Wnętrze
Strona 1 z 4 • 1, 2, 3, 4
AutorWiadomość
Wnętrze
Wnętrze wagonu jest skromne i ciasne. Drewniane rozsuwane drzwi mają zamontowaną blokadę umożliwiającą zatrzaśnięcie ich od wewnątrz. Naprzeciw znajduje się szerokie na całą długość okno zakryte jasną, ale nieco wyblakłą i zbyt długą firanką. Materac, do którego prowadzą prowizoryczne schodki ułożone ze starych skrzyń - gdy nie są potrzebne w tej formie, służą za krzesła - został rzucony na szafki, w których Marcel przechowuje swoje prywatne rzeczy: wymieszane wszystko ze wszystkim, od ubrań począwszy, przez pieniądze, po nieliczne książki będące szkolną pozostałością, pamiątki, żywność, eliksiry i magiczne komponenty. Prócz tego w wagonie mieści się niewiele, stary dywan nadaje wrażenia przytulności, a licha jasna i miękko obita ława wydaje się dostateczna, by odpocząć za dnia - nawet jeśli sprawia pewne osobliwe wrażenie mebla, który może się rozlecieć chwilę po zajęciu na nim miejsca. Nad kanapą gwoździem został przypięty list gończy za Justine Tonks.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Pozbył się już wszystkiego: rozrzucane ulotki, rozwieszane plakaty, nic nie zostało w jego wagonie - szczątki tego, co zachował, a czego nie zdążył rozłożyć na mieście, spłonęły w tańczących płomieniach świec. Nie zamierzał zostawiać dowodów, a już z pewnością nie zamierzał tego robić tutaj - na Arenie, miał duży szacunek względem ludzi, którzy zaoferowali mu nie tylko dom, ale i pomogli ukryć problematyczną tożsamość. To, co robił, nie mogło dotyczyć tego miejsca, nawet jeśli zdążył zaangażować w to Finley - nie zamierzał sprawiać kłopotów panu Carringtonowi. Albo nie większych, niż już sprawił. Martwiła go Sheila, miał przed oczyma jej listy, w których martwiła się o braci, o to, że nie wracali do domów, ale musiała zrozumieć, że istniały sprawy ważniejsze: nawet, jeśli jeden i drugi poruszali się w tym wszystkim tylko pół świadomie. Strzępy spopielonych papierów przy kopertach pozostały po wiadomości od Jamesa, nie odpisał na tamten list, wyszedł stąd na nocny chłód, dając się uderzyć zimowemu powietrzu i spędził noc nad Tamizą, bijąc w jej mętną i brudną taflę kamieniami. Kiedyś szukałby w ten sposób kłopotów, ale dzisiaj coraz trudniej było napotkać w tym mieście żywą duszę. Złość zatruwała wtedy ciało, pulsowała w skroni, zalewała serce, wypełniając go jedynie silnym przeświadczeniem, że to, co robił, było słuszne i że to, a co się zdobył, to zdecydowanie za mało. Że gotów był postawić kolejny krok. Że jego matka, że Celine, że nie pozwoli o ich śmierci zapomnieć, że sprawi, by ich śmierć nie była pozbawiona sensu i znaczenia. Że nikt więcej - nie umrze w ten sposób. Dziś gotów był uwierzyć, że własnymi rękoma będzie w stanie odwrócić nurt płynącej rzeki. Wsparcie przyjaciół bardzo mu pomogło - to chyba dzięki nim uwierzył we własną siłę. Każdy dołożył do tego planu swoją cegłę, którą wznieśli mur mający oddzielić biednych od bogatych - wzniosłe myśli w jego głowie zdawały się znaleźć gdzież poza kontrolą, lawirowały raz chaotycznie, a raz patetycznie, odrzucając wszystko inne na dalszy plan. Czekał - mieli przyjść - przygotowując się samemu, jasne włosy były jego charakterystycznym znakiem rozpoznawczym. Nie sądził, by prowodyrka całego zajścia wciąż go pamiętała, ale nie zamierzał, nie chciał odświeżać jej pamięci. - Capillus - wypowiedział, kierując kraniec różdżki na samego siebie, zamierzając skrócić włosy i zamienić je na nie mniej charakterystyczne rude, sieć piegów komponowała się z nimi naturalnie.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
The member 'Marcelius Sallow' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 51
'k100' : 51
Nie odzywał się już od paru dni, nie odpisał na jego list. To nie było normalne. To byłoby normalne, gdyby to była Eve, Sheila, Jeanie — ta już nie mogła, była martwa. To byłoby normalne, gdyby to była Finley. Dziewczyny tak po prostu miały, ale Marcel? Bywał już zły, ale nie tak, by nie dać żadnego znaku życia tuż po tym, jak wysłał do niego parę listów z prośbami o potajemne akcje przeciwko arystokratycznej rodzinie. Wszystkie listy spalił, nie zostawiając śladu po budzącej wątpliwości i skrajne odczucia korespondencji. Nie obawiał się tak bardzo, że Sheila je odnajdzie, choć wątpił, by grzebała w jego rzeczach. Prędzej czy później musiała się dowiedzieć, była już dorosła, a niewiedza nie chroniła jej lepiej. Wręcz przeciwnie. Obawiał się raczej, że przypadkiem listy trafią w niepowołane ręce, a to da tylko argumenty niewłaściwym osobom do tego, by odpowiednio zareagować. Ale Marcel — Marcel milczał. Martwił się. Obawiał się najgorszego; że wpadł w kłopoty, podpadł zanim akcja charytatywna miała miejsce. Miał nadzieję, że jego milczenie nie wynika z wakacji w Tower, albo co gorsza... Nie dopuszczał do siebie myśli, że poszedł tam sam, by obrzucić czarownicę zepsutymi rybami. A jednak nie dawało mu to spokoju, nie mógł po prostu udać, że jakiś wewnętrzny głos kazał to sprawdzić.
Coś pęczniało w żołądku. Nie wiedział jeszcze co, ale to było coś obrzydliwego.
Zjawił się w cyrku, cichaczem omijając wszystkie przeszkody. Powoli i ostrożnie stawiał kroki, czając się za namiotem, potem kolorowymi wozami, wypatrując czujnie i uważnie przyjaciela, ale także ludzi, którzy mogliby go stąd przegonić. Wiedział, że bliskie relacje nie upoważniają go do wchodzenia tutaj tak, jakby był u siebie, a lubił swój tyłek i nie chciał, by przypadkiem dziabnął go spuszczony ze smyczy tygrys.
Nie miał przy sobie nic, prócz własnej różdżki, jak zawsze wetkniętej w rękaw ciepłej kurtki. Nie miał już ulotek, które dostał od Thomasa. Nie podejrzewał nawet, że jego brat angażował się w pomoc Marcelowi bardziej niż tworząc z Eveline obrzydliwe ulotki, które wciskał ludziom i rozwieszał na mieście. Nie żałował. Nie mógł. Ostatecznie nie wydarzyło się nic złego, nikt ich nie przyłapał, nic im nie groziło — z pewnością nikt ich też nie rozpoznał. Był to Marcelowi winien, tak jak cała prawdę o Celinie.
Kiedy zbliżył się do jego wozu, od razu chwycił za klamkę i otworzył drzwi, nie przypuszczając, że może mógłby mu przerwać w czymś, czego nie chciał oglądać. Popatrzył na niego chwilę, zapominając o złości, która pojawiła się w pierwszej chwili — w końcu był, łajdak, miał się dobrze, po prostu nie raczył mu odpisać. Jego uwagę przyciągnął rdzawy kolor włosów.
— Cóż... Twarzowo. Wyglądasz... bardzo korzystnie stary... — zająknął się, marszcząc brwi. Kłamanie zwykle przychodziło mu z łatwością, ale tym razem nawet to nie mogło mu przejść przez gardło. — Bardzo... wyszczupla cię to — bąknął, unosząc jedną brew wyżej, a na końcu zdania zadźwięczało pytanie. — Wychodzisz? Właśnie wpadłem... Pomyślałem, że... Wiesz, pójdziemy na piwo.
Coś pęczniało w żołądku. Nie wiedział jeszcze co, ale to było coś obrzydliwego.
Zjawił się w cyrku, cichaczem omijając wszystkie przeszkody. Powoli i ostrożnie stawiał kroki, czając się za namiotem, potem kolorowymi wozami, wypatrując czujnie i uważnie przyjaciela, ale także ludzi, którzy mogliby go stąd przegonić. Wiedział, że bliskie relacje nie upoważniają go do wchodzenia tutaj tak, jakby był u siebie, a lubił swój tyłek i nie chciał, by przypadkiem dziabnął go spuszczony ze smyczy tygrys.
Nie miał przy sobie nic, prócz własnej różdżki, jak zawsze wetkniętej w rękaw ciepłej kurtki. Nie miał już ulotek, które dostał od Thomasa. Nie podejrzewał nawet, że jego brat angażował się w pomoc Marcelowi bardziej niż tworząc z Eveline obrzydliwe ulotki, które wciskał ludziom i rozwieszał na mieście. Nie żałował. Nie mógł. Ostatecznie nie wydarzyło się nic złego, nikt ich nie przyłapał, nic im nie groziło — z pewnością nikt ich też nie rozpoznał. Był to Marcelowi winien, tak jak cała prawdę o Celinie.
Kiedy zbliżył się do jego wozu, od razu chwycił za klamkę i otworzył drzwi, nie przypuszczając, że może mógłby mu przerwać w czymś, czego nie chciał oglądać. Popatrzył na niego chwilę, zapominając o złości, która pojawiła się w pierwszej chwili — w końcu był, łajdak, miał się dobrze, po prostu nie raczył mu odpisać. Jego uwagę przyciągnął rdzawy kolor włosów.
— Cóż... Twarzowo. Wyglądasz... bardzo korzystnie stary... — zająknął się, marszcząc brwi. Kłamanie zwykle przychodziło mu z łatwością, ale tym razem nawet to nie mogło mu przejść przez gardło. — Bardzo... wyszczupla cię to — bąknął, unosząc jedną brew wyżej, a na końcu zdania zadźwięczało pytanie. — Wychodzisz? Właśnie wpadłem... Pomyślałem, że... Wiesz, pójdziemy na piwo.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
my life is one big
'why did I do that' moment
'why did I do that' moment
Wciąż mogła zawrócić. Wiedziała o tym. Wystarczyło tylko zatrzymać się, okręcić na pięcie zgrabnym, wyuczonym ruchem, a następnie po prostu opuścić to miejsce, dopóki rytm serca nie powróci do zwyczajowego trzepotu, póki chłód rąk nie będzie winą pogody, a nie strachu. Obawy, przypominającej o własnej śmiertelności, o stąpaniu na kruchej tafli lodu istnienia. Ale nie potrafiła. Chociaż ten jeden raz, instynkt nakazujący natychmiastowy odwrót - nie zareagował. Bo jej oczy, nie były tylko jej oczyma. Uszy też nie należały do niej. Słodkie kłamstwa pląsające na języku, nie służyły już jedynie jej. I nie wiedziała do końca, jak czuć się z podobną zmianą, czy kwestionować podjęte wybory, czy po prostu je zaakceptować jak zwykle, bez pytań, bez poszukiwań głębszego sensu. Zignorowanie ich wydawało się najprostsze. Najrozsądniejsze nawet, w obliczu kolejnych wykonywanych kroków oraz wzroku ku niebu wzniesionemu, jakby na horyzoncie miała odnaleźć jakiś znak, mogący podnieść na duchu, zezwolić na głębsze nabranie oddechu do drżącej piersi. To było kompletne szaleństwo. To, co zamierzali zrobić. Lecz czym było życie, jeśli nie nieustającym szaleństwem? Zapewne czymś sympatyczniejszym, odpowiedziałaby jej jakże cyniczna dusza, ale dziś jak nigdy, zamierzała być pełna wiary. Robili coś potrzebnego, nawet jeśli utonie to w okrucieństwie rzeczywistości. Nawet jeżeli przyjdzie im za to zapłacić. Straceni za guzik, maltretowani za słowa. Wargi zaciskają się w cienką linię, lecz tłumi gniew, bo tam, gdzie wrzała złość, gnieździł się również lęk. Lęk, jaki nakazywał spalić wszelkie dowody współudziału, począwszy od pojedynczych ulotek po notatki spisywane w języku gaelickim, których wzorem i radą kreśliła odpowiednie sploty zdań. Zmuszał do pozbycia się płaszcza, w którym przemierzała tamtą noc, na rzecz innego, wyglądającego nieco marniej od poprzedniego. Aż wreszcie szeptał o ostrożności, o niezwracaniu na siebie zbytniej uwagi. Była więc uważna, w każdym fragmencie, jaki się obecnie na Finley składał, a zarazem tak rozkosznie beztroska, bo jak inaczej można było wytłumaczyć to dźgnięcie palcem wskazującym w bok Jamesa, gdy ten stanął jej jakże niegrzecznie na drodze, a raczej w drzwiach, przez które zamierzała wejść?
- Po prostu powiedz mu, że jest śliczny i musicie to uczcić - chyba zabrzmiała marudnie, acz kącik ust uniósł się psotnie, kiedy przecisnęła się obok bruneta prędko. Nie sądziła, że ten się pojawi, albo że weźmie udział w...w tym wszystkim. Zdziwione spojrzenie, skierowała na obecnego już rudzielca, po czym uniosła się na samych czubkach stóp, palce wskazujące przytykając do policzków - Wążur - przywitała się, marnie imitując akcent zasłyszany tygodnie temu od tajemniczego wróżbity - Jak wyglądam? - zapytała, chcąc zapadającą niezręczność między chłopcami przekuć na wspólne przewrócenie ślepiami nad nieszczęsną panienką Jones - Poprosiłam Norę, by pomalowała mnie, jak jedną ze swoich francuskich dziewczyn. Nie chcecie wiedzieć, co mi odpowiedziała - zdecydowanie chcieliby, to faceci, ale ten sekrecik postanowiła samolubnie zatrzymać dla siebie. Jasne pukle zastąpiła czerń kosmyków peruki, sięgających nieco poniżej podbródka, z prostą grzywką niemal wpadającą w oczy, podkreślone kocią, czarną kreską, przez co te wydawały się węższe niż w rzeczywistości. Zaakcentowanie brwi oraz karminu ust wyostrzyło delikatne dotąd rysy, dorysowany pieprzyk nad wargą przyciągał wzrok, a beret granatowy dorzuciła ku własnej uciesze, bo skoro i tak miała ryzykować wszystkim, co miała, to dlaczego nie z odrobiną stylu? Wydawała się zastanawiająco pogodna, jak na kogoś, komu w przepastnej kieszeni ciążył niewielki pakunek, który niebawem wiele kwestii ma pod znakiem zapytania postawić. I jak na kogoś, kto gotów był iść w samą paszczę lwa.
Jak ja Cię obronię i po czyjej stronie
Stanąć mam dziś, gdy oczu wrogich sto?
Stanąć mam dziś, gdy oczu wrogich sto?
Wpadł do wagonu jak burza, z typową dla siebie werwą. Szybko, szybko, życie było pędem - może właśnie dlatego wścibski szczur rozumiał się tak dobrze z akrobatą o gorącym sercu. Był pod wrażeniem tego, z jaką werwą Marcel zabrał się do pracy, jak zorganizował garstkę zapaleńców. Może powinien się mu przyznać do pisywania do „Czarownicy”, opowiedzieć więcej o „Proroku Codziennym”? Marcel nie był mistrzem pióra, ale pomysły - jego i Tomka - były świetne. Po sekundzie Steff odgonił jednak śmiałe plany. Czas skupić się na tym, pięknym, bo spontanicznym.
Już dawno pozbył się plakatów i ulotek. Serce biło mu mocno, entuzjastycznie, choć w ustach czuł jakąś gorycz. Może to przez opowiadanie szczurom o trupach. Nigdy żadnego nie jadł, ale pamiętał ich zapach, smród śmierci, silny dla gryzonia. Nie zapomni, niestety. Może nie chciał zapomnieć, może powinien pamiętać. O tym zapachu, o Bertiem, o mamie Marcela.
O Justine i Connaught Square - bał się potwornie, ale nie miał zamiaru zostawić Sallowa. Znał go. Mógł mu pomóc. Musiał mu pomóc.
Poza tym, robili to w szczytnym celu.
Przystanął, widząc w środku Jamesa.
-Też idziesz z Marcelem? - uniósł brwi, na ustach wymalował się zaskoczony uśmiech. Jeszcze niedawno zrzędził Marcelowi, że szkoda, że nie mogą się niektórymi sprawami dzielić z Jamesem, a teraz...
-Miej na niego oko, dobrze? I nie wpakuj się znowu do Tower, nie wierzę, że to przede mną zataiłeś. - poprosił, wciskając Doe w ręce dwa przedmioty. Kilka dni temu chciał go ofuknąć za to Tower, ale nie umiał gniewać się długo. Żal po śmierci Jeanie przyćmił inne doniesienia Tomka.
Zerknął na Finnie, jej się spodziewał. Przepraszająco. To dla niej przygotował jedną z pomocy, ale Jamesowi bardziej się przyda, skoro był najwyraźniej karany.
-Chłopakom bardziej się przyda. Poradzisz sobie? Śliczny beret! - rzucił, aż wreszcie uśmiechnął się promiennie do rudego Marcela i podał mu ostatni przedmiot.
-Wyglądasz jak jakiś Weasley, no no! Dobra, wszyscy gotowi? Czas jest tutaj kluczowy, rzucam zaklęcia i biegnijcie! - poprosił, nieświadom, że tylko dwoje z trojga zebranych wie o co mu chodzi.
Zwrócił różdżkę na Jamesa aby rzucić na niego zaklęcie Kameleona. Następnie zrobił to samo dla Marcela i na koniec dla Finnie. Spojrzał kontrolnie na swoje dzieło - czy znikli mu z oczu, wtopili się w tło?
Jeśli tak - czas stąd iść. Dał niewidzialnym znak ręką, by biegli dalej, a widzialnych powstrzyma, w razie czego.
Ekwipunek wysłany do mg, przekazuję Jamesowi przedmioty 1 i 2, a Marcelowi przedmiot 3
Rzucam zaklęcia z kolejnoscia wskazana w poscie
/zt wszyscy jeśli zaklęcia się udały i nie ma k1
Już dawno pozbył się plakatów i ulotek. Serce biło mu mocno, entuzjastycznie, choć w ustach czuł jakąś gorycz. Może to przez opowiadanie szczurom o trupach. Nigdy żadnego nie jadł, ale pamiętał ich zapach, smród śmierci, silny dla gryzonia. Nie zapomni, niestety. Może nie chciał zapomnieć, może powinien pamiętać. O tym zapachu, o Bertiem, o mamie Marcela.
O Justine i Connaught Square - bał się potwornie, ale nie miał zamiaru zostawić Sallowa. Znał go. Mógł mu pomóc. Musiał mu pomóc.
Poza tym, robili to w szczytnym celu.
Przystanął, widząc w środku Jamesa.
-Też idziesz z Marcelem? - uniósł brwi, na ustach wymalował się zaskoczony uśmiech. Jeszcze niedawno zrzędził Marcelowi, że szkoda, że nie mogą się niektórymi sprawami dzielić z Jamesem, a teraz...
-Miej na niego oko, dobrze? I nie wpakuj się znowu do Tower, nie wierzę, że to przede mną zataiłeś. - poprosił, wciskając Doe w ręce dwa przedmioty. Kilka dni temu chciał go ofuknąć za to Tower, ale nie umiał gniewać się długo. Żal po śmierci Jeanie przyćmił inne doniesienia Tomka.
Zerknął na Finnie, jej się spodziewał. Przepraszająco. To dla niej przygotował jedną z pomocy, ale Jamesowi bardziej się przyda, skoro był najwyraźniej karany.
-Chłopakom bardziej się przyda. Poradzisz sobie? Śliczny beret! - rzucił, aż wreszcie uśmiechnął się promiennie do rudego Marcela i podał mu ostatni przedmiot.
-Wyglądasz jak jakiś Weasley, no no! Dobra, wszyscy gotowi? Czas jest tutaj kluczowy, rzucam zaklęcia i biegnijcie! - poprosił, nieświadom, że tylko dwoje z trojga zebranych wie o co mu chodzi.
Zwrócił różdżkę na Jamesa aby rzucić na niego zaklęcie Kameleona. Następnie zrobił to samo dla Marcela i na koniec dla Finnie. Spojrzał kontrolnie na swoje dzieło - czy znikli mu z oczu, wtopili się w tło?
Jeśli tak - czas stąd iść. Dał niewidzialnym znak ręką, by biegli dalej, a widzialnych powstrzyma, w razie czego.
Ekwipunek wysłany do mg, przekazuję Jamesowi przedmioty 1 i 2, a Marcelowi przedmiot 3
Rzucam zaklęcia z kolejnoscia wskazana w poscie
/zt wszyscy jeśli zaklęcia się udały i nie ma k1
intellectual, journalist
little spy
little spy
Steffen Cattermole
Zawód : młodszy specjalista od klątw i zabezpieczeń w Gringottcie, po godzinach reporter dla "Czarownicy"
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
I like to go to places uninvited
OPCM : 30 +7
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 35 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 16
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Steffen Cattermole' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 17
--------------------------------
#2 'k8' : 7, 3, 3, 4, 1, 6, 2
--------------------------------
#3 'k100' : 46
--------------------------------
#4 'k8' : 8, 4, 8, 5, 8, 2, 1
--------------------------------
#5 'k100' : 45
--------------------------------
#6 'k8' : 1, 3, 8, 1, 6, 4, 1
#1 'k100' : 17
--------------------------------
#2 'k8' : 7, 3, 3, 4, 1, 6, 2
--------------------------------
#3 'k100' : 46
--------------------------------
#4 'k8' : 8, 4, 8, 5, 8, 2, 1
--------------------------------
#5 'k100' : 45
--------------------------------
#6 'k8' : 1, 3, 8, 1, 6, 4, 1
25 XI 1957
come and find me, in the darkness
where I've been hiding
where I've been hiding
Światła błyszczą, pląsają beztrosko w kąciku oka, zachęcając feerią barw do zagłębienia się w świat zabaw oraz uciech, prostych przyjemności oraz umiejętności przekraczające nawet to magiczne rozumowanie. Muzyka wesoła, skoczna, nawołuje do wirowania podług jej melodii, do zatracania się w kolorach oraz śmiechu, tak z rzadka na ulicach Londynu słyszanych. Nie zatrzymuje się jednak, nie cofa ni o krok, nie odwróci się i nie pomknie do źródła tych wszystkich osobliwości. Nie dlatego, że zna je na wylot, czasem niektóre występy warto obejrzeć i dziesiątki razy, by móc jeden drobny element odkryć na nowo. Nie odejdzie, albowiem we wnętrzu tlił się żar, żar determinacji oraz pewności, słuszności i pewnie czegoś jeszcze, ale chyba o tym już zdążyła zapomnieć. I chociaż nie zaciskała drobnych dłoni kurczowo w piąstki, ani brwi złowróżbnie nie marszczyła, w zasadzie przy co drugim kroku wykonywała obrót wokół własnej osi, jakby to miało ułatwić w jakikolwiek sposób rozstanie, tak w popiole spojrzenia szło ujrzeć ten upór nad upory. I lęk. Obawę delikatną, wymagającą krzty odwagi, gdy stanęła przed wagonem. Unosząc głowę, nie zauważyła na dachu znajomej sylwetki, jak mogłaby, gdy ten podbijał właśnie niebo ku uciesze tłumów? To jeszcze bardziej było martwiące, gdy za drzwi pochwyciła i przesunęła je ze zgrzytem. Tak wchodzić tu samotnie, kiedy nie wiadomo, czy pod stertą ciuchów zaległych na podłodze, coś nie postanowiło ze stanu nieistnienia nagle zaistnieć. Regulaminowe sprzątanie nikogo by nie zabiło, pomyślała pochmurnie, uprzejmie ignorując swój własny bajzel, jaki tkwił w jej osobistej ostoi. Lumos rozjaśniło wnętrze, wywołało też zmarszczenie noska i kichnięcie, niemniej odwrotu nie było. Zagłębiła się w Marcelowe królestwo, niemal natychmiast w kilku krokach pokonując dystans dzielący ją od łóżka. To tam pozostawiła wyczekiwany pakunek, pewna, że jak ten padnie nieprzytomny na posłanie, to odczuje jego niewygodną obecność. Chciała dołożyć jeszcze karteczkę, ale w ostatniej chwili się powstrzymała, rozglądając się po otoczeniu, tknięta jakąś psotą. Znalezienie atramentu oraz pióra nie zajęło zbyt wiele czasu, a Finnie, z wytkniętym w kąciku ust językiem, mogła poprawić krótką wiadomość, a następnie ułożyć ją na poprzednie miejsce. Schnący tusz dumnie głosił: nie wydaj na
| zt
Jak ja Cię obronię i po czyjej stronie
Stanąć mam dziś, gdy oczu wrogich sto?
Stanąć mam dziś, gdy oczu wrogich sto?
|12.01.1958
Sytuacja się zmieniła. Miało być na spokojnie jak najdalej od tego pieprzonego miasta. W jakimś portowym pubie na największym zadupiu kraju, gdzie podłoga się klei, a właściciele nie zadają zbędnych pytań, nalewając kolejną szklankę czegoś, co nie powinno się nazywać alkoholem.
Niestety, ostatnio większość moich planów daje dupy.
Mogłam się tego spodziewać, przecież w ogarniętym rozpierduchą kraju stabilność jest prawdziwym luksusem. A kiedy trzeba jeszcze trzymać rękę na pulsie przez pracę i kolejne wymysły rządu, to poziom trudności utrzymania przynajmniej jakiejś iluzji normalności wzrasta o sto procent.
Chuj wie, czy moje dzieci nie zostaną zabrane do wojska przed czasem podczas wymyślonej na kolanie łapanki. Albo może załapią się na czystki? Kurwa, kiedy ostatnio na jeden wieczór opuściłam Londyn, to Kostek trawił do Tower. Pewnie, gdybym była na miejscu, to mogłabym jakoś go przed tym uchronić... ale nie, bo musiałam tłuc się z wrogami systemu po krzakach.
Tym razem nie będę ryzykować.
Od rana sypał śnieg, pod wieczór zmieniając ulice w coś, co mogłoby przypominać dom, gdyby tylko pozbyć się tego obrzydliwego smrodu, z którym nie radził sobie nawet zimowy morski wiatr. Żeby przetrwać drogę w stronę Areny Carringtona, ukrywam twarz w szaliku, wygryzionym w paru miejscach przez mole. Ciepło w ryj i przy okazji zmyli tych, którzy mogą mnie śledzić. Zauważyłam, że dosyć łatwo jest ujść za chłopaczka-żebraka, jeśli narzucić na siebie odpowiednią ilość ubrań. Stworzyć maskujące warstwy. Lepiej się odrobinę przegrzać niż ryzykować, że pojawi się niepotrzebny "ogon".
Wraz z nowymi zleceniami przybyło mi wrogów, ale w tym biznesie tak już jest.
Śnieg pod moimi nogami jest sypki jak piasek i z każdą minutą robi się go coraz więcej. Ślady znikają same - nawet nie trzeba się wysilać i czarować.
Idealnie.
Kiedy już znajduję się na miejscu, zbaczam ze ścieżek, którymi chadzają goście, kierując się wprost “za kulisy” Areny. Mimo śnieżycy krąży tu parę osób, tak że chwytam pierwszego lepszego delikwenta, żeby zapytać o drogę. Chłopak jest trochę oporny, ale kiedy ściągam szalik z twarzy, rozpoznaje mnie i kieruje w stronę właściwego wozu. Cóż, dobrze jest mieć odpowiednią reputację na ulicy - a przynajmniej w tych gorszych dzielnicach.
Przed wejściem do wozu były zaspy, jakby ktoś olał odśnieżanie, mając nadzieję, że śnieg zasypie całą drewnianą konstrukcję, w której właściciel miałby dotrwać aż do samej wiosny. Jaka szkoda, że jestem zmuszona mu w tym przeszkodzić...
Ostrożnie wchodzę po skutych lodem drewnianych stopniach i bez zbędnego pierdolenia zaczynam walić pięścią w drzwi.
-Carrington. - podnoszę głos, ale nie na tyle, żeby zostać usłyszaną przez całą resztę cyrkowców. - Tu Raskolnikova. Plany się zmieniły. Wpuszczaj, bo mamy do przegadania.
Słyszałam, że młody zwiedził Tower od środka i wypróbował ich mało wyszukanych rozrywek, ale umowa to umowa. Takie już jest życie.
Sytuacja się zmieniła. Miało być na spokojnie jak najdalej od tego pieprzonego miasta. W jakimś portowym pubie na największym zadupiu kraju, gdzie podłoga się klei, a właściciele nie zadają zbędnych pytań, nalewając kolejną szklankę czegoś, co nie powinno się nazywać alkoholem.
Niestety, ostatnio większość moich planów daje dupy.
Mogłam się tego spodziewać, przecież w ogarniętym rozpierduchą kraju stabilność jest prawdziwym luksusem. A kiedy trzeba jeszcze trzymać rękę na pulsie przez pracę i kolejne wymysły rządu, to poziom trudności utrzymania przynajmniej jakiejś iluzji normalności wzrasta o sto procent.
Chuj wie, czy moje dzieci nie zostaną zabrane do wojska przed czasem podczas wymyślonej na kolanie łapanki. Albo może załapią się na czystki? Kurwa, kiedy ostatnio na jeden wieczór opuściłam Londyn, to Kostek trawił do Tower. Pewnie, gdybym była na miejscu, to mogłabym jakoś go przed tym uchronić... ale nie, bo musiałam tłuc się z wrogami systemu po krzakach.
Tym razem nie będę ryzykować.
Od rana sypał śnieg, pod wieczór zmieniając ulice w coś, co mogłoby przypominać dom, gdyby tylko pozbyć się tego obrzydliwego smrodu, z którym nie radził sobie nawet zimowy morski wiatr. Żeby przetrwać drogę w stronę Areny Carringtona, ukrywam twarz w szaliku, wygryzionym w paru miejscach przez mole. Ciepło w ryj i przy okazji zmyli tych, którzy mogą mnie śledzić. Zauważyłam, że dosyć łatwo jest ujść za chłopaczka-żebraka, jeśli narzucić na siebie odpowiednią ilość ubrań. Stworzyć maskujące warstwy. Lepiej się odrobinę przegrzać niż ryzykować, że pojawi się niepotrzebny "ogon".
Wraz z nowymi zleceniami przybyło mi wrogów, ale w tym biznesie tak już jest.
Śnieg pod moimi nogami jest sypki jak piasek i z każdą minutą robi się go coraz więcej. Ślady znikają same - nawet nie trzeba się wysilać i czarować.
Idealnie.
Kiedy już znajduję się na miejscu, zbaczam ze ścieżek, którymi chadzają goście, kierując się wprost “za kulisy” Areny. Mimo śnieżycy krąży tu parę osób, tak że chwytam pierwszego lepszego delikwenta, żeby zapytać o drogę. Chłopak jest trochę oporny, ale kiedy ściągam szalik z twarzy, rozpoznaje mnie i kieruje w stronę właściwego wozu. Cóż, dobrze jest mieć odpowiednią reputację na ulicy - a przynajmniej w tych gorszych dzielnicach.
Przed wejściem do wozu były zaspy, jakby ktoś olał odśnieżanie, mając nadzieję, że śnieg zasypie całą drewnianą konstrukcję, w której właściciel miałby dotrwać aż do samej wiosny. Jaka szkoda, że jestem zmuszona mu w tym przeszkodzić...
Ostrożnie wchodzę po skutych lodem drewnianych stopniach i bez zbędnego pierdolenia zaczynam walić pięścią w drzwi.
-Carrington. - podnoszę głos, ale nie na tyle, żeby zostać usłyszaną przez całą resztę cyrkowców. - Tu Raskolnikova. Plany się zmieniły. Wpuszczaj, bo mamy do przegadania.
Słyszałam, że młody zwiedził Tower od środka i wypróbował ich mało wyszukanych rozrywek, ale umowa to umowa. Takie już jest życie.
Zlata Raskolnikova
Zawód : Komornik i najemniczka po godzinach
Wiek : 37
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowa
Wisi mi kto wisi na latarni
A kto o nią się opiera
A kto o nią się opiera
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półgoblin
Nieaktywni
Leżał - wpatrzony w sufit nie musiał umykać wzrokiem na boki, nie musiał widzieć własnej ręki, nie widział jej wcale; wpatrzony w sufit mógl utkwić spojrzenie w martwym punkcie, raz po razie odtwarzając powracające do niego sceny z Tower of London; widział je, widział je na suficie, ale tak samo widział je, kiedy zamykał oczy, widział je nawet wtedy, kiedy śnił. Prześladowały go, chodziły za nim jak mroczne cienie, zbyt straszne, by chciał im spojrzeć w oczy, zbyt złośliwe, by odeszły w dal. Czasem wmawiał sobie, że to wszystko było tylko koszmarem, z którego wreszcie się przebudził. Zamykał wtedy oczy i wyraźnie czuł, że wystarczyło tylko napiąć mięśnie i zmusić dłoń, by zacisnęła palce: czuł je przecież, wiedział, że tam były, a jednak żaden podejmowany wysiłek nie pozwolił mu wymusić na kończynie ruchu. Nie było jej tam , prawda? Nie potrafił na to patrzeć, nie szukał wzrokiem kikuta, czasem tylko sięgał lewą dłonią, chcąc odnaleźć prawą, zacisnąć na niej palce, pochwycić, ciepłą, miękką, zdartą od lin, nic z tego, nie było jej tam. Nie było, nie było, nie było. Odcięta leżała w kanałach więzienia Tower, podgryzana przez tamtejsze wychudzone żylaste szczury. Ucztowały, pewnie nieczęsto dostawały tyle świeżego mięsa. Wpadał w zmienne nastroje, od rozpaczliwej nadziei popadając w otchłań rozpaczy, by potem przejść w paraliżujący lęk, a błędne koło kręciło się nieustannie do przodu, podczas gdy on nie był w stanie go zatrzymać. Nie panował już nad niczym, nie tylko nad sobą, kontroli nad swoim życiem też nigdy nie miał, a jednak miał wrażenie, że teraz między jego palcami prześlizgiwały się nawet jego podarte strzępy. Nic nie miało być już takie, jak kiedyś.
Ktoś pukał do wagonu - słyszał wyraźnie, wpatrzony w sufit nie odrywał od niego wzroku, ciągnął źrenicami za pająkiem, który, spłoszony łoskotem, wślizgnął się w szczelinę pomiędzy deskami. Łomot przybierał na sile, Marcel ani drgnął, ściągając ramiona bliżej szyi, jak gdyby mógł w ten sposób stać się mniejszy i mniej widoczny, jakby mógł w ten sposób zniknąć - ale nie zniknął, był tu wciąż. Nawet nie przeszło mu przez myśl, że mógłby wstać i otworzyć drzwi, nie chciał przecież nikogo widzieć. Nie chciał tutaj nikogo gościć. Drzwi skrzypnęły, zamki puściły, zawsze były słabe - miał je naprawić, na krótko zanim go złapali. Potem już go to nie obchodziło. Zamknął oczy, sądząc, że być może uśnie, zanim intruz się do niego zbliży, padło nazwisko, które nie dotarło do jego umysłu od razu - trwało to kilka przedłużających się sekund, Raskolnikova. Jaka Raskolnikova? Ta Raskolnikova.
Panicznie poderwał się na materacu w górę, zbierając z pogniecionego barłogu niewypraną koszulę - naprędce przerzucił ją przez głowę, bez wprawy zakładając ubranie; ucięta ręka nie była mu do tego potrzebna, lecz mimo to w jego ruchach była jakaś nieporadność. Wciąż nie przyzwyczaił się do kalectwa, chcąc zeskoczyć z łóżka w pośpiechu spróbował zaprzeć się dłońmi o materac - ale brak palców prawej to uniemożliwił, zachwiał się, przechylił w przód, upadł niezgrabnie; trochę jakby ta odcięta ręka w pełni zaburzyła koordynację jego ruchów, stanowiła element, bez którego całość nie potrafiła wygrać całości. Zebrał się w końcu, stając przed nią taki - w pośpiechu ubrany, ze zwichrzonym niedomytym włosem i twarzą tak bladą, błękitnym okiem tak podkrążonym, jakby nie spał co najmniej od tygodnia. Poniekąd tak było, trwał w nicości od tamtej pory, spał, ale się nie wysypiał, nie potrafił ani nie był w stanie. Spojrzenie nie miało w sobie typowej dla niego buntowniczej iskry, przypominało raczej spojrzenie zbitego szczeniaka, zapędzonego w kąt, ale nie gotowego do odwetu, na który nie był wcale gotów - a zwyczajnie zastraszonego. Trudno było nie dostrzec braku prawej dłoni, kikut wciąż był owinięty bandażem.
- O co chodzi? - zapytał, unosząc ku jej twarzy jasne tęczówki.
Ktoś pukał do wagonu - słyszał wyraźnie, wpatrzony w sufit nie odrywał od niego wzroku, ciągnął źrenicami za pająkiem, który, spłoszony łoskotem, wślizgnął się w szczelinę pomiędzy deskami. Łomot przybierał na sile, Marcel ani drgnął, ściągając ramiona bliżej szyi, jak gdyby mógł w ten sposób stać się mniejszy i mniej widoczny, jakby mógł w ten sposób zniknąć - ale nie zniknął, był tu wciąż. Nawet nie przeszło mu przez myśl, że mógłby wstać i otworzyć drzwi, nie chciał przecież nikogo widzieć. Nie chciał tutaj nikogo gościć. Drzwi skrzypnęły, zamki puściły, zawsze były słabe - miał je naprawić, na krótko zanim go złapali. Potem już go to nie obchodziło. Zamknął oczy, sądząc, że być może uśnie, zanim intruz się do niego zbliży, padło nazwisko, które nie dotarło do jego umysłu od razu - trwało to kilka przedłużających się sekund, Raskolnikova. Jaka Raskolnikova? Ta Raskolnikova.
Panicznie poderwał się na materacu w górę, zbierając z pogniecionego barłogu niewypraną koszulę - naprędce przerzucił ją przez głowę, bez wprawy zakładając ubranie; ucięta ręka nie była mu do tego potrzebna, lecz mimo to w jego ruchach była jakaś nieporadność. Wciąż nie przyzwyczaił się do kalectwa, chcąc zeskoczyć z łóżka w pośpiechu spróbował zaprzeć się dłońmi o materac - ale brak palców prawej to uniemożliwił, zachwiał się, przechylił w przód, upadł niezgrabnie; trochę jakby ta odcięta ręka w pełni zaburzyła koordynację jego ruchów, stanowiła element, bez którego całość nie potrafiła wygrać całości. Zebrał się w końcu, stając przed nią taki - w pośpiechu ubrany, ze zwichrzonym niedomytym włosem i twarzą tak bladą, błękitnym okiem tak podkrążonym, jakby nie spał co najmniej od tygodnia. Poniekąd tak było, trwał w nicości od tamtej pory, spał, ale się nie wysypiał, nie potrafił ani nie był w stanie. Spojrzenie nie miało w sobie typowej dla niego buntowniczej iskry, przypominało raczej spojrzenie zbitego szczeniaka, zapędzonego w kąt, ale nie gotowego do odwetu, na który nie był wcale gotów - a zwyczajnie zastraszonego. Trudno było nie dostrzec braku prawej dłoni, kikut wciąż był owinięty bandażem.
- O co chodzi? - zapytał, unosząc ku jej twarzy jasne tęczówki.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Przekraczam próg wozu, wchodząc jak do siebie, kompletnie olewając popłoch ze strony właściciela tego całego przybytku. Wnętrze było duszne, śmierdzące i słabo doświetlone, zupełnie jakbym weszła do portowej meliny. Trzeba było temu zaradzić, bo trzeba, kurwa, trzymać poziom. Dlatego, zanim zamknęłam drzwi, chwilę je przytrzymałam, pozwalając, aby lodowate powietrze wywiało cały ten zaduch, zmieszany z wonią potu i dość znajomym zapachu opatrunków.
Zrzucam wierzchnie ubranie - stanowczo za duży płaszcz, dwa szaliki i czapkę na podłogę, po czym wygodnie rozwalam się na ławie, nie zwracając uwagi na jęk drewna, który wyraźnie dało się usłyszeć, kiedy tylko na niej usiadłam. Jakimś cudem udaje mi się zająć prawie całą dostępną przestrzeń mebla, w końcu nie trzeba mieć wysokiego wzrostu, żeby być ekspansywnym. Zapalam sobie papierosa, którego wydobyłam z poobijanej papierośnicy, i opierając głowę o ścianę, uważnie przyglądam się młodemu.
-Pamiętasz, podczas naszego ostatniego spotkania coś mi obiecałeś? - zaczynam powoli, wypuszczając nosem gryzący papierosowy dym. - Jeśli nie, to ci przypomnę.
Ludzie mają w zwyczaju dostawać nagłej amnezji, kiedy temat rozmowy nagle dotyka ich obietnic. Szczególnie tych niewygodnych, wypowiedzianych w przypływie strachu, rozpaczy czy po prostu - kierując się głupotą. Na szczęście ja mam bardzo dobrą pamięć. I doskonale wiem, kto i co mi obiecał. Mogę z dokładnością nawet podać czas i miejsce, nawet jak jestem najebana. To się nazywa prawdziwy, kurwa, profesjonalizm.
Wyciągam nogi przed siebie i przenoszę wzrok w dół, obserwując, jak kawałki roztopionego śniegu z moich butów - również odrobinę za dużych - powoli spływają na stary, powycierany dywan. Ktoś tu powinien zainwestować w wycieraczkę...
-”Zrobię, co będziesz chciała”. To właśnie wtedy powiedziałeś, Carrington - kontynuuje z lekkim mało przyjemnym uśmiechem. Wtedy tez ponownie podnoszę na niego wzrok, ale tym razem już patrzę mu prosto w oczy, nie mrugając. - No więc przychodzę, żeby ci powiedzieć, co masz dla mnie zrobić.
Mam wrażenie straszliwego deja vu. Już kiedyś gdzieś byłam świadkiem podobnej sceny. Gdzieś. Kiedyś. Bardzo daleko i dawno temu. Obserwowałam wtedy, jak słowa wypalają pustkę żywym ogniem. Jak znika smutek, strach i bezsilność. Wszystko odchodzi na drugi plan, zdominowane przez nieskończoną furię. To było dobre. Bolesne, chujowe do granic możliwości… ale właściwe. Przenigdy nie zmieniłabym tego epizodu z mojego życia.
-Co tak stoisz, jak ten kołek? Siadaj - skinieniem głowy pokazuje na miejsce obok siebie. Dokładne wyjaśnienie całej sytuacji trochę potrwa, a wolę, żeby chłopaczyna skupił się na moich słowach, a nie na staniu jak debil. - I zapal sobie. Przyda ci się.
Wypowiadam słowa leniwie, a następnie, jakby od niechcenia rzucam w jego stronę papierośnicę.
Zrzucam wierzchnie ubranie - stanowczo za duży płaszcz, dwa szaliki i czapkę na podłogę, po czym wygodnie rozwalam się na ławie, nie zwracając uwagi na jęk drewna, który wyraźnie dało się usłyszeć, kiedy tylko na niej usiadłam. Jakimś cudem udaje mi się zająć prawie całą dostępną przestrzeń mebla, w końcu nie trzeba mieć wysokiego wzrostu, żeby być ekspansywnym. Zapalam sobie papierosa, którego wydobyłam z poobijanej papierośnicy, i opierając głowę o ścianę, uważnie przyglądam się młodemu.
-Pamiętasz, podczas naszego ostatniego spotkania coś mi obiecałeś? - zaczynam powoli, wypuszczając nosem gryzący papierosowy dym. - Jeśli nie, to ci przypomnę.
Ludzie mają w zwyczaju dostawać nagłej amnezji, kiedy temat rozmowy nagle dotyka ich obietnic. Szczególnie tych niewygodnych, wypowiedzianych w przypływie strachu, rozpaczy czy po prostu - kierując się głupotą. Na szczęście ja mam bardzo dobrą pamięć. I doskonale wiem, kto i co mi obiecał. Mogę z dokładnością nawet podać czas i miejsce, nawet jak jestem najebana. To się nazywa prawdziwy, kurwa, profesjonalizm.
Wyciągam nogi przed siebie i przenoszę wzrok w dół, obserwując, jak kawałki roztopionego śniegu z moich butów - również odrobinę za dużych - powoli spływają na stary, powycierany dywan. Ktoś tu powinien zainwestować w wycieraczkę...
-”Zrobię, co będziesz chciała”. To właśnie wtedy powiedziałeś, Carrington - kontynuuje z lekkim mało przyjemnym uśmiechem. Wtedy tez ponownie podnoszę na niego wzrok, ale tym razem już patrzę mu prosto w oczy, nie mrugając. - No więc przychodzę, żeby ci powiedzieć, co masz dla mnie zrobić.
Mam wrażenie straszliwego deja vu. Już kiedyś gdzieś byłam świadkiem podobnej sceny. Gdzieś. Kiedyś. Bardzo daleko i dawno temu. Obserwowałam wtedy, jak słowa wypalają pustkę żywym ogniem. Jak znika smutek, strach i bezsilność. Wszystko odchodzi na drugi plan, zdominowane przez nieskończoną furię. To było dobre. Bolesne, chujowe do granic możliwości… ale właściwe. Przenigdy nie zmieniłabym tego epizodu z mojego życia.
-Co tak stoisz, jak ten kołek? Siadaj - skinieniem głowy pokazuje na miejsce obok siebie. Dokładne wyjaśnienie całej sytuacji trochę potrwa, a wolę, żeby chłopaczyna skupił się na moich słowach, a nie na staniu jak debil. - I zapal sobie. Przyda ci się.
Wypowiadam słowa leniwie, a następnie, jakby od niechcenia rzucam w jego stronę papierośnicę.
Zlata Raskolnikova
Zawód : Komornik i najemniczka po godzinach
Wiek : 37
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowa
Wisi mi kto wisi na latarni
A kto o nią się opiera
A kto o nią się opiera
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półgoblin
Nieaktywni
Oczywiście, że pamiętał - ani przez chwilę nie łudził się, że półgoblinka puści jego słowa w niepamięć. Obiecał, w zamian za pomoc, którą ofiarowała, uczciwie było od tego nie uciekać - nigdy nie miał takiego zamiaru. Nie tylko dlatego, że Zlata pomimo niskiego wzrostu potrafiła wzbudzić respekt, nie wypowiadało się próśb tego typu dając w zamian obietnicę, z której nie zamierzało się wywiązywać, nawet jeśli wciąż nie wierzył, że podłożył się w ten sposób dla Thomasa. Nie zasłużył na to, starszy Doe był słabym przyjacielem i jeszcze gorszym człowiekiem. Nie zdążył nic powiedzieć, kiedy Zlata zechciała przypomnieć mu jego słowa - wpatrywał się tępo w ścianę za nią, nie zamierzając oponować. Powtórzyła jego własne słowa, co więcej mógł zrobić? Wiódł za nią spojrzeniem, gdy rozsiadała się wygodnie na meblach w jego wagonie, jakby była u siebie, nie była. Pan Carrington wie, że tu przyszła? Jak miał mu to potem wytłumaczyć? Jej uśmiech zwiastował tylko kłopoty, jakby miał ich na głowie za mało; niechętnie wstawał z łóżka, niechętnie w ogóle przypominał sobie, że wciąż żył, ale obecność półgoblinki dość szybko przywracała mu trzeźwość - czy skoro wciąż odczuwał strach, jednak chciał jeszcze żyć? Nie zwracał żadnej uwagi na śnieg zmieszany z błotem, który spadał z jej butów - wagon i tak był brudny i najwyraźniej jego mieszkańcowi nie bardzo to wadziło. Złość, która się w nim budziła, miała inne podłoże, podłoże niesprawiedliwości, sprzeczności, nieskończonej frustracji; dlaczego w ogóle musiał ją o to prosić? Dlaczego nie zrobiła tego sama z siebie? Dlaczego ludzie i nieludzie byli tak samolubni? Dlaczego nikt, cholera, nie stawał okoniem wobec tych popieprzonych gnojków od wladzy, wobec tych obrzydliwie bogatych, dlaczego wszyscy byli tak bezradni wobec okrucieństwa?
Co zajmowało go dzisiaj mocniej - skąd brało się to cale zło, czy skąd brało się to całe tchorzostwo?
Sam zaciągnął Thomasa na plac, bez niego by go tam nie było, czy to byłaby jego wina, czy może winą Thomasa było to, że nie podjął się działania wcześniej? Bezczynność cicho wspierała bestialską władzę. Pozbawiona empatii obojętność oddawała im ich świat. Przed momentem sam był obojętny, dlaczego wciąż o tym myślał? Zderzył się przecież ze ścianą - dalej zajść już nie mógł. Odjęli mu dłoń, mogli go od razu zabić. Ciało rzucić do rzeki, nikt by się nie dowiedział, niewielu by westchnęło. Skąd ten szept, dlaczego wciąż mu zależało? Przecież wiedział - że to wszystko nie miało sensu.
Wciąż milczał, złapał w locie rzuconą papierośnicę, przyglądając się jej równie tępo, co Zlacie przed momentem. Uniósł ku niej krytyczne spojrzenie, wskazała miejsce obok siebie - zamierzała wbić mu nóż w bok i wyciąć organy na przeszczep? Wszystko mu jedno, ze zrezygnowaniem postąpił w jej stronę kilka kroków i posłusznie opadł obok; wysunął jednego papierosa, przytrzymując go ustami, odkładając papierośnicę na bok. Niedbałym gestem zapalił papierosa, przecierając nim o własne kolano. Zaciągnął się tytoniem, wspierając się łokciami o uda, skulony przysiadł na samym krańcu kanapy, w pewnym oddaleniu od goblinki, jak posłuszne, ale wciąż spłoszone szczenię.
- Nie musiałaś tego robić. - Wiedział, że nie. Że nie kazało jej tego sumienie ani serce. Nie wiedział, dlaczego im pomogła, nie rozumiał tego, ale pomogła. I za to - winien był jej wdzięczność, którą poczuł potrzebę wyartykułować na głos. - Dzięki. Gdyby nie ty... - rzucił, krztusząc się zbyt długo przetrzymanym w ustach papierosem, brak jednej ręki doskwierał mu zbyt często. Wysunął go, niedbale otrzepując pod nogi. Pokręcił głową, przecząco, na znak, że nie zamierzał się własnych słów wypierać, choć już ich żałował. Czego mogła od niego chcieć? Gdyby nie ona, mogliby złapać nie tylko Thomasa. A co by z nimi zrobili, gdyby ich pojmali? Zabili, to jasne. Czuł się w jakiś sposób za to wszystko odpowiedzialny, to on, to przez niego, to on rzucił kamień, który potoczył lawinę. Tak bardzo nie chciał, by ktoś pośród nich został tamtego dnia skrzywdzony. - Szlachciury myślą, że... - Urwał, nie interesowało jej to, prawda? Chodziło o umowę, którą zawarli. Uciekł wzrokiem w bok, milcząc dłuższą chwilę. Mimo zobojętnienia, jakie zbudziło w nim kalectwo, słyszał szum własnej krwi i zbyt szybkie bicie zranionego serca. Położył swoją głowę za Thomasa, oddał rękę za Jamesa, czy zostało w nim coś, co należało wciąż do niego, czy mógł już pozwolić rozgryźć się tłustym czerwiom? W ostatnim czasie ucztowały w Londynie jak nigdy. W kraju w ogóle.
- Co mam zrobić? - zapytał ze zrezygnowaniem, nie potrafiąc spojrzeć jej w oczy. I czul się, czuł się bezsilny jak nigdy. Zapędzony w kąt. Kozi róg. Ujadający, już nie zrozpaczony, wewnętrznie złamany. Złamali go w Tower, przyszła na gotowe, choć gdzieś z tyłu głowy budziła się iskra nadziei, która buntowniczo zwracała się przeciwko niej. Która buntowniczo krzyczała: to był twój cholerny obowiązek, Zlata. Jako czarownicy. Jako goblinki. Jako żywej, myślącej, inteligentnej istoty. Obowiązek wobec świata. Czy go miała? Jak ludzie traktowali gobliny przez ostatnie setki lat, czy nie miała prawa zrozumieć tego wcześniej - tego muru, budzącego tak wszechogarniający lęk, strach i sprzeciw? Tego muru tak strasznie okrutnego? Czy nie miała prawa zrozumieć już wcześniej - że to wszystko było tylko pozbawioną sensu mrzonką? Byli silniejsi, było ich więcej. Byli wszędzie. Mieli pieniądze. Może Sheila miała rację, piękną ideą nikt się jeszcze nigdy nie najadł.
Co zajmowało go dzisiaj mocniej - skąd brało się to cale zło, czy skąd brało się to całe tchorzostwo?
Sam zaciągnął Thomasa na plac, bez niego by go tam nie było, czy to byłaby jego wina, czy może winą Thomasa było to, że nie podjął się działania wcześniej? Bezczynność cicho wspierała bestialską władzę. Pozbawiona empatii obojętność oddawała im ich świat. Przed momentem sam był obojętny, dlaczego wciąż o tym myślał? Zderzył się przecież ze ścianą - dalej zajść już nie mógł. Odjęli mu dłoń, mogli go od razu zabić. Ciało rzucić do rzeki, nikt by się nie dowiedział, niewielu by westchnęło. Skąd ten szept, dlaczego wciąż mu zależało? Przecież wiedział - że to wszystko nie miało sensu.
Wciąż milczał, złapał w locie rzuconą papierośnicę, przyglądając się jej równie tępo, co Zlacie przed momentem. Uniósł ku niej krytyczne spojrzenie, wskazała miejsce obok siebie - zamierzała wbić mu nóż w bok i wyciąć organy na przeszczep? Wszystko mu jedno, ze zrezygnowaniem postąpił w jej stronę kilka kroków i posłusznie opadł obok; wysunął jednego papierosa, przytrzymując go ustami, odkładając papierośnicę na bok. Niedbałym gestem zapalił papierosa, przecierając nim o własne kolano. Zaciągnął się tytoniem, wspierając się łokciami o uda, skulony przysiadł na samym krańcu kanapy, w pewnym oddaleniu od goblinki, jak posłuszne, ale wciąż spłoszone szczenię.
- Nie musiałaś tego robić. - Wiedział, że nie. Że nie kazało jej tego sumienie ani serce. Nie wiedział, dlaczego im pomogła, nie rozumiał tego, ale pomogła. I za to - winien był jej wdzięczność, którą poczuł potrzebę wyartykułować na głos. - Dzięki. Gdyby nie ty... - rzucił, krztusząc się zbyt długo przetrzymanym w ustach papierosem, brak jednej ręki doskwierał mu zbyt często. Wysunął go, niedbale otrzepując pod nogi. Pokręcił głową, przecząco, na znak, że nie zamierzał się własnych słów wypierać, choć już ich żałował. Czego mogła od niego chcieć? Gdyby nie ona, mogliby złapać nie tylko Thomasa. A co by z nimi zrobili, gdyby ich pojmali? Zabili, to jasne. Czuł się w jakiś sposób za to wszystko odpowiedzialny, to on, to przez niego, to on rzucił kamień, który potoczył lawinę. Tak bardzo nie chciał, by ktoś pośród nich został tamtego dnia skrzywdzony. - Szlachciury myślą, że... - Urwał, nie interesowało jej to, prawda? Chodziło o umowę, którą zawarli. Uciekł wzrokiem w bok, milcząc dłuższą chwilę. Mimo zobojętnienia, jakie zbudziło w nim kalectwo, słyszał szum własnej krwi i zbyt szybkie bicie zranionego serca. Położył swoją głowę za Thomasa, oddał rękę za Jamesa, czy zostało w nim coś, co należało wciąż do niego, czy mógł już pozwolić rozgryźć się tłustym czerwiom? W ostatnim czasie ucztowały w Londynie jak nigdy. W kraju w ogóle.
- Co mam zrobić? - zapytał ze zrezygnowaniem, nie potrafiąc spojrzeć jej w oczy. I czul się, czuł się bezsilny jak nigdy. Zapędzony w kąt. Kozi róg. Ujadający, już nie zrozpaczony, wewnętrznie złamany. Złamali go w Tower, przyszła na gotowe, choć gdzieś z tyłu głowy budziła się iskra nadziei, która buntowniczo zwracała się przeciwko niej. Która buntowniczo krzyczała: to był twój cholerny obowiązek, Zlata. Jako czarownicy. Jako goblinki. Jako żywej, myślącej, inteligentnej istoty. Obowiązek wobec świata. Czy go miała? Jak ludzie traktowali gobliny przez ostatnie setki lat, czy nie miała prawa zrozumieć tego wcześniej - tego muru, budzącego tak wszechogarniający lęk, strach i sprzeciw? Tego muru tak strasznie okrutnego? Czy nie miała prawa zrozumieć już wcześniej - że to wszystko było tylko pozbawioną sensu mrzonką? Byli silniejsi, było ich więcej. Byli wszędzie. Mieli pieniądze. Może Sheila miała rację, piękną ideą nikt się jeszcze nigdy nie najadł.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
-Nie musiałam. - powtarzam powoli za nim, jak echo. Fakt, pomaganie tej dzieciarni nie było mi na rękę. O wiele łatwiej było związać jednego z drugim, oddać władzom i zapomnieć o sprawie. No ale cóż. Stało się.
Tylko że z perspektywy czasu myślę, że była to dobra decyzja. Chciałam tu spokojnie sobie mieszkać, pracować w banku, po godzinach brudzić sobie ręce po łokcie. Wrócić do rutyny, w jakiej żyłam w Leningradzie... a przynajmniej jej namiastce. Ale nie. Musieli mi wejść w drogę, dotknąć tego, czego pod żadnym pozorem nie mogli.
Skatowali moje dziecko, więc ja w zamian utopię ich miasto we krwi.
Ale, żeby to nastąpiło, muszę skołować sobie dodatkowe wsparcie.
-Ta, wiem. Trafilibyście do Tower, czy tam w jeszcze inne tego typu miejsce. - przytakuję i wpuszczam nosem dym. - Fajne macie te zabawy, nie ma co.
Jak to się mówi? Gdyby kózka nie skakała... to by nikt jej nie upierdolił ręki?
-Myślą, że to ich miasto i kraj. Tak. - wzruszam ramionami. Historia stara jak świat. Równi i równiejsi.
Rozsiadam się wygodniej, bo potrzebuję zrobić nieduży wstęp.
-No to tak. Będziesz dla mnie pracować. Mówiąc “pracować” mam na myśli to, że za wykonane moich poleceń będziesz dostawać wynagrodzenie w postaci porządnego jedzenia… Oczywiście, o ile się sprawdzisz podczas pierwszego zadania. Jeżeli spierdolisz, będziesz robić dla mnie charytatywnie do momentu, aż nie uznam, że spłaciłeś dług. Zrozumiano?
Mogłabym po prostu kazać mu zapierdalać jak skrzatowi domowemu… ale to by było nudne i mało rozwojowe. Praca za jedzenie w sytuacji, kiedy w kraju panuje głód, jest najlepszym wyjściem. Szczególnie dla mnie.
-Spójrz mi w oczy, bo nie widzę czy zrozumiałeś, czego od ciebie oczekuję. - dodaję ostrzej. Muszę wiedzieć, czy ta rozmowa ma sens. Sprawdzić, czy młody ma w sobie jakieś resztki woli do działania. I gniewu. Ten przyda mi się najbardziej.
-Chcę, żebyś w ramach pierwszego zadania obczaił mi ten dom. - tu wyciągam z kieszeni spodni wymiętoszoną karteczkę z adresem, wypisanym ołówkiem. - Masz mi wyciągać komplet informacji o budynku oraz jego mieszkańcach - zabezpieczenia, plan pomieszczeń, liczbę mieszkańców, o której wychodzą i wracają do domu.
Kiedy przechodzę do drugiej części zadania, usta same rozciągają się w krzywym uśmiechu.
-I kiedy będziemy już wszystko wiedzieć, udasz się tam ze mną, żeby pokazać mieszkającemu tam kutasowi, że nie jest bezpieczny w tym mieście.
Wysyłanie wnętrzności było tylko wstępem do piekła, które zamierzałam zafundować szanownemu Corneliusowi Sallow. I nadszedł w końcu czas, żeby piekło zapukało wprost do drzwi jego domu.
A wystarczyło po prostu grzecznie przeprosić i zadośćuczynić! Ale nie. Oczywiście, że nie. Tacy jak on stają się potulni, dopiero kiedy staja twarzą w twarz z zagrożeniem.
-Jakieś pytania, Carrington?
Tylko że z perspektywy czasu myślę, że była to dobra decyzja. Chciałam tu spokojnie sobie mieszkać, pracować w banku, po godzinach brudzić sobie ręce po łokcie. Wrócić do rutyny, w jakiej żyłam w Leningradzie... a przynajmniej jej namiastce. Ale nie. Musieli mi wejść w drogę, dotknąć tego, czego pod żadnym pozorem nie mogli.
Skatowali moje dziecko, więc ja w zamian utopię ich miasto we krwi.
Ale, żeby to nastąpiło, muszę skołować sobie dodatkowe wsparcie.
-Ta, wiem. Trafilibyście do Tower, czy tam w jeszcze inne tego typu miejsce. - przytakuję i wpuszczam nosem dym. - Fajne macie te zabawy, nie ma co.
Jak to się mówi? Gdyby kózka nie skakała... to by nikt jej nie upierdolił ręki?
-Myślą, że to ich miasto i kraj. Tak. - wzruszam ramionami. Historia stara jak świat. Równi i równiejsi.
Rozsiadam się wygodniej, bo potrzebuję zrobić nieduży wstęp.
-No to tak. Będziesz dla mnie pracować. Mówiąc “pracować” mam na myśli to, że za wykonane moich poleceń będziesz dostawać wynagrodzenie w postaci porządnego jedzenia… Oczywiście, o ile się sprawdzisz podczas pierwszego zadania. Jeżeli spierdolisz, będziesz robić dla mnie charytatywnie do momentu, aż nie uznam, że spłaciłeś dług. Zrozumiano?
Mogłabym po prostu kazać mu zapierdalać jak skrzatowi domowemu… ale to by było nudne i mało rozwojowe. Praca za jedzenie w sytuacji, kiedy w kraju panuje głód, jest najlepszym wyjściem. Szczególnie dla mnie.
-Spójrz mi w oczy, bo nie widzę czy zrozumiałeś, czego od ciebie oczekuję. - dodaję ostrzej. Muszę wiedzieć, czy ta rozmowa ma sens. Sprawdzić, czy młody ma w sobie jakieś resztki woli do działania. I gniewu. Ten przyda mi się najbardziej.
-Chcę, żebyś w ramach pierwszego zadania obczaił mi ten dom. - tu wyciągam z kieszeni spodni wymiętoszoną karteczkę z adresem, wypisanym ołówkiem. - Masz mi wyciągać komplet informacji o budynku oraz jego mieszkańcach - zabezpieczenia, plan pomieszczeń, liczbę mieszkańców, o której wychodzą i wracają do domu.
Kiedy przechodzę do drugiej części zadania, usta same rozciągają się w krzywym uśmiechu.
-I kiedy będziemy już wszystko wiedzieć, udasz się tam ze mną, żeby pokazać mieszkającemu tam kutasowi, że nie jest bezpieczny w tym mieście.
Wysyłanie wnętrzności było tylko wstępem do piekła, które zamierzałam zafundować szanownemu Corneliusowi Sallow. I nadszedł w końcu czas, żeby piekło zapukało wprost do drzwi jego domu.
A wystarczyło po prostu grzecznie przeprosić i zadośćuczynić! Ale nie. Oczywiście, że nie. Tacy jak on stają się potulni, dopiero kiedy staja twarzą w twarz z zagrożeniem.
-Jakieś pytania, Carrington?
Zlata Raskolnikova
Zawód : Komornik i najemniczka po godzinach
Wiek : 37
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowa
Wisi mi kto wisi na latarni
A kto o nią się opiera
A kto o nią się opiera
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półgoblin
Nieaktywni
Nie odpowiedział, czym mogło tamtego dnia skończyć się Tower, potrafił sobie wyobrazić; za zwykłą kradzież na jarmarku stracił dłoń, za tamto - straciłby pewnie głowę. Jego słowa nie robiły na niej wrażenia, ale też się im nie opierała, chyba jako pierwsza osoba - nie próbowała zatrzymywać tego potoku, usprawiedliwiać, hamować, przestrzegać. Nie próbowała mówić: zaczekaj, wstrzymaj konie. Zbycie tematu nie sprawiało, że czuł się rozumiany, a jednak jej podejście było inne - znała fakty. I co dalej?
- Wzruszasz ramionami - rzucił oskarżycielsko, jak gdyby wzruszenie ramionami było zbrodnią co najmniej tego kalibru, co dramatyczne wydarzenia na placu - młodzież rozrzucająca nieszkodliwe ulotki. - To tyle? - pytał, twardo, jak gdyby chciał, żądał, usłyszeć coś więcej. Co konkretnie - sam nie wiedział. Grunt osuwał mu się spod nóg, życie traciło sens, raz za czas rozpaczliwie wynurzał się na powierzchnię, porywając w pierś haust oddechu. Całkiem na oślep. Szukał kogoś, kto wiedział, kto rozumiał, kto znał odpowiedzi. A ona przecież rozumiała. Nie pomogłaby im wtedy, gdyby nie rozumiała.
Milczał, wsłuchując się w jej dalsze słowa, nie myślał o tam jako o propozycji ni przez chwilę, bo przecież nie miał wyboru. Propozycji można była odmówić - ta była z tych, których nie dało się odrzucić. Praca, mówiła. Brzmiało podejrzanie, bo oferta w gruncie rzeczy była dość hojna. Żarcie na Arenie było coraz gorsze, wcześniej nie wolno mu było jeść wszystkiego, ale teraz to chyba już wszystko jedno - lepsze to niż głód. Na krótko przeniósł na nią spojrzenie, kiedy kazała mu spojrzeć sobie w oczy, uciekł nim niemal od razu:
- Tajest - mruknął bez entuzjazmu i podobnie bez entuzjazmu zdrową lewą ręką chwycił karteczkę, którą mu przekazała, nie spojrzał na wypisany na niej adres, kręcąc przecząco głową. Nie rozumiała. Jedna nie rozumiała, jak wszyscy, nikt go nie rozumiał. Był w tym świetny, tańczył na granicy światła i cienia, jak nikt pokonywał płoty i bez trudu był w stanie wspiąć się po gzymsie na najwyższe piętra kamienic w centrum i poza. Był mały i chudy, a wyćwiczona na Arenie gracja pozwalała mu się poruszać praktycznie bezszelestnie. Ale to się skończyło, odeszło bezpowrotnie. To już nie wróci, bo odebrali mu wszystkie jego atuty za pomocą jednego sprawnego cięcia. Uniósł na nią spojrzenie ponownie, kiedy przeszła do dalszej części planu. No chwila, tego nigdy nie robił. Czym innym był okraść kogoś, kto i tak miał forsy w bród albo kogoś, kto i tak na to zasługiwał, zawsze znalazła się inna wymówka, czym innym faktycznie skrzywdzić niewinną osobę. Czy potrafiłby?
- Co masz na myśli? - zapytał ostrożnie, chodziło o zastraszenie tego człowieka? - Nic nie rozumiesz - dodał jednak zaraz, jeszcze nim zdążyła odpowiedzieć. - Nic już nie potrafię - wysyczał ze złością, jaka wynurzyła się z jego rezygnacji na kolejne wspomnienie ograniczeń. - Oderżnęli mi rękę - poskarżył się, po raz pierwszy od tamtej pory artykułując to na głos, aż przeszedł go dreszcz na dźwięk tego słowa. - To zmienia wszystko, nie mam już dawnego balansu, straciłem równowagę. Nie potrafię już tego, co wcześniej, nie dam rady zrobić tego tak, żeby gość mnie nie zauważył. A jak mnie zobaczy, to wszystko pójdzie w cholerę, wzmocni zabezpieczenia. - Wzbraniał się, mocniej zaciskając palce na przekazanej karteczce; wątpił, by znał osobę, z którą Zlata mogła wejść w zatarg, nazwisko go nie interesowało. Nie wymawiał się, był z nią szczery, i szczerze wierzył w to, że kalectwo zamykało przed nim pewne możliwości - ale co wtedy? Zacisnął powieki mocno, kryjąc szkliste oczy, przetarł skroń, czując wzburzone emocje, chciały krzyczeć - ale chyba i tego już nie potrafiły. Czy naprawdę tym stało się teraz to pieprzone miasto?
- Wzruszasz ramionami - rzucił oskarżycielsko, jak gdyby wzruszenie ramionami było zbrodnią co najmniej tego kalibru, co dramatyczne wydarzenia na placu - młodzież rozrzucająca nieszkodliwe ulotki. - To tyle? - pytał, twardo, jak gdyby chciał, żądał, usłyszeć coś więcej. Co konkretnie - sam nie wiedział. Grunt osuwał mu się spod nóg, życie traciło sens, raz za czas rozpaczliwie wynurzał się na powierzchnię, porywając w pierś haust oddechu. Całkiem na oślep. Szukał kogoś, kto wiedział, kto rozumiał, kto znał odpowiedzi. A ona przecież rozumiała. Nie pomogłaby im wtedy, gdyby nie rozumiała.
Milczał, wsłuchując się w jej dalsze słowa, nie myślał o tam jako o propozycji ni przez chwilę, bo przecież nie miał wyboru. Propozycji można była odmówić - ta była z tych, których nie dało się odrzucić. Praca, mówiła. Brzmiało podejrzanie, bo oferta w gruncie rzeczy była dość hojna. Żarcie na Arenie było coraz gorsze, wcześniej nie wolno mu było jeść wszystkiego, ale teraz to chyba już wszystko jedno - lepsze to niż głód. Na krótko przeniósł na nią spojrzenie, kiedy kazała mu spojrzeć sobie w oczy, uciekł nim niemal od razu:
- Tajest - mruknął bez entuzjazmu i podobnie bez entuzjazmu zdrową lewą ręką chwycił karteczkę, którą mu przekazała, nie spojrzał na wypisany na niej adres, kręcąc przecząco głową. Nie rozumiała. Jedna nie rozumiała, jak wszyscy, nikt go nie rozumiał. Był w tym świetny, tańczył na granicy światła i cienia, jak nikt pokonywał płoty i bez trudu był w stanie wspiąć się po gzymsie na najwyższe piętra kamienic w centrum i poza. Był mały i chudy, a wyćwiczona na Arenie gracja pozwalała mu się poruszać praktycznie bezszelestnie. Ale to się skończyło, odeszło bezpowrotnie. To już nie wróci, bo odebrali mu wszystkie jego atuty za pomocą jednego sprawnego cięcia. Uniósł na nią spojrzenie ponownie, kiedy przeszła do dalszej części planu. No chwila, tego nigdy nie robił. Czym innym był okraść kogoś, kto i tak miał forsy w bród albo kogoś, kto i tak na to zasługiwał, zawsze znalazła się inna wymówka, czym innym faktycznie skrzywdzić niewinną osobę. Czy potrafiłby?
- Co masz na myśli? - zapytał ostrożnie, chodziło o zastraszenie tego człowieka? - Nic nie rozumiesz - dodał jednak zaraz, jeszcze nim zdążyła odpowiedzieć. - Nic już nie potrafię - wysyczał ze złością, jaka wynurzyła się z jego rezygnacji na kolejne wspomnienie ograniczeń. - Oderżnęli mi rękę - poskarżył się, po raz pierwszy od tamtej pory artykułując to na głos, aż przeszedł go dreszcz na dźwięk tego słowa. - To zmienia wszystko, nie mam już dawnego balansu, straciłem równowagę. Nie potrafię już tego, co wcześniej, nie dam rady zrobić tego tak, żeby gość mnie nie zauważył. A jak mnie zobaczy, to wszystko pójdzie w cholerę, wzmocni zabezpieczenia. - Wzbraniał się, mocniej zaciskając palce na przekazanej karteczce; wątpił, by znał osobę, z którą Zlata mogła wejść w zatarg, nazwisko go nie interesowało. Nie wymawiał się, był z nią szczery, i szczerze wierzył w to, że kalectwo zamykało przed nim pewne możliwości - ale co wtedy? Zacisnął powieki mocno, kryjąc szkliste oczy, przetarł skroń, czując wzburzone emocje, chciały krzyczeć - ale chyba i tego już nie potrafiły. Czy naprawdę tym stało się teraz to pieprzone miasto?
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
-No i? - unoszę brew. Nie wiem, co młody chce usłyszeć. Miota się jak zwierze w klatce. Marnuje bez sensu swoją energię. - No tyle. A co?
Jest jeden plus - chyba słuchał. To dobry znak, bo nie mam ochoty marnować własnego cennego czasu na jakieś dodatkowe wygibasy. Z resztą, Carrington nie miał wyboru. I tak będzie dla mnie tyrać. A jak zacznie fikać, to niech się spłaca w inny sposób. Na przykład może wydłubać sobie oko, które opchnę za przyzwoitą sumę na Nokturnie.
Wzdycham ciężko i zaciągam się papierosowy dymem. Nie wiem, czy on nie kumaty, czy mam mu po prostu ładnie... artystycznie, блядь, opisać rozpierdol, który mam zamiar tam zrobić.
Już mam mu powiedzieć, że skąd mam wiedzieć, czy tej ludzkiej spierdolinie trzeba będzie łamać kończyny, czy kazać lizać mi buty, czy ma zjeść żywcem ulubionego kota, kiedy chłoptaś zaczyna marudzić. Jebane nastolatki.
Oczywiście, wszyscy dookoła nichuja nie wiedzą i nic nie rozumieją.
Niedbale zgniatam peta w lewej dłoni i ciskam go na podłogę - prosto mokry od błota i stopniałego śniegu dywan. Z cichym sykiem wilgoć gasi ostatnie iskry.
Aż zgrzytnęłam zębami ze złości. Tak chcesz się bawić?
Dobrze. Nie ma najmniejszego problemu.
Jednym ruchem ściągam przez głowę powyciągany, gruby sweter i ciskam na stertę swoich rzeczy, które zadomowiły się przy wejściu, pozostając jedynie w staromodnej i stanowczo za dużej koszuli.
-Chujowej baletnicy…
Chwytam się mocno za lewą rękę, jednym sprawnym ruchem przekręcam ją w bok. Wybrzmiewa charakterystyczny metaliczny trzask, a ja zaciskam zęby z całej siły. Za każdym razem odłączenie tego dziadostwa boli, jakby ktoś próbował rozpiłować mi kręgosłup zardzewiałą piłą... albo wbijał ostrze w podstawę czaszki.
-Przeszkadza, kurwa, rąbek spódnicy.
Metalowa kończyna, z ubrana czarną skórzaną rękawiczką, posłusznie wysuwa się z rękawa i upada na podłogę. Piękna, lśniąca. Pamiątka po tym, co przeżyłam i kim się stałam. Tuż obok ląduje także koszula.
Teraz możemy rozmawiać jak równy z równym. Kaleka z kaleką.
-Zanim ją dostałam, musiałam się nieźle namęczyć. Śledzić ludzi, łamać im kości. Jednego nawet trzeba było odjebać. - mówię spokojnie, jakbym opowiadała o pogodzie, chociaż wewnątrz mnie gotowało się tak, że najchętniej zdzieliłabym gówniarza przez łeb, a nie bawiła się w pogadanki. - Więc jeśli jeszcze raz zaczniesz mi mówić, że czegoś tam nie możesz, pamiętaj - upierdolili ci tylko dłoń. Nie głowę, nie nogi, nie obie ręce. Masz, kurwa, komplet kończyn. - kopniakiem przysuwam w jego stronę protezę, żeby sobie popatrzył i porównał. Ja nie miałam nic do ukrycia, siedząc tak w samej “żonobijce”. Niech patrzy na blizny, przebarwienia i na to coś, co kiedyś było moim barkiem, a obecnie wyglądało, jakby ktoś na chama przyspawał mi do skóry kawałek zbroi.
-Masz tyłek i nogi, żeby siedzieć na miotle? Masz. Masz zęby i rękę, żeby otworzyć fiolkę z eliksirem kameleona? Oczywiście. Gardło, żeby go tam wlać? Pewnie. - mówię powoli, nie mrugam. - Magię, żeby sobie pomóc? O ile nie przepierdoliłeś po drodze różdżki.
Nie powinnam się wściekać, ale miałam dość tego pierdolenia.
-Tak więc nie marudź jak zasrany mugol, tylko bierz się do roboty, bo chuja ci pomoże to użalanie się nad sobą. Ani roboty nie zrobisz, ani świata tym nie zmienisz. - wskazuje ruchem głowy na karteczkę - A to jest twoja szansa.
Mógłby docenić moja wspaniałomyślność. Ale, oczywiście, przyjemniej jest marudzić i szukać wymówek.
Nie ze mną te numery.
-Jak mówiłam. Oni myślą, że to jest ich miasto i mogą robić tu wszystko, co dusza zapragnie. Wsadzać ludzi to Tower, kiedy na jarmarku ktoś wyleje im na szatę wino; rzucać zaklęciami w porządnych obywateli i udawać, że nic się nie stało... robić łapanki, w ramach zemsty za wyjebanie z knajpy. Znasz to, prawda, Carrington? - usta same układają się w coś pomiędzy grymasem wściekłości a uśmiechem. -A teraz wyobraź sobie, jak będą srać pod siebie ze strachu, kiedy w ten ich piękny, "bezpieczny" świat, ktoś rzuci przysłowiową Bombardę i rozpierdoli wszystko w drobny mak? Pięknie, prawda?
Patrzę na niego uważnie, bo chce wyłapać, kiedy w końcu go olśni.
-Dlatego udasz się pod ten adres i sprawdzisz wszystko, o czym mówiłam. Jak dobrze pójdzie, to o sprawie usłyszy cały Londyn, a reszta towarzystwa już nie będzie czuła się tak pewnie. - biorę się za kolejnego papierosa. Nie mam najmniejszych problemów w radzeniu sobie z papierośnicą jedną ręką. - Mamy szczęście, że koleś jest jebanym tchórzem, a przy okazji jest głośny, jak na rasową tubę propagandową przystało. Więc na bank zrobi taką jazdę, że dowie się o tym połowa kraju. Nawet bym się nie zdziwiła, gdyby specjalnie sprowadzili posiłki z innych hrabstw...
To było tak absurdalne, że aż się zaśmiałam. Krótko i chrapliwie.
Jest jeden plus - chyba słuchał. To dobry znak, bo nie mam ochoty marnować własnego cennego czasu na jakieś dodatkowe wygibasy. Z resztą, Carrington nie miał wyboru. I tak będzie dla mnie tyrać. A jak zacznie fikać, to niech się spłaca w inny sposób. Na przykład może wydłubać sobie oko, które opchnę za przyzwoitą sumę na Nokturnie.
Wzdycham ciężko i zaciągam się papierosowy dymem. Nie wiem, czy on nie kumaty, czy mam mu po prostu ładnie... artystycznie, блядь, opisać rozpierdol, który mam zamiar tam zrobić.
Już mam mu powiedzieć, że skąd mam wiedzieć, czy tej ludzkiej spierdolinie trzeba będzie łamać kończyny, czy kazać lizać mi buty, czy ma zjeść żywcem ulubionego kota, kiedy chłoptaś zaczyna marudzić. Jebane nastolatki.
Oczywiście, wszyscy dookoła nichuja nie wiedzą i nic nie rozumieją.
Niedbale zgniatam peta w lewej dłoni i ciskam go na podłogę - prosto mokry od błota i stopniałego śniegu dywan. Z cichym sykiem wilgoć gasi ostatnie iskry.
Aż zgrzytnęłam zębami ze złości. Tak chcesz się bawić?
Dobrze. Nie ma najmniejszego problemu.
Jednym ruchem ściągam przez głowę powyciągany, gruby sweter i ciskam na stertę swoich rzeczy, które zadomowiły się przy wejściu, pozostając jedynie w staromodnej i stanowczo za dużej koszuli.
-Chujowej baletnicy…
Chwytam się mocno za lewą rękę, jednym sprawnym ruchem przekręcam ją w bok. Wybrzmiewa charakterystyczny metaliczny trzask, a ja zaciskam zęby z całej siły. Za każdym razem odłączenie tego dziadostwa boli, jakby ktoś próbował rozpiłować mi kręgosłup zardzewiałą piłą... albo wbijał ostrze w podstawę czaszki.
-Przeszkadza, kurwa, rąbek spódnicy.
Metalowa kończyna, z ubrana czarną skórzaną rękawiczką, posłusznie wysuwa się z rękawa i upada na podłogę. Piękna, lśniąca. Pamiątka po tym, co przeżyłam i kim się stałam. Tuż obok ląduje także koszula.
Teraz możemy rozmawiać jak równy z równym. Kaleka z kaleką.
-Zanim ją dostałam, musiałam się nieźle namęczyć. Śledzić ludzi, łamać im kości. Jednego nawet trzeba było odjebać. - mówię spokojnie, jakbym opowiadała o pogodzie, chociaż wewnątrz mnie gotowało się tak, że najchętniej zdzieliłabym gówniarza przez łeb, a nie bawiła się w pogadanki. - Więc jeśli jeszcze raz zaczniesz mi mówić, że czegoś tam nie możesz, pamiętaj - upierdolili ci tylko dłoń. Nie głowę, nie nogi, nie obie ręce. Masz, kurwa, komplet kończyn. - kopniakiem przysuwam w jego stronę protezę, żeby sobie popatrzył i porównał. Ja nie miałam nic do ukrycia, siedząc tak w samej “żonobijce”. Niech patrzy na blizny, przebarwienia i na to coś, co kiedyś było moim barkiem, a obecnie wyglądało, jakby ktoś na chama przyspawał mi do skóry kawałek zbroi.
-Masz tyłek i nogi, żeby siedzieć na miotle? Masz. Masz zęby i rękę, żeby otworzyć fiolkę z eliksirem kameleona? Oczywiście. Gardło, żeby go tam wlać? Pewnie. - mówię powoli, nie mrugam. - Magię, żeby sobie pomóc? O ile nie przepierdoliłeś po drodze różdżki.
Nie powinnam się wściekać, ale miałam dość tego pierdolenia.
-Tak więc nie marudź jak zasrany mugol, tylko bierz się do roboty, bo chuja ci pomoże to użalanie się nad sobą. Ani roboty nie zrobisz, ani świata tym nie zmienisz. - wskazuje ruchem głowy na karteczkę - A to jest twoja szansa.
Mógłby docenić moja wspaniałomyślność. Ale, oczywiście, przyjemniej jest marudzić i szukać wymówek.
Nie ze mną te numery.
-Jak mówiłam. Oni myślą, że to jest ich miasto i mogą robić tu wszystko, co dusza zapragnie. Wsadzać ludzi to Tower, kiedy na jarmarku ktoś wyleje im na szatę wino; rzucać zaklęciami w porządnych obywateli i udawać, że nic się nie stało... robić łapanki, w ramach zemsty za wyjebanie z knajpy. Znasz to, prawda, Carrington? - usta same układają się w coś pomiędzy grymasem wściekłości a uśmiechem. -A teraz wyobraź sobie, jak będą srać pod siebie ze strachu, kiedy w ten ich piękny, "bezpieczny" świat, ktoś rzuci przysłowiową Bombardę i rozpierdoli wszystko w drobny mak? Pięknie, prawda?
Patrzę na niego uważnie, bo chce wyłapać, kiedy w końcu go olśni.
-Dlatego udasz się pod ten adres i sprawdzisz wszystko, o czym mówiłam. Jak dobrze pójdzie, to o sprawie usłyszy cały Londyn, a reszta towarzystwa już nie będzie czuła się tak pewnie. - biorę się za kolejnego papierosa. Nie mam najmniejszych problemów w radzeniu sobie z papierośnicą jedną ręką. - Mamy szczęście, że koleś jest jebanym tchórzem, a przy okazji jest głośny, jak na rasową tubę propagandową przystało. Więc na bank zrobi taką jazdę, że dowie się o tym połowa kraju. Nawet bym się nie zdziwiła, gdyby specjalnie sprowadzili posiłki z innych hrabstw...
To było tak absurdalne, że aż się zaśmiałam. Krótko i chrapliwie.
Zlata Raskolnikova
Zawód : Komornik i najemniczka po godzinach
Wiek : 37
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowa
Wisi mi kto wisi na latarni
A kto o nią się opiera
A kto o nią się opiera
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półgoblin
Nieaktywni
Strona 1 z 4 • 1, 2, 3, 4
Wnętrze
Szybka odpowiedź