Wnętrze
Strona 3 z 4 • 1, 2, 3, 4
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Wnętrze
Wnętrze wagonu jest skromne i ciasne. Drewniane rozsuwane drzwi mają zamontowaną blokadę umożliwiającą zatrzaśnięcie ich od wewnątrz. Naprzeciw znajduje się szerokie na całą długość okno zakryte jasną, ale nieco wyblakłą i zbyt długą firanką. Materac, do którego prowadzą prowizoryczne schodki ułożone ze starych skrzyń - gdy nie są potrzebne w tej formie, służą za krzesła - został rzucony na szafki, w których Marcel przechowuje swoje prywatne rzeczy: wymieszane wszystko ze wszystkim, od ubrań począwszy, przez pieniądze, po nieliczne książki będące szkolną pozostałością, pamiątki, żywność, eliksiry i magiczne komponenty. Prócz tego w wagonie mieści się niewiele, stary dywan nadaje wrażenia przytulności, a licha jasna i miękko obita ława wydaje się dostateczna, by odpocząć za dnia - nawet jeśli sprawia pewne osobliwe wrażenie mebla, który może się rozlecieć chwilę po zajęciu na nim miejsca. Nad kanapą gwoździem został przypięty list gończy za Justine Tonks.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
3.07
Wydawało mu się, że ostatnią dobę spędził nad runami i naprawdę musiał odpocząć. Wczoraj, po ciężkim dniu w banku odwiedził Billy'ego w Irlandii i niespodziewanie dla siebie (bo nie spodziewał się ani prośby kuzyna, ani sukcesu) ściągnął z niego klątwę. Nocą, zamiast spać, powracał myślami do zagadkowych Cieni, które nieźle nastraszyły ich w szopie Moorów. Od rana znosił krytyczne spojrzenia goblinów i usłyszał kąśliwą uwagę, że pracuje za wolno - z czego zdawał sobie sprawę od miesiąca, wiecznie niedospany i rozkojarzony. Motywacja do pracy malała odkąd z zaskoczeniem zdał sobie sprawę, że praca młodszego specjalisty w Gringottcie wcale nie wiąże się z poszukiwaniem artefaktów w Ameryce Południowej (albo chociaż wśród angielskich menhirów), a przede wszystkim z biurokracją i zabezpieczaniem skrytek wybrednych bogaczy. Utrzymywał entuzjazm gdy miał na swoim utrzymaniu żonę, ale teraz było coraz trudniej i coraz częściej czuł się wśród goblinów zwyczajnie głupi. Nie mógł rzecz jasna pochwalić się przełożonym tym, że wcale nie jest głupi i że samodzielnie zdjął bardzo skomplikowaną klątwę, bo ofiarą tej klątwy był przecież niebezpieczny rebeliant, a genezą klątwy - miejsce utrzymywane w całkowitym sekrecie. Zresztą (co było jak na niego nietypowe) wcale nie chciał się nikomu chwalić. Chciał się napić i pożartować i zobaczyć jak słoń wspina się na stół, bo to zawsze było szalenie zabawne. Nie wiedział, czy Marcel dzisiaj występuje, ale może mogliby pogadać przed występem, iść na występ i napić się po nim.
Zapukał cicho do drzwi wagonu i - nie słysząc odpowiedzi - pchnął je raczej machinalnie, spodziewając się, że przyjaciel wciąż może trenować. Ku własnemu zaskoczeniu ujrzał w środku gospodarza z zakrwawionym nosem.
-Hej... nie przeszkadzam? - bąknął cicho, niepewnie. Marcel odpowiedział, że ach tak, co mogło znaczyć, że przeszkadza, ale może znaczyło, że ach, tak, zostań, zresztą bardziej zajęły go kolejne słowa przyjaciela.
-Jaki wypadek...? - wyrwało mu się głośniej, z mieszanką ciekawości i niepokoju. Nawet nie skojarzył, że wypadek mógł nastąpić podczas akrobacji - Marcel, jakiego znał, nigdy nie spadał, znikąd. Nie na jego oczach. Może powinien się spodziewać, że po utracie i odzyskaniu ręki będzie mu trudniej powrócić do sprawności, ale przecież do tej pory nie chodził z rozbitym nosem. Bujna wyrobraźnia Steffena odrzuciła więc prozaiczne wytłumaczenie, podsuwając mu gorsze, choć barwniejsze scenariusze: -Ktoś ci coś zrobił...? - może wpadł w kłopoty, a może poszli z Jimem na jakąś potańcówkę bez niego.
Podszedł bliżej, od razu. Nie licząc krwi, Marcel wyglądał jakoś blado i zachowywał się jakoś dziwnie, ale Steff nie miał pojęcia, co mu jest.
-Masz magiczny katar? - domyślił się z nieskrywanym współczuciem. Nienawidził tej dolegliwości. -Jasne, możemy tu zostać! - podejrzliwie pomknął spojrzeniem za blondynem, który poruszał się jakoś niezdarnie jak na siebie. Może to kac, a nie katar? Chciał spytać, ale jeszcze Marcelowi będzie głupio, że pili bez niego. Poza tym, nie gniewał się, bo najwyraźniej zostawili mu gin!
Dopiero widząc, jak przyjaciel wpatruje się zbyt długo w dwie całkowicie różne butelki - zrozumiał, że wcale nie zachowuje się jakby miał katar lub kaca.
-Już naleję, ale - sięgnął po butelkę ginu, ale jeszcze jej nie otworzył, szukając wzrokiem szklaneczek. Wagon był mały, zaraz je dostrzeże w tym bałaganie. -co się dzieje?
Wydawało mu się, że ostatnią dobę spędził nad runami i naprawdę musiał odpocząć. Wczoraj, po ciężkim dniu w banku odwiedził Billy'ego w Irlandii i niespodziewanie dla siebie (bo nie spodziewał się ani prośby kuzyna, ani sukcesu) ściągnął z niego klątwę. Nocą, zamiast spać, powracał myślami do zagadkowych Cieni, które nieźle nastraszyły ich w szopie Moorów. Od rana znosił krytyczne spojrzenia goblinów i usłyszał kąśliwą uwagę, że pracuje za wolno - z czego zdawał sobie sprawę od miesiąca, wiecznie niedospany i rozkojarzony. Motywacja do pracy malała odkąd z zaskoczeniem zdał sobie sprawę, że praca młodszego specjalisty w Gringottcie wcale nie wiąże się z poszukiwaniem artefaktów w Ameryce Południowej (albo chociaż wśród angielskich menhirów), a przede wszystkim z biurokracją i zabezpieczaniem skrytek wybrednych bogaczy. Utrzymywał entuzjazm gdy miał na swoim utrzymaniu żonę, ale teraz było coraz trudniej i coraz częściej czuł się wśród goblinów zwyczajnie głupi. Nie mógł rzecz jasna pochwalić się przełożonym tym, że wcale nie jest głupi i że samodzielnie zdjął bardzo skomplikowaną klątwę, bo ofiarą tej klątwy był przecież niebezpieczny rebeliant, a genezą klątwy - miejsce utrzymywane w całkowitym sekrecie. Zresztą (co było jak na niego nietypowe) wcale nie chciał się nikomu chwalić. Chciał się napić i pożartować i zobaczyć jak słoń wspina się na stół, bo to zawsze było szalenie zabawne. Nie wiedział, czy Marcel dzisiaj występuje, ale może mogliby pogadać przed występem, iść na występ i napić się po nim.
Zapukał cicho do drzwi wagonu i - nie słysząc odpowiedzi - pchnął je raczej machinalnie, spodziewając się, że przyjaciel wciąż może trenować. Ku własnemu zaskoczeniu ujrzał w środku gospodarza z zakrwawionym nosem.
-Hej... nie przeszkadzam? - bąknął cicho, niepewnie. Marcel odpowiedział, że ach tak, co mogło znaczyć, że przeszkadza, ale może znaczyło, że ach, tak, zostań, zresztą bardziej zajęły go kolejne słowa przyjaciela.
-Jaki wypadek...? - wyrwało mu się głośniej, z mieszanką ciekawości i niepokoju. Nawet nie skojarzył, że wypadek mógł nastąpić podczas akrobacji - Marcel, jakiego znał, nigdy nie spadał, znikąd. Nie na jego oczach. Może powinien się spodziewać, że po utracie i odzyskaniu ręki będzie mu trudniej powrócić do sprawności, ale przecież do tej pory nie chodził z rozbitym nosem. Bujna wyrobraźnia Steffena odrzuciła więc prozaiczne wytłumaczenie, podsuwając mu gorsze, choć barwniejsze scenariusze: -Ktoś ci coś zrobił...? - może wpadł w kłopoty, a może poszli z Jimem na jakąś potańcówkę bez niego.
Podszedł bliżej, od razu. Nie licząc krwi, Marcel wyglądał jakoś blado i zachowywał się jakoś dziwnie, ale Steff nie miał pojęcia, co mu jest.
-Masz magiczny katar? - domyślił się z nieskrywanym współczuciem. Nienawidził tej dolegliwości. -Jasne, możemy tu zostać! - podejrzliwie pomknął spojrzeniem za blondynem, który poruszał się jakoś niezdarnie jak na siebie. Może to kac, a nie katar? Chciał spytać, ale jeszcze Marcelowi będzie głupio, że pili bez niego. Poza tym, nie gniewał się, bo najwyraźniej zostawili mu gin!
Dopiero widząc, jak przyjaciel wpatruje się zbyt długo w dwie całkowicie różne butelki - zrozumiał, że wcale nie zachowuje się jakby miał katar lub kaca.
-Już naleję, ale - sięgnął po butelkę ginu, ale jeszcze jej nie otworzył, szukając wzrokiem szklaneczek. Wagon był mały, zaraz je dostrzeże w tym bałaganie. -co się dzieje?
intellectual, journalist
little spy
little spy
Steffen Cattermole
Zawód : młodszy specjalista od klątw i zabezpieczeń w Gringottcie, po godzinach reporter dla "Czarownicy"
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
I like to go to places uninvited
OPCM : 30 +7
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 35 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 16
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
- Co? - zapytał, krzywiąc się, mrużąc oczy i przechylając się bokiem do Cattermole'a, żeby go lepiej usłyszeć, choć przecież nigdy w przeszłości nie miał z tym problemu, choć przecież znajdowali się w małym wagonie, w którym nic nie zagłuszało dźwięków. - Nie, to... To nie tak - W zakłopotaniu uniósł dłoń, drapiąc się po tylnej części głowy. Niełatwo było mu się do tego przyznać, nawet nie przed Steffenem, a przed sobą samym. Było z nim źle, a uzdrowiciel nie widział żadnej przyczyny, co nie dawało żadnych widoków na poprawę. Czy tracił wzrok? Czy tracił słuch? Umierał? Podczas ćwiczeń posługiwał się w pierwszej kolejności zmysłem równowagi, obcym większości, ale nigdy jemu. Koło było naturalnym przedłużeniem jego ramion, kiedy je puszczał, w locie, w skoku, mógł je pochwycić z zamkniętymi oczyma perfekcją doskonalonych godzinami katorżniczych treningów ruchów. Nie musiał go widzieć, kiedy zahaczał o nie kolana, stopy, ramiona, głowę, a jednak... - Właściwie to nie wiem jak, Steff. Po prostu... Wybiłem się do salta, puściłem obręcz i.... nie do końca wiem, co było dalej. - I powinien ją pochwycić, zawsze chwytał. To się nie działo. Nigdy. Szczęśliwie nikt nie był świadkiem jego upadku, ćwiczył na tyle nisko, że nie zdarzyło się nic poważniejszego. Mówiąc spojrzał na Steffena, lecz nie spojrzał mu w oczy, jego źrenice na ślep błądziły gdzieś obok, jakby patrzyły, ale nie widziały. Twarz Steffena była rozmyta jak wszystko. Przerażało go to.
- Tak myślałem, ale uzdrowiciel mówi, że nic mi nie jest. Może to alergia? Pełno tu futrzaków. - Nie miał żadnych objawów, ni wysypki ni kataru. - A może po prostu zjadłem za małe śniadanie... Od jakiegoś czasu nic mi nie smakuje, jakbym wkładał do ust papier. - Nie żeby dania podawane w garkuchni Areny cechowały się wykwintnością, ale Marcel nie miał dużych wymagań, potrafił odnaleźć radość w dobrym młodym ziemniaku, który nie był rozgotowany. - To się zaczęło odkąd mam Tiberiusa - westchnął, podchodząc bliżej do kanapy, wyciągnął dłoń jak ślepiec, by najpierw odnaleźć jej oparcie, a potem dopiero na niej usiąść. - Tibs! Przywitaj się! - gwizdnął na psa, szczeniak psidwaka momentalnie sturlał się z łóżka, ale zamiast do Marcela, skoczył na Steffena, witając się z gościem. Marcel westchnął. Steffen pewnie pamiętał, że dostał szczeniaka za pomoc w Oazie, razem z Castorem ocalili sukę, która się oszczeniła. - Można mieć uczulenie na psidwaka? A może to wampir i to on wysysa ze mnie energię? W ogóle mnie nie słucha - poskarżył się, zamykając oczy. Czy jeśli otworzy je za jakiś czas, zacznie widzieć jak dawniej? - Zastanawiałem się też nad imieniem Cornel. Które ci się bardziej podoba? - zapytał, póki pies nie reagował ani na jedno, ani na drugie, nie robiło to większej różnicy. Czarodzieje, po których je otrzymał, byli mniej warci od psa. Powinni być mu wdzięczni, że oczyści je odwagą i honorem. Może kiedyś... kiedy dorośnie i będzie mądrzejszy...
- Tak myślałem, ale uzdrowiciel mówi, że nic mi nie jest. Może to alergia? Pełno tu futrzaków. - Nie miał żadnych objawów, ni wysypki ni kataru. - A może po prostu zjadłem za małe śniadanie... Od jakiegoś czasu nic mi nie smakuje, jakbym wkładał do ust papier. - Nie żeby dania podawane w garkuchni Areny cechowały się wykwintnością, ale Marcel nie miał dużych wymagań, potrafił odnaleźć radość w dobrym młodym ziemniaku, który nie był rozgotowany. - To się zaczęło odkąd mam Tiberiusa - westchnął, podchodząc bliżej do kanapy, wyciągnął dłoń jak ślepiec, by najpierw odnaleźć jej oparcie, a potem dopiero na niej usiąść. - Tibs! Przywitaj się! - gwizdnął na psa, szczeniak psidwaka momentalnie sturlał się z łóżka, ale zamiast do Marcela, skoczył na Steffena, witając się z gościem. Marcel westchnął. Steffen pewnie pamiętał, że dostał szczeniaka za pomoc w Oazie, razem z Castorem ocalili sukę, która się oszczeniła. - Można mieć uczulenie na psidwaka? A może to wampir i to on wysysa ze mnie energię? W ogóle mnie nie słucha - poskarżył się, zamykając oczy. Czy jeśli otworzy je za jakiś czas, zacznie widzieć jak dawniej? - Zastanawiałem się też nad imieniem Cornel. Które ci się bardziej podoba? - zapytał, póki pies nie reagował ani na jedno, ani na drugie, nie robiło to większej różnicy. Czarodzieje, po których je otrzymał, byli mniej warci od psa. Powinni być mu wdzięczni, że oczyści je odwagą i honorem. Może kiedyś... kiedy dorośnie i będzie mądrzejszy...
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
-Co: co? - upewnił się, bo Marcel zwykle reagował tak gdy wymyślili z Jimem coś co go zaskoczyło - ale teraz w głowie przyjaciela nie brzmiało zażenowanie konsternacja, a Steff nie powiedział przecież nic głupiego. Marcel brzmiał raczej, jakby po prostu go nie dosłyszał, ale to bez sensu, wagon był przecież mały.
-Może uderzyłeś się w głowę. - podsunął uprzejmie, widząc zakłopotanie przyjaciela. -Kiedyś walnąłem się, gdy zmieniłem się ze szczura w człowieka pod stołem i chyba myślałem, że stół jest wyższy i też nie pamiętałem czemu to zrobiłem... - spojrzał na Marcela współczująco, ale przyjaciel patrzył gdzieś ponad jego ramieniem.
Zupełnie jak Billy wczoraj.
Zupełnie jak Billy wczoraj.
Otworzył szerzej oczy, trochę pobladł, przyglądając się blondynowi z nagłą uwagą - ale może po prostu mu się wydawało? Może jeszcze nie ochłonął po zdjęciu klątwy z kuzyna i to niedawny stres podszeptywał mu najczarniejsze myśli?
Z wrażenia był cicho dłużej niż zwykle, a gdy wreszcie się odezwał, to z wymuszoną swobodą:
-Jak to: smakuje jak papier? A jak pachnie? - Lucinda też mówiła, że jedzenie smakuje jak papier. Niespokojnie odprowadził przyjaciela wzrokiem, śledząc jego dziwne ruchy. Przecież Marcela nie było nad szczeliną, gdy biegł na plażę po Samuela, nie wleciał do niej z Billym i Lucindą. Klątwa dotknęła ich właśnie tam, nie rozumiał zresztą jak - istniała klątwa odpowiadająca wszystkim objawom Billy'ego i Lucindy, ale zgodnie z podręcznikami, była nakładana poprzez użycie krwi przeklętej osoby, nie przed dotknięcie przeklętego przedmiotu. Nie rozumiał, jak mogłyby ją nałożyć niematerialne duchy, ale w sumie nie rozumiał też, jak sprowadziły tsunami na Oazę.
Wtem Marcel wskazał niespodziewanego winowajcę, a Steff spojrzał podejrzliwie na szczenię z Oazy. Psidwak wyglądał całkiem uroczo, ale Cattermole cofnął się przezornie gdy zwierzę zechciało na niego skoczyć. Nie zdążył wycofać się całkiem, ale nie odwzajemnił powitania psidwaka, jakby licząc, że ten straci nim zainteresowanie.
-A ugryzł cię? - zapytał nerwowo. Skoro go nie słuchał, to może tak? -Wampiry gryzą. - dodał na swoje usprawiedliwienie, z wymuszonym śmiechem. Zwierzęta nie przenosiły klątw, ale duchy nie wywoływały trzęsień ziemi, więc czy mógł odrzucić taką hipotezę? Kilka tygodni temu odrzuciłby ją ze śmiechem, ale ostatnie wydarzenia podkopały jego wiarę w racjonalność świata. -Skąd wpadłeś na takie dziwne imię? - podrapał się po głowie. -Tibs jest ładne, Tiberius brzmi jak coś z wykładów historii magii... - które przespał, ale wtem olśniło go nagłe zrozumienie. Nie zapamiętałby nic z wykładów w Hogwarcie, a zatem... -...chyba czytałem o jakimś Tiberiusu, który otworzył żyłę magiczną na Capri! A może to był Julius i to było w Pompejach? Albo zatopił Santroryn? - przygryzł policzek, książki o żyłach magicznych byłyby nawet ciekawe, gdyby nie te wszystkie historyczne fakty, które plątał. -Mniejsza o to, Cornel też jest melodyjne, kojarzy mi się z Cornelią Malfoy. A nie, Cordelią, ale to brzmi tak samo. A jesteś pewien, że to pies, a nie suczka? - mówił nieco głośniej, próbując nawiązać kontakt wzrokowy z Marcelem i obserwować przyjaciela, ale w połowie wykładu na chwilę się rozproszył, zaprzątnięty zagadką Tiberiusa albo Juliusa i myślą o magicznych żyłach. Dopiero, gdy znów spojrzał na psidwaka - nieufnie, podejrzliwie - przywołał się do porządku i westchnął ciężko.
Chyba nie ma sensu tego odwlekać.
-Marcel, a... od kiedy tak się czujesz? Bo Lucinda, wiesz, pani Hensley, ta ŁADNA z plakatów - chyba się znali, ale nie był pewny -a potem Billy, oni... najpierw nie smakowało im jedzenie i stracili węch... Lucinda zorientowała się pierwsza, jest łamaczem klątw, a Billy napisał do mnie wczoraj, jak już stracił wzrok i okazało się, że - czy nie mówił za szybko? -ONI ZOSTALI PRZEKLĘCI - zawyrokował głośniej -wtedy, w Oazie - dodał normalnym tonem, ciszej, pod wagonem chyba nikogo nie było, ale i tak nie chciał o tym mówić bardzo głośno. -Ale oni tak mieli od miesiąca, może to tylko alergia! - dodał uspokajająco i przepraszająco, licząc, że Marcel rozwieje jego paranoiczne wątpliwości.
Jak się ma Tiberius/Cornel?
1. Jest rozczarowany brakiem entuzjazmu i nieufnością Steffena - obrażony, schował się pod fotelem i zaczyna gryźć pierwszą rzecz, jaka wpadnie mu pod zęby (wybierz jaką)
2. Jest niewzruszony humorem chłopaków - macha ogonem i szczeka co jakiś czas, przerywając rozmowę. Najpierw kręci się pod nogami Steffena aby ten go pogłaskał, a potem próbuje wskoczyć na kolana Marcela.
3. Traci zainteresowanie chłopakami, widząc końską muchę, która przysiadła pod drzwiami wagonu. Postanawia ją upolować i zjeść, jak prawdziwy pies obronny - ale mucha odlatuje, a on ledwo wyhamowuje pod progiem i cicho warczy.
-Może uderzyłeś się w głowę. - podsunął uprzejmie, widząc zakłopotanie przyjaciela. -Kiedyś walnąłem się, gdy zmieniłem się ze szczura w człowieka pod stołem i chyba myślałem, że stół jest wyższy i też nie pamiętałem czemu to zrobiłem... - spojrzał na Marcela współczująco, ale przyjaciel patrzył gdzieś ponad jego ramieniem.
Zupełnie jak Billy wczoraj.
Zupełnie jak Billy wczoraj.
Otworzył szerzej oczy, trochę pobladł, przyglądając się blondynowi z nagłą uwagą - ale może po prostu mu się wydawało? Może jeszcze nie ochłonął po zdjęciu klątwy z kuzyna i to niedawny stres podszeptywał mu najczarniejsze myśli?
Z wrażenia był cicho dłużej niż zwykle, a gdy wreszcie się odezwał, to z wymuszoną swobodą:
-Jak to: smakuje jak papier? A jak pachnie? - Lucinda też mówiła, że jedzenie smakuje jak papier. Niespokojnie odprowadził przyjaciela wzrokiem, śledząc jego dziwne ruchy. Przecież Marcela nie było nad szczeliną, gdy biegł na plażę po Samuela, nie wleciał do niej z Billym i Lucindą. Klątwa dotknęła ich właśnie tam, nie rozumiał zresztą jak - istniała klątwa odpowiadająca wszystkim objawom Billy'ego i Lucindy, ale zgodnie z podręcznikami, była nakładana poprzez użycie krwi przeklętej osoby, nie przed dotknięcie przeklętego przedmiotu. Nie rozumiał, jak mogłyby ją nałożyć niematerialne duchy, ale w sumie nie rozumiał też, jak sprowadziły tsunami na Oazę.
Wtem Marcel wskazał niespodziewanego winowajcę, a Steff spojrzał podejrzliwie na szczenię z Oazy. Psidwak wyglądał całkiem uroczo, ale Cattermole cofnął się przezornie gdy zwierzę zechciało na niego skoczyć. Nie zdążył wycofać się całkiem, ale nie odwzajemnił powitania psidwaka, jakby licząc, że ten straci nim zainteresowanie.
-A ugryzł cię? - zapytał nerwowo. Skoro go nie słuchał, to może tak? -Wampiry gryzą. - dodał na swoje usprawiedliwienie, z wymuszonym śmiechem. Zwierzęta nie przenosiły klątw, ale duchy nie wywoływały trzęsień ziemi, więc czy mógł odrzucić taką hipotezę? Kilka tygodni temu odrzuciłby ją ze śmiechem, ale ostatnie wydarzenia podkopały jego wiarę w racjonalność świata. -Skąd wpadłeś na takie dziwne imię? - podrapał się po głowie. -Tibs jest ładne, Tiberius brzmi jak coś z wykładów historii magii... - które przespał, ale wtem olśniło go nagłe zrozumienie. Nie zapamiętałby nic z wykładów w Hogwarcie, a zatem... -...chyba czytałem o jakimś Tiberiusu, który otworzył żyłę magiczną na Capri! A może to był Julius i to było w Pompejach? Albo zatopił Santroryn? - przygryzł policzek, książki o żyłach magicznych byłyby nawet ciekawe, gdyby nie te wszystkie historyczne fakty, które plątał. -Mniejsza o to, Cornel też jest melodyjne, kojarzy mi się z Cornelią Malfoy. A nie, Cordelią, ale to brzmi tak samo. A jesteś pewien, że to pies, a nie suczka? - mówił nieco głośniej, próbując nawiązać kontakt wzrokowy z Marcelem i obserwować przyjaciela, ale w połowie wykładu na chwilę się rozproszył, zaprzątnięty zagadką Tiberiusa albo Juliusa i myślą o magicznych żyłach. Dopiero, gdy znów spojrzał na psidwaka - nieufnie, podejrzliwie - przywołał się do porządku i westchnął ciężko.
Chyba nie ma sensu tego odwlekać.
-Marcel, a... od kiedy tak się czujesz? Bo Lucinda, wiesz, pani Hensley, ta ŁADNA z plakatów - chyba się znali, ale nie był pewny -a potem Billy, oni... najpierw nie smakowało im jedzenie i stracili węch... Lucinda zorientowała się pierwsza, jest łamaczem klątw, a Billy napisał do mnie wczoraj, jak już stracił wzrok i okazało się, że - czy nie mówił za szybko? -ONI ZOSTALI PRZEKLĘCI - zawyrokował głośniej -wtedy, w Oazie - dodał normalnym tonem, ciszej, pod wagonem chyba nikogo nie było, ale i tak nie chciał o tym mówić bardzo głośno. -Ale oni tak mieli od miesiąca, może to tylko alergia! - dodał uspokajająco i przepraszająco, licząc, że Marcel rozwieje jego paranoiczne wątpliwości.
Jak się ma Tiberius/Cornel?
1. Jest rozczarowany brakiem entuzjazmu i nieufnością Steffena - obrażony, schował się pod fotelem i zaczyna gryźć pierwszą rzecz, jaka wpadnie mu pod zęby (wybierz jaką)
2. Jest niewzruszony humorem chłopaków - macha ogonem i szczeka co jakiś czas, przerywając rozmowę. Najpierw kręci się pod nogami Steffena aby ten go pogłaskał, a potem próbuje wskoczyć na kolana Marcela.
3. Traci zainteresowanie chłopakami, widząc końską muchę, która przysiadła pod drzwiami wagonu. Postanawia ją upolować i zjeść, jak prawdziwy pies obronny - ale mucha odlatuje, a on ledwo wyhamowuje pod progiem i cicho warczy.
intellectual, journalist
little spy
little spy
Steffen Cattermole
Zawód : młodszy specjalista od klątw i zabezpieczeń w Gringottcie, po godzinach reporter dla "Czarownicy"
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
I like to go to places uninvited
OPCM : 30 +7
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 35 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 16
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Steffen Cattermole' has done the following action : Rzut kością
'k3' : 1
'k3' : 1
- Może - odpowiedział niewyraźnie, zdawkowo i bez szczególnego przekonania, urazy były częścią jego życia, uderzył się w głowę nie raz, nie dwa, znał ból czaszki i jego konsekwencje, to po prostu nie było to. Dobrze o tym wiedział. To było inne. Dziwne. Niepokojące. Nie był w stanie dostrzec zdumienia Steffena. - Wąchałeś kiedyś papier? - rzucił od niechcenia. - Wcale nie pachnie - Nigdy nie miał wrażliwego nosa, na Arenie nie pachniało fiołkami. Dużo było tu potu, ludzkiego i zwierzęcego, mokrych futer magicznych stworzeń, zwierzęcych odchodów. Zobojętniał na te zapachy już dawno, ale rosół wciąż pachniał rosołem - jeszcze do niedawna. - Jak mam ci to wytłumaczyć? Po prostu nic nie czuję - rzucił, rozkładając ręce, z niepewną miną, zupełnie tak, jak gdyby dopiero wypowiedzenie tego na głos uświadomiło mu gorzką prawdę.
- Ciągle mnie gryzie - westchnął, opadając na oparcie kanapy niezbornie, nie widział ruchów Steffena, jego prób ucieczki przed radosnym szczeniakiem, tym bardziej nie dostrzegł, jak czmycha pod siedzisko. Marcel wyciągnął przed siebie dłonie, nie nosiły żadnych śladów. - Ale przecież on jeszcze nie ma zębów. Czemu pytasz? - Miał, mleczne, były małe jak paciorki i okrągłe, nie ostre. - Tibs... - westchnął, czując, że dobrał się do jego buta, ale nie poruszyl nim, nie przeganiając szczeniaka. - To imię mojego dziadka. Wiesz... od strony ojca. Kawał dupka - Nie znał go, ale nie musiał, żeby ferować podobne wyroki. - A mój ojciec to straszny sukinsyn, więc układa się jak puzzle - stwierdził z zastanowieniem, choć nie był co do tego przekonany. - Myślę, że mu się nie podoba. Nie reaguje na nie - przyznał, niechętnie. - Ma kuśkę, Steff, jeśli to suka, to bardzo wyjątkowa - wzruszył ramieniem, nie patrząc na Steffena, kiedy ten szukał z nim kontaktu wzrokowego. Na krótko przemknął po jego twarzy wzrokiem, ale nie wyłapał źrenic.
Dopiero, kiedy Steffen wspomniał o Oazie, Marcel otworzył szerzej oczy i spojrzał na przyjaciela. Poczuł, że robi mu się gorąco, a serce pulsuje jak oszalałe. Czy to możliwe? Tamte mroczne korytarze, ledwie pamiętał ten straszliwy krajobraz. Pochylił się do przodu, przykładając dłoń do skroni, by uspokoić nerwy, wsparł głowę na łokciu wbitym w kolano. To... to niemożliwe.
- Steff, ja... ja byłem tam z nimi. Pod Oazą. Myślałem, że... Balem się, że... Nie mogłem tak po prostu stać, wiedziałem, ze tam ruszyli ... Poleciałem za nimi...
- Ciągle mnie gryzie - westchnął, opadając na oparcie kanapy niezbornie, nie widział ruchów Steffena, jego prób ucieczki przed radosnym szczeniakiem, tym bardziej nie dostrzegł, jak czmycha pod siedzisko. Marcel wyciągnął przed siebie dłonie, nie nosiły żadnych śladów. - Ale przecież on jeszcze nie ma zębów. Czemu pytasz? - Miał, mleczne, były małe jak paciorki i okrągłe, nie ostre. - Tibs... - westchnął, czując, że dobrał się do jego buta, ale nie poruszyl nim, nie przeganiając szczeniaka. - To imię mojego dziadka. Wiesz... od strony ojca. Kawał dupka - Nie znał go, ale nie musiał, żeby ferować podobne wyroki. - A mój ojciec to straszny sukinsyn, więc układa się jak puzzle - stwierdził z zastanowieniem, choć nie był co do tego przekonany. - Myślę, że mu się nie podoba. Nie reaguje na nie - przyznał, niechętnie. - Ma kuśkę, Steff, jeśli to suka, to bardzo wyjątkowa - wzruszył ramieniem, nie patrząc na Steffena, kiedy ten szukał z nim kontaktu wzrokowego. Na krótko przemknął po jego twarzy wzrokiem, ale nie wyłapał źrenic.
Dopiero, kiedy Steffen wspomniał o Oazie, Marcel otworzył szerzej oczy i spojrzał na przyjaciela. Poczuł, że robi mu się gorąco, a serce pulsuje jak oszalałe. Czy to możliwe? Tamte mroczne korytarze, ledwie pamiętał ten straszliwy krajobraz. Pochylił się do przodu, przykładając dłoń do skroni, by uspokoić nerwy, wsparł głowę na łokciu wbitym w kolano. To... to niemożliwe.
- Steff, ja... ja byłem tam z nimi. Pod Oazą. Myślałem, że... Balem się, że... Nie mogłem tak po prostu stać, wiedziałem, ze tam ruszyli ... Poleciałem za nimi...
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Zdziwił się, po co Marcel miałby wąchać papier, ale potem przypomniał sobie, że sam wąchał go wielokrotnie. I niechcący.
-Słowniki run pachną taką starocią, a nawet trochę śmierdzą. - zadumał się. -Ale nie chciałbym ich jeść. Kiedyś próbowałem, jako szczur, ale na podręczniku historii magii. - zwierzył się, bo przy Marcelu i Jimie czuł się bezpiecznie, gdy mówił o jakże naukowych eksperymentach młodego animaga. -Ale w sumie musiałbym porównać jak smakuje człowiekowi, bo jak się jest szczurem to wszystko smakuje inaczej. - podrapał się po głowie.
-No już, już, wytłumaczyłeś! Ale jak się upijemy to poczujesz? - upewnił się. W jego spojrzenie i myśli wkradł się już niepokój, ale próbował odpychać od siebie gorzką, trochę paranoiczną hipotezę. Może Marcel naczytał się jakiś romantycznych poetów (nieprawdopodobne) i "nic nie czuję" było jakąś wymyślną metaforą na kiepski nastrój (mało prawdopodobne, ale czy mniej niż klątwa przeniesiona ugryzieniem psa?)?
Pobladł, gdy Marcel przyznał, że szczeniak go gryzie, ale przecież nie chciał go straszyć.
-Hmm... nic, nic. - spojrzał podejrzliwie na psa, może jeszcze faktycznie nie miał zębów. Wyminął na razie temat, słuchając o psidwaku i jego imionach. -Znasz swojego dziadka? - zdziwił się. W sumie, obydwoje nazywali wielu ludzi (na przykład lordów!) dupkami nie poznawszy ich, ale Marcel nigdy nie mówił o rodzinie swojego ojca, więc odrobinę go zaskoczył. Nasunęło mu się wspomnienie własnego, który zawsze dawał mu landrynki, ale przyjaciel dodał, że ten cały Tiberius to kawał sukinsyna, więc Steff roztropnie powstrzymał się od wspominania swojego dziadka. -Ojej... przykro mi, stary. - chciał powiedzieć coś miłego, ale nie wiedział, co. Wiedział, że sam ma obydwoje rodziców, że jego największym zmartwieniem rodzinnym był do niedawna tylko brat-dupek (ale taki zwyczajny, kochany dupek, nie żaden lord ani Tiberius), że w porównaniu do tragedii, które dotknęły Marcela miał datąd życie usłane różami. Poznał smak zdrady i rozczarowania, ale nie od rodzica. -Ale... jesteś pewien, że chcesz o nim myśleć, o tych ludziach, ilekroć wołasz Tibsa? - zaryzykował. Kurczę, Tibs nawet było melodyjne. -Mówiliście mi z Jimem, że o niektórych lepiej zapomnieć. - dodał, pochmurniejąc, wciskając dłonie w kieszenie. Chcę o niej zapomnieć, ale nie potrafię.
Jednak potrafił. Słysząc o Oazie, myśląc o klątwie, zapomniał zupełnie o Belli i pobladł śmiertelnie.
-Byłeś tam? Tam, gdzie ich dotknęła klątwa? - zapytał retorycznie, słysząc po tonie Marcela, widząc po jego mowie ciała, że to prawda.
Słyszał po samym opisie objawów, że to prawda, ale dotąd mógł chwytać się nadziei, że nie.
-J...ja... mogę sprawdzić. Może to nic. Hexa Revelio. - najpierw wychrypiał, ale w połowie zdania zaczął mówić głośniej. Skupił się na znajomej magii, nie odrywając spojrzenia od Marcela, którego otoczyła upiornie znajoma, mlecznobiała mgła. Równie silna, jak ta wokół Billy'ego. Zerknął odruchowo na psidwaka pod nogami przyjaciela, nogi otaczała oczywiście mgła, ale zdawała się rozrzedzać przy zwierzęciu.
Dobra wiadomość: to chyba nie wina twojego psidwaka, zła wiadomość: jesteś przeklęty.
Milczał dłuższą, zbyt długą chwilę. Klątwa postępowała z każdym dniem, a oni nic nie zauważyli. Odwiedzał chyba Marcela jeszcze na początku czerwca, ale potem pochłonął go marazm po utracie żony i... co, gdyby zauważył wcześniej? Jak wielkie spustoszenie uczyniła już w ciele przyjaciela?
-To Klątwa Żywego Trupa. Lucinda odgadła po objawach, potem to potwierdziliśmy. Ona... ona będzie postępować, aż stracisz wszystkie zmysły całkowicie. - odezwał się w końcu, dziwnym, głuchym głosem. -Zdjąłem to wczoraj z Billy'ego, ale... nie bez komplikacji. A z Lucindy mi się nie udało, ale Vincent miał jej pomóc, może... może oni mogliby pomóc, bo ja... mogę spróbować, ale... - dodał i zaczął się motać, mówiąc tonem zupełnie do siebie niepodobnym. Znany Marcelowi Steffen natychmiast, z ciekawością i niezdrowym entuzjazmem, oznajmiłby, że spróbuje to zdjąć.
A Steffen, z którym rozmawiał teraz, brzmiał po prostu na przerażonego. Nawet jeśli ktoś prawie głuchy nie mógł wychwycić drżącego tonu, to różnica w postawie Cattermole'a i tak była zauważalna.
-Słowniki run pachną taką starocią, a nawet trochę śmierdzą. - zadumał się. -Ale nie chciałbym ich jeść. Kiedyś próbowałem, jako szczur, ale na podręczniku historii magii. - zwierzył się, bo przy Marcelu i Jimie czuł się bezpiecznie, gdy mówił o jakże naukowych eksperymentach młodego animaga. -Ale w sumie musiałbym porównać jak smakuje człowiekowi, bo jak się jest szczurem to wszystko smakuje inaczej. - podrapał się po głowie.
-No już, już, wytłumaczyłeś! Ale jak się upijemy to poczujesz? - upewnił się. W jego spojrzenie i myśli wkradł się już niepokój, ale próbował odpychać od siebie gorzką, trochę paranoiczną hipotezę. Może Marcel naczytał się jakiś romantycznych poetów (nieprawdopodobne) i "nic nie czuję" było jakąś wymyślną metaforą na kiepski nastrój (mało prawdopodobne, ale czy mniej niż klątwa przeniesiona ugryzieniem psa?)?
Pobladł, gdy Marcel przyznał, że szczeniak go gryzie, ale przecież nie chciał go straszyć.
-Hmm... nic, nic. - spojrzał podejrzliwie na psa, może jeszcze faktycznie nie miał zębów. Wyminął na razie temat, słuchając o psidwaku i jego imionach. -Znasz swojego dziadka? - zdziwił się. W sumie, obydwoje nazywali wielu ludzi (na przykład lordów!) dupkami nie poznawszy ich, ale Marcel nigdy nie mówił o rodzinie swojego ojca, więc odrobinę go zaskoczył. Nasunęło mu się wspomnienie własnego, który zawsze dawał mu landrynki, ale przyjaciel dodał, że ten cały Tiberius to kawał sukinsyna, więc Steff roztropnie powstrzymał się od wspominania swojego dziadka. -Ojej... przykro mi, stary. - chciał powiedzieć coś miłego, ale nie wiedział, co. Wiedział, że sam ma obydwoje rodziców, że jego największym zmartwieniem rodzinnym był do niedawna tylko brat-dupek (ale taki zwyczajny, kochany dupek, nie żaden lord ani Tiberius), że w porównaniu do tragedii, które dotknęły Marcela miał datąd życie usłane różami. Poznał smak zdrady i rozczarowania, ale nie od rodzica. -Ale... jesteś pewien, że chcesz o nim myśleć, o tych ludziach, ilekroć wołasz Tibsa? - zaryzykował. Kurczę, Tibs nawet było melodyjne. -Mówiliście mi z Jimem, że o niektórych lepiej zapomnieć. - dodał, pochmurniejąc, wciskając dłonie w kieszenie. Chcę o niej zapomnieć, ale nie potrafię.
Jednak potrafił. Słysząc o Oazie, myśląc o klątwie, zapomniał zupełnie o Belli i pobladł śmiertelnie.
-Byłeś tam? Tam, gdzie ich dotknęła klątwa? - zapytał retorycznie, słysząc po tonie Marcela, widząc po jego mowie ciała, że to prawda.
Słyszał po samym opisie objawów, że to prawda, ale dotąd mógł chwytać się nadziei, że nie.
-J...ja... mogę sprawdzić. Może to nic. Hexa Revelio. - najpierw wychrypiał, ale w połowie zdania zaczął mówić głośniej. Skupił się na znajomej magii, nie odrywając spojrzenia od Marcela, którego otoczyła upiornie znajoma, mlecznobiała mgła. Równie silna, jak ta wokół Billy'ego. Zerknął odruchowo na psidwaka pod nogami przyjaciela, nogi otaczała oczywiście mgła, ale zdawała się rozrzedzać przy zwierzęciu.
Dobra wiadomość: to chyba nie wina twojego psidwaka, zła wiadomość: jesteś przeklęty.
Milczał dłuższą, zbyt długą chwilę. Klątwa postępowała z każdym dniem, a oni nic nie zauważyli. Odwiedzał chyba Marcela jeszcze na początku czerwca, ale potem pochłonął go marazm po utracie żony i... co, gdyby zauważył wcześniej? Jak wielkie spustoszenie uczyniła już w ciele przyjaciela?
-To Klątwa Żywego Trupa. Lucinda odgadła po objawach, potem to potwierdziliśmy. Ona... ona będzie postępować, aż stracisz wszystkie zmysły całkowicie. - odezwał się w końcu, dziwnym, głuchym głosem. -Zdjąłem to wczoraj z Billy'ego, ale... nie bez komplikacji. A z Lucindy mi się nie udało, ale Vincent miał jej pomóc, może... może oni mogliby pomóc, bo ja... mogę spróbować, ale... - dodał i zaczął się motać, mówiąc tonem zupełnie do siebie niepodobnym. Znany Marcelowi Steffen natychmiast, z ciekawością i niezdrowym entuzjazmem, oznajmiłby, że spróbuje to zdjąć.
A Steffen, z którym rozmawiał teraz, brzmiał po prostu na przerażonego. Nawet jeśli ktoś prawie głuchy nie mógł wychwycić drżącego tonu, to różnica w postawie Cattermole'a i tak była zauważalna.
intellectual, journalist
little spy
little spy
Steffen Cattermole
Zawód : młodszy specjalista od klątw i zabezpieczeń w Gringottcie, po godzinach reporter dla "Czarownicy"
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
I like to go to places uninvited
OPCM : 30 +7
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 35 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 16
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
- Jako szczur mogłeś zeżreć nawet śniadanie samego dyrektora, a ty wolałeś podgryzać książki? Nie chciałeś, żeby ktoś je po tobie przeczytał? - zapytał, bez wyrazu, nigdy nie rozumiał kujonów. - Co? - dopytał o drugą część wypowiedzi, bo nie dosłyszał dokładnie słów Steffena. To na pewno nie słuch płatał mu figle, to on za cicho mówił.... Wzruszył ramionami, Steffen miał polać, a Marcel nie miał pojęcia, czy poczuje smak alkoholu. Był silniejszy niż smak jedzenia - może?
- Nie znam tej łajzy - odpowiedział na pytanie o dziadka. - I nie chcę go znać - uzupełnił zaraz, bez zawahania w głosie. Był taki czas w jego życiu, że kierowała nim naiwność, ale czas ten już dawno się skończył. - Niepotrzebnie - dodał, kiedy Steff próbował go pocieszyć. Na to też już minął czas. Miał rodzinę tu, na Arenie, miał przyjaciół, z tymi zwyrolami łączyła go tylko krew, a Marcel zmieszał swoją z krwią Jamesa. Nie należał już do tych ludzi. - Mam ich w dupie - oznajmił, z nieustępliwym zdecydowaniem. Był taki czas, że traktował ojca z większym sentymentem, że był ślepy na jego zwyrodnialstwo, że chciał wierzyć, że jest dla niego kimś, kimkolwiek. Ale kiedy zostawił go okaleczonego na śmierć, zmieniło się wszystko. Kiedy próbował zamordować Jamesa, zmieniło się wszystko. Ojciec nie miał względem niego żadnego sentymentu, nie było mu trudno odwzajemnić się tym samym. Przecież nawet go nie znał.
Ale ta chwila refleksji nad własnym życiem, własną rodziną, sprawiła że Marcel spochmurniał i spoważniał, zamknął oczy i wziął głęboki oddech. Podciągnął nogi pod kolana, wyrywając psidwakowi stopę z ząbkującej paszczy i czekał na wyrok Steffena. Jego słowa brzmiały zbyt abstrakcyjnie, nawet jak na to, co działo się wokół niego. Pies zaskomlał, pozbawiony gryzaka i wskoczył na kanapę obok niego, z nieskończonym entuzjazmem wdrapując się na jego kark.
Stracisz zmysły całkowicie, Marcel nie drgnął, wpatrując się gdzieś pzred siebie -w punkt, który nie istniał, więc jednak. Słabo widział, słabo słyszał, nic nie czuł. Jak straszliwy to los, zostać lalką bez kontaktu ze światem?
- Potrafisz? - zapytał cicho, nie znał czarodziejów, o których mówił Steffen, był z Lucindą tamtego dnia, ale nie zamienił z nią ani słowa. Może się uda, może się nie uda. Co, jeśli się nie uda? Co jeśli taki zostanie, ociemniały, głuchy, bezradny? Będzie musiał pozbawić się życia, przecież nie będzie żył w taki sposób. Jego skóra bladła, ramiona otuliły nogi i ścisnęły je mocno, psidwak spadł z jego szyi i wspiął się na nim ze zmartwieniem, wyczuwając niepokój. Może skoczy do Tamizy? Czy to będzie szybkie? Najszybciej będzie pod pociągiem, ale oczekiwanie musi być katorgą.
- Nie znam tej łajzy - odpowiedział na pytanie o dziadka. - I nie chcę go znać - uzupełnił zaraz, bez zawahania w głosie. Był taki czas w jego życiu, że kierowała nim naiwność, ale czas ten już dawno się skończył. - Niepotrzebnie - dodał, kiedy Steff próbował go pocieszyć. Na to też już minął czas. Miał rodzinę tu, na Arenie, miał przyjaciół, z tymi zwyrolami łączyła go tylko krew, a Marcel zmieszał swoją z krwią Jamesa. Nie należał już do tych ludzi. - Mam ich w dupie - oznajmił, z nieustępliwym zdecydowaniem. Był taki czas, że traktował ojca z większym sentymentem, że był ślepy na jego zwyrodnialstwo, że chciał wierzyć, że jest dla niego kimś, kimkolwiek. Ale kiedy zostawił go okaleczonego na śmierć, zmieniło się wszystko. Kiedy próbował zamordować Jamesa, zmieniło się wszystko. Ojciec nie miał względem niego żadnego sentymentu, nie było mu trudno odwzajemnić się tym samym. Przecież nawet go nie znał.
Ale ta chwila refleksji nad własnym życiem, własną rodziną, sprawiła że Marcel spochmurniał i spoważniał, zamknął oczy i wziął głęboki oddech. Podciągnął nogi pod kolana, wyrywając psidwakowi stopę z ząbkującej paszczy i czekał na wyrok Steffena. Jego słowa brzmiały zbyt abstrakcyjnie, nawet jak na to, co działo się wokół niego. Pies zaskomlał, pozbawiony gryzaka i wskoczył na kanapę obok niego, z nieskończonym entuzjazmem wdrapując się na jego kark.
Stracisz zmysły całkowicie, Marcel nie drgnął, wpatrując się gdzieś pzred siebie -w punkt, który nie istniał, więc jednak. Słabo widział, słabo słyszał, nic nie czuł. Jak straszliwy to los, zostać lalką bez kontaktu ze światem?
- Potrafisz? - zapytał cicho, nie znał czarodziejów, o których mówił Steffen, był z Lucindą tamtego dnia, ale nie zamienił z nią ani słowa. Może się uda, może się nie uda. Co, jeśli się nie uda? Co jeśli taki zostanie, ociemniały, głuchy, bezradny? Będzie musiał pozbawić się życia, przecież nie będzie żył w taki sposób. Jego skóra bladła, ramiona otuliły nogi i ścisnęły je mocno, psidwak spadł z jego szyi i wspiął się na nim ze zmartwieniem, wyczuwając niepokój. Może skoczy do Tamizy? Czy to będzie szybkie? Najszybciej będzie pod pociągiem, ale oczekiwanie musi być katorgą.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
-Chciałem skosztować papieru, bo śniadanie smakuje jak śniadanie... - obronił się dla porządku, choć zakłuło go uczucie wstydu, że na to nie wpadł. Trochę bałby się zakraść do gabinetu dyrektora, ale gdyby się udało, miałby co wspominać! A teraz już nigdy nie będzie okazji. Trwała wojna, nie byli już młodzi, stracili okazję do psot, radość, niewinność i w ogóle.-Mogliśmy się założyć o śniadanie dyrektora, jak była okazja. - wytknął przyjacielowi, bo to trochę nie fair, wpadać na takie fajne pomysły dopiero po latach. -Co? Mówię, że szczurom wszystko smakuje inaczej. - uzupełnił. Na końcu języka zaigrało mu ”nie słyszysz, czy co?” i ”czy wyłączyłeś się z rozmowy?”, ale powstrzymał się od komentarza, a temat zszedł na rodzinę Marcela.
-Miej, w dupie! - potwierdził solidarnie, tak jak on powinien mieć w dupie żonę (byłą żonę?). Gdy przyjaciele mu to doradzili i po pijaku rozpalili z nim ognisko, poczuł się na moment lepiej—i przecież było lepiej, nie licząc bezsennych nocy i melancholii i rozkojarzenia... Będzie lepiej. Na pewno. Z Marcelem też, choć strasznie spochmurniał, a Steff nie wiedział co jeszcze może powiedzieć aby mu pomóc. Alkohol by pomógł, ale Cattermole wciąż nie otworzył butelki—w obliczu podejrzeń o klątwie wszystko zeszło na drugi plan.
Definitywne potwierdzenie nadeszło w białej mgle. Przez krótką chwilę, dopóki działanie zaklęcia nie minęło, nie widział twarzy ani miny przyjaciela. Słyszął tylko głuchą, upiorną ciszę.
-Marcel…? – przerwał milczenie, zaniepokojony. Jak szybko postępowała klątwa? Może mówił za cicho, albo przyjaciel zdążył bardziej (całkiem?!) ogłuchnąć w kilka minut? Na szczęście, Marcel odezwał się: krótko, ale sensownie.
-Potrafię… potrafiłem, wczoraj. Ale jest trudna. Nieprzewidywalna, potem… to przyzwało jakąś dziwną magię. Poparzyła nas i minęła... – odruchowo uniósł dłoń do kołnierza. Zapięta pod szyję koszula (za luźna, po bracie – Steff szukał najwyższego kołnierza, jaki mógł znaleźć, żeby nikt nie zauważył w pracy) kryła dotąd ciemną pręgę po tamtych upiornych mackach ale rozpiął dwa guziki, pokazać Marcelowi. Jeśli w ogóle patrzył. Jeśli w ogóle widział. -...ale najedliśmy się strachu, a przy Lucindzie… – urwał, widząc minę i bladą twarz przyjaciela. Marcel bał się bardziej od niego i nic dziwnego. To on będzie skazany na okrutny los, jeśli nic nie zrobią. Steff wziął głęboki oddech, orientując się, że z ich dwojga przynajmniej on powinien zachować opanowanie.
Wczoraj się udało. Wczoraj potrafiłem.
Wiedział dokładnie, co i jak zrobił przy Billym. Rozpisał wczoraj wszystkie runy, jeszcze raz. Skupił się na tyle, by rozbroić złowrogą magię. Nie przewidział tamtych dziwnych Cieni, ale odczarował przecież Billy’ego. Bał się, ale potrafił.
Lucinda rozumiała tą klątwę, ale nigdy jej nie ściągała. Mógłby skontaktować się z Vincentem, ale zajęłoby to czas. Wczoraj Billy prosił, z naciskiem, by pomógł mu jak najszybciej. Pamiętał wszystko, co wtedy zrobił, mógłby to powtórzyć, zanim wszystko zatrze się w jego pamięci. Zrozumiał na tyle natury tej klątwy, by ją przełamać, ale zarazem wciąż nie rozumiał tak wiele—wszystko w niej było inne, jeszcze bardziej niezrozumiałe niż w przypadku innych potężnych klątw, począwszy od sposobu w jaki została nałożona na Zakonników. Widział, ile różnicy zrobiły niecałe dwa tygodnie zwłoki w przypadku Lucindy i Billy'ego—zdawało mu się, że umacniały się nie tylko ich objawy, ale i magia samej klątwy. Ile zwłoka będzie kosztować Marcela, jak wielkie uczynienie spustoszy w jego ciele? Co, jeśli będzie jeszcze trudniejsza do zdjęcia?
Bał się Cieni, poparzeń, niepowodzenia, sinicy, ale to wszystko bladło w perspektywie utraty zmysłów. Spróbował dla Billy'ego, był winien Marcelowi to samo.
-Spróbuję. Teraz. Zaraz. - westchnął. Ach, Marcel nie słyszał. -Spróbuję. Teraz. Zaraz. - powtórzył i dopiero teraz popatrzył przytomniej na wiercącego się psidwaka. -On musi być poza wagonem, to może być... ryzykowne. - dla ludzi na pewno, nigdy nie zdejmował klątwy przy postronnych zwierzętach. Tak czy siak, potrzebował ciszy, nie mógł się rozpraszać szczekaniem ani pomysłami psidwaka.
-Tibs. - otworzył drzwi, a szczeniak popatrzył na niego bez zrozumienia. Wreszcie podniósł go - delikatnie, ale zdecydowanie, obejmując kciukiem jedną z łapek i zabezpieczając dłonią tył pieska - i naraził się tym samym na warczenie oraz skamlenie, ale Tibs wciąż był mały, a do drzwi było niedaleko. -Przepraszam, Tibs, zaraz cię wpuścimy... - wypuścił go, albo Tibs wyślizgnął się sam i zamknął drzwi, licząc (chyba nieco naiwnie), że ochroni to szczeniaka przed niestabilną magią.
Odetchnął głęboko.
-Teraz. Bądź cicho, a jakbym zachowywał się dziwnie to ucieknij dopóki nie ochłonę. - poprosił, głośno i wyraźnie, pamiętając jak wziął Lucindę za inferiusa.
Finite Incantatem.
nieudany, rzucam na konsekwencje i Cienie...
-Miej, w dupie! - potwierdził solidarnie, tak jak on powinien mieć w dupie żonę (byłą żonę?). Gdy przyjaciele mu to doradzili i po pijaku rozpalili z nim ognisko, poczuł się na moment lepiej—i przecież było lepiej, nie licząc bezsennych nocy i melancholii i rozkojarzenia... Będzie lepiej. Na pewno. Z Marcelem też, choć strasznie spochmurniał, a Steff nie wiedział co jeszcze może powiedzieć aby mu pomóc. Alkohol by pomógł, ale Cattermole wciąż nie otworzył butelki—w obliczu podejrzeń o klątwie wszystko zeszło na drugi plan.
Definitywne potwierdzenie nadeszło w białej mgle. Przez krótką chwilę, dopóki działanie zaklęcia nie minęło, nie widział twarzy ani miny przyjaciela. Słyszął tylko głuchą, upiorną ciszę.
-Marcel…? – przerwał milczenie, zaniepokojony. Jak szybko postępowała klątwa? Może mówił za cicho, albo przyjaciel zdążył bardziej (całkiem?!) ogłuchnąć w kilka minut? Na szczęście, Marcel odezwał się: krótko, ale sensownie.
-Potrafię… potrafiłem, wczoraj. Ale jest trudna. Nieprzewidywalna, potem… to przyzwało jakąś dziwną magię. Poparzyła nas i minęła... – odruchowo uniósł dłoń do kołnierza. Zapięta pod szyję koszula (za luźna, po bracie – Steff szukał najwyższego kołnierza, jaki mógł znaleźć, żeby nikt nie zauważył w pracy) kryła dotąd ciemną pręgę po tamtych upiornych mackach ale rozpiął dwa guziki, pokazać Marcelowi. Jeśli w ogóle patrzył. Jeśli w ogóle widział. -...ale najedliśmy się strachu, a przy Lucindzie… – urwał, widząc minę i bladą twarz przyjaciela. Marcel bał się bardziej od niego i nic dziwnego. To on będzie skazany na okrutny los, jeśli nic nie zrobią. Steff wziął głęboki oddech, orientując się, że z ich dwojga przynajmniej on powinien zachować opanowanie.
Wczoraj się udało. Wczoraj potrafiłem.
Wiedział dokładnie, co i jak zrobił przy Billym. Rozpisał wczoraj wszystkie runy, jeszcze raz. Skupił się na tyle, by rozbroić złowrogą magię. Nie przewidział tamtych dziwnych Cieni, ale odczarował przecież Billy’ego. Bał się, ale potrafił.
Lucinda rozumiała tą klątwę, ale nigdy jej nie ściągała. Mógłby skontaktować się z Vincentem, ale zajęłoby to czas. Wczoraj Billy prosił, z naciskiem, by pomógł mu jak najszybciej. Pamiętał wszystko, co wtedy zrobił, mógłby to powtórzyć, zanim wszystko zatrze się w jego pamięci. Zrozumiał na tyle natury tej klątwy, by ją przełamać, ale zarazem wciąż nie rozumiał tak wiele—wszystko w niej było inne, jeszcze bardziej niezrozumiałe niż w przypadku innych potężnych klątw, począwszy od sposobu w jaki została nałożona na Zakonników. Widział, ile różnicy zrobiły niecałe dwa tygodnie zwłoki w przypadku Lucindy i Billy'ego—zdawało mu się, że umacniały się nie tylko ich objawy, ale i magia samej klątwy. Ile zwłoka będzie kosztować Marcela, jak wielkie uczynienie spustoszy w jego ciele? Co, jeśli będzie jeszcze trudniejsza do zdjęcia?
Bał się Cieni, poparzeń, niepowodzenia, sinicy, ale to wszystko bladło w perspektywie utraty zmysłów. Spróbował dla Billy'ego, był winien Marcelowi to samo.
-Spróbuję. Teraz. Zaraz. - westchnął. Ach, Marcel nie słyszał. -Spróbuję. Teraz. Zaraz. - powtórzył i dopiero teraz popatrzył przytomniej na wiercącego się psidwaka. -On musi być poza wagonem, to może być... ryzykowne. - dla ludzi na pewno, nigdy nie zdejmował klątwy przy postronnych zwierzętach. Tak czy siak, potrzebował ciszy, nie mógł się rozpraszać szczekaniem ani pomysłami psidwaka.
-Tibs. - otworzył drzwi, a szczeniak popatrzył na niego bez zrozumienia. Wreszcie podniósł go - delikatnie, ale zdecydowanie, obejmując kciukiem jedną z łapek i zabezpieczając dłonią tył pieska - i naraził się tym samym na warczenie oraz skamlenie, ale Tibs wciąż był mały, a do drzwi było niedaleko. -Przepraszam, Tibs, zaraz cię wpuścimy... - wypuścił go, albo Tibs wyślizgnął się sam i zamknął drzwi, licząc (chyba nieco naiwnie), że ochroni to szczeniaka przed niestabilną magią.
Odetchnął głęboko.
-Teraz. Bądź cicho, a jakbym zachowywał się dziwnie to ucieknij dopóki nie ochłonę. - poprosił, głośno i wyraźnie, pamiętając jak wziął Lucindę za inferiusa.
Finite Incantatem.
nieudany, rzucam na konsekwencje i Cienie...
intellectual, journalist
little spy
little spy
Steffen Cattermole
Zawód : młodszy specjalista od klątw i zabezpieczeń w Gringottcie, po godzinach reporter dla "Czarownicy"
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
I like to go to places uninvited
OPCM : 30 +7
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 35 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 16
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Steffen Cattermole' has done the following action : Rzut kością
#1 'k10' : 2
--------------------------------
#2 'Cienie' :
#1 'k10' : 2
--------------------------------
#2 'Cienie' :
Pokiwał głową ze zrozumieniem, sam wolałby smaczne śniadanie od papieru, ale Steffen zawsze był trochę inny. Wzruszył ramieniem, kiedy wytknął mu, że nie wspomniał o tym wcześniej, może rzeczywiście nie, ale sądził, że jako szczur głównie podglądał dziewczyny w łazience, a nie snuł się po bibliotekach. Nie wracał jednak już do tematu, kiedy usłyszał druzgoczące wieści, sięgnął dłonią do skroni.
- Po co, Steff? Po co ja tam za nimi poleciałem? Przecież i tak nie miałem im jak pomóc, co ja sobie myślałem? Teraz... teraz zostało mi to - Powolna utrata zmysłów, los gorszy od śmierci. Czy w ogóle dotrwa końca, czy straci po drodze też rozum? Nigdy nie będzie w stanie już porozmawiać ze swoimi przyjaciółmi, gdy klątwa wreszcie się dopełni. Z żadnym z nich, ze Steffenem, z Jamesem, z dziewczynami, z nikim. Niepewność Steffena nie pomagała. Zmrużył oczy, kiedy przyjaciel pokazał mu pręgę, ale nie mógł jej dostrzec z odległości; pokiwał głową tak, jakby widział, tak jakby sam uwierzył, że zobaczył. Panicznie usiłował cofnąć te zmiany, jakby sądził, że ich wyparcie ze świadomości cofnie je też w ciele, tak się nie stało. Może to i lepiej, że nie widział? Czy mogli zginąć od samej próby przełamania czaru? - Jesteś... jesteś pewien, że wiesz, co robisz? - Jeśli on i tak miał zginąć - nie chciał ciągnąć za sobą jego. To nie było potrzebne. - Mogę... mogę spróbować inaczej... - rzucił, choć nie wiedział, jak inaczej. Urwane przy Lucindzie zdanie sprawiło, że odwrócił wzrok gdzieś w bok. Przeszedł go dziwny dreszcz, kiedy Cattermole zaznaczył, że to może być niebezpieczne i wyrzucił szczenię na zewnątrz; Marcel nie drgnął, choć słyszał jego zrozpaczone skamlenie, młody chciał tu zostać. Nie mógł.
- Zachowywał dziwnie? Co masz na myśli? - zapytał, nic nie rozumiejąc. Nie miał pojęcia o magicznych klątwach, a tym bardziej o sposobach ich łamania, nigdy nie widział Steffena w prawdziwej akcji. Zwykle się wygłupiał - ale dziś nie wyglądał, jakby żartował. Dziś nie było do śmiechu. - To na pewno... odpowiednie miejsce? Czy ktoś w okolicy może ucierpieć? - W cyrku było pełno ludzi, nie miał pojęcia, czy mógłby ich w ten sposób narazić - nigdy nie zrobiłby tego umyślnie.
Steffen poruszył różdżką, a on poczuł silne ciśnienie; ciśnienie i cios, jakby uchronił się przed bardzo potężnym zaklęciem tarczą - ale tarczę rodziła biała magia, w tej było coś plugawego, ciężkiego, ciągnącego go ku ziemi. Jakby skuty był łańcuchami, których nie był w stanie dostrzec - a dopiero teraz poczuł, gdy ktoś nimi szarpnął. Jeśli wcześniej miał jakiekolwiek wątpliwości co do tego, czy domysły Steffena były prawdziwie, teraz wiedział już, że tak. - Steff - rzucił z niepokojem, dostrzegając rozlane w powietrzu czarne plamy, czy tego jego wzrok płatał figle, czy to działo się naprawdę? Otworzył oczy szerzej, wyciągnął do niego rękę i w tej samej chwili czarna smuga, jak kajdany, owinęła się wokół jego rąk. Czuł, jak ta ciemność wysysa z niego energię, życie, ostatnie dobre myśli. Czuł, jak się jej poddawał, nie potrafiąc z nią walczyć. - Co to cholera było - wyszeptał przerażony, gdy ciemności rozmyły się już w świetle dnia.
- Chodźmy gdzieś, gdzie nie ma ludzi - rzucił, słysząc zgodę Steffena na poprzednią propozycję - razem opuścili wagon, potem Arenę i skierowali się na wyludnione rejony zapuszczonego portu.
zt tu, idziemy tu
- Po co, Steff? Po co ja tam za nimi poleciałem? Przecież i tak nie miałem im jak pomóc, co ja sobie myślałem? Teraz... teraz zostało mi to - Powolna utrata zmysłów, los gorszy od śmierci. Czy w ogóle dotrwa końca, czy straci po drodze też rozum? Nigdy nie będzie w stanie już porozmawiać ze swoimi przyjaciółmi, gdy klątwa wreszcie się dopełni. Z żadnym z nich, ze Steffenem, z Jamesem, z dziewczynami, z nikim. Niepewność Steffena nie pomagała. Zmrużył oczy, kiedy przyjaciel pokazał mu pręgę, ale nie mógł jej dostrzec z odległości; pokiwał głową tak, jakby widział, tak jakby sam uwierzył, że zobaczył. Panicznie usiłował cofnąć te zmiany, jakby sądził, że ich wyparcie ze świadomości cofnie je też w ciele, tak się nie stało. Może to i lepiej, że nie widział? Czy mogli zginąć od samej próby przełamania czaru? - Jesteś... jesteś pewien, że wiesz, co robisz? - Jeśli on i tak miał zginąć - nie chciał ciągnąć za sobą jego. To nie było potrzebne. - Mogę... mogę spróbować inaczej... - rzucił, choć nie wiedział, jak inaczej. Urwane przy Lucindzie zdanie sprawiło, że odwrócił wzrok gdzieś w bok. Przeszedł go dziwny dreszcz, kiedy Cattermole zaznaczył, że to może być niebezpieczne i wyrzucił szczenię na zewnątrz; Marcel nie drgnął, choć słyszał jego zrozpaczone skamlenie, młody chciał tu zostać. Nie mógł.
- Zachowywał dziwnie? Co masz na myśli? - zapytał, nic nie rozumiejąc. Nie miał pojęcia o magicznych klątwach, a tym bardziej o sposobach ich łamania, nigdy nie widział Steffena w prawdziwej akcji. Zwykle się wygłupiał - ale dziś nie wyglądał, jakby żartował. Dziś nie było do śmiechu. - To na pewno... odpowiednie miejsce? Czy ktoś w okolicy może ucierpieć? - W cyrku było pełno ludzi, nie miał pojęcia, czy mógłby ich w ten sposób narazić - nigdy nie zrobiłby tego umyślnie.
Steffen poruszył różdżką, a on poczuł silne ciśnienie; ciśnienie i cios, jakby uchronił się przed bardzo potężnym zaklęciem tarczą - ale tarczę rodziła biała magia, w tej było coś plugawego, ciężkiego, ciągnącego go ku ziemi. Jakby skuty był łańcuchami, których nie był w stanie dostrzec - a dopiero teraz poczuł, gdy ktoś nimi szarpnął. Jeśli wcześniej miał jakiekolwiek wątpliwości co do tego, czy domysły Steffena były prawdziwie, teraz wiedział już, że tak. - Steff - rzucił z niepokojem, dostrzegając rozlane w powietrzu czarne plamy, czy tego jego wzrok płatał figle, czy to działo się naprawdę? Otworzył oczy szerzej, wyciągnął do niego rękę i w tej samej chwili czarna smuga, jak kajdany, owinęła się wokół jego rąk. Czuł, jak ta ciemność wysysa z niego energię, życie, ostatnie dobre myśli. Czuł, jak się jej poddawał, nie potrafiąc z nią walczyć. - Co to cholera było - wyszeptał przerażony, gdy ciemności rozmyły się już w świetle dnia.
- Chodźmy gdzieś, gdzie nie ma ludzi - rzucił, słysząc zgodę Steffena na poprzednią propozycję - razem opuścili wagon, potem Arenę i skierowali się na wyludnione rejony zapuszczonego portu.
zt tu, idziemy tu
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Zerwał się z Ottery wcześniej, w pośpiechu i pierwszy raz niechlujnie wypełniając obowiązki w pracy, bo słowa dziewczyn usłyszane na padoku spędzały mu sen z powiek. Był rozgorączkowany i gdyby nie Neala, zwolniłby się już wcześniej, kłamiąc jak z nut, na poczekaniu wymyślając bajeczkę o chorej córce, która potrzebowała jego obecności w domu. Dwa dni minęły jak z bicza strzelił, poprzedniego praktycznie nie pamiętał, ciąg obowiązków zlał się ze wszystkimi innymi dniami wcześniej, w głowie miał tylko echo rozmowy z Nealą i to emocje, które pojawiły się wczesnym rankiem trzymały go na nogach aż do wieczora. Wrócił późno i padł od razu, nieświadom tego jak wygodnie było uniknąć spotkania z Eve, rozmowy z nią po tym wszystkim, co się wydarzyło. Niecodzienne zmęczenie położyło cieniem wszystko inne, nie zdążył się nawet rozebrać. Ale dziś było inaczej, a odkąd zagrożenie wisiało nad nimi tak realnie, nie mógł przestać myśleć o tym, by go ostrzec. Mieli problem. Marcel miał problem, to o nim, mówili. Musiał go ostrzec jak najszybciej, ale kiedy wpadł do wagonu, ciąg gwałtownie wypowiadanych przez niego słów przerwała głucha cisza. Rozejrzał się pozbawionym zrozumienia spojrzeniem po wagonie — Marcel? — był pewien, że Sallow wciąż odsypiał imprezę, może trening, ale nie zastał w środku nikogo. Leonora siedziała na dachu, ale nie pomyślał, że jego listu nie zdołał jeszcze odczytać. Zamknął za sobą skrzypiące drzwiczki, kiedy tępe niezrozumienie w końcu pozwoliło mu zrobić coś rozsądnego i usiadł na marnej imitacji łóżka, na której przespał ostatnie półtora miesiąca razem z nim. Czuł się jak u siebie, był u siebie, ale sam jakoś dziwnie głupio i nie wiedział czy czekać, czy iść szukać na arenie, poza nią, na pustoszejących powoli ulicach Londynu. Bo musiałby szukać igły w stogu siana.
Został.
Początkowo czekał, spodziewając się go ujrzeć w drzwiach na krótko po tym jak usiadł. Szybko zaczęła dręczyć go nuda, którą zbył przekładaniem rzeczy przyjaciela z miejsce na miejsce, robieniem prowizorycznego porządku, a może jeszcze większego bałaganu, gdy nie mogąc usiedzieć dotykał wszystkiego i odkładał to tam, gdzie jak sądził powinno się znajdować, a potem znowu usiadł, czując dręczące go wyrzuty sumienia, że nie poszedł szukać go od razu, tracąc tu tylko czas. Ale przecież podskórnie czuł, że niepokój był niepotrzebny, bo Marcel był u Yulii. Nie pojawiła się na przyjęciu Gilly, musiał być u Yulii, spędzając u niej dzień, a może i noc. Popatrzył w ścianę chwilę zastanawiając się, czy był sens by tracił tu czas w takim wypadku. i poczuł się przez chwilę opuszczony i samotny.
Został.
Umierając z nudów oparł ugiętą nogę na podeście, a brodę oparł o pierś, bawiąc się w dłoni kompasem, w końcu straciwszy napędzającą go pól dnia adrenalinę i strach. Nie wiedział ile czasu minęło, nim się zjawił. Kiedy rozchylił jedno oko i zmarszczył brwi, leżał wciśnięty w kąt na łóżku z czołem opartym o ściankę wozu. Zsunął z siebie materiał, którym się okrył i z potarganymi włosami wyprostował.
— Marcel? — spytał, wokół było ciemno, ale był pewien, że to on, choć oczy nie przyzwyczaiły się jeszcze do ciemności, a on rozbudzony nie mógł dojść do siebie. — Muszę ci coś powiedzieć. Tonks wie. Kerstin mu wszystko wypaplała — powiedział, bardzo chcąc stanąć na równe nogi i opowiedzieć mu o wszystkim od razu, ale był na wpół przytomny. — Wszystko pokręciła, pierdoliła jakieś kocopoły... Marcel? — Zmrużył oczy, próbując go dojrzeć. — Gdzie byłeś?
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Było już późno, kiedy dotarł na Arenę. Za późno, wiedział, że ominął go wczorajszy występ, na którym grał główną rolę - może nie powinien imprezować dzień przed, ale przecież nie mógł ominąć przyjęcia dla córki Jima. Szedł powoli, snuł się cieniem, chcąc uniknąć niechcianych spotkań - wiedział, że dużo cyrkowców będzie na niego zła. Położył tamto - bez zapowiedzi. Nie wiedział, kim ani jak go zastąpili, nie wiedział, czy w ogóle to zrobili; miał nadzieję, że tak, pan Carrington będzie wściekły, jeśli będzie zmuszony oddać pieniądze za wszystkie bilety. Wiedział, że o tej porze już go na Arenie nie spotka, ale mógł spotkać innych, mógł spotkać Nancy, która miała zabłysnąć razem z nim. Ona - po panu Carringtonie - wściekła będzie najbardziej. Poradziłby sobie pomimo kaca, ale Tonks nie pozwolił mu wrócić do domu. Wciąż miał na sobie koszulę Jamesa, nie ściągnął jej od dwóch dni. Jego ubrania były brudne, włosy rozczochrane i nieumyte. Był zmęczony, długo nie spał, a zmęczenie zdążyło go osłabić. To samo odbierało mu ostrożności, ale nawet gdyby był w stanie pokonać tę drogę z ostrożnością, to ten sprytny fortel musiało przerwać wesołe powitanie kręcącego się przy wagonie Blue; Marcel uśmiechnął się mimo woli na widok jego merdających ogonów i anonsującego jego przybycie szczekania. Przecież wiedział, że nie robił tego specjalnie. Nie mógł wiedzieć. Kucnął przed wejściem i podrapał go za uchem, oglądając się na jego miski. Miał wodę, pewnie Finnie go nakarmiła.
Wspiął się po schodkach i minął drzwi, puszczając przodem psidwaka. Blue wpadł do środka, poganiając go dalszym szczekaniem - zrozumiał dopiero, kiedy usłyszał głos Jamesa. Spojrzał ku niemu mało przytomnie, kierowany zmęczeniem, w ciemnościach ledwie dostrzegał zarys jego sylwetki. Wypuścił nosem powietrze w bezgłośnym prychnięciu, zatrzaskując za sobą drzwi plecami. Tonks wszystko wiedział, bo Kerstin mu wypaplała. Głupia małpa. - Jakie kocopoły? - zapytał niechętnie, choć nie był pewien, czy chciał słyszeć. Może chciał. Jak już musiał umrzeć, to chciał chociaż wiedzieć, za co. Czy Tonks z nim skończył, nie wiedział. Kazał mu pracować rano u pani Woolman, ale nawiał. Nie chciało mu się, był zmęczony.
Gdzie byłeś, spytał. Uciekł smętnie wzrokiem, chciałby mu tego nie mówić. Żeby nie musiał się martwić. Myśleć o tym. Obwiniać przede wszystkim, to była jego wina i jego odpowiedzialność. Zachował się jak idiota.
- Z Tonksem byłem - odpowiedział w końcu, wspinając się na łóżko, żeby zająć miejsce obok niego; wsparł się tyłem głowy o ściankę wozu, Blue wskoczył na materac krótko po nim. Było już późno, zawinął się w kulkę obok. - A potem z Maeve. A potem z Adrianą. Rozmawiasz z najbardziej poszukiwanym przestępcą w kraju - pochwalił się ironicznie, bez humoru, na jego twarzy nie pokazał się nawet lichy cień uśmiechu. Uciekł wzrokiem, nie potrafiąc spojrzeć mu w oczy. Chciał tego. Chciał być poszukiwanym rebeliantem. Ale nie do końca tak to sobie wyobrażał, nie tak to miało wyglądać. - Możesz pracować? - zapytał, bo przecież tego wybaczyć by sobie nie mógł. Jak bardzo naściemniała Kerstin? Że to zrobiła - nie zaskoczyło go, Tonks znał swoją prawdę, nie zamierzał go wysłuchać. Gotów był poświęcić go w obronie swojej siostry, choć to nie on stanowił dla niej prawdziwe zagrożenie.
Wspiął się po schodkach i minął drzwi, puszczając przodem psidwaka. Blue wpadł do środka, poganiając go dalszym szczekaniem - zrozumiał dopiero, kiedy usłyszał głos Jamesa. Spojrzał ku niemu mało przytomnie, kierowany zmęczeniem, w ciemnościach ledwie dostrzegał zarys jego sylwetki. Wypuścił nosem powietrze w bezgłośnym prychnięciu, zatrzaskując za sobą drzwi plecami. Tonks wszystko wiedział, bo Kerstin mu wypaplała. Głupia małpa. - Jakie kocopoły? - zapytał niechętnie, choć nie był pewien, czy chciał słyszeć. Może chciał. Jak już musiał umrzeć, to chciał chociaż wiedzieć, za co. Czy Tonks z nim skończył, nie wiedział. Kazał mu pracować rano u pani Woolman, ale nawiał. Nie chciało mu się, był zmęczony.
Gdzie byłeś, spytał. Uciekł smętnie wzrokiem, chciałby mu tego nie mówić. Żeby nie musiał się martwić. Myśleć o tym. Obwiniać przede wszystkim, to była jego wina i jego odpowiedzialność. Zachował się jak idiota.
- Z Tonksem byłem - odpowiedział w końcu, wspinając się na łóżko, żeby zająć miejsce obok niego; wsparł się tyłem głowy o ściankę wozu, Blue wskoczył na materac krótko po nim. Było już późno, zawinął się w kulkę obok. - A potem z Maeve. A potem z Adrianą. Rozmawiasz z najbardziej poszukiwanym przestępcą w kraju - pochwalił się ironicznie, bez humoru, na jego twarzy nie pokazał się nawet lichy cień uśmiechu. Uciekł wzrokiem, nie potrafiąc spojrzeć mu w oczy. Chciał tego. Chciał być poszukiwanym rebeliantem. Ale nie do końca tak to sobie wyobrażał, nie tak to miało wyglądać. - Możesz pracować? - zapytał, bo przecież tego wybaczyć by sobie nie mógł. Jak bardzo naściemniała Kerstin? Że to zrobiła - nie zaskoczyło go, Tonks znał swoją prawdę, nie zamierzał go wysłuchać. Gotów był poświęcić go w obronie swojej siostry, choć to nie on stanowił dla niej prawdziwe zagrożenie.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Mrugał przez chwilę, próbując dojrzeć coś więcej niż jego sylwetkę. Potrzebował chwili by dojść do siebie po nieplanowanej drzemce, której egoistycznie poddał się, co ze wstydem później przyjdzie mu przyznać, zamiast ruszyć na zupełnie chaotyczne poszukiwania po Londynie. Zmęczenie przestało mu się już dawać we znaki, ale i tak zmógł go sen, a on wytężał wzrok w ciemności, licząc, że zobaczy więcej szybciej niż później, ale nim rzeczywiście to się stało, rozłożył się obok niego na łóżku, a Blue pomiędzy nimi, zwinięty w kłębek. To jego szczekanie musiało go obudzić. Nagle zdał sobie sprawę z tego, że wcześniej go nie spotkał pod wagonem. Nie umiał sobie przypomnieć, czy go wypuścił ze środka, czy hasał gdzieś indziej. Wszystko docierało do niego jakby przespał lata, nie minuty, czy godziny. Zamrugał kilkukrotnie i przetarł oczy z zaspaniem, prostując się. Na jakie kocopoły musiał się zastanowić.
— Powiedziała rodzinie Liddy i Neali i Maisie, że wszyscy jesteśmy ćpunami i degerentenami, czy coś takiego. Dziewczyny mówiły, że wyzwała je od dziwek — mruknął z rozespaniem i przetarł oczy raz jeszcze. Nie do końca pamiętał, że to miała być sugestia, nie do końca to zarejestrował z tamtej rozmowy. — Wyobrażasz sobie? — spytał, powoli dochodząc do siebie. Obrócił głowę w jego kierunku i spróbował przyjrzeć mu się z bliska. — Dziewczyny mówiły, że powiedziała Tonksowi, ze wszyscy ćpali, obściskiwali się, że byli tak pijani, że nic nie pamiętają. Powiedziała ponoć coś o tym, że Maria płakała, bo się naćpała i się z tobą migdaliła... Pierdoliła coś, że Liddy ma gdzieś przyjaciół, nikim się nie przejęła. Coś o tym, ze jest ileś strasza od nas i powiedziała wszystko z troski o nas, czaisz? W sensie... Wiem, ze się martwiła na imprezie, rozmawiałem z nią o tym, ale dlatego powiedziała o tym bratu? Zrobiła z nas wszystkich... — Westchnął, wzruszając ramionami. — Marc? Liddy mówiła, że przyznałeś się do winy. W sprawie pyłu. Do jakiej winy? — spytał nieprzytomnie, choć zdążył już dojść do siebie. Przesunął się bliżej krawędzi łóżka i obrócił bardziej w jego kierunku, patrząc na niego już przyzwyczajony do półmroku. Nieszczególnie zwrócił uwagę na jego rozczochraną fryzurę, zapach i nieświeży wygląd tez nieszczególnie go zmartwiły w pierwszej chwili, był do tego przyzwyczajony, a jego własna koszula, którą wtedy pożyczył nie wzbudziła w nim podejrzeń. — Jak to... z Tonksem? — spytał, unosząc brew. — Podobno był dzisiaj w Ottery z Kerstin i braćmi Liddy i Neali. Nie mógł być w dwóch miejscach jednocześnie – prychnął, ale wcale go to nie bawiło. Zmarszczył brwi, przyglądając mu się bez zrozumienia. — O czym ty pieprzysz, jakim przestępcą? — Nie pytał o kobiety, nie chciał zmuszać go do dzielenia się szczegółami, wystarczyło mu, że działał czasem na ich zlecenie. — Co one od ciebie chciały? — Nie mówił, że miał coś do zrobienia dzisiaj. Martwił się, nie odpisał na list. Potem myślał, że był z Yulią, a on był z zakonnikami. Nie powiązał tego w pierwszej chwili z konsekwencjami imprezy. — Nie mówiłeś, że masz dzisiaj robotę... Wszyscy się martwili — wyrzucił mu z nuta pretensji w głosie, ale ją kierował głównie do siebie, bo on martwił najmniej; o wszystkim dowiedział się jako ostatni, nie miał pojęcia o tym, co się zdarzyło. Z niepokoju umierał dopiero odkąd spotkał dziewczęta na padoku. — Myślałem, że... — Trzeba go było ostrzec, ale on już się widział z Tonksem. Zmarszczył brwi i zsunął się z łóżka, na oślep szukając małej świecy, która tu mieli. — Incendio — szepnął próbując ją rozpalić, a potem różdżkę odłożył na bok. — Dziewczyny pisały list, żeby cię ostrzec, ale... Marcel? — spytał, odwracając się do niego i klapnął znów na łóżku, patrząc na niego. — Nie wróciłeś tutaj od tamtej pory? — spytał, patrząc na niego tak, jakby nie do końca to rozumiał. W blasku tańczącej świecy odnalazł jego zmęczone spojrzenie, miał podpuchnięte oczy, sińce pod nimi, wyglądał słabo, nawet źle. Pokręcił głową z niedowierzaniem. — Jadłeś coś?
Incendio
— Powiedziała rodzinie Liddy i Neali i Maisie, że wszyscy jesteśmy ćpunami i degerentenami, czy coś takiego. Dziewczyny mówiły, że wyzwała je od dziwek — mruknął z rozespaniem i przetarł oczy raz jeszcze. Nie do końca pamiętał, że to miała być sugestia, nie do końca to zarejestrował z tamtej rozmowy. — Wyobrażasz sobie? — spytał, powoli dochodząc do siebie. Obrócił głowę w jego kierunku i spróbował przyjrzeć mu się z bliska. — Dziewczyny mówiły, że powiedziała Tonksowi, ze wszyscy ćpali, obściskiwali się, że byli tak pijani, że nic nie pamiętają. Powiedziała ponoć coś o tym, że Maria płakała, bo się naćpała i się z tobą migdaliła... Pierdoliła coś, że Liddy ma gdzieś przyjaciół, nikim się nie przejęła. Coś o tym, ze jest ileś strasza od nas i powiedziała wszystko z troski o nas, czaisz? W sensie... Wiem, ze się martwiła na imprezie, rozmawiałem z nią o tym, ale dlatego powiedziała o tym bratu? Zrobiła z nas wszystkich... — Westchnął, wzruszając ramionami. — Marc? Liddy mówiła, że przyznałeś się do winy. W sprawie pyłu. Do jakiej winy? — spytał nieprzytomnie, choć zdążył już dojść do siebie. Przesunął się bliżej krawędzi łóżka i obrócił bardziej w jego kierunku, patrząc na niego już przyzwyczajony do półmroku. Nieszczególnie zwrócił uwagę na jego rozczochraną fryzurę, zapach i nieświeży wygląd tez nieszczególnie go zmartwiły w pierwszej chwili, był do tego przyzwyczajony, a jego własna koszula, którą wtedy pożyczył nie wzbudziła w nim podejrzeń. — Jak to... z Tonksem? — spytał, unosząc brew. — Podobno był dzisiaj w Ottery z Kerstin i braćmi Liddy i Neali. Nie mógł być w dwóch miejscach jednocześnie – prychnął, ale wcale go to nie bawiło. Zmarszczył brwi, przyglądając mu się bez zrozumienia. — O czym ty pieprzysz, jakim przestępcą? — Nie pytał o kobiety, nie chciał zmuszać go do dzielenia się szczegółami, wystarczyło mu, że działał czasem na ich zlecenie. — Co one od ciebie chciały? — Nie mówił, że miał coś do zrobienia dzisiaj. Martwił się, nie odpisał na list. Potem myślał, że był z Yulią, a on był z zakonnikami. Nie powiązał tego w pierwszej chwili z konsekwencjami imprezy. — Nie mówiłeś, że masz dzisiaj robotę... Wszyscy się martwili — wyrzucił mu z nuta pretensji w głosie, ale ją kierował głównie do siebie, bo on martwił najmniej; o wszystkim dowiedział się jako ostatni, nie miał pojęcia o tym, co się zdarzyło. Z niepokoju umierał dopiero odkąd spotkał dziewczęta na padoku. — Myślałem, że... — Trzeba go było ostrzec, ale on już się widział z Tonksem. Zmarszczył brwi i zsunął się z łóżka, na oślep szukając małej świecy, która tu mieli. — Incendio — szepnął próbując ją rozpalić, a potem różdżkę odłożył na bok. — Dziewczyny pisały list, żeby cię ostrzec, ale... Marcel? — spytał, odwracając się do niego i klapnął znów na łóżku, patrząc na niego. — Nie wróciłeś tutaj od tamtej pory? — spytał, patrząc na niego tak, jakby nie do końca to rozumiał. W blasku tańczącej świecy odnalazł jego zmęczone spojrzenie, miał podpuchnięte oczy, sińce pod nimi, wyglądał słabo, nawet źle. Pokręcił głową z niedowierzaniem. — Jadłeś coś?
Incendio
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Coś było nie tak - z jego głosem - wyrwał go z drzemki?
- Długo tu czekasz? - Trochę go nie było. Nie dał znać, ale przecież nie miał jak tego zrobić. Ściągnął brew, starając się skupić na tym, co mówił, nie spodziewał się takiego powitania tu i teraz. Ćpuni i degeneraci? Takie miała o nich zdanie? Przecież wiedział, że nie - rozmawiał z nią kilka tygodni wcześniej. Rozmawiał i... czy to znowu była jego wina? - Od dziwek? - powtórzył z niedowierzaniem, ani Neala, ani Liddy, ani Maisie, nie były dziewczynami, wobec których miałby odwagę wypowiedzieć podobne określenia. Nie był pewien, wobec której brzmiało najbardziej absurdalnie. Ktoś się tam obściskiwał? Nie pamiętał.
- Płakała - przypomniał sobie, kiedy Jim mówił o Marii, spojrzał na niego bez przekonania. Płakała, Eve o tym przecież mówiła. Płakała przez to, że dał jej narkotyki, a potem się z nią całował. Kazała mu iść ją przytulić, ale to nie było w porządku. Pokręcił głową, ciężko opierając ją o ścianę wagonu. - Co za małpa - westchnął, błądząc spojrzeniem po przebarwieniach na sierści Blue. - Jim - zaczął, bez przekonania. - Ja z nią rozmawiałem - wyznał, nie mówił mu o tym wcześniej. Nie mówił mu o tym, bo chwilę wcześniej pokłócił się z nią o Thomasa. - Dawniej, w Weymouth. Po tym jak wtedy, na plaży... Jim, ona... Ona chwyciła mnie za rękę. Speszyła się, kiedy nie odwzajemniłem tego gestu i... - I teraz się mściła, o to chodziło? Była aż tak małostkowa? To nie miało żadnego sensu, nie wydawała się taka, ale nie pierwszy raz potraktowała go w ten sposób ładna blondynka. Westchnął, kiedy spytał o winę.
- Tonks był wściekły, że dałem to jego siostrze - rzucił zdawkowo, przecież o tym wiedzieli od początku. Wiedzieli, że go za to zajebie. - Nie dał mi powiedzieć ani słowa. - Nie chciał go słuchać. Nie chciał próbować z nim rozmawiać, zarzucał mu kłamstwo, choć nie skłamał ani razu. Traktował go jak przestępcę, choć od początku niczego się nie wypierał. Myślał, że tylko szczerość pozwoli mu wyjść z tego cało, mylił się. Może gdyby wciskał kit od początku, to wszystko przebiegłoby inaczej, lepiej. Milczał na półsłówka Jamesa, nie chciał go martwić tą opowieścią - ale jeszcze bardziej nie chciał, żeby dowiedział się od kogoś innego. Kerstin pewnie będzie się tym puszyła jak paw.
- Nie wiem, gdzie i kiedy był. Zabrał mnie do jakiegoś lasu i tam zakuł w kajdany. Zostawił mi trochę wody, zabrał różdżkę. Zostawił mnie tak na noc. - Przełknął ślinę, nie patrząc na Jima. Klatka, w której go zamknięto mogła ochronić go przed dzikimi zwierzętami, ale nie przed szmalcownikami. Nie zmrużył oka ani przez chwilę, a był potwornie skacowany. - Potem kazał mi iść do Menażerii w Plymouth. Miałem tam... pracować rano czy coś. Ale... zwinąłem się. - Nie widział powodu, dla którego miałby to robić. Nie prosił o nocleg, nie chciał tam zostawać, nie miał na to pieniędzy. Pani Woollman mówiła, że kwatera została opłacona przez aurora. - Byłem padnięty. Zasnąłem na jakiejś... jakiejś ławce. I wtedy znalazła mnie Maeve, potem Adriana, i cała ta gadka zaczęła się od nowa. Tonks mówił że doprowadziłem Kerstin do płaczu, bo czuła się inna. A przecież Steffen to zrobił, okłamała go też w tym - Zmarszczył brew z niezadowoleniem. On z nią rozmawiał. On próbował ją uspokoić. Uspokoił ja przecież. - Przepraszałem ją za ten kit z lekiem, a Tonks chrzanił, że ją okłamałem i... - Pokręcił głową. Czego się spodziewał, że ktokolwiek uwierzy jemu? Nie zwracał uwagi na Jamesa, kiedy rozpalał świecę. Pokręcił głową przecząco, gdy spytał, czy nie wrócił tu wcześniej. Nie miał kiedy.
- Skoczę potem do garkuchni. Jak wszyscy pójdą spać - dookreślił, z głupim uśmiechem. Niewiele ponad to mu zostało. - Nie wiem, czy mnie stąd nie wypieprzą, miałem wczoraj występ, Jim. Carrington jest pewnie wściekły, a jeśli przeżyję spotkanie z nim, to Nancy będzie gorsza od Tonksa. - Co wtedy zrobi? Nie wiedział. Może się uda, może jakoś to będzie. Już tyle razy mu się jakoś upiekło. Nie mieli go kim zastąpić, przecież był najlepszy. - Czekaj, jak to był z braćmi Neali i Liddy? Dziewczyny są całe? Miały kłopoty? - Nie tak to wszystko miało wyglądać.
- Długo tu czekasz? - Trochę go nie było. Nie dał znać, ale przecież nie miał jak tego zrobić. Ściągnął brew, starając się skupić na tym, co mówił, nie spodziewał się takiego powitania tu i teraz. Ćpuni i degeneraci? Takie miała o nich zdanie? Przecież wiedział, że nie - rozmawiał z nią kilka tygodni wcześniej. Rozmawiał i... czy to znowu była jego wina? - Od dziwek? - powtórzył z niedowierzaniem, ani Neala, ani Liddy, ani Maisie, nie były dziewczynami, wobec których miałby odwagę wypowiedzieć podobne określenia. Nie był pewien, wobec której brzmiało najbardziej absurdalnie. Ktoś się tam obściskiwał? Nie pamiętał.
- Płakała - przypomniał sobie, kiedy Jim mówił o Marii, spojrzał na niego bez przekonania. Płakała, Eve o tym przecież mówiła. Płakała przez to, że dał jej narkotyki, a potem się z nią całował. Kazała mu iść ją przytulić, ale to nie było w porządku. Pokręcił głową, ciężko opierając ją o ścianę wagonu. - Co za małpa - westchnął, błądząc spojrzeniem po przebarwieniach na sierści Blue. - Jim - zaczął, bez przekonania. - Ja z nią rozmawiałem - wyznał, nie mówił mu o tym wcześniej. Nie mówił mu o tym, bo chwilę wcześniej pokłócił się z nią o Thomasa. - Dawniej, w Weymouth. Po tym jak wtedy, na plaży... Jim, ona... Ona chwyciła mnie za rękę. Speszyła się, kiedy nie odwzajemniłem tego gestu i... - I teraz się mściła, o to chodziło? Była aż tak małostkowa? To nie miało żadnego sensu, nie wydawała się taka, ale nie pierwszy raz potraktowała go w ten sposób ładna blondynka. Westchnął, kiedy spytał o winę.
- Tonks był wściekły, że dałem to jego siostrze - rzucił zdawkowo, przecież o tym wiedzieli od początku. Wiedzieli, że go za to zajebie. - Nie dał mi powiedzieć ani słowa. - Nie chciał go słuchać. Nie chciał próbować z nim rozmawiać, zarzucał mu kłamstwo, choć nie skłamał ani razu. Traktował go jak przestępcę, choć od początku niczego się nie wypierał. Myślał, że tylko szczerość pozwoli mu wyjść z tego cało, mylił się. Może gdyby wciskał kit od początku, to wszystko przebiegłoby inaczej, lepiej. Milczał na półsłówka Jamesa, nie chciał go martwić tą opowieścią - ale jeszcze bardziej nie chciał, żeby dowiedział się od kogoś innego. Kerstin pewnie będzie się tym puszyła jak paw.
- Nie wiem, gdzie i kiedy był. Zabrał mnie do jakiegoś lasu i tam zakuł w kajdany. Zostawił mi trochę wody, zabrał różdżkę. Zostawił mnie tak na noc. - Przełknął ślinę, nie patrząc na Jima. Klatka, w której go zamknięto mogła ochronić go przed dzikimi zwierzętami, ale nie przed szmalcownikami. Nie zmrużył oka ani przez chwilę, a był potwornie skacowany. - Potem kazał mi iść do Menażerii w Plymouth. Miałem tam... pracować rano czy coś. Ale... zwinąłem się. - Nie widział powodu, dla którego miałby to robić. Nie prosił o nocleg, nie chciał tam zostawać, nie miał na to pieniędzy. Pani Woollman mówiła, że kwatera została opłacona przez aurora. - Byłem padnięty. Zasnąłem na jakiejś... jakiejś ławce. I wtedy znalazła mnie Maeve, potem Adriana, i cała ta gadka zaczęła się od nowa. Tonks mówił że doprowadziłem Kerstin do płaczu, bo czuła się inna. A przecież Steffen to zrobił, okłamała go też w tym - Zmarszczył brew z niezadowoleniem. On z nią rozmawiał. On próbował ją uspokoić. Uspokoił ja przecież. - Przepraszałem ją za ten kit z lekiem, a Tonks chrzanił, że ją okłamałem i... - Pokręcił głową. Czego się spodziewał, że ktokolwiek uwierzy jemu? Nie zwracał uwagi na Jamesa, kiedy rozpalał świecę. Pokręcił głową przecząco, gdy spytał, czy nie wrócił tu wcześniej. Nie miał kiedy.
- Skoczę potem do garkuchni. Jak wszyscy pójdą spać - dookreślił, z głupim uśmiechem. Niewiele ponad to mu zostało. - Nie wiem, czy mnie stąd nie wypieprzą, miałem wczoraj występ, Jim. Carrington jest pewnie wściekły, a jeśli przeżyję spotkanie z nim, to Nancy będzie gorsza od Tonksa. - Co wtedy zrobi? Nie wiedział. Może się uda, może jakoś to będzie. Już tyle razy mu się jakoś upiekło. Nie mieli go kim zastąpić, przecież był najlepszy. - Czekaj, jak to był z braćmi Neali i Liddy? Dziewczyny są całe? Miały kłopoty? - Nie tak to wszystko miało wyglądać.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
— A jaki mamy dzień? — spytał z powątpiewaniem, ale po chwili zmarszczył brwi, karcąc samego siebie za głupie pytanie. Palcem przetarł oko i popatrzył na Blue.— Przyszłem dopiero co — dodał zaraz odruchowo, tak musiało być. Musiał zmrużyć oko, nie wiedział ile czasu minęło, ale przecież nie mogła minąć wieczność, choć wiecznością wydawało się siedzenie w tym wagonie w pojedynkę. — Tak, coś takiego. Nie że są, ale tak się zachowują chyba, albo do tego zmierzają — mówił lekceważąco, bo nic z tego nie było prawdą, konkrety wydawały mu się bez znaczenia, gdy to wszystko było po prostu głupie i obraźliwe. Tamta noc była pełna szaleństw, przekroczyli wiele granic, ale nie miał wątpliwości, że każda z nich była porządna, odrobina przelanego alkoholu nie mogła tego zmienić. Nie mogła zmienić ich zdania o nich, to co mówili sąsiedzi — kogo to w ogóle obchodziło. Obcy ludzie łypiący na nich nieprzychylnym wzrokiem byli bez znaczenia, zbyt wiele takich spojrzeń i ludzi otaczało go w życiu. Osądzali go łatwo, on równie łatwo nauczył się osądzać ludzi, oko za oko — ząb za ząb. Tylko głupiec uwierzyłby jednak, że panienka taka jak Neala właśnie tak skończy. A Liddy? Piła, podpalała, chodziła w spodniach. Jej brat musiał zdawać sobie z tego sprawę, akceptować jej wyboru, pewnie część z nich uznając za smaki młodości. Znali się nie od dziś. Nie znał Maisie, nie mógł o niej powiedzieć zbyt wiele, wydawała się głupiutka i naiwna, ale równie niepociągająca, nic się nie wydarzyło. Tylko Maria miała w sobie śmiałość odurzenia. Kiedy ją poznał wiedział, że była odważna. Nie wyuzdana, nie prowokująca — alkohol dodał jej śmiałości, ale do niczego nie doszło.
— Była pewna, że ci się narzuciła — ciągnął dalej. Był przy tej rozmowie, musiał im to wszystko wyjaśnić, wytłumaczyć się. Słowa Neali bolały go do dziś, zmusiła go do wzięcia odpowiedzialności na własne barki, nie rozumiał dlaczego wszystko potoczyło się zupełnie inaczej. I choć powinien czuć ulgę, smak niesprawiedliwości był tym razem gorzki i wywołujący mdłości. Bo zamiast na nim wszystko skupiło się na Marcelu. — Małpa to mało powiedziane. Wredny małpiszon — poprawił go i westchnął z rezygnacją. Miał dla niej wiele gorszych określić, ale emocje zdążyły przygasnąć — zarówno złość na nią jak i niepokój o przyjaciela. Zerknął na niego nie rozumiejąc, próbując wychwycić tamten możliwy moment, w którym nie uczestniczył, zlokalizować go na pokrzywionej osi czasu i zdarzeń. — Zrobiła to bo była zazdrosna — nie pytał, stwierdził. Kiedy zobaczyła Marcela z Marią, czy kiedy poprowadził ją na podwórko i ujrzała Marcela z siedzącą na nim Eve. Uniósł brwi i wypuścił powietrze ze świstem. Wprowadził ją wtedy jak idiota, był pijany, pokłócony z Nealą, źle się czuł wtedy, był przytłoczony. Zadrwił z tamtej sceny, nie myśląc o tym jak mogła to odebrać. Pacnąłby się w czoło, ale od razu obrócił głowę w jego kierunku i drgnął, gdy wspomniał o Tonksie, kiedy wyjawił mu co zaszło. Marcel bał się go, pamiętał wtedy wyraz jego twarzy, gdy zdał sobie sprawę z tego, że wszystko zaczynało lecieć jak łeb na szyję. Musiał być zły, wściekły, przewidzieli to, ale nie spodziewał się takiego barbarzyństwa. — Co? — wyrzucił z siebie tępo, ochrypłym i rozespanym głosem. Zostawił go w lesie? Skutego kajdanami jak zwierzę? Chciał mu dać w ten sposób nauczkę? Każdy kto choć trochę obcował ze zwierzętami wiedział, że był to najgorszy rodzaj tresury. Strach i traumy nie mogły wymusić w kimś pełnego szacunku i zrozumienia posłuszeństwa, tylko ślepą, służalczą uległość. Tego chciał Tonks? — Co za chory pojeb — wyrzucił z siebie nerwowo, przesuwając się na skraj siedziska i obracając mocniej w stronę przyjaciela. Dopiero teraz zaczął mu się uważniej przyglądać, analizować jego wygląd i dopasowywać go do bezprawnego więzienia. Co musiał wtedy czuć, nie umiał sobie wyobrazić. Sam zaciągnięty do lasu, porzucony być może na śmierć. Żal ścisnął mu gardło, smutek rozlał się na twarzy częściowo ginąc w półmroku, świeca rozświetlała mu plecy. Chciał coś powiedzieć, ale nie miał słów wsparcia na coś takiego. Źle czuł się z tym, że tam trafił, był sam i myślał o tym wszystkim co mogło się zdarzyć. — Zaczęły prawić ci morały? Gadka wychowawcza? Nie za późno trochę? — Traktowały go jak dziecko, jak szczenię, był dorosły, mógł robić co chciał. Nic złego się nie stało, mieli te dziewczęta pod opieką i wszystko byłoby w porządku, gdyby nie zaprosił Kerstin do ogrodu. Nie mógł pojąć, że Tonks potraktował go w ten sposób, bo doprowadził jego siostrę do płaczu, nie wzięła niczego, mogliby uznać, że temat nigdy nie miał miejsca, ale zrobili z tego aferę stulecia. — Jest inna. Głupia i nielojalna, stara i wredna — burknął pod nosem. Chciał się z nią pogodzić, próbował zakopać z nią wojenny topór stworzony w obronie brata, trochę fałszywie i cynicznie, by zapewnić im bezpieczeństwo, a to i tak wszystko się posypało. Ale bajki z lekiem nie wymyślił Marcel, tylko on, za co miał ją przepraszać Marcel? Za niego? To był jego pył, on go przyniósł, on go wyciągnął, on go przekazał Marcelowi i w taki sposób, że z góry zakładał podzielenie się z każdym kto chciał, inaczej zrobiliby to ukradkiem. Spuścił wzrok na deski wagonu i pokręcił głową z niezadowoleniem, obrzydzeniem do samego siebie. — Nie mogę uwierzyć, że zwaliła to na ciebie — Zmarszczył brwi. — Co jej powiedziałeś o tym pyle, Marcel? Dlaczego wszyscy myślą, że to twoja wina? — powtórzył pytanie nieustępliwie, marszcząc przy tym brwi. Chciał usłyszeć, że nie wiedział, że musiała nawymyślać. Chciał usłyszeć, że nie był idiotą i nie wziął niczego świadomie na siebie, chroniąc mu dupę jak wtedy w Tower, narażając się jak idiota. — Szukali cię chyba, drzwi były uchylone. — I nie było Blue w środku, ktoś musiał go wypuścić, pewnie biedak skomlał nie wiedząc, czemu musi tyle siedzieć zamknięty. Sięgnął dłonią do psidwaka i przesunął dłonią po sierści psiaka. — Ogarnę coś do żarcia. Skoczę do Parszywego, pewnie im coś zostało — zarządził, po chwili beznamiętnie. — Nie dasz rady zwalić tego na jakiś następny koniec świata? — Jak powie, że zapił na imprezie, a potem go zamknęli to tym bardziej przetrzepią mu skórę. — Napadli cię szmalcownicy, poparzyła meduza i trafiłeś do lazaretu, coś wymyślimy. — Podrapał się po czole między brwiami i pochylił do przodu, opierając łokcie na udach. — Nie wiem, nie jestem pewien. Tak sądzę. Neala wspominała, że Kerstin pod jej dachem obraziła wszystkich, włącznie z jej bratem, bratem Liddy i samym Tonksem. Dziewczyny nie wiedzą co powiedziałeś Kerstin, ale podobno płakała i biadoliła i próbowała się oczyścić, że ona wszystko z dobroci serca zrobiła bo się o nie martwi i trudno było im stanąć w twojej obronie. Podobno ciągle pieprzyła, że się przyznałeś i trudno było podważyć jej słowa bo żadna z nich nie wiedziała do czego, kiedy i jak. Chodzi o to, że jej to zaproponowałeś? — pytał dalej, zerkając na niego. — Czy coś jeszcze? Pisały do ciebie, albo miały pisać, nie wiem. Kłopotów nie mają, w ramach kary muszą odbębnić jakiś wykład o szkodliwości narkotyków w Plymouth, poza tym chyba nic się nie stało. Ze mną nikt nie rozmawiał — i to dziwiło go najmocniej. — Piwo ci też wezmę — przypomniał sobie zaraz, siadając prosto i przesuwając dłońmi po udach.
— Była pewna, że ci się narzuciła — ciągnął dalej. Był przy tej rozmowie, musiał im to wszystko wyjaśnić, wytłumaczyć się. Słowa Neali bolały go do dziś, zmusiła go do wzięcia odpowiedzialności na własne barki, nie rozumiał dlaczego wszystko potoczyło się zupełnie inaczej. I choć powinien czuć ulgę, smak niesprawiedliwości był tym razem gorzki i wywołujący mdłości. Bo zamiast na nim wszystko skupiło się na Marcelu. — Małpa to mało powiedziane. Wredny małpiszon — poprawił go i westchnął z rezygnacją. Miał dla niej wiele gorszych określić, ale emocje zdążyły przygasnąć — zarówno złość na nią jak i niepokój o przyjaciela. Zerknął na niego nie rozumiejąc, próbując wychwycić tamten możliwy moment, w którym nie uczestniczył, zlokalizować go na pokrzywionej osi czasu i zdarzeń. — Zrobiła to bo była zazdrosna — nie pytał, stwierdził. Kiedy zobaczyła Marcela z Marią, czy kiedy poprowadził ją na podwórko i ujrzała Marcela z siedzącą na nim Eve. Uniósł brwi i wypuścił powietrze ze świstem. Wprowadził ją wtedy jak idiota, był pijany, pokłócony z Nealą, źle się czuł wtedy, był przytłoczony. Zadrwił z tamtej sceny, nie myśląc o tym jak mogła to odebrać. Pacnąłby się w czoło, ale od razu obrócił głowę w jego kierunku i drgnął, gdy wspomniał o Tonksie, kiedy wyjawił mu co zaszło. Marcel bał się go, pamiętał wtedy wyraz jego twarzy, gdy zdał sobie sprawę z tego, że wszystko zaczynało lecieć jak łeb na szyję. Musiał być zły, wściekły, przewidzieli to, ale nie spodziewał się takiego barbarzyństwa. — Co? — wyrzucił z siebie tępo, ochrypłym i rozespanym głosem. Zostawił go w lesie? Skutego kajdanami jak zwierzę? Chciał mu dać w ten sposób nauczkę? Każdy kto choć trochę obcował ze zwierzętami wiedział, że był to najgorszy rodzaj tresury. Strach i traumy nie mogły wymusić w kimś pełnego szacunku i zrozumienia posłuszeństwa, tylko ślepą, służalczą uległość. Tego chciał Tonks? — Co za chory pojeb — wyrzucił z siebie nerwowo, przesuwając się na skraj siedziska i obracając mocniej w stronę przyjaciela. Dopiero teraz zaczął mu się uważniej przyglądać, analizować jego wygląd i dopasowywać go do bezprawnego więzienia. Co musiał wtedy czuć, nie umiał sobie wyobrazić. Sam zaciągnięty do lasu, porzucony być może na śmierć. Żal ścisnął mu gardło, smutek rozlał się na twarzy częściowo ginąc w półmroku, świeca rozświetlała mu plecy. Chciał coś powiedzieć, ale nie miał słów wsparcia na coś takiego. Źle czuł się z tym, że tam trafił, był sam i myślał o tym wszystkim co mogło się zdarzyć. — Zaczęły prawić ci morały? Gadka wychowawcza? Nie za późno trochę? — Traktowały go jak dziecko, jak szczenię, był dorosły, mógł robić co chciał. Nic złego się nie stało, mieli te dziewczęta pod opieką i wszystko byłoby w porządku, gdyby nie zaprosił Kerstin do ogrodu. Nie mógł pojąć, że Tonks potraktował go w ten sposób, bo doprowadził jego siostrę do płaczu, nie wzięła niczego, mogliby uznać, że temat nigdy nie miał miejsca, ale zrobili z tego aferę stulecia. — Jest inna. Głupia i nielojalna, stara i wredna — burknął pod nosem. Chciał się z nią pogodzić, próbował zakopać z nią wojenny topór stworzony w obronie brata, trochę fałszywie i cynicznie, by zapewnić im bezpieczeństwo, a to i tak wszystko się posypało. Ale bajki z lekiem nie wymyślił Marcel, tylko on, za co miał ją przepraszać Marcel? Za niego? To był jego pył, on go przyniósł, on go wyciągnął, on go przekazał Marcelowi i w taki sposób, że z góry zakładał podzielenie się z każdym kto chciał, inaczej zrobiliby to ukradkiem. Spuścił wzrok na deski wagonu i pokręcił głową z niezadowoleniem, obrzydzeniem do samego siebie. — Nie mogę uwierzyć, że zwaliła to na ciebie — Zmarszczył brwi. — Co jej powiedziałeś o tym pyle, Marcel? Dlaczego wszyscy myślą, że to twoja wina? — powtórzył pytanie nieustępliwie, marszcząc przy tym brwi. Chciał usłyszeć, że nie wiedział, że musiała nawymyślać. Chciał usłyszeć, że nie był idiotą i nie wziął niczego świadomie na siebie, chroniąc mu dupę jak wtedy w Tower, narażając się jak idiota. — Szukali cię chyba, drzwi były uchylone. — I nie było Blue w środku, ktoś musiał go wypuścić, pewnie biedak skomlał nie wiedząc, czemu musi tyle siedzieć zamknięty. Sięgnął dłonią do psidwaka i przesunął dłonią po sierści psiaka. — Ogarnę coś do żarcia. Skoczę do Parszywego, pewnie im coś zostało — zarządził, po chwili beznamiętnie. — Nie dasz rady zwalić tego na jakiś następny koniec świata? — Jak powie, że zapił na imprezie, a potem go zamknęli to tym bardziej przetrzepią mu skórę. — Napadli cię szmalcownicy, poparzyła meduza i trafiłeś do lazaretu, coś wymyślimy. — Podrapał się po czole między brwiami i pochylił do przodu, opierając łokcie na udach. — Nie wiem, nie jestem pewien. Tak sądzę. Neala wspominała, że Kerstin pod jej dachem obraziła wszystkich, włącznie z jej bratem, bratem Liddy i samym Tonksem. Dziewczyny nie wiedzą co powiedziałeś Kerstin, ale podobno płakała i biadoliła i próbowała się oczyścić, że ona wszystko z dobroci serca zrobiła bo się o nie martwi i trudno było im stanąć w twojej obronie. Podobno ciągle pieprzyła, że się przyznałeś i trudno było podważyć jej słowa bo żadna z nich nie wiedziała do czego, kiedy i jak. Chodzi o to, że jej to zaproponowałeś? — pytał dalej, zerkając na niego. — Czy coś jeszcze? Pisały do ciebie, albo miały pisać, nie wiem. Kłopotów nie mają, w ramach kary muszą odbębnić jakiś wykład o szkodliwości narkotyków w Plymouth, poza tym chyba nic się nie stało. Ze mną nikt nie rozmawiał — i to dziwiło go najmocniej. — Piwo ci też wezmę — przypomniał sobie zaraz, siadając prosto i przesuwając dłońmi po udach.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Strona 3 z 4 • 1, 2, 3, 4
Wnętrze
Szybka odpowiedź