Lazaret
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Lazaret
Odrapane ściany i drewniana posadzka odbarwiona krwią nie budzą zaufania, sala, w której Cassandra przyjmuje chorych, niczym nie przypomina sal w Mungu. Kilka podpróchniałych szafek zajmują głównie stare prześcieradła służące do odrywania opatrunków i, najpewniej, chowania zwłok tych, których nie dało się już odratować. Stare okna chronione są solidnymi okiennicami, dobrze chroniącymi pomieszczenie przed światłem. Wzdłuż ściany ustawiono trzy łóżka, na przeciw których znajduje się również prowizoryczny siennik, na parapetach lśnią fiolki i gliniane miseczki wypełnione różnobarwnymi maziami, których pochodzenia ani przeznaczenia lepiej jest się nie domyślać.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 20:03, w całości zmieniany 1 raz
The member 'Cassandra Vablatsky' has done the following action : rzut kością
'k100' : 63
'k100' : 63
Dnie i noce zwykła spędzać w swojej pracowni lub rodzinnej bibliotece. Jedyne towarzystwo którego wówczas zaznawała było tym oferowanym przez matkę. Monotonnie dnia codziennego przerywały spotkania z innymi członkami rodziny bądź osobami należącymi do wąskiego grona tych z którymi warto było wymienić parę słów, jednak koniec końców - dziewczyna rzadko miała okazję do otwierania ust. Skrycie tego żałowała, lecz nigdy nie śmiałaby tego okazać. Nie pozwalało jej na to wychowanie. Dlatego też pomimo niefortunnych okoliczności zmuszających ją do odwiedzenia Cass czerpała przyjemność z tej rozmowy. Uśmiechała się w duchu choć w rzeczywistości przetaczała swoimi oczami po pomieszczeniu gestem godnym męczennicy.
- Pewnie to dlatego, że tak się sprawy miały pięćset lat temu - momentami czarownica odnosiła wrażenie, że Cassandra brzmi czasami jak babcia. Brakowało tylko by na parapecie trzymała słój lukrecjowych cukierków - ten jednak na szczęście(?) był przepełniony ludzkimi palcami.
- Magiozoologiemnie jestem, lecz o kuli nie chodził - Zmarszczyła czoło próbując przywołać wspomnienie minionej nocy i jakoś tak niefortunnie zdała sobie sprawę, że częściej tą kupę pierza miała za sobą niż przed - musiał więc być osobnikiem młodym. Inna możliwość byłaby nieco hańbiąca.
Mięśnie twarzy jej stężały niczym u rasowego pokerzysty na wspomnienie o Czarownicy.
- Bardzo. Zabawne. - Wyartykułowała dosadnie chcąc pokazać całą sobą co myśli o poczuciu humoru uzdrowicielki - Chociaż nie tak bardzo, jak twoja teoria dotycząca władzy - przypomnij mi raz jeszcze o tym twoim prezydencie w MM - odbiła piłeczkę wypominając dokonanej przez wróżbitkę wpadki podczas ostatniej, niewinnej wymiany zdań. Alisa jako osoba będąca biegła w temacie historii magii nie mogła tego nie wypomnieć mając przy okazji po raz kolejny niemały ubaw z tego tytułu.
- Tylko uważaj na przeciągi. Moja ostatnio przez taki zginęła. Okno trzasnęło akurat gdy wystawiła łeb - to była nietypowa śmierć biorąc pod uwagę fakt, że pokój Alisy był wiecznie okupowany przez trzy koty. Jeszcze bardziej nietypowe były sadystyczne zapędy Cass które ujawniłyby się,gdyby tylko porosła pierzem jak kura. Alisa uniosła brwi co wywołało zmarszczkę zatroskania na czole
- Cass, wietrzysz czasem to miejsce, prawda...? - Kto wie, czy unoszące się opary nie wyrządzały jej krzywdy. Mulciberowa zapisała w pamięci by następnym razem przyjść tu w celach czysto badawczych. Dla dobra wróżbitki.
- Cokolwiek byś mi zaproponowała to i tak będzie mało więc szkoda fatygi - czarownica już pogodziła się z faktem, że przez tydzień kręcić ją w nosie będzie zapach lazaretu. Teraz skupiała się jedynie na tym by z tego też powodu w tym momencie nie omdleć.
- Pewnie to dlatego, że tak się sprawy miały pięćset lat temu - momentami czarownica odnosiła wrażenie, że Cassandra brzmi czasami jak babcia. Brakowało tylko by na parapecie trzymała słój lukrecjowych cukierków - ten jednak na szczęście(?) był przepełniony ludzkimi palcami.
- Magiozoologiemnie jestem, lecz o kuli nie chodził - Zmarszczyła czoło próbując przywołać wspomnienie minionej nocy i jakoś tak niefortunnie zdała sobie sprawę, że częściej tą kupę pierza miała za sobą niż przed - musiał więc być osobnikiem młodym. Inna możliwość byłaby nieco hańbiąca.
Mięśnie twarzy jej stężały niczym u rasowego pokerzysty na wspomnienie o Czarownicy.
- Bardzo. Zabawne. - Wyartykułowała dosadnie chcąc pokazać całą sobą co myśli o poczuciu humoru uzdrowicielki - Chociaż nie tak bardzo, jak twoja teoria dotycząca władzy - przypomnij mi raz jeszcze o tym twoim prezydencie w MM - odbiła piłeczkę wypominając dokonanej przez wróżbitkę wpadki podczas ostatniej, niewinnej wymiany zdań. Alisa jako osoba będąca biegła w temacie historii magii nie mogła tego nie wypomnieć mając przy okazji po raz kolejny niemały ubaw z tego tytułu.
- Tylko uważaj na przeciągi. Moja ostatnio przez taki zginęła. Okno trzasnęło akurat gdy wystawiła łeb - to była nietypowa śmierć biorąc pod uwagę fakt, że pokój Alisy był wiecznie okupowany przez trzy koty. Jeszcze bardziej nietypowe były sadystyczne zapędy Cass które ujawniłyby się,gdyby tylko porosła pierzem jak kura. Alisa uniosła brwi co wywołało zmarszczkę zatroskania na czole
- Cass, wietrzysz czasem to miejsce, prawda...? - Kto wie, czy unoszące się opary nie wyrządzały jej krzywdy. Mulciberowa zapisała w pamięci by następnym razem przyjść tu w celach czysto badawczych. Dla dobra wróżbitki.
- Cokolwiek byś mi zaproponowała to i tak będzie mało więc szkoda fatygi - czarownica już pogodziła się z faktem, że przez tydzień kręcić ją w nosie będzie zapach lazaretu. Teraz skupiała się jedynie na tym by z tego też powodu w tym momencie nie omdleć.
Lubiła odwiedziny Alisy - była silną kobietą. Rzadko przejmowała się jej zrzędzeniem i nie wszystkie słowa brała do końca poważnie, towarzystwo bardziej rozmowne niż to, które zawdzięczała trupom, siedmiolatce i oddanemu trollowi mimo wszystko bywało czasem pożądane - poziom rozmowy plasował się na nieco innym poziomie.
- Któż by pomyślał, że jesteś taka postępowa - zauważyła uprzejmie, uśmiechając się półgębkiem; słuchanie, jak konserwatywna Alisa oburza się wspomnieniami sprzed ledwie połowy tysiąca lat było jak miód na jej złośliwe uszy. Wzruszyła lekko ramieniem. - Wielu stulatków nie chodzi o kulach, medycyna też postępuje. Nawet byś nie rozpoznała sprawnej protezy. - Żaden ruch jej twarzy nie zdradził myśli, nie, w rzeczy samej nie potrafiła sobie wyobrazić dzikiego hipogryfa z drewnianą nogą uganiającego się za Alisą - ale kimże by była bez tego subtelnego uszczypnięcia? Na pewno nie sobą. Przyglądała się z wolna zasklepiającym się ranom na jej plecach - perfekcyjnie rzucone zaklęcie ściągało tkanki, pozostawiając lekkie zgrubienia w miejscu przeorania pleców czarownicy pazurami.
- Co z nim? - wytrącona z zamyślenia powróciła słuchem do wspomnianego prezydenta - kiedyś usłyszała to słowo od jednego z obcokrajowców, których leczyła. Wiedziała, że ma zabarwienie polityczne - bo tak wywnioskowała z kontekstu - ale nic ponadto. Królowie, premierzy, prezydenci, ministrowie - żadnego z tych słów nie łączyła z żadnym nazwiskiem i wcale nie było jej to do szczęścia potrzebne. Nokturn był oddzielną, mroczną krainą - i to na jego polityce koncentrowało się jej życie. - Znowu się zmienił? - Nie pamiętała swojej wpadki - a więc i złego użycia wspomnianego określenia. Gry polityczne nie były jej bajką - na ich szachownicy nie była nawet pionkiem - z pobłażaniem podchodziła więc do bardziej entuzjastycznych zachowań Alisy. Miała ledwie dwadzieścia lat.
- Och - odruchowo obejrzała się na zamknięte okno - upewniając się, że rzeczywiście jest zatrzaśnięte. - Naprawdę? Ależ te ptaki są durne - Nie dostrzegała, że na swój sposób - mówiła o samej sobie. - A wydawała się taka inteligentna - dodała, nie kryjąc zaskoczenia i cmokając pod nosem z dezaprobatą. - Martwa też mi się przyda, sowie jelita świetnie się sprawdzają w maściach leczniczych - dodała, tonem niezobowiązującej pogawędki. - A w paliczkach uwielbiają preparowane szpony. Ale o martwą jest łatwiej niż o żywą, nie da się tego wytresować? Sądziłam, że to będzie zakup... przynajmniej na parę lat - Pokręciła głową z dezaprobatą, sprzedawcy oszukiwali dzisiaj na wszystkim.
- Jesteś pewna, że chcesz mnie pouczać w kwestii higieny? Kiedy robiłaś ostatnio badania na pasożyty? - Przesunęła dłonią wzdłuż zasklepiający się ran - dopiero teraz uświadamiając sobie, że jej zarzuty nie były do końca bezpodstawne; na szczęście, i tak nie potrafiła rozpoznać wypowiadanych przez nią zaklęć. - Purus - mruknęła, jeszcze nim poprzednie zaklęcie ściągnęło skórę do końca. Odsunęła się od dziewczyny, przywołując do ręki czystą, mokrą szmatkę, którą ściągnęła krew z jej skóry. - Grzeczna dziewczynka - odparła, słysząc jej rezygnację. - Jak się czujesz?
- Któż by pomyślał, że jesteś taka postępowa - zauważyła uprzejmie, uśmiechając się półgębkiem; słuchanie, jak konserwatywna Alisa oburza się wspomnieniami sprzed ledwie połowy tysiąca lat było jak miód na jej złośliwe uszy. Wzruszyła lekko ramieniem. - Wielu stulatków nie chodzi o kulach, medycyna też postępuje. Nawet byś nie rozpoznała sprawnej protezy. - Żaden ruch jej twarzy nie zdradził myśli, nie, w rzeczy samej nie potrafiła sobie wyobrazić dzikiego hipogryfa z drewnianą nogą uganiającego się za Alisą - ale kimże by była bez tego subtelnego uszczypnięcia? Na pewno nie sobą. Przyglądała się z wolna zasklepiającym się ranom na jej plecach - perfekcyjnie rzucone zaklęcie ściągało tkanki, pozostawiając lekkie zgrubienia w miejscu przeorania pleców czarownicy pazurami.
- Co z nim? - wytrącona z zamyślenia powróciła słuchem do wspomnianego prezydenta - kiedyś usłyszała to słowo od jednego z obcokrajowców, których leczyła. Wiedziała, że ma zabarwienie polityczne - bo tak wywnioskowała z kontekstu - ale nic ponadto. Królowie, premierzy, prezydenci, ministrowie - żadnego z tych słów nie łączyła z żadnym nazwiskiem i wcale nie było jej to do szczęścia potrzebne. Nokturn był oddzielną, mroczną krainą - i to na jego polityce koncentrowało się jej życie. - Znowu się zmienił? - Nie pamiętała swojej wpadki - a więc i złego użycia wspomnianego określenia. Gry polityczne nie były jej bajką - na ich szachownicy nie była nawet pionkiem - z pobłażaniem podchodziła więc do bardziej entuzjastycznych zachowań Alisy. Miała ledwie dwadzieścia lat.
- Och - odruchowo obejrzała się na zamknięte okno - upewniając się, że rzeczywiście jest zatrzaśnięte. - Naprawdę? Ależ te ptaki są durne - Nie dostrzegała, że na swój sposób - mówiła o samej sobie. - A wydawała się taka inteligentna - dodała, nie kryjąc zaskoczenia i cmokając pod nosem z dezaprobatą. - Martwa też mi się przyda, sowie jelita świetnie się sprawdzają w maściach leczniczych - dodała, tonem niezobowiązującej pogawędki. - A w paliczkach uwielbiają preparowane szpony. Ale o martwą jest łatwiej niż o żywą, nie da się tego wytresować? Sądziłam, że to będzie zakup... przynajmniej na parę lat - Pokręciła głową z dezaprobatą, sprzedawcy oszukiwali dzisiaj na wszystkim.
- Jesteś pewna, że chcesz mnie pouczać w kwestii higieny? Kiedy robiłaś ostatnio badania na pasożyty? - Przesunęła dłonią wzdłuż zasklepiający się ran - dopiero teraz uświadamiając sobie, że jej zarzuty nie były do końca bezpodstawne; na szczęście, i tak nie potrafiła rozpoznać wypowiadanych przez nią zaklęć. - Purus - mruknęła, jeszcze nim poprzednie zaklęcie ściągnęło skórę do końca. Odsunęła się od dziewczyny, przywołując do ręki czystą, mokrą szmatkę, którą ściągnęła krew z jej skóry. - Grzeczna dziewczynka - odparła, słysząc jej rezygnację. - Jak się czujesz?
bo ty jesteś
prządką
prządką
The member 'Cassandra Vablatsky' has done the following action : rzut kością
'k100' : 55
'k100' : 55
Burknęła coś niewyraźnie pod nosem, a jej usta wykrzywiły się w smutną podkówkę. Czasami żałowała, że brakowało jej odpowiedniego obycia towarzyskiego - zdecydowanie łatwiej byłoby jej wymyślić wówczas odpowiednią ripostę. Czas jednak płynął, a w głowie miała pustkę. Po kolejnych ciągnących się sekundach nie było już sensu nawet nad tym rozmyślać bo dziwnym byłoby komentować coś z takim opóźnieniem. Nadąsała się więc trochę nie rozumiejąc jak Cassandra i Ramsey robili to, że czuła się przy nich jak dziecko. Tak po prostu. Leżała więc chwilę w ciszy, czując, jak rzucone zaklęcie wywołuje na jej plecach uczucie swędzenia.
- Nie chcę słuchać o protezach. To obrzydliwe - powiedziała wprost by przypadkiem Cass się w tym kierunku nie rozpędzała. Brutalne obrazy i eksperymenty nie robiły na niej wrażenia, jednak myśl o połączeniu człowieka z jakimś martwym obiektem było dla niej czymś karykaturalnym i niesmacznym. Prawdopodobnie gdyby sama straciła kończynę to zmieniłaby zdanie niemniej - na chwilę obecnąmiała wszystkie sprawne.
Alisa zbaraniała w chwili w której Cassandra radośnie spytała się co z tym prezydentem. Zamrugała potem nerwowo, a usta ściągnęła w jakimś dziwnym rybim geście. Gdy pierwszy szok minął podniosła się na łokciach, prycza zaskomlała pod naparciem, a sama Mulciberowa spojrzała na Cassandrę będąc wyraźnie skonfundowaną - Ty tak na poważnie...? - odezwała się nieśmiało, jak gdyby obawiając się poznać odpowiedź jednocześnie walcząc z narastającym wewnątrz jej zażenowaniem i organizowaniem stypy dla tej części historycznego serduszka które w tym momencie nieco obumarło słysząc polityczne teorie uzdrowicielki. Przez chwilę Alisa poczuła silną potrzebę wpojenia w starszą przyjaciółkę nieco odpowiedniej wiedzy, którą przecież powinna wynieść ze szkoły, lecz najpierw osiem razy zastanowiła się czy ma siłę i cierpliwość na tłumaczenie tego wszystkiego. Na samą retrospekcję nieskalanej świadomością twarzy Cassandry pytającej się czy zmienił się prezydent miała ochotę schować twarz w rękach...a co jeśli potem okaże się, że myślała, że MM to skrót jakiegoś zespołu muzycznego, a dekrety o których się mówi to zamienne nazewnictwo spektakli...? Nie, nie miała teraz na to siły. W akcie bezradności rozluźniła wszystkie mięśnie i opadła na pryczę. Jej klatka piersiowa uniosła się i opadła spektakularnie.
- Przyślę ci odpowiednią książkę - wymamrotała w pościel na tyle jednak wyraźnie, że pomimo stłumienia odpowiedź ta musiała dosięgnąć uszu uzdrowicielki. Cóż, przynajmniej znała się na swoim fachu. Młoda czarownica jednak po tym incydencie spochmurniała zadając sobie co chwila pytania: Jakim cudem? Prezydent...? Skąd...?
Bardziej słuchała, niż się wypowiadała.
- A kiedy ostatni raz cie odwiedzałam? - mruknęła z monotonią i nie było w tym jakiegoś szyderstwa czy uszczypliwości.
- Słabo mi, jednak... - poruszyła barkami, czując nieznaczy dyskomfort jednak było to nic w porównaniu do tego co odczuwała parę chwil wcześniej. Do rana najpewniej zapomni o tym, że w ogóle była ranna - ...jest fantastycznie. Dziękuję - z uznaniem pochwaliła jej umiejętności. Niedługo po tym w akompaniamencie kilku kolejnych dobrych słów i obietnicy odwiedzin w najbliższym czasie opuściła Lazaret.
|zt
- Nie chcę słuchać o protezach. To obrzydliwe - powiedziała wprost by przypadkiem Cass się w tym kierunku nie rozpędzała. Brutalne obrazy i eksperymenty nie robiły na niej wrażenia, jednak myśl o połączeniu człowieka z jakimś martwym obiektem było dla niej czymś karykaturalnym i niesmacznym. Prawdopodobnie gdyby sama straciła kończynę to zmieniłaby zdanie niemniej - na chwilę obecnąmiała wszystkie sprawne.
Alisa zbaraniała w chwili w której Cassandra radośnie spytała się co z tym prezydentem. Zamrugała potem nerwowo, a usta ściągnęła w jakimś dziwnym rybim geście. Gdy pierwszy szok minął podniosła się na łokciach, prycza zaskomlała pod naparciem, a sama Mulciberowa spojrzała na Cassandrę będąc wyraźnie skonfundowaną - Ty tak na poważnie...? - odezwała się nieśmiało, jak gdyby obawiając się poznać odpowiedź jednocześnie walcząc z narastającym wewnątrz jej zażenowaniem i organizowaniem stypy dla tej części historycznego serduszka które w tym momencie nieco obumarło słysząc polityczne teorie uzdrowicielki. Przez chwilę Alisa poczuła silną potrzebę wpojenia w starszą przyjaciółkę nieco odpowiedniej wiedzy, którą przecież powinna wynieść ze szkoły, lecz najpierw osiem razy zastanowiła się czy ma siłę i cierpliwość na tłumaczenie tego wszystkiego. Na samą retrospekcję nieskalanej świadomością twarzy Cassandry pytającej się czy zmienił się prezydent miała ochotę schować twarz w rękach...a co jeśli potem okaże się, że myślała, że MM to skrót jakiegoś zespołu muzycznego, a dekrety o których się mówi to zamienne nazewnictwo spektakli...? Nie, nie miała teraz na to siły. W akcie bezradności rozluźniła wszystkie mięśnie i opadła na pryczę. Jej klatka piersiowa uniosła się i opadła spektakularnie.
- Przyślę ci odpowiednią książkę - wymamrotała w pościel na tyle jednak wyraźnie, że pomimo stłumienia odpowiedź ta musiała dosięgnąć uszu uzdrowicielki. Cóż, przynajmniej znała się na swoim fachu. Młoda czarownica jednak po tym incydencie spochmurniała zadając sobie co chwila pytania: Jakim cudem? Prezydent...? Skąd...?
Bardziej słuchała, niż się wypowiadała.
- A kiedy ostatni raz cie odwiedzałam? - mruknęła z monotonią i nie było w tym jakiegoś szyderstwa czy uszczypliwości.
- Słabo mi, jednak... - poruszyła barkami, czując nieznaczy dyskomfort jednak było to nic w porównaniu do tego co odczuwała parę chwil wcześniej. Do rana najpewniej zapomni o tym, że w ogóle była ranna - ...jest fantastycznie. Dziękuję - z uznaniem pochwaliła jej umiejętności. Niedługo po tym w akompaniamencie kilku kolejnych dobrych słów i obietnicy odwiedzin w najbliższym czasie opuściła Lazaret.
|zt
Westchnęła cicho, Alisa była taka delikatna.
- Obrzydliwie to jest nie mieć ręki albo nogi - wyjaśniła cierpliwie, czarodzieje tracili je w wypadkach, w trakcie teleportacji, po zażyciu podejrzanych eliksirów - a po amputacji nigdy, ale to nigdy nie mogli pogodzić się ze swoim nowym losem. Zupełnie niepotrzebnie, magiczne protezy nie tylko całkowicie zastępowały dawne ciało, ale znacznie je przewyższały swoimi możliwościami. Uszanowała jednak prośbę Alisy i zachowała te przemyślenia dla siebie - wyjątkowo. Głównie dlatego, że leżała na brzuchu, a ona nie miała najmniejszej ochoty na sprzątanie wymiocin.
Uniosła lekko brew, z zaskoczeniem przyglądając się jej twarzy, co dziwne - nie mniej zaskoczonej. Powiedziała coś nie tak?
- Zupełnie - stwierdziła niezrażona. - Wiesz, ile potrafi proteza ludzkiego oka? Najnowsze osiągnięcia są zdumiewające, nie tylko łączą cechy zwierząt o zmyśle znacznie bystrzejszym od ludzkiego, ale nawet wzmacnia niedostępne dla czarodziejów umiejętności. Zgoda, może nie są piękne, ale mówimy o przetrwaniu... - Delikatnie powiodła dłonią nad raną, upewniając się, czy wszystko jest z nią w porządku - było. Zadrapania po hipogryfich szponach wydawały się całkowicie zaleczone, potrzebowała wrócić do siebie po utracie krwi, a ból zniknie pewnie dopiero za jakiś czas - ale zrobiła dla niej wszystko, co mogła. Umilkła jednak po chwili, oklapnięta Alisa nie podjęła dyskusji - chyba jednak miała na myśli coś innego. - Och. - Ten nieszczęsny prezydent - znowu?
- Na pewno się przyda - westchnęła. Książka - na pewno. Zwłaszcza, jeżeli będzie wystarczająca ciężka, żeby przytrzymać papiery, okładka wystarczająco twarda, żeby skroić na niej kilka ziół, objętość wystarczająco szeroka, by Lysa, stojąc na niej, dostała do górnych szafek, a jeśli nie spełni żadnego ze swoich zadań, zawsze mógł ją zjeść Umhra. Nie chciała sprawiać jej przykrości, przekonując ją, że polityka naprawdę w ogóle jej nie obchodziła. Wiedziała, że chodziło w niej o wielkie pieniądze oraz władzę - i więcej nie potrzebowała, takich jak ona politycy spychali na margines wszystkiego. Może to i lepiej - gdyby zachowywali się inaczej, jej lecznica dawno temu zostałaby zamknięta, a sam Nokturn oczyszczony z nawiedzającego go zła. Nie do końca byłoby to po jej myśli.
- Uważaj na siebie, nie powinnaś podrażniać tych ran. Dziś i jutro, żadnych wygibasów. Z hipogryfami czy bez. - Ton jej głosu mógł się wydać nieco surowy - głęboka rana znacznie ją osłabiła. I choć poprzednie starcie przeżyła, z drugiego z pewnością wyszłaby w dużo gorszym stanie. Żegnając przyjaciółkę, wręczyła jej na pożegnanie słoiczek maści przyśpieszającej gojenie ran - powinien pomóc uśmierzyć ból przez noc. I spokojnie usnąć. - Bywaj i bądź bezpieczna.
/zt
- Obrzydliwie to jest nie mieć ręki albo nogi - wyjaśniła cierpliwie, czarodzieje tracili je w wypadkach, w trakcie teleportacji, po zażyciu podejrzanych eliksirów - a po amputacji nigdy, ale to nigdy nie mogli pogodzić się ze swoim nowym losem. Zupełnie niepotrzebnie, magiczne protezy nie tylko całkowicie zastępowały dawne ciało, ale znacznie je przewyższały swoimi możliwościami. Uszanowała jednak prośbę Alisy i zachowała te przemyślenia dla siebie - wyjątkowo. Głównie dlatego, że leżała na brzuchu, a ona nie miała najmniejszej ochoty na sprzątanie wymiocin.
Uniosła lekko brew, z zaskoczeniem przyglądając się jej twarzy, co dziwne - nie mniej zaskoczonej. Powiedziała coś nie tak?
- Zupełnie - stwierdziła niezrażona. - Wiesz, ile potrafi proteza ludzkiego oka? Najnowsze osiągnięcia są zdumiewające, nie tylko łączą cechy zwierząt o zmyśle znacznie bystrzejszym od ludzkiego, ale nawet wzmacnia niedostępne dla czarodziejów umiejętności. Zgoda, może nie są piękne, ale mówimy o przetrwaniu... - Delikatnie powiodła dłonią nad raną, upewniając się, czy wszystko jest z nią w porządku - było. Zadrapania po hipogryfich szponach wydawały się całkowicie zaleczone, potrzebowała wrócić do siebie po utracie krwi, a ból zniknie pewnie dopiero za jakiś czas - ale zrobiła dla niej wszystko, co mogła. Umilkła jednak po chwili, oklapnięta Alisa nie podjęła dyskusji - chyba jednak miała na myśli coś innego. - Och. - Ten nieszczęsny prezydent - znowu?
- Na pewno się przyda - westchnęła. Książka - na pewno. Zwłaszcza, jeżeli będzie wystarczająca ciężka, żeby przytrzymać papiery, okładka wystarczająco twarda, żeby skroić na niej kilka ziół, objętość wystarczająco szeroka, by Lysa, stojąc na niej, dostała do górnych szafek, a jeśli nie spełni żadnego ze swoich zadań, zawsze mógł ją zjeść Umhra. Nie chciała sprawiać jej przykrości, przekonując ją, że polityka naprawdę w ogóle jej nie obchodziła. Wiedziała, że chodziło w niej o wielkie pieniądze oraz władzę - i więcej nie potrzebowała, takich jak ona politycy spychali na margines wszystkiego. Może to i lepiej - gdyby zachowywali się inaczej, jej lecznica dawno temu zostałaby zamknięta, a sam Nokturn oczyszczony z nawiedzającego go zła. Nie do końca byłoby to po jej myśli.
- Uważaj na siebie, nie powinnaś podrażniać tych ran. Dziś i jutro, żadnych wygibasów. Z hipogryfami czy bez. - Ton jej głosu mógł się wydać nieco surowy - głęboka rana znacznie ją osłabiła. I choć poprzednie starcie przeżyła, z drugiego z pewnością wyszłaby w dużo gorszym stanie. Żegnając przyjaciółkę, wręczyła jej na pożegnanie słoiczek maści przyśpieszającej gojenie ran - powinien pomóc uśmierzyć ból przez noc. I spokojnie usnąć. - Bywaj i bądź bezpieczna.
/zt
bo ty jesteś
prządką
prządką
Trzynaście. Dokładnie tyle kropel wody spadło mu na czoło i nos, kiedy stał na chwiejnym, trzeszczącym przy każdym ruchu schodzie, patrząc przed siebie ponad gmachy rozpadających się budynków w nieboskłon, który oczyszczał się z burzowych chmur. Pogoda była kapryśna; gdy wychodził na ulicę oślepiało go intensywne, gorące słońce, a temperatura znacznie przewyższała letnie. Świat był poza ich kontrolą, a to co się działo wokół przechodziło ludzkie pojęcie. Nie mógł wiedzieć, zaprognozować, a może i przewidzieć, czy za kilkadziesiąt sekund coś nie legnie w gruzach, a coś innego stanie w niosących śmierć płomieniach.
Trzynaście. Właśnie tyle minut minęło od momentu, w którym stanął przed wejściem do nokturnowej lecznicy, aż do chwili, w której rzeczywiście ruszył się ze swym zamiarem, przekraczając próg. Z ciemnej peleryny ściekała woda; na ziemię wokół niego, na mankiety białej koszuli, za kołnierz na plecy pomiędzy łopatkami aż do mocno ściśniętego paska spodni, a tworzące się pod jego stopami niewielkie kałuże zatrzymywały skrzypienie napęczniałego wilgocią drewna, hamując roznoszący się po przedsionku odgłos. Umhry nie było na swoim stanowisku, nie zagrodził mu drogi; może los dziś mu sprzyjał. Swobodnie i cicho wszedł w głąb, stając w lazarecie, na samym środku, skad mógł rzucić okiem na wszystko, co go interesowało. Pokryte krwią prycze były puste, ale zapach śmierci wciąż unosił się w powietrzu; mógłby się założyć, że brudne prześcieradła nosiły jeszcze znamiona słabego ludzkiego ciepła.
Rozejrzał się za innymi śladami czerwieni, ale była tylko krew. Nigdzie nie dostrzegł kwiatów, które opłacony tego ranka chłopiec miał tu dostarczyć. Nie sentyment pokierował nim przy wyborze, a niezwykły, głęboki kolor. Nie karmazyn, nie bordo, a ciemny, soczysty burgund pachnących róż, których podstawy zdawały się przenikać słabą czernią, zwrócił jego spojrzenie i sprowokował do podjęcia działań, których nigdy się nie dopuszczał. Był to też powód, dla którego nie wziął ich ze sobą. Kwiaty jawiły się jako jeden z tych częściowo bezsensownych podarków, zupełnie niepraktyczny i bezużyteczny, a jednak sprawiający całkiem nieuzasadnioną przyjemność kobietom. Dzieciak, który podjął się zadania otrzymał za przysługę kilka sykli, czyli całe kilka za dużo, ale wyglądał na sumiennego; może zmienił zdanie, może wystraszył się Nokturnu, a może ktoś dopadł go już po wejściu na aleję? To nie było miejsce dla młodych, niedoświadczonych czarodziejów, a on jeśli był głupcem, z pewnością rzucał się w oczy. Obracając, zaciągnął się mocno, wyczuwając słabą woń kwiatów, ale może on sam nimi przesiąkł przez tą krótką chwilę. Nie szkodzi, pomyślał, niewielka strata. Znieruchomiał słysząc typowe dla tego miejsca dźwięki, do których zdołał już przywyknąć, kiedy tu przebywał. Trolle nie miały w sobie za grosz subtelności, nie umiały się skradać, choćby były najlepiej wyszkolone, a ich właściciele wyposażyli się w gumową podłogę. Nie odwrócił się od razu, wiedział, co ujrzy, bo wraz z głośnym, rzężącym warkotem napotkał ziemisty smród. Mógłby w myślach odliczać czas, jaki mu pozostał nim troll go zaatakuje. Mieli ostatnio ciche dni, awantura wisiała w powietrzu. Pozwolił mu wczołgać się z Ignotusem i nie zjadł go, kiedy był nieprzytomny. Nie zaatakował też, gdy całkiem oślepł, jakby wyczuwał chwile słabości i bezbronność. Ale nie mógł tego umieć, był tylko trollem.
Trzynaście. Pewnie tyle sekund sobie da, nim zmieni się w kłąb czarnego dymu; dokładnie w chwili, gdy Umhra zachwieje się niepoważnie, próbując zrobić pierwszy krok w jego kierunku. Spojrzał mu w ślepia. Żółte, oleiste, wylewające się z rozległych oczodołów, podobnie jak ślina, bezwiednie wypływająca przez dziury, prawdopodobnie zajmowane wcześniej przez zęby lub coś na ich kształt.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Ostatnio zmieniony przez Ramsey Mulciber dnia 29.10.17 17:02, w całości zmieniany 2 razy
Kiedy otworzyła drzwi chłopcu niosącego bukiet czerwonych róż w pierwszej chwili uznała to za niedorzeczną pomyłkę. Niedorzeczną, absurdalną, niepasującą do roztaczającej się wokół szarości; intensywna czerwień róż przyciągała oko i przerywała monotonię, były naprawdę piękne - i pięknie pachniały. Kiedy, wystraszony i niepokojąco blady, rozglądając się wokół, przyznał, że zaadresowane są do pani Cassandry, zdziwiła się jeszcze bardziej - w pierwszym odruchu uważnie przyjrzała się kwiatom, upewniając się, czy liście lub płatki nie są przesiąknięte trucizną, prędzej spodziewałaby się bowiem intrygi mającej na celu ją zamordować niż romantycznego podarku. Zapach - pachniały jak róże, nie rozpylały trującego gazu. W wolnej chwili powinna kogoś poprosić, żeby sprawdził je dokładniej - mogły być jeszcze przeklęte, ale skoro trzymał je w rękach chłopiec, który najwyraźniej nie rozumiał, gdzie stoi i na dodatek bardzo chciał stąd zniknąć, sam dotyk najprawdopodobniej nie uczyni jej krzywdy. Przyjęła więc bukiet, nie dając chłopcu napiwku, nie mając żadnej myśli odnośnie nadawcy tychże. W pierwszej chwili pomyślała o romantycznym Magnusie, być może chciał podziękować za opiekę pod koniec kwietnia - przeleżał u niej w końcu całkiem długo, a ona przez cały ten czas dbała o jego artefakty, między innymi - ludzką krew. Była zdziwiona, owszem, ale była też kobietą - a każda kobieta lubiła dostawać kwiaty. I nawet Cassandra, żyjąca wśród smrodu formaliny i śmierci z rękoma ubrudzonymi krwią, lubiła poczuć się kobietą. Z bukietem w rękach nogą zatrzasnęła drzwi za chłopcem, zgrabnym ruchem obracając się ku korytarzowi, by przemierzyć go ostrożnym, powolnym ruchem, rozsypując w powietrzu aromat świeżych kwiatów; jak zwykle po swojej lecznicy szła boso, ubrana w czarną szatę przywiązaną w pasie grubym skórzanym pasem z nieprzyzwoicie nagimi ramionami, na których wciąż widoczne były ślady zasinień pozostałe po pierwszomajowej nocy - nie zdołała zaleczyć ich do końca, pojawiały się u niej pierwsze objawy sinicy. Miała ten komfort, że przez chwilę znajdowała się sama, ostatnimi czasy naprawdę rzadko jej lecznica świeciła pustkami - anomalie atakowały zewsząd - udała się wzwyż drewnianych schodów, wpełzając do resztek swojej sypialni. Trzeba było z nią coś w końcu zrobić, nie miała dachu, ściany były zawalone, podłoga brudna, łóżko wymagało naprawy, potłukła się większość buteleczek z domowymi perfumami i inszymi specyfikami pielęgnującymi urodę. Znalazła tam jednak wazon: niepotłuczony, przewrócony gdzieś w kącie, uniosła go z westchnieniem, machnięciem różdżki wypełniając wodą, po czym ułożyła w środku bukiet róż i przeniosła go do pokoju Lysandry. Umili jej sen, dziewczynka spała, odurzona eliksirem słodkiego snu - odkąd zawładnęły nią anomalię, Cassandra starała się utrzymać ją jak najdłużej nieprzytomną. Tak było dla niej najlepiej. Nachyliła się nad dzieckiem i ucałowała czoło córki, nim opuściła pokoje mieszkalne, wracając do lazaretu. Ostatniego pacjenta odprawiła przed kwadransem, nie zdążyła jeszcze posprzątać po nim pryczy - musiała zrobić to szybko, wybuch nie oszczędzał nikogo, zaganiając do niej kolejnych rannych.
Zajrzawszy jednak do środka, lekko się zdziwiła, dostrzegając poruszonego Umhrę. Ostrożnym krokiem przeszła za trolla, wypatrując powodu tejże nerwowości: ach tak, Ramsey Mulciber, ich spojrzenia zetknęły się na krótko. Pomogła mu, kiedy tej pomocy potrzebował - kiedy doczołgał się wraz z ojcem pod próg jej lecznicy, i choć jej dziękował, nie pomogła jego ojcu ze względu na niego samego - wciąż była na niego wściekła, nie tylko za to, że tuż przed pożarem zniknął bez słowa. Zatarg z Umhrą nie wziął się znikąd i oboje doskonale zdawali sobie z tego sprawę, Cassandra wciąż odczuwała czasem paraliżujący niedowład lewej nogi - po klątwie, która nią wstrząsnęła. Czasem wciąż łapała się na tym, że nie potrafiła skupić myśli, wspominając tamtej przejmujący ból. Wciąż pamiętała - że mógł trafić Lysandrę. Chwytała właśnie miotłę, żeby zamieść okolice łóżka, kiedy troll wydał z siebie potężny ryk i natarł na Mulcibera z zamiarem ciśnięcia go prawą pięścią w brzuch. Kątem oka dostrzegła, że wcale nie dawał z siebie wszystkiego - widocznie kierował nim sentyment; Cassandra, niewzruszona, minęła ich bez słowa z lekko uniesioną brodą kierując się pod łóżko, które miała zamiar posprzątać.
MG mówi, że troll ma sprawność +80, wyprowadza lekki cios w brzuch.
Zajrzawszy jednak do środka, lekko się zdziwiła, dostrzegając poruszonego Umhrę. Ostrożnym krokiem przeszła za trolla, wypatrując powodu tejże nerwowości: ach tak, Ramsey Mulciber, ich spojrzenia zetknęły się na krótko. Pomogła mu, kiedy tej pomocy potrzebował - kiedy doczołgał się wraz z ojcem pod próg jej lecznicy, i choć jej dziękował, nie pomogła jego ojcu ze względu na niego samego - wciąż była na niego wściekła, nie tylko za to, że tuż przed pożarem zniknął bez słowa. Zatarg z Umhrą nie wziął się znikąd i oboje doskonale zdawali sobie z tego sprawę, Cassandra wciąż odczuwała czasem paraliżujący niedowład lewej nogi - po klątwie, która nią wstrząsnęła. Czasem wciąż łapała się na tym, że nie potrafiła skupić myśli, wspominając tamtej przejmujący ból. Wciąż pamiętała - że mógł trafić Lysandrę. Chwytała właśnie miotłę, żeby zamieść okolice łóżka, kiedy troll wydał z siebie potężny ryk i natarł na Mulcibera z zamiarem ciśnięcia go prawą pięścią w brzuch. Kątem oka dostrzegła, że wcale nie dawał z siebie wszystkiego - widocznie kierował nim sentyment; Cassandra, niewzruszona, minęła ich bez słowa z lekko uniesioną brodą kierując się pod łóżko, które miała zamiar posprzątać.
MG mówi, że troll ma sprawność +80, wyprowadza lekki cios w brzuch.
bo ty jesteś
prządką
prządką
The member 'Cassandra Vablatsky' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 97
'k100' : 97
Urodziny. Celebrowali je w typowo nietypowy sposób jakiś czas temu; Ignotus obchodził swe urodziny wśród bliskich, być może najbliższych. I wtedy wszystko było we względnym porządku, wszystko było na właściwym miejscu — starszy Mulciber, on, Lysandra i Cassandra. Cassandra też była tam, gdzie powinna, był co do tego przekonany. Nawet Vasily, pojawiając się teoretycznie w najmniej oczekiwanym i pożądanym momencie, stawił się wreszcie i zginął zgodnie z zamierzeniami ich wszystkich, uwalniając ich od przeklętego szaleństwa depczącego im po piętach. Dziś też wszystko zamierzał sprowadzić na właściwe miejsce, miała urodziny; jego wizyta nie była wszak przypadkowa. Znak zodiaku, który aktualnie panował na nieboskłonie był jednym z tych, które przy sporym przymrużeniu oka mogły do niej pasować, dlatego nie brał pod uwagę, że mógł się niefortunnie pomylić.
Pustki w lazarecie i przerażająca, nienaturalna dla tego miejsca cisza niosły ze sobą przypuszczenie, że jej nie zastał. Doczekał się za to wizyty jej wiernego ochroniarza, który jeszcze nie tak dawno całkowicie ignorował jego obecność, upoważniając go do kręcenia się po tym miejscu bez żadnych konsekwencji. Był jednym z niewielu, może jedynym mężczyzną, którego troll z jakiś powodów nie atakował — nie stanowił zagrożenia dla żadnej Vablatsky, a przynajmniej do czasu; niefortunnie jego sytuacja obróciła się o sto osiemdziesiąt stopni. Nie był przyjacielem, nie był tu mile widziany, podobnie jak w żadnym innym miejscu, które odwiedzał, niosąc ze sobą widmo nieustającego bólu i cierpienia, o czym Cassandra dotkliwie się przekonała. Patrzył na niego w krótkim wyczekiwaniu; wiedział doskonale, że w bliskim starciu nie miał ze stworem żadnych szans, zamierzał jednak uniknąć atakowania go przy użyciu znanych mu klątw z bardzo praktycznego powodu: pozbawiłby Cassandrę i jej dziecko stałej ochrony, która w takim miejscu jak to była im bardzo potrzebna.
W przeciągu tych trzynastu sekund zjawiła się i ona, ich spojrzenie zdążyło się skrzyżować na jeden moment. Nie ujrzał w jej oczach niczego poza chłodem i względną obojętnością, ale przecież nie spodziewał się po niej niczego innego, choć zupełnie nie zgadzał się z podstawą jej zachowania. Kiedy sprzeciwił jej się i pozostał w jej domu, by dopilnować jej spokoju i naprawić zaistniałe po krótkiej walce zniszczenia, szalała w nim złość, której nie uśmierzył w żaden sposób. Zrobił też wszystko, by uniknąć z nią starcia i rozmowy na ten temat, wiedząc jak źle mogło się to skończyć. Wyjaśnienie niczego, by nie zmieniło.
Zdołał też dostrzec brzydkie zasinienie, które odznaczało się na tle jej jasnej skóry, które zupełnie nie przypadło mu go gustu. Nie wyłapał tego wcześniej, umknęło mu to z oczywistych powodów. Gdyby nie zagrożenie przyjrzałby się bardziej — kto ci to uczynił, Cassandro, kto się odważył? Oddała go w ręce trolla, przyzwalając na jego atak — jeśli mu się powiedzie będzie musiała go poskładać, nie wyrzuci go za drzwi, tak jak nie uczyniła tego wcześniej; czy sprawi ci satysfakcję ten ból i uraz, napoi cię przyjemnością i słodyczą zemsty? Wynagrodzi ci doznane krzywdy i zaspokoi głód zrodzony z nienawiści?
Umhra zamierzył się na niego i zgodnie z szybkim założeniem, po upływie trzynastu sekund zdecydował się na umknięcie jego masywnej łapie, której siły wcale nie zamierzał sprawdzać. Utracił swą materialną formę, zamieniając się w smolisty czarnomagiczny dym, wolny od ryzyka przyjęcia ciosu.
Pustki w lazarecie i przerażająca, nienaturalna dla tego miejsca cisza niosły ze sobą przypuszczenie, że jej nie zastał. Doczekał się za to wizyty jej wiernego ochroniarza, który jeszcze nie tak dawno całkowicie ignorował jego obecność, upoważniając go do kręcenia się po tym miejscu bez żadnych konsekwencji. Był jednym z niewielu, może jedynym mężczyzną, którego troll z jakiś powodów nie atakował — nie stanowił zagrożenia dla żadnej Vablatsky, a przynajmniej do czasu; niefortunnie jego sytuacja obróciła się o sto osiemdziesiąt stopni. Nie był przyjacielem, nie był tu mile widziany, podobnie jak w żadnym innym miejscu, które odwiedzał, niosąc ze sobą widmo nieustającego bólu i cierpienia, o czym Cassandra dotkliwie się przekonała. Patrzył na niego w krótkim wyczekiwaniu; wiedział doskonale, że w bliskim starciu nie miał ze stworem żadnych szans, zamierzał jednak uniknąć atakowania go przy użyciu znanych mu klątw z bardzo praktycznego powodu: pozbawiłby Cassandrę i jej dziecko stałej ochrony, która w takim miejscu jak to była im bardzo potrzebna.
W przeciągu tych trzynastu sekund zjawiła się i ona, ich spojrzenie zdążyło się skrzyżować na jeden moment. Nie ujrzał w jej oczach niczego poza chłodem i względną obojętnością, ale przecież nie spodziewał się po niej niczego innego, choć zupełnie nie zgadzał się z podstawą jej zachowania. Kiedy sprzeciwił jej się i pozostał w jej domu, by dopilnować jej spokoju i naprawić zaistniałe po krótkiej walce zniszczenia, szalała w nim złość, której nie uśmierzył w żaden sposób. Zrobił też wszystko, by uniknąć z nią starcia i rozmowy na ten temat, wiedząc jak źle mogło się to skończyć. Wyjaśnienie niczego, by nie zmieniło.
Zdołał też dostrzec brzydkie zasinienie, które odznaczało się na tle jej jasnej skóry, które zupełnie nie przypadło mu go gustu. Nie wyłapał tego wcześniej, umknęło mu to z oczywistych powodów. Gdyby nie zagrożenie przyjrzałby się bardziej — kto ci to uczynił, Cassandro, kto się odważył? Oddała go w ręce trolla, przyzwalając na jego atak — jeśli mu się powiedzie będzie musiała go poskładać, nie wyrzuci go za drzwi, tak jak nie uczyniła tego wcześniej; czy sprawi ci satysfakcję ten ból i uraz, napoi cię przyjemnością i słodyczą zemsty? Wynagrodzi ci doznane krzywdy i zaspokoi głód zrodzony z nienawiści?
Umhra zamierzył się na niego i zgodnie z szybkim założeniem, po upływie trzynastu sekund zdecydował się na umknięcie jego masywnej łapie, której siły wcale nie zamierzał sprawdzać. Utracił swą materialną formę, zamieniając się w smolisty czarnomagiczny dym, wolny od ryzyka przyjęcia ciosu.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
The member 'Ramsey Mulciber' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 76
'k100' : 76
Wolny, nieśpiesznym krokiem dotarła do łóżka na końcu sali, w kącie, przy którym postawiła opartą o ścianę miotłę; mimowolnie odwróciła się bokiem, tak, by kątem oka widzieć nierówną walkę - Umhra natarł na Ramseya, zdecydowanie nie krzesząc z siebie wszystkich swoich sił, a jej oddech zatrzymał się mimowolnie na te kilka mikrosekund, w trakcie których mocarna pięść stworzenia pędziła w kierunku jego sylwetki, którą już w momencie uderzenia zastąpiła gęsta, czarna mgła. Mgła, która przerzedziła się pod wpływem wartkiego ruchu powietrza. Wypuściła powietrze, ostrożnie, miarowo, nie dając po sobie niczego poznać - nawet tego, że kątem oka w ogóle ich widziała; miała nadzieję, że Ramsey był zbyt zajęty, by zaobserwować, że ruchy jej dłoni na moment się zatrzymały, kiedy zaczęła zbierać z pryczy szare prześcieradło. Potężny troll zrobił kilka ciężkich kroków w przód, pociągnięty siłą własnego uderzenia, które natrafiło na nicość, lecz nie przewrócił się, a jedynie zachwiał na opasłych nogach. Odnalazł z powrotem równowagę, z krzywą miną, pomrukiem niezadowolenia i zdezorientowaniem rozglądając się wokół. Jego spojrzenie - pytające, przepełnione refleksyjną wątpliwością - przy wtórze warkotu i jęku, który zrozumieć mogła - trzy po trzy - Cassandra, ale nie Ramsey, spoczęło bezradnie na wiedźmie jak na matce. Ta udała jednak, że nie widzi: gdyby uczyniła inaczej, oznaczałoby, że ich podglądała, a może nawet, że w ogóle obchodziło ją, czy Mulciber zdąży przemienić się we mgłę - a przecież nie obchodziło jej to wcale. Nawet przed sobą trudno było jej się przyznać, że wiedziała, że to zrobi. Bo wiedziała, że to potrafił, czymkolwiek właściwie to było. Bez znaczenia pozostawał dla niej fakt, skąd miał te moce, skoro pomagały mu przetrwać - mógł je wyszarpać nawet z samego dna najstraszliwszych piekieł; nie była głupia - czerń kojarzyła z najczarniejszą magią. Bezradny warkot nagle zabrzmiał nieco smutniej: troll wciąż na nią patrzył, a Cassandra cicho westchnęła, odpowiadając mu w języku jego ojców: nie martwi się, zaraz wróci; znała tylko podstawy trollańskiego, nie była pewna, na ile artykułowała głoski poprawnie, ale wyglądało na to, że stworzenie jej usłuchało, bo nagle zdało się weselsze.
Poskładała prześcieradło, przerzucając je na parapet, po czym strzepnęła z materaca zabrudzenia. Będzie go musiała uprać, miał zbyt wiele krwawych plam: ale prawdopodobnie nie zdąży tego uczynić przed przybyciem kolejnego pacjenta. Pokręciła lekko głową, odkąd anomalie zapanowały nad Anglią, wszystkie prace domowe wolała wykonywać ręcznie. Nie mogła ryzykować, nie przy pacjentach: również przy nich starała się korzystać, ile mogła, z naturalnych medykamentów, maści, odwarów, wywarów i eliksirów, jak najmniej - z różdżki. Szkoda, że czasem była niezbędna. Przetrzepała poduszkę, ściągając z niej zakrwawioną poszewkę, po czym przerzuciła ją na parapet, gdzie leżało już prześcieradło i z kolejnym westchnieniem chwyciła za miotłę, zamiatając śmieci spod drewnianego łóżka. Troll w tym czasie wciąż stał pośrodku pomieszczenia, rozglądając się bez zrozumienia, po czym podrapał się po brodzie.
Poskładała prześcieradło, przerzucając je na parapet, po czym strzepnęła z materaca zabrudzenia. Będzie go musiała uprać, miał zbyt wiele krwawych plam: ale prawdopodobnie nie zdąży tego uczynić przed przybyciem kolejnego pacjenta. Pokręciła lekko głową, odkąd anomalie zapanowały nad Anglią, wszystkie prace domowe wolała wykonywać ręcznie. Nie mogła ryzykować, nie przy pacjentach: również przy nich starała się korzystać, ile mogła, z naturalnych medykamentów, maści, odwarów, wywarów i eliksirów, jak najmniej - z różdżki. Szkoda, że czasem była niezbędna. Przetrzepała poduszkę, ściągając z niej zakrwawioną poszewkę, po czym przerzuciła ją na parapet, gdzie leżało już prześcieradło i z kolejnym westchnieniem chwyciła za miotłę, zamiatając śmieci spod drewnianego łóżka. Troll w tym czasie wciąż stał pośrodku pomieszczenia, rozglądając się bez zrozumienia, po czym podrapał się po brodzie.
bo ty jesteś
prządką
prządką
Postać czarnej mgły odbierała mu materialną formę, a wraz z nią uczucie bólu, jaki potrafił doskwierać w najgorszych przypadkach, niedogodności, a także ułomności zwykłego ludzkiego choć czarodziejskiego ciała, powolności określanej miarą oką i nieporadności wynikającej z twardych kości i kupy ciążących na nich mięśni. Stawał się ulotny, niemożliwy do schwytania i pokonania przez tą krótką chwilę; kipiąca czarną magią gęsta chmura rozpływała się przy ruchu powietrza uderzenia trolla, zlewała w jedność wznosząc nad nim, by po chwili powoli i już bez pośpiechu przekształcić we właściwe członki, wyłaniające powoli z mroku. Czarna peleryna cicho zaszeleściła, kiedy zmaterializował się kilka metrów dalej, w progu lazaretu, przy schodach, na które Umhra nie był w stanie wejść. Uniósł wzrok na stwora, krótką chwilę zastanawiając się na koniecznością wyeliminowania go, ale przecież nie znał trollańskiego, nie mógł go w żaden sposób przekonać co do swoich zamiarów. Uniósł lewą rękę, mierząc trollowi prosto w plecy.
—Conjunctivitis— wyszeptał z tyłu, koncentrując się przez tą chwilę na nim i na wypowiadanej inkantacji; podejrzewał, że mogło pójść nie tak. Różdżka płatała figle, zaburzenia magii były widoczne na każdym kroku, miał trudności z czarami i korzystaniem magii tak, jak do tej pory, lecz nie wyobrażał sobie funkcjonowania bez niej. Ponosząc ryzyko porażki i własnego cierpienia wypowiadał zaklęcia, próbując nie odczuć otaczających go anomalii. Unikanie nie było rozwiązaniem. Był czarodziejem, nie charłakiem, nie mugolem. Miał wiedzę, umiejętności, które pozwoliłyby mu na wykonanie działań. Jedyną zmienną była sama magia, która wcale nie chciała z nim współpracować. To przez nią utracił wzrok w nocy z ostatniego kwietnia na pierwszego maja, to za jej sprawką doznawał ostrych i trudnych do powstrzymania krwotoków z nosa i uciążliwych bólów głowy. Była to cena, która musiał ponieść i nie planował się oszczędzać. A tego późnego popołudnia miał plany, które zamierzał zrealizować i nie mógł pozwolić, by byle troll je pokrzyżował.
Cassandra stała z boku, z dala od promienia zaklęcia, na co był bardziej wyczulony niż kiedykolwiek wcześniej. Nigdy nie przyszłoby mu do głowy, że ktokolwiek wykaże się odwagą, bądź głupotą wejścia w promień doskonale rzuconej klątwy. A jednak po raz kolejny go zaskoczyła. Na szczęście była zbyt daleko, by rzucić się w bohaterskim akcie obrony w kierunku Umhry. Zajmowała się swoimi sprawami, do których nie przykładał żadnej wagi; zarejestrował jedynie kątem oka jej aktywność, zwykłe sprzątanie i całkowity brak zainteresowania tą idiotyczną walką, która miała miejsce w jej lecznicy. Nie zamierzał składać broni i oddawać trollowi zwycięstwa, choć i w tym dostrzegał sposób na osiągnięcie swojego celu. Mógł i zamierzał osiągnąć go bez złamanych żeber, szczęki, nosa, krowotoków narządów wewnętrznych i bólu, który doprowadzałby go raz po raz do nieprzytomności lub białych wizji nadchodzącej śmierci. To wszystko było tylko cholerną stratą czasu. Rozmówi się z nią później, kiedy troll padnie jak długi na deski lecznicy. A może kiedy indziej, jeśli tym razem cokolwiek pójdzie zgodnie z planem i uda mu się wyprowadzić ją na zewnątrz.
—Conjunctivitis— wyszeptał z tyłu, koncentrując się przez tą chwilę na nim i na wypowiadanej inkantacji; podejrzewał, że mogło pójść nie tak. Różdżka płatała figle, zaburzenia magii były widoczne na każdym kroku, miał trudności z czarami i korzystaniem magii tak, jak do tej pory, lecz nie wyobrażał sobie funkcjonowania bez niej. Ponosząc ryzyko porażki i własnego cierpienia wypowiadał zaklęcia, próbując nie odczuć otaczających go anomalii. Unikanie nie było rozwiązaniem. Był czarodziejem, nie charłakiem, nie mugolem. Miał wiedzę, umiejętności, które pozwoliłyby mu na wykonanie działań. Jedyną zmienną była sama magia, która wcale nie chciała z nim współpracować. To przez nią utracił wzrok w nocy z ostatniego kwietnia na pierwszego maja, to za jej sprawką doznawał ostrych i trudnych do powstrzymania krwotoków z nosa i uciążliwych bólów głowy. Była to cena, która musiał ponieść i nie planował się oszczędzać. A tego późnego popołudnia miał plany, które zamierzał zrealizować i nie mógł pozwolić, by byle troll je pokrzyżował.
Cassandra stała z boku, z dala od promienia zaklęcia, na co był bardziej wyczulony niż kiedykolwiek wcześniej. Nigdy nie przyszłoby mu do głowy, że ktokolwiek wykaże się odwagą, bądź głupotą wejścia w promień doskonale rzuconej klątwy. A jednak po raz kolejny go zaskoczyła. Na szczęście była zbyt daleko, by rzucić się w bohaterskim akcie obrony w kierunku Umhry. Zajmowała się swoimi sprawami, do których nie przykładał żadnej wagi; zarejestrował jedynie kątem oka jej aktywność, zwykłe sprzątanie i całkowity brak zainteresowania tą idiotyczną walką, która miała miejsce w jej lecznicy. Nie zamierzał składać broni i oddawać trollowi zwycięstwa, choć i w tym dostrzegał sposób na osiągnięcie swojego celu. Mógł i zamierzał osiągnąć go bez złamanych żeber, szczęki, nosa, krowotoków narządów wewnętrznych i bólu, który doprowadzałby go raz po raz do nieprzytomności lub białych wizji nadchodzącej śmierci. To wszystko było tylko cholerną stratą czasu. Rozmówi się z nią później, kiedy troll padnie jak długi na deski lecznicy. A może kiedy indziej, jeśli tym razem cokolwiek pójdzie zgodnie z planem i uda mu się wyprowadzić ją na zewnątrz.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
The member 'Ramsey Mulciber' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 75
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
#1 'k100' : 75
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
Kątem oka śledziła ruch gęstej czarnej mgły w powietrzu, udając, że wcale tego nie widzi. Zmiótłszy śmieci spod łóżka, uzmysłowiła sobie, że nie miała szufelki. Zabrała więc poszwy i prześcieradła na ręce, wymijając łóżko i opuszczając pomieszczenie celem odnalezienia tychże i odniesienia brudnych materiałów do łazienki. Musiała jednak zatrzymać się w pół kroku, dostrzegłszy błysk zaklęcia - nie usłyszała wypowiedzianej inkantacji, która zapewne i tak nie powiedziałaby jej zbyt wiele. Z przerażeniem przeniosła wzrok na trolla, a jej usta rozchyliły się bezwiednie w wyrazie niedowierzania.
- Umhra - syknęła wściekle, prześcieradła i poszwy wypadły jej z rąk, pośpiesznym krokiem podeszła bliżej stworzenia - kładąc dłoń na jego ramieniu. Troll chwiał się na nogach, otumaniony, nie rozumiejący, co działo się wokół niego, a z jego pyska wydobywał się zagubiony warkot. Obrzuciła go uważnie okiem uzdrowicielki - nie znała się na trollach tak dobrze, jakby chciała, ale anatomicznie wszystko wydawało się na swoim miejscu. Był tylko ogłuszony. Tylko. Nie przestając gładzić ramienia trolla, przymknęła zaczernione węglem powieki, zaciskając zęby. Naprawdę, Ramsey? Tak chcesz to załatwić? Na moment zatrzymała oddech, nabierając i wypuszczając z ust powietrze równie wolno, koncentrując się, oczyszczając umysł i zbierając myśli; zacisnęła zęby. Nikt nie będzie przychodził pod jej dach, bezkarnie atakował jej trolla i zakłócał jej spokoju w tak brutalny sposób, nawet Ramsey Mulciber. Smukłe palce dłoni, wysunięte wysoko ku górze, mocniej zacisnęły się na ramieniu stworzenia; miał twardą, silną skórę, pewnie nawet tego nie zauważył. Odwróciła się w kierunku nieproszonego gościa ze złością, z wysoko uniesioną wąską brodą, włosy i poły szerokiej spódnicy zatańczyły w powietrzu, kiedy spojrzeniem ciskała ku niemu gromy błyszczące w czarnych źrenicach. Skryła dłoń w kieszeni, odnajdując w niej różdżkę; naprawdę nie korzystała z niej teraz często - bała się anomalii i miała w domu dziecko, uśpione eliksirem słodkiego snu, które padło tych anomalii ofiarą. Musiała o nie zadbać, upewnić się, że nie groziło jej nic z zewnątrz. Że będzie spała, długo i słodko, jak nazwa wywaru wskazuje, nie niepokojona przez żadne hałasy, a zwłaszcza hałasy walki, której winien był oczywiście Ramsey - przecież to on sprowokował Umhrę. Mimo wszystko, powinien być od trolla chociaż trochę mądrzejszy. Jej dłonie odnalazły rękojeść różdżki, fragment uchwytu, na którym czuła już - po latach jej używania - wgniecenie dopasowane pod jej dłoń. Nie mogła jej teraz zawieść.
- Bombino - inkantacja zaklęcia wypłynęła z jej ust przesycona złością, irytacją i gniewem. Zasłużył sobie na to - jak jeszcze nigdy.
- Umhra - syknęła wściekle, prześcieradła i poszwy wypadły jej z rąk, pośpiesznym krokiem podeszła bliżej stworzenia - kładąc dłoń na jego ramieniu. Troll chwiał się na nogach, otumaniony, nie rozumiejący, co działo się wokół niego, a z jego pyska wydobywał się zagubiony warkot. Obrzuciła go uważnie okiem uzdrowicielki - nie znała się na trollach tak dobrze, jakby chciała, ale anatomicznie wszystko wydawało się na swoim miejscu. Był tylko ogłuszony. Tylko. Nie przestając gładzić ramienia trolla, przymknęła zaczernione węglem powieki, zaciskając zęby. Naprawdę, Ramsey? Tak chcesz to załatwić? Na moment zatrzymała oddech, nabierając i wypuszczając z ust powietrze równie wolno, koncentrując się, oczyszczając umysł i zbierając myśli; zacisnęła zęby. Nikt nie będzie przychodził pod jej dach, bezkarnie atakował jej trolla i zakłócał jej spokoju w tak brutalny sposób, nawet Ramsey Mulciber. Smukłe palce dłoni, wysunięte wysoko ku górze, mocniej zacisnęły się na ramieniu stworzenia; miał twardą, silną skórę, pewnie nawet tego nie zauważył. Odwróciła się w kierunku nieproszonego gościa ze złością, z wysoko uniesioną wąską brodą, włosy i poły szerokiej spódnicy zatańczyły w powietrzu, kiedy spojrzeniem ciskała ku niemu gromy błyszczące w czarnych źrenicach. Skryła dłoń w kieszeni, odnajdując w niej różdżkę; naprawdę nie korzystała z niej teraz często - bała się anomalii i miała w domu dziecko, uśpione eliksirem słodkiego snu, które padło tych anomalii ofiarą. Musiała o nie zadbać, upewnić się, że nie groziło jej nic z zewnątrz. Że będzie spała, długo i słodko, jak nazwa wywaru wskazuje, nie niepokojona przez żadne hałasy, a zwłaszcza hałasy walki, której winien był oczywiście Ramsey - przecież to on sprowokował Umhrę. Mimo wszystko, powinien być od trolla chociaż trochę mądrzejszy. Jej dłonie odnalazły rękojeść różdżki, fragment uchwytu, na którym czuła już - po latach jej używania - wgniecenie dopasowane pod jej dłoń. Nie mogła jej teraz zawieść.
- Bombino - inkantacja zaklęcia wypłynęła z jej ust przesycona złością, irytacją i gniewem. Zasłużył sobie na to - jak jeszcze nigdy.
bo ty jesteś
prządką
prządką
Lazaret
Szybka odpowiedź