Lazaret
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Lazaret
Odrapane ściany i drewniana posadzka odbarwiona krwią nie budzą zaufania, sala, w której Cassandra przyjmuje chorych, niczym nie przypomina sal w Mungu. Kilka podpróchniałych szafek zajmują głównie stare prześcieradła służące do odrywania opatrunków i, najpewniej, chowania zwłok tych, których nie dało się już odratować. Stare okna chronione są solidnymi okiennicami, dobrze chroniącymi pomieszczenie przed światłem. Wzdłuż ściany ustawiono trzy łóżka, na przeciw których znajduje się również prowizoryczny siennik, na parapetach lśnią fiolki i gliniane miseczki wypełnione różnobarwnymi maziami, których pochodzenia ani przeznaczenia lepiej jest się nie domyślać.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 20:03, w całości zmieniany 1 raz
Nie patrzył na niego gdy ten wstawał. Być może po części z litości — będąc na jego miejscu, o zgrozo, naprawdę stawiał się w tej sytuacji, nie chciałby mieć świadków takiej walki. Wystarczająco trudna i wymagająca była sama jego obecność. Wystarczająco mobilizująca. Był to też sygnał, że liczył się efekt i dotarcie do celu, a próby, choćby te najbardziej żałosne, nie miały najmniejszego znaczenia. Bo liczyło się tylko to, żeby Ignotus stanął na nogi, stał się znów tym sobą, którym był przed laty, po wyjściu z więzienia, otrzymaniu Mrocznego Znaku. Był to czas — nie wiedział, ale zakładał — krótki, ale był to czas chwały i być może jego największej potęgi. Na krótko zerknął w jego kierunku. No dalej, Ignotusie, przypomnij sobie tamten czas. Czas, w którym byłeś jednym z najpotężniejszych czarnoksiężników w Anglii — znałeś arkana czarnej magii, a śmierć nie była w stanie cię chwycić w ramiona. Wymsknij się jej i teraz. Pokaż, że jesteś tu. Pokaż, tato, że wróciłeś. Opuścił wzrok na podłogę z wciąż wyciągniętą paczką papierosów. Cierpliwie, spokojnie, bez cienia wyczekiwania, zupełnie tak jakby czas się zatrzymał. Wyciągnięta dłoń tkwiła w miejscu. Nieruchomo wyciągnięta tkwiła tak, jak i on, w cichym, nie natarczywym oczekiwaniu, aż się zjawi, powróci naprawdę. I dopiero kiedy usiadł obok na łóżku, wszystko ruszyło. Obudził się też Ramsey, nagle ożywając, obrócił ku niemu głowę i nagląco podsunął mu paczkę papierosów.
Pytanie ojca było bliższe prawdy niż chciałby przyznać. I choć się poprawił, zrozumiawszy swój błąd, swoją nieostrożność w ocenie, brzmienie tych pierwszych słów wisiało między nimi. Jakby sięgało wspomnień, lat wstecz. Czego mógł potrzebować? Ojca, cisnęło się na usta, obaj to wiedzieli. Ojca, którego nie miał, którego tracił i odzyskiwał raz za razem. Nie przyzwyczajaj się, to krótkotrwałe, ulotne jak poranna rosa. Nie odpowiedział mu od razu, trawiąc jego pytanie. CHociaż próbował nie mógł sobie przypomnieć dnia i sytuacji, w których by go zawiódł. Być może to przez niskie wymagania. Niewiele od niego oczekiwał. Nie miał względem niego planów, nigdy nie próbował układać przyszłości dla nich dwoje. Był sam i przywykł do tego w życiu. Wszystko robił sam. To, że wszystko zaczęło się zmieniać było dla niego nowe — być może tak samo nowe jak dla Ignotusa. Bo choć słabo znał Cassandrę, miał wrażenie, że znał ją całe swoje życie i mógł jej zawierzyć, tak jak mógł powierzyć pewne sprawy ojcu, który przez właściwe całe jego życie był nieobecny. Póki będzie — zrobi wszystko to, co do niego należy.
— Potrzebuję silnych sojuszników obok — przyznał wreszcie, wsuwając papierosa do ust. Skupił się na jego odpaleniu, patrzył na rozpalający się konie bibuły. Nie zamierzał nazywać tego inaczej. Potrzebował go. Potrzebował takiej kobiety u boku jak Cassandra — nie podlotka, nie słuchającej go we wszystkim trzpiotki, a kobiety inteligentnej, samodzielnie myślącej, kreatywnej i pewnej siebie. Potrzebował partnerów. Spojrzał na Ignotusa wymownie. — Spełniają się te sny — moje czy twoje? O własnych ziemiach — choć był namiestnikiem, nie lordem, traktował je już jak własne. Czy śnili o tym kiedykolwiek, czy to przerosło ich oczekiwania? — W których zawsze wstajemy— dodał już po rosyjsku, języku, który poznał niedawno, przed laty. Języku ojca, języku jego przodków. I choć to on spełniał ten sen, on doprowadził do tego, czy nie był najbardziej obcy ze wszystkich swoich krewnych? Wychowany w Anglii, po angielsku, przez angielsku ród? — Musisz nabrać wpierw sił. — Słaby był niepotrzebny. — Ziemie trzeba oczyścić z rebeliantów, a później, z mugoli. Warwick to małe miasto, ale nie ma w nim ani jednej, plugawej duszy.— Po masakrze jakiej dokonali Rycerze pod wodzą Tristana wszyscy uciekli. Z czasem też ci, którzy ukrywali się licząc na cud.
Zamilkł na chwilę, ponownie skupiając się na papierosie. Zaciągnął się nim, marszcząc brwi, bez pośpiechu wypuścił powietrze wraz z gęstym dymem. Lazaret to nie było palarnią, gdyby Cassandra ich przyłapała zganiłaby ich jak dzieci — wiedział o tym dobrze. Ale byli sami, tylko we dwóch.
— Opowiedz mi swoją historię — zaproponował. Co cię spotkało, co się przytrafiło? DLaczego dopiero teraz i jak? Chciał go posłuchać. Jego głosu, jego słów w dowolnym języku, przedstawienia przeszłości w dowolny sposób.
Pytanie ojca było bliższe prawdy niż chciałby przyznać. I choć się poprawił, zrozumiawszy swój błąd, swoją nieostrożność w ocenie, brzmienie tych pierwszych słów wisiało między nimi. Jakby sięgało wspomnień, lat wstecz. Czego mógł potrzebować? Ojca, cisnęło się na usta, obaj to wiedzieli. Ojca, którego nie miał, którego tracił i odzyskiwał raz za razem. Nie przyzwyczajaj się, to krótkotrwałe, ulotne jak poranna rosa. Nie odpowiedział mu od razu, trawiąc jego pytanie. CHociaż próbował nie mógł sobie przypomnieć dnia i sytuacji, w których by go zawiódł. Być może to przez niskie wymagania. Niewiele od niego oczekiwał. Nie miał względem niego planów, nigdy nie próbował układać przyszłości dla nich dwoje. Był sam i przywykł do tego w życiu. Wszystko robił sam. To, że wszystko zaczęło się zmieniać było dla niego nowe — być może tak samo nowe jak dla Ignotusa. Bo choć słabo znał Cassandrę, miał wrażenie, że znał ją całe swoje życie i mógł jej zawierzyć, tak jak mógł powierzyć pewne sprawy ojcu, który przez właściwe całe jego życie był nieobecny. Póki będzie — zrobi wszystko to, co do niego należy.
— Potrzebuję silnych sojuszników obok — przyznał wreszcie, wsuwając papierosa do ust. Skupił się na jego odpaleniu, patrzył na rozpalający się konie bibuły. Nie zamierzał nazywać tego inaczej. Potrzebował go. Potrzebował takiej kobiety u boku jak Cassandra — nie podlotka, nie słuchającej go we wszystkim trzpiotki, a kobiety inteligentnej, samodzielnie myślącej, kreatywnej i pewnej siebie. Potrzebował partnerów. Spojrzał na Ignotusa wymownie. — Spełniają się te sny — moje czy twoje? O własnych ziemiach — choć był namiestnikiem, nie lordem, traktował je już jak własne. Czy śnili o tym kiedykolwiek, czy to przerosło ich oczekiwania? — W których zawsze wstajemy— dodał już po rosyjsku, języku, który poznał niedawno, przed laty. Języku ojca, języku jego przodków. I choć to on spełniał ten sen, on doprowadził do tego, czy nie był najbardziej obcy ze wszystkich swoich krewnych? Wychowany w Anglii, po angielsku, przez angielsku ród? — Musisz nabrać wpierw sił. — Słaby był niepotrzebny. — Ziemie trzeba oczyścić z rebeliantów, a później, z mugoli. Warwick to małe miasto, ale nie ma w nim ani jednej, plugawej duszy.— Po masakrze jakiej dokonali Rycerze pod wodzą Tristana wszyscy uciekli. Z czasem też ci, którzy ukrywali się licząc na cud.
Zamilkł na chwilę, ponownie skupiając się na papierosie. Zaciągnął się nim, marszcząc brwi, bez pośpiechu wypuścił powietrze wraz z gęstym dymem. Lazaret to nie było palarnią, gdyby Cassandra ich przyłapała zganiłaby ich jak dzieci — wiedział o tym dobrze. Ale byli sami, tylko we dwóch.
— Opowiedz mi swoją historię — zaproponował. Co cię spotkało, co się przytrafiło? DLaczego dopiero teraz i jak? Chciał go posłuchać. Jego głosu, jego słów w dowolnym języku, przedstawienia przeszłości w dowolny sposób.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Ostatnio zmieniony przez Ramsey Mulciber dnia 05.02.23 23:52, w całości zmieniany 1 raz
Dym papierosa drapał w gardło, ale nijak nie mógł ostudzić smaku triumfu, który rozgościł się w Ignotusie na stałe. Siedzenie z Ramseyem bok w bok, wypuszczanie dymu ze spierzchniętych ust było przyjemnie swojskie. Mogliby tak siedzieć dłużej, mogliby tak siedzieć częściej. W innym świecie, w którym Ramsey mógłby go nazwać tatą, a Ignotus mógłby nazywać go synem także na głos.
Był mu wdzięczny za taktownie odwrócone spojrzenie kiedy walczył sam z sobą. A przynajmniej miał nadzieję, że było tym, a nie obrzydzeniem jego słabością. Sam był zły, rozczarowany i zmęczony własną nieporadnością. To było upokarzające, stawiać nogę za nogą jak starzec, osuwać się po ścianach zamiast po prostu siadać, napawać się sukcesem po przejściu przez długość pokoju. Czuł się przed własnym synem dużo bardziej dzieckiem niż ojcem i napawało go to całkowitą pogardą dla własnej słabości. Gdyby Ramsey spojrzał na niego teraz, i dostrzegł jedynie to - karykaturalną niemoc, nie mógłby mieć do niego pretensji. Ale nie poradziłby sobie nad to wszystko z jego pogardą. Jej brak - to było więcej niż mógł oczekiwać. I był za niego wdzięczny.
Nie mógł zmusić się do patrzenia na Ramseya po swoich ostatnich słowach. Błądził więc oczami po przeciwległej ścianie, o którą jeszcze przed chwilą tak rozpaczliwie się opierał. Był pewien, że on również wyczuł w nich potknięcie, którego jednak nie skomentował, nie wyciągnął przeciwko niemu. W tym momencie Ignotus obiecał sobie, że kiedy następnym razem się spotkają, będzie dość silny by nie pozwolić sobie na podobne pomyłki. Jednocześnie z ulgą przyjmował, że to akurat Ramsey ze wszystkich ludzi na świecie oglądał go, kiedy był na samym dnie. Ktoś kogo znał, ktoś, kto wyciągał do niego rękę dając szansę na udowodnienie swojej siły. Z drugiej zaś, był on jednocześnie najgorszą osobą, którą mógł zawieść swoją słabością, jedyną której zdanie się obecnie liczyło. Dlatego taka sytuacja nie mogła się więcej powtórzyć. Szczególnie nie po tym jak Ramsey odpowiedział na jego pytanie. Jeżeli nie mógł być dla niego ojcem, powinien spełnić chociaż tę jedną prośbę i zostać silnym sojusznikiem. Daleka jeszcze droga przed nim, i musiał ją przebyć szybko, ale wiedział, że da radę. Porażka nie wchodziła bowiem w grę.
Kolejne słowa znowu poderwały jego głowę. Ignotus nigdy nie wątpił, że Ramsey, jeśli tylko będzie czegoś chciał, zmusi świat by nagiął się do jego woli. Mulciber było nazwiskiem i dla Ignotusa przez większość życia nie oznaczało dużo ponad to. Jego własny ojciec nauczył go szacunku dla ideału czystości krwi, ale niewiele było w tym rodowej dumy. Siedząc teraz, obok swojego syna, który opowiadał mu o tym jak sprawił, że stali się kimś więcej, Ignotus dokonał wstrząsającego odkrycia o własnym ojcu. Mężczyzna, który wychował go w przeświadczeniu o wyższości czarodziejów z angielskiej arystokracji, wierząc, że służenie jej to największy możliwy zaszczyt był w rzeczywistości małym, pozbawionym wyobraźni tchórzem. Nie tylko bowiem porzucił własne marzenia o osiągnięciu czegoś więcej, ale chciał też wpoić w Ignotusa zadowolenie z obowiązującego statusu quo. Gdyby miał ruszyć w obronie ideałów, które podobno wyznawał, prawdopodobnie uciekłby z podkulonym ogonem, schował się pod kamieniem zamiast odważnie ruszyć do boju i wziąć to, co mu się należało. I ta świadomość uderzyła starszego Mulcibera, wyzwalając go z nałożonej przez wychowanie powściągliwości wobec marzeń. Bo oto to, o czym nie wolno mu było nawet śnić, ziszczało się działaniem ręki jego syna.
Na szczęście nie stracił zmysłów na tyle, by pozwolić łzom wzruszenia pojawić się w kącikach oczu.
- Gratuluję - odparł chrapliwym głosem, ale już bez cienia egzaltacji. - Ciężko na to pracowałeś - Ignotus prawie potrafił wyrażać emocje i formułować pochwały w banalnych sformułowaniach. - Czego tylko potrzebujesz - dodał już nieco ciszej, wypuszczając dym z płuc. Będzie silny kiedy następnym razem się zobaczą. Może jeszcze nie tak jak niegdyś, nie od razu, ale wiedział, że nie zmarnuje tej szansy, by udowodnić, że jeszcze daleko mu do bycia pokonanym.
- To nie jest szczególnie długa historia - nie na tyle, na ile ją pamiętał. Jego koszmary wydawały się nie mieć końca, ale to nie one interesowały Ramseya. - Ostatnie co pamiętam to nacierający na mnie buchororożec. Potem obudziłem się u Cassandry.
Zatrzymał się na chwilę w swojej opowieści. Musiał zastanowić się, co powiedzieć dalej. Nie dlatego, że chciał kłamać albo ukrywać prawdę, już dawno zdecydował nie robić ani jednego, ani drugiego w stosunku do Ramseya. Przez chwilę zastanowił się czy syn wiedział o najbardziej upokarzającej części historii i tylko testowal jego gotowość do wzięcia jej na siebie, ale zarzucił tę myśl zanim na dobre zagościła w jego umyśle. Chciał móc Ramseyowi powiedzieć wszystko, tak długo jak on chciał jego słuchać.
- To, co wiem w większości mi się jedynie wydaje albo usłyszałem od innych. Musiałem stracić przytomność, byłem poważnie ranny po ataku. Ktoś mnie znalazł i zaniósł do szpitala - wpatrywał się w dal, przypominając sobie kolejne fragmenty historii i próbując ułożyć ją w spójną opowieść. - To był mugolski szpital - przełknął złość i upokorzenie, które wiązały się z wyznaniem. Nabierał w tym wprawy. - Tam spędziłem większość czasu. Nic z tego okresu nie pamiętam, nic z tego, co działo się naprawdę przynajmniej. Czasem wydawało mi się - zaciągnął się papierosem po raz kolejny - jakbym zbliżał się do granicy świadomości i obce twarze, dziwne odgłosy, zapachy dołączały do moich... wizji.
Spojrzał na Ramseya szukając u niego potwierdzenia, że ma kontynuować, dając mu szansę, żeby przerwał mu, jeśli chciał coś powiedzieć, zanim podjął dalszą część historii.
- Na dobre obudziłem się tutaj. Pierwsze, co zobaczyłem to oczy Cassandry. Miałem sinicę, mugolska medycyna niewiele mogła na nią zdziałać, i tak dziwne, że nie zabili mnie swoimi śmiesznymi próbami leczenia. Znalazł mnie czarodziej, musiał poznać mnie albo raczej Znak na przedramieniu, i dostarczył do lecznicy. Dopiero po pozbyciu się sinicy, zacząłem dochodzić do siebie. Ale o szczegóły musiałbyś pytać Cassandry - miał dość mgliste pojęcie o tym, co działo się z jego ciałem, o procesach leczniczych, które w nim zachodziły. - Właśnie byłem w trakcie odpoczywania po swoim pierwszym spacerze wokół lazaretu - zakończył z cieniem bladego uśmiechu na ustach.
Był mu wdzięczny za taktownie odwrócone spojrzenie kiedy walczył sam z sobą. A przynajmniej miał nadzieję, że było tym, a nie obrzydzeniem jego słabością. Sam był zły, rozczarowany i zmęczony własną nieporadnością. To było upokarzające, stawiać nogę za nogą jak starzec, osuwać się po ścianach zamiast po prostu siadać, napawać się sukcesem po przejściu przez długość pokoju. Czuł się przed własnym synem dużo bardziej dzieckiem niż ojcem i napawało go to całkowitą pogardą dla własnej słabości. Gdyby Ramsey spojrzał na niego teraz, i dostrzegł jedynie to - karykaturalną niemoc, nie mógłby mieć do niego pretensji. Ale nie poradziłby sobie nad to wszystko z jego pogardą. Jej brak - to było więcej niż mógł oczekiwać. I był za niego wdzięczny.
Nie mógł zmusić się do patrzenia na Ramseya po swoich ostatnich słowach. Błądził więc oczami po przeciwległej ścianie, o którą jeszcze przed chwilą tak rozpaczliwie się opierał. Był pewien, że on również wyczuł w nich potknięcie, którego jednak nie skomentował, nie wyciągnął przeciwko niemu. W tym momencie Ignotus obiecał sobie, że kiedy następnym razem się spotkają, będzie dość silny by nie pozwolić sobie na podobne pomyłki. Jednocześnie z ulgą przyjmował, że to akurat Ramsey ze wszystkich ludzi na świecie oglądał go, kiedy był na samym dnie. Ktoś kogo znał, ktoś, kto wyciągał do niego rękę dając szansę na udowodnienie swojej siły. Z drugiej zaś, był on jednocześnie najgorszą osobą, którą mógł zawieść swoją słabością, jedyną której zdanie się obecnie liczyło. Dlatego taka sytuacja nie mogła się więcej powtórzyć. Szczególnie nie po tym jak Ramsey odpowiedział na jego pytanie. Jeżeli nie mógł być dla niego ojcem, powinien spełnić chociaż tę jedną prośbę i zostać silnym sojusznikiem. Daleka jeszcze droga przed nim, i musiał ją przebyć szybko, ale wiedział, że da radę. Porażka nie wchodziła bowiem w grę.
Kolejne słowa znowu poderwały jego głowę. Ignotus nigdy nie wątpił, że Ramsey, jeśli tylko będzie czegoś chciał, zmusi świat by nagiął się do jego woli. Mulciber było nazwiskiem i dla Ignotusa przez większość życia nie oznaczało dużo ponad to. Jego własny ojciec nauczył go szacunku dla ideału czystości krwi, ale niewiele było w tym rodowej dumy. Siedząc teraz, obok swojego syna, który opowiadał mu o tym jak sprawił, że stali się kimś więcej, Ignotus dokonał wstrząsającego odkrycia o własnym ojcu. Mężczyzna, który wychował go w przeświadczeniu o wyższości czarodziejów z angielskiej arystokracji, wierząc, że służenie jej to największy możliwy zaszczyt był w rzeczywistości małym, pozbawionym wyobraźni tchórzem. Nie tylko bowiem porzucił własne marzenia o osiągnięciu czegoś więcej, ale chciał też wpoić w Ignotusa zadowolenie z obowiązującego statusu quo. Gdyby miał ruszyć w obronie ideałów, które podobno wyznawał, prawdopodobnie uciekłby z podkulonym ogonem, schował się pod kamieniem zamiast odważnie ruszyć do boju i wziąć to, co mu się należało. I ta świadomość uderzyła starszego Mulcibera, wyzwalając go z nałożonej przez wychowanie powściągliwości wobec marzeń. Bo oto to, o czym nie wolno mu było nawet śnić, ziszczało się działaniem ręki jego syna.
Na szczęście nie stracił zmysłów na tyle, by pozwolić łzom wzruszenia pojawić się w kącikach oczu.
- Gratuluję - odparł chrapliwym głosem, ale już bez cienia egzaltacji. - Ciężko na to pracowałeś - Ignotus prawie potrafił wyrażać emocje i formułować pochwały w banalnych sformułowaniach. - Czego tylko potrzebujesz - dodał już nieco ciszej, wypuszczając dym z płuc. Będzie silny kiedy następnym razem się zobaczą. Może jeszcze nie tak jak niegdyś, nie od razu, ale wiedział, że nie zmarnuje tej szansy, by udowodnić, że jeszcze daleko mu do bycia pokonanym.
- To nie jest szczególnie długa historia - nie na tyle, na ile ją pamiętał. Jego koszmary wydawały się nie mieć końca, ale to nie one interesowały Ramseya. - Ostatnie co pamiętam to nacierający na mnie buchororożec. Potem obudziłem się u Cassandry.
Zatrzymał się na chwilę w swojej opowieści. Musiał zastanowić się, co powiedzieć dalej. Nie dlatego, że chciał kłamać albo ukrywać prawdę, już dawno zdecydował nie robić ani jednego, ani drugiego w stosunku do Ramseya. Przez chwilę zastanowił się czy syn wiedział o najbardziej upokarzającej części historii i tylko testowal jego gotowość do wzięcia jej na siebie, ale zarzucił tę myśl zanim na dobre zagościła w jego umyśle. Chciał móc Ramseyowi powiedzieć wszystko, tak długo jak on chciał jego słuchać.
- To, co wiem w większości mi się jedynie wydaje albo usłyszałem od innych. Musiałem stracić przytomność, byłem poważnie ranny po ataku. Ktoś mnie znalazł i zaniósł do szpitala - wpatrywał się w dal, przypominając sobie kolejne fragmenty historii i próbując ułożyć ją w spójną opowieść. - To był mugolski szpital - przełknął złość i upokorzenie, które wiązały się z wyznaniem. Nabierał w tym wprawy. - Tam spędziłem większość czasu. Nic z tego okresu nie pamiętam, nic z tego, co działo się naprawdę przynajmniej. Czasem wydawało mi się - zaciągnął się papierosem po raz kolejny - jakbym zbliżał się do granicy świadomości i obce twarze, dziwne odgłosy, zapachy dołączały do moich... wizji.
Spojrzał na Ramseya szukając u niego potwierdzenia, że ma kontynuować, dając mu szansę, żeby przerwał mu, jeśli chciał coś powiedzieć, zanim podjął dalszą część historii.
- Na dobre obudziłem się tutaj. Pierwsze, co zobaczyłem to oczy Cassandry. Miałem sinicę, mugolska medycyna niewiele mogła na nią zdziałać, i tak dziwne, że nie zabili mnie swoimi śmiesznymi próbami leczenia. Znalazł mnie czarodziej, musiał poznać mnie albo raczej Znak na przedramieniu, i dostarczył do lecznicy. Dopiero po pozbyciu się sinicy, zacząłem dochodzić do siebie. Ale o szczegóły musiałbyś pytać Cassandry - miał dość mgliste pojęcie o tym, co działo się z jego ciałem, o procesach leczniczych, które w nim zachodziły. - Właśnie byłem w trakcie odpoczywania po swoim pierwszym spacerze wokół lazaretu - zakończył z cieniem bladego uśmiechu na ustach.
Beware that, when fighting monsters, you yourself do not become a monster... for when you gaze long into the abyss. The abyss gazes also into you.
Ignotus Mulciber
Zawód : pośrednik nielegalnych transakcji
Wiek : 53
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
You’ll find my crown on the head of a creature
And my name on the lips of the dead
And my name on the lips of the dead
OPCM : 15 +1
UROKI : 15 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 30 +3
ZWINNOŚĆ : 3
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Zmagał się z ciałem nie raz i nie dwa na pryczach tej samej lecznicy. Walczył z sinicą, której nabawił się w trakcie anomalii, ale żadnych z tych zmagań nie pamiętał, do niedawna wierząc jeszcze, że był wystarczająco silny, a za jego pojedynczymi kłopotami stała Belvina. Bo któż inny? Prawda była trudna do przyswojenia, ale nie niosła ze sobą wstydu tamtych dni, wspomnień, z których mógł wyciągnąć wnioski i potraktować za lekcję. Traktował Ignotusa bez współczucia wynikającego z podobnych przeżyć. Z surowością, taktycznym milczeniem, które było wyrazem łaski a może życzliwości. Zasługiwał na to. Na to by być uważanym za silnego, nawet jeśli teraz nie przypominał czarnoksiężnika, którym niegdyś był. Nie można mu było odmówić niezłomności, determinacji i woli walki. Czy tego jego syn chciał, czy nie, przyswoił to ze skrytym podziwem. Dewiza rodziny, która go nie wychowała, a w której płynęła jego krew, zawsze wstajemy wydawało się być dosadniejsze niż kiedykolwiek wcześniej, odkąd spotkał go w galerii Laidan Avery po raz pierwszy. Palił papierosa powoli, odkładając na bok te wszystkie myśli, zdarzenia, sprawy, które chciał, musiał i powinien z nim poruszyć, zamiast tego czekając na parę słów wyjaśnień, co do jego dłużącej się nieobecności. Odczuł to. Nie jak chłopiec, którego ojciec wyszedł pewnego dnia z domu i nie wrócił, ale jako mężczyzna, który zaryzykował dokładniem w kimś nadziei i wciąż nie był pewien, czy dobrze na tym wyszedł.
Pokiwał głową, słysząc jego gratulacje. To była prawda. Cieżko, długo, choć może dla innych to wszystko odbyło się jak za machnięciem różdżki, w mgnieniu oka. Wciąż był młody, piął się wysoko, szybko, nie odwracał się za siebie. Wszystko mało swoją cenę, ale zadał sobie sporo trudu, by dziś nie musieć się tym przejmować; by dziś nie musieć martwić się tym, z czego rezygnował. To była też walka Ignotusa. To były też jego starania, rozlew krwi, czas samotności i niepewności. Byli w tym razem, prawie od początku. Razem, kiedy to wszystko nabierało rozpędu. Nie nadążył, został gdzieś w tyle za synem — ale pomyślał, że nie szkodzi. Mógł to wszystko nadrobić. Przykładając papierosa do ust zerknął na niego.
— Dlatego trwało to tak długo — stwierdził bez cienia wątpliwości. Mugolski szpital. Zajmowała się nim banda nieudaczników, znachorów. Ludzi, którzy nie mieli pojęcia o tym, jak wyleczyć trudniejsze choroby. Wciąż na swoim etapie ewolucji i postępu zmagali się z kaszlem i gorączką, nie mając świadomości tego, jak wiele musi znieść czarodziej cierpiący na znacznie gorsze i podlejsze schorzenia. Banda ułomów, idiotów zajmowała się nim tyle czasu, powtarzając pewnie te swoje durne frazy, że niosą pomoc wszystkim, niezależnie od tego kim są. I tak mu pomogli, że aż do teraz był nieprzytomny, ledwie uszedł z życiem. Zachował te wszystkie myśli i komentarze dla siebie, wiedząc, ze nie musiał się nimi dzielić. Ignotus zapewne myślał to samo. I pewnie żałował, że zmarnował tak wiele czasu. — Wizji? — zdziwił się dopiero po chwili, nie odejmując od ojca spojrzenia. Ten temat wydał mu się bardziej wymagający, trudniejszy do przeanalizowania. — Faszerowali cię czymś — czymś co miało niepokojące skutki. Nie mógł jednak całkiem odrzucić ukłucia niepokoju i zaintrygowania. Czy skrawek daru, który odziedziczył razem z Grahamem mógł gdzieś w nim tkwić? Pokiwał głową. Nie sądził, by musiał rozmawiać z Cassandrą o stanie zdrowia ojca. Nie sądził, by powinien. Nie dlatego, że go nie obchodził, a dlatego, że jakoś nieprawdopodobnie ufał jej instynktowi i wiedzy. Był pewien, że cokolwiek doskwierało ojcu ona sobie z tym poradzi. W pytaniu o ojca było coś niezręcznego, obdzierającego z intymności. To była sprawa między Ignotusem, a Cassandrą. — Przydałby ci się spacer na świeżym powietrzu. Kiedy będziesz gotowy oprowadzę cię po ziemiach, które dostaliśmy pod opiekę. — Wiedział już? — Zimą przeprowadziliśmy serię działań w hrabstwach wolnych od czarodziejskich wpływów, Suffolk i Warwickshire. Wyeliminowaliśmy siatki mugolskich przywódców, którzy wyszukiwali i eliminowali tam czarodziejów, pozbawiliśmy ich kluczowych, strategicznych lokalizacji, odzyskaliśmy wiele artefaktów, mugolskie relikty zniszczyliśmy. Zyskaliśmy duże poparcie w samych rejonach. W kwietniu uhonorowano nas orderami. Deirdre przydzielono Londyn, Drew Suffolk, mnie Warwisckshire. Zostałem namiestnikiem — streścił naprędce, marszcząc przy tym brwi. — W stolicy jest coś, co powinno cię zainteresować. W średniowiecznym zamku na wzgórzu mugole zamykali wyłapywanych czarodziejów. Choć w trakcie działań został częściowo zniszczony, Tristan wyłożył na jego odbudowę. Zdecydowaliśmy utworzyć tam więzienie. Dla mugoli — popatrzył Ignotusowi w oczy. I to mogło być najgorsze więzienie jakie świat widział. Historia mówiła, że to już się wydarzyło; byli związani z takim projektem. I mogli to powtórzyć, a może nawet przyćmić tamtą pamięć. — Przeprowadzam się do Warwick — zapowiedział, przenosząc wzrok na drewniane deski lazaretu. Strzepnął popiół do czegoś co miał pod ręką, wiedział do czego służyło, ale nie pamiętał nazwy. — Razem z żoną i dziećmi. Varyą i Arsentiy'm, którzy przybyli z Syberii. I tobą, jeśli zechcesz. Powinniśmy trzymać się razem.— Ramseya wycofał ten sam człowiek, który opiekował się Ignotusem, musiał wiedzieć, ile znaczyła tu rodzina, jak silnie mogła ugruntować czyjąś pozycję, jak wiele mogli razem osiągnąć. Ile mogli razem zyskać. Przez chwilę obracał papierosa w palcami, kręcił nim, przesuwając po skórze. Wydarzyło się znacznie więcej, ale na tamte wspomnienia znajdą inny moment, inną chwilę. Może już w serwu Warwick?
Pokiwał głową, słysząc jego gratulacje. To była prawda. Cieżko, długo, choć może dla innych to wszystko odbyło się jak za machnięciem różdżki, w mgnieniu oka. Wciąż był młody, piął się wysoko, szybko, nie odwracał się za siebie. Wszystko mało swoją cenę, ale zadał sobie sporo trudu, by dziś nie musieć się tym przejmować; by dziś nie musieć martwić się tym, z czego rezygnował. To była też walka Ignotusa. To były też jego starania, rozlew krwi, czas samotności i niepewności. Byli w tym razem, prawie od początku. Razem, kiedy to wszystko nabierało rozpędu. Nie nadążył, został gdzieś w tyle za synem — ale pomyślał, że nie szkodzi. Mógł to wszystko nadrobić. Przykładając papierosa do ust zerknął na niego.
— Dlatego trwało to tak długo — stwierdził bez cienia wątpliwości. Mugolski szpital. Zajmowała się nim banda nieudaczników, znachorów. Ludzi, którzy nie mieli pojęcia o tym, jak wyleczyć trudniejsze choroby. Wciąż na swoim etapie ewolucji i postępu zmagali się z kaszlem i gorączką, nie mając świadomości tego, jak wiele musi znieść czarodziej cierpiący na znacznie gorsze i podlejsze schorzenia. Banda ułomów, idiotów zajmowała się nim tyle czasu, powtarzając pewnie te swoje durne frazy, że niosą pomoc wszystkim, niezależnie od tego kim są. I tak mu pomogli, że aż do teraz był nieprzytomny, ledwie uszedł z życiem. Zachował te wszystkie myśli i komentarze dla siebie, wiedząc, ze nie musiał się nimi dzielić. Ignotus zapewne myślał to samo. I pewnie żałował, że zmarnował tak wiele czasu. — Wizji? — zdziwił się dopiero po chwili, nie odejmując od ojca spojrzenia. Ten temat wydał mu się bardziej wymagający, trudniejszy do przeanalizowania. — Faszerowali cię czymś — czymś co miało niepokojące skutki. Nie mógł jednak całkiem odrzucić ukłucia niepokoju i zaintrygowania. Czy skrawek daru, który odziedziczył razem z Grahamem mógł gdzieś w nim tkwić? Pokiwał głową. Nie sądził, by musiał rozmawiać z Cassandrą o stanie zdrowia ojca. Nie sądził, by powinien. Nie dlatego, że go nie obchodził, a dlatego, że jakoś nieprawdopodobnie ufał jej instynktowi i wiedzy. Był pewien, że cokolwiek doskwierało ojcu ona sobie z tym poradzi. W pytaniu o ojca było coś niezręcznego, obdzierającego z intymności. To była sprawa między Ignotusem, a Cassandrą. — Przydałby ci się spacer na świeżym powietrzu. Kiedy będziesz gotowy oprowadzę cię po ziemiach, które dostaliśmy pod opiekę. — Wiedział już? — Zimą przeprowadziliśmy serię działań w hrabstwach wolnych od czarodziejskich wpływów, Suffolk i Warwickshire. Wyeliminowaliśmy siatki mugolskich przywódców, którzy wyszukiwali i eliminowali tam czarodziejów, pozbawiliśmy ich kluczowych, strategicznych lokalizacji, odzyskaliśmy wiele artefaktów, mugolskie relikty zniszczyliśmy. Zyskaliśmy duże poparcie w samych rejonach. W kwietniu uhonorowano nas orderami. Deirdre przydzielono Londyn, Drew Suffolk, mnie Warwisckshire. Zostałem namiestnikiem — streścił naprędce, marszcząc przy tym brwi. — W stolicy jest coś, co powinno cię zainteresować. W średniowiecznym zamku na wzgórzu mugole zamykali wyłapywanych czarodziejów. Choć w trakcie działań został częściowo zniszczony, Tristan wyłożył na jego odbudowę. Zdecydowaliśmy utworzyć tam więzienie. Dla mugoli — popatrzył Ignotusowi w oczy. I to mogło być najgorsze więzienie jakie świat widział. Historia mówiła, że to już się wydarzyło; byli związani z takim projektem. I mogli to powtórzyć, a może nawet przyćmić tamtą pamięć. — Przeprowadzam się do Warwick — zapowiedział, przenosząc wzrok na drewniane deski lazaretu. Strzepnął popiół do czegoś co miał pod ręką, wiedział do czego służyło, ale nie pamiętał nazwy. — Razem z żoną i dziećmi. Varyą i Arsentiy'm, którzy przybyli z Syberii. I tobą, jeśli zechcesz. Powinniśmy trzymać się razem.— Ramseya wycofał ten sam człowiek, który opiekował się Ignotusem, musiał wiedzieć, ile znaczyła tu rodzina, jak silnie mogła ugruntować czyjąś pozycję, jak wiele mogli razem osiągnąć. Ile mogli razem zyskać. Przez chwilę obracał papierosa w palcami, kręcił nim, przesuwając po skórze. Wydarzyło się znacznie więcej, ale na tamte wspomnienia znajdą inny moment, inną chwilę. Może już w serwu Warwick?
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Przebrzmiały już ostatnie przebłyski triumfu, które towarzyszyły jego heroicznej walce o dotarcie na drugą stronę pokoju. Znów był gotów by nie przyznawać się do swojej chwilowej słabości, w której pozwolił sobie na radość z tego dość żałosnego osiągnięcia. Niegdyś myślał, że zbliżał się do wielkości, że zaczynał być kimś, kim powinien zostać już dawno, że stawał na nogach dużo pewniej niż kiedykolwiek wcześniej w życiu. A potem... Potem obudził się znowu leżąc. Nie zamierzał jednak zostawać na ziemi ani chwili dłużej. Podnieść się i ruszyć dalej. Znowu.
Nie potrzebował ani słów, ani spojrzeń Ramseya, żeby wiedzieć, jak śmiesznie i niegodnie wygląda skulony na szarej posadzce. Ale wystarczyło jedno słowo syna, by przypomnieć mu, że nie mógł popaść w nadmierne użalanie się nad sobą. Był człowiekiem czynu, nie rozpamiętywania zmarnowanych szans. Jeżeli chodziło o przeszłość, wystarczyło jej nienawidzić, gardzić drobnymi jej niedogodnościami i szukać sprawiedliwości wśród tych, którzy na to zasłużyli.
Skinął jedynie głową, nie miał wątpliwości, że mugolska zabawa w lekarzy, którą chlubnie nazywali medycyną, prędzej położyłaby go do grobu niż postawiła na nogi. Był nieco zdziwiony, że nie zrobiła tego ani przez przypadek, ani celowo. Powinni byli go zabić. Lepiej dla nich gdyby to zrobili. A może próbowali. Ale jeśli i tu polegli, był to tylko kolejny dowód ich słabości.
- To nie były wizje przyszłości - tego był pewien. Strzępki wspomnień, które do niego wracały, oznaczać mogły tylko majaki. Na temat tego, co było, tego co mogłoby być i tego, co nigdy nie będzie. Trzecie oko Ignotusa nigdy nie miało działać, a on przyjmował ten fakt z ulgą. Świat, który oglądał w swoich koszmarach był wystarczająco przerażający, nie musiał jeszcze zaczynać w niego wierzyć. Nie wiedział, czy dałby radę to udźwignąć. Noszenie na barkach przyszłości nie było czymś, na co był gotowy. Nie był tak silny jak Ramsey czy Cassandra; swojej potęgi upatrywał w innych miejscach. - Możliwe. Nie wiem na co liczyli - przyznał gasząc papierosa. - Ani co próbowali osiągnąć - może jeszcze będzie czas żeby to sprawdzić. Ale nie dzisiaj. Czcze rozważania w niczym mu nie pomogą, szkoda marnować na nie tak cenną obecnie energię.
- Dzięki tobie to coś więcej niż tylko sny - skwitował opowieść Ramseya. Deirdre namiestniczką stolicy. Drew i Ramsey nagrodzeni własnymi ziemiami. Tyle się wydarzyło w trakcie jego nieobecności, tyle zmian, świat nie parł już po prostu naprzód, on pędził i byle mrugnięcie mogło doprowadzić do przespania historii. Stworzyli ją na własnych oczach. Ignotus podziwiał każdego z nich na swój sposób, ale najbardziej z nich wszystkich podziwiał Ramseya.
- Tristan nim obecnie zarządza? - To była rzecz, którą z pewnością będzie musiał się zająć jak tylko odzyska siły i będzie gotowy do podjęcia się wyzwań większych niż spacer po lecznicy. Będzie musiał się zastanowić, co zrobić z tą informacją, czy chce spróbować powrotu do więzienia, tym razem stojąc po drugiej stronie krat, czy też na dobre uwolnić się od czegoś, co zawsze postrzegał jako swoją klątwę. Miał przeczucie, że decyzja została już podjęta, ale postanowił zmierzenie się z nią odłożyć jeszcze trochę. Lista rzeczy, które wymagały jego uwagi rosła. Ale na tym polegało życie.
- Oczywiście - odparł cicho. Nawet nie wiedział czy to, co kiedyś nazywał domem, ta klitka na poddaszu Nokturnu wciąż istniała, czy może została całkowicie i bezpowrotnie zrównana z ziemią w wojnie, o której słyszał coraz więcej. Nie musiał się wahać czy przyjąć propozycję syna. Ramsey potrzebował kogoś, kto mógłby pilnować jego pleców, nie mógł już dłużej sam wyglądać niebezpieczeństwa z każdej strony. I Ignotus byłby dumny mogąc mu w tym pomóc. To mu obiecał, czego tylko potrzebuje. Dopiero po chwili dotarło do niego pełne znaczenie tego, co Ramsey mu powiedział. Z żoną i...
- ...z dziećmi? - Uśmiechnął się lekko, spoglądając uważnie na syna, szukając w jego szarych oczach czegoś, czego nie powiedzą mu słowa. Chciał się go zapytać czy jest szczęśliwy, bo wydawało mu się to w tej chwili najważniejsze, ale nie potrafił sformułować pytania i chwila, w której mógł je zadać, przeminęła. Więc przypatrywał się uważnie Ramseyowi próbując znaleźć odpowiedź w jego oszczędnych gestach i niewiele zdradzającym, uważnym spojrzeniu. Czy usłyszał niewypowiedziane słowa? Ignotus nie mógł mieć pewności, ale postawił sobie za cel poznać prawdę na ten temat. Gdzie lepiej niż w Warwick, z którego mogli zbudować dom. Ich pierwszy. Taki, który powinni mieć od dawna, taki w którym może i podobne pytania okażą się niepotrzebne. Brzmiało to naiwnie, ale w świecie, w którym spełniają się sny, trzeba mieć odwagę marzyć.
Nie potrzebował ani słów, ani spojrzeń Ramseya, żeby wiedzieć, jak śmiesznie i niegodnie wygląda skulony na szarej posadzce. Ale wystarczyło jedno słowo syna, by przypomnieć mu, że nie mógł popaść w nadmierne użalanie się nad sobą. Był człowiekiem czynu, nie rozpamiętywania zmarnowanych szans. Jeżeli chodziło o przeszłość, wystarczyło jej nienawidzić, gardzić drobnymi jej niedogodnościami i szukać sprawiedliwości wśród tych, którzy na to zasłużyli.
Skinął jedynie głową, nie miał wątpliwości, że mugolska zabawa w lekarzy, którą chlubnie nazywali medycyną, prędzej położyłaby go do grobu niż postawiła na nogi. Był nieco zdziwiony, że nie zrobiła tego ani przez przypadek, ani celowo. Powinni byli go zabić. Lepiej dla nich gdyby to zrobili. A może próbowali. Ale jeśli i tu polegli, był to tylko kolejny dowód ich słabości.
- To nie były wizje przyszłości - tego był pewien. Strzępki wspomnień, które do niego wracały, oznaczać mogły tylko majaki. Na temat tego, co było, tego co mogłoby być i tego, co nigdy nie będzie. Trzecie oko Ignotusa nigdy nie miało działać, a on przyjmował ten fakt z ulgą. Świat, który oglądał w swoich koszmarach był wystarczająco przerażający, nie musiał jeszcze zaczynać w niego wierzyć. Nie wiedział, czy dałby radę to udźwignąć. Noszenie na barkach przyszłości nie było czymś, na co był gotowy. Nie był tak silny jak Ramsey czy Cassandra; swojej potęgi upatrywał w innych miejscach. - Możliwe. Nie wiem na co liczyli - przyznał gasząc papierosa. - Ani co próbowali osiągnąć - może jeszcze będzie czas żeby to sprawdzić. Ale nie dzisiaj. Czcze rozważania w niczym mu nie pomogą, szkoda marnować na nie tak cenną obecnie energię.
- Dzięki tobie to coś więcej niż tylko sny - skwitował opowieść Ramseya. Deirdre namiestniczką stolicy. Drew i Ramsey nagrodzeni własnymi ziemiami. Tyle się wydarzyło w trakcie jego nieobecności, tyle zmian, świat nie parł już po prostu naprzód, on pędził i byle mrugnięcie mogło doprowadzić do przespania historii. Stworzyli ją na własnych oczach. Ignotus podziwiał każdego z nich na swój sposób, ale najbardziej z nich wszystkich podziwiał Ramseya.
- Tristan nim obecnie zarządza? - To była rzecz, którą z pewnością będzie musiał się zająć jak tylko odzyska siły i będzie gotowy do podjęcia się wyzwań większych niż spacer po lecznicy. Będzie musiał się zastanowić, co zrobić z tą informacją, czy chce spróbować powrotu do więzienia, tym razem stojąc po drugiej stronie krat, czy też na dobre uwolnić się od czegoś, co zawsze postrzegał jako swoją klątwę. Miał przeczucie, że decyzja została już podjęta, ale postanowił zmierzenie się z nią odłożyć jeszcze trochę. Lista rzeczy, które wymagały jego uwagi rosła. Ale na tym polegało życie.
- Oczywiście - odparł cicho. Nawet nie wiedział czy to, co kiedyś nazywał domem, ta klitka na poddaszu Nokturnu wciąż istniała, czy może została całkowicie i bezpowrotnie zrównana z ziemią w wojnie, o której słyszał coraz więcej. Nie musiał się wahać czy przyjąć propozycję syna. Ramsey potrzebował kogoś, kto mógłby pilnować jego pleców, nie mógł już dłużej sam wyglądać niebezpieczeństwa z każdej strony. I Ignotus byłby dumny mogąc mu w tym pomóc. To mu obiecał, czego tylko potrzebuje. Dopiero po chwili dotarło do niego pełne znaczenie tego, co Ramsey mu powiedział. Z żoną i...
- ...z dziećmi? - Uśmiechnął się lekko, spoglądając uważnie na syna, szukając w jego szarych oczach czegoś, czego nie powiedzą mu słowa. Chciał się go zapytać czy jest szczęśliwy, bo wydawało mu się to w tej chwili najważniejsze, ale nie potrafił sformułować pytania i chwila, w której mógł je zadać, przeminęła. Więc przypatrywał się uważnie Ramseyowi próbując znaleźć odpowiedź w jego oszczędnych gestach i niewiele zdradzającym, uważnym spojrzeniu. Czy usłyszał niewypowiedziane słowa? Ignotus nie mógł mieć pewności, ale postawił sobie za cel poznać prawdę na ten temat. Gdzie lepiej niż w Warwick, z którego mogli zbudować dom. Ich pierwszy. Taki, który powinni mieć od dawna, taki w którym może i podobne pytania okażą się niepotrzebne. Brzmiało to naiwnie, ale w świecie, w którym spełniają się sny, trzeba mieć odwagę marzyć.
Beware that, when fighting monsters, you yourself do not become a monster... for when you gaze long into the abyss. The abyss gazes also into you.
Ignotus Mulciber
Zawód : pośrednik nielegalnych transakcji
Wiek : 53
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
You’ll find my crown on the head of a creature
And my name on the lips of the dead
And my name on the lips of the dead
OPCM : 15 +1
UROKI : 15 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 30 +3
ZWINNOŚĆ : 3
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Patrzył na niego przez chwilę — nie widział go w swoich własnych wizjach. Trzech oko nie otwarło się na Ignotusa i nie był pewien, dlaczego. Powinien wiedzieć, że był. Powinien to zobaczyć, a jednak jego myśli i uwaga koncentrowały się zupełnie gdzieś indziej, na innych ludziach, na innych sytuacjach i rzeczach. Nie był zawiedziony, wręcz przeciwnie.
— Trudno cię zabić — zadumał się na moment, spoglądając na wyciągniętego przez siebie papierosa. Obrócił dłoń tak, by przyjrzeć się rażącej bibułce, jakby obawiał się, że jakimś trafem zgasła, ale ona tliła się nieustannie, a skręcone przez niego i umagicznione papierosy w tym towarzystwie smakowały lepiej niż zwykle. — Zawsze wracasz — dodał po chwili ze zdumieniem, pozwalając sobie po raz pierwszy na odkrycie kłębiących się w nim emocji, głównie zaskoczenia, ale też ulgi. Zawsze gdy myślał, że było już po wszystkim, a on się już nie zjawi, stawał przed nim jak gdyby nigdy nic. Tym razem ledwo — ciągnął za sobą nogi, próbując zmusić je do posłuszeństwa i choć opadł z sił, na podłogę, udowodnił samemu sobie, że nie podda się tak łatwo.
— Mhm — mruknął dla potwierdzenia, trzymając w ustach papierosa. To, co się wydarzyło to coś więcej niż sny, miał słuszność. Ramsey nie miał zbyt wiele czasu by usiąść i się nad tym zastanowić. Jego codzienność wypełniało Ministerstw Magii i nowe obowiązki, spotkania, które musiał odbyć. Brakowało miejsca na odpoczynek, na relaks i rozrywkę. Brakowało mu czasu na to, by poznać Cassandrę, choć jego myśli kierowały się ku niej wieczorami. Ku niej i ku dziecku. Miał być jego synem. Czy był? Czy znała go na tyle, by wmówić mu słodkie kłamstwo z taką łatwością? Czy miał jakąkolwiek szansę dowiedzieć się prawdy, jeśli nigdy nie odzyska swoich wspomnień? Głos Ignotusa przywrócił go na ziemię.
— Nikt nim jeszcze nie zarządza. Prace nad nim są w fazie końcowej. Potrzebny jest ktoś kto się nim zajmie od samego początku. Ktoś zaufany. Z racji tak szczodrej darowizny Tristana nie wyobrażam sobie go jednak pominąć w kwestiach podejmowanych tam decyzji. Przynajmniej na razie — podejrzewał, że nie miał i tak do tego głowy ani chęci, ale jako fundator musiał mieć wpływ na to miejsce, tym bardziej, że jego działania w Warwick nie sprowadziły się wyłącznie do wyłożenia środków. Jego działania w trakcie tamtych wydarzeń sprawiły, że stolica hrabstwa ostatecznie stała się wolna od mugoli, a główne jednostki zniknęły. Jego nieoceniona pomoc w zarządzaniu nie zostanie zapomniana, był mu to winien.
Jego spojrzenie spotkało się z tym Ignotusa. Nie wychwycił w nim pytania o własne szczęście — o to, czy obecną sytuacje uznawał za powodzenie; nikogo nigdy nie interesowało, ani też jego komfort czy prawdziwe myśli. Był taki jak miał być, robił to, co należało i uznawał za stosowne. Sam patrzył na niego doszukując się w jego spojrzeniu potwierdzenia, że rozumiał, co miał mu do przekazania, bo przecież musiał znać prawdę. Znał go długo i choć nie potrafił sobie przypomnieć, czy kiedykolwiek rozmawiał z nim na temat Cassandry, miał szansę teraz to wychwycić. W jego spojrzeniu, w gestach. Nie lubił się dzielić, nie miał przyjaciół; sprawy osobiste zatrzymywał dla siebie. Czy jego ojciec wiedział cokolwiek? Czy uczestniczył w jego osobistym życiu? Nie wziął jeszcze ślubu, a jednak tak zdecydował się twierdzić, uznając Lysandrę za swoją córkę. Zaskoczenie Ignotusa wprawiło go w nieme rozgoryczenie. Nie wiedział, nie powiedział mu — nie mógł zweryfikować tego w żaden sposób ani utwierdzić go w przekonaniu, że Calchas był jego synem, a Cassandra — kobieta, zalęgła się w jego myślach jak pajęczyca — była lojalna i szczera. Musiał temu zaufać. Temu jak dobrze go znała. Temu, jak zaskakująca pewność ciągnęła w jej stronę.
— Cassandra urodziła mojego syna, półtora roku temu — wyjaśnił, strzepując popiół na deski lecznicy, nieświadom przyszłego niezadowolenia Cassandry. Instynktownie przesunął butem po popiele, wciskając go w szpary między deskami. — Wzięliśmy ślub kilka lat temu. Nikt o tym nie wiedział, bo miałem aurorów na karku, ale dziś nie muszę się tym martwić. Cała czwórka jest bezpieczna.— Zerknął na ojca, unosząc brwi. Co zamierzał na to powiedzieć?
— Trudno cię zabić — zadumał się na moment, spoglądając na wyciągniętego przez siebie papierosa. Obrócił dłoń tak, by przyjrzeć się rażącej bibułce, jakby obawiał się, że jakimś trafem zgasła, ale ona tliła się nieustannie, a skręcone przez niego i umagicznione papierosy w tym towarzystwie smakowały lepiej niż zwykle. — Zawsze wracasz — dodał po chwili ze zdumieniem, pozwalając sobie po raz pierwszy na odkrycie kłębiących się w nim emocji, głównie zaskoczenia, ale też ulgi. Zawsze gdy myślał, że było już po wszystkim, a on się już nie zjawi, stawał przed nim jak gdyby nigdy nic. Tym razem ledwo — ciągnął za sobą nogi, próbując zmusić je do posłuszeństwa i choć opadł z sił, na podłogę, udowodnił samemu sobie, że nie podda się tak łatwo.
— Mhm — mruknął dla potwierdzenia, trzymając w ustach papierosa. To, co się wydarzyło to coś więcej niż sny, miał słuszność. Ramsey nie miał zbyt wiele czasu by usiąść i się nad tym zastanowić. Jego codzienność wypełniało Ministerstw Magii i nowe obowiązki, spotkania, które musiał odbyć. Brakowało miejsca na odpoczynek, na relaks i rozrywkę. Brakowało mu czasu na to, by poznać Cassandrę, choć jego myśli kierowały się ku niej wieczorami. Ku niej i ku dziecku. Miał być jego synem. Czy był? Czy znała go na tyle, by wmówić mu słodkie kłamstwo z taką łatwością? Czy miał jakąkolwiek szansę dowiedzieć się prawdy, jeśli nigdy nie odzyska swoich wspomnień? Głos Ignotusa przywrócił go na ziemię.
— Nikt nim jeszcze nie zarządza. Prace nad nim są w fazie końcowej. Potrzebny jest ktoś kto się nim zajmie od samego początku. Ktoś zaufany. Z racji tak szczodrej darowizny Tristana nie wyobrażam sobie go jednak pominąć w kwestiach podejmowanych tam decyzji. Przynajmniej na razie — podejrzewał, że nie miał i tak do tego głowy ani chęci, ale jako fundator musiał mieć wpływ na to miejsce, tym bardziej, że jego działania w Warwick nie sprowadziły się wyłącznie do wyłożenia środków. Jego działania w trakcie tamtych wydarzeń sprawiły, że stolica hrabstwa ostatecznie stała się wolna od mugoli, a główne jednostki zniknęły. Jego nieoceniona pomoc w zarządzaniu nie zostanie zapomniana, był mu to winien.
Jego spojrzenie spotkało się z tym Ignotusa. Nie wychwycił w nim pytania o własne szczęście — o to, czy obecną sytuacje uznawał za powodzenie; nikogo nigdy nie interesowało, ani też jego komfort czy prawdziwe myśli. Był taki jak miał być, robił to, co należało i uznawał za stosowne. Sam patrzył na niego doszukując się w jego spojrzeniu potwierdzenia, że rozumiał, co miał mu do przekazania, bo przecież musiał znać prawdę. Znał go długo i choć nie potrafił sobie przypomnieć, czy kiedykolwiek rozmawiał z nim na temat Cassandry, miał szansę teraz to wychwycić. W jego spojrzeniu, w gestach. Nie lubił się dzielić, nie miał przyjaciół; sprawy osobiste zatrzymywał dla siebie. Czy jego ojciec wiedział cokolwiek? Czy uczestniczył w jego osobistym życiu? Nie wziął jeszcze ślubu, a jednak tak zdecydował się twierdzić, uznając Lysandrę za swoją córkę. Zaskoczenie Ignotusa wprawiło go w nieme rozgoryczenie. Nie wiedział, nie powiedział mu — nie mógł zweryfikować tego w żaden sposób ani utwierdzić go w przekonaniu, że Calchas był jego synem, a Cassandra — kobieta, zalęgła się w jego myślach jak pajęczyca — była lojalna i szczera. Musiał temu zaufać. Temu jak dobrze go znała. Temu, jak zaskakująca pewność ciągnęła w jej stronę.
— Cassandra urodziła mojego syna, półtora roku temu — wyjaśnił, strzepując popiół na deski lecznicy, nieświadom przyszłego niezadowolenia Cassandry. Instynktownie przesunął butem po popiele, wciskając go w szpary między deskami. — Wzięliśmy ślub kilka lat temu. Nikt o tym nie wiedział, bo miałem aurorów na karku, ale dziś nie muszę się tym martwić. Cała czwórka jest bezpieczna.— Zerknął na ojca, unosząc brwi. Co zamierzał na to powiedzieć?
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Na to wyglądało, trudno go było zabić. Tę jedną prawdę mógł o sobie przyznać bez cienia wahania. A skoro żył, oczywistym było, że musiał wrócić, nie wyobrażał sobie innej ścieżki. To była najbardziej naturalna rzecz pod słońcem. Prawie złożył mu obietnicę o nigdy nieopuszczaniu go ponownie, ale w ostatniej chwili słowa uwięzły mu w gardle. Tego zniknięcia też nie planował. Wydarzyło się bez jego wpływu na cokolwiek, leżał nieprzytomny, kiedy czas wokół niego płynął i nie mógł nic z tym zrobić.
- Najwyraźniej - zgodził się po prostu, wpatrując się w drewnianą posadzkę. - Nigdy nie zamierzam przestawać - położył Ramseyowi dłoń na ramieniu, lekkim uściskiem starając się wyrazić to wszystko, czego nie potrafił powiedzieć.
Ignotus próbował odgadnąć myśli kłębiące się w głowie syna. Dotrzeć do tego, co go trapiło, wszystkich problemów, z którymi się mierzył, ale jak zwykle poległ, zatrzymując się na nieprzeniknionej barierze szarych oczu. Nie było miejsca na zgadywanie, mógł tylko robić to, co do niego należało i liczyć, że to wystarczy. Sam też nie wiedział do końca na co. Ramsey powiedział mu, że go potrzebuje, a on bez wahania zdecydował się dać mu wszystko, co zdoła. Pytanie, czy to miał. I pytanie, czy on ostatecznie zdecyduje się po to sięgnąć. Wsparcie czasem wiązało się z uchyleniem szczelnej zbroi, a tę oboje nauczyli trzymać się bardzo blisko ciała.
- Oczywiście, zwrócę się do niego - moment minął i Ignotus zdjął ociężałą dłoń z ramienia syna. - Będę chciał się z nim zobaczyć, tak czy inaczej, - Tristan prowadził ich mroczną ścieżką, śladami wytyczonymi przez Czarnego Pana. Nie wypadało pomijać go w niczym. Ale Mulciber nie zamierzał spotykać się z nim z czystego obowiązku. Relacje, które połączyły ich wszystkich, stały się zbyt skomplikowane, by próbować ubrać je w słowa. Dzielili wielkie sekrety i najczarniejsze chwile. Obdarzyli się niegdyś zaufaniem czasem większym niż to pokładane się w rodzinie. A wszystko z lojalności wobec idei i wiary w Lorda Voldemorta, którą dzielili bezgranicznie i niezachwianie. Od tamtego czasu to było coś więcej niż zwykły towarzyski obowiązek wobec syna zmarłego przyjaciela.
- Gratuluję - odparł z delikatnym uśmiechem. Wieść, że był dziadkiem nie była już dla niego nowością, sam zabił ojca Lysandry, swojego syna, żeby chronić dziewczynkę. Czas zdążył wypłukać gorycz żalu z jego ust, rzadko wspominał Vasyla, najlepsze co ten mógł zrobić dla świata miało już osiem lat i mądre oczy swojej matki. Czy Ignotus był gotowy odebrać mu i to? Spojrzał na popiół wciskany pomiędzy szczeliny posadzki, a potem na Ramseya.
- Wiesz dlaczego nie można ufać człowiekowi, który mówi, że jest kiepskim kłamcą? - Nie czekał na odpowiedź ani nawet na jakąkolwiek reakcję. - Bo nigdy nie masz pewności czy mówi prawdę, czy to ty po prostu nie potrafisz złapać go na mijaniu się z nią.
Patrzył na syna intensywnie, doszukując się w jego oczach jakiejkolwiek podpowiedzi, ale nie wierzył, że dostanie ją tak po prostu, mógł tylko mówić, więc kontynuował swój wywód, balansując na krawędzi kłamstw, pozostając przy tym absolutnie, bezbronnie szczerym.
- Dlatego nie licz na podobne zapewnienia ode mnie. Masz moją prawdę i masz moje kłamstwa - nie odwrócił oczu, wciąż wpatrując się uważnie w Ramseya. - Jesteś dobrym ojcem, dla swojego syna i dla swojej córki - słowa przyszły mu gładko, bez zająknięcia, ani jednej fałszywej nuty. - Sam wiesz, co dla nich najlepsze. Mi pozostaje tylko cieszyć się twoim szczęściem i być z ciebie dumnym. Na ile to ma dla ciebie znaczenie, jestem - synu nie przeszło mu jeszcze przez usta. To nie był dobry moment, nie kiedy nie miał pewności, że mu wierzył, chociaż nie skłamał ani razu. On za to wierzył w każde wypowiedziane słowo, kładł je przed Ramseyem pozwalając mu wybrać, które chce przyjąć, a które odrzucić. Nie musiał wiedzieć dlaczego, nie musiał rozumieć wszystkiego, to nie były jego decyzje i nie jego życie, żeby dyktować jego warunki. Ramsey nie był małym dzieckiem, które trzeba było chronić wbrew niemu i Ignotus nie zamierzał popełniać tego błędu.
- Wasz ślub był z pewnością pięknym wydarzeniem, kiedyś mi nawet o nim wspomniałeś - dodał biorąc głęboki wdech, pozwalając napięciu chwili odrobinę się rozproszyć. - Bardzo żałuję, że nie mogłem z wami wtedy być, więzienie odebrało mi wiele niezapomnianych chwil - łatwo było się tak rozwodzić mając wygodne alibi na usprawiedliwienie swojej nieobecności na tak ważnym wydarzeniu jak ślub syna. Mógł być niemalże szczerze smutny z tego powodu, ostatecznie prawdą było, że zamknięcie w Tower odcięło go od zbyt wielu rzeczy, jedna więcej nie robiła już wcale znaczącej różnicy. Uśmiechnął się smutno, jakby na potwierdzenie swoich słów i odczuwanego żalu. I ani słowem nie wspomniał o Vasylu, zagrzebując wspomnienie o nim jeszcze głębiej. To była cena, którą był gotowy zapłacić dla Ramseya i robił to bez wahania.
- Najwyraźniej - zgodził się po prostu, wpatrując się w drewnianą posadzkę. - Nigdy nie zamierzam przestawać - położył Ramseyowi dłoń na ramieniu, lekkim uściskiem starając się wyrazić to wszystko, czego nie potrafił powiedzieć.
Ignotus próbował odgadnąć myśli kłębiące się w głowie syna. Dotrzeć do tego, co go trapiło, wszystkich problemów, z którymi się mierzył, ale jak zwykle poległ, zatrzymując się na nieprzeniknionej barierze szarych oczu. Nie było miejsca na zgadywanie, mógł tylko robić to, co do niego należało i liczyć, że to wystarczy. Sam też nie wiedział do końca na co. Ramsey powiedział mu, że go potrzebuje, a on bez wahania zdecydował się dać mu wszystko, co zdoła. Pytanie, czy to miał. I pytanie, czy on ostatecznie zdecyduje się po to sięgnąć. Wsparcie czasem wiązało się z uchyleniem szczelnej zbroi, a tę oboje nauczyli trzymać się bardzo blisko ciała.
- Oczywiście, zwrócę się do niego - moment minął i Ignotus zdjął ociężałą dłoń z ramienia syna. - Będę chciał się z nim zobaczyć, tak czy inaczej, - Tristan prowadził ich mroczną ścieżką, śladami wytyczonymi przez Czarnego Pana. Nie wypadało pomijać go w niczym. Ale Mulciber nie zamierzał spotykać się z nim z czystego obowiązku. Relacje, które połączyły ich wszystkich, stały się zbyt skomplikowane, by próbować ubrać je w słowa. Dzielili wielkie sekrety i najczarniejsze chwile. Obdarzyli się niegdyś zaufaniem czasem większym niż to pokładane się w rodzinie. A wszystko z lojalności wobec idei i wiary w Lorda Voldemorta, którą dzielili bezgranicznie i niezachwianie. Od tamtego czasu to było coś więcej niż zwykły towarzyski obowiązek wobec syna zmarłego przyjaciela.
- Gratuluję - odparł z delikatnym uśmiechem. Wieść, że był dziadkiem nie była już dla niego nowością, sam zabił ojca Lysandry, swojego syna, żeby chronić dziewczynkę. Czas zdążył wypłukać gorycz żalu z jego ust, rzadko wspominał Vasyla, najlepsze co ten mógł zrobić dla świata miało już osiem lat i mądre oczy swojej matki. Czy Ignotus był gotowy odebrać mu i to? Spojrzał na popiół wciskany pomiędzy szczeliny posadzki, a potem na Ramseya.
- Wiesz dlaczego nie można ufać człowiekowi, który mówi, że jest kiepskim kłamcą? - Nie czekał na odpowiedź ani nawet na jakąkolwiek reakcję. - Bo nigdy nie masz pewności czy mówi prawdę, czy to ty po prostu nie potrafisz złapać go na mijaniu się z nią.
Patrzył na syna intensywnie, doszukując się w jego oczach jakiejkolwiek podpowiedzi, ale nie wierzył, że dostanie ją tak po prostu, mógł tylko mówić, więc kontynuował swój wywód, balansując na krawędzi kłamstw, pozostając przy tym absolutnie, bezbronnie szczerym.
- Dlatego nie licz na podobne zapewnienia ode mnie. Masz moją prawdę i masz moje kłamstwa - nie odwrócił oczu, wciąż wpatrując się uważnie w Ramseya. - Jesteś dobrym ojcem, dla swojego syna i dla swojej córki - słowa przyszły mu gładko, bez zająknięcia, ani jednej fałszywej nuty. - Sam wiesz, co dla nich najlepsze. Mi pozostaje tylko cieszyć się twoim szczęściem i być z ciebie dumnym. Na ile to ma dla ciebie znaczenie, jestem - synu nie przeszło mu jeszcze przez usta. To nie był dobry moment, nie kiedy nie miał pewności, że mu wierzył, chociaż nie skłamał ani razu. On za to wierzył w każde wypowiedziane słowo, kładł je przed Ramseyem pozwalając mu wybrać, które chce przyjąć, a które odrzucić. Nie musiał wiedzieć dlaczego, nie musiał rozumieć wszystkiego, to nie były jego decyzje i nie jego życie, żeby dyktować jego warunki. Ramsey nie był małym dzieckiem, które trzeba było chronić wbrew niemu i Ignotus nie zamierzał popełniać tego błędu.
- Wasz ślub był z pewnością pięknym wydarzeniem, kiedyś mi nawet o nim wspomniałeś - dodał biorąc głęboki wdech, pozwalając napięciu chwili odrobinę się rozproszyć. - Bardzo żałuję, że nie mogłem z wami wtedy być, więzienie odebrało mi wiele niezapomnianych chwil - łatwo było się tak rozwodzić mając wygodne alibi na usprawiedliwienie swojej nieobecności na tak ważnym wydarzeniu jak ślub syna. Mógł być niemalże szczerze smutny z tego powodu, ostatecznie prawdą było, że zamknięcie w Tower odcięło go od zbyt wielu rzeczy, jedna więcej nie robiła już wcale znaczącej różnicy. Uśmiechnął się smutno, jakby na potwierdzenie swoich słów i odczuwanego żalu. I ani słowem nie wspomniał o Vasylu, zagrzebując wspomnienie o nim jeszcze głębiej. To była cena, którą był gotowy zapłacić dla Ramseya i robił to bez wahania.
Beware that, when fighting monsters, you yourself do not become a monster... for when you gaze long into the abyss. The abyss gazes also into you.
Ignotus Mulciber
Zawód : pośrednik nielegalnych transakcji
Wiek : 53
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
You’ll find my crown on the head of a creature
And my name on the lips of the dead
And my name on the lips of the dead
OPCM : 15 +1
UROKI : 15 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 30 +3
ZWINNOŚĆ : 3
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Dłoń, która znalazła się na ramieniu Ramseya wydała mu się cięższa niż była w rzeczywistości. Zachowywał się, jak wcześniej; jakby niczego nie poczuł, paląc dalej papierosa w skupieniu i zamyśleniu, ale w rzeczywistości docierało do niego wszystko to, czego Ignotus nie wyraził w słowach, a przekazał mu tym na pozór prostym gestem. Nie było w nim jednak nic prostego; był poufały, intymny, wymowny. Był gestem zarezerwowanym dla najbliższych przyjaciół, pobratymców, rodziny. Krew mówiła, że był jego synem, ale w rzeczywistości nigdy nie zdążył zaistnieć w tej roli. Dorosłemu mężczyźnie trudno było w nią wejść z człowiekiem, którego poznał po tylu latach. Nie negował tego faktu, zaakceptował taki stan rzeczy, nie czując konieczności ustosunkowywania się do tego w jakikolwiek sposób. Kto powiedział, że rodzicom należą się inne uczucia prócz szacunku? I choć Ignotus nie przyłożył najmniejszego palca do jego wychowania, do uczynienia z niego mężczyzny, szanował go. Za to kim był, za to co potrafił i co sobą reprezentował. Był pewien, że gdyby w tamtych czasach miał taką swobodę działania jak dzisiaj, zostałby ogłoszony bohaterem, jak on podczas hucznej uroczystości w kwietniu, a nie przestępcą. Gdyby nie tamte wydarzenia dziś byłby potężnym czarnoksiężnikiem. Zamiast tego walczył o powrót do zdrowia, o każdy krok, wkładając olbrzymie pokłady energii w zmuszenie ciała do posłuszeństwa. Ale i to potrafił, choć nie przychodziło łatwo. Kroczek po kroczku, cierpliwie dokonywał tego, przed czym wielu by się pewnie poddało. Był zdeterminowany — dlatego wciąż wracał, wciąż żył. Szanował go za tę wolę walki i chęć życia, za siłę, jaką nosił w sobie, a której w chwilach takich jak ta nie było wcale widać.
Obrócił się ku niemu powoli, dostrzegając w jego ciemnych oczach taką siłę. Graham miał jego oczy, to samo spojrzenie. Mądre z jednej strony, a z drugiej ciepłe, choć bywało czasem bezwzględne. Graham był do niego podobny. Dzielili rysy twarzy, kształt szczęki, nos. Przyjął jego deklarację w milczeniu, ale przytaknął ruchem głowy — przyjmując nie tylko to, co głośne, ale także to co całkiem ciche, przemykające między sekundami we wszystkim innym niż głos.
— Sigrun zaginęła — powiedział, przypomniawszy sobie o tym, kiedy myśli pomknęły w kierunku Tristana i jego roli. — W marcu, podczas tych wydarzeń w Warwick ucierpiała, ale później nikt jej już nie widział. Nie wiadomo, co się z nią stało.— Nie wierzył, że mogłaby uciec. Była zapalonym wojownikiem, silną czarownicą. Władała potężną magią, nie dopuszczał do siebie myśli, że mogła się znaleźć w rękach wroga. Tam wtedy to nie miałoby sensu. Założył, że poległa, była martwa. Nie przetrwała tamtych wydarzeń, ale było za wcześnie, by oddać jej hołd za jej zaangażowanie i ogłosić martwą. — Alphard zginął — wspomniał, bo to było coś o czym Ignotus powinien wiedzieć. — We wrześniu Czarny Pan wysłał nas do podziemi Gringotta, mieliśmy dla niego coś zdobyć. Artefakt. Napotkaliśmy wiele przeszkód, których się nie spodziewaliśmy. i nie wróciliśmy stamtąd już tacy sami.— Zmarszczył brwi, nie zamierzając się przyznać o kłopotach z pamięcią; o tym, że nie pamiętał Cassandry nie planował już nigdy zdradzić nikomu. — Poświęcił się. Ocalił Sigrun i zginął.— Został bohaterem, będą pamiętać jego imię i zadbają o to, by kolejne pokolenia nie zapomniały, z jakim oddaniem służył Czarnemu Panu. Pokiwał głową, przyjmując gratulacje dość sucho; nie pamiętał narodzin Calchasa ani tego, co myślał, kiedy się pojawił. Czy budziło w nim to radość, dumę, zadowolenie? Pustka w głowie była uciążliwa, ale rozpoczął już proces zapełniania jej nowymi, nie mniej istotnymi fragmentami rzeczywistości.
— Kiedy dowiedziałeś się, że zostałeś ojcem... Co sobie pomyślałeś? Co czułeś?— spytał szarpnięty własną ciekawością. Wiedział, że to wspomnienie dotyczyło kogoś innego, jego brata, ale to nie miało znaczenia. Mogło okazać się bardziej pomocne niż stary Mulciber mógłby przypuszczać. Zaciągnął się papierosem i spojrzał na Ignotusa, kiedy pytał o zaufanie. Pozwolił mu mówić, słuchając z zaintrygowaniem. Uśmiechnął się, kiedy padła odpowiedź. Szczerze, ale krótko.— Będę o tym pamiętał. Tak jak pamiętam twoją radę dotyczącą spierania wina z koszuli — mruknął, do przyrzeczenia dodając nieistotne w tej chwili wspomnienie. Przypomniało mu się to, bo wtedy miał taki sam ton. W grzeczny i nienachalny sposób uraczył go radą, zaraz po tym zdradził mu o sobie prawdę. I teraz zdradzał kolejną. Bardzo ważną.
Patrzył Ignotusowi w oczy, słuchając sterty kłamstw o samym sobie. Nigdy nie miał aspiracji to bycia dobrym ojcem. Nigdy nie zakładał, że będzie pełnił świadomie taką rolę, stanie się człowiekiem, wobec którego wzrosną wymagania z powodu życia, które pomógł sprowadzić. Odpowiedzialność. Ojcowie mieli być odpowiedzialni już nie tylko za siebie, ale i za cała swoją rodzinę, nieść konsekwencje własnych czynów. Ignotus w swoich słowach zapewniał, że właśnie tak było, wszystko się ziściło, sprawdziło. Kłamstwa były kuszące. Zdawało mu się przez chwilę, że mogłyby by go zwieś, skłonić do sprawdzenia, czy prawda smakowała równie dobrze.
— Jestem ci wdzięczny za te słowa — powiedział w końcu cicho. — Prawie uwierzyłem, że nie mijasz się z prawdą — odparł z lekkim, swobodnym uśmiechem, odejmując wzrok od ojca, by spojrzeć na drewniane deski lazaretu. — Był, to prawda. Skromny, w wąskim gronie najbliższych. Szkoda, że większość z nich już nie żyje — mruknął z westchnieniem, wstając z pryczy. Papieros grzał go już w palce. Wypuszczając srebrny dym zgasił go w pustym, glinianym naczyniu, które stało na parapecie, a które mogłoby służyć za popielnicę, choć z pewnością miało znacznie wyższy cel.
Obejrzał się za siebie, w kierunku schodów, które prowadziły do piwnicy, do pracowni.
— Cassandra jest tutaj? — spytał ojca; to do niej tu dziś przyszedł, ale już wiedział, że nie po to by z nią pomówić. Ściągnęła go tu z powodu Ignotusa. Miał ochotę spytać, jak dobrze ją znał, jak wiele o niej wiedział, ale musiałby mu powiedzieć o tym, że niczego nie pamiętał. — Jest bardzo inteligentna — podzielił się z nim w zamian, dzieląc ostatnimi spostrzeżeniami. Z zaskoczeniem zdał sobie sprawę, że poznawanie jej od nowa wcale mu się nie nudziło.— I sprytna. — Zerknął na Ignotusa, wsuwając dłonie w kieszenie. — Potrzebujesz czegoś?
| zt
Obrócił się ku niemu powoli, dostrzegając w jego ciemnych oczach taką siłę. Graham miał jego oczy, to samo spojrzenie. Mądre z jednej strony, a z drugiej ciepłe, choć bywało czasem bezwzględne. Graham był do niego podobny. Dzielili rysy twarzy, kształt szczęki, nos. Przyjął jego deklarację w milczeniu, ale przytaknął ruchem głowy — przyjmując nie tylko to, co głośne, ale także to co całkiem ciche, przemykające między sekundami we wszystkim innym niż głos.
— Sigrun zaginęła — powiedział, przypomniawszy sobie o tym, kiedy myśli pomknęły w kierunku Tristana i jego roli. — W marcu, podczas tych wydarzeń w Warwick ucierpiała, ale później nikt jej już nie widział. Nie wiadomo, co się z nią stało.— Nie wierzył, że mogłaby uciec. Była zapalonym wojownikiem, silną czarownicą. Władała potężną magią, nie dopuszczał do siebie myśli, że mogła się znaleźć w rękach wroga. Tam wtedy to nie miałoby sensu. Założył, że poległa, była martwa. Nie przetrwała tamtych wydarzeń, ale było za wcześnie, by oddać jej hołd za jej zaangażowanie i ogłosić martwą. — Alphard zginął — wspomniał, bo to było coś o czym Ignotus powinien wiedzieć. — We wrześniu Czarny Pan wysłał nas do podziemi Gringotta, mieliśmy dla niego coś zdobyć. Artefakt. Napotkaliśmy wiele przeszkód, których się nie spodziewaliśmy. i nie wróciliśmy stamtąd już tacy sami.— Zmarszczył brwi, nie zamierzając się przyznać o kłopotach z pamięcią; o tym, że nie pamiętał Cassandry nie planował już nigdy zdradzić nikomu. — Poświęcił się. Ocalił Sigrun i zginął.— Został bohaterem, będą pamiętać jego imię i zadbają o to, by kolejne pokolenia nie zapomniały, z jakim oddaniem służył Czarnemu Panu. Pokiwał głową, przyjmując gratulacje dość sucho; nie pamiętał narodzin Calchasa ani tego, co myślał, kiedy się pojawił. Czy budziło w nim to radość, dumę, zadowolenie? Pustka w głowie była uciążliwa, ale rozpoczął już proces zapełniania jej nowymi, nie mniej istotnymi fragmentami rzeczywistości.
— Kiedy dowiedziałeś się, że zostałeś ojcem... Co sobie pomyślałeś? Co czułeś?— spytał szarpnięty własną ciekawością. Wiedział, że to wspomnienie dotyczyło kogoś innego, jego brata, ale to nie miało znaczenia. Mogło okazać się bardziej pomocne niż stary Mulciber mógłby przypuszczać. Zaciągnął się papierosem i spojrzał na Ignotusa, kiedy pytał o zaufanie. Pozwolił mu mówić, słuchając z zaintrygowaniem. Uśmiechnął się, kiedy padła odpowiedź. Szczerze, ale krótko.— Będę o tym pamiętał. Tak jak pamiętam twoją radę dotyczącą spierania wina z koszuli — mruknął, do przyrzeczenia dodając nieistotne w tej chwili wspomnienie. Przypomniało mu się to, bo wtedy miał taki sam ton. W grzeczny i nienachalny sposób uraczył go radą, zaraz po tym zdradził mu o sobie prawdę. I teraz zdradzał kolejną. Bardzo ważną.
Patrzył Ignotusowi w oczy, słuchając sterty kłamstw o samym sobie. Nigdy nie miał aspiracji to bycia dobrym ojcem. Nigdy nie zakładał, że będzie pełnił świadomie taką rolę, stanie się człowiekiem, wobec którego wzrosną wymagania z powodu życia, które pomógł sprowadzić. Odpowiedzialność. Ojcowie mieli być odpowiedzialni już nie tylko za siebie, ale i za cała swoją rodzinę, nieść konsekwencje własnych czynów. Ignotus w swoich słowach zapewniał, że właśnie tak było, wszystko się ziściło, sprawdziło. Kłamstwa były kuszące. Zdawało mu się przez chwilę, że mogłyby by go zwieś, skłonić do sprawdzenia, czy prawda smakowała równie dobrze.
— Jestem ci wdzięczny za te słowa — powiedział w końcu cicho. — Prawie uwierzyłem, że nie mijasz się z prawdą — odparł z lekkim, swobodnym uśmiechem, odejmując wzrok od ojca, by spojrzeć na drewniane deski lazaretu. — Był, to prawda. Skromny, w wąskim gronie najbliższych. Szkoda, że większość z nich już nie żyje — mruknął z westchnieniem, wstając z pryczy. Papieros grzał go już w palce. Wypuszczając srebrny dym zgasił go w pustym, glinianym naczyniu, które stało na parapecie, a które mogłoby służyć za popielnicę, choć z pewnością miało znacznie wyższy cel.
Obejrzał się za siebie, w kierunku schodów, które prowadziły do piwnicy, do pracowni.
— Cassandra jest tutaj? — spytał ojca; to do niej tu dziś przyszedł, ale już wiedział, że nie po to by z nią pomówić. Ściągnęła go tu z powodu Ignotusa. Miał ochotę spytać, jak dobrze ją znał, jak wiele o niej wiedział, ale musiałby mu powiedzieć o tym, że niczego nie pamiętał. — Jest bardzo inteligentna — podzielił się z nim w zamian, dzieląc ostatnimi spostrzeżeniami. Z zaskoczeniem zdał sobie sprawę, że poznawanie jej od nowa wcale mu się nie nudziło.— I sprytna. — Zerknął na Ignotusa, wsuwając dłonie w kieszenie. — Potrzebujesz czegoś?
| zt
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Lazaret
Szybka odpowiedź