Lazaret
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Lazaret
Odrapane ściany i drewniana posadzka odbarwiona krwią nie budzą zaufania, sala, w której Cassandra przyjmuje chorych, niczym nie przypomina sal w Mungu. Kilka podpróchniałych szafek zajmują głównie stare prześcieradła służące do odrywania opatrunków i, najpewniej, chowania zwłok tych, których nie dało się już odratować. Stare okna chronione są solidnymi okiennicami, dobrze chroniącymi pomieszczenie przed światłem. Wzdłuż ściany ustawiono trzy łóżka, na przeciw których znajduje się również prowizoryczny siennik, na parapetach lśnią fiolki i gliniane miseczki wypełnione różnobarwnymi maziami, których pochodzenia ani przeznaczenia lepiej jest się nie domyślać.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 20:03, w całości zmieniany 1 raz
The member 'Cassandra Vablatsky' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 64
'k100' : 64
The member 'Cassandra Vablatsky' has done the following action : Rzut kością
'Anomalie - CZ' :
'Anomalie - CZ' :
| 191/211
Zaklęcie pomknęło w kierunku trolla i bezbłędnie ugodziło go w plecy. Ledwie powodził wzrokiem za wiązką światła, lecz nie skupił się na efekcie, nie przyszło mu odetchnąć z nerwowym zniecierpliwieniem z powodu zaistniałej farsy. Niespodziewanie i całkiem nagle dopadły go zawroty głowy, które zachwiały nieprzytomnie jego sylwetką, a później ból głowy po raz kolejny eksplodował w jego czaszce. Stając stabilniej na nogach przymknął oczy i przyłożył palce do skroni, ale jego dłoń nie miała zbawiennego wpływu na okropne w potylicy. Przez chwilę przemknęło mu przez myśl, że to znów się stanie, straci wzrok, anomalia — dziś już wiedział, co było tego przyczyną — deportuje go w jakieś nieznane miejsce. Nie słyszał jej głosu, a tym bardziej nie widział z jakim przejęciem doskoczyła do swojego cholernego pupila. Zaciskał powieki mocno, walcząc z pierwszą falą paraliżującej migreny. Przesunął dłoń na czoło, pochylił nieco głowę i spiął się odruchowo, nie zdając sobie nawet sprawy, że te kilka sekund w jego głowie upływało w rzeczywistości znacznie szybciej, czyniąc go praktycznie bezbronnego; niezdolny ani do oceny sytuacji, ani tym bardziej do jakiejkolwiek reakcji obronnej. Miał wrażenie, że ktoś cisnął w niego wielkim młotem; wystarczająco silnie, aby go otępić, zbyt słabo by stracił przytomność.
Fala bólu zaczęła się rozmywać po chwili; wtedy tez odniósł wrażenie, że gorzej być nie może, a ta niedziela zapisze się w kalendarzu jako jeden z tych pechowych dni. Całkowicie otrzeźwiło go zaklęcie, które przemknęło tuż obok, minęło go o kilkanaście cali, pozostawiając po sobie głuchy świst. Był zaskoczony, niewątpliwie udało się Cassandrze osiągnąć u niego ten rzadki stan. Powodził wzrokiem za smugą światła, nawet nie usłyszawszy zaklęcia, którym go zaatakowała. Szok, jaki w niego wstąpił nie pozwalał mu wierzyć, że to Vablatsky, że to naprawdę ona, nie dowierzał, ale gdy spojrzał w jej kierunku i ujrzał ją dzierżącą różdżkę, a co gorsza, celującą właśnie w niego zaskoczenie przerodziło się w złość.
Niektórym kobietom nie należało dawać do ręki różdżki i z pełnym przekonaniem wypowiedziałby to głośno, gydyby nie świadomość, że ta pieprzona różdżka nie raz uratowała mu życie. Zacisnął zęby, powstrzymując się przed wypowiedzeniem ostrych słów krytyki w jej kierunku. Odetchnął, chwytając się spokoju jaki w nim pozostał.
— Czy ty zupełnie postradałaś rozum? — Może nie pozbierała się jeszcze po tamtej klątwie, którą na własne życzenie przyjęła na siebie, coś poprzestawiało się jej w głowie. Nie powinien jej za to winić, taka chwila słabości zdarzała się najlepszym, głupoty mogły popełniać nawet inteligentne kobiety, a za taką miał Cassandrę. — Celujesz we mnie różdżką — warknął gardłowym ostrzegawczym tonem, dając jej czas na ogarnięcie się i zrozumienie sytuacji w jakiej się znalazła. — Emocje są bardzo złym doradcą, Cassandro.— Martwa nie ochronisz swojej córki. Po jej śmierci jedynymi bliskimi, którzy mogliby ją wziąć pod opiekę zostawali Ramsey i Ignotus, czy naprawdę chciała pozostawić Lysę pod ich opieką? Nie groził jej. Upominał, zachowując resztki spokoju na wodzy. Nie podejrzewał, że przyjdzie mu w nią celować po raz kolejny, tym razem z premedytacją, broniąc się przed tymi idiotycznymi wyrazami frustracji.
Ruszył w jej kierunku, nie wznosząc różdżki wyżej; pozostawała skierowana ku dołowi, ale trzymana w gotowości. Jego zachowanie emanowało jakąś bezmyślną arogancją, ale nie obawiał się jej, choć po jej ostatnich wybrykach zupełnie nie wiedział, czego się po niej spodziewać. Była nieprzewidywalna, zachowywała się irracjonalnie, sprowadzając na siebie większe zagrożenie niż mogłaby przypuszczać, a przecież uciekała przed czymś podobnym ostatnie siedem lat.
— Nie bądź niemądra, opuść różdżkę— Ton, który nie znosił sprzeciwu rozbrzmiał w lazarecie. — Nie tak powinnaś witać gościa.
Zaklęcie pomknęło w kierunku trolla i bezbłędnie ugodziło go w plecy. Ledwie powodził wzrokiem za wiązką światła, lecz nie skupił się na efekcie, nie przyszło mu odetchnąć z nerwowym zniecierpliwieniem z powodu zaistniałej farsy. Niespodziewanie i całkiem nagle dopadły go zawroty głowy, które zachwiały nieprzytomnie jego sylwetką, a później ból głowy po raz kolejny eksplodował w jego czaszce. Stając stabilniej na nogach przymknął oczy i przyłożył palce do skroni, ale jego dłoń nie miała zbawiennego wpływu na okropne w potylicy. Przez chwilę przemknęło mu przez myśl, że to znów się stanie, straci wzrok, anomalia — dziś już wiedział, co było tego przyczyną — deportuje go w jakieś nieznane miejsce. Nie słyszał jej głosu, a tym bardziej nie widział z jakim przejęciem doskoczyła do swojego cholernego pupila. Zaciskał powieki mocno, walcząc z pierwszą falą paraliżującej migreny. Przesunął dłoń na czoło, pochylił nieco głowę i spiął się odruchowo, nie zdając sobie nawet sprawy, że te kilka sekund w jego głowie upływało w rzeczywistości znacznie szybciej, czyniąc go praktycznie bezbronnego; niezdolny ani do oceny sytuacji, ani tym bardziej do jakiejkolwiek reakcji obronnej. Miał wrażenie, że ktoś cisnął w niego wielkim młotem; wystarczająco silnie, aby go otępić, zbyt słabo by stracił przytomność.
Fala bólu zaczęła się rozmywać po chwili; wtedy tez odniósł wrażenie, że gorzej być nie może, a ta niedziela zapisze się w kalendarzu jako jeden z tych pechowych dni. Całkowicie otrzeźwiło go zaklęcie, które przemknęło tuż obok, minęło go o kilkanaście cali, pozostawiając po sobie głuchy świst. Był zaskoczony, niewątpliwie udało się Cassandrze osiągnąć u niego ten rzadki stan. Powodził wzrokiem za smugą światła, nawet nie usłyszawszy zaklęcia, którym go zaatakowała. Szok, jaki w niego wstąpił nie pozwalał mu wierzyć, że to Vablatsky, że to naprawdę ona, nie dowierzał, ale gdy spojrzał w jej kierunku i ujrzał ją dzierżącą różdżkę, a co gorsza, celującą właśnie w niego zaskoczenie przerodziło się w złość.
Niektórym kobietom nie należało dawać do ręki różdżki i z pełnym przekonaniem wypowiedziałby to głośno, gydyby nie świadomość, że ta pieprzona różdżka nie raz uratowała mu życie. Zacisnął zęby, powstrzymując się przed wypowiedzeniem ostrych słów krytyki w jej kierunku. Odetchnął, chwytając się spokoju jaki w nim pozostał.
— Czy ty zupełnie postradałaś rozum? — Może nie pozbierała się jeszcze po tamtej klątwie, którą na własne życzenie przyjęła na siebie, coś poprzestawiało się jej w głowie. Nie powinien jej za to winić, taka chwila słabości zdarzała się najlepszym, głupoty mogły popełniać nawet inteligentne kobiety, a za taką miał Cassandrę. — Celujesz we mnie różdżką — warknął gardłowym ostrzegawczym tonem, dając jej czas na ogarnięcie się i zrozumienie sytuacji w jakiej się znalazła. — Emocje są bardzo złym doradcą, Cassandro.— Martwa nie ochronisz swojej córki. Po jej śmierci jedynymi bliskimi, którzy mogliby ją wziąć pod opiekę zostawali Ramsey i Ignotus, czy naprawdę chciała pozostawić Lysę pod ich opieką? Nie groził jej. Upominał, zachowując resztki spokoju na wodzy. Nie podejrzewał, że przyjdzie mu w nią celować po raz kolejny, tym razem z premedytacją, broniąc się przed tymi idiotycznymi wyrazami frustracji.
Ruszył w jej kierunku, nie wznosząc różdżki wyżej; pozostawała skierowana ku dołowi, ale trzymana w gotowości. Jego zachowanie emanowało jakąś bezmyślną arogancją, ale nie obawiał się jej, choć po jej ostatnich wybrykach zupełnie nie wiedział, czego się po niej spodziewać. Była nieprzewidywalna, zachowywała się irracjonalnie, sprowadzając na siebie większe zagrożenie niż mogłaby przypuszczać, a przecież uciekała przed czymś podobnym ostatnie siedem lat.
— Nie bądź niemądra, opuść różdżkę— Ton, który nie znosił sprzeciwu rozbrzmiał w lazarecie. — Nie tak powinnaś witać gościa.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Krytycznym okiem, choć niewzruszona, obserwowała reakcje Ramseya po rzuceniu zaklęcia - odczuwała te anomalie, dotyczyły wszystkich i nie oszczędzały również jego - przeciągły grymas na jego twarzy wydawał się aż zbyt znaczący. Już rozchylała usta, żeby coś powiedzieć, gdy krwista smuga jej zaklęcia błysnęła już w powietrzu - i rozprysnęła się za ramieniem Mulcibera. Wiele hałasu o nic - przecież zaklęcie było nieszkodliwe, pomogłoby się jej jedynie pozbyć niechcianego gościa. Albo zamknąć go w słoiku przynajmniej na jakiś czas. Nie mierzyła w niego dłużej różdżką, choć słysząc jego słowa miała ochotę jej nie opuszczać i wyszeptać inkantację klątw, których nigdy nie rzucała i których rzucić najprawdopodobniej nie byłaby w stanie, z westchnieniem założyła ręce na piersi, wciąż trzymając różdżkę między palcami - skierowaną gdzieś w bok. Zwróciła uwagę na to, że Mulciber trzymał swoją w ręce - ale nie czuła lęku, nie przeszło jej przez myśl, że miałby odwagę nią w nią celować. Uniosła brodę wyżej, prostując się dumnie i butnie; oczekując, aż umilknie i skończy tę mało rozgarniętą tyradę. Dramatyzował co najmniej jakby cisnęła mu w plecy Avadą Kedavrą, podczas gdy za próbę zamiany w żabę powinien podziękować - byłby znacznie bardziej charyzmatyczny i milej widziany w jej progach. Jeśli ktokolwiek z nich dwojga - trojga, właściwie, biedny Umhra - stracił rozum, to tylko Mulciber.
- Cieszę się, że z twoim wzrokiem jest już lepiej - odparła na błyskotliwe stwierdzenie, że celowała w niego różdżką - rzeczywiście, trudno było to przeoczyć; niemniej ostrzegawczo niż on - jego warkot tylko bardziej ją denerwował, nie miał prawa zwracać się do niej w taki sposób: nie po tym co zrobił, nie pod jej dachem. Nie odpuściła też przypomnienia mu, że kolejny raz zaciągnął u niej dług, po czym wlazł tutaj, obcesowo, żeby zamordować jej trolla. Najchętniej wydłubałaby mu te oczy z powrotem. Prychnęła jak rozjuszona kotka. Upomnienia, rozkazy, warknięcia - anomalie najwyraźniej całkowicie poprzestawiały mu w głowie. - Zapewne to chłodne wyrachowanie kierowało tobą, kiedy zaatakowałeś mojego trolla - Sam dałeś się ponieść emocjom, Mulciber, nikt o zdrowych zmysłach nie zachowałby się tak idiotyczny sposób. Widziała, że to Umhra jako pierwszy podjął szarżę - ale to przecież nie miało w tej rozmowie żadnego znaczenia. Denerwował ją każdym wypowiadanym tonem, każdą podejmowaną głoską, każdym warknięciem, którego nie miał prawa wygłaszać w ten sposób, nie przed nią. Zadarła głowę jeszcze wyżej, kiedy zaczął iść w jej kierunku, wbijając w niego zacięte spojrzenie przymrużonych jak u żmii gotującej się do ataku oczy. - Ekscentryczne wejście jak na gościa - odparła powoli, sycząco, ostrożnie cedząc słowa jadem. Drażnił ją swoją postawą, głosem, tonem, w którym rościł sobie prawa do rozkazywania w jej własnym królestwie, pozbawiwszy jej wcześniej przybocznej gwardii - jak mógł? Kątem oka zerknęła na trolla, zastanawiając się, na ile trudne byłoby wybudzenie go z tego stanu - ale z westchnieniem odwróciła się z powrotem ku Ramseyowi, ani nie drgnąwszy, z ramionami zgiętymi na piersi i wplecioną w dłoń różdżką, z ustami zbitymi w wąską kreskę i oczyma przesyconymi jątrzącym się w czarnych źrenicach gniewem. - Czego tutaj szukasz? - Kawa na ławę, nie przyszedłeś do mnie zabijać trolli.
- Cieszę się, że z twoim wzrokiem jest już lepiej - odparła na błyskotliwe stwierdzenie, że celowała w niego różdżką - rzeczywiście, trudno było to przeoczyć; niemniej ostrzegawczo niż on - jego warkot tylko bardziej ją denerwował, nie miał prawa zwracać się do niej w taki sposób: nie po tym co zrobił, nie pod jej dachem. Nie odpuściła też przypomnienia mu, że kolejny raz zaciągnął u niej dług, po czym wlazł tutaj, obcesowo, żeby zamordować jej trolla. Najchętniej wydłubałaby mu te oczy z powrotem. Prychnęła jak rozjuszona kotka. Upomnienia, rozkazy, warknięcia - anomalie najwyraźniej całkowicie poprzestawiały mu w głowie. - Zapewne to chłodne wyrachowanie kierowało tobą, kiedy zaatakowałeś mojego trolla - Sam dałeś się ponieść emocjom, Mulciber, nikt o zdrowych zmysłach nie zachowałby się tak idiotyczny sposób. Widziała, że to Umhra jako pierwszy podjął szarżę - ale to przecież nie miało w tej rozmowie żadnego znaczenia. Denerwował ją każdym wypowiadanym tonem, każdą podejmowaną głoską, każdym warknięciem, którego nie miał prawa wygłaszać w ten sposób, nie przed nią. Zadarła głowę jeszcze wyżej, kiedy zaczął iść w jej kierunku, wbijając w niego zacięte spojrzenie przymrużonych jak u żmii gotującej się do ataku oczy. - Ekscentryczne wejście jak na gościa - odparła powoli, sycząco, ostrożnie cedząc słowa jadem. Drażnił ją swoją postawą, głosem, tonem, w którym rościł sobie prawa do rozkazywania w jej własnym królestwie, pozbawiwszy jej wcześniej przybocznej gwardii - jak mógł? Kątem oka zerknęła na trolla, zastanawiając się, na ile trudne byłoby wybudzenie go z tego stanu - ale z westchnieniem odwróciła się z powrotem ku Ramseyowi, ani nie drgnąwszy, z ramionami zgiętymi na piersi i wplecioną w dłoń różdżką, z ustami zbitymi w wąską kreskę i oczyma przesyconymi jątrzącym się w czarnych źrenicach gniewem. - Czego tutaj szukasz? - Kawa na ławę, nie przyszedłeś do mnie zabijać trolli.
bo ty jesteś
prządką
prządką
Okropny ból głowy zupełnie odwrócił jego uwagę od wypowiadanej inkantacji, a nawet gdyby był w stanie ją usłyszeć i skupić się na miękko wypowiadanym przez nią zaklęciu pewnie i tak nie przewidziałby związanych z nim konsekwencji, nigdy nie przykładał się do transmutacji, zaklęcie z pewnością brzmiałoby dość obco. Zresztą nawet, gdyby próbowała go przemienić tylko we fretkę — wciąż miał w głowie ostatnie słowa Tristana, wierzącego, że transmutacja w żabę może czasem ocalić życie (przed dementorem lub jego żeńską wersją, równie mocno i skutecznie wysysającą szczęście i życiową energię), liczył się sam fakt, że próbowała, celowała w niego różdżką i bynajmniej nie po to, by sprawić, że uciążliwy ból głowy, który od tej chwili zaczął mu doskwierać po prostu zniknie. A może właśnie tym powinna się zająć, uzdrowieniem go, czyli tym, w czym była najlepsza. Była też wyjątkowo biegła w sztuce manipulacji, jak na prawdziwą wiedźmę przystało, umiała mącić w głowie, do tego jednak potrzebny był spokój, a ona balansowała na krawędzi. Ciskający gniew z jej błyszczących zielonych oczu tylko przyjemnie go łechtał. Jego nadszarpnięta cierpliwość być może zostałaby wyrażona kolejnym pełnym niezadowolenia pomrukiem, gdyby nie jej słowa, jak sądził, będące niezłym żartem, a może wyrazem obłędu, w który powoli popadała. Nie podejrzewał ją o takie poczucie humoru.
— Zaatakowałem — powtórzył po niej z niedowierzaniem. Uniósł brwi wysoko, przyglądając jej się uważnie. Niebywałe. Naprawdę postradała zmysły, biedna — zaczynały go powoli dopadać wyrzuty sumienia, rzeczywiście mocno oberwała. Wyglądała na poważną i całkowicie przekonaną, co do prawdziwości swoich słów, lada moment wmówi mu dziecko w brzuch, szalona.— Chyba się przejęzyczyłaś, Cassie: pozwoliłaś, by mnie zaatakował. Wielka szkoda, że się nie udało, prawda?— spytał z przekąsem, ale drwiący uśmiech wykrzywił mu usta. Całkiem na rękę musiała być nerwowa reakcja trolla, który szybko sprowadziłby go do poziomu parteru i przynajmniej częściowo wynagrodził własne szkody. Zerknął w jego kierunku — był oszołomiony, ale pozostał przytomny, wiedział, że ten stan nie będzie trwał wieczność, a on wreszcie dojdzie do siebie. Spojrzawszy znów na kobietę, mruknął cicho: — No tak, musisz się wysługiwać swoim pupilem, nie potrafisz tego załatwić sama. — Wiedział, że nie potrafi, przecież zbyt nerwowo rzucone zaklęcie minęło go o cale, a nie była w stanie przyznać się do tego, co zrobiła przy Vasylu.
Jej buta nie robiła na nim najmniejszego wrażenia; tak, tak, Cassandro już przecież wiem, że jesteś kobietą silną i niezależną. Im bardziej próbowała mu udowodnić, gdzie jego miejsce, tym bardziej mu to imponowało. Wolał ją taką, pełną emocji, złości i nienawiści, nawet jeśli kierowała ją właśnie w jego stronę. Była pełna czegoś, kiedy on sam zwykle był całkiem pusty; fascynująca, interesująca i zła.
— Jak na ekscentrycznego gościa przystało — dopowiedział bez cienia złości, prawie wchodząc jej w słowo; wcale go to określenie nie dziwiło i jej też nie powinno, znała go dość długo i jak na ludzi, wokół których się obracał — dość dobrze. Całkiem opuścił różdżkę, przystając przy niej, lecz nie przed nią, z boku, skąd miał widok na jej profil, ale i część pleców.
— Niczego nie szukam już — znalazłem. — Przyszedłem cię dokądś zabrać, ale widzę, że nie jesteś gotowa — otaksował ją spojrzeniem uważnie; nie wyglądała źle, ale nie potrafił sobie przypomnieć, czy kiedykolwiek tak ją ocenił. Nawet umazana krwią — może przede wszystkim wtedy, prezentowała się wyjątkowo; nie zamierzał jej tego jednak powiedzieć, nie zasłużyła na żadne komplementy z jego strony. Chłopiec od kwiatów nie dotarł, był co do tego przekonany. Inaczej przekazałby jej, że będzie mieć gościa.
Jego wzrok zsunął się po jej szyi na ramiona i plecy, gdzie widniały interesujące go zasinienia. Uniósł różdżkę i lekko dotknął jej skóry w tym miejscu.
— Co to jest? Kto ci to zrobił? — Już się nie uśmiechał, wcale nie było mu do śmiechu, zupełnie nie podobało mu się to, co widział.
— Zaatakowałem — powtórzył po niej z niedowierzaniem. Uniósł brwi wysoko, przyglądając jej się uważnie. Niebywałe. Naprawdę postradała zmysły, biedna — zaczynały go powoli dopadać wyrzuty sumienia, rzeczywiście mocno oberwała. Wyglądała na poważną i całkowicie przekonaną, co do prawdziwości swoich słów, lada moment wmówi mu dziecko w brzuch, szalona.— Chyba się przejęzyczyłaś, Cassie: pozwoliłaś, by mnie zaatakował. Wielka szkoda, że się nie udało, prawda?— spytał z przekąsem, ale drwiący uśmiech wykrzywił mu usta. Całkiem na rękę musiała być nerwowa reakcja trolla, który szybko sprowadziłby go do poziomu parteru i przynajmniej częściowo wynagrodził własne szkody. Zerknął w jego kierunku — był oszołomiony, ale pozostał przytomny, wiedział, że ten stan nie będzie trwał wieczność, a on wreszcie dojdzie do siebie. Spojrzawszy znów na kobietę, mruknął cicho: — No tak, musisz się wysługiwać swoim pupilem, nie potrafisz tego załatwić sama. — Wiedział, że nie potrafi, przecież zbyt nerwowo rzucone zaklęcie minęło go o cale, a nie była w stanie przyznać się do tego, co zrobiła przy Vasylu.
Jej buta nie robiła na nim najmniejszego wrażenia; tak, tak, Cassandro już przecież wiem, że jesteś kobietą silną i niezależną. Im bardziej próbowała mu udowodnić, gdzie jego miejsce, tym bardziej mu to imponowało. Wolał ją taką, pełną emocji, złości i nienawiści, nawet jeśli kierowała ją właśnie w jego stronę. Była pełna czegoś, kiedy on sam zwykle był całkiem pusty; fascynująca, interesująca i zła.
— Jak na ekscentrycznego gościa przystało — dopowiedział bez cienia złości, prawie wchodząc jej w słowo; wcale go to określenie nie dziwiło i jej też nie powinno, znała go dość długo i jak na ludzi, wokół których się obracał — dość dobrze. Całkiem opuścił różdżkę, przystając przy niej, lecz nie przed nią, z boku, skąd miał widok na jej profil, ale i część pleców.
— Niczego nie szukam już — znalazłem. — Przyszedłem cię dokądś zabrać, ale widzę, że nie jesteś gotowa — otaksował ją spojrzeniem uważnie; nie wyglądała źle, ale nie potrafił sobie przypomnieć, czy kiedykolwiek tak ją ocenił. Nawet umazana krwią — może przede wszystkim wtedy, prezentowała się wyjątkowo; nie zamierzał jej tego jednak powiedzieć, nie zasłużyła na żadne komplementy z jego strony. Chłopiec od kwiatów nie dotarł, był co do tego przekonany. Inaczej przekazałby jej, że będzie mieć gościa.
Jego wzrok zsunął się po jej szyi na ramiona i plecy, gdzie widniały interesujące go zasinienia. Uniósł różdżkę i lekko dotknął jej skóry w tym miejscu.
— Co to jest? Kto ci to zrobił? — Już się nie uśmiechał, wcale nie było mu do śmiechu, zupełnie nie podobało mu się to, co widział.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Nie poruszyła się ani o krok, spozierając na niego spode łba gniewnie i zawistnie. Oczekiwała, że przeprosi: za niespodziewane najście, za swoją impertynencję, za swoją głupotę i wreszcie za swoją fatalną pomyłkę sprzed paru tygodni. Tymczasem on wciąż brnął w zaparte, jak ślepiec nie widząc własnych błędów - niepotrzebnie mu tamtego dnia pomogła, powinien ślepcem już zostać. Być może wtedy, zamknięty w okowach ciemności, kiedy mógłby liczyć już tylko na siebie, poświęciłby chwilę lub dwie nad zastanowieniem się nad sensem własnych działań zamiast wciąż szamotać się jak szalaniec.
- Przestań się mazać jak baba - fuknęła na niego z oburzeniem. - Wiesz dobrze, że i tak nic by ci nie zrobił - potrafisz rozmyć się w powietrzu jak duch, jego pięść sięgnęła tylko powietrza. - Zresztą, nawet nie próbował cię skrzywdzić - był delikatny, widziała to: wcale nie dawał z siebie wszystkiego, choć mógł. Jego uderzenie było celnie wymierzone, ale wciąż - jak na Umhrę - słabe. - Spodziewałam się, że będziesz mądrzejszy od trolla - zadarła wyżej brodę, opuszczając splecione na piersi ramiona, razem z różdżką, lecz tą niedbale wrzuciła do kieszeni skrytej w połach spódnicy. Troll mógł się zachować głupio, nie powstrzymała jego zachowania, owszem, tak samo, jak nie próbowała zatrzymać zachowania Ramseya - tylko dlatego, że nie zdążyła, ale nie próbowała. Następnym razem zapamięta, że to troll musi być w tym duecie tym mądrzejszym. - Zdziwiony? Robię to od zawsze - Vasyla też nie zabiła przecież sama, choć być może nazwanie Ramesya swoim pupilem nie było do końca fortunnym określeniem. Umhra przynajmniej uważał na Lysandrę, zawsze. Wysłuchała jego słów w zawziętym milczeniu, niechętnie spozierając na niego przepełnionym gniewną iskrą okiem - nie lubiła, kiedy jej przerywano. Uniosła brew wyżej, nie lubiła również, gdy zwracano się do niej w podobny sposób. Być może Ramseya nikt tego nie nauczył, ale kiedy chce się zaprosić gdzieś - gdziekolwiek - kobietę, należy ją o tym uprzedzić inaczej, niż ciskając w jej dziecko zaklęciami niewybaczalnymi, a następnie taksując spojrzeniem oceniającym jej urodę, by na domiar złego dojść do błędnych wniosków. Zamiast po prostu uleczyć mu ślepotę, mogła sprawdzić dokładniej, czego była skutkiem: często powstawała na skutek zbyt mocnych uderzeń w głowę.
- Najwyraźniej nigdzie się nie wybieram - podpowiedziała mu więc jak dziecku, które zauważa oczywisty fakt, nie wiążąc go z odpowiedzią na nurtujące je pytanie. Nie dostała żadnej wiadomości, na jej parapecie nie przysiadła żadna sowa, mogła być absolutnie pewna, że nie zapomniała o niczym, co jej proponował, bo już dłuższy czas nie rozmawiali zbyt wylewnie, a kwiatów w ogóle nie skojarzyła z Mulciberem. Zresztą - jedyna okazja, jaką miał, to przeprosiny, a tych najwyraźniej nie miał zamiaru doprowadzić do skutku. Nie rozumiała, o co mu chodziło. Ktoś miał kłopoty - i potrzebował jej zdolności? To nie zwracałby uwagi na jej strój, prychnęła znów, ofensywnie, jak kotka gotowa wysunąć pazury. W pierwszej chwili, znów, nie zrozumiała, o co pytał; dopiero, kiedy poczuła na plecach dotyk jego różdżki, wzdrygnęła się niechętnie. Mogła zaleczyć te siniaki już dawno, ale odkąd anomalie wypaczyły działanie magii, minimalizowała użycie różdżki. Lysandra smarowała jej plecy maściami, nie zawsze dokładnie.
- Sufit - oświadczyła lodowato, odwracając się do niego przodem, z powrotem splatając ręce na piersi. - Spadł mi na głowę sufit - wpadł do niej, ślepy, i nawet o to nie zapytał. To nic, że nie widział - powinien wyczuć. Obiecywał ją chronić. Więc - gdzie wtedy był? Jej sypialnia wciąż była tylko rumowiskiem. Patrzyła mu prosto w oczy, ze złością, z pretensją, z niewyartykułowanym żalem.
Nie było go tutaj, kiedy powinien być.
- Przestań się mazać jak baba - fuknęła na niego z oburzeniem. - Wiesz dobrze, że i tak nic by ci nie zrobił - potrafisz rozmyć się w powietrzu jak duch, jego pięść sięgnęła tylko powietrza. - Zresztą, nawet nie próbował cię skrzywdzić - był delikatny, widziała to: wcale nie dawał z siebie wszystkiego, choć mógł. Jego uderzenie było celnie wymierzone, ale wciąż - jak na Umhrę - słabe. - Spodziewałam się, że będziesz mądrzejszy od trolla - zadarła wyżej brodę, opuszczając splecione na piersi ramiona, razem z różdżką, lecz tą niedbale wrzuciła do kieszeni skrytej w połach spódnicy. Troll mógł się zachować głupio, nie powstrzymała jego zachowania, owszem, tak samo, jak nie próbowała zatrzymać zachowania Ramseya - tylko dlatego, że nie zdążyła, ale nie próbowała. Następnym razem zapamięta, że to troll musi być w tym duecie tym mądrzejszym. - Zdziwiony? Robię to od zawsze - Vasyla też nie zabiła przecież sama, choć być może nazwanie Ramesya swoim pupilem nie było do końca fortunnym określeniem. Umhra przynajmniej uważał na Lysandrę, zawsze. Wysłuchała jego słów w zawziętym milczeniu, niechętnie spozierając na niego przepełnionym gniewną iskrą okiem - nie lubiła, kiedy jej przerywano. Uniosła brew wyżej, nie lubiła również, gdy zwracano się do niej w podobny sposób. Być może Ramseya nikt tego nie nauczył, ale kiedy chce się zaprosić gdzieś - gdziekolwiek - kobietę, należy ją o tym uprzedzić inaczej, niż ciskając w jej dziecko zaklęciami niewybaczalnymi, a następnie taksując spojrzeniem oceniającym jej urodę, by na domiar złego dojść do błędnych wniosków. Zamiast po prostu uleczyć mu ślepotę, mogła sprawdzić dokładniej, czego była skutkiem: często powstawała na skutek zbyt mocnych uderzeń w głowę.
- Najwyraźniej nigdzie się nie wybieram - podpowiedziała mu więc jak dziecku, które zauważa oczywisty fakt, nie wiążąc go z odpowiedzią na nurtujące je pytanie. Nie dostała żadnej wiadomości, na jej parapecie nie przysiadła żadna sowa, mogła być absolutnie pewna, że nie zapomniała o niczym, co jej proponował, bo już dłuższy czas nie rozmawiali zbyt wylewnie, a kwiatów w ogóle nie skojarzyła z Mulciberem. Zresztą - jedyna okazja, jaką miał, to przeprosiny, a tych najwyraźniej nie miał zamiaru doprowadzić do skutku. Nie rozumiała, o co mu chodziło. Ktoś miał kłopoty - i potrzebował jej zdolności? To nie zwracałby uwagi na jej strój, prychnęła znów, ofensywnie, jak kotka gotowa wysunąć pazury. W pierwszej chwili, znów, nie zrozumiała, o co pytał; dopiero, kiedy poczuła na plecach dotyk jego różdżki, wzdrygnęła się niechętnie. Mogła zaleczyć te siniaki już dawno, ale odkąd anomalie wypaczyły działanie magii, minimalizowała użycie różdżki. Lysandra smarowała jej plecy maściami, nie zawsze dokładnie.
- Sufit - oświadczyła lodowato, odwracając się do niego przodem, z powrotem splatając ręce na piersi. - Spadł mi na głowę sufit - wpadł do niej, ślepy, i nawet o to nie zapytał. To nic, że nie widział - powinien wyczuć. Obiecywał ją chronić. Więc - gdzie wtedy był? Jej sypialnia wciąż była tylko rumowiskiem. Patrzyła mu prosto w oczy, ze złością, z pretensją, z niewyartykułowanym żalem.
Nie było go tutaj, kiedy powinien być.
bo ty jesteś
prządką
prządką
Uznał komentowanie jej słów za całkowitą stratę czasu, wiedział, że kobiety nigdy nie będzie w stanie przegadać, a kulejącej argumentacji zwalczyć rozsądnym uzasadnieniem. Zawsze wiedziały swoje, ona zawsze wiedziała wszystko najlepiej, a każdą próbę wyperswadowania głupiego zachowania odbierała jako atak. W porządku, nie zamierzał z nią dziś walczyć, dlatego westchnął i uśmiechnął się najmilej jak potrafił. W głowie wciąż błąkała się świadomość, że miała urodziny, a to był doskonały pretekst do tego, by wynagrodzić jej to, czego ostatnio doświadczyła. Nie zamierzał przeprosić, nie tylko dlatego, że nigdy tego nie robił i nie wypowiedział tego słowa wobec nikogo ani razu. Nie czuł się winny — nie chciał się tak czuć i sporo energii włożył w to, by przekonać samego siebie do tego — wkroczyła w promień zaklęcia, ignorując swoje zadanie, była sobie winna. Cruciatus trafiłby Vasyla, miał celny strzał, a Lysa nawet nie odczułaby pędu lecącego zaklęcia.
Dał jej skończyć i wyrzucić z siebie te wszystkie rewelacyjne komplementy w jego kierunku. W jej oczach błyszczał gniew i ciche żądanie, którego nie zamierzał spełnić. I wiedział to jeszcze nim przekroczył próg jej lecznicy.
— Właśnie dlatego wysłałem go na krótką przechadzkę po zakamarkach jego umysłu. Kupiłem nam trochę prywatności — odpowiedział jej drwiąco, ponownie spoglądając na Umhrę. Wątpił, by troll znalazł tam coś interesującego, ale może będzie szukał do upadłego, aż znajdzie. — Nie dramatyzuj, nie stała mu się krzywda— to troll, nie dziecko. Takie zaklęcie jest dla niego lekkim strzałem w tył głowy, w skutkach przypominającym alkoholowy zgon. Lada chwila się ocknie, cały i zdrowy, nie było powodu do wpadania w cholerną histerię.
Nie przyswajał odmowy, doskonale o tym wiedziała.
— Dlaczego nie? — spytał wprost, zmęczony głupią wymianą strzałów. Schował różdżkę z tyłu, za pasek i złapał się pod boki, przyglądając jej z rozdrażnionym zainteresowaniem. Jej opór go irytował, tym bardziej, że wyraźnie naginał swe dotychczasowe zachowanie. Nie wiedział, w którym momencie stała się wyjątkiem i czymś odbiegającym od normy, ale ta świadomość niczego nie ułatwiała. Jedynie rozsierdzała go od środka, kiedy buntowała się przeciwko wszystkiemu co robił, widocznie nie mając nawet świadomości jak nieudolne i nieskuteczne są próby. Mógłby otwarcie przyznać, że przychodząc tu wcale nie pytał ją o zdanie. Zamierzał z nią wyjść tego po południa niezależnie od słów, które padną, ale z każdą chwilą poddawał wątpliwości swój pierwotny plan. — Posłuchaj — zaczął, unosząc prawą dłoń, która zawisła między nimi.— Ten dzień nie powinien tak wyglądać. Może zapomnisz na chwilę o nieuzasadnionych powodach do złości, spędzimy miłe popołudnie gdzieś, gdzie nie ma trolli, a potem wrócimy do tego, co było, hm?— Brzmiało fair, przynajmniej dla niego. Wystarczyło, że pozwoli mu dopełnić planu, zrealizować to, co zamierzał, co ostatecznie pozwoli mu pozbyć się tego podłego ciężaru, który go uciskał od kilku tygodni. Do uzyskania stanu świętego spokoju brakowało mu tylko tej jednej jednej przeklętej rzeczy.
Przymknął na moment powieki, gdy stanęła przed nim i wziął głęboki wdech. Przypuszczał, że anomalie mogły ją dosięgnąć, odwiedził ją kiedy tylko udało mu się dotrzeć z York na Nokturn; droga była długa i męcząca.
— Kiedy spytałem, czy coś się stało odpowiedziałaś, że nie — przypomniał jej przez zaciśnięte zęby. Nie widział zasinień, nie mógł spytać o ich pochodzenie, bo był ślepy jak kret. Gdyby tylko wiedział, że część jej domu przypominało gruzowisko zrobiłby coś z tym, podjąłby się choćby częściowej naprawy, ale to ona była zaślepiona złością. Nie myślała racjonalnie.
Dał jej skończyć i wyrzucić z siebie te wszystkie rewelacyjne komplementy w jego kierunku. W jej oczach błyszczał gniew i ciche żądanie, którego nie zamierzał spełnić. I wiedział to jeszcze nim przekroczył próg jej lecznicy.
— Właśnie dlatego wysłałem go na krótką przechadzkę po zakamarkach jego umysłu. Kupiłem nam trochę prywatności — odpowiedział jej drwiąco, ponownie spoglądając na Umhrę. Wątpił, by troll znalazł tam coś interesującego, ale może będzie szukał do upadłego, aż znajdzie. — Nie dramatyzuj, nie stała mu się krzywda— to troll, nie dziecko. Takie zaklęcie jest dla niego lekkim strzałem w tył głowy, w skutkach przypominającym alkoholowy zgon. Lada chwila się ocknie, cały i zdrowy, nie było powodu do wpadania w cholerną histerię.
Nie przyswajał odmowy, doskonale o tym wiedziała.
— Dlaczego nie? — spytał wprost, zmęczony głupią wymianą strzałów. Schował różdżkę z tyłu, za pasek i złapał się pod boki, przyglądając jej z rozdrażnionym zainteresowaniem. Jej opór go irytował, tym bardziej, że wyraźnie naginał swe dotychczasowe zachowanie. Nie wiedział, w którym momencie stała się wyjątkiem i czymś odbiegającym od normy, ale ta świadomość niczego nie ułatwiała. Jedynie rozsierdzała go od środka, kiedy buntowała się przeciwko wszystkiemu co robił, widocznie nie mając nawet świadomości jak nieudolne i nieskuteczne są próby. Mógłby otwarcie przyznać, że przychodząc tu wcale nie pytał ją o zdanie. Zamierzał z nią wyjść tego po południa niezależnie od słów, które padną, ale z każdą chwilą poddawał wątpliwości swój pierwotny plan. — Posłuchaj — zaczął, unosząc prawą dłoń, która zawisła między nimi.— Ten dzień nie powinien tak wyglądać. Może zapomnisz na chwilę o nieuzasadnionych powodach do złości, spędzimy miłe popołudnie gdzieś, gdzie nie ma trolli, a potem wrócimy do tego, co było, hm?— Brzmiało fair, przynajmniej dla niego. Wystarczyło, że pozwoli mu dopełnić planu, zrealizować to, co zamierzał, co ostatecznie pozwoli mu pozbyć się tego podłego ciężaru, który go uciskał od kilku tygodni. Do uzyskania stanu świętego spokoju brakowało mu tylko tej jednej jednej przeklętej rzeczy.
Przymknął na moment powieki, gdy stanęła przed nim i wziął głęboki wdech. Przypuszczał, że anomalie mogły ją dosięgnąć, odwiedził ją kiedy tylko udało mu się dotrzeć z York na Nokturn; droga była długa i męcząca.
— Kiedy spytałem, czy coś się stało odpowiedziałaś, że nie — przypomniał jej przez zaciśnięte zęby. Nie widział zasinień, nie mógł spytać o ich pochodzenie, bo był ślepy jak kret. Gdyby tylko wiedział, że część jej domu przypominało gruzowisko zrobiłby coś z tym, podjąłby się choćby częściowej naprawy, ale to ona była zaślepiona złością. Nie myślała racjonalnie.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Nie dramatyzuj. Czy on się w ogóle słyszał? Zabójca dzieci i trolli, znalazł się specjalista od niedramatyzowania. Nie miała ochoty na żadną prywatność, a już na pewno nie, jeśli miała zostać do niej zmuszona w taki sposób - z powalonym trollem, uśpionym dzieckiem i do połowy wysadzoną lecznicą. Darowała sobie tłumaczenie Ramseyowi, że Umhra był wrażliwy i źle znosił stresy, że będzie go musiała uspokajać, choć znała się na zaklęciach działających na ludzi, nie magiczne stworzenia. Że uwarzy mu kilka naparów, których bardzo nie lubił pić, a mimo to istniała szansa, że nocą nie pozostanie czujny. Zmierzyła trolla, wciąż zagubionego, krytycznym spojrzeniem, ostatecznie rezygnując z prób niesienia pomocy - poczeka, aż zły urok minie i wtedy zajmie się jego konsekwencjami.
- Bo nie - wysyczała ze złością, sącząc jad i palącą truciznę. Nie musiała się przed nim tłumaczyć, nie musiała zwyciężać tej rozmowy argumentacją, bo mogła kaprysem. Stał przed nią, z rękoma wspartymi o biodra - ona stała, z rękoma założonymi na piersi, mierząc go równie poirytowanym i przepełnionym gniewem spojrzeniem. Nie miała zamiaru nigdzie z nim wychodzić, póki nie przyzna się do błędu, nie przeprosi i nie ukaże skruchy, czego najwyraźniej nie miał zamiaru robić. Uniosła lekko brew, z uprzejmym zainteresowaniem wodząc wzrokiem za jego ręką, która nagle znalazła się między nimi. Jej wzrok podążył wyżej - ku jego twarzy - której przyglądała się z tak samo rosnącym zainteresowaniem z wolna przenikającym w całkowite niedowierzanie. Nie była pewna, czy mówił poważnie, zgrywał się, czy po prostu się nie słyszał, czy może jednak naprawdę ślepota była tylko częścią poważniejszych i rozleglejszych problemów, którymi powinna się zainteresować. - Nieuzasadnionych powodach do złości - powtórzyła za nim, przenosząc wzrok w bok, cicho, niemal szeptem, usiłując przyswoić sobie ten zwrot. Próba rzucenia cruciatusa na jej dziecko było nieuzasadnionym powodem do złości. Ciekawy punkt widzenia, gdyby miała lepszy humor, być może nawet pociągnęłaby tę frazę dalej - ale nie miała. Chciał wrócić do tego co było i załatwić całą sprawę jednym wyjściem, w trakcie którego miała tak po prostu o wszystkim zapomnieć. Zwrot mówiący o tym dniu umknął jej w absurdzie pozostałych na tyle mocno, że nie zdążyła się nad nim nawet zastanowić. Odsunęła się od niego pół kroku, cofając się w kierunku Umhry i zastanawiając się, ile czasu minie, nim stworzenie się przebudzi. Istniało w końcu prawdopodobieństwo, że następnym razem to on będzie szybszy i wygoni tego upierdliwego petenta, który własnie bzyczał po jej lecznicy jak upierdliwa, ślepa mucha. - Jak ty to sobie wyobrażasz? Wyjdę z tobą, będę udawać, że nic się nie stało, choć prawie zamordowałeś moje dziecko - i zapewne ochroniłeś je przed zamordowaniem i zgwałceniem przez rodzonego brata, zabijając jego, ale o tym albo zapomniała albo uznała to za fakt na tyle oczywisty, że nie warty wspomnienia - kiedy mój troll nie wie, co się wokół niego dzieje, bo go oszołomiłeś, piętro wyżej Lysa leży uśpiona eliksirem, który nie pozwala wybudzić jej się ze snu, bo inaczej mogłaby obrócić w proch nie tylko całą tę ulicę, ale i mnie i siebie, nie wspominając o naszym domu, który i tak nie ma już dachu - Morgano, cóż uczyniła, że los pokarał ją tym człowiekiem? Skrzywiła się z niesmakiem, i tak nic nie rozumiał. Nie mógł zrozumieć. - Widocznie nie miałam ochoty rozmawiać - oświadczyła lodowato, nie przejmując się zanadto bezsensem poprzednich oskarżeń, po czym przykucnęła, by zebrać z podłogi brudne prześcieradła i z nimi na rękach wyminęła Ramseya, kierując się do pracowni, miała tam szeroką balię z wodą na pranie.
- Bo nie - wysyczała ze złością, sącząc jad i palącą truciznę. Nie musiała się przed nim tłumaczyć, nie musiała zwyciężać tej rozmowy argumentacją, bo mogła kaprysem. Stał przed nią, z rękoma wspartymi o biodra - ona stała, z rękoma założonymi na piersi, mierząc go równie poirytowanym i przepełnionym gniewem spojrzeniem. Nie miała zamiaru nigdzie z nim wychodzić, póki nie przyzna się do błędu, nie przeprosi i nie ukaże skruchy, czego najwyraźniej nie miał zamiaru robić. Uniosła lekko brew, z uprzejmym zainteresowaniem wodząc wzrokiem za jego ręką, która nagle znalazła się między nimi. Jej wzrok podążył wyżej - ku jego twarzy - której przyglądała się z tak samo rosnącym zainteresowaniem z wolna przenikającym w całkowite niedowierzanie. Nie była pewna, czy mówił poważnie, zgrywał się, czy po prostu się nie słyszał, czy może jednak naprawdę ślepota była tylko częścią poważniejszych i rozleglejszych problemów, którymi powinna się zainteresować. - Nieuzasadnionych powodach do złości - powtórzyła za nim, przenosząc wzrok w bok, cicho, niemal szeptem, usiłując przyswoić sobie ten zwrot. Próba rzucenia cruciatusa na jej dziecko było nieuzasadnionym powodem do złości. Ciekawy punkt widzenia, gdyby miała lepszy humor, być może nawet pociągnęłaby tę frazę dalej - ale nie miała. Chciał wrócić do tego co było i załatwić całą sprawę jednym wyjściem, w trakcie którego miała tak po prostu o wszystkim zapomnieć. Zwrot mówiący o tym dniu umknął jej w absurdzie pozostałych na tyle mocno, że nie zdążyła się nad nim nawet zastanowić. Odsunęła się od niego pół kroku, cofając się w kierunku Umhry i zastanawiając się, ile czasu minie, nim stworzenie się przebudzi. Istniało w końcu prawdopodobieństwo, że następnym razem to on będzie szybszy i wygoni tego upierdliwego petenta, który własnie bzyczał po jej lecznicy jak upierdliwa, ślepa mucha. - Jak ty to sobie wyobrażasz? Wyjdę z tobą, będę udawać, że nic się nie stało, choć prawie zamordowałeś moje dziecko - i zapewne ochroniłeś je przed zamordowaniem i zgwałceniem przez rodzonego brata, zabijając jego, ale o tym albo zapomniała albo uznała to za fakt na tyle oczywisty, że nie warty wspomnienia - kiedy mój troll nie wie, co się wokół niego dzieje, bo go oszołomiłeś, piętro wyżej Lysa leży uśpiona eliksirem, który nie pozwala wybudzić jej się ze snu, bo inaczej mogłaby obrócić w proch nie tylko całą tę ulicę, ale i mnie i siebie, nie wspominając o naszym domu, który i tak nie ma już dachu - Morgano, cóż uczyniła, że los pokarał ją tym człowiekiem? Skrzywiła się z niesmakiem, i tak nic nie rozumiał. Nie mógł zrozumieć. - Widocznie nie miałam ochoty rozmawiać - oświadczyła lodowato, nie przejmując się zanadto bezsensem poprzednich oskarżeń, po czym przykucnęła, by zebrać z podłogi brudne prześcieradła i z nimi na rękach wyminęła Ramseya, kierując się do pracowni, miała tam szeroką balię z wodą na pranie.
bo ty jesteś
prządką
prządką
Bo nie. Najzwyczajniej, po prostu. Od tak. Ledwie powstrzymał się, by jej nie odpowiedzieć równie głupio, ledwie się powstrzymał przed skomentowaniem jej słów, jej braku logiki, jej idiotycznych kaprysów, bezsensownych działań, pozbawionych sensu odpowiedzi. Był ponad tym, ponad jej kobiecymi fochami, nerwami ledwie trzymanymi na wodzy. Nie była jego choć już dawno ją sobie przywłaszczył, przygarnął do siebie, nazwał swoją, przyporządkował ją do biegu zdarzeń, harmonogramu, który nie wybaczał błędów i pomyłek. Przyzwyczaił się do jej obecności i zaufania jakim ją obdarzał, a które wisiało na włosku. Wiedział, że z podjętych decyzji nie będzie odwrotu. Nie było wobec Mii, o którą się troszczył. Nie będzie wobec Cassandry, która doprowadzała go na skraj przepaści. Wyłamywała się z utartego schematu, doprowadzając go na sam skraj przepaści. Nie pierwszy raz; robiła to zawsze, buntując się przeciwko niemu — nie męskiej sile, nie władzy, nie patriarchowi — nigdy nie próbował jej sobie podporządkować. Była zawsze przeciwko niemu.
Nie był w stanie nawet pojąć, co musiało nią sterować, jakie motywy i odczucia nią szargały. Powinna być mądrzejsza, wiedzieć, co bardziej jej się opłaca i postępować według zasad zdrowego rozsądku. Kierowała nią złość, gniew, Merlin sam wie co jeszcze, ale nie chciał się dać sprowokować. Nie rozumiał, choć bardzo się starał, przeanalizować istotę jej oporu i niechęci. Nie miał na to czasu, nie miał środków, które pozwoliłyby mu pojąć jej sposób patrzenia. Spoglądał jej prosto w oczy, oddychając głęboko; zacisnął zęby, a w końcu pokręcił głową z niedowierzaniem. Kiedy się odezwała był jeszcze bardziej zaskoczony, choć sądził, że już nic nie jest w stanie go strącić z pantałyku. Wypuścił powoli powietrze, znów wstępowało w niego opanowanie, błogi spokój. Całkowita obojętność.
— Przestań to sobie w końcu wmawiać — upomniał ją bez cienia emocji. Chciał tego uniknąć, sądził, że miał wystarczająco dobre intencje, by jej święto właściwie uczcić. Brakowało mu wyczucia, wrażliwości, ale nie był w stanie tego dojrzeć. Nieważne, że cofnęła się w kierunku trolla, uniósł brodę wyżej w aroganckim wyrazie, nie ruszając się z miejsca.— Czy kiedykolwiek w swoich przeklętnych snach widziałaś, bym uniósł na nią rękę? — Wiedział, że nie. Lysandra nie znajdowała się nawet w pobliżu jego wrogów; gdyby chciał zmusić Cassandrę do czegokolwiek użyłby innych sposobów. Nie czekał też na odpowiedź. Wypuścił powietrze z płuc. — Następnym razem, gdy postanowisz bez rozsądku i bezmyślnie — podkreślił dobitnie — wchodzić mi w paradę, nie proś mnie o pomoc. Nie zamierzam na to patrzeć — jak cierpisz, jak umierasz, jak idiotycznie i dobrowolnie bierzesz na siebie najgorsze klątwy. Zganił ja za głupotę i krótkowzroczność, którą ona, jako jasnowidz, nie powinna nigdy się kierować. Już nie był zły, gniew odpłynął tak szybko, jak się zjawił. Patrzył na nią ze spokojem, bo momentalnie zdał sobie sprawę, że jego rozemocjonowanie nie było spowodowane tym, że mu przeszkodziła, zmieniła zaplanowany przez niego bieg zdarzeń. Zrozumiał, że wściekł się, bo bezsensownie się naraziła i coś złego mogło się wydarzyć. — Równie dobrze mogłabyś zostac u mnie, ale "Lysa jest przyzwyczajona do tego miejsca" — przypomniał jej własne słowa, brzmiące jeszcze bardziej abstrakcyjnie niż przed kilkoma miesiącami, kiedy zadeklarował się, że weźmie je pod swoją opiekę, je obie, bo ma na tyle miejsca, by zapewnić im wszystko, czego potrzebowały. Znał jej odpowiedzi — była niezależna, samowystarczalna, a on miał wystarczająco dużo honoru, by nie zmuszać jej do tego siłą.
Momentalnie ruszył się z miejsca, kiedy pozbierała prześcieradła i ruszyła w stronę wyjśca. Zagrodził jej drogę. Chwycił białe, splamione ludzką krwią szmaty i cisnął je w bok, po chwycili chwytając ją za przeguby stanowczo, by nie mogła się wyrwać, ale przecież nie zamierzał jej krzywdzić. Jej cierpienie nie sprawiłoby mu nawet krzty przyjemności. Już widział jej ból, słyszał rozpaczliwy trzepot jej skrzydeł, błagających o odrobinę wolności. Ale jeśli sądziła, że pozwoli się lekceważyć — była w błędzie. Opuści to pomieszczenie kiedy skończą tą rozmowę, a on powie wreszcie to, co ma dopowiedzenia, a nie było tego już zbyt wiele. Teraz wiedział, że był naiwny, próbując zagłuszyć wewnętrzne echo; powinien wyzbyć się resztek wyrzutów sumienia już dawno temu; zabić w sobie raczkujące symptomy człowieczeństwa.
Pochylił się nad nią, zachowując niewielki dystans miedzy ich ciałami. Nie powiedział jednak nic więcej; puścił jej nadgarstki. Siłą nie otrzymałby tego, na co liczył. Dał jej ostatnią szansę na podjęcie dialogu, nim będzie tego żałować.
Nie był w stanie nawet pojąć, co musiało nią sterować, jakie motywy i odczucia nią szargały. Powinna być mądrzejsza, wiedzieć, co bardziej jej się opłaca i postępować według zasad zdrowego rozsądku. Kierowała nią złość, gniew, Merlin sam wie co jeszcze, ale nie chciał się dać sprowokować. Nie rozumiał, choć bardzo się starał, przeanalizować istotę jej oporu i niechęci. Nie miał na to czasu, nie miał środków, które pozwoliłyby mu pojąć jej sposób patrzenia. Spoglądał jej prosto w oczy, oddychając głęboko; zacisnął zęby, a w końcu pokręcił głową z niedowierzaniem. Kiedy się odezwała był jeszcze bardziej zaskoczony, choć sądził, że już nic nie jest w stanie go strącić z pantałyku. Wypuścił powoli powietrze, znów wstępowało w niego opanowanie, błogi spokój. Całkowita obojętność.
— Przestań to sobie w końcu wmawiać — upomniał ją bez cienia emocji. Chciał tego uniknąć, sądził, że miał wystarczająco dobre intencje, by jej święto właściwie uczcić. Brakowało mu wyczucia, wrażliwości, ale nie był w stanie tego dojrzeć. Nieważne, że cofnęła się w kierunku trolla, uniósł brodę wyżej w aroganckim wyrazie, nie ruszając się z miejsca.— Czy kiedykolwiek w swoich przeklętnych snach widziałaś, bym uniósł na nią rękę? — Wiedział, że nie. Lysandra nie znajdowała się nawet w pobliżu jego wrogów; gdyby chciał zmusić Cassandrę do czegokolwiek użyłby innych sposobów. Nie czekał też na odpowiedź. Wypuścił powietrze z płuc. — Następnym razem, gdy postanowisz bez rozsądku i bezmyślnie — podkreślił dobitnie — wchodzić mi w paradę, nie proś mnie o pomoc. Nie zamierzam na to patrzeć — jak cierpisz, jak umierasz, jak idiotycznie i dobrowolnie bierzesz na siebie najgorsze klątwy. Zganił ja za głupotę i krótkowzroczność, którą ona, jako jasnowidz, nie powinna nigdy się kierować. Już nie był zły, gniew odpłynął tak szybko, jak się zjawił. Patrzył na nią ze spokojem, bo momentalnie zdał sobie sprawę, że jego rozemocjonowanie nie było spowodowane tym, że mu przeszkodziła, zmieniła zaplanowany przez niego bieg zdarzeń. Zrozumiał, że wściekł się, bo bezsensownie się naraziła i coś złego mogło się wydarzyć. — Równie dobrze mogłabyś zostac u mnie, ale "Lysa jest przyzwyczajona do tego miejsca" — przypomniał jej własne słowa, brzmiące jeszcze bardziej abstrakcyjnie niż przed kilkoma miesiącami, kiedy zadeklarował się, że weźmie je pod swoją opiekę, je obie, bo ma na tyle miejsca, by zapewnić im wszystko, czego potrzebowały. Znał jej odpowiedzi — była niezależna, samowystarczalna, a on miał wystarczająco dużo honoru, by nie zmuszać jej do tego siłą.
Momentalnie ruszył się z miejsca, kiedy pozbierała prześcieradła i ruszyła w stronę wyjśca. Zagrodził jej drogę. Chwycił białe, splamione ludzką krwią szmaty i cisnął je w bok, po chwycili chwytając ją za przeguby stanowczo, by nie mogła się wyrwać, ale przecież nie zamierzał jej krzywdzić. Jej cierpienie nie sprawiłoby mu nawet krzty przyjemności. Już widział jej ból, słyszał rozpaczliwy trzepot jej skrzydeł, błagających o odrobinę wolności. Ale jeśli sądziła, że pozwoli się lekceważyć — była w błędzie. Opuści to pomieszczenie kiedy skończą tą rozmowę, a on powie wreszcie to, co ma dopowiedzenia, a nie było tego już zbyt wiele. Teraz wiedział, że był naiwny, próbując zagłuszyć wewnętrzne echo; powinien wyzbyć się resztek wyrzutów sumienia już dawno temu; zabić w sobie raczkujące symptomy człowieczeństwa.
Pochylił się nad nią, zachowując niewielki dystans miedzy ich ciałami. Nie powiedział jednak nic więcej; puścił jej nadgarstki. Siłą nie otrzymałby tego, na co liczył. Dał jej ostatnią szansę na podjęcie dialogu, nim będzie tego żałować.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Odpowiedziała sykiem, tak chciał to załatwić? Szarpać się, przepychać, pokazując fizyczną przewagę wydzierając jej z rąk pracę? Potrzebowała jej, pracy, miała dziecko, którego przyszłość musiała zabezpieczyć - nie była jednak w stanie zareagować, uniknąć tego, odsunąć się na czas: miała ochotę uderzyć go w twarz, pogardliwie napluć mu pod nogi, lecz nim zrobiła cokolwiek, poczuła jego uścisk na nadgarstkach; szarpnęła się - lecz nie miała po co, gdy tylko stanęła wystarczająco blisko Ramseya, puścił jej ręce. Pokręciła głową, czego od niej chciał? Co jeszcze miała mu powiedzieć? Niezwerbalizowane groźby wcale jej nie przerażały, chciała tego - samotności i ciszy, a w każdym razie tak się jej w tym momencie wydawało; znała go, wiedziała, kim był i wiedziała jaki był.
- Nie - odparła więc niemal bezwiednie, ale ze zdecydowaniem, nie mogła być dla niego niesprawiedliwa i musiała mu to oddać, widywała w snach jego brata, ale nie jego. Nigdy nie dał jej powodów, by mogła podejrzewać u niego złe zamiary, czy to wobec jej dziecka, czy wobec niej samej. Stawał za nią murem ilekroć go o to poprosiła, a krzywdę Lysandry, pewnie jej samej również, odpłaciłby zemstą tak okrutną, że długimi laty nikt nie odważyłby się nawet do nich podejść. Więc skąd ten strach, skąd ta złość? Wciąż nie rozumiał nic, nic, nie rozumiał, dlaczego musiała to zrobić. - Widziałam jego - Dopiero teraz uniosła ku niemu wzrok, musiała zadrzeć brodę, stał zbyt blisko. Ale - nie cofnęła się, wyciągnęła przed siebie dłonie, opierając je palcami o jego tors, na pół oskarżycielsko, na pół - zabezpieczając się przed jego nadmierną bliskością. - Wrak człowieka, cień tego, czym był kiedyś, mężczyznę, którego kochałam - tak trudno to pojąć? Ufała mu, choć nie powinna, ufała mu, bo była głupia, kiedyś, dawno, lata temu. Naiwnie wierzyła, że się zmieni, powtarzała to sobie jak mantrę nad każdym zasinieniem przyozdabiającym wątpliwą ozdobą jej białą skórę. W jej oczach zalśniły łzy. - Widziałam go - powtórzyła łamiącym się głosem. - Widziałam, jeszcze nosząc Lysą pod sercem, widziałam, co jej zrobi. Widziałam ciepły wieczór i poszarpaną szarą sukienkę, taką samą, jaką miała na sobie tamtego dnia. Widziałam krew, rozciętą wargę i suche oczy, bo na płacz było już za późno. Widziałam ją cierpiącą - po stokroć bardziej niż ja wtedy, choć jest tylko dzieckiem - Widziałam ją martwą, ale witała tę śmierć z radością, bo oznaczała tylko kres katuszy - Nigdy nie powiedziała nikomu aż tyle. Wizja, której doświadczyła, była zbyt potworna, zbyt straszna, zbyt makabryczna, żeby potrafiła zwerbalizować ją całą. Jej głos łamał się coraz mocniej, była matką, dla swojej córki mogła zrobić wszystko - oddać siebie, jego, każdego. - Wiedziałam, że to się nie uda - dodała pusto, głucho, bo przecież to się udać nie mogło. Według żadnych praw, które znała - przepowiednia musiała się ziścić, Ramsey nie miał prawa tkać losu samodzielnie i od nowa. Wszystko co ich spotykało odbywało się według ściśle ustalonego schematu, dostała w życiu dość dowodów, by o tym wiedzieć. Widziała wystarczająco dużo trzecim okiem, czasem to zabierało długie lata - ale zawsze się ziściło. Nie widziała ciała Mulcibera - czy to możliwe, że ją okłamali? Czy to możliwe, że przyjdzie innego dnia i zabierze Lysę? Czy zagrożenie naprawdę mogło odejść? Czy to możliwe, że Ramsey wyszedł przeznaczeniu naprzeciw i z nim wygrał? - To się nie mogło udać - dodała, nie domykając ust, lekko rozchylone wargi zadrżały w powietrzu. Rzuciła się w promień klątwy, bo wiedziała, że ta oznaczałby koniec dla Vasyla - koniec, który nie mógł nastąpić, bo przeczyłby wizji, którą miała, a jej wizje się przecież nie myliły. Cruciatus nie mógł więc trafić w niego, a obok siebie miał tylko Lysę. Lysandra była tylko dzieckiem, może bardzo mądrym, ale wciąż tylko dzieckiem, mogła się poruszyć, odsunąć, machnąć ręką; mogła zostać trafiona zamiast Vasyla. Oczywiście, że mogła.
- Ale tobie się udało - dodała wciąż pusto, być może niepotrzebnie w niego wątpiła. W nich, zrobił to z ojcem. Nie rozumiała, ani przeszłości, ani wizji, ani nawet samej siebie, kłębiąca się w niej złość była efektem nie tylko tego, że naraził Lysę. Nie potrafiła zrozumieć niczego, co się wydarzyło, tak jak nie potrafiła zaakceptować teraźniejszości: on musiał przeżyć, Vasyl, to jedyne rozsądne wytłumaczenie. Przed losem nie było ani ucieczki ani obrony, to się po prostu musiało wydarzyć i skoro przeszkodzili mu wtedy, to po prostu wydarzy się innego dnia, źle wykalkulowała ryzyko, źle wskazała datę, a Ramsey musiał ocalić brata. Wciąż się bała, może nawet teraz - jeszcze bardziej, bo nie była pewna, czego bać się powinna. - Nie trafiłbyś - dodała, odsuwając głowę w bok, ledwie dosłyszalnie, z wątpiącym przekonaniem, uparcie ignorując wszystkie narastające sprzeczności. Nie mógł tego wiedzieć na pewno, musiał zaakceptować margines błędu, na który nie wyrażała zgody.
- Nie - odparła więc niemal bezwiednie, ale ze zdecydowaniem, nie mogła być dla niego niesprawiedliwa i musiała mu to oddać, widywała w snach jego brata, ale nie jego. Nigdy nie dał jej powodów, by mogła podejrzewać u niego złe zamiary, czy to wobec jej dziecka, czy wobec niej samej. Stawał za nią murem ilekroć go o to poprosiła, a krzywdę Lysandry, pewnie jej samej również, odpłaciłby zemstą tak okrutną, że długimi laty nikt nie odważyłby się nawet do nich podejść. Więc skąd ten strach, skąd ta złość? Wciąż nie rozumiał nic, nic, nie rozumiał, dlaczego musiała to zrobić. - Widziałam jego - Dopiero teraz uniosła ku niemu wzrok, musiała zadrzeć brodę, stał zbyt blisko. Ale - nie cofnęła się, wyciągnęła przed siebie dłonie, opierając je palcami o jego tors, na pół oskarżycielsko, na pół - zabezpieczając się przed jego nadmierną bliskością. - Wrak człowieka, cień tego, czym był kiedyś, mężczyznę, którego kochałam - tak trudno to pojąć? Ufała mu, choć nie powinna, ufała mu, bo była głupia, kiedyś, dawno, lata temu. Naiwnie wierzyła, że się zmieni, powtarzała to sobie jak mantrę nad każdym zasinieniem przyozdabiającym wątpliwą ozdobą jej białą skórę. W jej oczach zalśniły łzy. - Widziałam go - powtórzyła łamiącym się głosem. - Widziałam, jeszcze nosząc Lysą pod sercem, widziałam, co jej zrobi. Widziałam ciepły wieczór i poszarpaną szarą sukienkę, taką samą, jaką miała na sobie tamtego dnia. Widziałam krew, rozciętą wargę i suche oczy, bo na płacz było już za późno. Widziałam ją cierpiącą - po stokroć bardziej niż ja wtedy, choć jest tylko dzieckiem - Widziałam ją martwą, ale witała tę śmierć z radością, bo oznaczała tylko kres katuszy - Nigdy nie powiedziała nikomu aż tyle. Wizja, której doświadczyła, była zbyt potworna, zbyt straszna, zbyt makabryczna, żeby potrafiła zwerbalizować ją całą. Jej głos łamał się coraz mocniej, była matką, dla swojej córki mogła zrobić wszystko - oddać siebie, jego, każdego. - Wiedziałam, że to się nie uda - dodała pusto, głucho, bo przecież to się udać nie mogło. Według żadnych praw, które znała - przepowiednia musiała się ziścić, Ramsey nie miał prawa tkać losu samodzielnie i od nowa. Wszystko co ich spotykało odbywało się według ściśle ustalonego schematu, dostała w życiu dość dowodów, by o tym wiedzieć. Widziała wystarczająco dużo trzecim okiem, czasem to zabierało długie lata - ale zawsze się ziściło. Nie widziała ciała Mulcibera - czy to możliwe, że ją okłamali? Czy to możliwe, że przyjdzie innego dnia i zabierze Lysę? Czy zagrożenie naprawdę mogło odejść? Czy to możliwe, że Ramsey wyszedł przeznaczeniu naprzeciw i z nim wygrał? - To się nie mogło udać - dodała, nie domykając ust, lekko rozchylone wargi zadrżały w powietrzu. Rzuciła się w promień klątwy, bo wiedziała, że ta oznaczałby koniec dla Vasyla - koniec, który nie mógł nastąpić, bo przeczyłby wizji, którą miała, a jej wizje się przecież nie myliły. Cruciatus nie mógł więc trafić w niego, a obok siebie miał tylko Lysę. Lysandra była tylko dzieckiem, może bardzo mądrym, ale wciąż tylko dzieckiem, mogła się poruszyć, odsunąć, machnąć ręką; mogła zostać trafiona zamiast Vasyla. Oczywiście, że mogła.
- Ale tobie się udało - dodała wciąż pusto, być może niepotrzebnie w niego wątpiła. W nich, zrobił to z ojcem. Nie rozumiała, ani przeszłości, ani wizji, ani nawet samej siebie, kłębiąca się w niej złość była efektem nie tylko tego, że naraził Lysę. Nie potrafiła zrozumieć niczego, co się wydarzyło, tak jak nie potrafiła zaakceptować teraźniejszości: on musiał przeżyć, Vasyl, to jedyne rozsądne wytłumaczenie. Przed losem nie było ani ucieczki ani obrony, to się po prostu musiało wydarzyć i skoro przeszkodzili mu wtedy, to po prostu wydarzy się innego dnia, źle wykalkulowała ryzyko, źle wskazała datę, a Ramsey musiał ocalić brata. Wciąż się bała, może nawet teraz - jeszcze bardziej, bo nie była pewna, czego bać się powinna. - Nie trafiłbyś - dodała, odsuwając głowę w bok, ledwie dosłyszalnie, z wątpiącym przekonaniem, uparcie ignorując wszystkie narastające sprzeczności. Nie mógł tego wiedzieć na pewno, musiał zaakceptować margines błędu, na który nie wyrażała zgody.
bo ty jesteś
prządką
prządką
Patrzył na nią z góry wzrokiem wrogim, lodowatym, lecz całkowicie pozbawionym złości. Ta ostatecznie minęła. Ukoił ją, naprawiając szkody wyrządzone przez Vasyla, skutecznie zapominając o własnych, a potem uśpił, opróżniając butelkę alkoholu wraz z ojcem, tkwiąc przed rozpalonym kominkiem, w którego ogniu na zawsze zniknęło ciało brata przemienione w drewnianą figurkę. Była dostatecznie blisko, by wyczuł słaby zapach miodu, który tak kojarzył mu się z jej skórą i wystarczająco daleko, by skupić się na jej słowach, a nie zdradliwym i czarującym zmysły aromacie. Nie poruszył się, nie zamierzał ani o cal zmniejszać dzielącej ich odległości. Lubił zadawać ból, lubił obserwować cierpienie i chełpić się nieszczęściem, lecz pokaz samczej siły nie wywoływał wcale strachu, który go podniecał. Tym się różnili z Vasylem. Pozostawił jej swobodę, choć nie zamierzał pozwolić, by go tu i tak zostawiła.
Chłód jej dłoni przenikał przez materiał szaty. Czuł, jak gasi ścianę ognia osłaniającą go od zewnątrz, będąca ostatnim dowodem na życie, jakie się w nim zachowało za sprawą tych samym rąk. Słuchał jej w milczeniu, nie odejmując wzroku od twarzy, na której szybko pojawiły się pierwsze wyrazy buzujących emocji. Jej szklące spojrzenie przyjął ze spokojem; przemknęła mu przez myśl wprawna sztuka manipulacji, ale nie atakował jej, nie miała powodu, by próbować cokolwiek tym osiągnąć. Wiedziała, że kobiece łzy na niego nie działają, musiała nią kierować szczerość. Cierpiała na myśl o tym, co mogło się zdarzyć, na wspomnienie tego, co wydarzyło się wiele lat temu w jej głowie i pozostawiło trwały ślad. Bała się, to oczywiste. Pojął jak wielkim uczuciem darzyła swoje dziecko i jak wiele była w stanie dla niego zrobić. Nie potrzebował więcej dowodów.
Było już po wszystkim. Cassandra przepowiedziała swojej córce przyszłość czarną i okrutną, oszukała ją nawet nie zdając sobie z tego sprawy. Pozostawiła przeszłość za plecami, ukrywając doskonałą kopię samej siebie z dala od psich kłów. Dokonała tego, co wydawało jej się niemożliwe.
— Ocaliłaś ją — przypomniał jej w końcu, marszcząc brwi, aż nad nosem pojawiła się pionowa zmarszczka. To nie była zasługa ani jego ani Ignotusa, dopełnili jedynie obowiązku pozbycia się jej demona i zdrajcy. — To tobie się udało, wiedziałaś co się stanie i zmieniłaś bieg zdarzeń— powiedziałaś mi o tym, dlatego nie byłaś sama. Odkąd pamiętał próbował jej udowodnić, że potrafiła kreować nową przyszłość na wiele sposobów, ale nie wierzyła, wiedziała swoje. Zawsze wiedziała swoje. Gdzieś ponad ich głowami, nad sufitem i podłogą słodko spał dowód na to, że jej się powiodło, zrobiła to czego pragnęła od lat, sądząc, że nie oszuka przeznaczenia — pozbyć się potwora, który czaił się za nimi jak cień. Wysłużyła się przy tym cudzymi rękami, to prawda, jak wcześniej stwierdziła, wykorzystała do tego, by osiągnąć upragniony cel. Vasyl nie żyje. I nie został duchem, który stałby się jeszcze większym udręczeniem dla każdego z nich — szczególnie Ignotusa, któremu trudno było się pogodzić z brutalnym końcem na rodzicielskiej płaszczyźnie usłanej serią porażek. Nie przyznał się do tego, ale Ramsey widział to w jego ciemnych oczach. Żal i smutek.
—Trafiłbym — odpowiedział stanowczo z gorzkim uśmiechem na ustach; gdyby miał jakiekolwiek wątpliwości nie zdecydowałby się na taki krok. Znał ryzyko i podjął je mimo wszystko, pewny swoich umiejętności. — Ale przez twój brak wiary w to trafiłem w ciebie. I zmusiłaś mnie bym na to patrzył zamiast sprawić, by cierpiał tak, jak wedle twoich przepowiedni zasłużył.
Vasyl nie tylko zasługiwał na ból, zasługiwał na śmierć w męczarniach, najgorszych torturach, bo stał się zdrajcą. Sprzedajną szują, która za czyny względem Czarnego Pana musiała ponieść odpowiednia karę. Gniłby powoli, kajając się u ich stóp jak pies, lecz ojciec okazał mu łaskę, zabijając od razu, bezbolesnie, szybko. Nie dopuściłby do tego, gdyby nie pełen cierpienia skrzek szamoczącej sie z powietrzem wrony. — Przyjęłaś na siebie jego karę — wiec wiesz co go czekało.— Pewnie byłby ci za to wdzięczny — dodał sucho; może jest, gdzieś tam, dokąd poszedł. Ukochana uchroniła go przed okrutnym losem, na ktory zasłużył.
Chłód jej dłoni przenikał przez materiał szaty. Czuł, jak gasi ścianę ognia osłaniającą go od zewnątrz, będąca ostatnim dowodem na życie, jakie się w nim zachowało za sprawą tych samym rąk. Słuchał jej w milczeniu, nie odejmując wzroku od twarzy, na której szybko pojawiły się pierwsze wyrazy buzujących emocji. Jej szklące spojrzenie przyjął ze spokojem; przemknęła mu przez myśl wprawna sztuka manipulacji, ale nie atakował jej, nie miała powodu, by próbować cokolwiek tym osiągnąć. Wiedziała, że kobiece łzy na niego nie działają, musiała nią kierować szczerość. Cierpiała na myśl o tym, co mogło się zdarzyć, na wspomnienie tego, co wydarzyło się wiele lat temu w jej głowie i pozostawiło trwały ślad. Bała się, to oczywiste. Pojął jak wielkim uczuciem darzyła swoje dziecko i jak wiele była w stanie dla niego zrobić. Nie potrzebował więcej dowodów.
Było już po wszystkim. Cassandra przepowiedziała swojej córce przyszłość czarną i okrutną, oszukała ją nawet nie zdając sobie z tego sprawy. Pozostawiła przeszłość za plecami, ukrywając doskonałą kopię samej siebie z dala od psich kłów. Dokonała tego, co wydawało jej się niemożliwe.
— Ocaliłaś ją — przypomniał jej w końcu, marszcząc brwi, aż nad nosem pojawiła się pionowa zmarszczka. To nie była zasługa ani jego ani Ignotusa, dopełnili jedynie obowiązku pozbycia się jej demona i zdrajcy. — To tobie się udało, wiedziałaś co się stanie i zmieniłaś bieg zdarzeń— powiedziałaś mi o tym, dlatego nie byłaś sama. Odkąd pamiętał próbował jej udowodnić, że potrafiła kreować nową przyszłość na wiele sposobów, ale nie wierzyła, wiedziała swoje. Zawsze wiedziała swoje. Gdzieś ponad ich głowami, nad sufitem i podłogą słodko spał dowód na to, że jej się powiodło, zrobiła to czego pragnęła od lat, sądząc, że nie oszuka przeznaczenia — pozbyć się potwora, który czaił się za nimi jak cień. Wysłużyła się przy tym cudzymi rękami, to prawda, jak wcześniej stwierdziła, wykorzystała do tego, by osiągnąć upragniony cel. Vasyl nie żyje. I nie został duchem, który stałby się jeszcze większym udręczeniem dla każdego z nich — szczególnie Ignotusa, któremu trudno było się pogodzić z brutalnym końcem na rodzicielskiej płaszczyźnie usłanej serią porażek. Nie przyznał się do tego, ale Ramsey widział to w jego ciemnych oczach. Żal i smutek.
—Trafiłbym — odpowiedział stanowczo z gorzkim uśmiechem na ustach; gdyby miał jakiekolwiek wątpliwości nie zdecydowałby się na taki krok. Znał ryzyko i podjął je mimo wszystko, pewny swoich umiejętności. — Ale przez twój brak wiary w to trafiłem w ciebie. I zmusiłaś mnie bym na to patrzył zamiast sprawić, by cierpiał tak, jak wedle twoich przepowiedni zasłużył.
Vasyl nie tylko zasługiwał na ból, zasługiwał na śmierć w męczarniach, najgorszych torturach, bo stał się zdrajcą. Sprzedajną szują, która za czyny względem Czarnego Pana musiała ponieść odpowiednia karę. Gniłby powoli, kajając się u ich stóp jak pies, lecz ojciec okazał mu łaskę, zabijając od razu, bezbolesnie, szybko. Nie dopuściłby do tego, gdyby nie pełen cierpienia skrzek szamoczącej sie z powietrzem wrony. — Przyjęłaś na siebie jego karę — wiec wiesz co go czekało.— Pewnie byłby ci za to wdzięczny — dodał sucho; może jest, gdzieś tam, dokąd poszedł. Ukochana uchroniła go przed okrutnym losem, na ktory zasłużył.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Zdążyła się przyzwyczaić do tego zimnego spojrzenia i srogiego oblicza, zsunęła wzrok z jego twarzy, patrząc na swoje dłonie - jak pająk sunące wzwyż torsu Ramseya; chłodne jak śmierć opuszki muskały jego szatę, przemykały wyżej, a gdy znalazły się przy piersi - odjęła je, zakładając na siebie, zupełnie jakby otulił ją nieznajomy, obcy chłód, cofnęła się pół kroku. Chciałaby, żeby jej tutaj nie było. Złość lekko przeszła smutek, smutek umknął przed strachem, a strach właśnie tańczył z zagubieniem figury, do których nie potrafiła odnaleźć kroków. Wiele się zmieniło, całe jej dotychczasowe życie podporządkowane było pod ducha Vasyla, nieustannie depczącego jej po piętach, teraz: Vasyl już nie istniał, a one musiały odnaleźć swoją ścieżkę na nowo - wolne od zagrożenia. Tylko pozornie, dobrze wiedziała, że zagrożeń wokół było więcej - ale mogła stawić im czoło silniejsza i odważniejsza, bez tego nieznośnego widma, którego oddech bezlitośnie czuła na smukłej, białej szyi.
Mówił, że ją ocaliła - nie była przekonana. Zmieniła bieg wydarzeń - czy może źle zinterpretowała przepowiednię? Może popełniła błąd, który będzie kosztował ją jeszcze więcej? Może - to nie był Vasyl? Na krótko uniosła ku niemu spojrzenie jednego oka, nie, Ramsey był inny. Nie mniej okrutny, co do tego nie miała najmniejszych wątpliwości, ale znacznie bystrzejszy i o rozleglejszej samokontroli. Potrafił nad sobą zapanować - nie był jak wiedziony instynktem samiec i tym budził jej szacunek, nawet jeśli bardzo chciała wmawiać mu cechy, których nie posiadał.
- Wierzysz w to? - szepnęła, cicho, pokorniej, coraz bardziej zagubiona w samej sobie. Rzeczywistość wydawała się zbyt prosta. To nie mogło skończyć się ot tak, jedno zaklęcie, błysk szmaragdu, plask upadającego ciała, którego już nawet nie słyszała - tak długo uciekała, podczas gdy rozwiązanie miało być tak proste? Pokręciła lekko głową. - Co się z nim stało? - zapytała znów butniej, znów dumniej, unosząc ku niemu spojrzenie. Nie widziała finału tej potyczki, odkąd trafiła ją klątwa, nie widziała przecież nic. Długi sen, w który zapadła, zregenerował jej siły, ale nie sprawił, że zaczęła zadawać pytania. Potrzebowała dni, dni samotności, by zacząć funkcjonować jak wcześniej; cruciatus był straszliwą i okrutną klątwą, a Ramsey - potężnym czarnoksiężnikiem - na domiar złego przyjęła ją na siebie w mniej wytrzymałej formie. Miała szczęście, że nie straciła rozumu. Nie straciła? Była uzdrowicielką, cierpliwie i uważnie wypatrywała u siebie niepokojących oznak, jak tonący brzytwy resztkami sił chwytając się trzeźwego umysłu. Musiała go zachować, dla Lysy - nie tylko ją poiła eliksirami, sama też ich potrzebowała. Ale musiała się tego dowiedzieć. Nie cierpiał, ambiwalencja ścierała się w niej silną burzową chmurą, w jej głosie pobrzmiewała nadzieja zmieszana ze złością, życzyła mu przecież śmierci, najgorszej z możliwych, za wszystko, co w jej snach uczynił Lysie, własnej córce. Za wszystko, co uczynił jej - kiedy wciąż byli razem. Jemu, człowiekowi, którego mimo wszystko kochała. Kiedyś? Dziwnie było po tylu latach ujrzeć go raz jeszcze. - Nawet nie wyglądał jak on - mruknęła już bardziej do siebie. Nie wyglądał, ale był nim, cofnęła się kolejny krok.
- Może byś trafił - przytaknęła powoli, nie odejmując spojrzenia od jego twarzy, zagubionego, pełnego sprzeczności, niedowierzania i lęku. - A może naprawdę ją ocaliłam. - To ona była matką. To ona znała ją najlepiej. Ramsey spodziewał się po dziecku racjonalnego, chłodnego zachowania, dokładnie takiego, jakiemu poddawał się on sam, wyzuty z emocji; ale Lysandra była tylko małą dziewczynką, prawdopodobnie przerażoną o los nie tyle swój, co Cassandry. Lepiej od Mulcibera potrafiła przewidzieć jej reakcje, lepiej od niego - mogła się upewnić, czy istniała szansa na to, że wierzgnie się za promieniem zaklęcia. Cofnęła się trzeci krok, mając ochotę drżeć z zimna, choć wokół wcale nie było zimno. - Rozrzuciłeś coś - przypomniała mu chłodno o brudnych prześcieradłach wciąż ścielących równie brudną podłogę.
Mówił, że ją ocaliła - nie była przekonana. Zmieniła bieg wydarzeń - czy może źle zinterpretowała przepowiednię? Może popełniła błąd, który będzie kosztował ją jeszcze więcej? Może - to nie był Vasyl? Na krótko uniosła ku niemu spojrzenie jednego oka, nie, Ramsey był inny. Nie mniej okrutny, co do tego nie miała najmniejszych wątpliwości, ale znacznie bystrzejszy i o rozleglejszej samokontroli. Potrafił nad sobą zapanować - nie był jak wiedziony instynktem samiec i tym budził jej szacunek, nawet jeśli bardzo chciała wmawiać mu cechy, których nie posiadał.
- Wierzysz w to? - szepnęła, cicho, pokorniej, coraz bardziej zagubiona w samej sobie. Rzeczywistość wydawała się zbyt prosta. To nie mogło skończyć się ot tak, jedno zaklęcie, błysk szmaragdu, plask upadającego ciała, którego już nawet nie słyszała - tak długo uciekała, podczas gdy rozwiązanie miało być tak proste? Pokręciła lekko głową. - Co się z nim stało? - zapytała znów butniej, znów dumniej, unosząc ku niemu spojrzenie. Nie widziała finału tej potyczki, odkąd trafiła ją klątwa, nie widziała przecież nic. Długi sen, w który zapadła, zregenerował jej siły, ale nie sprawił, że zaczęła zadawać pytania. Potrzebowała dni, dni samotności, by zacząć funkcjonować jak wcześniej; cruciatus był straszliwą i okrutną klątwą, a Ramsey - potężnym czarnoksiężnikiem - na domiar złego przyjęła ją na siebie w mniej wytrzymałej formie. Miała szczęście, że nie straciła rozumu. Nie straciła? Była uzdrowicielką, cierpliwie i uważnie wypatrywała u siebie niepokojących oznak, jak tonący brzytwy resztkami sił chwytając się trzeźwego umysłu. Musiała go zachować, dla Lysy - nie tylko ją poiła eliksirami, sama też ich potrzebowała. Ale musiała się tego dowiedzieć. Nie cierpiał, ambiwalencja ścierała się w niej silną burzową chmurą, w jej głosie pobrzmiewała nadzieja zmieszana ze złością, życzyła mu przecież śmierci, najgorszej z możliwych, za wszystko, co w jej snach uczynił Lysie, własnej córce. Za wszystko, co uczynił jej - kiedy wciąż byli razem. Jemu, człowiekowi, którego mimo wszystko kochała. Kiedyś? Dziwnie było po tylu latach ujrzeć go raz jeszcze. - Nawet nie wyglądał jak on - mruknęła już bardziej do siebie. Nie wyglądał, ale był nim, cofnęła się kolejny krok.
- Może byś trafił - przytaknęła powoli, nie odejmując spojrzenia od jego twarzy, zagubionego, pełnego sprzeczności, niedowierzania i lęku. - A może naprawdę ją ocaliłam. - To ona była matką. To ona znała ją najlepiej. Ramsey spodziewał się po dziecku racjonalnego, chłodnego zachowania, dokładnie takiego, jakiemu poddawał się on sam, wyzuty z emocji; ale Lysandra była tylko małą dziewczynką, prawdopodobnie przerażoną o los nie tyle swój, co Cassandry. Lepiej od Mulcibera potrafiła przewidzieć jej reakcje, lepiej od niego - mogła się upewnić, czy istniała szansa na to, że wierzgnie się za promieniem zaklęcia. Cofnęła się trzeci krok, mając ochotę drżeć z zimna, choć wokół wcale nie było zimno. - Rozrzuciłeś coś - przypomniała mu chłodno o brudnych prześcieradłach wciąż ścielących równie brudną podłogę.
bo ty jesteś
prządką
prządką
Smutek, jaki ją ogarnął, nie pozostawiając po niedawnej złości ani śladu, gwałtem wdarł się w ziejącą pustką dziurę po jego sercu. Nigdy wcześniej nawet nie próbował się w to bawić; zrozumienie piętrzących się jak sterta brudnych garów emocji nie wydawało mu się ani potrzebne, ani tym bardziej niezbędne. Rezygnował z prób wyjaśnienia czegokolwiek, bo oszczędzał czas, nie bywał też wsparciem — był na to zbyt niestabilny wewnętrznie; to jakby budować fundamenty na mule. A teraz patrzył jak odejmuje od niego dłonie, nagle, jakby nieoczekiwanie odkryła jakąś straszliwą prawdę o nim, która zmusiła ją do odwrotu. Nie spuszczał z niej wzroku nawet na moment, szukając w jej szklących się, nagle zieleńszych niż błysk uśmiercającej klątwy oczach odpowiedzi. Milczał przez cały czas, nie odpowiadając od razu na żadne z jej pytań, utrzymując zarówno swoją pozycję w miejscu, jak i nieprzystępny wyraz twarzy. Dopiero, gdy wspomniała o zdobiących przykurzoną podłogę brudnych szmatach, oderwał spojrzenie, kierując je w tamtą stronę.
— Wiem, ale mam w tej chwili ważniejszy bałagan do ogarnięcia — odpowiedział wreszcie. Omiótłszy wzrokiem brudy, uczynił krok do przodu, spory, dzięki któremu uniknął przydepnięcia materiału, który znajdował się najbliżej niego. Zmierzał ku niej wolno, ze spokojem przesyconym przewidywalnością kolejnych ruchów, płynnie i miękko. Okrywająca jego ramiona peleryna zaszeleściła, kiedy zatrzymał się tuż przed nią, w takiej samej odległości jak chwilę wcześniej, pół, a może ledwie ćwierć kroku od jej chwiejnej sylwetki. Wyciągnął ku niej dłonie, zatrzymując je tuż przy jej ciele, od którego bił chłód na odległość, jakby z wahaniem. Nie była krucha; wiedział, że jest silna, psychicznie, bo fizycznie nie stanowiła dla nikogo żadnego oporu. A jednak miał wrażenie, że lada moment posypie się na kawałki, pomimo buty i wyraźnej dumy, którą próbowała go przekonać. Widział jak piach z rozbitej niedawno klepsydry opada jej na ramiona i żłobi w jej delikatnym ciele bolesne kuluary. W końcu dotknął jej odkrytego ciała, nagich ramion.
— Spłonął w twoim kominku. Doszczętnie— wyjaśnił krótko, po chwili orientując się, że mogła to zrozumieć niewłaściwie. — W postaci drewnianej figurki.— Nie wsadziliśmy zwłok twojego byłego chłopaka w ogień. Nie było po nim śladu, nawet popiół wymieszał się z pozostałymi resztkami śmieci, nic z niego nie zostało. Zupełnie nic. — Nie muszę w to wierzyć, ja to wiem.— Pozostawiona bez odpowiedzi wątpliwość musiała być wreszcie rozwiana. — Jesteś Vablatsky. Przyszłość zawsze była i będzie w twoich dłoniach.— Jej matka, babka, prababka i przodkinie od wieków tkwiły na chwiejnym pomoście łączącym teraźniejszość z przyszłością. I jej dzieci również będą. Lysandra już teraz doświadczała snów, których znaczenie pozostawało niejasne, ale to w rękach Cassandry była jej przyszłość i to jak jej dziecko wykorzysta dar, który przypominał im więzienne kajdany losu. Mógł wątpić w zasadność jej osądów, a szczególnie poddawał rozważaniom jej czasem szwankującą kobiecą logikę, nigdy nie podważyłby jednak obrazów, na które otwierało się jej trzecie oko i prawdziwości nadciągających tragedii. Mogła z tego zrobić pożytek, mógł jej w tym pomóc. Zsunął powoli ręce z jej ramion na dłonie i zwrócił wierzchem do góry. Wiedział, co tam było, pamiętał dobrze, co wyczytał z pajęczyny drobnych pęknięć. Spójrz w nie, Cassandro, przecież możesz wszystko, jeśli tylko chcesz.
— Przestań uciekać — przede mną, ode mnie, wymykając się z rąk, jak uciekająca z żerdzi wrona, chowając się w cieniu własnych myśli i strachu, który zjada cię od środka. Chciał powiedzieć, że nie zamierzał uczynić jej krzywdy, ale nie wydusił tego z siebie, ugrzęzło mu w gardle, w połowie oddechu, naturalnym odruchu powstrzymania przed przyznaniem się do popełnionego błędu. Obiecał jej, że będzie ją chronił, a został jej oprawcą na kilka chwil.— Jestem tu dlatego, bo zależy mi, byś była bezpieczna.
"Zależy" było jednym z tych zakazanych słów, których należało unikać jak ognia, ale byli tu sami. Tylko ona i on i nikt poza nią nie mógł tego wykorzystać. Wiedział, że to zrobi — prędzej czy później będzie tego żałował, ale miał dość gonienia jej po kątach i pogrywania w dziecinne gry. Zabawa w chowanego była w dzieciństwie jego ulubioną, ale nie mieli już po pięć lat, by ukrywać tego, co oczywiste — a on musiał wreszcie przyznać przed nią i przed samym sobą, że dbanie o jej bezpieczeństwo nie było wymyślnym kaprysem. I jakiegokolwiek uzasadnienia by temu nie przypisał, z pewnością bardziej racjonalne i logiczne niż bliskie prawdzie, nie mógł zmienić oczywistych faktów. Mógł się tu nie zjawiać tego dnia, pod pretekstem urodzin nie próbować wynagrodzić tego, co się stało, ale tylko tak mógł zapewnić jej bezpieczeństwo, będąc w pobliżu, na co musiała mu pozwolić. Czynił wszystko, by zapobiec jej kłopotom, zwykła obietnica nie była w stanie go uwiązać do czegokolwiek, a już na pewno kogokolwiek. Chciał mieć ją całą, zdrowa i żywą. Nie był głupi, po prostu lubił okłamywać samego siebie.
— Wiem, ale mam w tej chwili ważniejszy bałagan do ogarnięcia — odpowiedział wreszcie. Omiótłszy wzrokiem brudy, uczynił krok do przodu, spory, dzięki któremu uniknął przydepnięcia materiału, który znajdował się najbliżej niego. Zmierzał ku niej wolno, ze spokojem przesyconym przewidywalnością kolejnych ruchów, płynnie i miękko. Okrywająca jego ramiona peleryna zaszeleściła, kiedy zatrzymał się tuż przed nią, w takiej samej odległości jak chwilę wcześniej, pół, a może ledwie ćwierć kroku od jej chwiejnej sylwetki. Wyciągnął ku niej dłonie, zatrzymując je tuż przy jej ciele, od którego bił chłód na odległość, jakby z wahaniem. Nie była krucha; wiedział, że jest silna, psychicznie, bo fizycznie nie stanowiła dla nikogo żadnego oporu. A jednak miał wrażenie, że lada moment posypie się na kawałki, pomimo buty i wyraźnej dumy, którą próbowała go przekonać. Widział jak piach z rozbitej niedawno klepsydry opada jej na ramiona i żłobi w jej delikatnym ciele bolesne kuluary. W końcu dotknął jej odkrytego ciała, nagich ramion.
— Spłonął w twoim kominku. Doszczętnie— wyjaśnił krótko, po chwili orientując się, że mogła to zrozumieć niewłaściwie. — W postaci drewnianej figurki.— Nie wsadziliśmy zwłok twojego byłego chłopaka w ogień. Nie było po nim śladu, nawet popiół wymieszał się z pozostałymi resztkami śmieci, nic z niego nie zostało. Zupełnie nic. — Nie muszę w to wierzyć, ja to wiem.— Pozostawiona bez odpowiedzi wątpliwość musiała być wreszcie rozwiana. — Jesteś Vablatsky. Przyszłość zawsze była i będzie w twoich dłoniach.— Jej matka, babka, prababka i przodkinie od wieków tkwiły na chwiejnym pomoście łączącym teraźniejszość z przyszłością. I jej dzieci również będą. Lysandra już teraz doświadczała snów, których znaczenie pozostawało niejasne, ale to w rękach Cassandry była jej przyszłość i to jak jej dziecko wykorzysta dar, który przypominał im więzienne kajdany losu. Mógł wątpić w zasadność jej osądów, a szczególnie poddawał rozważaniom jej czasem szwankującą kobiecą logikę, nigdy nie podważyłby jednak obrazów, na które otwierało się jej trzecie oko i prawdziwości nadciągających tragedii. Mogła z tego zrobić pożytek, mógł jej w tym pomóc. Zsunął powoli ręce z jej ramion na dłonie i zwrócił wierzchem do góry. Wiedział, co tam było, pamiętał dobrze, co wyczytał z pajęczyny drobnych pęknięć. Spójrz w nie, Cassandro, przecież możesz wszystko, jeśli tylko chcesz.
— Przestań uciekać — przede mną, ode mnie, wymykając się z rąk, jak uciekająca z żerdzi wrona, chowając się w cieniu własnych myśli i strachu, który zjada cię od środka. Chciał powiedzieć, że nie zamierzał uczynić jej krzywdy, ale nie wydusił tego z siebie, ugrzęzło mu w gardle, w połowie oddechu, naturalnym odruchu powstrzymania przed przyznaniem się do popełnionego błędu. Obiecał jej, że będzie ją chronił, a został jej oprawcą na kilka chwil.— Jestem tu dlatego, bo zależy mi, byś była bezpieczna.
"Zależy" było jednym z tych zakazanych słów, których należało unikać jak ognia, ale byli tu sami. Tylko ona i on i nikt poza nią nie mógł tego wykorzystać. Wiedział, że to zrobi — prędzej czy później będzie tego żałował, ale miał dość gonienia jej po kątach i pogrywania w dziecinne gry. Zabawa w chowanego była w dzieciństwie jego ulubioną, ale nie mieli już po pięć lat, by ukrywać tego, co oczywiste — a on musiał wreszcie przyznać przed nią i przed samym sobą, że dbanie o jej bezpieczeństwo nie było wymyślnym kaprysem. I jakiegokolwiek uzasadnienia by temu nie przypisał, z pewnością bardziej racjonalne i logiczne niż bliskie prawdzie, nie mógł zmienić oczywistych faktów. Mógł się tu nie zjawiać tego dnia, pod pretekstem urodzin nie próbować wynagrodzić tego, co się stało, ale tylko tak mógł zapewnić jej bezpieczeństwo, będąc w pobliżu, na co musiała mu pozwolić. Czynił wszystko, by zapobiec jej kłopotom, zwykła obietnica nie była w stanie go uwiązać do czegokolwiek, a już na pewno kogokolwiek. Chciał mieć ją całą, zdrowa i żywą. Nie był głupi, po prostu lubił okłamywać samego siebie.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
W milczeniu śledziła jego ruchy, lekko przekrzywiając głowę, gdy znajdował się coraz bliżej, mocniej, zadzierając brodę ku górze, gdy był już tuż obok, otulając ciepłem dotyku odsłonięte ramiona. Zbliżał się do niej krokiem mordercy, krokiem człowieka, którego czarnoksięskiej mocy uświadczyła na własnym ciele, a jednak nie odczuwała strachu, już nie. Mógłby ją zabić jedną klątwą, zgnieść w ramionach jak szkło, był potężny i nieobliczalny, a epatujący od niego spokój bynajmniej nie niósł harmonii - rzucał na Londyn mroczny cień, być może będąc w tym mieście jednym z najpotężniejszych, najpodlejszych i najgorszych, ale ten cień nie był jej zagrożeniem - był ochroną, delikatnym całunem magiczną mocą zapewniającym bezpieczeństwo, wiedziała o tym - nie musiał tego mówić. Nie musiała wątpić. Bałagan to za mało powiedziane, od śmierci Vasyla skumulowanej z majową tragedią, która najmocniej uderzyła w Lysandrę, w jej głowie zapanował prawdziwy chaos, jak u człowieka, który nagle stracił cel, którego świat nagle runął, którego przytłoczyło bliżej niedookreślone zagrożenie - bo czym właściwie były te anomalie? skąd się wzięły? Grindelwald, znowu? - który uciekał już niemal od dekady i nagle orientował się, że cokolwiek go goniło, już przepadło. Gdzieś w tej gonitwie zgubiła siebie, gdzieś w ucieczce przed przeznaczeniem zapomniała o wszystkim, co nie było Vasylem i Lysą.
Przekrzywiła głowę lekko w bok, mocniej, odwracając wzrok od twarzy Ramseya i zawieszając podbródek nad własnym ramieniem, wsłuchując się w jego słowa, spłonął, tak po prostu, przetransmutowany w kawałek kłody - nie była pewna, czy miała się oburzyć, czy zacząć śmiać, to wszystko było zbyt absurdalne. Zbyt niewiarygodne. Zbyt dziwne. Zostało po nim nic, pustka, proch nie pachnący nawet ludzkim tłuszczem pewnie znajdujący się jeszcze gdzieś w palenisku jej kominka, pustka równie nieprzenikniona, co pustka jej uczuć i myśli. Przyzwyczaiła się do oddechu dawnego ukochanego na ramieniu, pachniał śmiercią i pachniał nieuniknionym. Czasem warczał, czasem sapał zmęczony pościgiem, ale był krok za nią - zawsze. Zawsze dotąd. Nie lubiła swojego nazwiska, nie sięgała po nie, nie korzystała z niego, w swoim darze upatrywała swojego upadku, zrzucenia ją w mroczne ulice Nokturnu, które paradoksalnie uczyniły ją przecież silną. Kim byłaby bez tego daru? Przeżyłaby? Kiedykolwiek poznałaby stojącego przed nią mężczyznę? Kiedykolwiek poznałaby śpiącą na piętrze dziewczynkę? Dar ją definiował, był nieodłączną częścią jej samej, dziedzictwem płynącym we krwi, której to wszystko zawdzięczała. Miał rację, była Vablatsky - od pokoleń tkała splot zdarzeń. I nadszedł czas, żeby usiadła przed własnym krosnem. Nie mogła wypierać przeszłości, jeśli ta budowała przyszłość, nie mogła wierzyć w przeznaczenie, jednocześnie odrzucając własne. Mogła się wydać odległa, nieobecna, zamyślona. Inna? Wszystko, w co wierzyła, runęło, a rzeczywistość zalała ją kolejnymi problemami, problemami, przed którymi nie dało się już tak po prostu uciec - którym trzeba było wyjść naprzeciw. Była silna siedem lat pościgu, siedem to liczba nieskończoności, przecież wiesz. Nie uciekać - przed nim, przed sobą, przed darem, przed światem, przed śmiercią, czy potrafiła nauczyć się z tym żyć?
Poddała się jego ruchom jak lalka, jak marionetka, nie oponując ani przez chwilę - niemal posłusznie podążając wzrokiem za ruchem jego rąk, na wnętrze własnych dłoni. Niewielu posiadało ten dar, niewielu potrafiło wyczytać przyszłość z pajęczyny zawiłych nici. Potrafiła to ona i potrafił on, być może miał słuszność, odnajdując w tym siłę. Linie rąk były na swój sposób fascynujące, nie dało się ich pozbyć - zalane kwasem, wypalone ogniem, wydrapane nożem, zawsze wracały na swoje miejsce, wyrastając ponad zgrubiałe blizny w niezmienionym kształcie, czasem po dniu, czasem po miesiącu, czasem po latach.
- Dlaczego? - zapytała, unosząc wzrok znad dłoni wprost na jego oczy, zapytała, choć jej głos drżał, może od zmęczenia, może od niepokoju, nie od łez. Zapytała, choć - a może właśnie dlatego - wiedziała, że pytanie to przysporzy mu cierpień być może porównywalnych do tych, przez które przechodziła ona sama. Znała go, wiedziała, jaki był, znała go lepiej niż wielu czarodziejów, a może nawet lepiej, niż on sam znał siebie - a przynajmniej tak jej się wydawało. Wiedziała, jak wiele kosztowało go wyznanie, które poczynił, zdawała sobie sprawę z tego, jak rzadko wypowiadał podobne słowa. Potrafiła więc również rozpoznać ich wartość. Dlaczego - dlaczego ci na tym zależy? Wcale nie była jedyną, która uciekała, obydwoje zdawali sobie sprawę z reguł gry, w którą grali - i na ich szachownicy chyba właśnie został zbity ostatni hetman. Odpowiedź tak naprawdę nie miała znaczenia, przecież ją znała. Zacisnęła dłonie w ciasne pięści, knykcie nie mogły pobieleć już bardziej - nie patrz, nieładnie podglądać.
Szach-mat, Ramsey.
Przekrzywiła głowę lekko w bok, mocniej, odwracając wzrok od twarzy Ramseya i zawieszając podbródek nad własnym ramieniem, wsłuchując się w jego słowa, spłonął, tak po prostu, przetransmutowany w kawałek kłody - nie była pewna, czy miała się oburzyć, czy zacząć śmiać, to wszystko było zbyt absurdalne. Zbyt niewiarygodne. Zbyt dziwne. Zostało po nim nic, pustka, proch nie pachnący nawet ludzkim tłuszczem pewnie znajdujący się jeszcze gdzieś w palenisku jej kominka, pustka równie nieprzenikniona, co pustka jej uczuć i myśli. Przyzwyczaiła się do oddechu dawnego ukochanego na ramieniu, pachniał śmiercią i pachniał nieuniknionym. Czasem warczał, czasem sapał zmęczony pościgiem, ale był krok za nią - zawsze. Zawsze dotąd. Nie lubiła swojego nazwiska, nie sięgała po nie, nie korzystała z niego, w swoim darze upatrywała swojego upadku, zrzucenia ją w mroczne ulice Nokturnu, które paradoksalnie uczyniły ją przecież silną. Kim byłaby bez tego daru? Przeżyłaby? Kiedykolwiek poznałaby stojącego przed nią mężczyznę? Kiedykolwiek poznałaby śpiącą na piętrze dziewczynkę? Dar ją definiował, był nieodłączną częścią jej samej, dziedzictwem płynącym we krwi, której to wszystko zawdzięczała. Miał rację, była Vablatsky - od pokoleń tkała splot zdarzeń. I nadszedł czas, żeby usiadła przed własnym krosnem. Nie mogła wypierać przeszłości, jeśli ta budowała przyszłość, nie mogła wierzyć w przeznaczenie, jednocześnie odrzucając własne. Mogła się wydać odległa, nieobecna, zamyślona. Inna? Wszystko, w co wierzyła, runęło, a rzeczywistość zalała ją kolejnymi problemami, problemami, przed którymi nie dało się już tak po prostu uciec - którym trzeba było wyjść naprzeciw. Była silna siedem lat pościgu, siedem to liczba nieskończoności, przecież wiesz. Nie uciekać - przed nim, przed sobą, przed darem, przed światem, przed śmiercią, czy potrafiła nauczyć się z tym żyć?
Poddała się jego ruchom jak lalka, jak marionetka, nie oponując ani przez chwilę - niemal posłusznie podążając wzrokiem za ruchem jego rąk, na wnętrze własnych dłoni. Niewielu posiadało ten dar, niewielu potrafiło wyczytać przyszłość z pajęczyny zawiłych nici. Potrafiła to ona i potrafił on, być może miał słuszność, odnajdując w tym siłę. Linie rąk były na swój sposób fascynujące, nie dało się ich pozbyć - zalane kwasem, wypalone ogniem, wydrapane nożem, zawsze wracały na swoje miejsce, wyrastając ponad zgrubiałe blizny w niezmienionym kształcie, czasem po dniu, czasem po miesiącu, czasem po latach.
- Dlaczego? - zapytała, unosząc wzrok znad dłoni wprost na jego oczy, zapytała, choć jej głos drżał, może od zmęczenia, może od niepokoju, nie od łez. Zapytała, choć - a może właśnie dlatego - wiedziała, że pytanie to przysporzy mu cierpień być może porównywalnych do tych, przez które przechodziła ona sama. Znała go, wiedziała, jaki był, znała go lepiej niż wielu czarodziejów, a może nawet lepiej, niż on sam znał siebie - a przynajmniej tak jej się wydawało. Wiedziała, jak wiele kosztowało go wyznanie, które poczynił, zdawała sobie sprawę z tego, jak rzadko wypowiadał podobne słowa. Potrafiła więc również rozpoznać ich wartość. Dlaczego - dlaczego ci na tym zależy? Wcale nie była jedyną, która uciekała, obydwoje zdawali sobie sprawę z reguł gry, w którą grali - i na ich szachownicy chyba właśnie został zbity ostatni hetman. Odpowiedź tak naprawdę nie miała znaczenia, przecież ją znała. Zacisnęła dłonie w ciasne pięści, knykcie nie mogły pobieleć już bardziej - nie patrz, nieładnie podglądać.
Szach-mat, Ramsey.
bo ty jesteś
prządką
prządką
Po Vasylu nie pozostało nic. Nawet wspomnienie jego twarzy, zepsutej, zniszczonej, wykrzywionej w szaleńczym, bezgłośnym śmiechu stało się zbyt mgliste, by mógł je przywołać na poczekaniu. Poza chrapliwym brzmieniem jego głosu, wydobywającym się zza lekko falującej zasłony Sali Śmierci nie istniało już nic, co by mu go przypominało. Mijane w drodze na Nokturn wychudzone i ujadające kundle nie przywodziły go na myśl, choć nie raz kroczył za nim krok w krok, patrząc mu pod nogi, patrząc mu na ręce zaślepiony wielkością Grahama, który mu towarzyszył. I zdarzyło się, że trzej bracia się rozstali, każdy poszedł własną drogą.
Każdy z nich poszedł własną drogą, każda z tych ścieżek choć raz skręciła w stronę jej lazaretu.
Nie patrzył na jej dłonie — przecież doskonale wiedział, jaką mroczną prawdę skrywają; znał rozkład tych linii na pamięć, mógłby wyrysować je z zamkniętymi oczami, choć widział je jeden jedyny raz, czytał je za jej pozwoleniem jak przepis na życie. Zacisnęła je, czuł to, a on wraz z cicho wypowiedzianym pytaniem zacisnął dłonie wraz z nią, obejmując jej drobne, chude pięści w swoje, palcami szeroko rozłożonymi, obejmującymi wszystkie jej kostki. Patrzył jednak na nią, czując jak momentalnie grzęźnie w drewnianej podłodze, jak deski miękną pod naporem jego ciężaru, niezbyt wielkiego jak na mężczyznę jego postury i w jego wieku. A jednak zapadał się z każdą upływającą sekundą. Dlaczego? Co dlaczego? Jak dlaczego? Dlaczego pytasz? Przecież wiesz. Było tak wiele różnych odpowiedzi na to pytanie; tak wiele przychodziło mu na raz do głowy, że nie potrafił z mętliku wyłapać jednej konkretnej, którą mógłby jej przedstawić, którą mógłby się z nią podzielić w rozsądnym i logicznym argumencie. Patrzył na nią za to tak, jakby nie rozumiał pytania, patrzył intensywnie błyszczącymi stalowymi oczami w zastygłej bez wyrazu twarzy. Okalające jej pięści dłonie z każdą chwilą stawały się coraz cieplejsze, jej chłód ustępował gorącu jego ciała. Ale przecież nie był ogniem. Nigdy nie był płomiennym i wyniszczającym wszystko wkoło żywiołem. Emanował chłodem, walczył spokojem i lodem, który nawet stopiony ciepłem gasił żar. Był wodą, w najgorszym stanie skupienia. Stałą, twardą lodową krą, stojącą naprzeciw płynącym okrętom.
— Dobrze wiesz, dlaczego — odezwał się w końcu, po dłużącej chwili uciążliwego milczenia, szarpanego przez chrapliwe oddechy stojącego nieopodal trolla. Jej dłonie były delikatne, a resztki bijącego z nich zimna przyprawiały o gęsią skórkę. Ale nie dziś, już nie. — Nieustannie ze mną pogrywasz.— Doprowadzasz do szaleństwa, przestań.— Mącisz mi w głowie, tak jak mąciłaś w głowach moim braciom.— Słowa wypowiadał cicho, lecz bez lęku, twardo choć bez jadu; nie czuł względem niej nienawiści, nie czuł nawet złości. Gniew, który rozpalał go od wewnątrz w jej towarzystwie ukierunkowany był dziś na niego, bowiem on sam winien był popełnionych błędów, zaufania, które przerodziło się zażyłość, na którą nie powinien sobie nigdy pozwolić. Patrzył na jej piękną twarz — bladą, szczupłą, oznaczoną oznakami zmęczenia, sińcami po nieprzespanych nocach; patrzył w zielone oczy, które zdobyła pajęczynka drobnych żyłek wynikających z przemęczenia i zbyt wielu trosk i widział w niej odbicie porażki jaką poniósł. Był stworzony do czegoś innego; nie do tego. Na pewno nie do tego. Uskuteczniła swój plan, zamierzał dbać o jej bezpieczeństwo, choć miał inne sprawy na głowie, ważniejsze, losy świata ważyły się tuż pod jego nosem. Nie mógł sobie pozwolić na słabość nawet tak drobną, tak niewinną, nie mógł pozwolić sobie na czułe punkty — nawet jeśli piękne, nawet jeśli pociągające. — Ale nie jestem żadnym z nich.
Nie szach-mat, kochanie. Na tej planszy nie pozostał już żaden hetman, wszystkie figury zostały zbite, pozostawiając na szerokim polu dwie samotne figury, które nie mogły się zbić wzajemnie, a jedynie unikać przez wieczność. Ruch w stronę zagrożenia był zakazany gra dobiegła końca i nie miała swego zwycięzcy. Oboje stali się więc przegranymi tej rozgrywki. Zapędził się w kozi róg, pozwolił, by ta partia straciła cały sens.
— Twój troll zaraz się ocknie— poinformował ją nagle, spuszczając wreszcie wzrok na jej białe jak śnieg dłonie. Puścił je powoli, nabierając ze spokojem powietrza w płuca, a wraz z nim zapach jej skóry, zapach jej ciemnych, kruczych włosów, zapamiętale, delektując się tą jedną sekundą, którą bezczelnie ukradł. Odsunąwszy się w tył, uniósł na nią wzrok, krzyżując z nią spojrzenie. Pozwalał jej chełpić się wygraną, jeśli tym właśnie dla niej była jego porażka. Nie zamierzał wycofać się ze swych obietnic ani powziętych celów. Zapewni jej ochronę jakiej potrzebowała, by dalej leczyć jego i wszystkich Rycerzy Walpurgii, by wzbogacać Śmierciożerców o doskonałego sojusznika biegle władającego magią leczniczą. Była im potrzebna w tych czasach. Jej obecność nieoceniona — nie miał, co do tego żadnych wątpliwości.
— Masz urodziny, więc wszystkiego najlepszego.— Zaniechał pierwotnych planów; to już nie miało znaczenia. To nie mogło iść w tę stronę.
Nie cofał się już więcej, nie był tchórzem, uciekinierem. Osiągnął częściowo to, co zamierzał; jego osoba przestała być solą w jej oczach — może dziś, może już tak zostanie. Skryje ją pod bezpiecznym płaszczem ciemności na suchych, chłodnych warunkach. Potrzebowali się wzajemnie, ta umowa miała charakter dwustronny — musieli dochować jej niepisanych wytycznych.
Przeistoczył w czarny dym, w chwili kiedy troll wreszcie doszedł do siebie; dym, który czerpał swą moc z czarnej i mrocznej magii, tej samej, która nad nią, nad jej dzieckiem i domem miała sprawować pieczę. Wyleciał, przez otwarte drzwi, zatrzaskując je za sobą z impetem, pędem wiatru, uciekającą chwilą.
Nieumiejętnie wykorzystane zwycięstwo nic nie znaczy, Cassandro.
Każdy z nich poszedł własną drogą, każda z tych ścieżek choć raz skręciła w stronę jej lazaretu.
Nie patrzył na jej dłonie — przecież doskonale wiedział, jaką mroczną prawdę skrywają; znał rozkład tych linii na pamięć, mógłby wyrysować je z zamkniętymi oczami, choć widział je jeden jedyny raz, czytał je za jej pozwoleniem jak przepis na życie. Zacisnęła je, czuł to, a on wraz z cicho wypowiedzianym pytaniem zacisnął dłonie wraz z nią, obejmując jej drobne, chude pięści w swoje, palcami szeroko rozłożonymi, obejmującymi wszystkie jej kostki. Patrzył jednak na nią, czując jak momentalnie grzęźnie w drewnianej podłodze, jak deski miękną pod naporem jego ciężaru, niezbyt wielkiego jak na mężczyznę jego postury i w jego wieku. A jednak zapadał się z każdą upływającą sekundą. Dlaczego? Co dlaczego? Jak dlaczego? Dlaczego pytasz? Przecież wiesz. Było tak wiele różnych odpowiedzi na to pytanie; tak wiele przychodziło mu na raz do głowy, że nie potrafił z mętliku wyłapać jednej konkretnej, którą mógłby jej przedstawić, którą mógłby się z nią podzielić w rozsądnym i logicznym argumencie. Patrzył na nią za to tak, jakby nie rozumiał pytania, patrzył intensywnie błyszczącymi stalowymi oczami w zastygłej bez wyrazu twarzy. Okalające jej pięści dłonie z każdą chwilą stawały się coraz cieplejsze, jej chłód ustępował gorącu jego ciała. Ale przecież nie był ogniem. Nigdy nie był płomiennym i wyniszczającym wszystko wkoło żywiołem. Emanował chłodem, walczył spokojem i lodem, który nawet stopiony ciepłem gasił żar. Był wodą, w najgorszym stanie skupienia. Stałą, twardą lodową krą, stojącą naprzeciw płynącym okrętom.
— Dobrze wiesz, dlaczego — odezwał się w końcu, po dłużącej chwili uciążliwego milczenia, szarpanego przez chrapliwe oddechy stojącego nieopodal trolla. Jej dłonie były delikatne, a resztki bijącego z nich zimna przyprawiały o gęsią skórkę. Ale nie dziś, już nie. — Nieustannie ze mną pogrywasz.— Doprowadzasz do szaleństwa, przestań.— Mącisz mi w głowie, tak jak mąciłaś w głowach moim braciom.— Słowa wypowiadał cicho, lecz bez lęku, twardo choć bez jadu; nie czuł względem niej nienawiści, nie czuł nawet złości. Gniew, który rozpalał go od wewnątrz w jej towarzystwie ukierunkowany był dziś na niego, bowiem on sam winien był popełnionych błędów, zaufania, które przerodziło się zażyłość, na którą nie powinien sobie nigdy pozwolić. Patrzył na jej piękną twarz — bladą, szczupłą, oznaczoną oznakami zmęczenia, sińcami po nieprzespanych nocach; patrzył w zielone oczy, które zdobyła pajęczynka drobnych żyłek wynikających z przemęczenia i zbyt wielu trosk i widział w niej odbicie porażki jaką poniósł. Był stworzony do czegoś innego; nie do tego. Na pewno nie do tego. Uskuteczniła swój plan, zamierzał dbać o jej bezpieczeństwo, choć miał inne sprawy na głowie, ważniejsze, losy świata ważyły się tuż pod jego nosem. Nie mógł sobie pozwolić na słabość nawet tak drobną, tak niewinną, nie mógł pozwolić sobie na czułe punkty — nawet jeśli piękne, nawet jeśli pociągające. — Ale nie jestem żadnym z nich.
Nie szach-mat, kochanie. Na tej planszy nie pozostał już żaden hetman, wszystkie figury zostały zbite, pozostawiając na szerokim polu dwie samotne figury, które nie mogły się zbić wzajemnie, a jedynie unikać przez wieczność. Ruch w stronę zagrożenia był zakazany gra dobiegła końca i nie miała swego zwycięzcy. Oboje stali się więc przegranymi tej rozgrywki. Zapędził się w kozi róg, pozwolił, by ta partia straciła cały sens.
— Twój troll zaraz się ocknie— poinformował ją nagle, spuszczając wreszcie wzrok na jej białe jak śnieg dłonie. Puścił je powoli, nabierając ze spokojem powietrza w płuca, a wraz z nim zapach jej skóry, zapach jej ciemnych, kruczych włosów, zapamiętale, delektując się tą jedną sekundą, którą bezczelnie ukradł. Odsunąwszy się w tył, uniósł na nią wzrok, krzyżując z nią spojrzenie. Pozwalał jej chełpić się wygraną, jeśli tym właśnie dla niej była jego porażka. Nie zamierzał wycofać się ze swych obietnic ani powziętych celów. Zapewni jej ochronę jakiej potrzebowała, by dalej leczyć jego i wszystkich Rycerzy Walpurgii, by wzbogacać Śmierciożerców o doskonałego sojusznika biegle władającego magią leczniczą. Była im potrzebna w tych czasach. Jej obecność nieoceniona — nie miał, co do tego żadnych wątpliwości.
— Masz urodziny, więc wszystkiego najlepszego.— Zaniechał pierwotnych planów; to już nie miało znaczenia. To nie mogło iść w tę stronę.
Nie cofał się już więcej, nie był tchórzem, uciekinierem. Osiągnął częściowo to, co zamierzał; jego osoba przestała być solą w jej oczach — może dziś, może już tak zostanie. Skryje ją pod bezpiecznym płaszczem ciemności na suchych, chłodnych warunkach. Potrzebowali się wzajemnie, ta umowa miała charakter dwustronny — musieli dochować jej niepisanych wytycznych.
Przeistoczył w czarny dym, w chwili kiedy troll wreszcie doszedł do siebie; dym, który czerpał swą moc z czarnej i mrocznej magii, tej samej, która nad nią, nad jej dzieckiem i domem miała sprawować pieczę. Wyleciał, przez otwarte drzwi, zatrzaskując je za sobą z impetem, pędem wiatru, uciekającą chwilą.
Nieumiejętnie wykorzystane zwycięstwo nic nie znaczy, Cassandro.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Lazaret
Szybka odpowiedź