Lazaret
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Lazaret
Odrapane ściany i drewniana posadzka odbarwiona krwią nie budzą zaufania, sala, w której Cassandra przyjmuje chorych, niczym nie przypomina sal w Mungu. Kilka podpróchniałych szafek zajmują głównie stare prześcieradła służące do odrywania opatrunków i, najpewniej, chowania zwłok tych, których nie dało się już odratować. Stare okna chronione są solidnymi okiennicami, dobrze chroniącymi pomieszczenie przed światłem. Wzdłuż ściany ustawiono trzy łóżka, na przeciw których znajduje się również prowizoryczny siennik, na parapetach lśnią fiolki i gliniane miseczki wypełnione różnobarwnymi maziami, których pochodzenia ani przeznaczenia lepiej jest się nie domyślać.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 20:03, w całości zmieniany 1 raz
Wiązka zaklęcia bladą poświatą otuliła skórę Caldera, pozbawiając ją niemal całkowicie śladów po ukłuciach; najcięższe były potłuczena, zasinienia, rozrzucone zdać by się mogło po całej dolnej części ciała. Kiedy wreszcie spocznął, przykucnęła obok, by pomóc mu oswobodzić nogę z buta, podwinać nogawkę w górę, odsłaniając większą część potłuczonego ciała. Sięgnęła palcami kostki, była napuchnięta, niewątpliwie skręcona, ale nie złamana. Poruszyła stawem, w górę, w dół, unosząc spojrzenie ku jego twarzy, szukając reakcji, oporu, badając próg bólu. To, co czuła pod palcami, to, co pokazywał sobą, nie wyglądało - szczęśliwie - bardzo poważnie. Podwinęła nogawkę mocniej, mając w pamięci, że czarodziej kierował ją aż do kolana - badała kość, ale miał rację, ból tylko promieniował. Musiała go uśmierzyć jak najszybciej
- Episkey maxima - mruknęła spokojnie, pewnym głosem, równie pewnym nadgarstkiem zataczając krąg wokół jego kostki. - To nie wygląda poważnie, rany powinny zaleczyć się szybko. Przynajmniej przez kilka dni powinieneś starać się odciążyć tę stopę, będzie musiała zregenerować się w pełni. Tobie nie jest nic podobnego? - próbowała się upewnić, oglądając się na czarownicę. - Episkey maxima - powtórzyła szeptem, zataczając wokół kostki mężczyzny drugi krąg. - Bywają pożyteczne - pająki - plotą mi pajęczyny, ale nigdy nie byłam w stanie im zaufać. Nie wolno ufać komuś, kto ma tak wiele par oczu - Sama oczu miała troje, może dlatego zdawała sobie sprawę z tego, jak wielkie mogło to nieść za sobą niebezpieczeństwo.
- To niebezpieczna zabawa - mruknęła, niejednokrotnie przestrzegała rycerzy przed zbyt częstym sięganiem po mroczną sztukę, ale nie słyszała jeszcze ani o jednym, który by jej usłuchał. - Należy nią ostrożnie szafować. Zaraz spróbuję temu zaradzić, najpierw zajmę się Calderem - obiecała, cichym accio przywołując ku sobie pęk białych bandaży, pochwyciła je w dłonie, zwinnie oplatając nimi kostkę Caldera - usztywniając na tyle, by miała czas się zregenerować bez jej choćby przypadkowego obciążania. Na końcu przeciągnęła różdżką wyżej, do kolana - Arcorecte - szepnęła, to powinno załatwić sprawę.
- Gdzie na siebie wpadliście? - Na Zakon, zwróciła się do obojga czarodziejów, ale Sigrun wydawała się być w lepszym stanie - i bardziej zdolna do rozmowy. Obejrzała się w jej kierunku, poprawiając bandaże czarodzieja. Lubiła być na bieżąco w tym, gdzie i jak przebiegały londyńskie walki.
Matematyka:
zaklęcie 31+27=58
zaklęcie leczy 33 kłute /kąsane
Calder: 34/204 (-170 tłuczone) +25 kłute, +8 kąsane
Sigrun: 114/215 - (-15 psychiczne, -86 tłuczone)
- Episkey maxima - mruknęła spokojnie, pewnym głosem, równie pewnym nadgarstkiem zataczając krąg wokół jego kostki. - To nie wygląda poważnie, rany powinny zaleczyć się szybko. Przynajmniej przez kilka dni powinieneś starać się odciążyć tę stopę, będzie musiała zregenerować się w pełni. Tobie nie jest nic podobnego? - próbowała się upewnić, oglądając się na czarownicę. - Episkey maxima - powtórzyła szeptem, zataczając wokół kostki mężczyzny drugi krąg. - Bywają pożyteczne - pająki - plotą mi pajęczyny, ale nigdy nie byłam w stanie im zaufać. Nie wolno ufać komuś, kto ma tak wiele par oczu - Sama oczu miała troje, może dlatego zdawała sobie sprawę z tego, jak wielkie mogło to nieść za sobą niebezpieczeństwo.
- To niebezpieczna zabawa - mruknęła, niejednokrotnie przestrzegała rycerzy przed zbyt częstym sięganiem po mroczną sztukę, ale nie słyszała jeszcze ani o jednym, który by jej usłuchał. - Należy nią ostrożnie szafować. Zaraz spróbuję temu zaradzić, najpierw zajmę się Calderem - obiecała, cichym accio przywołując ku sobie pęk białych bandaży, pochwyciła je w dłonie, zwinnie oplatając nimi kostkę Caldera - usztywniając na tyle, by miała czas się zregenerować bez jej choćby przypadkowego obciążania. Na końcu przeciągnęła różdżką wyżej, do kolana - Arcorecte - szepnęła, to powinno załatwić sprawę.
- Gdzie na siebie wpadliście? - Na Zakon, zwróciła się do obojga czarodziejów, ale Sigrun wydawała się być w lepszym stanie - i bardziej zdolna do rozmowy. Obejrzała się w jej kierunku, poprawiając bandaże czarodzieja. Lubiła być na bieżąco w tym, gdzie i jak przebiegały londyńskie walki.
Matematyka:
zaklęcie 31+27=58
zaklęcie leczy 33 kłute /kąsane
Calder: 34/204 (-170 tłuczone) +25 kłute, +8 kąsane
Sigrun: 114/215 - (-15 psychiczne, -86 tłuczone)
bo ty jesteś
prządką
prządką
The member 'Cassandra Vablatsky' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 50, 85, 18
--------------------------------
#2 'k8' : 2, 6, 8, 2, 8, 5, 1
--------------------------------
#3 'k8' : 8, 4, 3, 5, 7, 5, 2
--------------------------------
#4 'k8' : 3, 4, 3, 3, 2, 4, 4
#1 'k100' : 50, 85, 18
--------------------------------
#2 'k8' : 2, 6, 8, 2, 8, 5, 1
--------------------------------
#3 'k8' : 8, 4, 3, 5, 7, 5, 2
--------------------------------
#4 'k8' : 3, 4, 3, 3, 2, 4, 4
- Nie powiedziałabym, że to zabawa... - mruknęła w odpowiedzi Rookwood; doskonale miała w pamięci przestrogi Cassandry, ostrzegającą ich, by uważali, bo może nadejść chwila, kiedy cena za sięgniecie po czarną magią będzie zbyt wysoka i nie warta świeczki - ale ani Sigrun, ani nikt inny tej rady faktycznie nie słuchali, choć nie dlatego, że nie mieli wiary w słowa szeptuchy, nie dlatego, że nie miała racji. Czarna magia była zbyt kusząca, aby się jej oprzeć. Oferowała moc, o jakiej niegdyś nawet nie śniła, nie potrafiła więc się powstrzymać - zwłaszcza, kiedy naprzeciw miała wrogów, Zakon Feniksa i budziły się w niej mordercze instynkty. Chciała ich wtedy zabić, zniszczyć, zranić jak najboleśniej, a czarna magia oferowała tak wiele możliwości - a Rookwood okazywała się zaskakująco kreatywna, kiedy przychodziło do wykorzystywania ich. Nawet jeśli równało się to bólowi i osłabieniu, nawet kiedy sięganie po nieczyste moce odbierało jej na kilka chwil wzrok i jasność myślenia. Ćmy też lgnęły do ognia, mimo że mogły spłonąć.
Mimo że nierzadko korzystała z tej magii dla zabawy, to im większe tajemnice jej odkrywała, tym większego nabierała przekonania, że była głupia, że kiedyś tak własnie myślała - teraz zmądrzała. Nie zamierzała jednak przestać. Ślepo wierzyła w talent Cassandry, jej umiejętności, ufała, że zdolne ręce wyrwą ją ze szponów śmierci.
- Mhm... Wytrzymam - odparła. Calder był w gorszym stanie, to nim należało się zająć w pierwszej kolejności; Sigrun w tym czasie, zdjąwszy wierzchnią odzież, osunęła się bez sił na jedną z leżanek. Wciąż czuła ból, właściwie na całym ciele, a także w skroniach, była słaba i potrzebowała wypoczynku, lecz zdarzało się jej kończyć walkę o wiele gorzej. Choćby tę z końca ubiegłego roku, kiedy zdrajca Percival wbił jej w plecy kilkanaście ostrych noży - tym razem dosłownie.
Dłuższą chwilę patrzyła w sufit, przysłuchując się jedynie temu, co robiła Cassandra; dopiero zapytana przeniosła spojrzenie na szeptuchę.
- Na zachód od Londynu, prawie pod miastem, jest niewielki las. Jeśli się wie, gdzie szukać, to można zejść do podziemnego korytarza. Jego wejścia strzegł garboróg, naprawdę nie wiem co tam robił i kto go sprowadził do miasta, chyba jakiś idiota - odpowiedziała blondynka, krzywiąc się przy tym z niesmakiem. Garborogi były cholernie agresywne. - Wiem jak je obłaskawić, ale tamci... Farley coś mu dał i garboróg ich nie atakował. To dziwne.
To ją zastanawiało. Z tego, co było im o tej dwójce wiadomo, to żaden z nich, ani Alexander, ani Macmillan, nie zajmowali się magicznymi stworzeniami - chociaż któż wie? Nie mieli czasu na odczynienie specyficznego tańca, a jednak garboróg odszedł jak gdyby nigdy nic. Dziwne.
Mimo że nierzadko korzystała z tej magii dla zabawy, to im większe tajemnice jej odkrywała, tym większego nabierała przekonania, że była głupia, że kiedyś tak własnie myślała - teraz zmądrzała. Nie zamierzała jednak przestać. Ślepo wierzyła w talent Cassandry, jej umiejętności, ufała, że zdolne ręce wyrwą ją ze szponów śmierci.
- Mhm... Wytrzymam - odparła. Calder był w gorszym stanie, to nim należało się zająć w pierwszej kolejności; Sigrun w tym czasie, zdjąwszy wierzchnią odzież, osunęła się bez sił na jedną z leżanek. Wciąż czuła ból, właściwie na całym ciele, a także w skroniach, była słaba i potrzebowała wypoczynku, lecz zdarzało się jej kończyć walkę o wiele gorzej. Choćby tę z końca ubiegłego roku, kiedy zdrajca Percival wbił jej w plecy kilkanaście ostrych noży - tym razem dosłownie.
Dłuższą chwilę patrzyła w sufit, przysłuchując się jedynie temu, co robiła Cassandra; dopiero zapytana przeniosła spojrzenie na szeptuchę.
- Na zachód od Londynu, prawie pod miastem, jest niewielki las. Jeśli się wie, gdzie szukać, to można zejść do podziemnego korytarza. Jego wejścia strzegł garboróg, naprawdę nie wiem co tam robił i kto go sprowadził do miasta, chyba jakiś idiota - odpowiedziała blondynka, krzywiąc się przy tym z niesmakiem. Garborogi były cholernie agresywne. - Wiem jak je obłaskawić, ale tamci... Farley coś mu dał i garboróg ich nie atakował. To dziwne.
To ją zastanawiało. Z tego, co było im o tej dwójce wiadomo, to żaden z nich, ani Alexander, ani Macmillan, nie zajmowali się magicznymi stworzeniami - chociaż któż wie? Nie mieli czasu na odczynienie specyficznego tańca, a jednak garboróg odszedł jak gdyby nigdy nic. Dziwne.
She's lost control
again
Sigrun Rookwood
Zawód : dowódca grupy łowców wilkołaków
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
I am not
ruined
I am
r u i n a t i o n
ruined
I am
r u i n a t i o n
OPCM : 35 +2
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 47 +5
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Stan Caldera wymagał nieco pracy, ale jej zaklęcia odnosiły konieczne efekty; skręcona kostka została nastawiona, sińce, krwawienia podbiegłe pod skórę, zaczynały ustępować i choć czarodziej jeszcze przez jakiś czas niewątpliwie będzie osłabiony, to najprawdopodobniej tym razem ustrzeże się przed poważniejszymi, trwałymi konsekwencjami. Kolejne mantry sprawiały, że skóra Caldera nabierała właściwego jasnego odcienia, a ametystowo-szmaragdowo-rubinowe sińce zanikały bez śladu. Nie przestawała, kolejna inkantacje - Fractura texta - miała przyśpieszyć zrost kości, ta w kostce ewidentnie była pęknięta. - Episkey - dodała na koniec, usuwając z ciała Caldera ostatnie zranienia; jego nogi zaczynały wyglądać dobrze, choć czarodziej gdzieś między jednym a drugim zaklęciem odpłynął - ułożony na leżance zamknął oczy, a ukojony ulgą w bólu wyzbył się adrenaliny, która trzymała go w przytomności. Cassandra starała się obejść z nim delikatnie - na tyle delikatnie, by nie zbudzić go z lekkiego snu, tylko tak mógł zregenerować siły w pełni. Potrzebował odpoczynku. Okryła go kocem, odwracając się w kierunku czarownicy - mogąc poświęcić jej swoją uwagę już w pełni.
- Będzie cały, ale musi odpocząć - rzuciła ściszonym głosem, czysto informacyjnie, Rookwood pewnie czuła się za niego odpowiedzialna. Borgin miał zdecydowanie mniejsze doświadczenie bitewne od niej - ale był niesamowicie inteligentnym czarodziejem o unikalnych umiejętnościach, które w ich szeregach miały okazać się bardziej niż cenne. - Pokaż się - poprosiła, kucając na posadzce obok Sigrun. Obróciła w dłoni różdżkę, rozchylając materiał jej ubrania, by dostać się do najbardziej rozległych ran. - Gdzie boli cię najmocniej? - Odsłoniła brzuch, który wydawał się najbardziej problematyczny - głęboka rana mogłaby uszkodzić w tym miejscu ważniejsze narządy, gdyby stłuczenie było naprawdę mocne. - Episkey maxima - zaczęła ostrożnie, czyniąc różdżką koło nad jej skórą, jasna, blada poświata padła na ranę i pogłaskała ją chłodną ulgą.
- Co, na Merlina, można podać garborogowi, żeby zignorował obecność czarodzieja? - Uniosła spojrzenie na Sigrun, wiedziała przecież, czym garboróg był - i zdawała sobie sprawę z tego, jak bardzo potrafił być agresywny. - Orzechy w miodzie? Rzucić kłębek włóczki? - Uniosła lekko jedną brew, zsuwając materiał szaty Rookwood tak, by móc dostać się do jej bioder.
Matematyka - podsumowanie poprzedniej tury:
Episkey maxima 1:
zaklęcie 35+50=85
zaklęcie leczy 42 (tłuczone)
Episkey maxima 2:
zaklęcie 35+85=120
zaklęcie leczy 54 (tłuczone)
Arcorecte:
zaklęcie 18+35=54
zaklęcie leczy 17 (tłuczone)
+ Matematyka z aktualnej tury - rzucałam w szafce:
Fracura texta
zaklęcie 79+35=114 (+10)
zaklęcie leczy 53 (tłuczone)
Episkey
zaklęcie 18+35=44
zaklęcie leczy 31 (tłuczone) -> zostało do 9
Episkey maxima
zaklęcie 45+35=80
zaklęcie leczy 41 (tłuczone)
Calder: 204/204 +25 kłute, +8 kąsane, +170 tłuczone
Sigrun: 155/215 - (-15 psychiczne, -45 tłuczone) +41 tłuczone
- Będzie cały, ale musi odpocząć - rzuciła ściszonym głosem, czysto informacyjnie, Rookwood pewnie czuła się za niego odpowiedzialna. Borgin miał zdecydowanie mniejsze doświadczenie bitewne od niej - ale był niesamowicie inteligentnym czarodziejem o unikalnych umiejętnościach, które w ich szeregach miały okazać się bardziej niż cenne. - Pokaż się - poprosiła, kucając na posadzce obok Sigrun. Obróciła w dłoni różdżkę, rozchylając materiał jej ubrania, by dostać się do najbardziej rozległych ran. - Gdzie boli cię najmocniej? - Odsłoniła brzuch, który wydawał się najbardziej problematyczny - głęboka rana mogłaby uszkodzić w tym miejscu ważniejsze narządy, gdyby stłuczenie było naprawdę mocne. - Episkey maxima - zaczęła ostrożnie, czyniąc różdżką koło nad jej skórą, jasna, blada poświata padła na ranę i pogłaskała ją chłodną ulgą.
- Co, na Merlina, można podać garborogowi, żeby zignorował obecność czarodzieja? - Uniosła spojrzenie na Sigrun, wiedziała przecież, czym garboróg był - i zdawała sobie sprawę z tego, jak bardzo potrafił być agresywny. - Orzechy w miodzie? Rzucić kłębek włóczki? - Uniosła lekko jedną brew, zsuwając materiał szaty Rookwood tak, by móc dostać się do jej bioder.
Matematyka - podsumowanie poprzedniej tury:
Episkey maxima 1:
zaklęcie 35+50=85
zaklęcie leczy 42 (tłuczone)
Episkey maxima 2:
zaklęcie 35+85=120
zaklęcie leczy 54 (tłuczone)
Arcorecte:
zaklęcie 18+35=54
zaklęcie leczy 17 (tłuczone)
+ Matematyka z aktualnej tury - rzucałam w szafce:
Fracura texta
zaklęcie 79+35=114 (+10)
zaklęcie leczy 53 (tłuczone)
Episkey
zaklęcie 18+35=44
zaklęcie leczy 31 (tłuczone) -> zostało do 9
Episkey maxima
zaklęcie 45+35=80
zaklęcie leczy 41 (tłuczone)
Calder: 204/204 +25 kłute, +8 kąsane, +170 tłuczone
Sigrun: 155/215 - (-15 psychiczne, -45 tłuczone) +41 tłuczone
bo ty jesteś
prządką
prządką
Minuty upływały niemiłosiernie powoli, Cassandra była zaś wciąż pochłonięta opieką nad Calderem; nie zamierzała jej poganiać, Sigrun zdawała sobie sprawę z tego, że stan kuzyna wymagał znacznie więcej uwagi i pracy. Ledwie tu dotarł. Właściwie dotarł to za dużo powiedziane, bo opierał się o nią nieprzytomny i sam by tego nie zrobił. Rookwood go tu przytargała ostatkiem sił, o o wiele lepsze określenie. Dzięki zdolnym dłoniom Vablatsky wyliże się prędzej, czy później, tego czarownica była pewna, dlatego kiedy zerkała w ich stronę, w jej oczach nie było śladu po niepokoju. Raczej ciekawość, bo tak - czuła się za niego w pewien sposób odpowiedzialna. Jako Śmierciożerca, za innego Rycerza. Jako osoba odpowiedzialna za to, że Calder w ogóle znalazł się w ich kręgu. Raczej nie w taki sposób jak miało to zazwyczaj miejsce wśród krewnych, choć łączyły ich więzy krwi. Żadne z nich nie było szczególnie rodzinne, Sigrun zaś zdecydowanie brakowało zwykłej, ludzkiej empatii.
Utkwiła pełne ulgi spojrzenie na twarzy Cassandry, kiedy znalazła się gdzieś nad nią, w końcu mogąc zająć się blondynką. Nie narzekała na głos, lecz po bledszej niż zwykle twarzy było doskonale widać, że nie jest z nią za dobrze. Leżała nieruchomo, a nawet to sprawiało jej ból. Gdyby nie uzdrowicielka, nie zmrużyłaby oka, dopóki organizm nie zbuntowałby się skrajnie wycieńczony.
- Tu - wskazała na prawie biodro słabym gestem lewej dłoni. - I plecy. Zleciałam z miotły w głęboki dół. Strumienie wody też wyczarowali silne - mówiła dalej, choć przyznawanie się do porażek nigdy nie było łatwe. Ręce i brzuch miała w świeżych siniakach, które pozostawiły po sobie czary Fontesio. Kiedy czar Vablatsky wchłonął się przez skórę, rozjaśniając plamy po stłuczeniach, wypuściła powietrze z ust z głęboką ulgą. Wtedy tez mogła przewrócić się na bok, by uzdrowicielka mogła obejrzeć plecy. Chodziła, wsiadła na miotłę i czuła, ale spodziewała się, że kręgosłup będzie jej dokuczał przez najbliższe dni.
- To mnie najbardziej niepokoi - przyznała niechętnie. - Garborogi są cholernie agresywne, sama wiesz. Jest sposób, żeby je uspokoić, to pewien rodzaj... eee... tańca, można tak powiedzieć, niektórzy magizoologowie go znają, ale to nie jest coś, co możesz wyczytać w pierwszym lepszym podręczniku. Ani Alexander, ani ten cały Macmillan to nie magizoolodzy. Zresztą do tego potrzeba czasu - mówiła dalej, rozważając jak właściwie doszło do tego, że garboróg oddalił się niczym spokojna owca, nie atakując nikogo. W pewnym momencie chyba bardziej do siebie, niż do Cassandry. - W marcu, w ogrodzie magizoologicznym, ktoś towarzyszący Alexandrowi rzucił czar na garboroga, zmuszając go do ataku, ale to nie to. Teraz był spokojny. Po prostu odszedł w głąb lasu - stwierdziła kwaśno. Poza bólem kręgosłupa doskwierać będzie jej jeszcze coś: wątpliwości co do tego, co dał Farley temu garborogowi.
Utkwiła pełne ulgi spojrzenie na twarzy Cassandry, kiedy znalazła się gdzieś nad nią, w końcu mogąc zająć się blondynką. Nie narzekała na głos, lecz po bledszej niż zwykle twarzy było doskonale widać, że nie jest z nią za dobrze. Leżała nieruchomo, a nawet to sprawiało jej ból. Gdyby nie uzdrowicielka, nie zmrużyłaby oka, dopóki organizm nie zbuntowałby się skrajnie wycieńczony.
- Tu - wskazała na prawie biodro słabym gestem lewej dłoni. - I plecy. Zleciałam z miotły w głęboki dół. Strumienie wody też wyczarowali silne - mówiła dalej, choć przyznawanie się do porażek nigdy nie było łatwe. Ręce i brzuch miała w świeżych siniakach, które pozostawiły po sobie czary Fontesio. Kiedy czar Vablatsky wchłonął się przez skórę, rozjaśniając plamy po stłuczeniach, wypuściła powietrze z ust z głęboką ulgą. Wtedy tez mogła przewrócić się na bok, by uzdrowicielka mogła obejrzeć plecy. Chodziła, wsiadła na miotłę i czuła, ale spodziewała się, że kręgosłup będzie jej dokuczał przez najbliższe dni.
- To mnie najbardziej niepokoi - przyznała niechętnie. - Garborogi są cholernie agresywne, sama wiesz. Jest sposób, żeby je uspokoić, to pewien rodzaj... eee... tańca, można tak powiedzieć, niektórzy magizoologowie go znają, ale to nie jest coś, co możesz wyczytać w pierwszym lepszym podręczniku. Ani Alexander, ani ten cały Macmillan to nie magizoolodzy. Zresztą do tego potrzeba czasu - mówiła dalej, rozważając jak właściwie doszło do tego, że garboróg oddalił się niczym spokojna owca, nie atakując nikogo. W pewnym momencie chyba bardziej do siebie, niż do Cassandry. - W marcu, w ogrodzie magizoologicznym, ktoś towarzyszący Alexandrowi rzucił czar na garboroga, zmuszając go do ataku, ale to nie to. Teraz był spokojny. Po prostu odszedł w głąb lasu - stwierdziła kwaśno. Poza bólem kręgosłupa doskwierać będzie jej jeszcze coś: wątpliwości co do tego, co dał Farley temu garborogowi.
She's lost control
again
Sigrun Rookwood
Zawód : dowódca grupy łowców wilkołaków
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
I am not
ruined
I am
r u i n a t i o n
ruined
I am
r u i n a t i o n
OPCM : 35 +2
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 47 +5
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Przykucnęła przy Sigrun, z uwagą przyglądając się reakcji sińców na jej magię; z wolna bledły, czarownica pozostanie osłabiona, ale wyglądało na to, że żaden z kształtów nie przybierał na powadze. Obrażenia tak naprawdę nie były wcale poważne. Rozległe, owszem, dotkliwe, ale powinny zagoić się w pełni szybko. Mogła przyśpieszyć ten proces magią i dodać jej sił, które pozwolą jej na spokojny odpoczynek.
- Episkey - szepnęła spokojnie, ze zdecydowaniem usztywniając nadgarstek trzymający różdżkę i przeciągając nią wzdłuż prawego boku czarownicy, wzdłuż wyraźnej linii zasinień. Kolejne znikały, pozostawiając po sobie mdłe, ale widoczne ślady. Potrzebowały czasu. Regeneracji. - Pokaż się - poprosiła, ujmując pod rękę jej brodę, przyciągając bliżej siebie jej twarz, by zetknąć różdżkę z jej zewnętrzną skronią i w skupieniu wyartkuołować formułę zaklęcia uspokającego - już wcześniej wspominała, że czarna magia znów wymknęła jej się spod kontroli. - Paxo - szepnęła, obserwując spokojną, kojącą wzrok poświatę, która niewątpliwie przeniknęła do umysłu Rookwood. - To może nie być przyjemne - uprzedziła, nim jeszcze raz zbadała miejsca, które czarownica wskazała wcześniej, mocniej napierając na nie dłońmi - upewniając się, że kości pozostały nienaruszone.
- Tańca? - powtórzyła sceptycznie po Sigrun, spoglądając na nią z dołu, próbowała sobie wyobrazić czarodzieja tańczącego przed garborogiem i wydało jej się to co najmniej... specyficzne. - Może nie wiesz o nich wszystkiego? - zagaiła, zastanawiając się na ile upadli arystokraci stanowili spektrum zainteresowań Rookwood i na ile ta rzeczywiście znała pełnię ich możliwości. O tym pierwszym słyszała, że zaskakiwał ich już niejeden raz, a o tym drugim - że nikt nie spodziewał się tego, co uczynił w trakcie szczytu w Stonehenge. - Mogli zając się nim przed waszym przybyciem - zasugerowała, podnosząc się na nogi. - Przyniosę ci jedzenie, musisz się pożywić. Jeśli nie czujesz się na siłach iść, zostań na noc. - Skinęła głową na nieprzytomnego Caldera, on zostać musiał. Dla Sigrun jej gościna również pozostawała otwarta, nawet, jeśli nie istniała wcale podobna konieczność - miała tej nocy dość miejsca. I dobrze by było, gdyby mogła spojrzeć na jej rany z rana raz jeszcze, upewniając się, że goiły się dobrze. - Odpoczywaj - poprosiła, opuszczając lazaret z zamiarem przygotowania dla niej posiłku w pobliskiej kuchni.
tu rzucam zaklęcia lecznicze i leczę Sigrun do końca
/zt
- Episkey - szepnęła spokojnie, ze zdecydowaniem usztywniając nadgarstek trzymający różdżkę i przeciągając nią wzdłuż prawego boku czarownicy, wzdłuż wyraźnej linii zasinień. Kolejne znikały, pozostawiając po sobie mdłe, ale widoczne ślady. Potrzebowały czasu. Regeneracji. - Pokaż się - poprosiła, ujmując pod rękę jej brodę, przyciągając bliżej siebie jej twarz, by zetknąć różdżkę z jej zewnętrzną skronią i w skupieniu wyartkuołować formułę zaklęcia uspokającego - już wcześniej wspominała, że czarna magia znów wymknęła jej się spod kontroli. - Paxo - szepnęła, obserwując spokojną, kojącą wzrok poświatę, która niewątpliwie przeniknęła do umysłu Rookwood. - To może nie być przyjemne - uprzedziła, nim jeszcze raz zbadała miejsca, które czarownica wskazała wcześniej, mocniej napierając na nie dłońmi - upewniając się, że kości pozostały nienaruszone.
- Tańca? - powtórzyła sceptycznie po Sigrun, spoglądając na nią z dołu, próbowała sobie wyobrazić czarodzieja tańczącego przed garborogiem i wydało jej się to co najmniej... specyficzne. - Może nie wiesz o nich wszystkiego? - zagaiła, zastanawiając się na ile upadli arystokraci stanowili spektrum zainteresowań Rookwood i na ile ta rzeczywiście znała pełnię ich możliwości. O tym pierwszym słyszała, że zaskakiwał ich już niejeden raz, a o tym drugim - że nikt nie spodziewał się tego, co uczynił w trakcie szczytu w Stonehenge. - Mogli zając się nim przed waszym przybyciem - zasugerowała, podnosząc się na nogi. - Przyniosę ci jedzenie, musisz się pożywić. Jeśli nie czujesz się na siłach iść, zostań na noc. - Skinęła głową na nieprzytomnego Caldera, on zostać musiał. Dla Sigrun jej gościna również pozostawała otwarta, nawet, jeśli nie istniała wcale podobna konieczność - miała tej nocy dość miejsca. I dobrze by było, gdyby mogła spojrzeć na jej rany z rana raz jeszcze, upewniając się, że goiły się dobrze. - Odpoczywaj - poprosiła, opuszczając lazaret z zamiarem przygotowania dla niej posiłku w pobliskiej kuchni.
tu rzucam zaklęcia lecznicze i leczę Sigrun do końca
/zt
bo ty jesteś
prządką
prządką
| 19 sierpnia
Dzisiejszego dnia lato dało się wyczuć nawet na Nokturnie. Edgar zmierzał w stronę lecznicy Cassandry, z podziwem obserwując fasady zniszczonych kamienic, oświetlonych nieśmiałymi promieniami słońca. Po raz pierwszy w życiu przeszło mu przez myśl, że mogłoby tutaj być nawet ładnie, pod warunkiem, że włożyłoby się mnóstwo pieniędzy i jeszcze więcej czasu w wyremontowanie wszystkich budynków i pozbawienie ich obskurnych dobudówek. Pozostawała wciąż kwestia zapachu, którego po prostu nie dało się zignorować. Słowo śmierdzieć nawet w połowie nie oddawało tego, co można było tutaj poczuć. Wszędzie wręcz capiło od zgnitych ciał zapomnianych przez świat osób, leżących gdzieś w rynsztoku, czy odchodów narkomanów, którym było wszystko jedno, gdzie się załatwią. Wystarczyło, że Edgar przeszedł się tą ulicą, by czuł na sobie jej zapach aż do powrotu do rodowej posiadłości. Nawet jego drogie wody kolońskie nie zawsze były w stanie z nim walczyć.
Wszedł do środka, nie dbając o wytarcie butów, których zabrudzone czubki kontrastowały z resztą eleganckiego stroju. I tak zaraz miał stąd wyjść i znowu je wybrudzić. Nie zareagował też na trolla - zdążył się oswoić z jego obecnością i już nie martwił się o jego zamiary, chociaż nie potrafił się do końca wyzbyć uczucia dyskomfortu, kiedy stał w pobliżu.
- Cassandro - przywitał się z czarodziejką lekkim skinieniem głowy. Równie dobrze mógł to załatwić w zamku w Durham, lecz nie wiedział o jakiej porze tam wróci. Większość czasu i tak spędzał ba Nokturnie. - Masz to, o co cię prosiłem? - Kilka eliksirów bojowych i leczniczych miały mu pomóc w nadchodzącej walce. Płynna magia, zamknięta w szklanej fiolce. Jeszcze długo miało go to fascynować. - Potrzebuję też leków na zaniki organowe - dodał po chwili, łagodniej, ze słyszalnym zmęczeniem. Po ostatniej walce choroba doskwierała mu bardziej niż zazwyczaj. Byle tylko nie dała o sobie znać podczas nadchodzącej misji. - Ale nie teraz. Możesz je zostawić przy okazji wizyty w Durham - Jeszcze miał kilka ostatnich ampułek, powinny starczyć.
Dzisiejszego dnia lato dało się wyczuć nawet na Nokturnie. Edgar zmierzał w stronę lecznicy Cassandry, z podziwem obserwując fasady zniszczonych kamienic, oświetlonych nieśmiałymi promieniami słońca. Po raz pierwszy w życiu przeszło mu przez myśl, że mogłoby tutaj być nawet ładnie, pod warunkiem, że włożyłoby się mnóstwo pieniędzy i jeszcze więcej czasu w wyremontowanie wszystkich budynków i pozbawienie ich obskurnych dobudówek. Pozostawała wciąż kwestia zapachu, którego po prostu nie dało się zignorować. Słowo śmierdzieć nawet w połowie nie oddawało tego, co można było tutaj poczuć. Wszędzie wręcz capiło od zgnitych ciał zapomnianych przez świat osób, leżących gdzieś w rynsztoku, czy odchodów narkomanów, którym było wszystko jedno, gdzie się załatwią. Wystarczyło, że Edgar przeszedł się tą ulicą, by czuł na sobie jej zapach aż do powrotu do rodowej posiadłości. Nawet jego drogie wody kolońskie nie zawsze były w stanie z nim walczyć.
Wszedł do środka, nie dbając o wytarcie butów, których zabrudzone czubki kontrastowały z resztą eleganckiego stroju. I tak zaraz miał stąd wyjść i znowu je wybrudzić. Nie zareagował też na trolla - zdążył się oswoić z jego obecnością i już nie martwił się o jego zamiary, chociaż nie potrafił się do końca wyzbyć uczucia dyskomfortu, kiedy stał w pobliżu.
- Cassandro - przywitał się z czarodziejką lekkim skinieniem głowy. Równie dobrze mógł to załatwić w zamku w Durham, lecz nie wiedział o jakiej porze tam wróci. Większość czasu i tak spędzał ba Nokturnie. - Masz to, o co cię prosiłem? - Kilka eliksirów bojowych i leczniczych miały mu pomóc w nadchodzącej walce. Płynna magia, zamknięta w szklanej fiolce. Jeszcze długo miało go to fascynować. - Potrzebuję też leków na zaniki organowe - dodał po chwili, łagodniej, ze słyszalnym zmęczeniem. Po ostatniej walce choroba doskwierała mu bardziej niż zazwyczaj. Byle tylko nie dała o sobie znać podczas nadchodzącej misji. - Ale nie teraz. Możesz je zostawić przy okazji wizyty w Durham - Jeszcze miał kilka ostatnich ampułek, powinny starczyć.
We build castles with our fears and sleep in them like
kings and queens
kings and queens
Edgar Burke
Zawód : nestor, B&B, łamacz klątw
Wiek : 35
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Gdybym był babą, rozpłakałbym się rzewnie nad swym losem, ale jestem Burkiem, więc trzymam fason.
OPCM : 25 +5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 30 +1
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 9
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Przemykając między pokojami lecznicy a kuchnią z miską gorącego rosołu spostrzegła u progu Edgara; skinęła mu głową, w pośpiechu zanosząc jedzenie jednemu z rannych, by powrócić do mężczyzny ledwie chwilę później. Spodziewała się go, miał do niej pewną prośbę, której nie zamierzała odmówić. Na powitanie skinęła mu lekko głową, przytakując tym samym jego słowa - oczywiście, przygotowała wszystko, czego potrzebował. W zasadzie od razu, na tym samym pędzie, zsunęła się po schodkach do piwnicy, gdzie trzymała eliksiry i pozbierała z półek fiolki: pierwsza była podłużna, o fioletowym szkle, pulsowała delikatnie ciepłem - zawierała eliksir ochrony. Druga w butelczce nieco pękatej, czerwonej, była eliksirem siły. Wywar ze szczuroszczeta odnalazła w niskim, wąskim słoiczku, który uniesiony pod słońce ukazywał marynowane ogony wewnątrz wywaru. Pozbierała wszystkie trzy fiolki do sakwy, powracając z nimi do czarodzieja - i wręczając mu je w takiej formie.
- Sir, eliksir ochrony, eliksir siły, smocza łza, wywar ze szczuroszczeta - powtórzyła na głos, upewniając się, że przekazywała mu odpowiednie eliksiry - i że niczego nie pomyliła. - Fiolki są podpisane, nie powinny sprawić trudności. - Etykiety zapisywała tylko na tych buteleczkach, które wędrowały do rąk innych. Nazwy wypisane były starannym, dokładnym pismem. Kiwnęła lekko głową, kiedy je odebrał, po czym badawczo przeciągnęła wzrokiem po jego twarzy, doszukując się u niego oznak chorobowych. Nie samego schorzenia, raczej drobnych symptomów zmęczenia. Musiała zatroszczyć się o leki, nie miała ich pod ręką, ale przy najbliższej okazji bez wątpienia to zrobi. Powinna również dokładniej przebadać samego Edgara - jeśli ostatnim czasem pił tych eliksirów więcej, nie działo się to bez powodu.
- Przyniosę też zioła, które powinny złagodzić objawy mniej inwazyjnie - zaproponowała, zapewnienie, że wykona polecenie uznała za zbędne, nestor rodu Burke z pewnością nie miał co do tego wątpliwości. Zawsze robiła to, co do niej należało - i bardzo nie lubiła zawodzić. - Dadzą tylko czasową ulgę, ale mogą nieco podnieść ogólną kondycję - wyjaśniła, skinąwszy głową na pożegnanie. Nie chciała zabierać zbyt dużo cennego czasu Edgara.
/zt x2
- Sir, eliksir ochrony, eliksir siły, smocza łza, wywar ze szczuroszczeta - powtórzyła na głos, upewniając się, że przekazywała mu odpowiednie eliksiry - i że niczego nie pomyliła. - Fiolki są podpisane, nie powinny sprawić trudności. - Etykiety zapisywała tylko na tych buteleczkach, które wędrowały do rąk innych. Nazwy wypisane były starannym, dokładnym pismem. Kiwnęła lekko głową, kiedy je odebrał, po czym badawczo przeciągnęła wzrokiem po jego twarzy, doszukując się u niego oznak chorobowych. Nie samego schorzenia, raczej drobnych symptomów zmęczenia. Musiała zatroszczyć się o leki, nie miała ich pod ręką, ale przy najbliższej okazji bez wątpienia to zrobi. Powinna również dokładniej przebadać samego Edgara - jeśli ostatnim czasem pił tych eliksirów więcej, nie działo się to bez powodu.
- Przyniosę też zioła, które powinny złagodzić objawy mniej inwazyjnie - zaproponowała, zapewnienie, że wykona polecenie uznała za zbędne, nestor rodu Burke z pewnością nie miał co do tego wątpliwości. Zawsze robiła to, co do niej należało - i bardzo nie lubiła zawodzić. - Dadzą tylko czasową ulgę, ale mogą nieco podnieść ogólną kondycję - wyjaśniła, skinąwszy głową na pożegnanie. Nie chciała zabierać zbyt dużo cennego czasu Edgara.
/zt x2
bo ty jesteś
prządką
prządką
Ostatnio zmieniony przez Cassandra Vablatsky dnia 06.10.20 21:17, w całości zmieniany 1 raz
(ja tylko wychodzę)
Nie zdołali zranić jej na tyle poważnie, by miała wątpliwości, że się z tego wyliże; w wyniku wyprowadzonych przez nich ataków nie powstały otwarte rany, na szacie próżno było szukać śladów krwi. Stłuczenia może i nie należały do najpoważniejszych urazów, lecz były wyjątkowo bolesne i uprzykrzające życie, zwłaszcza te silne. Czuła je dotkliwie, aż do chwili, kiedy nie zajęła się nimi Cassandra. Nie podnosiła się, aby badać spojrzeniem efekty czarów uzdrowicielki, lecz miała już pewność, że gdy nazajutrz spojrzy w lustro, to na bladej skórze nie będzie śladów po tych sińcach. Na ból głowy, na to, że czarna magia znów narobiła w niej szkód, nie chciała się skarżyć - nie lubiła przyznawać się do słabości i nie chciała, aby wyszło na to, że nie potrafi się nią posługiwać. Cassandra wspominała, że to nie zabawa, Sigrun doskonale to wiedziała, ale zwyczajnie godziła się płacić tę cenę. Skarżyć się jednak nie musiała. Vablatsky znała się za dobrze na swoim fachu, by to przeoczyć. Może to lekko zamglone spojrzenie, może cienie pod oczyma zwróciły jej uwagę - nieistotne. Sigrun spojrzała na Cassandrę i poczuła wdzięczność, gdy rzuciła kolejny czar, na równi ze spokojem, który ze sobą przyniósł. Odetchnęła głębiej, spokojniejsza i rozluźniona.
- To... delikatnie powiedziane. Nie tak wyobrażasz sobie taniec, ale trudno to inaczej określić - odparła. Uzdrowicielka zapewne śmiałaby się, jak inni, gdyby przyglądała się temu z boku, bo naprawdę mogło wyglądać komicznie - ale wystarczył jeden błędny ruch, by sprowadzić na siebie gniew tego stworzenia, dlatego Rookwood traktowała to naprawdę poważnie. - Może - przyznała niechętnie, bo Vablatsky miała słuszność. Blondynka nigdy nie była częścią arystokracji, nie znała ich. Te sylwetki stały się jej znane dopiero, gdy dowiedziała się o Zakonie Feniksa. Może rzeczywiście interesowali się opieką nad magicznymi stworzeniami i o tym nie wiedziała, ale i tak coś jej tu nie grało. Miała wysokie mniemanie o sobie i własnej wiedzy o garborogach - i wiedziała na pewno, że do czegoś takiego dojść nie powinno.
- Zostanę i chętnie zjem - odparła na słowa uzdrowicielki. Doskwierający ból zniknął, lecz wciąż czuła się wykończona i zmęczona. Marzyła o talerzu ciepłej zupy i posłaniu. Dźwignęła się z ziemi i znalazła pierwsze lepsze w lecznicy, na którym wyciągnęła się i przykryła kocem. Z wdzięcznością przyjęła miskę od uzdrowicielki, kiedy zjawiła się niebawem. - Ten rosół to jedno z najlepszych lekarstw - stwierdziła z rozbawieniem, bo cieszył się w ich kręgach dobrą sławą. Zjadła wszystko. Cassandry nie zatrzymywała, gdy udała się do swoich kwater. Ledwie złożyła głowę na poduszce, a zasnęła od razu.
| zt
Nie zdołali zranić jej na tyle poważnie, by miała wątpliwości, że się z tego wyliże; w wyniku wyprowadzonych przez nich ataków nie powstały otwarte rany, na szacie próżno było szukać śladów krwi. Stłuczenia może i nie należały do najpoważniejszych urazów, lecz były wyjątkowo bolesne i uprzykrzające życie, zwłaszcza te silne. Czuła je dotkliwie, aż do chwili, kiedy nie zajęła się nimi Cassandra. Nie podnosiła się, aby badać spojrzeniem efekty czarów uzdrowicielki, lecz miała już pewność, że gdy nazajutrz spojrzy w lustro, to na bladej skórze nie będzie śladów po tych sińcach. Na ból głowy, na to, że czarna magia znów narobiła w niej szkód, nie chciała się skarżyć - nie lubiła przyznawać się do słabości i nie chciała, aby wyszło na to, że nie potrafi się nią posługiwać. Cassandra wspominała, że to nie zabawa, Sigrun doskonale to wiedziała, ale zwyczajnie godziła się płacić tę cenę. Skarżyć się jednak nie musiała. Vablatsky znała się za dobrze na swoim fachu, by to przeoczyć. Może to lekko zamglone spojrzenie, może cienie pod oczyma zwróciły jej uwagę - nieistotne. Sigrun spojrzała na Cassandrę i poczuła wdzięczność, gdy rzuciła kolejny czar, na równi ze spokojem, który ze sobą przyniósł. Odetchnęła głębiej, spokojniejsza i rozluźniona.
- To... delikatnie powiedziane. Nie tak wyobrażasz sobie taniec, ale trudno to inaczej określić - odparła. Uzdrowicielka zapewne śmiałaby się, jak inni, gdyby przyglądała się temu z boku, bo naprawdę mogło wyglądać komicznie - ale wystarczył jeden błędny ruch, by sprowadzić na siebie gniew tego stworzenia, dlatego Rookwood traktowała to naprawdę poważnie. - Może - przyznała niechętnie, bo Vablatsky miała słuszność. Blondynka nigdy nie była częścią arystokracji, nie znała ich. Te sylwetki stały się jej znane dopiero, gdy dowiedziała się o Zakonie Feniksa. Może rzeczywiście interesowali się opieką nad magicznymi stworzeniami i o tym nie wiedziała, ale i tak coś jej tu nie grało. Miała wysokie mniemanie o sobie i własnej wiedzy o garborogach - i wiedziała na pewno, że do czegoś takiego dojść nie powinno.
- Zostanę i chętnie zjem - odparła na słowa uzdrowicielki. Doskwierający ból zniknął, lecz wciąż czuła się wykończona i zmęczona. Marzyła o talerzu ciepłej zupy i posłaniu. Dźwignęła się z ziemi i znalazła pierwsze lepsze w lecznicy, na którym wyciągnęła się i przykryła kocem. Z wdzięcznością przyjęła miskę od uzdrowicielki, kiedy zjawiła się niebawem. - Ten rosół to jedno z najlepszych lekarstw - stwierdziła z rozbawieniem, bo cieszył się w ich kręgach dobrą sławą. Zjadła wszystko. Cassandry nie zatrzymywała, gdy udała się do swoich kwater. Ledwie złożyła głowę na poduszce, a zasnęła od razu.
| zt
She's lost control
again
Sigrun Rookwood
Zawód : dowódca grupy łowców wilkołaków
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
I am not
ruined
I am
r u i n a t i o n
ruined
I am
r u i n a t i o n
OPCM : 35 +2
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 47 +5
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Chrzest bojowy; chyba właśnie tym było to starcie, w niczym nie przypominające dnia, w którym przyszło mu się zmierzyć z Zakonnikami w antykwariacie - tamten wieczór, choć przez popełniony na sam koniec błąd zakończył się nie mniej fatalnie, Borgin zapamiętał jednak inaczej; mógł wtedy sięgać po zaklęcia czarnomagiczne, kąsać nimi swoich wrogów nie mniej dotkliwie niż zrobiły to dzisiaj pajęczaki; w lesie, natomiast, został zepchnięty do defensywy, a ta nigdy nie należała do jego mocnych stron.
- Nie uciekłbym - nie uszedłbym z życiem? Co tak właściwie Zakonnicy robili ze schwytanymi Rycerzami? Wyciągali z nich wszystko, co tylko mogli, a potem...? - gdyby nie Sigrun - to nie była fałszywa skromność; stwierdzał jedynie fakt i oddawał kuzynce sprawiedliwość. Nigdy wcześniej nie widział jej w furii walki - a było na co patrzeć; walkiria żądna krwi, silna i szaleńczo odważna. Mogła uciec. Wiele razy. A została z nim do samego końca. Właściwie to ona ich stamtąd wydostała; czegoś takiego się nie zapomina.
Przedostał się do lecznicy, sunąc jak widmo wzdłuż ściany korytarza - ćma prowadziła go do światła przesączającego się zza uchylonych drzwi. Obrócił się za siebie, upewniając się, czy z Sigrun wszystko w porządku, ale nawet gdyby chciał, nie potrafiłby wesprzeć jej swym ramieniem. Sam ledwie stawiał krok za krokiem.
- Dziękuję, Cassandro - wypluł z siebie w końcu kilka słów, gdy poczuł, jak kość w miejscu pęknięcia zrasta się, piekąc boleśnie. Nawet ten ból nie był jednak w stanie sprawić, że oprzytomnieje. Opuściły go resztki sił. Konwersacja między czarownicami tliła się gdzieś w tle, nie miał już sił, by koncentrować się na wyłapywaniu poszczególnych słów, na zlepianiu ich w sens.
- Oczu, które nigdy się nie zamykają - dopowiedział jeszcze tylko o pajęczych tkaczkach, szeptem, kilka minut po tym, gdy Vablatsky napomknęła o nich w rozmowie. Potem zamknęły się jego własne, pozostała część rozmowy rozmyła się całkiem; zastygł bez ruchu, oddychając coraz płycej.
Śniły mu się pająki, co z nieba smętnie zwisały na srebrzystych jak księżyc nitkach, kołysząc się hipnotycznie. Wszystkie ich oczy wpatrywały się w niego bacznie, nie mógł wyrwać się z objęć ich spojrzeń. Otoczyły go. Osaczyły. Śpiewały o lesie, co nie miał końca. I nocy, która nigdy nie zgasła.
| zt
(dziękujębardzobardzo)
- Nie uciekłbym - nie uszedłbym z życiem? Co tak właściwie Zakonnicy robili ze schwytanymi Rycerzami? Wyciągali z nich wszystko, co tylko mogli, a potem...? - gdyby nie Sigrun - to nie była fałszywa skromność; stwierdzał jedynie fakt i oddawał kuzynce sprawiedliwość. Nigdy wcześniej nie widział jej w furii walki - a było na co patrzeć; walkiria żądna krwi, silna i szaleńczo odważna. Mogła uciec. Wiele razy. A została z nim do samego końca. Właściwie to ona ich stamtąd wydostała; czegoś takiego się nie zapomina.
Przedostał się do lecznicy, sunąc jak widmo wzdłuż ściany korytarza - ćma prowadziła go do światła przesączającego się zza uchylonych drzwi. Obrócił się za siebie, upewniając się, czy z Sigrun wszystko w porządku, ale nawet gdyby chciał, nie potrafiłby wesprzeć jej swym ramieniem. Sam ledwie stawiał krok za krokiem.
- Dziękuję, Cassandro - wypluł z siebie w końcu kilka słów, gdy poczuł, jak kość w miejscu pęknięcia zrasta się, piekąc boleśnie. Nawet ten ból nie był jednak w stanie sprawić, że oprzytomnieje. Opuściły go resztki sił. Konwersacja między czarownicami tliła się gdzieś w tle, nie miał już sił, by koncentrować się na wyłapywaniu poszczególnych słów, na zlepianiu ich w sens.
- Oczu, które nigdy się nie zamykają - dopowiedział jeszcze tylko o pajęczych tkaczkach, szeptem, kilka minut po tym, gdy Vablatsky napomknęła o nich w rozmowie. Potem zamknęły się jego własne, pozostała część rozmowy rozmyła się całkiem; zastygł bez ruchu, oddychając coraz płycej.
Śniły mu się pająki, co z nieba smętnie zwisały na srebrzystych jak księżyc nitkach, kołysząc się hipnotycznie. Wszystkie ich oczy wpatrywały się w niego bacznie, nie mógł wyrwać się z objęć ich spojrzeń. Otoczyły go. Osaczyły. Śpiewały o lesie, co nie miał końca. I nocy, która nigdy nie zgasła.
| zt
(dziękujębardzobardzo)
i ache in a language so old that even the earth no longer remembers; so dead that it has returned to dust
Calder Borgin
Zawód : zaklinam teraźniejszość
Wiek : 25
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
you're not dead but
you're not alive either
you're a ghost with
a beating heart
you're not alive either
you're a ghost with
a beating heart
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
15.10
Długo nie miały okazji spędzić ze sobą czasu, a dni od burzliwej wizyty Wren w jej mieszkaniu do chwili obecnej ciągnęły się absurdalnie, jakby życie zwolniło tempa, by zesłać na nią więcej tragedii i bieżących problemów do rozwikłania. Nie miała już pomału głowy do tego wszystkiego, błądziła niczym dziecko we mgle, próbując znaleźć najbardziej adekwatne rozwiązanie, udobruchać szlachtę, a przy tym nie zatracić siebie, swojej godności, świeżo rozkwitłej pozycji. Dlaczego akurat teraz musiała się z tym użerać? Chaos Locus Nihil pozostawał wciąż żywy w jej głowie, sypiała jedynie minimalny zakres godzin konieczny do funkcjonowania, bywały też momenty, że emocje - gniew, strach, obrzydzenie - dopadały ją znienacka i bez konkretnej przyczyny. Nie była tak silna jak przed miesiącem, choć trzymała się zdania, że ten krótki okres ciężaru stanowi wyłącznie preludium do czegoś lepszego, nowej formy, w jaką miała przeobrazić się jak ćma przeobraża się z poczwarki - i będzie wspaniała, ogromna i bezlitosna wobec obecnych wrogów.
Kiedyś.
A dziś zmagała się ze sobą, bardziej niż zwykle dostrzegając, że nie jest ani w połowie tak obojętna, jakby pragnęła. Kiedy ostatnim razem tak dotkliwie tęskniła czyjejś obecności? Kiedy się tak martwiła? Wiedziała. Obawiała się o Drew, gdy śmierć prawie wydarła jej go z ramion. Dlaczego jednak los tak ją doświadczał, że zaledwie tydzień później dowiedziała się, że przyjaciółka leży w szpitalu? Nie miała przejmować się jej losem, choć łączyła je wyjątkowa, jedyna w swym rodzaju więź, nie mogła budować własnego pokoju na fundamencie czyichś trudności. Dla spokoju ducha wmawiała sobie, że cieszyła się tak z widoku Wren wyłącznie dlatego, że teraz mogła egoistycznie wykorzystać ją jako wsparcie dla siebie, zawierzyć jej skrywane myśli i idee, odnaleźć w niej towarzysza; jak dawniej.
Ale nawet na moment nie odstąpiła od jej boku, wsunięte pod łokieć Wren ramię przyciągało Azjatkę bliżej, by mogła zachłysnąć się orientalnym zapachem słodkokorzennych perfum.
- Staraj się nie patrzeć tu nikomu w oczy. Nokturn to parszywe miejsce, pełne parszywych skurwieli - wymamrotała kątem ust, obojętnie unosząc spojrzenie ponad sylwetkę mijanego łachmaniarza w podartych trzewikach. - Pewnie się zastanawiasz, kto by w takiej dzielnicy założył lecznicę, ale wierz mi, Cassandra jest wybitną uzdrowicielką - spojrzała na kobietę, unosząc kącik ust z nieznaczną kpiną. - Zawierzyłam jej własne życie, więc równie dobrze mogę zawierzyć twoje.
Kiedy znalazły się pod drzwiami podniszczonej kamienicy, Elvira uderzyła dwukrotnie w drzwi frontowe, aby obwieścić swoją obecność. W sieni powitał ich podejrzliwy troll, jasnowłosa sylwetka uzdrowicielki była mu jednak na tyle znana, że zgodził się je przepuścić. Ostatecznie, zapowiedziały się listownie. Niewysokie obcasy czarnych kozaków stukały miarowo po drewnianej podłodze, gdy zbliżały się do głównego lazaretu. Na progu Elvira wysunęła spod łokcia Wren rękę okrytą czarną rękawiczką, a potem powoli przesunęła palcami od karku dziewczyny, wzdłuż kręgosłupa, prawie nad kość krzyżową. Był to ruch delikatny, nienachalny. Uprzejmy.
- Witaj, Cassandro. Poznajcie się. To moja przyjaciółka, Wren - Odwróciła głowę, błękitne spojrzenie napotkało czarne. Nie mogła się powstrzymać przed ironicznym uniesieniem brwi. Och, przyjaciółko.
Przed wejściem do ciepłego pomieszczenia zsunęła z ramion granatową pelerynę, odsłaniając prostą, ciemnoszarą szatę. Ubrała się wygodnie i praktycznie, przychylną okazję chciała bowiem wykorzystać na naukę.
Długo nie miały okazji spędzić ze sobą czasu, a dni od burzliwej wizyty Wren w jej mieszkaniu do chwili obecnej ciągnęły się absurdalnie, jakby życie zwolniło tempa, by zesłać na nią więcej tragedii i bieżących problemów do rozwikłania. Nie miała już pomału głowy do tego wszystkiego, błądziła niczym dziecko we mgle, próbując znaleźć najbardziej adekwatne rozwiązanie, udobruchać szlachtę, a przy tym nie zatracić siebie, swojej godności, świeżo rozkwitłej pozycji. Dlaczego akurat teraz musiała się z tym użerać? Chaos Locus Nihil pozostawał wciąż żywy w jej głowie, sypiała jedynie minimalny zakres godzin konieczny do funkcjonowania, bywały też momenty, że emocje - gniew, strach, obrzydzenie - dopadały ją znienacka i bez konkretnej przyczyny. Nie była tak silna jak przed miesiącem, choć trzymała się zdania, że ten krótki okres ciężaru stanowi wyłącznie preludium do czegoś lepszego, nowej formy, w jaką miała przeobrazić się jak ćma przeobraża się z poczwarki - i będzie wspaniała, ogromna i bezlitosna wobec obecnych wrogów.
Kiedyś.
A dziś zmagała się ze sobą, bardziej niż zwykle dostrzegając, że nie jest ani w połowie tak obojętna, jakby pragnęła. Kiedy ostatnim razem tak dotkliwie tęskniła czyjejś obecności? Kiedy się tak martwiła? Wiedziała. Obawiała się o Drew, gdy śmierć prawie wydarła jej go z ramion. Dlaczego jednak los tak ją doświadczał, że zaledwie tydzień później dowiedziała się, że przyjaciółka leży w szpitalu? Nie miała przejmować się jej losem, choć łączyła je wyjątkowa, jedyna w swym rodzaju więź, nie mogła budować własnego pokoju na fundamencie czyichś trudności. Dla spokoju ducha wmawiała sobie, że cieszyła się tak z widoku Wren wyłącznie dlatego, że teraz mogła egoistycznie wykorzystać ją jako wsparcie dla siebie, zawierzyć jej skrywane myśli i idee, odnaleźć w niej towarzysza; jak dawniej.
Ale nawet na moment nie odstąpiła od jej boku, wsunięte pod łokieć Wren ramię przyciągało Azjatkę bliżej, by mogła zachłysnąć się orientalnym zapachem słodkokorzennych perfum.
- Staraj się nie patrzeć tu nikomu w oczy. Nokturn to parszywe miejsce, pełne parszywych skurwieli - wymamrotała kątem ust, obojętnie unosząc spojrzenie ponad sylwetkę mijanego łachmaniarza w podartych trzewikach. - Pewnie się zastanawiasz, kto by w takiej dzielnicy założył lecznicę, ale wierz mi, Cassandra jest wybitną uzdrowicielką - spojrzała na kobietę, unosząc kącik ust z nieznaczną kpiną. - Zawierzyłam jej własne życie, więc równie dobrze mogę zawierzyć twoje.
Kiedy znalazły się pod drzwiami podniszczonej kamienicy, Elvira uderzyła dwukrotnie w drzwi frontowe, aby obwieścić swoją obecność. W sieni powitał ich podejrzliwy troll, jasnowłosa sylwetka uzdrowicielki była mu jednak na tyle znana, że zgodził się je przepuścić. Ostatecznie, zapowiedziały się listownie. Niewysokie obcasy czarnych kozaków stukały miarowo po drewnianej podłodze, gdy zbliżały się do głównego lazaretu. Na progu Elvira wysunęła spod łokcia Wren rękę okrytą czarną rękawiczką, a potem powoli przesunęła palcami od karku dziewczyny, wzdłuż kręgosłupa, prawie nad kość krzyżową. Był to ruch delikatny, nienachalny. Uprzejmy.
- Witaj, Cassandro. Poznajcie się. To moja przyjaciółka, Wren - Odwróciła głowę, błękitne spojrzenie napotkało czarne. Nie mogła się powstrzymać przed ironicznym uniesieniem brwi. Och, przyjaciółko.
Przed wejściem do ciepłego pomieszczenia zsunęła z ramion granatową pelerynę, odsłaniając prostą, ciemnoszarą szatę. Ubrała się wygodnie i praktycznie, przychylną okazję chciała bowiem wykorzystać na naukę.
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Rozrost wydawał się postępować w zastraszającym tempie. Jeszcze do niedawna potrafił objawić się raz na pół roku, teraz natomiast przybrał na upartości, dopadając ją raz na miesiąc, raz na dwa, więc absolutnie zbyt często. Znajome korytarze pokryte białą, gdzieniegdzie odpadającą farbą zaczynały nawiedzać ją w koszmarach, zamiast wykrzywionej w agonii i złości twarzy Mary, którą z premedytacją uciszyła na wieki skutecznie rzuconym lamino jeszcze nie tak dawno temu. Pierwsza tego typu ofiara, świadoma, dźgnięta w plecy, wykrwawiająca się na posadzkę opuszczonej katedry, spalona potem za jej ścianami, wraz z towarzyszącą jej Susan. Co było gorsze? Wren nie stopniowała tych nocnych wizji, każda z nich była na swój sposób niewygodna, budząc ją w środku zasłużonego odpoczynku. Wolałaby jednak śnić o czarnej magii. O czarnych jak otchłań oczach Deirdre i głosie prowadzącym ją ku niepochamowanej niczym wielkości, do której serce nagle rwało się tak mocno; wiedziała, że da sobie radę, chociaż ścieżka prowadząca do potęgi była usłana kolcami, zgnilizną i bólem. To nic - poświęciła w imię tego związek, poświęciła ochłap bzdurnej miłości, która w dalszym rozrachunku mogła okazać się tylko przeszkodą. A dziś, dziś była tu z Elvirą, przemierzając dobrze znane uliczki, w torbie przechowująca eliksir uwarzony przez zdolną alchemiczkę. Uformował nowe, lewe ucho. Teraz nadszedł czas jego przyszycia.
Jej ręka zacisnęła się na ramieniu Elviry, bok przylgnął do boku trochę zbyt ciasno względem udawanej przed światem przyjaźni. Tak naprawdę miała ochotę całować ją przed wejściem do lecznicy, by w ten sposób wyzbyć się z siebie niepewności graniczącej z pewnym zdenerwowaniem; zniesie ból, jeśli takowy się pojawi, to na pewno, ale czy przeszczep przyjmie się bez problemu? Azjatka mało wiedziała o podobnych procedurach medycznych, częściej odszukując w ludzkim ciele aort i żył ostrzem noża, niż próbując coś do niego przypasować.
- To nie pierwszy raz, kiedy jestem na Nokturnie - przypomniała Elvirze cicho, miękko, bez obaw przesączających głos; nie było ich tam, bo wiedziała, że potrafi się obronić. Skuteczniej, oby, niż tamtego felernego popołudnia w lesie, przy opuszczonej myśliwskiej chacie, którą później wraz z Multon spaliły na popiół. - Nie martw się, jeśli ktoś brzydko na ciebie spojrzy, wydłubię mu oczy - dodała tonem niby to poważnym, solennym, jednak samo określenie brzydko zakrawało o pewną protekcjonalność, żartobliwą, złośliwą, po której łokieć Azjatki lekko uderzył w bok towarzyszącej jej kobiety. Jej kobiety? Ciężko stwierdzić, na pewno łączyła je więź potężniejsza niż to, co do niedawna łączyło ją ze szmalcownikiem, a pewnych rzeczy chyba po prostu nie warto było nazywać. Ani nad nimi myśleć. Kiwnęła głową na znak zrozumienia; nie znała Cassandry, nigdy wcześniej nie odwiedzała lecznicy umiejscowionej w tak plugawej okolicy, ale jeśli ktoś tak medycznie doświadczony jak Elvira wypowiadał się o niej pochwalnie, to musiało znaczyć, że rzeczywiście nie była w swoim fachu zielona. Wren wolała zresztą odwiedzić nowe miejsce, nie cały czas pałętać się po Mungu jak zjawa. - Leczyła cię? - zapytała z ciekawością. Czy to właśnie owa Cassandra odpowiadała za zajęcie się utraconym ramieniem, poleceniem protezy? Jeszcze zanim Elvira zapukała do drzwi lecznicy, Wren na moment ułożyła dłoń na jej dłoni, tej pragnącej zadudnić w drewno, czoło oparła o czoło. Tylko na chwilkę, na znak, że obecność Multon nie była jej obojętna, ba, wręcz przeciwnie. Że była jej potrzebna. Ostatnio spędzały ze sobą mało czasu, dotyk był rzadki, i o ile w jej głowie pojawiło się gorące pragnienie sięgnięcia po znajome wargi, powstrzymała się, odsuwając się nieco i pozwalając kobiecie obwieścić ich nadejście.
Do środka wpuścił je troll, na którego Wren spojrzała podejrzliwie, ale nie skomentowała obecności magicznego stworzenia, nie miała po co, tak długo jak pozostawał wobec nich pozbawiony agresji. Palce Elviry sunące w dół jej kręgosłupa posłały wzdłuż ciała dreszcz, jednak Azjatka nie drgnęła, przyglądając się jedynie twarzy uzdrowicielki.
- Wren Chang - przedstawiła się krótko, rzeczowo, okazując szacunek skinięciem głowy. Na wzór Elviry zdjęła z ramion czarny płaszcz z wyszywaną karminową chryzantemą, pozostając w równie kruczym, wygodniejszym komplecie spódnicy i koszuli. Były większe niż zwykle, może zwyczajnie dlatego, że przy nieznanej procedurze Azjatka nie chciała męczyć się jeszcze z własnym ubiorem. - Dziękuję za tak szybkie przyjęcie. Elvira wspominała, że może pani coś z tym zrobić - dopiero po tych słowach odsłoniła kaskadę czarnych włosów przykrywających lewą stronę głowy i ukazała Cassandrze wyrwę, bliznę, wolną ręką jednocześnie sięgając do torby, z której ostrożnie wydobyła płaską, okrągłą, szklaną menażkę z nowym uchem. - Przygotowane z mojej krwi - oznajmiła, podobno miało to znaczenie. I z dżdżownic.
Jej ręka zacisnęła się na ramieniu Elviry, bok przylgnął do boku trochę zbyt ciasno względem udawanej przed światem przyjaźni. Tak naprawdę miała ochotę całować ją przed wejściem do lecznicy, by w ten sposób wyzbyć się z siebie niepewności graniczącej z pewnym zdenerwowaniem; zniesie ból, jeśli takowy się pojawi, to na pewno, ale czy przeszczep przyjmie się bez problemu? Azjatka mało wiedziała o podobnych procedurach medycznych, częściej odszukując w ludzkim ciele aort i żył ostrzem noża, niż próbując coś do niego przypasować.
- To nie pierwszy raz, kiedy jestem na Nokturnie - przypomniała Elvirze cicho, miękko, bez obaw przesączających głos; nie było ich tam, bo wiedziała, że potrafi się obronić. Skuteczniej, oby, niż tamtego felernego popołudnia w lesie, przy opuszczonej myśliwskiej chacie, którą później wraz z Multon spaliły na popiół. - Nie martw się, jeśli ktoś brzydko na ciebie spojrzy, wydłubię mu oczy - dodała tonem niby to poważnym, solennym, jednak samo określenie brzydko zakrawało o pewną protekcjonalność, żartobliwą, złośliwą, po której łokieć Azjatki lekko uderzył w bok towarzyszącej jej kobiety. Jej kobiety? Ciężko stwierdzić, na pewno łączyła je więź potężniejsza niż to, co do niedawna łączyło ją ze szmalcownikiem, a pewnych rzeczy chyba po prostu nie warto było nazywać. Ani nad nimi myśleć. Kiwnęła głową na znak zrozumienia; nie znała Cassandry, nigdy wcześniej nie odwiedzała lecznicy umiejscowionej w tak plugawej okolicy, ale jeśli ktoś tak medycznie doświadczony jak Elvira wypowiadał się o niej pochwalnie, to musiało znaczyć, że rzeczywiście nie była w swoim fachu zielona. Wren wolała zresztą odwiedzić nowe miejsce, nie cały czas pałętać się po Mungu jak zjawa. - Leczyła cię? - zapytała z ciekawością. Czy to właśnie owa Cassandra odpowiadała za zajęcie się utraconym ramieniem, poleceniem protezy? Jeszcze zanim Elvira zapukała do drzwi lecznicy, Wren na moment ułożyła dłoń na jej dłoni, tej pragnącej zadudnić w drewno, czoło oparła o czoło. Tylko na chwilkę, na znak, że obecność Multon nie była jej obojętna, ba, wręcz przeciwnie. Że była jej potrzebna. Ostatnio spędzały ze sobą mało czasu, dotyk był rzadki, i o ile w jej głowie pojawiło się gorące pragnienie sięgnięcia po znajome wargi, powstrzymała się, odsuwając się nieco i pozwalając kobiecie obwieścić ich nadejście.
Do środka wpuścił je troll, na którego Wren spojrzała podejrzliwie, ale nie skomentowała obecności magicznego stworzenia, nie miała po co, tak długo jak pozostawał wobec nich pozbawiony agresji. Palce Elviry sunące w dół jej kręgosłupa posłały wzdłuż ciała dreszcz, jednak Azjatka nie drgnęła, przyglądając się jedynie twarzy uzdrowicielki.
- Wren Chang - przedstawiła się krótko, rzeczowo, okazując szacunek skinięciem głowy. Na wzór Elviry zdjęła z ramion czarny płaszcz z wyszywaną karminową chryzantemą, pozostając w równie kruczym, wygodniejszym komplecie spódnicy i koszuli. Były większe niż zwykle, może zwyczajnie dlatego, że przy nieznanej procedurze Azjatka nie chciała męczyć się jeszcze z własnym ubiorem. - Dziękuję za tak szybkie przyjęcie. Elvira wspominała, że może pani coś z tym zrobić - dopiero po tych słowach odsłoniła kaskadę czarnych włosów przykrywających lewą stronę głowy i ukazała Cassandrze wyrwę, bliznę, wolną ręką jednocześnie sięgając do torby, z której ostrożnie wydobyła płaską, okrągłą, szklaną menażkę z nowym uchem. - Przygotowane z mojej krwi - oznajmiła, podobno miało to znaczenie. I z dżdżownic.
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
Klęczała przy pacjencie, który kilka chwil temu odzyskał rytm swojego serca; wciąż brudne od krwi dłonie kończyły zawiązywać pobrudzone jego posoką bandaże, blade ciało wydawało się nieprzytomne. Uśpiła czarodzieja naparami, które jeszcze długo miały pozostawić go w podobnym stanie. Rozcięta koszula leżała obok, pobrudzone krwią spodnie rzucone były na przyciągnięte do nich krzesło. Londyn był miejscem znacznie spokojniejszym, niż jeszcze przed miesiącem, ale atmosfera ponurych czasów udzielała się każdemu, podnosząc poziom agresji tutejszych zbirów. Czy szukali kłopotów bardziej niż wcześniej, trudno było powiedzieć, ale czy byli w trakcie nich brutalniejsi niż wcześniej - z pewnością, jako świadkowie straszliwych zdarzeń, brutalności, jako ludzie, którzy widzieli ludzką krew z tak bliska, i których psychiki nadwątliły krzyki umierających na ulicy - tracili hamulce odróżniające ich jako ludzi - od zwierząt. Nigdy nie była zwolenniczką nonsensownej przemocy, wojna wydawała im się słabo przemyślaną zabawą dużych chłopców. Ale dla tych dużych chłopców - była gotowa w tym pomóc. Na każdym froncie, również tym, który usiłował zachować pozory normalności.
Uniosła spojrzenie w kierunku progu, kiedy pojawiły się u niej dwie kobiece sylwetki, Elvira i jej przyjaciółka - czarownica jej o niej wspominała. Okryła nieprzytomne ciało lekkim wyświechtanym kocem, mocząc dłonie w stojącej opodal misie z wodą, zmywając z nich krew. Drobna dziewczyna znajdująca się opodal porwała misę i wyminęła czarownice w drzwiach, znikając z nią gdzieś za ścianą. Cassandra ujęła odłożoną na bok różdżkę, wrzucając ją do kieszeni skrytej między połami kieszeni długiej spódnicy, by podejść do dwóch kobiet.
- Elviro - powitała wpierw uzdrowicielkę, poprawiając purpurową własnoręcznie haftowaną czarną nicią chustę okrywającą wątłe ramiona; odnalazła dłonią jej przedramię, by ścisnąć je długimi bladymi palcami na powitanie, nie zwracając większej uwagi na czułości między kobietami. - Cassandra Vablatsky - przedstawiła się dziewczynie, świdrując jej źrenice szmaragdowym spojrzeniem. Przyglądała się z jej z uwagą, starając się zapamiętać tę twarz. Kimkolwiek była, jako przyjaciółka Elviry znajdzie u niej pomoc. - Podziękowania należą się pannie Multon - odparła spokojnie, bo jej prośbą się kierowała. Uniosła dłoń ku jej twarzy, kiedy odsunęła krucze kosmyki włosów, równie jedwabistych, co włosy Deirdre, by musnąć opuszkami palców zarośniętą bliznę po odciętym uchu. Była zaleczona, niezanieczyszczona, a to dawało przynajmniej nadzieję na bezproblemową procedurę. Skinęła spokojnie głową, z jej krwi, tylko wówczas była szansa odtworzyć ciało w jego pierwotnej formie. - Usiądź, proszę - poprosiła, wskazując na pobliską pryczę, odsłaniając wieko menażki, odtworzony organ wyglądał bez zarzutu. Czuła się pewniej pracując z tym, co stworzyła sama, bo tylko wówczas miała pewność, w jakim stanie były tkanki - i jak mogą zareagować. Krótkie oględziny musiały wystarczyć, by uznać formę ucha za dostateczną. - Usiądźcie - zwróciła się do Elviry, zabieg chwilę potrwa, a wiedziała, że uzdrowicielka zamierzała przy nim zostać. - Ile czasu minęło od wypadku? Jakie były jego okoliczności? - zapytała, odkładając menażkę na stolik obok, zbierając podstawowy wywiad. Niektóre zaklęcia pozostawiały okrutniejsze blizny, nie wspominając o jadzie magicznych zwierząt - musiała wiedzieć wszystko, by proces przebiegł bez zarzutu. Sama w tym czasie obróciła kilka fiolek z eliksirami znajdujących się na półkach przy ścianie - i uchwyciła jedną z nich, nieopisaną, by przekazać je w dłonie Wren. - Wypij - poleciła krótko. - To napar przeciwbólowy. Proces może być bolesny, to pomoże ci przez niego przejść - Po odkorkowaniu powietrze wypełni silny ziołowy aromat. - Co z tobą, Elviro? Też powinnaś przez to przejść - zauważyła, przemykając wzrokiem po jej twarzy. Zmartwiona, że mogła mieć problem z odtworzeniem kości. - Możemy nad tym popracować, jeśli zostaniesz dłużej - zaproponowała, bo minęło już dość czasu, by móc się nad tym pochylić. Nie była pewna, jakie efekty mogła nieść magia tamtych podziemi, czy przywrócenie jej dłoni było w ogóle możliwe, ale nie zamierzała spocząć, nie próbując.
Uniosła spojrzenie w kierunku progu, kiedy pojawiły się u niej dwie kobiece sylwetki, Elvira i jej przyjaciółka - czarownica jej o niej wspominała. Okryła nieprzytomne ciało lekkim wyświechtanym kocem, mocząc dłonie w stojącej opodal misie z wodą, zmywając z nich krew. Drobna dziewczyna znajdująca się opodal porwała misę i wyminęła czarownice w drzwiach, znikając z nią gdzieś za ścianą. Cassandra ujęła odłożoną na bok różdżkę, wrzucając ją do kieszeni skrytej między połami kieszeni długiej spódnicy, by podejść do dwóch kobiet.
- Elviro - powitała wpierw uzdrowicielkę, poprawiając purpurową własnoręcznie haftowaną czarną nicią chustę okrywającą wątłe ramiona; odnalazła dłonią jej przedramię, by ścisnąć je długimi bladymi palcami na powitanie, nie zwracając większej uwagi na czułości między kobietami. - Cassandra Vablatsky - przedstawiła się dziewczynie, świdrując jej źrenice szmaragdowym spojrzeniem. Przyglądała się z jej z uwagą, starając się zapamiętać tę twarz. Kimkolwiek była, jako przyjaciółka Elviry znajdzie u niej pomoc. - Podziękowania należą się pannie Multon - odparła spokojnie, bo jej prośbą się kierowała. Uniosła dłoń ku jej twarzy, kiedy odsunęła krucze kosmyki włosów, równie jedwabistych, co włosy Deirdre, by musnąć opuszkami palców zarośniętą bliznę po odciętym uchu. Była zaleczona, niezanieczyszczona, a to dawało przynajmniej nadzieję na bezproblemową procedurę. Skinęła spokojnie głową, z jej krwi, tylko wówczas była szansa odtworzyć ciało w jego pierwotnej formie. - Usiądź, proszę - poprosiła, wskazując na pobliską pryczę, odsłaniając wieko menażki, odtworzony organ wyglądał bez zarzutu. Czuła się pewniej pracując z tym, co stworzyła sama, bo tylko wówczas miała pewność, w jakim stanie były tkanki - i jak mogą zareagować. Krótkie oględziny musiały wystarczyć, by uznać formę ucha za dostateczną. - Usiądźcie - zwróciła się do Elviry, zabieg chwilę potrwa, a wiedziała, że uzdrowicielka zamierzała przy nim zostać. - Ile czasu minęło od wypadku? Jakie były jego okoliczności? - zapytała, odkładając menażkę na stolik obok, zbierając podstawowy wywiad. Niektóre zaklęcia pozostawiały okrutniejsze blizny, nie wspominając o jadzie magicznych zwierząt - musiała wiedzieć wszystko, by proces przebiegł bez zarzutu. Sama w tym czasie obróciła kilka fiolek z eliksirami znajdujących się na półkach przy ścianie - i uchwyciła jedną z nich, nieopisaną, by przekazać je w dłonie Wren. - Wypij - poleciła krótko. - To napar przeciwbólowy. Proces może być bolesny, to pomoże ci przez niego przejść - Po odkorkowaniu powietrze wypełni silny ziołowy aromat. - Co z tobą, Elviro? Też powinnaś przez to przejść - zauważyła, przemykając wzrokiem po jej twarzy. Zmartwiona, że mogła mieć problem z odtworzeniem kości. - Możemy nad tym popracować, jeśli zostaniesz dłużej - zaproponowała, bo minęło już dość czasu, by móc się nad tym pochylić. Nie była pewna, jakie efekty mogła nieść magia tamtych podziemi, czy przywrócenie jej dłoni było w ogóle możliwe, ale nie zamierzała spocząć, nie próbując.
bo ty jesteś
prządką
prządką
Trzymała Wren blisko przy sobie, w jej towarzystwie niższa kobieta nie musiała obawiać się nieprzychylnych spojrzeń. Choć bywała na tej ulicy stale dopiero od kilku miesięcy, wieści w półświatku niosły się szybko, dla nikogo spośród hołoty nie pozostawiało już wątpliwości, że blondynka w czarnym płaszczu jest zwolennikiem Czarnego Pana i przyjaciółką szanowanej uzdrowicielki z ich lecznicy. Jeżeli któryś zapaleniec błysnąłby źrenicą w kierunku ciemnowłosej dziewczyny albo miał na języku tępą uwagę o Azjatkach, wystarczyło, by spojrzała na niego ponad głową Wren; bez wyrazu, bez uśmiechu, bez żadnego skrzywienia warg. Budziła już szacunek, choć jeszcze niedoskonały. Nie odważyłaby się egzekwować go pod osłoną nocy; o tej porze nawet ona musiała zdawać sobie sprawę, by uważać na kroki i słowa.
- Będę mogła dołączyć to oko do mojej kolekcji części ciał. Mam już ucho. Może kiedyś zbuduję makietę anatomiczną z pozszywanych... - urwała, zdając sobie sprawę z narastającej irytacji Chang. Nie mogła się jednak powstrzymać, nie umiała odmówić upartemu umysłowi zazdrosnej przyjemności z drażnienia jej tak jak kocię drażni innego drapieżnika. Podobało się Elvirze, jak mocno Wren zaciska łokieć na jej ramieniu, jak ciągnie ją instynktownie w swoją stronę, gdy mijały pogwizdujących alkoholików.
- Żeby to raz... Na Cassandrze można polegać - podsumowała cicho, nie decydując się jeszcze konfrontować kobiety z wiedzą o dzieciach uzdrowicielki. To mogło okazać się niepotrzebne.
Nie byłaby sobą, gdyby przed wejściem do lecznicy nie posłała Azjatce długiego spojrzenia, nie oblizała wymownie ust, aby pokazać, że nic nie umknęło jej uwadze. Na moment, krótszy niż westchnienie, pochyliła się, aby złożyć motyli pocałunek na czubku głowy Wren. Nic nie było w tej czarnej panterze tak urokliwe, jak buzujący płomień zamknięty w malutkim ciele. Nie zdążyła się odsunąć, gdyż na dłoni poczuła ciepły dotyk, kobieta przystanęła na palcach, aby zetknąć ich czoła w niemym geście wspólnoty. Zmieszane oddechy pachniały miętą i lawendą.
- Nie zrobisz mi wstydu, prawda? - szepnęła zaczepnie, opierając palce na jej szczupłym kręgosłupie, gdy prowadziła ją ciemnym korytarzem w kierunku największej sali.
Nie wiedziała jeszcze, jak Wren zareaguje na spokojny profesjonalizm Cassandry, czy będzie w stanie w szerszym towarzystwie powstrzymać te przydatki charakteru, które czyniły ją w oczach Elviry tak interesującą, ale nie były mile widziane społecznie. Złapały uzdrowicielkę w wirze pracy, rzecz jasna w tym zawodzie każdy dzień stanowił wyzwanie. Elvira instynktownie rzuciła zainteresowane spojrzenie pokrwawionej koszuli oraz okrytej kocem sylwetce, lecz powstrzymała pytania cisnące się na usta. Nie była tutaj zawodowo, jako druga uzdrowicielka do kontaktu, nie musiała wiedzieć wszystkiego. Wren, której plecy wciąż muskała dłonią, była obecnie priorytetem.
- Cassandro - przywitała się skinieniem głowy, gdy przyjaciółka schwyciła ją za ramię; potem razem podeszły do pryczy, na której przysiadła, postukując obcasem o skrzypiącą podłogę. - Nie przypisuj mi tyluż zaszczytów, nie przeprowadziłabym tej procedury tak sprawnie jak ty - A w przypadku Wren nie zamierzała pozwolić na nic mniejszego od doskonałości.
Przyjrzała się wyciągniętemu uchu, dochodząc do wniosku, że wygląda na w pełni rozwinięte. Sama z pożądaniem obserwowała proces wzrastania nowego przedramienia, lecz z uwagi na wielkość i złożoność tkanek trwał on dłużej. Potrzebne były kości, kosteczki, nerwy, naczynia krwionośne - w tym duże tętnice promieniowa i łokciowa. Musiała uzbroić się w cierpliwość. Spojrzała na Wren i dała jej szansę opisać wydarzenie swoimi słowami; nie bez powodu nie zagłębiała się w szczegóły wypadku w liście, chciała pozostawić Chang wybór co do tego jak wiele powie, co zdecyduje się pozostawić w tajemnicy. W innym przypadku może wybrałaby pragmatyzm, odpędzając zbędną uprzejmość, lecz czuła, że na miejscu Wren byłaby wściekła za podobnie paternalistyczne podejście.
Znajomy aromat naparu przeciwbólowego wpłynął kojąco również na jej nerwy. Nie czuła stresu, nie, raczej tępe oczekiwanie, dudniące gdzieś w okolicy piątej przestrzeni międzyżebrowej. Odszukała na pryczy dłoń Wren, ale zamiast splątać razem całe ich ręce, wygięła mały palec protezy i niezdarnie wsunęła go pod kłąb jej kciuka. Jestem blisko.
- Moja ręka wciąż się tworzy, różnorodność tkanek jest na tyle wysoka, że może potrwać to nawet do końca miesiąca - odpowiedziała niechętnie, unosząc brodę, by spojrzeć Cassandrze w zielone tęczówki. - Zbyt długo zwlekałam z rozpoczęciem procedury, po powrocie... potrzebowałam czasu - Cały tydzień przeleżała w łóżku, unikając konfrontacji ze światem, czego Wren miała pełną świadomość. Żywiła nadzieję (pewność), że nie pochwali się tą wiedzą teraz.
- Będę mogła dołączyć to oko do mojej kolekcji części ciał. Mam już ucho. Może kiedyś zbuduję makietę anatomiczną z pozszywanych... - urwała, zdając sobie sprawę z narastającej irytacji Chang. Nie mogła się jednak powstrzymać, nie umiała odmówić upartemu umysłowi zazdrosnej przyjemności z drażnienia jej tak jak kocię drażni innego drapieżnika. Podobało się Elvirze, jak mocno Wren zaciska łokieć na jej ramieniu, jak ciągnie ją instynktownie w swoją stronę, gdy mijały pogwizdujących alkoholików.
- Żeby to raz... Na Cassandrze można polegać - podsumowała cicho, nie decydując się jeszcze konfrontować kobiety z wiedzą o dzieciach uzdrowicielki. To mogło okazać się niepotrzebne.
Nie byłaby sobą, gdyby przed wejściem do lecznicy nie posłała Azjatce długiego spojrzenia, nie oblizała wymownie ust, aby pokazać, że nic nie umknęło jej uwadze. Na moment, krótszy niż westchnienie, pochyliła się, aby złożyć motyli pocałunek na czubku głowy Wren. Nic nie było w tej czarnej panterze tak urokliwe, jak buzujący płomień zamknięty w malutkim ciele. Nie zdążyła się odsunąć, gdyż na dłoni poczuła ciepły dotyk, kobieta przystanęła na palcach, aby zetknąć ich czoła w niemym geście wspólnoty. Zmieszane oddechy pachniały miętą i lawendą.
- Nie zrobisz mi wstydu, prawda? - szepnęła zaczepnie, opierając palce na jej szczupłym kręgosłupie, gdy prowadziła ją ciemnym korytarzem w kierunku największej sali.
Nie wiedziała jeszcze, jak Wren zareaguje na spokojny profesjonalizm Cassandry, czy będzie w stanie w szerszym towarzystwie powstrzymać te przydatki charakteru, które czyniły ją w oczach Elviry tak interesującą, ale nie były mile widziane społecznie. Złapały uzdrowicielkę w wirze pracy, rzecz jasna w tym zawodzie każdy dzień stanowił wyzwanie. Elvira instynktownie rzuciła zainteresowane spojrzenie pokrwawionej koszuli oraz okrytej kocem sylwetce, lecz powstrzymała pytania cisnące się na usta. Nie była tutaj zawodowo, jako druga uzdrowicielka do kontaktu, nie musiała wiedzieć wszystkiego. Wren, której plecy wciąż muskała dłonią, była obecnie priorytetem.
- Cassandro - przywitała się skinieniem głowy, gdy przyjaciółka schwyciła ją za ramię; potem razem podeszły do pryczy, na której przysiadła, postukując obcasem o skrzypiącą podłogę. - Nie przypisuj mi tyluż zaszczytów, nie przeprowadziłabym tej procedury tak sprawnie jak ty - A w przypadku Wren nie zamierzała pozwolić na nic mniejszego od doskonałości.
Przyjrzała się wyciągniętemu uchu, dochodząc do wniosku, że wygląda na w pełni rozwinięte. Sama z pożądaniem obserwowała proces wzrastania nowego przedramienia, lecz z uwagi na wielkość i złożoność tkanek trwał on dłużej. Potrzebne były kości, kosteczki, nerwy, naczynia krwionośne - w tym duże tętnice promieniowa i łokciowa. Musiała uzbroić się w cierpliwość. Spojrzała na Wren i dała jej szansę opisać wydarzenie swoimi słowami; nie bez powodu nie zagłębiała się w szczegóły wypadku w liście, chciała pozostawić Chang wybór co do tego jak wiele powie, co zdecyduje się pozostawić w tajemnicy. W innym przypadku może wybrałaby pragmatyzm, odpędzając zbędną uprzejmość, lecz czuła, że na miejscu Wren byłaby wściekła za podobnie paternalistyczne podejście.
Znajomy aromat naparu przeciwbólowego wpłynął kojąco również na jej nerwy. Nie czuła stresu, nie, raczej tępe oczekiwanie, dudniące gdzieś w okolicy piątej przestrzeni międzyżebrowej. Odszukała na pryczy dłoń Wren, ale zamiast splątać razem całe ich ręce, wygięła mały palec protezy i niezdarnie wsunęła go pod kłąb jej kciuka. Jestem blisko.
- Moja ręka wciąż się tworzy, różnorodność tkanek jest na tyle wysoka, że może potrwać to nawet do końca miesiąca - odpowiedziała niechętnie, unosząc brodę, by spojrzeć Cassandrze w zielone tęczówki. - Zbyt długo zwlekałam z rozpoczęciem procedury, po powrocie... potrzebowałam czasu - Cały tydzień przeleżała w łóżku, unikając konfrontacji ze światem, czego Wren miała pełną świadomość. Żywiła nadzieję (pewność), że nie pochwali się tą wiedzą teraz.
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Teatralne westchnienie miało dać Elvirze do zrozumienia, że zaledwie włos dzielił ją od przeistoczenia jej samej w eksponat przeznaczony na rzecz owej makiety. Drobne złośliwości odciągały uwagę od głównego problemu, od budzącego się z każdym krokiem poddenerwowania - co jeśli ten diabelny przeszczep się nie przyjmie? Jeśli Frances zrobiła coś nie tak, albo nie daj Salazarze ucho zgniło w swojej życiodajnej mazi? Wbrew pozorom ogrom czynników mógł pójść nie tak, jak życzyłaby sobie tego Azjatka, a oczekiwanie na poznanie zachwalanej uzdrowicielki dłużyło się z każdym skrętem w coraz to bardziej podejrzaną uliczkę. Nokturn kojarzył jej się paskudnie. Ale i to w końcu minie, przeszłość zatrze się zapomnieniem i obrzydzenie - przede wszystkim do siebie samej, swoich wątpliwych jakościowo wyborów - zamieni się w chłodną obojętność. U boku Elviry było o to łatwiej. Miała w sobie przedziwne właściwości kojące, stała się prywatnym remedium, które mogło trucizną zaleczyć inną truciznę, a tego właśnie potrzebowała Wren o solidnie nadszarpniętych nerwach. Ostatnie miesiące były burzliwe. Na szczęście w porę odzyskała rezon i zawróciła bieg prywatnej historii, skupiając się na tym, co pożyteczne i potężne, nie zaś na wszelkiego rodzaju... Rozpraszaczach.
Kiwnęła głową w niemym zrozumieniu, a potem wojowniczo uniosła wzrok, zatapiając go w znajomych oczach. Ciepło bijące od Multon przypominało o tym, że mimo wybuchu magii tamtego dnia - wciąż żyła, przeżyła, pokryła się blizną, ale nie przegrała z własną nieudolnością, może wyłącznie za pomocą prędkiej uzdrowicielskiej interwencji, choć Chang lubiła myśleć, że tkwił w tym również pierwiastek jej własnej woli przeżycia.
- Kto tu komu ma większą szansę zrobić wstyd? - skontrowała buntowniczym półszeptem, jednak jej usta ułożyły się w dość rozczulony uśmiech, gdy na czubku głowy poczuła złożony pocałunek. Jak protekcjonalnie. Tylko Elvira mogła w ten sposób wykorzystywać dzielącą je różnicę wzrostu, przypominać o jej istnieniu, a Wren i tak nie odpowiedziałaby na to rzeczywistym rozdrażnieniem - po co tracić na takowe energię? - Zachowuj się - upomniała ją zatem równie zaczepnie, po czym razem z kobietą ruszyła do środka lecznicy na spotkanie Cassandrze.
Nie drgnęła, nie uciekła, gdy smukła dłoń uzdrowicielki sięgnęła jej zaleczonej rany. Zagoiła się dobrze, także dzięki Multon - Salazarze, dług wdzięczności rósł i rósł, niechybnie potęgując samozadowolenie blondwłosej czarownicy -, po pewnym czasie stając się problemem tak niewielkiej wagi, że Azjatka przypominała sobie o jej istnieniu jedynie podczas spoglądania w swoje odbicie. Przed Vablatsky nie czuła wstydu. Nie było w niej zażenowania. To tylko ucho, niektórzy w pomieszczeniu nie mieli nawet ręki.
Z wdzięcznym skinieniem podeszła do pryczy i zajęła na niej miejsce, płuca wypełniając głębokim oddechem. To nie strach, powtarzała sobie w myślach, nie strach.
- Szóstego września moja magia... zbuntowała się. Zrobiła to lancea, która obróciła się przeciwko mnie, wybuchła - mówiła powoli, konkretnie, przecież zatajenie czegokolwiek przed medykiem byłoby szczytem głupoty. Uzdrowicielstwo było jej obce, jednak Wren podejrzewała, że okoliczności wypadku, magiczne lub zwyczajne, mogły mieć wpływ na sposób obchodzenia się z raną.
Azjatka odebrała od kobiety napar, do płuc wdychając ziołowy aromat. Koił samym zapachem, a jednak pewna część niej, masochistyczna i podła, domagała się pełnej świadomości bólu podczas medycznej procedury. Czuj to, czuj jak blizna zamienia się w organ, wyj, czuj, że żyjesz, że przeżyłaś i tak już zostanie. Przez moment zawahała się nad kubkiem, warga zadrżała w stłumionym proteście, jednak subtelny dotyk pod jej kciukiem przywrócił umysł do teraźniejszości; zrozumiała, że własnym wrzaskiem mogłaby uprzykrzyć życie cierpiącym pacjentom Cassandry.
Opróżniła zawartość fiolki kilkoma prędkimi łykami.
- Na czym będzie to polegać? - zapytała kobietę, choć pytanie tak właściwie rzuciła w eter, odpowiedzieć na nie mogła każda z uzdrowicielek. Świadomość była złotem. To jej brak budził lęk. - Czy słyszeć nowym uchem będę od razu? - Wren spojrzała najpierw na Elvirę, później na Cassandrę, z uwagą śledząc ruchy uzdrowicielki. Nienachalnie przyglądała się temu po co sięga, co będzie jej potrzebne, czego będzie używać. Odruchowo i raczej bezwiednie zacisnęła dłoń na protezie Multon, podczas gdy rozmowa sięgnęła tematu jej uszczerbku na zdrowiu. - Musiałaś najpierw wrócić do nas głową, żeby zająć się ręką. To nic złego - stwierdziła pewnie. Wciąż pamiętała widok Multon w bandażach, brudną, chudą i przerażoną, zagubioną w świecie strachu, z którego musiała własnoręcznie ją wyciągnąć. Tymczasem jej ciało pokryło się woalką przyjemnego otępienia, jakby od świata dzielił ją żelazny, ochronny całun. Nic nie mogło jej dosięgnąć, skrzywdzić. Jeszcze. - Zaczyna działać - poinformowała cicho.
Kiwnęła głową w niemym zrozumieniu, a potem wojowniczo uniosła wzrok, zatapiając go w znajomych oczach. Ciepło bijące od Multon przypominało o tym, że mimo wybuchu magii tamtego dnia - wciąż żyła, przeżyła, pokryła się blizną, ale nie przegrała z własną nieudolnością, może wyłącznie za pomocą prędkiej uzdrowicielskiej interwencji, choć Chang lubiła myśleć, że tkwił w tym również pierwiastek jej własnej woli przeżycia.
- Kto tu komu ma większą szansę zrobić wstyd? - skontrowała buntowniczym półszeptem, jednak jej usta ułożyły się w dość rozczulony uśmiech, gdy na czubku głowy poczuła złożony pocałunek. Jak protekcjonalnie. Tylko Elvira mogła w ten sposób wykorzystywać dzielącą je różnicę wzrostu, przypominać o jej istnieniu, a Wren i tak nie odpowiedziałaby na to rzeczywistym rozdrażnieniem - po co tracić na takowe energię? - Zachowuj się - upomniała ją zatem równie zaczepnie, po czym razem z kobietą ruszyła do środka lecznicy na spotkanie Cassandrze.
Nie drgnęła, nie uciekła, gdy smukła dłoń uzdrowicielki sięgnęła jej zaleczonej rany. Zagoiła się dobrze, także dzięki Multon - Salazarze, dług wdzięczności rósł i rósł, niechybnie potęgując samozadowolenie blondwłosej czarownicy -, po pewnym czasie stając się problemem tak niewielkiej wagi, że Azjatka przypominała sobie o jej istnieniu jedynie podczas spoglądania w swoje odbicie. Przed Vablatsky nie czuła wstydu. Nie było w niej zażenowania. To tylko ucho, niektórzy w pomieszczeniu nie mieli nawet ręki.
Z wdzięcznym skinieniem podeszła do pryczy i zajęła na niej miejsce, płuca wypełniając głębokim oddechem. To nie strach, powtarzała sobie w myślach, nie strach.
- Szóstego września moja magia... zbuntowała się. Zrobiła to lancea, która obróciła się przeciwko mnie, wybuchła - mówiła powoli, konkretnie, przecież zatajenie czegokolwiek przed medykiem byłoby szczytem głupoty. Uzdrowicielstwo było jej obce, jednak Wren podejrzewała, że okoliczności wypadku, magiczne lub zwyczajne, mogły mieć wpływ na sposób obchodzenia się z raną.
Azjatka odebrała od kobiety napar, do płuc wdychając ziołowy aromat. Koił samym zapachem, a jednak pewna część niej, masochistyczna i podła, domagała się pełnej świadomości bólu podczas medycznej procedury. Czuj to, czuj jak blizna zamienia się w organ, wyj, czuj, że żyjesz, że przeżyłaś i tak już zostanie. Przez moment zawahała się nad kubkiem, warga zadrżała w stłumionym proteście, jednak subtelny dotyk pod jej kciukiem przywrócił umysł do teraźniejszości; zrozumiała, że własnym wrzaskiem mogłaby uprzykrzyć życie cierpiącym pacjentom Cassandry.
Opróżniła zawartość fiolki kilkoma prędkimi łykami.
- Na czym będzie to polegać? - zapytała kobietę, choć pytanie tak właściwie rzuciła w eter, odpowiedzieć na nie mogła każda z uzdrowicielek. Świadomość była złotem. To jej brak budził lęk. - Czy słyszeć nowym uchem będę od razu? - Wren spojrzała najpierw na Elvirę, później na Cassandrę, z uwagą śledząc ruchy uzdrowicielki. Nienachalnie przyglądała się temu po co sięga, co będzie jej potrzebne, czego będzie używać. Odruchowo i raczej bezwiednie zacisnęła dłoń na protezie Multon, podczas gdy rozmowa sięgnęła tematu jej uszczerbku na zdrowiu. - Musiałaś najpierw wrócić do nas głową, żeby zająć się ręką. To nic złego - stwierdziła pewnie. Wciąż pamiętała widok Multon w bandażach, brudną, chudą i przerażoną, zagubioną w świecie strachu, z którego musiała własnoręcznie ją wyciągnąć. Tymczasem jej ciało pokryło się woalką przyjemnego otępienia, jakby od świata dzielił ją żelazny, ochronny całun. Nic nie mogło jej dosięgnąć, skrzywdzić. Jeszcze. - Zaczyna działać - poinformowała cicho.
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
Lazaret
Szybka odpowiedź