Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Derbyshire
Kościół na wzgórzu
Strona 2 z 4 • 1, 2, 3, 4
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Kościół na wzgórzu
Na wzgórzu, nieopodal trzech wiosek znajduje się maleńki kościółek, skromny, zaniedbany, bardzo niepozorny. Okoliczni mieszkańcy jednak dobrze znają to miejsce i kapłanów, którzy opiekują się świątynią. Od lat te same twarze i te same słowa docierające do wiernych prosto ze skromnego ołtarza. Z zewnątrz kamienna budowla wydaje się opuszczona, wewnątrz jednak wciąż znaleźć można modlących się. Pieśń ze wzgórza niesie się aż do oddalonych domów. Za kościołem znajduje się również niewielki cmentarz otoczony kruszącym się ogrodzeniem, ale od dawna już nikogo tam nie chowano. Wyryte na nagrobkach daty wskazują na zeszłe stulecie. Zdaje się, że to miejsce ma już za sobą swoje najpiękniejsza lata, choć wciąż odbywają się tam uroczystości. Przez popękane witraże niezmiennie przemyka światło rozpalane pod starym dachem, z nadzieją i w oddaniu.
The member 'Ramsey Mulciber' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 48
--------------------------------
#2 'k10' : 1
--------------------------------
#3 'k8' : 4, 6, 1, 4, 7, 5, 3, 2, 5, 5, 4, 4
--------------------------------
#4 'k100' : 88
#1 'k100' : 48
--------------------------------
#2 'k10' : 1
--------------------------------
#3 'k8' : 4, 6, 1, 4, 7, 5, 3, 2, 5, 5, 4, 4
--------------------------------
#4 'k100' : 88
Tortura soczysta, woń nadpalonych ciał i gwałconej świętości. Ponad resztkami starego dachu spoglądała na nich śmierć. Wołała do siebie, ściągała krwawy plon. Od nich, od sług, od braci, sojuszników, którzy nie bali się bólu i własnej rany. Odważnie sięgali po skomplikowane formy czarnej magii, dawali się jej uwodzić, by ta krzywdziła i rozwinęła tę rzeź. Rzucała zaklęcia pod ogniem, w jego piekących ramionach, w jego palącym sercu. Silna i zdolna przez chwilę do największej podłości. Emanująca z niego moc dawała jej wzmocnienie. Różdżka uwalniała wciąż ból, a ten raził swą obietnicą, pętał, spełniał się w soczystym tańcu krwi. A tamten ogień, jak wstrętny jad roznosił duszące ciepło. Ostatnie ofiary znalazły się w potrzasku. Irina napawała się widokiem tych, którzy padali od wstrętną klątwą. Dobrze się bawiła, wręcz doskonale. Wyjadane głodne płomienie resztki ich świętego azylu rozpadały się. Ławy przełamywały, drewniane podpory upadały, czyniąc cała konstrukcję coraz bardziej niepewną. Krzyk stawał się głosem, a pożar wyśmienitą orkiestrą. Przewodzili nimi, jak durnymi marionetkami. To była dominacja, przed którą już nikt nie potrafił się ustrzec. Śmierć przebierała w formach, dróg było wiele. Walące się mury, pożar albo rozrywające tętnice wiązki magii. Dary dla mrocznej pani będą obfite. Choć rozmywał się w powietrzu zapach strachu, nie dało się już wyczuć krwi, która tak gęsto spływała z paskudnych mugolaków, czuła triumf. Byli ponad tymi ścierwami. Godni, prawdziwi. Chaos był niezbędny, by pozbyć się miernych bytów. Oni byli warci jedynie tych kilku upiornych zaklęć zaszywających się pod skórą, w mętnych spojrzeniach i rozwartych w dramacie ustach.
Dusili się. Nie tylko jednak oni. Chętnie ugrałaby tutaj jeszcze więcej, ale dym zaczynał przeszkadzać, płomienie za chwilę połaszą się w ich stronę i zechcą się posilić. Nie mieli wiele czasu. Ofiarowali im wyjątkowy kataklizm. Nie, nie im. Pani śmierci. Straciła zainteresowanie wykrwawiającym się przy świętej figurze mężczyzną. Popatrzyła na swojego towarzysza, który wypychał jakiś przypadkowych ludzi. Wiec to już czas. Zakleszczeni w drapieżnym okręgu ognia ludzie upadali. Wkrótce mieli się usmażyć. Na horyzoncie wciąż nie było widać tego, kto ich chronił, kto ich wybawił. Magia drzemiąca w czarodziejach była energią bezdyskusyjną. Byli wątli, bezbronni ze swoimi marnymi dłońmi. Nic już nie mogli zrobić. Jedynie odejść. Jedynie umrzeć. Cóż, przynajmniej w murach swojego wspaniałego miejsca. Kpina zalśniła w jej oczach, kiedy zmierzała w stronę drzwi, za którymi zniknął Mulciber. Na drodze jednak stanął jej jeszcze jeden człowiek. Popalone ubranie, czerwona twarz i jakaś diaboliczna determinacja, którą chyba znała dość dobrze. – Głupcze. To zupełnie zbyteczne – wyrzuciła, wznosząc przeciwko niemu różdżkę. Za jego plecami pomarańczowy żar obejmował coraz większą część przestrzeni. Musiała się spieszyć. Tym bardziej że duchota zaczynała ją męczyć. - Ferveret sagnuis! – zawołała ostro, by wzniecić we wnętrzu jego ciała piekło. Widać płomienie nie zdołały go dopaść. Już niedługo. Przez sekundę tylko popatrzyła na rozdartą bólem twarz, a później minęła człowieka, który bezmyślnie spróbował jej zagrozić. Za jej plecami upadł, zablokowany przez psychiczną pułapkę. Nie był już wart ani jednego spojrzenia. Minęła drzwi i udała się w ślad za śmierciożercą. Lament ofiar dochodził do uszu zewsząd. W krótkiej chwili kościół miał zamienić się w żałosne pogorzelisko. Upadek mistycznego symbolu, który wzniecał u tych pomiotów poczucie bezpieczeństwa, złamie okolicę. Kolejny krok na drodze do całkowitego zapanowania nad tymi terenami. Jeśli to miejsce miało jakąkolwiek w sobie siłę, to właśnie ją zamordowali. Szła dumna, ale i popędzona niewygodą łaszącego się i do niej ognia.
Była już blisko. Tutejsze bóstwo nie budowało wokół siebie imponujących murów. Usłyszała trzask wybijanej ostro szyby. Gdy drobiny szkła upadały, ona znajdowała się już tuż przy nim. Popatrzyła na dwójkę nędznych wybrańców. – Oby byli w stanie zrobić to, czego oczekujemy – wymówiła ponuro. Wiedziała jednak, że istniały sposoby, bo ich zachęcić. Wątłe ciała i udręczone dusze musiały jednak pokonać pewną drogę. Donieść o ich czynie. O potędze, której nikt z nich nie był w stanie pojąć. Przeżyli, ale poniosą ciężar śmierci pozostałych. Mugole jednak byli nudni i prości. Nie spodziewała się po nich wiele. – Wyłazić – nakazała, mierząc różdżką do dwójki przerażonych ludzi. Wewnątrz dokonało się dzieło. Czas zatem zaczerpnąć powietrza. Mróz ukoić miał zapieczone dusze. Niektórym jednak nic już nie pomoże. Utworzone przejście przepuściło ich. – Powinniście podziękować – wyszydziła, kiedy znaleźli się poza murami płonącego kościoła. Wzgórze z daleka musiało fantastycznie płonąć.
Dusili się. Nie tylko jednak oni. Chętnie ugrałaby tutaj jeszcze więcej, ale dym zaczynał przeszkadzać, płomienie za chwilę połaszą się w ich stronę i zechcą się posilić. Nie mieli wiele czasu. Ofiarowali im wyjątkowy kataklizm. Nie, nie im. Pani śmierci. Straciła zainteresowanie wykrwawiającym się przy świętej figurze mężczyzną. Popatrzyła na swojego towarzysza, który wypychał jakiś przypadkowych ludzi. Wiec to już czas. Zakleszczeni w drapieżnym okręgu ognia ludzie upadali. Wkrótce mieli się usmażyć. Na horyzoncie wciąż nie było widać tego, kto ich chronił, kto ich wybawił. Magia drzemiąca w czarodziejach była energią bezdyskusyjną. Byli wątli, bezbronni ze swoimi marnymi dłońmi. Nic już nie mogli zrobić. Jedynie odejść. Jedynie umrzeć. Cóż, przynajmniej w murach swojego wspaniałego miejsca. Kpina zalśniła w jej oczach, kiedy zmierzała w stronę drzwi, za którymi zniknął Mulciber. Na drodze jednak stanął jej jeszcze jeden człowiek. Popalone ubranie, czerwona twarz i jakaś diaboliczna determinacja, którą chyba znała dość dobrze. – Głupcze. To zupełnie zbyteczne – wyrzuciła, wznosząc przeciwko niemu różdżkę. Za jego plecami pomarańczowy żar obejmował coraz większą część przestrzeni. Musiała się spieszyć. Tym bardziej że duchota zaczynała ją męczyć. - Ferveret sagnuis! – zawołała ostro, by wzniecić we wnętrzu jego ciała piekło. Widać płomienie nie zdołały go dopaść. Już niedługo. Przez sekundę tylko popatrzyła na rozdartą bólem twarz, a później minęła człowieka, który bezmyślnie spróbował jej zagrozić. Za jej plecami upadł, zablokowany przez psychiczną pułapkę. Nie był już wart ani jednego spojrzenia. Minęła drzwi i udała się w ślad za śmierciożercą. Lament ofiar dochodził do uszu zewsząd. W krótkiej chwili kościół miał zamienić się w żałosne pogorzelisko. Upadek mistycznego symbolu, który wzniecał u tych pomiotów poczucie bezpieczeństwa, złamie okolicę. Kolejny krok na drodze do całkowitego zapanowania nad tymi terenami. Jeśli to miejsce miało jakąkolwiek w sobie siłę, to właśnie ją zamordowali. Szła dumna, ale i popędzona niewygodą łaszącego się i do niej ognia.
Była już blisko. Tutejsze bóstwo nie budowało wokół siebie imponujących murów. Usłyszała trzask wybijanej ostro szyby. Gdy drobiny szkła upadały, ona znajdowała się już tuż przy nim. Popatrzyła na dwójkę nędznych wybrańców. – Oby byli w stanie zrobić to, czego oczekujemy – wymówiła ponuro. Wiedziała jednak, że istniały sposoby, bo ich zachęcić. Wątłe ciała i udręczone dusze musiały jednak pokonać pewną drogę. Donieść o ich czynie. O potędze, której nikt z nich nie był w stanie pojąć. Przeżyli, ale poniosą ciężar śmierci pozostałych. Mugole jednak byli nudni i prości. Nie spodziewała się po nich wiele. – Wyłazić – nakazała, mierząc różdżką do dwójki przerażonych ludzi. Wewnątrz dokonało się dzieło. Czas zatem zaczerpnąć powietrza. Mróz ukoić miał zapieczone dusze. Niektórym jednak nic już nie pomoże. Utworzone przejście przepuściło ich. – Powinniście podziękować – wyszydziła, kiedy znaleźli się poza murami płonącego kościoła. Wzgórze z daleka musiało fantastycznie płonąć.
Irina Macnair
Zawód : Właścicielka domu pogrzebowego
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
Ty się boisz śmierci, a ja nazywam ją przyjaciółką. Ja nią jestem.
OPCM : 15 +5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 22 +6
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Nie miał pojęcia, jak wiele symboliki było w tym, czego się dopuścili — jak bardzo podobne ich czyny były do mugolskiego wyobrażenia o piekle i dniu sądu, jak bardzo związane było to z wiarą bogobojnych ludzi i to jeszcze w miejscu ich kultu. Gmach budynku był wybrany mniejszym, większym przypadkiem — Iriną miała wiedzę na ten temat tego, że się gromadzili; wielu ludzi miało się tu usmażyć żywcem. Nie chciał zabijać ich wszystkich. Ale większą część. Z rozmachem. Legendarną zbrodnię na mogolskiej społeczności. Zależało mu od samego początku — a raczej żywicielowi, właścicielowi ciała, które posiadł Ogmios, by wśród nich wszystkich znaleźli się świadkowie, którzy nie zapominając o żadnej z tych rzeczy opowiedzą innym o makabrze, jaka miała tu miejsce. Chciał, by wieść się rozniosła po innych miastach, pragnął wzbudzić strach, lęk. Pragnął by maska Śmierciożercy zaczęła budzić w mugolach najgorsze koszmary — obojętnie czemu to przypiszą, obojętnie, co z tym zrobią, niech mówią, niech drżą. Ogmios pragnął wielkości. Potęgi. Pragnął wiedzy — mądrze podejmował działania, rozumieli się doskonale, choć Ramsey nie będzie o tym pamiętał.
Zaklęcie z wielką siłą uderzyło w ścianę, a gmach zadał w posadach. Ściana rozsypała się jak zbudowana z drewnianych klocków budowla, na zewnątrz wyrzucają sterty kamieni. Mugole krzyknęli z przerażeniem, osłaniali się rękami, jakby miało ich to uchronić przed zapadnięciem się stropu — ale ten nie wyglądał jakby miał runąć im na głowę.
— Biegnijcie — odpowiedział zimno, cierpko, patrząc na kajających się przed nim ludzi. — Opowiedzcie, co widzieliście innym. Powiedzcie, że ich czas dobiega końca.— Leniwy, sardoniczny uśmiech wpełzł na jego twarz, kiedy mężczyźni zebrali się nieporadnie z ziemi i przebiegli przez kamienne rumowisko. Na zewnątrz pogoda dopisywało, rześkie powietrze wpłynęło do środka, łącząc się ze smrodem dymu i pierwszych palonych ciał. Ogień zabijał później niż dym, wiedział, że część ludzi w środku nie zdąży nawet poczuć bólu, umrą z braku powietrza, ale efekt był zatrważająco piękny i tym chciał sycić swoje zmysły.
Spojrzał na Irinę, a następnie zdjął z twarzy maskę Śmierciożercy. Otoczona dymem, smrodem zwęglonych zwłok i drewna, ciemnością wokół wydawała się piękna. Ujął ją pod brodę, zadarł ją wyżej i zbliżył się, niwelując dystans między nimi. Dopiero teraz, gdy już zostali sami. Tylko we dwoje. — Piękna śmierć, na zakończenie pięknego dnia, moja droga — szepnął wprost do jej ust i odwrócił się, by wyjść z budynku przez dziurę, przez którą przebiegli przed chwilą dwaj mężczyźni. Uśmiech nie schodził mu z twarzy. Pełny zadowolenia, satysfakcji. Odszedł od palącego się budynku, by spojrzeć na niego z pewnej odległości. Z wieży z dzwonem wydostawał się ciemny, gęsty dym.
— Colloportus— wypowiedział, wskazując różdżką w drzwi, przez które przeszli, na dobre zamykając w środku krzyczących i błagających o litość mugoli.
| ztx2
Zaklęcie z wielką siłą uderzyło w ścianę, a gmach zadał w posadach. Ściana rozsypała się jak zbudowana z drewnianych klocków budowla, na zewnątrz wyrzucają sterty kamieni. Mugole krzyknęli z przerażeniem, osłaniali się rękami, jakby miało ich to uchronić przed zapadnięciem się stropu — ale ten nie wyglądał jakby miał runąć im na głowę.
— Biegnijcie — odpowiedział zimno, cierpko, patrząc na kajających się przed nim ludzi. — Opowiedzcie, co widzieliście innym. Powiedzcie, że ich czas dobiega końca.— Leniwy, sardoniczny uśmiech wpełzł na jego twarz, kiedy mężczyźni zebrali się nieporadnie z ziemi i przebiegli przez kamienne rumowisko. Na zewnątrz pogoda dopisywało, rześkie powietrze wpłynęło do środka, łącząc się ze smrodem dymu i pierwszych palonych ciał. Ogień zabijał później niż dym, wiedział, że część ludzi w środku nie zdąży nawet poczuć bólu, umrą z braku powietrza, ale efekt był zatrważająco piękny i tym chciał sycić swoje zmysły.
Spojrzał na Irinę, a następnie zdjął z twarzy maskę Śmierciożercy. Otoczona dymem, smrodem zwęglonych zwłok i drewna, ciemnością wokół wydawała się piękna. Ujął ją pod brodę, zadarł ją wyżej i zbliżył się, niwelując dystans między nimi. Dopiero teraz, gdy już zostali sami. Tylko we dwoje. — Piękna śmierć, na zakończenie pięknego dnia, moja droga — szepnął wprost do jej ust i odwrócił się, by wyjść z budynku przez dziurę, przez którą przebiegli przed chwilą dwaj mężczyźni. Uśmiech nie schodził mu z twarzy. Pełny zadowolenia, satysfakcji. Odszedł od palącego się budynku, by spojrzeć na niego z pewnej odległości. Z wieży z dzwonem wydostawał się ciemny, gęsty dym.
— Colloportus— wypowiedział, wskazując różdżką w drzwi, przez które przeszli, na dobre zamykając w środku krzyczących i błagających o litość mugoli.
| ztx2
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
The member 'Ramsey Mulciber' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 29
'k100' : 29
| Koniec listopada
Jeśli mnie nie puścicie, dorwą was - wysyczał gniewnie, chociaż już wiedział, że groźby nie działały - Puścimy, czy nie puścimy, i tak nas ścigają. Nie robi mi różnica, czy dopiszą mi coś więcej - zwinął pięść i uderzył z całej siły, nie starając się nawet powstrzymać pulsującej pod skórą adrenaliny. Charakterystyczne chrupnięcie sygnalizujące - bardziej niż znacząco - o pękającej kości, nie brzmiało brzydko - I nie jestem przekonany, czy ktoś się zgłosi po takiego śmiecia, jak ty - Musiał przyznać, że coś niemal zagotowało mu się pod palcami, gdy pięść sięgała twarzy szmalcownika, rozmazując wściekły grymas, którym raził do tej pory. Skamander nie miał większych skrupułów w bardziej gwałtownym działaniu, ale nie dlatego, że było mu teraz wolno, że nie ograniczały go narzucone kiedyś przez Ministerstwo zasady. Aurorzy wciąż działali, tyle, że pod zwierzchnictwem samego Longbottoma. Nie był okrutny, chociaż nie szczędził bardziej brutalnych środków bezpośredniego przymusu. Po prostu - działał według konieczności. I sprawiedliwości. Tej, szmalcownicy od dawna nie doświadczali właściwie, pod przykrywką prawa, siejąc spustoszenie wśród mugoli. Tak, jak uczynili to szaleńcy, który zdecydowali się zniszczyć maleńki kościół na wzgórzu. Wciąż osmolony ogniem, niemal przesiąknięty wonią przerażenia. I przyciągający marginalne padliny, jak ci, których złapali.
Mężczyzna próbował się bronić. I nie należał do szczeniaków, którzy biegali z wrzaskiem szczycąc się swoją przynależnością do gromady szczurów ich Czarnego Pana. Był wystarczająco silny, by kpić i grozić. Wystarczająco, by próbować się mierzyć z para aurorów na służbie. Skamander był na to głuchy. Z chłodną satysfakcją dopełniał dzieła, zbyt dobrze pamiętając scenę, którą zastał w jednym z tymczasowych “przytulisk”, gdzie rodzina mugolaków czekała na przerzut. Prawdopodobnie jedni z ocalałych z masakry przy kościele. Nie było tu miejsca na butę, czy lekkomyślność. Być może wiedział dobrze, jak kończyły się podobne próby chojrakowania, albo - po prostu skupiał się na wykonywanym zadaniu. Przy okazji tylko czerpiąc żywą satysfakcję z możliwości rozbicia szmalcowej pewności, że byli wciąż bezkarni. Nie byli. I chętnie przypominał ściganym zbrodniarzom, że kara miała ich sięgnąć i tak, niezależnie od ilości gróźb, które otrzymali. To strach zaczął zaglądać mordercom w oczy. Świeża krew zabitych wciąż brudziła ich dłonie.
Rozbrojenie nie wystarczyło. Skamander pozwolił sobie na pacyfikację ręczną, odnajdując dziwną ulgę w widoku krwawych śladów na twarzy szmalcownika. Ale nie, nie zamierzał zabijać. Nie teraz. Nie na patrolu. Nie z niewiadomą w postaci nieznajomego ciała. Nie bez konieczności. Miał jeszcze kilka pytań, na które chciałby otrzymać odpowiedzi. Musiał też wciąż uważać, by nie dać ponieść się gorejącej od czasów uwolnienia iskrze gniewu, która od czasu do czasu próbowała wydostać się z werbalizacją bardziej gwałtownych czynów. Ale i ta emocja, rozbijała się tak o umacniany z czasem mur oklumencji, uzdrowicielskiej przestrogi i osobistej kalkulacji. Wciąż - cel ponad emocje. Bałby się zobaczyć siebie w perspektywie braku jakichkolwiek hamulców. Nie, nie chciał być porównany do żadnego z okrutnych zwierząt walpurgii. Inaczej nie chciał i nie miał zamiaru ich nazywać. Wypaczeni czarna magią - nie mieli zbyt wiele z człowieczeństwem. Pod maską pięknych twarzy, kryła się postępująca zgnilizna. I śmierć.
Złapał za kaptur czarnoksiężnika, podciągając bliżej, by opleść spojrzeniem wykrzywione i sponiewierane już oblicze - Mam nadzieję, że będziesz równie rozmowny, jak przed chwilą - rzucił zdawkowo, cicho, absurdalnie wręcz spokojnie. W ciemnych ślepiach drgał złowrogi ognik, który zdawał się czekać na wybuch, na pretekst. Ten jednak nie nastąpił, a Skamander odwrócił twarz, odnajdując - nikogo innego jak dawnego partnera z biura, Viktora. Była w tym jakaś pociecha. Dwóch aurorów, ramie w ramię patrolujących - już nie ulice Londynu, ale wciąż Anglię. Ścigając spaczonych plugawa magią, którzy dopuszczali się jej użycia na zbyt szeroką skalę, by dało się objąć całe spektrum problemu.
Tym razem działanie aurorów nie wyznaczała ręka władzy Ministerstwa. A przynajmniej nie tego, które zajmuje gmach Londyńskiego Ministerstwa. Dla nich, tamta władza straciła prawo, do wyznaczania jakiegokolwiek prawa - Czy ona żyje? - Viktor pochylał się nad nieprzytomną sylwetką. Młoda kobieta, prawdopodobnie żona lub siostra jednego z zamordowanych mugoli, jako jedyna ostała się z rzezi. Inaczej nazwać tego nie umiał. Kiwnięcie głową wystarczyło - Trzeba ją zabrać, zanim zleci się kolejna banda. i jakaś uzdrowicielska pomoc... nie tylko ta doraźna - wyprostował się, przez moment spoglądając, jak towarzysz podnosi drobną sylwetkę, zupełnie, jakby nie ważyła wcale. Była chuda. Głód musiał doskwierać jej dłuższy czas. A teraz, dopadła ja większa tragedia. Odwrócił spojrzenie od mizernej twarzy, by zaklęciem spętać rozbrojonego mężczyznę - tego śmiecia też przenieśmy, bo nie sądzę, by sam działał w okolicy. Nazbierało się tu tego ścierwa - zmarszczył brwi - znajdźmy bardziej ustronne miejsce… - rzucił jeszcze, gdy kolejnym czarem uniósł na wpół przytomnego czarnoksiężnika. Dodatkowe silencio, by jegomościowi nie wpadł do głowy idiotyczny pomysł wołania swojej bandy szmalcowatych pobratymców.
Nie musieli daleko iść, by znaleźć jeden z opuszczonych budynków. Dziura w ścianie, widocznie po zaklęciu sprawiała, że chłód wdzierał się do środka, a wiatr szarpał rozbitymi drzwiczkami szaf. Ktoś uciekał stad w pośpiechu. Kolejna historia, której nikt nie zapamięta. Tragedia, która krętymi ścieżkami pisała historię wojny. Metodycznie, zabezpieczyli najbliższa okolicę, upewniając się, że przez kilka dłuższych chwil, nikt nie zakłóci im spokoju - Skorzystaj ze świstoklika. Przenieś ją, niech się nią zajmą. Zaczekam i powoli zacznę przesłuchanie - dyspozycja, którą powierzył przyjacielowi, nie spotkała się z najmniejszym sprzeciwem. Zdążyli już wypracować sobie nowy rytm pracy. I chociaż nie zawsze działali razem, pewne procedury pozwalały na ogarnięcie chaosu. Zbyt wiele problemów i przeszkód do tej pory pokonali, by poddać się w takim momencie.
Usiadł na przewróconym wcześniej stołku. Podniósł i stół, nie spuszczając z oka unieruchomionego czarnoksiężnika. Nie sądził by był nieprzytomny, chociaż woń krwi rozchodziła się powoli po wyciszonym pomieszczeniu. Zrobiło się nawet odrobinę cieplej, gdy ściana pustego domu, na nowo osłoniła wnętrze. Prawdopodobnie będzie musiał poświęcić jeden eliksir, by więzień był w stanie w ogóle mówić. Ale, nie przeszkadzało mu top zbytnio. Przeszukanie czarnoksiężnika i tak zasiliło jego zasoby o kilka cennych galeonów i podstawowy prowiant. Wszystko miał zamiar wykorzystać.
Najpierw ściągnął siliencio, widząc, jak wargi poruszają się niemo, wydobywając ochrypłe - Zabijecie mnie? - w tym samym momencie, usłyszał zbliżające się kroki. Żadne z zaklęć nie zawyło alarmująco. Kątem oka prześledził wejście towarzysza - To zależy od odpowiedzi, jakie dostaniemy - och, jak często sam słyszał podobne kwestie. Ministerstwo nie szczędziło podłych sposobów, by osiągnąć cel. I miał wrażenie, że leżący więzień rozumiał znaczenie słów, jakie otrzymał. Nie wyglądał na przerażonego, ale początkowa arogancja stopniała., ustępując miejsca kalkulacji. Skamander zastanawiał się tylko, czy jest to objaw owocnej współpracy, czy też próbował jakoś zyskać na czasie - Sprawdź jeszcze okolicę - szepnął do drugiego aurora, który zatrzymał się za plecami Samuela, wciąz jednak pozostawiając między nimi dystans - Wezwałem wsparcie - Viktor nie szeptał. I chociaż zdawało się, że komunikował do towarzysza, patrzył wprost na czarnoksiężnika - zajmą się okolicą. Wygląda na to, że w pobliżu jest ich nieco więcej, niż zakładaliśmy - mówił spokojnie, chociaż w głosie tańczył niekreślony, twardy ton - Chcesz nam o nich opowiedzieć? I miej baczenie, że nie lubię kłamców. Bardzo - tym razem to on się odezwał, przesuwając chyboczący stołek bliżej więźnia. Wysunął różdżkę na widok, podkreślając tym samym ważność i samego pytania, i oczekiwanej odpowiedzi. Miał się na baczności. Aktualne działanie wciąż polegało na prowizorce. Korzystali z tego, co zastali i w warunkach, jakie trudno było nazwać sprzyjającymi. Drugi auror pozostał w bezruchu, znajdując się wciąż w pobliżu wyjścia. Wbrew sugerowanemu rozluźnieniu, był czujny i skupiony, z różdżką do natychmiastowego użycia. Miał dobry wgląd i na najbliższą okolicę i na rozgrywający się początek polowego przesłuchania. Napięcie wypełniło pomieszczenie szczelnie, kotłując się pod przykrywką spokoju. Zanim skończą, prawdopodobnie miało dojść do jeszcze jednej walki. Bardziej wyrównanej, niż tej, która była przyczyną ich dzisiejszej pracy.
| zt
Jeśli mnie nie puścicie, dorwą was - wysyczał gniewnie, chociaż już wiedział, że groźby nie działały - Puścimy, czy nie puścimy, i tak nas ścigają. Nie robi mi różnica, czy dopiszą mi coś więcej - zwinął pięść i uderzył z całej siły, nie starając się nawet powstrzymać pulsującej pod skórą adrenaliny. Charakterystyczne chrupnięcie sygnalizujące - bardziej niż znacząco - o pękającej kości, nie brzmiało brzydko - I nie jestem przekonany, czy ktoś się zgłosi po takiego śmiecia, jak ty - Musiał przyznać, że coś niemal zagotowało mu się pod palcami, gdy pięść sięgała twarzy szmalcownika, rozmazując wściekły grymas, którym raził do tej pory. Skamander nie miał większych skrupułów w bardziej gwałtownym działaniu, ale nie dlatego, że było mu teraz wolno, że nie ograniczały go narzucone kiedyś przez Ministerstwo zasady. Aurorzy wciąż działali, tyle, że pod zwierzchnictwem samego Longbottoma. Nie był okrutny, chociaż nie szczędził bardziej brutalnych środków bezpośredniego przymusu. Po prostu - działał według konieczności. I sprawiedliwości. Tej, szmalcownicy od dawna nie doświadczali właściwie, pod przykrywką prawa, siejąc spustoszenie wśród mugoli. Tak, jak uczynili to szaleńcy, który zdecydowali się zniszczyć maleńki kościół na wzgórzu. Wciąż osmolony ogniem, niemal przesiąknięty wonią przerażenia. I przyciągający marginalne padliny, jak ci, których złapali.
Mężczyzna próbował się bronić. I nie należał do szczeniaków, którzy biegali z wrzaskiem szczycąc się swoją przynależnością do gromady szczurów ich Czarnego Pana. Był wystarczająco silny, by kpić i grozić. Wystarczająco, by próbować się mierzyć z para aurorów na służbie. Skamander był na to głuchy. Z chłodną satysfakcją dopełniał dzieła, zbyt dobrze pamiętając scenę, którą zastał w jednym z tymczasowych “przytulisk”, gdzie rodzina mugolaków czekała na przerzut. Prawdopodobnie jedni z ocalałych z masakry przy kościele. Nie było tu miejsca na butę, czy lekkomyślność. Być może wiedział dobrze, jak kończyły się podobne próby chojrakowania, albo - po prostu skupiał się na wykonywanym zadaniu. Przy okazji tylko czerpiąc żywą satysfakcję z możliwości rozbicia szmalcowej pewności, że byli wciąż bezkarni. Nie byli. I chętnie przypominał ściganym zbrodniarzom, że kara miała ich sięgnąć i tak, niezależnie od ilości gróźb, które otrzymali. To strach zaczął zaglądać mordercom w oczy. Świeża krew zabitych wciąż brudziła ich dłonie.
Rozbrojenie nie wystarczyło. Skamander pozwolił sobie na pacyfikację ręczną, odnajdując dziwną ulgę w widoku krwawych śladów na twarzy szmalcownika. Ale nie, nie zamierzał zabijać. Nie teraz. Nie na patrolu. Nie z niewiadomą w postaci nieznajomego ciała. Nie bez konieczności. Miał jeszcze kilka pytań, na które chciałby otrzymać odpowiedzi. Musiał też wciąż uważać, by nie dać ponieść się gorejącej od czasów uwolnienia iskrze gniewu, która od czasu do czasu próbowała wydostać się z werbalizacją bardziej gwałtownych czynów. Ale i ta emocja, rozbijała się tak o umacniany z czasem mur oklumencji, uzdrowicielskiej przestrogi i osobistej kalkulacji. Wciąż - cel ponad emocje. Bałby się zobaczyć siebie w perspektywie braku jakichkolwiek hamulców. Nie, nie chciał być porównany do żadnego z okrutnych zwierząt walpurgii. Inaczej nie chciał i nie miał zamiaru ich nazywać. Wypaczeni czarna magią - nie mieli zbyt wiele z człowieczeństwem. Pod maską pięknych twarzy, kryła się postępująca zgnilizna. I śmierć.
Złapał za kaptur czarnoksiężnika, podciągając bliżej, by opleść spojrzeniem wykrzywione i sponiewierane już oblicze - Mam nadzieję, że będziesz równie rozmowny, jak przed chwilą - rzucił zdawkowo, cicho, absurdalnie wręcz spokojnie. W ciemnych ślepiach drgał złowrogi ognik, który zdawał się czekać na wybuch, na pretekst. Ten jednak nie nastąpił, a Skamander odwrócił twarz, odnajdując - nikogo innego jak dawnego partnera z biura, Viktora. Była w tym jakaś pociecha. Dwóch aurorów, ramie w ramię patrolujących - już nie ulice Londynu, ale wciąż Anglię. Ścigając spaczonych plugawa magią, którzy dopuszczali się jej użycia na zbyt szeroką skalę, by dało się objąć całe spektrum problemu.
Tym razem działanie aurorów nie wyznaczała ręka władzy Ministerstwa. A przynajmniej nie tego, które zajmuje gmach Londyńskiego Ministerstwa. Dla nich, tamta władza straciła prawo, do wyznaczania jakiegokolwiek prawa - Czy ona żyje? - Viktor pochylał się nad nieprzytomną sylwetką. Młoda kobieta, prawdopodobnie żona lub siostra jednego z zamordowanych mugoli, jako jedyna ostała się z rzezi. Inaczej nazwać tego nie umiał. Kiwnięcie głową wystarczyło - Trzeba ją zabrać, zanim zleci się kolejna banda. i jakaś uzdrowicielska pomoc... nie tylko ta doraźna - wyprostował się, przez moment spoglądając, jak towarzysz podnosi drobną sylwetkę, zupełnie, jakby nie ważyła wcale. Była chuda. Głód musiał doskwierać jej dłuższy czas. A teraz, dopadła ja większa tragedia. Odwrócił spojrzenie od mizernej twarzy, by zaklęciem spętać rozbrojonego mężczyznę - tego śmiecia też przenieśmy, bo nie sądzę, by sam działał w okolicy. Nazbierało się tu tego ścierwa - zmarszczył brwi - znajdźmy bardziej ustronne miejsce… - rzucił jeszcze, gdy kolejnym czarem uniósł na wpół przytomnego czarnoksiężnika. Dodatkowe silencio, by jegomościowi nie wpadł do głowy idiotyczny pomysł wołania swojej bandy szmalcowatych pobratymców.
Nie musieli daleko iść, by znaleźć jeden z opuszczonych budynków. Dziura w ścianie, widocznie po zaklęciu sprawiała, że chłód wdzierał się do środka, a wiatr szarpał rozbitymi drzwiczkami szaf. Ktoś uciekał stad w pośpiechu. Kolejna historia, której nikt nie zapamięta. Tragedia, która krętymi ścieżkami pisała historię wojny. Metodycznie, zabezpieczyli najbliższa okolicę, upewniając się, że przez kilka dłuższych chwil, nikt nie zakłóci im spokoju - Skorzystaj ze świstoklika. Przenieś ją, niech się nią zajmą. Zaczekam i powoli zacznę przesłuchanie - dyspozycja, którą powierzył przyjacielowi, nie spotkała się z najmniejszym sprzeciwem. Zdążyli już wypracować sobie nowy rytm pracy. I chociaż nie zawsze działali razem, pewne procedury pozwalały na ogarnięcie chaosu. Zbyt wiele problemów i przeszkód do tej pory pokonali, by poddać się w takim momencie.
Usiadł na przewróconym wcześniej stołku. Podniósł i stół, nie spuszczając z oka unieruchomionego czarnoksiężnika. Nie sądził by był nieprzytomny, chociaż woń krwi rozchodziła się powoli po wyciszonym pomieszczeniu. Zrobiło się nawet odrobinę cieplej, gdy ściana pustego domu, na nowo osłoniła wnętrze. Prawdopodobnie będzie musiał poświęcić jeden eliksir, by więzień był w stanie w ogóle mówić. Ale, nie przeszkadzało mu top zbytnio. Przeszukanie czarnoksiężnika i tak zasiliło jego zasoby o kilka cennych galeonów i podstawowy prowiant. Wszystko miał zamiar wykorzystać.
Najpierw ściągnął siliencio, widząc, jak wargi poruszają się niemo, wydobywając ochrypłe - Zabijecie mnie? - w tym samym momencie, usłyszał zbliżające się kroki. Żadne z zaklęć nie zawyło alarmująco. Kątem oka prześledził wejście towarzysza - To zależy od odpowiedzi, jakie dostaniemy - och, jak często sam słyszał podobne kwestie. Ministerstwo nie szczędziło podłych sposobów, by osiągnąć cel. I miał wrażenie, że leżący więzień rozumiał znaczenie słów, jakie otrzymał. Nie wyglądał na przerażonego, ale początkowa arogancja stopniała., ustępując miejsca kalkulacji. Skamander zastanawiał się tylko, czy jest to objaw owocnej współpracy, czy też próbował jakoś zyskać na czasie - Sprawdź jeszcze okolicę - szepnął do drugiego aurora, który zatrzymał się za plecami Samuela, wciąz jednak pozostawiając między nimi dystans - Wezwałem wsparcie - Viktor nie szeptał. I chociaż zdawało się, że komunikował do towarzysza, patrzył wprost na czarnoksiężnika - zajmą się okolicą. Wygląda na to, że w pobliżu jest ich nieco więcej, niż zakładaliśmy - mówił spokojnie, chociaż w głosie tańczył niekreślony, twardy ton - Chcesz nam o nich opowiedzieć? I miej baczenie, że nie lubię kłamców. Bardzo - tym razem to on się odezwał, przesuwając chyboczący stołek bliżej więźnia. Wysunął różdżkę na widok, podkreślając tym samym ważność i samego pytania, i oczekiwanej odpowiedzi. Miał się na baczności. Aktualne działanie wciąż polegało na prowizorce. Korzystali z tego, co zastali i w warunkach, jakie trudno było nazwać sprzyjającymi. Drugi auror pozostał w bezruchu, znajdując się wciąż w pobliżu wyjścia. Wbrew sugerowanemu rozluźnieniu, był czujny i skupiony, z różdżką do natychmiastowego użycia. Miał dobry wgląd i na najbliższą okolicę i na rozgrywający się początek polowego przesłuchania. Napięcie wypełniło pomieszczenie szczelnie, kotłując się pod przykrywką spokoju. Zanim skończą, prawdopodobnie miało dojść do jeszcze jednej walki. Bardziej wyrównanej, niż tej, która była przyczyną ich dzisiejszej pracy.
| zt
Darkness brings evil things
the reckoning begins
[ d a t a ]
Szare niebo długiego poranka przebijało się przez brudne, mleczne chmury - niczym paszcza pełna wyszczerbionych zębów. Chyliło się ku niemu, wyglądało zza ogołoconych gałęzi okolicznych drzew, przeciskało się przez smutne zwłoki kościoła. Coraz bliżej. Jakby pragnęło dosięgnąć go i pożreć w całości. Czuł jego oddech na twarzy - przenikliwie zimny, ciężki i wilgotny. Zostawiał drobne krople na odkrytej skórze, pozbawiał ją koloru. Silas zamknął oczy starając się każdą część siebie skupić na ruchach dłoni, ale gdy wzrok powrócił do szkicownika, na pożółkłej kartce ujrzał jedynie czarną plamę.
Tak jak na wszystkich osiemnastu kartkach wcześniej.
Niewiele było dla niego życia poza jego sztuką, więc gdy od ponad tygodnia nie był w stanie stworzyć niczego, co nazwałby przynajmniej miernym, rosnące poczucie niepokoju zaczynało mu odbierać nocami oddechy. Chociaż szkic, trochę grafitu albo kilka porządniejszych linii atramentu na papierze - cokolwiek. Tymczasem nie przychodziło nic, a tydzień zdawał się być wiecznością i chociaż powoli rodziły się w nim lęki krzyczące o braku talentu i braku klientów, jego własny strach okazał się nie być pomocny. Nie ten. Potrzebował rzeczy większych od siebie samego, nowych miejsc i nowych cieni, które mógłby narysować, choćby prosty zarys. Potem będzie już z górki.
Nie planował przychodzić akurat tutaj, pragnął jedynie powłóczyć się po okolicznych lasach i wrócić popołudniem. Z roku na rok coraz mniej bezpiecznie i coraz bardziej obco czuł się poza Londynem, nie pozwalał sobie więc na podróże za granice znanego miasta w sprawach innych niż czysto służbowe - jeżeli tak można było nazwać tych paru kupców rozsypanych po Anglii i Walii. Dzisiejszą wycieczkę również planował jednak zaliczać w ramy swojej pracy, była bardziej niż potrzebna i bardziej niż nieprzyjemna, bowiem obce krajobrazy nie wydawały mu się gościnne, a na domiar złego na nic się zdały i nie niosły żadnej pomocy. Nogi przywiodły go pod kościół same, jak gdyby wiedziały, iż tutaj właśnie powinien być. Ciężka atmosfera spowijająca resztki budynku sprawiała, że się dławił, a ręce trzęsły się, gdy próbował cienkim kawałkiem węgla odtworzyć zimno, które czuł stojąc na wzniesieniu. Nadal nic. Ciemne plamy na kartkach szkicownika i resztki czarnego pigmentu na palcach. Choć oczami wyobraźni widział długopalczaste dłonie wysuwające się z resztek kościoła i ich ostre paznokcie rozrywające mu gardło, widma pozostawały jedynie widmami w głowie i jak na ironię zdawały się być coraz bliżej.
Schowawszy blok kartek do kieszeni czarnego płaszcza, postanowił odwrócić się od obumarłego budynku i odejść stąd jak najdalej. Wrócić do domu przed wieczorem, spędzić zimną noc na swoim poddaszu i zapomnieć, czekać na koszmary pod zamkniętymi powiekami i nadzieję na choćby szkic czegoś wartego zainteresowania. Zdążył zrobić jedynie krok nim chłodna panika ogarnęła ciało. Nie pamiętał już jak tu trafił i choć droga musiała być bardzo prosta, ten niepokojący fakt, iż nie przypomina sobie drogi do tego miejsca był wystarczająco upiorny, by zrobiło mu się jakoś zimniej. Kurczowo skrzyżował ramiona na piersi i iść zaczął - wbrew swoim pierwotnym instynktom - w stronę resztek kościoła. I wtem jakby los pragnął sprawić mu kolejną niespodziankę, jakaś postać znalazła się w zasięgu jego wzorku. Im był bliżej, tym coraz pewniejszy był w swojej ocenie - znał go. Znał tę twarz.
Zawsze myślał, że przypadki nie istnieją.
the voice that urged Orpheus
When her body was found, I'd be the choiceless hope in grief that drove him underground
16 stycznia
Kolejny samotny patrol o poranku. Ostatni odarł Michaela z nadziei na pozorny spokój. Na początku stycznia Staffordshire stanęło w ogniu - dosłownie - a podobny los mógł grozić sąsiedniemu Derbyshire. Kilka dni temu był świadkiem jakiejś czarnomagicznej rzezi, w głowie wciąż miał listę mugolskich kryjówek, ale dzisiaj skierował się na miotle w stronę dawnego kościoła. Podświadomie liczył chyba, że znajdzie tutaj cały budynek i spokój, ale słyszał od okolicznych mieszkańców pogłoski, że w jesieni stało się tutaj coś złego.
Z góry zobaczył zgliszcza. Faktycznie dawne - gdyby pożar był świeży, smród dymu drażniłby już wilkołacze zmysły.
Wylądował miękko na śniegu - z góry wzgórze wydawało się puste. Zarzucił miotłę na plecy, poprawił kołnierz czarnego płaszcza i sięgnął po różdżkę, omiatając okolicę uważnym wzrokiem. Cicho. Za cicho. Po plecach przebiegły mu ciarki, zupełnie jakby instynktownie czuł, że stało się tutaj coś złego.
Zwykle, gdy się tak czuł, w grę wchodziła czarna magia. Nie wierzył zresztą w przeczucia ani intuicję. Niegdyś, dopóki wilkołak nie rozszarpał mu barku, wierzył we własne doświadczenie. Potem długo nie wierzył w nic, ale od niedawna zaczynał wierzyć swojemu nienaturalnie wrażliwemu podniebieniu. Tak było łatwiej, niż lamentować, że niektóre powszechnie lubiane zapachy wywołują w nim obrzydzenie. Jak papierosy.
Inne, obojętne lub obrzydliwe dla normalnych ludzi, niezdrowo kusiły. Jak krew.
Wciągnął powietrze ustami, przez ułamek sekundy chcąc sprawdzić okolicę za pomocą prostego Homenum Revelio. Po zbyt krótkim namyśle zdecydował się jednak na zaklęcie bardziej skomplikowane, ale w dłuższej perspektywie o wiele przydatniejsze. Zaklęcie, które mogłoby na jakiś ochronić przed czarnoksięstwem nie tylko jego samego, ale i wszystkich mieszkańców okolicy - o ile ktokolwiek pozostał tutaj po pożarze.
-Protecta. - szepnął, skupiając się na białej magii - i pożałował. Gdy próbował przywołać odpowiednio potężną ilość energii, wymaganą by skutecznie rozciągnąć ochronne pole magiczne nad całą okolicą, w zasięgu jego wzroku znalazła się czyjaś sylwetka. To wystarczyło, by go rozproszyć, by stracił kontrolę nad inkantancją. Trzeba było najpierw rzucić to cholerne Homenum. Próbując pogodzić się z tym, że z zaklęcia nici, skupił wzrok na intruzie - podświadomie usiłując ocenić, czy miał do czynienia z zagrożeniem. Niegdyś nie martwił się tak przy nieznajomych, był w końcu wyszkolonym aurorem, ale nagroda za własną głowę jakoś skłaniała do wzmożonej czujności.
A nieznajomy okazał się znajomy. Dopiero to wzbudziło w Michaelu szczerą irytację.
Nie zapominał ani twarzy ani uraz.
Zwłaszcza twarzy bezczelnych gówniarzy, którzy próbowali go okłamać, okraść i uciekać przed wymiarem sprawiedliwości, tuż po tym gdy przedstawiciel owego wymiaru sprawiedliwości próbował wyciągnąć do nich pomocną (w swoim mniemaniu) dłoń.
Zapomniał jego nazwisko, jakieś szkockie, ale pamiętał, że nazywano go Malarzem Koszmarów. Że ktoś - Sekretarka? Starszy auror? Oby nikt z szefostwa... - musiał uznać za zabawne albo odpowiednie, by doświadczonego aurora z wieloletnim stażem wysłać do takiej pierdoły.
Doświadczonego aurora, który dopiero co powrócił do Ministerstwa po tamtym pożarze, w obliczu braku w kadrach, nosząc niechlubne miano pierwszego wilkołaka w Biurze Aurorów i piętno nowych kompleksów. Cholernie śmieszne, w ramach pierwszego zlecenia uganiać się po Pokątnej za jakimś podrzędnym malarzyną, który dorobił się niemiłych plotek i naiwnego donosu i którego niewinność wystarczyło potwierdzić zwykłym zaklęciem Mallus. Naprawdę, Michael zostawiłby go w zupełnym spokoju, gdyby tamten nie zapragnął pobawić się w kieszonkowca.
Tonks przekonał się wtedy, że nadal jest równie spostrzegawczy jak przed ugryzieniem - i że, niestety, jest o wiele wolniejszy. Nieudany pościg był jedną z motywacyjnych cegiełek do odbudowy własnej kondycji, choć brunet nie mógłby stwierdzić na pierwszy rzut oka, że auror ciężko pracował nad odbudowaniem dawnej formy. W porównaniu do osoby na listach gończych, Michael wyglądał na szczuplejszego, bardziej zmęczonego i o wiele posępniejszego.
-Co tu robisz? - rzucił posępnie, dla formalności celując w Sileasa (Sylasa? Silasa? Imię było gdzieś w aktach, ale to przydomek do niego przylgnął) różdżką. Nie obawiał się w sumie tego młodzieńca, ale gdzieś w głębi serca poczuł nieprzyjemne ukłucie.
Pięć tysięcy galeonów i dodatkowa nagroda za informację o miejscu pobytu.
Chyba zaczął się obawiać donosu.
ekwipunek we wsiąkiewce, rzut na zaklęcie
Kolejny samotny patrol o poranku. Ostatni odarł Michaela z nadziei na pozorny spokój. Na początku stycznia Staffordshire stanęło w ogniu - dosłownie - a podobny los mógł grozić sąsiedniemu Derbyshire. Kilka dni temu był świadkiem jakiejś czarnomagicznej rzezi, w głowie wciąż miał listę mugolskich kryjówek, ale dzisiaj skierował się na miotle w stronę dawnego kościoła. Podświadomie liczył chyba, że znajdzie tutaj cały budynek i spokój, ale słyszał od okolicznych mieszkańców pogłoski, że w jesieni stało się tutaj coś złego.
Z góry zobaczył zgliszcza. Faktycznie dawne - gdyby pożar był świeży, smród dymu drażniłby już wilkołacze zmysły.
Wylądował miękko na śniegu - z góry wzgórze wydawało się puste. Zarzucił miotłę na plecy, poprawił kołnierz czarnego płaszcza i sięgnął po różdżkę, omiatając okolicę uważnym wzrokiem. Cicho. Za cicho. Po plecach przebiegły mu ciarki, zupełnie jakby instynktownie czuł, że stało się tutaj coś złego.
Zwykle, gdy się tak czuł, w grę wchodziła czarna magia. Nie wierzył zresztą w przeczucia ani intuicję. Niegdyś, dopóki wilkołak nie rozszarpał mu barku, wierzył we własne doświadczenie. Potem długo nie wierzył w nic, ale od niedawna zaczynał wierzyć swojemu nienaturalnie wrażliwemu podniebieniu. Tak było łatwiej, niż lamentować, że niektóre powszechnie lubiane zapachy wywołują w nim obrzydzenie. Jak papierosy.
Inne, obojętne lub obrzydliwe dla normalnych ludzi, niezdrowo kusiły. Jak krew.
Wciągnął powietrze ustami, przez ułamek sekundy chcąc sprawdzić okolicę za pomocą prostego Homenum Revelio. Po zbyt krótkim namyśle zdecydował się jednak na zaklęcie bardziej skomplikowane, ale w dłuższej perspektywie o wiele przydatniejsze. Zaklęcie, które mogłoby na jakiś ochronić przed czarnoksięstwem nie tylko jego samego, ale i wszystkich mieszkańców okolicy - o ile ktokolwiek pozostał tutaj po pożarze.
-Protecta. - szepnął, skupiając się na białej magii - i pożałował. Gdy próbował przywołać odpowiednio potężną ilość energii, wymaganą by skutecznie rozciągnąć ochronne pole magiczne nad całą okolicą, w zasięgu jego wzroku znalazła się czyjaś sylwetka. To wystarczyło, by go rozproszyć, by stracił kontrolę nad inkantancją. Trzeba było najpierw rzucić to cholerne Homenum. Próbując pogodzić się z tym, że z zaklęcia nici, skupił wzrok na intruzie - podświadomie usiłując ocenić, czy miał do czynienia z zagrożeniem. Niegdyś nie martwił się tak przy nieznajomych, był w końcu wyszkolonym aurorem, ale nagroda za własną głowę jakoś skłaniała do wzmożonej czujności.
A nieznajomy okazał się znajomy. Dopiero to wzbudziło w Michaelu szczerą irytację.
Nie zapominał ani twarzy ani uraz.
Zwłaszcza twarzy bezczelnych gówniarzy, którzy próbowali go okłamać, okraść i uciekać przed wymiarem sprawiedliwości, tuż po tym gdy przedstawiciel owego wymiaru sprawiedliwości próbował wyciągnąć do nich pomocną (w swoim mniemaniu) dłoń.
Zapomniał jego nazwisko, jakieś szkockie, ale pamiętał, że nazywano go Malarzem Koszmarów. Że ktoś - Sekretarka? Starszy auror? Oby nikt z szefostwa... - musiał uznać za zabawne albo odpowiednie, by doświadczonego aurora z wieloletnim stażem wysłać do takiej pierdoły.
Doświadczonego aurora, który dopiero co powrócił do Ministerstwa po tamtym pożarze, w obliczu braku w kadrach, nosząc niechlubne miano pierwszego wilkołaka w Biurze Aurorów i piętno nowych kompleksów. Cholernie śmieszne, w ramach pierwszego zlecenia uganiać się po Pokątnej za jakimś podrzędnym malarzyną, który dorobił się niemiłych plotek i naiwnego donosu i którego niewinność wystarczyło potwierdzić zwykłym zaklęciem Mallus. Naprawdę, Michael zostawiłby go w zupełnym spokoju, gdyby tamten nie zapragnął pobawić się w kieszonkowca.
Tonks przekonał się wtedy, że nadal jest równie spostrzegawczy jak przed ugryzieniem - i że, niestety, jest o wiele wolniejszy. Nieudany pościg był jedną z motywacyjnych cegiełek do odbudowy własnej kondycji, choć brunet nie mógłby stwierdzić na pierwszy rzut oka, że auror ciężko pracował nad odbudowaniem dawnej formy. W porównaniu do osoby na listach gończych, Michael wyglądał na szczuplejszego, bardziej zmęczonego i o wiele posępniejszego.
-Co tu robisz? - rzucił posępnie, dla formalności celując w Sileasa (Sylasa? Silasa? Imię było gdzieś w aktach, ale to przydomek do niego przylgnął) różdżką. Nie obawiał się w sumie tego młodzieńca, ale gdzieś w głębi serca poczuł nieprzyjemne ukłucie.
Pięć tysięcy galeonów i dodatkowa nagroda za informację o miejscu pobytu.
Chyba zaczął się obawiać donosu.
ekwipunek we wsiąkiewce, rzut na zaklęcie
Can I not save one
from the pitiless wave?
Ostatnio zmieniony przez Michael Tonks dnia 12.10.21 21:18, w całości zmieniany 2 razy
The member 'Michael Tonks' has done the following action : Rzut kością
'Zdarzenia' :
'Zdarzenia' :
Przez chwilę stał w bezruchu z oczami wbitymi w sylwetkę mężczyzny na wzgórzu. Śledził drobne ruchu ciała, kiedy wyciągał różdżkę, czekając aż w końcu odwróci głowę i zauważy, że ma towarzystwo. Rozpoznałby go? Silas uśmiechnął się sam do siebie na tę myśl - lekko, unosząc jedynie jeden kącik ust. Rozpoznałby. Pyskatego chłopaka, który utrudniał przesłuchanie i robił to z czystej złośliwości, bo wtedy jeszcze zły był, iż ktokolwiek chce wiedzieć, ktokolwiek kazał mu mówić. Zaklęcie szybko oczyściło go z jakichkolwiek podejrzeń, ale tamta frustracja została - ciągnęli go do biura aurorów z powodu głupich plotek, oskarżali o czarną magię podczas gdy on nie miał co jeść i marzł co noc. Nie umiał powstrzymać ręki, która sięgała do kieszeni płaszcza tego mężczyzny, sekwencja ruchów była automatyczna wręcz, Silas dawno stracił nad nią panowanie. Nie obchodziło go to, co mógł od niego wziąć - cokolwiek, nie musiały to być pieniądze ni nic wartościowego. Wolałby znaleźć coś czego utracenie zabolałoby bardziej niż kilka galeonów. I być może zrobił to, kiedy ten mężczyzna pozwolił mu uciec. Zdał sobie z tego sprawę dopiero wtedy, kiedy łapał oddech w podwórku jakiejś kamienicy. Z łatwością mógł go dopaść, ale zamiast tego odegrał jakiś teatrzyk i puścił wolno.
Nie wzruszył się wtedy, pomyślał jedynie, iż mężczyzna jest naiwny, choć on zrobiłby dokładnie to samo, ale kiedy dojrzał jego twarz na listach gończych, uderzyła go krótka fala sympatii. Przyglądał się jego portretowi na latarni kilka minut za długo, papieros poparzył go w palce. Michael Tonks. Miał już nigdy nie zapomnieć tego nazwiska.
Zaklęcie nie wyszło, a Silas obserwował to z boku niczym zjawa, którą był przecież codziennie, o wiele częściej niż żyjącym człowiekiem. Czuł jak przenikliwie zimny wiatr szarga włosami i piecze w policzki, ale choć w kościstych palcach malarza brakowało już czucia, nadal krzyżował ręce na piersi. Powinien był być może sięgnąć po swoją różdżkę, bezpiecznie wsuniętą do kieszeni, ale podobny ruch byłby jedynie marnowaniem energii. Niewielkie miałby szanse w starciu z tym mężczyzną, poza tym coraz częściej czuł, iż nie ma o co walczyć. Ale Michael miał. Szukali go i Silas znał doskonale koszmarny los, który na niego czekał, gdyby tylko się odnalazł. Widział te sceny na własnych obrazach.
- Zwiedzam - odparł spokojnie, gładkim głosem, sennym nieco. Głosem człowieka, który snuje historię, nie kogoś do kogo celowano z różdżki. Przechylił lekko głowę, patrząc na niego wciąż, a na usta wkradł się rozleniwiony uśmiech. - Nie powinno mnie tu być. Ciebie też nie - odezwał się znów, nie zrobił jednak nawet kroku w stronę mężczyzny. - Szukają cię, widziałem twoje portrety w mieście - miarowy ton dopełniał tego dziwnego obrazu, który rozgrywał się na cuchnącym grozą wzgórzu. Silas podniósł podbródek, uśmiech nadal uparcie wyginał wargi. - Obiecują spore sumy za wskazanie drogi do twojej głowy. Z takimi pieniędzmi mógłbym może przeżyć wojnę - nie, nie mógłby, bo o jego śmiertelności teraz nie stanowiły tylko zasoby. Nawet najedzony byłby dla Ministerstwa równie wartościowy co brud pod ich butem. - Nie musiałbym już kraść - dodał jeszcze, jakby ciszej, przeciągając sylaby. Blefował i nie krył się z tym specjalnie. Głód był przerażający, życie na ulicy budziło go w nocy koszmarami, ale gdy się budził, otaczała go nie tylko ciemność i chłód, był też strach. Strach przed ludźmi pukającymi do jego drzwi, przed pustymi ulicami, dementorami snującymi się po martwym niebie Londynu. Wciąż powtarzał w myślach, iż na nic mu pełny żołądek i ciepło w świecie, w którym nigdy nie bezie bezpieczny i choć tak trudno było o tym pamiętać, teraz myśl uderzyła w niego z podwójną siłą. Mógłby przysiąc, iż czuje w powietrzu zapach spalenizny, jakby znów był przed zwłokami swojego domu w Szkocji. Co stanie się z ludźmi z Shandwick, jeżeli wojna na stałe dotrze też na północ? Co stanie się z grobem jego matki?
Nie wydałby go.
Chciał powiedzieć coś jeszcze, poprosić żeby schował te cholerna różdżkę, ale wzrok powędrował w bok. Postać zjawiła się znikąd, Silas nie dojrzał jej na horyzoncie, ale mężczyzna był tak marny, iż równie dobrze mógł go pomylić z mgłą. Był duchem człowieka, obrazem cierpienia z kości i szarej skóry. Widział jak chuda ręka sięga do kieszeni Tonksa, a jego własny głos rozbrzmiał znów w jego głowie.
Nie musiałbym już kraść.
- I on też nie - powiedział więc nagle, a w głosie wybrzmiało wyzwanie. Jasne oczy znalazły twarz Michaela i tkwiły w niej, wyczekując. Pięć tysięcy galeonów w tych czasach było bogactwem, pięć stanowiło o czyimś życiu.
Nie wzruszył się wtedy, pomyślał jedynie, iż mężczyzna jest naiwny, choć on zrobiłby dokładnie to samo, ale kiedy dojrzał jego twarz na listach gończych, uderzyła go krótka fala sympatii. Przyglądał się jego portretowi na latarni kilka minut za długo, papieros poparzył go w palce. Michael Tonks. Miał już nigdy nie zapomnieć tego nazwiska.
Zaklęcie nie wyszło, a Silas obserwował to z boku niczym zjawa, którą był przecież codziennie, o wiele częściej niż żyjącym człowiekiem. Czuł jak przenikliwie zimny wiatr szarga włosami i piecze w policzki, ale choć w kościstych palcach malarza brakowało już czucia, nadal krzyżował ręce na piersi. Powinien był być może sięgnąć po swoją różdżkę, bezpiecznie wsuniętą do kieszeni, ale podobny ruch byłby jedynie marnowaniem energii. Niewielkie miałby szanse w starciu z tym mężczyzną, poza tym coraz częściej czuł, iż nie ma o co walczyć. Ale Michael miał. Szukali go i Silas znał doskonale koszmarny los, który na niego czekał, gdyby tylko się odnalazł. Widział te sceny na własnych obrazach.
- Zwiedzam - odparł spokojnie, gładkim głosem, sennym nieco. Głosem człowieka, który snuje historię, nie kogoś do kogo celowano z różdżki. Przechylił lekko głowę, patrząc na niego wciąż, a na usta wkradł się rozleniwiony uśmiech. - Nie powinno mnie tu być. Ciebie też nie - odezwał się znów, nie zrobił jednak nawet kroku w stronę mężczyzny. - Szukają cię, widziałem twoje portrety w mieście - miarowy ton dopełniał tego dziwnego obrazu, który rozgrywał się na cuchnącym grozą wzgórzu. Silas podniósł podbródek, uśmiech nadal uparcie wyginał wargi. - Obiecują spore sumy za wskazanie drogi do twojej głowy. Z takimi pieniędzmi mógłbym może przeżyć wojnę - nie, nie mógłby, bo o jego śmiertelności teraz nie stanowiły tylko zasoby. Nawet najedzony byłby dla Ministerstwa równie wartościowy co brud pod ich butem. - Nie musiałbym już kraść - dodał jeszcze, jakby ciszej, przeciągając sylaby. Blefował i nie krył się z tym specjalnie. Głód był przerażający, życie na ulicy budziło go w nocy koszmarami, ale gdy się budził, otaczała go nie tylko ciemność i chłód, był też strach. Strach przed ludźmi pukającymi do jego drzwi, przed pustymi ulicami, dementorami snującymi się po martwym niebie Londynu. Wciąż powtarzał w myślach, iż na nic mu pełny żołądek i ciepło w świecie, w którym nigdy nie bezie bezpieczny i choć tak trudno było o tym pamiętać, teraz myśl uderzyła w niego z podwójną siłą. Mógłby przysiąc, iż czuje w powietrzu zapach spalenizny, jakby znów był przed zwłokami swojego domu w Szkocji. Co stanie się z ludźmi z Shandwick, jeżeli wojna na stałe dotrze też na północ? Co stanie się z grobem jego matki?
Nie wydałby go.
Chciał powiedzieć coś jeszcze, poprosić żeby schował te cholerna różdżkę, ale wzrok powędrował w bok. Postać zjawiła się znikąd, Silas nie dojrzał jej na horyzoncie, ale mężczyzna był tak marny, iż równie dobrze mógł go pomylić z mgłą. Był duchem człowieka, obrazem cierpienia z kości i szarej skóry. Widział jak chuda ręka sięga do kieszeni Tonksa, a jego własny głos rozbrzmiał znów w jego głowie.
Nie musiałbym już kraść.
- I on też nie - powiedział więc nagle, a w głosie wybrzmiało wyzwanie. Jasne oczy znalazły twarz Michaela i tkwiły w niej, wyczekując. Pięć tysięcy galeonów w tych czasach było bogactwem, pięć stanowiło o czyimś życiu.
the voice that urged Orpheus
When her body was found, I'd be the choiceless hope in grief that drove him underground
Chłopak - teraz już mężczyzna - uśmiechał się równie bezczelnie jak podczas ich ostatniego i jedynego spotkania. Tak, jakby wojna ani nie stępiła ani nie wyostrzyła tej arogancji. A powinna.
Widząc tą minę, Michael miał ochotę przewrócić oczami, westchnąć ciężko, albo - choć do pełni księżyca pozostało jeszcze sporo czasu - coś odwarknąć. W końcu westchnął, ale w duchu.
-Bawi cię to? - warknął (a jednak), podnosząc różdżkę odrobinę wyżej, ostrzegawczo. "Zwiedzasz" spalone kościoły, splamione czarną magią? Merlinie, jednak się nie dziwię, że na ciebie donieśli. Jeśli w tej spontanicznej myśli tliła się jeszcze jakakolwiek iskra sympatii, to brunet skutecznie ją zdmuchnął. Tonks uniósł brwi, wysoko. Naprawdę, zamierzał mu tłumaczyć, co jest na jego własnym liście gończym?
Błędnie, w dodatku.
-Naprawdę? - zadrwił, unosząc wyżej podbródek. -Obiecują sporą sumę za mnie, żywego lub martwego. - na moment uniósł czujne spojrzenie znad dłoni rozmówcy (nieustannie sprawdzał, czy ten nie sięga jednak po różdżkę) by spojrzeć mu prosto w oczy, niemalże wyzywająco. No dalej, chłopcze, spróbuj zabić aurora. Pośpiesznie stłumił głupią myśl, że może wolałby zginąć tak, z ręki szczerego w swej chciwości oportunisty, niż ugiąć się pod kolejnym Crucio jakiegoś sadystycznego fanatyka albo pocałunkiem dementora. Przynajmniej ktoś by się najadł. Przynajmniej nie zdradziłby żadnych tajemnic, bo te musi zabrać do grobu, bo wiedział, że nigdy nie może dać się wziąć żywcem.
-Wedle plakatów, wymagają wskazania drogi do mnie, ale nie oferują nic w zamian. Na pewno oferowali informatorom jakieś, nieco mniejsze pieniądze, nie był naiwny - ale też blefował i drwił z dosłowności słów na liście gończym, obydwoje mogą pograć w tą grę. Podobnie jak Silas, grał na czas, próbując się skupić na magii, zaciskając palce na różdżce tak mocno, że aż pobielały, formułując plan. Kościół cuchnął spalenizną. Nie wiedział jeszcze, czy w okolicy pozostał ktokolwiek żywy - jeśli tak, to nie może ściągnąć tutaj ministerialnych psów z powodu durnego donosu. Ani dać im do zrozumienia, że aurorzy patrolują teraz te okolice. Może mógłby go po prostu zastraszyć...? Albo, wymaże mu pamięć, tak będzie najbezpieczniej. Silny Confundus powinien wystarczyć. A może lepiej od razu sięgnąć po Oblivate?
-Też nie masz czystokrwistego nazwiska. Myślisz, że pieniądze to zmienią? - wychrypiał z przekąsem, usiłując przekonać samego siebie, że to w istocie złośliwość - a nie resztki cholernego, naiwnego idealizmu. Choć nie wiedział na pewno, to szkockie zgłoski brzmiały wręcz mugolsko. Może dlatego gonił go w Londynie z jakimś mniejszym zapałem - przynajmniej dopóki nie zauważył, że gnojek zwędził mu wydzierganą na drutach, jedną z nielicznych pamiątek po matce. Bezużyteczną, bez drugiej do pary. Kradzież ze złośliwości, a nie z konieczności. Tonks wyzbył się wtedy resztek współczucia, ale i tak wpisał do akt, że sprawa jest zamknięta. Może z zażenowania. A może dlatego, że tamten się go nie bał. Strach i litość towarzyszyły mu na każdym kroku, odkąd wrócił do pracy jako zarejestrowany wilkołak. Ich brak był wręcz odświeżający. Wtedy, nie teraz. Na wojnie strach był pożądany.
Zapomnieli dopisać na plakacie, że jestem wilkołakiem. - uświadomił sobie z lekkim zaskoczeniem. Nieroztropnie, ale tym lepiej dla niego. Jeśli kiedykolwiek psy go rozbroją, to zmieni się w wilka i pożre ich wszystkich.
Drgnął, gdy poczuł za plecami smród. Bieda cuchnęła. Choroba i śmierć też.
Usłyszał - co to właściwie było, przestroga czy triumf? - słowa Silasa i nerwowo obejrzał się przez ramię, choć nadal celował różdżką w aroganckiego Szkota.
Drugi mężczyzna, starszy i o wiele chudszy, gwałtownie cofnął rękę.
-Co to do cholery ma być, złodziejska zasadzka? - parsknął Mike wbrew sobie, z nieco histerycznym zaskoczeniem. Z czego chcecie mnie okraść, marnych drobnych? Naprawdę połakomić się na nagrodę z Ministerstwa? W sercu poczuł ukłucie niepokoju, skąd wiedzieliby, że tutaj dzisiaj będzie? Nie mogli... prawda? Wątpliwości chyba musiały odbić się na jego twarzy - spojrzał na nieznajomego złodzieja tak morderczo, że tamten wyraźnie się przestraszył.
-N..nie, nie znam go! - starszy mężczyzna zaprotestował prędko, pośpiesznie cofając się do tyłu. -O..bydwoje wyglądacie... - zawahał się lekko, chcąc powiedzieć, że jakby nie głodowali. Dopiero teraz dojrzał jednak twarz postawnego blondyna - swojej niedoszłej ofiary - i głębokie cienie pod jego oczyma, nieco zapadnięte policzki. Urwał w pół słowa, zmieniając zdanie. -Proszę, nie róbcie mi krzywdy, byłem jedynym czarodziejem we wsi, a odkąd mugoli spalili, tu nie ma nikogo, ani domów, ani jedzenia, ani niczego, a ceny na pobliskim targu to... oszczędności już wydałem... Chciałem tylko... coś zjeść... - zaczął tłumaczyć gorączkowo i chaotycznie.
Mike zerknął pośpiesznie na Silasa, nadal mając go na celowniku, jakby bał się, że coś odwali. Potem znowu na starszego czarodzieja. Wyglądał strasznie, jakby stał nad grobem.
-To ci przecież nie pomoże. Dasz radę teleportować się do Borrowash albo Derby, jak już coś zjesz? Lordowie tych ziem organizują przytułki, przecież pomogą. - mężczyzna spoglądał na niego nieufnie, jakby nie wierzył w hojność Greengrassów. -Zakon Feniksa pomoże. - westchnął Mike z lekką rezygnacją, wkładając lewą dłoń do kieszeni, w której próbował myszkować złodziej. Żołądek ściskał mu się z głodu, ale próbował sobie wmówić, że stracił apetytu. Albo, upoluje coś potem. Miał kuszę i siłę, w przeciwieństwie do starego. -Masz, kup coś na wsi zanim nie dotrzesz do miasta. Unikaj okolic Hopton, kilka dni temu szmalcownicy zmasakrowali tam ludność cywilną. - przestrzegł, pamiętając trupy, które przedwczoraj znalazł przy jeziorze. Rozłożył dłoń, z której stary z łapczywym niedowierzaniem mógł porwać kilkanaście monet, na oko ze dwadzieścia sykli. Może kupi za to więcej, niż Michael mógłby wyhandlować - jego twarz nie zdobiła listów gończych, mógł wytargować więcej.
O ile dojdzie do miasta. Nie miał nic pożywnego, ale cukier powinien pomóc.
Tonks niechętnie sięgnął po własną przekąskę, woreczek z kilkoma suszonymi śliwkami i rzucił staremu. Mężczyzna zaczął jeść od razu, łapczywie, a Mike od razu wrócił kontrolnym spojrzeniem do londyńskiego Szkota. Który właśnie usłyszał zbyt wiele nazw miejscowości - świetnie, po prostu świetnie.
Uparcie nie opuszczał różdżki, choć drętwiała mu ręka.
zastraszanie II, przekazuję mężczyźnie 20PM (odpisane ze skrytki) i 100g suszonych śliwek (odpisane z zaopatrzenia)
Widząc tą minę, Michael miał ochotę przewrócić oczami, westchnąć ciężko, albo - choć do pełni księżyca pozostało jeszcze sporo czasu - coś odwarknąć. W końcu westchnął, ale w duchu.
-Bawi cię to? - warknął (a jednak), podnosząc różdżkę odrobinę wyżej, ostrzegawczo. "Zwiedzasz" spalone kościoły, splamione czarną magią? Merlinie, jednak się nie dziwię, że na ciebie donieśli. Jeśli w tej spontanicznej myśli tliła się jeszcze jakakolwiek iskra sympatii, to brunet skutecznie ją zdmuchnął. Tonks uniósł brwi, wysoko. Naprawdę, zamierzał mu tłumaczyć, co jest na jego własnym liście gończym?
Błędnie, w dodatku.
-Naprawdę? - zadrwił, unosząc wyżej podbródek. -Obiecują sporą sumę za mnie, żywego lub martwego. - na moment uniósł czujne spojrzenie znad dłoni rozmówcy (nieustannie sprawdzał, czy ten nie sięga jednak po różdżkę) by spojrzeć mu prosto w oczy, niemalże wyzywająco. No dalej, chłopcze, spróbuj zabić aurora. Pośpiesznie stłumił głupią myśl, że może wolałby zginąć tak, z ręki szczerego w swej chciwości oportunisty, niż ugiąć się pod kolejnym Crucio jakiegoś sadystycznego fanatyka albo pocałunkiem dementora. Przynajmniej ktoś by się najadł. Przynajmniej nie zdradziłby żadnych tajemnic, bo te musi zabrać do grobu, bo wiedział, że nigdy nie może dać się wziąć żywcem.
-Wedle plakatów, wymagają wskazania drogi do mnie, ale nie oferują nic w zamian. Na pewno oferowali informatorom jakieś, nieco mniejsze pieniądze, nie był naiwny - ale też blefował i drwił z dosłowności słów na liście gończym, obydwoje mogą pograć w tą grę. Podobnie jak Silas, grał na czas, próbując się skupić na magii, zaciskając palce na różdżce tak mocno, że aż pobielały, formułując plan. Kościół cuchnął spalenizną. Nie wiedział jeszcze, czy w okolicy pozostał ktokolwiek żywy - jeśli tak, to nie może ściągnąć tutaj ministerialnych psów z powodu durnego donosu. Ani dać im do zrozumienia, że aurorzy patrolują teraz te okolice. Może mógłby go po prostu zastraszyć...? Albo, wymaże mu pamięć, tak będzie najbezpieczniej. Silny Confundus powinien wystarczyć. A może lepiej od razu sięgnąć po Oblivate?
-Też nie masz czystokrwistego nazwiska. Myślisz, że pieniądze to zmienią? - wychrypiał z przekąsem, usiłując przekonać samego siebie, że to w istocie złośliwość - a nie resztki cholernego, naiwnego idealizmu. Choć nie wiedział na pewno, to szkockie zgłoski brzmiały wręcz mugolsko. Może dlatego gonił go w Londynie z jakimś mniejszym zapałem - przynajmniej dopóki nie zauważył, że gnojek zwędził mu wydzierganą na drutach, jedną z nielicznych pamiątek po matce. Bezużyteczną, bez drugiej do pary. Kradzież ze złośliwości, a nie z konieczności. Tonks wyzbył się wtedy resztek współczucia, ale i tak wpisał do akt, że sprawa jest zamknięta. Może z zażenowania. A może dlatego, że tamten się go nie bał. Strach i litość towarzyszyły mu na każdym kroku, odkąd wrócił do pracy jako zarejestrowany wilkołak. Ich brak był wręcz odświeżający. Wtedy, nie teraz. Na wojnie strach był pożądany.
Zapomnieli dopisać na plakacie, że jestem wilkołakiem. - uświadomił sobie z lekkim zaskoczeniem. Nieroztropnie, ale tym lepiej dla niego. Jeśli kiedykolwiek psy go rozbroją, to zmieni się w wilka i pożre ich wszystkich.
Drgnął, gdy poczuł za plecami smród. Bieda cuchnęła. Choroba i śmierć też.
Usłyszał - co to właściwie było, przestroga czy triumf? - słowa Silasa i nerwowo obejrzał się przez ramię, choć nadal celował różdżką w aroganckiego Szkota.
Drugi mężczyzna, starszy i o wiele chudszy, gwałtownie cofnął rękę.
-Co to do cholery ma być, złodziejska zasadzka? - parsknął Mike wbrew sobie, z nieco histerycznym zaskoczeniem. Z czego chcecie mnie okraść, marnych drobnych? Naprawdę połakomić się na nagrodę z Ministerstwa? W sercu poczuł ukłucie niepokoju, skąd wiedzieliby, że tutaj dzisiaj będzie? Nie mogli... prawda? Wątpliwości chyba musiały odbić się na jego twarzy - spojrzał na nieznajomego złodzieja tak morderczo, że tamten wyraźnie się przestraszył.
-N..nie, nie znam go! - starszy mężczyzna zaprotestował prędko, pośpiesznie cofając się do tyłu. -O..bydwoje wyglądacie... - zawahał się lekko, chcąc powiedzieć, że jakby nie głodowali. Dopiero teraz dojrzał jednak twarz postawnego blondyna - swojej niedoszłej ofiary - i głębokie cienie pod jego oczyma, nieco zapadnięte policzki. Urwał w pół słowa, zmieniając zdanie. -Proszę, nie róbcie mi krzywdy, byłem jedynym czarodziejem we wsi, a odkąd mugoli spalili, tu nie ma nikogo, ani domów, ani jedzenia, ani niczego, a ceny na pobliskim targu to... oszczędności już wydałem... Chciałem tylko... coś zjeść... - zaczął tłumaczyć gorączkowo i chaotycznie.
Mike zerknął pośpiesznie na Silasa, nadal mając go na celowniku, jakby bał się, że coś odwali. Potem znowu na starszego czarodzieja. Wyglądał strasznie, jakby stał nad grobem.
-To ci przecież nie pomoże. Dasz radę teleportować się do Borrowash albo Derby, jak już coś zjesz? Lordowie tych ziem organizują przytułki, przecież pomogą. - mężczyzna spoglądał na niego nieufnie, jakby nie wierzył w hojność Greengrassów. -Zakon Feniksa pomoże. - westchnął Mike z lekką rezygnacją, wkładając lewą dłoń do kieszeni, w której próbował myszkować złodziej. Żołądek ściskał mu się z głodu, ale próbował sobie wmówić, że stracił apetytu. Albo, upoluje coś potem. Miał kuszę i siłę, w przeciwieństwie do starego. -Masz, kup coś na wsi zanim nie dotrzesz do miasta. Unikaj okolic Hopton, kilka dni temu szmalcownicy zmasakrowali tam ludność cywilną. - przestrzegł, pamiętając trupy, które przedwczoraj znalazł przy jeziorze. Rozłożył dłoń, z której stary z łapczywym niedowierzaniem mógł porwać kilkanaście monet, na oko ze dwadzieścia sykli. Może kupi za to więcej, niż Michael mógłby wyhandlować - jego twarz nie zdobiła listów gończych, mógł wytargować więcej.
O ile dojdzie do miasta. Nie miał nic pożywnego, ale cukier powinien pomóc.
Tonks niechętnie sięgnął po własną przekąskę, woreczek z kilkoma suszonymi śliwkami i rzucił staremu. Mężczyzna zaczął jeść od razu, łapczywie, a Mike od razu wrócił kontrolnym spojrzeniem do londyńskiego Szkota. Który właśnie usłyszał zbyt wiele nazw miejscowości - świetnie, po prostu świetnie.
Uparcie nie opuszczał różdżki, choć drętwiała mu ręka.
zastraszanie II, przekazuję mężczyźnie 20PM (odpisane ze skrytki) i 100g suszonych śliwek (odpisane z zaopatrzenia)
Can I not save one
from the pitiless wave?
Jedna rękawiczka. Stara i podniszczona, całkowicie bezwartościowa - Silas musiał z irytacją cisnąć nią o ścianę, kiedy doszło do niego, iż była jedynym, co zdołał ukraść tamtemu mężczyźnie. Bezsensowny kawałek włóczki, nie mógł być nawet wyrazem czystej złośliwości, jedynie dowodem na brak wprawy w okradaniu cudzych kieszeni.
Bawi cię to?
Uśmiechnął się szerzej, a kiedy się uśmiechał twarz zdawała się młodnieć, a iskrzące oczy i widoczna diastema upodabniać go do chochlika szukającego ludzkiego nieszczęścia między koronami drzew. Więc bawiło, na swój dziwny i pokręcony sposób cała ta sytuacja była piekielnie zabawna, Silas miał jednak skłonności do śmiania się w najgorszych momentach. Śmiał się, kiedy przyłapywano go na gorącym uczynku i karano złamanym nosem i śmiał się, kiedy usłyszał od aurora, o co jest podejrzewany. Czasem zgrzytliwy chichot był jedyną reakcją, która wydawała się właściwa, bo nie miał zamiaru krzyczeć ani płakać. Na obie te rzeczy było za późno.
Słysząc jego kolejne słowa, westchnął teatralnie i przewrócił oczami niczym zniecierpliwiony dzieciak. Nadal nie miał zamiaru sięgać po różdżkę i nie miał zamiaru stawać w szranki z tym mężczyzną, najwidoczniej niewiele robiąc sobie z bycia na celowniku. Czy faktycznie mógłby mu coś zrobić? Z tonu i uniesionego podbródka łatwo było wyczytać, że tak, jak najbardziej mógłby i być może nawet chciał, ale Silas nie dbał szczególnie o swoje zdrowie. Sam nigdy nie byłby w stanie nikogo zabić, choć tak wiele osób myślało zupełnie inaczej. Kiedy zbłąkana ćma wpadała przez okno do jego mieszkania, wynosił ją w dłoniach, modląc się, by nie uszkodziła sobie skrzydła. Wiedział, że nie jest niczym więcej niż taką ćmą właśnie, wiec powoli rozłożył ręce w geście kapitulacji. Nie będę z tobą walczył.
- W takim razie masz szczęście, że nie lubię, kiedy się czegoś ode mnie wymaga - powiedział, leniwie przeciągając sylaby i oczu nie spuszczając z twarzy Michaela. - I zwykłem nie wypełniać żadnych rozkazów - dodał jeszcze, widocznie zadowolony i złośliwy uśmiech złagodniał jakoś, pozostawiając Silasa z nico przyjemniejszym wyrazem twarzy.
Myślisz, ze pieniądze to zmienią? Parsknął cichym śmiechem, nie opuszczał jednak rąk. Nie miał zamiaru ryzykować - nie teraz, kiedy mężczyzna wydawał się być gotów pokonać go jednym machnięciem różdżki. Nawet jeżeli jego życie i zdrowie nie liczyło się dla niego tak bardzo (dla nikogo się nie liczyło, w zasadzie), wolał oszczędzić sobie kolejnych kłopotów. Coś mu mówiło, iż mężczyzna pozostawiłby go przy życiu, a szlajanie się poza Londynem było dla Silasa ryzykowne nawet w dobrym stanie. Pocięty albo ogłuszony mógłby zgubić się gdzieś w jakimś lesie i zgotować sobie los o wiele gorszy niż wyzionięcie ducha. Nie miał na to ochoty, wciąż miał obraz do namalowania.
- Bystry jesteś - przyznał, a uznanie w głosie było jedynie krótką kpiną. - Moje nazwisko nie oznacza nic, dlatego nie będzie mnie żal jeżeli zostawisz mnie nieprzytomnego w tym mrozie - snuł, widocznie z siebie zadowolony i wzruszył nawet lekko ramionami, jakby chciał zaznaczyć beztroskę jaką wypełniała go ta wizja. No już, Tonks.
Spróbuj.
Rozmowę przerwał wychudzony mężczyzna, a wraz z nim przyszedł zapach grozy, biedy i wojny w całej swojej okazałości. Silas przyglądał się tej wymianie zdań i patrzył jak Michael oddaje nędzarzowi worek z jedzeniem i kilka sykli. Stał tak nieruchomo, nadal na celowniku. Zmarznięty złodziej mógł nie dożyć jutra. Hopton. Ludność cywilna. Żółć podeszła Silasowi do gardła, twarz wykrzywił grymas, którego sam nie potrafił pojąć - coś na granicy gniewu i strachu. Dziwnym było żyć tak, oczekując tylko swojej śmierci. Nie końca wojny, nie ratunku. Tylko śmierci.
Patrzył jak mężczyzna odchodzi chwiejnie, uprzednio wylewając na Michaela litry chaotycznych podziękowań, wybrzmiewających bólem i szlochem, i wszystkim tym, na co okoliczna ludność była skazana bez przerwy. Cierpienie chowające się w spalonych kościołach było sprytne i mogło czekać choćby wiecznie na swoją ofiarę.
- Opuść różdżkę - odezwał się w końcu. Miał głos bardziej szorstki i bardziej twardy niż dotychczas. - Naprawdę myślisz, że mógłbym cię wydać? - syknął wręcz, ściszając głos. - Żeby pytali się mnie co tu robiłem, skąd o tobie wiem? Nie zdążyłbym zobaczyć złamanego galeona z dna mogiły, więc Tonks... - przerwał, wbijając ostro spojrzenie w oczy mężczyzny. - Opuść różdżkę.
Bawi cię to?
Uśmiechnął się szerzej, a kiedy się uśmiechał twarz zdawała się młodnieć, a iskrzące oczy i widoczna diastema upodabniać go do chochlika szukającego ludzkiego nieszczęścia między koronami drzew. Więc bawiło, na swój dziwny i pokręcony sposób cała ta sytuacja była piekielnie zabawna, Silas miał jednak skłonności do śmiania się w najgorszych momentach. Śmiał się, kiedy przyłapywano go na gorącym uczynku i karano złamanym nosem i śmiał się, kiedy usłyszał od aurora, o co jest podejrzewany. Czasem zgrzytliwy chichot był jedyną reakcją, która wydawała się właściwa, bo nie miał zamiaru krzyczeć ani płakać. Na obie te rzeczy było za późno.
Słysząc jego kolejne słowa, westchnął teatralnie i przewrócił oczami niczym zniecierpliwiony dzieciak. Nadal nie miał zamiaru sięgać po różdżkę i nie miał zamiaru stawać w szranki z tym mężczyzną, najwidoczniej niewiele robiąc sobie z bycia na celowniku. Czy faktycznie mógłby mu coś zrobić? Z tonu i uniesionego podbródka łatwo było wyczytać, że tak, jak najbardziej mógłby i być może nawet chciał, ale Silas nie dbał szczególnie o swoje zdrowie. Sam nigdy nie byłby w stanie nikogo zabić, choć tak wiele osób myślało zupełnie inaczej. Kiedy zbłąkana ćma wpadała przez okno do jego mieszkania, wynosił ją w dłoniach, modląc się, by nie uszkodziła sobie skrzydła. Wiedział, że nie jest niczym więcej niż taką ćmą właśnie, wiec powoli rozłożył ręce w geście kapitulacji. Nie będę z tobą walczył.
- W takim razie masz szczęście, że nie lubię, kiedy się czegoś ode mnie wymaga - powiedział, leniwie przeciągając sylaby i oczu nie spuszczając z twarzy Michaela. - I zwykłem nie wypełniać żadnych rozkazów - dodał jeszcze, widocznie zadowolony i złośliwy uśmiech złagodniał jakoś, pozostawiając Silasa z nico przyjemniejszym wyrazem twarzy.
Myślisz, ze pieniądze to zmienią? Parsknął cichym śmiechem, nie opuszczał jednak rąk. Nie miał zamiaru ryzykować - nie teraz, kiedy mężczyzna wydawał się być gotów pokonać go jednym machnięciem różdżki. Nawet jeżeli jego życie i zdrowie nie liczyło się dla niego tak bardzo (dla nikogo się nie liczyło, w zasadzie), wolał oszczędzić sobie kolejnych kłopotów. Coś mu mówiło, iż mężczyzna pozostawiłby go przy życiu, a szlajanie się poza Londynem było dla Silasa ryzykowne nawet w dobrym stanie. Pocięty albo ogłuszony mógłby zgubić się gdzieś w jakimś lesie i zgotować sobie los o wiele gorszy niż wyzionięcie ducha. Nie miał na to ochoty, wciąż miał obraz do namalowania.
- Bystry jesteś - przyznał, a uznanie w głosie było jedynie krótką kpiną. - Moje nazwisko nie oznacza nic, dlatego nie będzie mnie żal jeżeli zostawisz mnie nieprzytomnego w tym mrozie - snuł, widocznie z siebie zadowolony i wzruszył nawet lekko ramionami, jakby chciał zaznaczyć beztroskę jaką wypełniała go ta wizja. No już, Tonks.
Spróbuj.
Rozmowę przerwał wychudzony mężczyzna, a wraz z nim przyszedł zapach grozy, biedy i wojny w całej swojej okazałości. Silas przyglądał się tej wymianie zdań i patrzył jak Michael oddaje nędzarzowi worek z jedzeniem i kilka sykli. Stał tak nieruchomo, nadal na celowniku. Zmarznięty złodziej mógł nie dożyć jutra. Hopton. Ludność cywilna. Żółć podeszła Silasowi do gardła, twarz wykrzywił grymas, którego sam nie potrafił pojąć - coś na granicy gniewu i strachu. Dziwnym było żyć tak, oczekując tylko swojej śmierci. Nie końca wojny, nie ratunku. Tylko śmierci.
Patrzył jak mężczyzna odchodzi chwiejnie, uprzednio wylewając na Michaela litry chaotycznych podziękowań, wybrzmiewających bólem i szlochem, i wszystkim tym, na co okoliczna ludność była skazana bez przerwy. Cierpienie chowające się w spalonych kościołach było sprytne i mogło czekać choćby wiecznie na swoją ofiarę.
- Opuść różdżkę - odezwał się w końcu. Miał głos bardziej szorstki i bardziej twardy niż dotychczas. - Naprawdę myślisz, że mógłbym cię wydać? - syknął wręcz, ściszając głos. - Żeby pytali się mnie co tu robiłem, skąd o tobie wiem? Nie zdążyłbym zobaczyć złamanego galeona z dna mogiły, więc Tonks... - przerwał, wbijając ostro spojrzenie w oczy mężczyzny. - Opuść różdżkę.
the voice that urged Orpheus
When her body was found, I'd be the choiceless hope in grief that drove him underground
Zacisnął mocniej szczękę, widząc znajomo irytujący uśmiech. Szkot wydawał się śmiać całym sobą, jakby z bezpodstawną brawurą (odwagą...?) drwił z otaczającego go świata i ze wszystkich silniejszych od siebie.
Najbardziej irytowała mglista świadomość, że przed laty dostrzegłby w tym uśmiechu więcej radości, a mniej drwiny. Że samemu był niegdyś człowiekiem, który zawtórowałby gromkim śmiechem w odpowiedzi na dobry dowcip, dojrzał odwagę w głupiej brawurze, a na czyjąś wesołość potrafił odpowiedzieć sympatią.
Pogrzebał tamtego człowieka dawno temu, w norweskim śniegu, pod gwiazdami.
A na wojnie przekonał się, że nie tylko światło księżyca potrafi obedrzeć kogoś z człowieczeństwa.
Jeszcze bardziej niż żartów z własnej osoby (które, kiedyś, przecież tak nie drażniły) nie lubił nie wiedzieć, co odpowiedzieć. Brak poszanowania dla rozkazów nie doprowadzi cię daleko, młody człowieku - to byłaby kwestia godna aurora, ale tym razem rozkazy dotyczyły jego własnej głowy. Nie był już stróżem prawa, a rebeliantem. Chyba wciąż nie mógł się do tego przyzwyczaić, zwłaszcza, że przecież nadal pilnował tu porządku.
-Trzymaj ręce na widoku. - warknął więc sucho, udając, że prowokujące odzywki puścił mimo uszu.
Nie wytrzymał dopiero przy kolejnej. Nawet przelotna ulga z nijakiego nazwiska jego rozmówcy nie zagłuszyła ironii całej sytuacji.
Wbrew sobie, roześmiał się ochryple.
On naprawdę jest zabawny. - przelotna, mrukliwa myśl na granicy podświadomości. W Michaelu ścierały się dwa wilki, a jeden nie lubił być niedoceniany.
-Myślisz, że dlatego ochrzcili mnie niebezpiecznym? Bo zostawiam nieprzytomych ludzi na mrozie? - parsknął z przekąsem równie ostrym jak słowa Silasa, unosząc lekko podbródek i odsłaniając zęby w wilczym uśmiechu.
Dalej myślisz, że to gra?
Silas odgadł trafnie. Nie zrobiłby mu nic poważnego, wymazałby pamięć i zostawił na mrozie - przytomnego, lecz oszołomionego. Z mieszanką ekscytacji i głębokiego smutku zastanawiał się jednak, kiedy do tego chłopaka dotrze, że powinien go mieć za potwora.
Ach, terrorystę, poprawił się w myślach. Na listach nie napisali o likantropii, zabawne przeoczenie.
No już, Malarzu Koszmarów. Powiedz jeszcze coś głupiego, spróbuj. To lepsze niż cisza, tak przeraźliwie nudna.
Rozmowa została jednak przerwana, z bladych ust aurora spełzł cień wilczego uśmiechu, rozgorączkowany blask źrenic przygasł nieco. Podchodził w końcu do życia zadaniowo, jedno zagrożenie po drugim, jeden problem po drugim. Różdżka celowała uparcie w Silasa, ramię drętwiało, dłoń sięgała po śliwki i pieniądze. Wychudzony mężczyzna pożerał łapczywie suszone owoce i dziękował z przejęciem, a Michael próbował cokolwiek poczuć w odpowiedzi na własny dobry uczynek.
Nic, pustka. Czuł tylko potrzebę upewnienia się, że obdarowany złodziej dotrze bezpiecznie do wsi- "tak, tak, to tylko w dół wzgórza, dam radę... a pan się tam lepiej nie pokazuje, nie w dzień targowy..." - wspaniale, czyli i w Derbyshire widzieli te cholerne listy?
-Uważam na siebie, też proszę na siebie uważać. - pożegnał się z westchnieniem, złodziej rzucił Silasowi nerwowe spojrzenie i ruszył chwiejnie w dół wzgórza.
Dopiero wtedy na dłużej zatrzymał wzrok na Silasie - choć w trakcie rozmowy co chwila zerkał kontrolnie na młodszego złodzieja.
Naprawdę myślisz, że cię wydam?
Wygiął kącik ust w smutnym uśmiechu.
-Nie wiem już, co mam myśleć. Sam tego nie ułatwiasz. - jeszcze chwilę mierzył się z nim spojrzeniem, aż w końcu powoli zniżył różdżkę. Westchnął ciężko, ale nie schował swojej jedynej broni.
Zamiast tego, skierował ją na kościół. Był w końcu w pracy, musiał dowiedzieć się, czy zaszło tutaj cokolwiek poza pożarem i rzezią, czy za rogiem nadal czai się niebezpieczeństwo.
-Carpiene. - szepnął, a biała magia znów rozlała się po okolicy. Zamrugał i rozejrzał się wkoło, szlakiem własnego zaklęcia. Pokazałoby wiązki pułapek.
-Jest czysto. - skwitował, na wypadek gdyby chłopaka to obchodziło. Nadal tu stał - wyczekująco?
-Nie mam już nic do oddania. - wychrypiał nieco zbyt prędko, nieco zbyt usprawiedliwiająco. Brunet stał przecież o własnych siłach, uśmiechał się jak ktoś zbyt pełen życia, nie potrzebował chyba jałmużny ani kolejnych sykli ani pomocy ani ochrony?
A może tak...?
Magię i siłę i wolę walki i poczucie sprawiedliwości zawsze miał przecież w sobie, dlatego wstąpił na służbę do Biura Aurorów, dlatego bez namysłu zaangażował się w wojnę, dlatego wyrzekał się siebie kawałek po kawałku, aż w końcu naprawdę nie pozostanie mu już nic.
-Uciekłeś z Londynu? - zgadł, mugolskie nazwisko, Derbyshire, tak, to miało sens. -Obyś nie trafił z deszczu pod rynnę. Są bezpieczniejsze hrabstwa.
rzut na carpiene, moc 100
Najbardziej irytowała mglista świadomość, że przed laty dostrzegłby w tym uśmiechu więcej radości, a mniej drwiny. Że samemu był niegdyś człowiekiem, który zawtórowałby gromkim śmiechem w odpowiedzi na dobry dowcip, dojrzał odwagę w głupiej brawurze, a na czyjąś wesołość potrafił odpowiedzieć sympatią.
Pogrzebał tamtego człowieka dawno temu, w norweskim śniegu, pod gwiazdami.
A na wojnie przekonał się, że nie tylko światło księżyca potrafi obedrzeć kogoś z człowieczeństwa.
Jeszcze bardziej niż żartów z własnej osoby (które, kiedyś, przecież tak nie drażniły) nie lubił nie wiedzieć, co odpowiedzieć. Brak poszanowania dla rozkazów nie doprowadzi cię daleko, młody człowieku - to byłaby kwestia godna aurora, ale tym razem rozkazy dotyczyły jego własnej głowy. Nie był już stróżem prawa, a rebeliantem. Chyba wciąż nie mógł się do tego przyzwyczaić, zwłaszcza, że przecież nadal pilnował tu porządku.
-Trzymaj ręce na widoku. - warknął więc sucho, udając, że prowokujące odzywki puścił mimo uszu.
Nie wytrzymał dopiero przy kolejnej. Nawet przelotna ulga z nijakiego nazwiska jego rozmówcy nie zagłuszyła ironii całej sytuacji.
Wbrew sobie, roześmiał się ochryple.
On naprawdę jest zabawny. - przelotna, mrukliwa myśl na granicy podświadomości. W Michaelu ścierały się dwa wilki, a jeden nie lubił być niedoceniany.
-Myślisz, że dlatego ochrzcili mnie niebezpiecznym? Bo zostawiam nieprzytomych ludzi na mrozie? - parsknął z przekąsem równie ostrym jak słowa Silasa, unosząc lekko podbródek i odsłaniając zęby w wilczym uśmiechu.
Dalej myślisz, że to gra?
Silas odgadł trafnie. Nie zrobiłby mu nic poważnego, wymazałby pamięć i zostawił na mrozie - przytomnego, lecz oszołomionego. Z mieszanką ekscytacji i głębokiego smutku zastanawiał się jednak, kiedy do tego chłopaka dotrze, że powinien go mieć za potwora.
Ach, terrorystę, poprawił się w myślach. Na listach nie napisali o likantropii, zabawne przeoczenie.
No już, Malarzu Koszmarów. Powiedz jeszcze coś głupiego, spróbuj. To lepsze niż cisza, tak przeraźliwie nudna.
Rozmowa została jednak przerwana, z bladych ust aurora spełzł cień wilczego uśmiechu, rozgorączkowany blask źrenic przygasł nieco. Podchodził w końcu do życia zadaniowo, jedno zagrożenie po drugim, jeden problem po drugim. Różdżka celowała uparcie w Silasa, ramię drętwiało, dłoń sięgała po śliwki i pieniądze. Wychudzony mężczyzna pożerał łapczywie suszone owoce i dziękował z przejęciem, a Michael próbował cokolwiek poczuć w odpowiedzi na własny dobry uczynek.
Nic, pustka. Czuł tylko potrzebę upewnienia się, że obdarowany złodziej dotrze bezpiecznie do wsi- "tak, tak, to tylko w dół wzgórza, dam radę... a pan się tam lepiej nie pokazuje, nie w dzień targowy..." - wspaniale, czyli i w Derbyshire widzieli te cholerne listy?
-Uważam na siebie, też proszę na siebie uważać. - pożegnał się z westchnieniem, złodziej rzucił Silasowi nerwowe spojrzenie i ruszył chwiejnie w dół wzgórza.
Dopiero wtedy na dłużej zatrzymał wzrok na Silasie - choć w trakcie rozmowy co chwila zerkał kontrolnie na młodszego złodzieja.
Naprawdę myślisz, że cię wydam?
Wygiął kącik ust w smutnym uśmiechu.
-Nie wiem już, co mam myśleć. Sam tego nie ułatwiasz. - jeszcze chwilę mierzył się z nim spojrzeniem, aż w końcu powoli zniżył różdżkę. Westchnął ciężko, ale nie schował swojej jedynej broni.
Zamiast tego, skierował ją na kościół. Był w końcu w pracy, musiał dowiedzieć się, czy zaszło tutaj cokolwiek poza pożarem i rzezią, czy za rogiem nadal czai się niebezpieczeństwo.
-Carpiene. - szepnął, a biała magia znów rozlała się po okolicy. Zamrugał i rozejrzał się wkoło, szlakiem własnego zaklęcia. Pokazałoby wiązki pułapek.
-Jest czysto. - skwitował, na wypadek gdyby chłopaka to obchodziło. Nadal tu stał - wyczekująco?
-Nie mam już nic do oddania. - wychrypiał nieco zbyt prędko, nieco zbyt usprawiedliwiająco. Brunet stał przecież o własnych siłach, uśmiechał się jak ktoś zbyt pełen życia, nie potrzebował chyba jałmużny ani kolejnych sykli ani pomocy ani ochrony?
A może tak...?
Magię i siłę i wolę walki i poczucie sprawiedliwości zawsze miał przecież w sobie, dlatego wstąpił na służbę do Biura Aurorów, dlatego bez namysłu zaangażował się w wojnę, dlatego wyrzekał się siebie kawałek po kawałku, aż w końcu naprawdę nie pozostanie mu już nic.
-Uciekłeś z Londynu? - zgadł, mugolskie nazwisko, Derbyshire, tak, to miało sens. -Obyś nie trafił z deszczu pod rynnę. Są bezpieczniejsze hrabstwa.
rzut na carpiene, moc 100
Can I not save one
from the pitiless wave?
Chciałby powiedzieć, iż każdy z typowych dla niego, wyzywających uśmiechów jest wyrazem szczęścia i brawury. Chciałby powiedzieć, iż pamiętał jak się cieszyć i pamiętał jak się nie bać. I była być może smutna ironia losu w tym, przed kim stał właśnie - on też pochował siebie dawno. Utopił w brudnych wodach Tamizy, zakopał w wilgotnej ziemi rodzinnego miasteczka. Widział sylwetkę śmierci już tak wiele razy - w dziecięcej biedzie, w głośnej wojnie, w spalonych szczątkach własnego domu. Widział ją na drugim końcu ulicy, gdy marzł na bruku, bez domu i bez nadziei. Tak ciężko było pamiętać o tym, iż nadal oddychał. Cicho i nierówno, ale wciąż.
Teraz jego oddech spowalniał, serce podskakiwało do gardła, by po chwili się uspokoić i robiło to złośliwie, w kółko, nie pozwalając mu zapomnieć o sytuacji, w której się znalazł. Sam się w nią wpakował, ale musiał przecież, bo gdy różdżka celowała prosto w niego, świat na chwilę wydawał się sensowny i barwny. Głupi był ten, kto nie bal się silniejszych od siebie i skończony był ten, kto nie bał się śmierci. On się zatrząsnął, zimny dreszcz przeszył ciało - nie był wiec głupi i nie był skończony.
Wypuścił ze świstem powietrze.
- Taka śmierć brzmi koszmarnie - odezwał się, posłusznie wykonując nadal jego polecenie. Wiedział, iż nie tylko brzmi. Była koszmarna. Czul ją już na plecach i gdy patrzył na twarz Tonksa, coraz bardziej pewny był, iż on też. Przyglądał się jego rysom, zapadniętym policzkom i zacienionym oczom.
Ukrywać się, uciekać i czekać. To nie życie, to wyrok. Ci którzy go szukali musieli doskonale o tym wiedzieć.
I on czekał teraz. Cały napięty - każdy mięsień, szczęka, ściągnięte brwi. Czekał na ruch, na słowa. W końcu dostał cień smutnego uśmiechu i różdżkę opuszczaną powoli, raczej niechętnie.
- Nie słynę z ułatwiania ludziom życia - mruknął z przekąsem, ale jego towarzysz już odwracał się ku szczątkom kościoła, już rzucał zaklęcie. Silas zamrugał kilkukrotnie i śledził jego ruchy, jakby sam niecierpliwił się na odpowiedź. W zasadzie nie planował nawet niczego sprawdzać, gdyby padł ofiara pułapki, musiałby się z tym po prostu pogodzić.
Jest czysto. Otworzył szerzej oczy i kiwnął głową - raz i niepewnie, a jego wzrok pognał znów ku ruderze. Nadal widział w niej jedynie rodzinny dom. Szkielety pozbawione ciała, popiół wtarty w śnieg, czerń osmolonych desek - ten rodzaj czerni, który przeżera cię na wylot.
- Niczego od ciebie nie chcę - odrzucił więc szybko, być może nieco za cicho, być może gubiąc głos gdzieś na wietrze. Nadal pochłaniał go kościół. Teraz, gdy różdżka Michaela zwróciła na niego uwagę Silasa, ten zdawał się wzywać go do siebie. Nie odwrócił się ku rozmówcy nawet, gdy padło jego pytanie, choć kącik ust uniósł się w lekkim uśmiechu.
Uciec z Londynu. Myślał o tym tak wiele razy, wiele razy marzył by ukryć się gdzieś w Dolinie i udawać, iż nie słyszy hałasów burzonej stolicy. Nawet nie lubił tego miasta, nie lubił Anglii, ale skoro przeżył tam raz, przeżyje kolejne razy. Aż w końcu będą musieli pochować go pod resztkami niszczonych budynków.
- Nie - odpowiedział więc krótko, w pełni siadom tego, iż nie musi mówić niczego więcej. A jednak. - Straciliśmy wszystkie bezpieczne miejsca, Panie Tonks - dodał, kolejny raz uśmiechając się słabo. Wciąż patrzył przed siebie, wciąż badał zniszczone ściany. - W miasteczku, z którego pochodzę był kościół na podobnym wzgórzu...Trochę mniejszy chyba, choć ciężko powiedzieć, to znaczy, teraz. Kiedy zaczęła się wojna, tamta wojna, nasza nauczycielka zabrała nas do niego i kazała nam klęczeć godzinę, błagając o pokój i bezpieczeństwo. Po trzydziestu minutach wszyscy mieliśmy nadzieję, że wojna faktycznie przyjdzie na naszą północ i ktoś przestrzeli jej głowę - opowiadał z płynnością bajkopisarza, choć każde słowo było9 szczerą prawdą , a uśmiech znów złagodniał. - Czasem śniło mi się, że na niebie pojawiają się te metalowe ptaki i spuszczają tyle bomb, że w końcu miasteczko zapada się i topi - zamilkł na chwilę, pierwszy raz od dłuższego czasu wracając spojrzeniem do Michaela. - To zabawne, prawda? Nie pamiętam świata bez wojny. - Sam nie wiedział po co mówi to wszystko, ale słowa lały się z niego jakby bezwolnie. Musiały wyjść. Obrazy i wspomnienia, które mógłby niedługo znów namalować gdzieś w zimne swojego strychu. I te jego, na pewno były wielkie i barwne, ale przez moment Silas nie chciał słuchać i cierpieniu. - A ty? Pamiętasz? Cokolwiek? - Wrócił wzrokiem do rudery. - Wciąż mam twoją rękawiczkę.
Teraz jego oddech spowalniał, serce podskakiwało do gardła, by po chwili się uspokoić i robiło to złośliwie, w kółko, nie pozwalając mu zapomnieć o sytuacji, w której się znalazł. Sam się w nią wpakował, ale musiał przecież, bo gdy różdżka celowała prosto w niego, świat na chwilę wydawał się sensowny i barwny. Głupi był ten, kto nie bal się silniejszych od siebie i skończony był ten, kto nie bał się śmierci. On się zatrząsnął, zimny dreszcz przeszył ciało - nie był wiec głupi i nie był skończony.
Wypuścił ze świstem powietrze.
- Taka śmierć brzmi koszmarnie - odezwał się, posłusznie wykonując nadal jego polecenie. Wiedział, iż nie tylko brzmi. Była koszmarna. Czul ją już na plecach i gdy patrzył na twarz Tonksa, coraz bardziej pewny był, iż on też. Przyglądał się jego rysom, zapadniętym policzkom i zacienionym oczom.
Ukrywać się, uciekać i czekać. To nie życie, to wyrok. Ci którzy go szukali musieli doskonale o tym wiedzieć.
I on czekał teraz. Cały napięty - każdy mięsień, szczęka, ściągnięte brwi. Czekał na ruch, na słowa. W końcu dostał cień smutnego uśmiechu i różdżkę opuszczaną powoli, raczej niechętnie.
- Nie słynę z ułatwiania ludziom życia - mruknął z przekąsem, ale jego towarzysz już odwracał się ku szczątkom kościoła, już rzucał zaklęcie. Silas zamrugał kilkukrotnie i śledził jego ruchy, jakby sam niecierpliwił się na odpowiedź. W zasadzie nie planował nawet niczego sprawdzać, gdyby padł ofiara pułapki, musiałby się z tym po prostu pogodzić.
Jest czysto. Otworzył szerzej oczy i kiwnął głową - raz i niepewnie, a jego wzrok pognał znów ku ruderze. Nadal widział w niej jedynie rodzinny dom. Szkielety pozbawione ciała, popiół wtarty w śnieg, czerń osmolonych desek - ten rodzaj czerni, który przeżera cię na wylot.
- Niczego od ciebie nie chcę - odrzucił więc szybko, być może nieco za cicho, być może gubiąc głos gdzieś na wietrze. Nadal pochłaniał go kościół. Teraz, gdy różdżka Michaela zwróciła na niego uwagę Silasa, ten zdawał się wzywać go do siebie. Nie odwrócił się ku rozmówcy nawet, gdy padło jego pytanie, choć kącik ust uniósł się w lekkim uśmiechu.
Uciec z Londynu. Myślał o tym tak wiele razy, wiele razy marzył by ukryć się gdzieś w Dolinie i udawać, iż nie słyszy hałasów burzonej stolicy. Nawet nie lubił tego miasta, nie lubił Anglii, ale skoro przeżył tam raz, przeżyje kolejne razy. Aż w końcu będą musieli pochować go pod resztkami niszczonych budynków.
- Nie - odpowiedział więc krótko, w pełni siadom tego, iż nie musi mówić niczego więcej. A jednak. - Straciliśmy wszystkie bezpieczne miejsca, Panie Tonks - dodał, kolejny raz uśmiechając się słabo. Wciąż patrzył przed siebie, wciąż badał zniszczone ściany. - W miasteczku, z którego pochodzę był kościół na podobnym wzgórzu...Trochę mniejszy chyba, choć ciężko powiedzieć, to znaczy, teraz. Kiedy zaczęła się wojna, tamta wojna, nasza nauczycielka zabrała nas do niego i kazała nam klęczeć godzinę, błagając o pokój i bezpieczeństwo. Po trzydziestu minutach wszyscy mieliśmy nadzieję, że wojna faktycznie przyjdzie na naszą północ i ktoś przestrzeli jej głowę - opowiadał z płynnością bajkopisarza, choć każde słowo było9 szczerą prawdą , a uśmiech znów złagodniał. - Czasem śniło mi się, że na niebie pojawiają się te metalowe ptaki i spuszczają tyle bomb, że w końcu miasteczko zapada się i topi - zamilkł na chwilę, pierwszy raz od dłuższego czasu wracając spojrzeniem do Michaela. - To zabawne, prawda? Nie pamiętam świata bez wojny. - Sam nie wiedział po co mówi to wszystko, ale słowa lały się z niego jakby bezwolnie. Musiały wyjść. Obrazy i wspomnienia, które mógłby niedługo znów namalować gdzieś w zimne swojego strychu. I te jego, na pewno były wielkie i barwne, ale przez moment Silas nie chciał słuchać i cierpieniu. - A ty? Pamiętasz? Cokolwiek? - Wrócił wzrokiem do rudery. - Wciąż mam twoją rękawiczkę.
the voice that urged Orpheus
When her body was found, I'd be the choiceless hope in grief that drove him underground
-Nie. - zaprotestował nagle, zanim przypomniał sobie, że nie powinien z nim rozmawiać ani tym bardziej mu się zwierzać. Myśl o leżeniu na mrozie pociągnęła jednak za sobą niespodziewanie intensywne wspomnienia. I to wcale nie te świeże, z kolejnych pełni, gdy nad ranem gorączkowo wyplątywał się z łańcuchów, szukał ubrań i zapinał koszulę zdrętwiałymi palcami. Wcześniejsze.
Ostatnie w życiu wspomnienie, gdy wszystko wydawało się proste, a genetyczne przekleństwo jeszcze nie krążyło w żyłach (to znaczy już w nie wnikało, ale jeszcze nie musiał o tym myśleć i nie sądził, że kiedykolwiek się z tym zmierzy - miał odpłynąć w niebyt, a nie powrócić do ciała bestii).
-Nie koszmarnie. - wzruszył lekko ramionami, a w szorstki głos wkradł się dziwnie łagodny ton. Wręcz tęskny. -Po prostu... leżysz i zasypiasz, nawet nie czujesz zimna ani upływu czasu. - nie czujesz już nic, gwiazdy rozmywają się nad głową, rozszarpany bark nie boli, nie myślisz o tym, że twoi przyjaciele zginęli, nic już nie może cie rozczarować i właściwie to najpiękniejsze uczucie na świecie.
Chciałby móc wskrzesić tamto uczucie, ale nie będzie mu dane odejść powoli. Jeśli go złapią, będzie musiał zachować trzeźwość umysłu i dobić się szybko, a skutecznie.
Zamrugał, zdając sobie sprawę, że pewnie brzmi jak wariat. Albo morderca. Albo potwór.
-Nie... - jestem potworem -...zostawiłbym nikogo na mrozie. - uściślił prędko. -To... - zbyt niepraktyczne i zbyt miłosierne zarazem, trzeba sięgnąć po Lamino, upewnić się, że ofiara nie żyje... -...Zakon Feniksa nie zabija cywili, a złoczyńców się nie zostawia. - doprecyzował lodowato. Tak nisko o nas myślisz? Właściwie, niepotrzebnie mu to wyjaśniał. Jeśli przesiąkł propagandą "Walczącego Maga", to pewnie nic tego nie zmieni.
Kiedyś Mike wierzył, że rozmowa cokolwiek zmienia, ale potem przekonał się, że wcale nie.
Zresztą, właśnie potwierdził między słowami, że już kogoś zabił, że wiedział, jak to robić i że zrobi to znowu. Stawianie się w roli bohatera nie miało najmniejszego sensu, gdy nie wierzyło się już we własne ideały. Gdy definicja "cywila" wymykała się klasyfikacjom. Niegdyś świat był czarno-biały, ale co zrobiłby teraz, za kogo uznałby donosiciela?
(Przynajmniej żebrak mu uwierzył, wnioskując z podziękowań i lękliwego spojrzenia. On był jednak już w drodze na dół wzgórza, a Silas tkwił tu nadal, choć uśmiech wreszcie spełzł mu z ust).
Silas niczego od niego nie chciał i na tym powinna urwać się rozmowa, ale znów musiał zareagować na słowa Szkota instynktownym sprzeciwem.
-W Szkocji jeszcze jest bezpiecznie. I na Półwyspie. Jeśli masz mugolskie korzenie... - zaczął i urwał speszony, dopiero w połowie zdania uświadamiając sobie, że nie jest jego bratem ani ojcem ani kolegą, że malarz może zbyć szorstką troskę cynicznym powątpiewaniem, że nie uratuje każdego.
Czasem wątpił, czy potrafi uratować kogokolwiek, tak naprawdę.
Monety i śliwki w kieszeni tamtego wychudzonego czarodzieja dodawały mu trochę nadziei.
-Protecta. - szepnął, próbując skupić się na kolejnym ochronnym zaklęciu, ale Silas mówił i mówił, a Michael mimowolnie się zasłuchał.
-Moja matka nie zabierała nas do kościoła dopóki nie szły tam inne dzieci i ich rodzice, wtedy nie rozumiałem dlaczego - bo o magii też nam nie powiedziała. - westchnął, wspominając tamto niezrozumiałe rozdarcie, które towarzyszyło mu od najmłodszych lat. Może pani Tonks myślała, że potrafi zostawić czarodziejski świat za sobą, ale to przecież było niemożliwe. Tak, jak on nie mógł zostawić za sobą mugolstwa, choć tak długo próbował.
-Pamiętam. - odezwał się cicho. -Byłem nastolatkiem i myślałem, że obelgi Ślizgonów to najgorsze, co może mnie spotkać. Złamałem kilka nosów i miałem spokój. Gdy bomby spadały na Londyn, byłem już w Biurze Aurorów, zabezpieczonym i wiedziałem, że w razie potrzeby skryję pod kopułą swoich najbliższych... - tamta wojna, mugolska, wydawała się stokroć prostsza od tej. A może to on miał osiemnaście lat i głowę pełną bzdur.
Drgnął nerwowo, gdy złodziejaszek przyznał coś bezbrzeżnie zaskakującego. Dopiero teraz zatrzymał na nim uważne spojrzenie, tak jakby naprawdę go widział. Nie intruza, nie zagrożenie, nie złodzieja, ani nie słuchacza urywanych i dawno pogrzebanych wspomnień.
Jego. Silasa. Merlinie, miał nadzieję, że dobrze zapamiętał jego imię.
-Dlaczego? - zmarszczył lekko brwi, w wyrazie bezbrzeżnego zaskoczenia. -Gdzie...? - wyrwało mu się zbyt emocjonalnie, zbyt gwałtownie, zbyt zachłannie. -Uszyła ją moja matka. - dodał w ramach wytłumaczenia, a chłodna mina wreszcie złagodniała.
Ostatnie w życiu wspomnienie, gdy wszystko wydawało się proste, a genetyczne przekleństwo jeszcze nie krążyło w żyłach (to znaczy już w nie wnikało, ale jeszcze nie musiał o tym myśleć i nie sądził, że kiedykolwiek się z tym zmierzy - miał odpłynąć w niebyt, a nie powrócić do ciała bestii).
-Nie koszmarnie. - wzruszył lekko ramionami, a w szorstki głos wkradł się dziwnie łagodny ton. Wręcz tęskny. -Po prostu... leżysz i zasypiasz, nawet nie czujesz zimna ani upływu czasu. - nie czujesz już nic, gwiazdy rozmywają się nad głową, rozszarpany bark nie boli, nie myślisz o tym, że twoi przyjaciele zginęli, nic już nie może cie rozczarować i właściwie to najpiękniejsze uczucie na świecie.
Chciałby móc wskrzesić tamto uczucie, ale nie będzie mu dane odejść powoli. Jeśli go złapią, będzie musiał zachować trzeźwość umysłu i dobić się szybko, a skutecznie.
Zamrugał, zdając sobie sprawę, że pewnie brzmi jak wariat. Albo morderca. Albo potwór.
-Nie... - jestem potworem -...zostawiłbym nikogo na mrozie. - uściślił prędko. -To... - zbyt niepraktyczne i zbyt miłosierne zarazem, trzeba sięgnąć po Lamino, upewnić się, że ofiara nie żyje... -...Zakon Feniksa nie zabija cywili, a złoczyńców się nie zostawia. - doprecyzował lodowato. Tak nisko o nas myślisz? Właściwie, niepotrzebnie mu to wyjaśniał. Jeśli przesiąkł propagandą "Walczącego Maga", to pewnie nic tego nie zmieni.
Kiedyś Mike wierzył, że rozmowa cokolwiek zmienia, ale potem przekonał się, że wcale nie.
Zresztą, właśnie potwierdził między słowami, że już kogoś zabił, że wiedział, jak to robić i że zrobi to znowu. Stawianie się w roli bohatera nie miało najmniejszego sensu, gdy nie wierzyło się już we własne ideały. Gdy definicja "cywila" wymykała się klasyfikacjom. Niegdyś świat był czarno-biały, ale co zrobiłby teraz, za kogo uznałby donosiciela?
(Przynajmniej żebrak mu uwierzył, wnioskując z podziękowań i lękliwego spojrzenia. On był jednak już w drodze na dół wzgórza, a Silas tkwił tu nadal, choć uśmiech wreszcie spełzł mu z ust).
Silas niczego od niego nie chciał i na tym powinna urwać się rozmowa, ale znów musiał zareagować na słowa Szkota instynktownym sprzeciwem.
-W Szkocji jeszcze jest bezpiecznie. I na Półwyspie. Jeśli masz mugolskie korzenie... - zaczął i urwał speszony, dopiero w połowie zdania uświadamiając sobie, że nie jest jego bratem ani ojcem ani kolegą, że malarz może zbyć szorstką troskę cynicznym powątpiewaniem, że nie uratuje każdego.
Czasem wątpił, czy potrafi uratować kogokolwiek, tak naprawdę.
Monety i śliwki w kieszeni tamtego wychudzonego czarodzieja dodawały mu trochę nadziei.
-Protecta. - szepnął, próbując skupić się na kolejnym ochronnym zaklęciu, ale Silas mówił i mówił, a Michael mimowolnie się zasłuchał.
-Moja matka nie zabierała nas do kościoła dopóki nie szły tam inne dzieci i ich rodzice, wtedy nie rozumiałem dlaczego - bo o magii też nam nie powiedziała. - westchnął, wspominając tamto niezrozumiałe rozdarcie, które towarzyszyło mu od najmłodszych lat. Może pani Tonks myślała, że potrafi zostawić czarodziejski świat za sobą, ale to przecież było niemożliwe. Tak, jak on nie mógł zostawić za sobą mugolstwa, choć tak długo próbował.
-Pamiętam. - odezwał się cicho. -Byłem nastolatkiem i myślałem, że obelgi Ślizgonów to najgorsze, co może mnie spotkać. Złamałem kilka nosów i miałem spokój. Gdy bomby spadały na Londyn, byłem już w Biurze Aurorów, zabezpieczonym i wiedziałem, że w razie potrzeby skryję pod kopułą swoich najbliższych... - tamta wojna, mugolska, wydawała się stokroć prostsza od tej. A może to on miał osiemnaście lat i głowę pełną bzdur.
Drgnął nerwowo, gdy złodziejaszek przyznał coś bezbrzeżnie zaskakującego. Dopiero teraz zatrzymał na nim uważne spojrzenie, tak jakby naprawdę go widział. Nie intruza, nie zagrożenie, nie złodzieja, ani nie słuchacza urywanych i dawno pogrzebanych wspomnień.
Jego. Silasa. Merlinie, miał nadzieję, że dobrze zapamiętał jego imię.
-Dlaczego? - zmarszczył lekko brwi, w wyrazie bezbrzeżnego zaskoczenia. -Gdzie...? - wyrwało mu się zbyt emocjonalnie, zbyt gwałtownie, zbyt zachłannie. -Uszyła ją moja matka. - dodał w ramach wytłumaczenia, a chłodna mina wreszcie złagodniała.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Ostatnio zmieniony przez Michael Tonks dnia 16.09.21 5:57, w całości zmieniany 1 raz
The member 'Michael Tonks' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 34
'k100' : 34
Strona 2 z 4 • 1, 2, 3, 4
Kościół na wzgórzu
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Derbyshire