Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Derbyshire
Kościół na wzgórzu
Strona 4 z 4 • 1, 2, 3, 4
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Kościół na wzgórzu
Na wzgórzu, nieopodal trzech wiosek znajduje się maleńki kościółek, skromny, zaniedbany, bardzo niepozorny. Okoliczni mieszkańcy jednak dobrze znają to miejsce i kapłanów, którzy opiekują się świątynią. Od lat te same twarze i te same słowa docierające do wiernych prosto ze skromnego ołtarza. Z zewnątrz kamienna budowla wydaje się opuszczona, wewnątrz jednak wciąż znaleźć można modlących się. Pieśń ze wzgórza niesie się aż do oddalonych domów. Za kościołem znajduje się również niewielki cmentarz otoczony kruszącym się ogrodzeniem, ale od dawna już nikogo tam nie chowano. Wyryte na nagrobkach daty wskazują na zeszłe stulecie. Zdaje się, że to miejsce ma już za sobą swoje najpiękniejsza lata, choć wciąż odbywają się tam uroczystości. Przez popękane witraże niezmiennie przemyka światło rozpalane pod starym dachem, z nadzieją i w oddaniu.
Wszystko, co złe, w jakim sposób, pośredni czy bezpośredni, kojarzył z Rycerzami Walpurgii. Oczywiście, że dochodziły do niego głosy jako Zakon Feniksa tworzył plotki o Ministrze Magii, zakrapiane bajkami kłamstwa, które próbowały przekonać go o zmieniającej się rzeczywistości; zmieniającej się wbrew jakimkolwiek podejrzeniom i prawom. Może nawet przez chwilę w nie wierzył, w końcu wojna nie miała stron, była chaosem - ludzie po obu barykadach byli poranieni, złamani, nikt nie zwyciężał naprawdę. Przestał im ufać w momencie, gdy po raz pierwszy zetknął się z ruchomymi plakatami członków organizacji, których oskarżano o spiskowanie przeciwko dobrej władzy i za którą też wyznaczono nagrodę. Mógł uwierzyć we wszystko, ale nie w to, że jego rodzony brat, William Moore, zrobił coś w swoim życiu sprzecznego z własnym sercem - sercem, które każdy z nich miał po właściwej stronie. Chaos w ten sposób upomniał się też i o niego. Nie pierwszy i nie ostatni raz.
Słyszał dźwięk, jaki wydawały ich buty naciskające na trawę i ziemię, suchą, żwirowatą miejscami. Przełknął ślinę, zerknął szybko w stronę komety, jakby spodziewał się, że nagle zniknie. Ta jednak wciąż wisiała na niebie. Wisiała.
- O Grindelwaldzie też tak mówili - szepnął, chyba bardziej do siebie, choć nie spodziewał się, że Billy go nie usłyszy. - A mimo to pokonał Dumbledore’a.
Usłyszy. Przypomniał sobie nagle ich ostatnie spotkanie i stan, w jakim Billy do niego dotarł - nie licząc złamań i obić na ciele, jego zmysły nie miały się dobrze, a mimo to teraz szedł prosto, błędnik działał, naprowadzał go prostym torem. I rozmawiali normalnie. Dlaczego wcześniej tego nie zauważył? Jakby widział już tylko chorobę w człowieku, a stan uznawany za fizycznie i fizjologicznie normalny uważał za kompletnie niewart jego uwagi. Nieważny. Chciał zapytać, ale dotarli do wskazanego przez niego domu i dowiedzieli się, że dziewczynki stan mógł nie mieć fundamentu w cechach przekazanych w krwi.
- Przyjdę do niej za kilka godzin, sprawdzę, czy wszystko będzie w porządku, ale jakby coś działo się wcześniej, nie bójcie się do mnie przyjść. Wiecie, gdzie mnie szukać - próbował przekazać im pocieszający, podnoszący na duchu uśmiech, ale stres odebrał z tego gestu część współczucia. Przez chwilę obserwował tulącego się do spódnicy matki chłopca.
- Chleba - ojciec odpowiedział od razu, choć jego twarz spięła się pod wpływem wstydu, jaki poczuł. - Jedzenia brakuje... jeśli możecie...
- Dobrze, niedługo coś przyniesiemy - odpowiedział Ted, kładąc na ramieniu mężczyzny rękę, jakby chciał mu zaledwie tym ruchem przekazać, że zrozumieli; że trudno jest prosić, ale to wystarczy.
Rodzina schowała się pod bezpiecznym dachem swojego domu, a bracie Moore mogli odejść dalej, być może w kierunku gabinetu Teda. Sam spojrzał w tamtym kierunku. Widział matkę, panią Jameson, na rękach z córką, ruszyły w kierunku drzwi ukrytych w przejściu między budynkami. Uchylił usta, żeby coś powiedzieć, ale Billy przywołał do siebie jego uwagę, więc obrócił głowę w jego stronę. A jego oczom ukazała się paczka, na której widok usta rozwarły mu się szerzej.
- A... ale kto... - połączenie faktów zajęło mu chwilę. Nieco dłuższą niż można było od niego, Krukona, oczekiwać. Zajrzał do paczki, jednym ramieniem trzymając ją jak cenny skarb, w tych czasach najcenniejszy. Nie było w nich nic z zaawansowanej alchemii, na której się przecież nie znał, były za to podstawowe maści w słoiczkach, gęste i w różnych kolorach, każda na inne schorzenie; były ziołowe esencje, jedne maziowate, inne leiste, jednak wszystkie w podobnie zielonkawych barwach; były świeże, czyste bandaże, kompletnie różniące się od tych, które uporczywie prał. Spojrzał na Billy’ego zszokowany.
- Przecież to... - materiały, drogie niewątpliwie, drogocenne, a było ich całe mnóstwo. Nie mógł dokończyć myśli. - Dziękuję... nie wiem co powiedzieć. To na pewno się przyda. Wszystko.
- Ted! Ted, ratuj! - matka, która wcześniej biegła w stronę jego gabinetu, jak sądził, teraz ledwo zipiąc biegła w jego stronę. - Margaret... ona...
- Zajmę się nimi. Zadbaj o innych, Billy. Bardziej im się przydasz. Ja z miotłą średnio się lubimy, za to z chorymi bardzo. Dziękuję za wszystko - położył rękę na jego ramieniu, ściskając je lekko, bratersko, przekazując tym gestem całą wdzięczność, jaką od siebie miał.
Słyszał dźwięk, jaki wydawały ich buty naciskające na trawę i ziemię, suchą, żwirowatą miejscami. Przełknął ślinę, zerknął szybko w stronę komety, jakby spodziewał się, że nagle zniknie. Ta jednak wciąż wisiała na niebie. Wisiała.
- O Grindelwaldzie też tak mówili - szepnął, chyba bardziej do siebie, choć nie spodziewał się, że Billy go nie usłyszy. - A mimo to pokonał Dumbledore’a.
Usłyszy. Przypomniał sobie nagle ich ostatnie spotkanie i stan, w jakim Billy do niego dotarł - nie licząc złamań i obić na ciele, jego zmysły nie miały się dobrze, a mimo to teraz szedł prosto, błędnik działał, naprowadzał go prostym torem. I rozmawiali normalnie. Dlaczego wcześniej tego nie zauważył? Jakby widział już tylko chorobę w człowieku, a stan uznawany za fizycznie i fizjologicznie normalny uważał za kompletnie niewart jego uwagi. Nieważny. Chciał zapytać, ale dotarli do wskazanego przez niego domu i dowiedzieli się, że dziewczynki stan mógł nie mieć fundamentu w cechach przekazanych w krwi.
- Przyjdę do niej za kilka godzin, sprawdzę, czy wszystko będzie w porządku, ale jakby coś działo się wcześniej, nie bójcie się do mnie przyjść. Wiecie, gdzie mnie szukać - próbował przekazać im pocieszający, podnoszący na duchu uśmiech, ale stres odebrał z tego gestu część współczucia. Przez chwilę obserwował tulącego się do spódnicy matki chłopca.
- Chleba - ojciec odpowiedział od razu, choć jego twarz spięła się pod wpływem wstydu, jaki poczuł. - Jedzenia brakuje... jeśli możecie...
- Dobrze, niedługo coś przyniesiemy - odpowiedział Ted, kładąc na ramieniu mężczyzny rękę, jakby chciał mu zaledwie tym ruchem przekazać, że zrozumieli; że trudno jest prosić, ale to wystarczy.
Rodzina schowała się pod bezpiecznym dachem swojego domu, a bracie Moore mogli odejść dalej, być może w kierunku gabinetu Teda. Sam spojrzał w tamtym kierunku. Widział matkę, panią Jameson, na rękach z córką, ruszyły w kierunku drzwi ukrytych w przejściu między budynkami. Uchylił usta, żeby coś powiedzieć, ale Billy przywołał do siebie jego uwagę, więc obrócił głowę w jego stronę. A jego oczom ukazała się paczka, na której widok usta rozwarły mu się szerzej.
- A... ale kto... - połączenie faktów zajęło mu chwilę. Nieco dłuższą niż można było od niego, Krukona, oczekiwać. Zajrzał do paczki, jednym ramieniem trzymając ją jak cenny skarb, w tych czasach najcenniejszy. Nie było w nich nic z zaawansowanej alchemii, na której się przecież nie znał, były za to podstawowe maści w słoiczkach, gęste i w różnych kolorach, każda na inne schorzenie; były ziołowe esencje, jedne maziowate, inne leiste, jednak wszystkie w podobnie zielonkawych barwach; były świeże, czyste bandaże, kompletnie różniące się od tych, które uporczywie prał. Spojrzał na Billy’ego zszokowany.
- Przecież to... - materiały, drogie niewątpliwie, drogocenne, a było ich całe mnóstwo. Nie mógł dokończyć myśli. - Dziękuję... nie wiem co powiedzieć. To na pewno się przyda. Wszystko.
- Ted! Ted, ratuj! - matka, która wcześniej biegła w stronę jego gabinetu, jak sądził, teraz ledwo zipiąc biegła w jego stronę. - Margaret... ona...
- Zajmę się nimi. Zadbaj o innych, Billy. Bardziej im się przydasz. Ja z miotłą średnio się lubimy, za to z chorymi bardzo. Dziękuję za wszystko - położył rękę na jego ramieniu, ściskając je lekko, bratersko, przekazując tym gestem całą wdzięczność, jaką od siebie miał.
jesteś wolny
a jeśli nie uwierzysz, będziesz w dłoń ujęty
przez czas, przez czas - przeklęty
przez czas, przez czas - przeklęty
Ted Moore
Zawód : uzdrowiciel
Wiek : 27
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
i must not fear
fear is the mind-killer
fear is the
little-death
fear is the mind-killer
fear is the
little-death
OPCM : 5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 30 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Milczał przez dłuższą chwilę, trawiąc słowa wypowiedziane przez Teda, pozornie skupiając się przede wszystkim na marszu, a w rzeczywistości: pozwalając myślom galopować. Gorące powietrze parzyło go w skórę, pot strużkami spływał za kołnierz; miał wrażenie, że ten dzień trwał w nieskończoność, a nawet jeszcze nie zbliżał się ku końcowi. Miało minąć sporo czasu nim będzie mu dane odpocząć, usiąść w wypełnionej znajomymi zapachami kuchni i przytulić Hannah; kiedy uporają się z sytuacją tutaj, będzie musiał sprawdzić, czy w Oazie nie stało się nic złego, czy kometa również tam nie ściągnęła na głowy mieszkańców jakiegoś nieszczęścia. Robiło mu się niedobrze na samą myśl, ci ludzie w ostatnich miesiącach przeżyli już zbyt wiele.
I nie tylko oni.
Odetchnął bezgłośnie, zerkając w stronę Teda, kontrolnym spojrzeniem obdarzając również idącego obok niego chłopca. – Nie pokonał – odezwał się wreszcie, równie cicho, co jego brat. Nie przeczył faktom, wszyscy wiedzieli o sławnym pojedynku pomiędzy dwoma potężnymi czarodziejami; pojedynku, w którym Dumbledore poległ; on miał jednak na myśli coś zupełnie innego. Wyprostował się, przenosząc wzrok w górę, raz jeszcze spoglądając na kometę. – Nie tak nap-p-prawdę – dodał. Nie, dopóki Zakon Feniksa, ostatnie dzieło Dumbledore’a, wciąż walczył. Potęga Grindelwalda skruszała, oni jednak wcale się nie poddali, a chociaż Billy nie mógł pozbyć się wrażenia, że ostatnie wyzwania zachwiały duchem organizacji, to ani na moment nie przestał w nią wierzyć, w sens walki, w przyjaciół; w to, że z Haroldem Longbottomem na czele mieli szanse odwrócić jeszcze losy wojny.
Przez resztę drogi nie powiedział już nic więcej, odzywając się dopiero, gdy dotarli do domu dziewczynki. – Skontaktuję się z kim t-t-trzeba – powiedział, uzupełniając zapewnienie Teda. Kiwnął głową, posyłając mężczyźnie uśmiech – pokrzepiający, nie litościwy. Wiedział, jak to było nie mieć niczego, bo kiedy po powrocie do kraju okazało się, że jego mieszkanie na obrzeżach Londynu przepadło, to przez jakiś czas wszystkim, co posiadał, było trochę ubrań zamkniętych w niewielkiej torbie podróżnej. I siedmioletnia córka ściskająca go za rękę. – Proszę na siebie uważać i na razie nie opuszczać domu – poprosił jeszcze, zanim pożegnali się z rodzicami dzieci. Nie był pewien, ile bezpieczeństwa w obliczu wiszącej na niebie komety zapewniały cztery liche ściany, ale póki co wszystko, czego był świadkiem: szalejąca igła kompasu, ptaki wpadające na siebie w locie, majaczenia dziewczynki – miało miejsce na otwartym terenie. Czy to był przypadek, czy reguła – dopiero miało się okazać.
– To nie ode mnie – powiedział od razu, dostrzegając emocje malujące się na twarzy brata. Wpatrywał się w niego z wyczekiwaniem, kiedy przeglądał zawartość torby, próbując odgadnąć, czy miał to, czego potrzebował; po jego reakcji zgadywał, że jakiekolwiek specyfiki miał mu dostarczyć, nie były łatwo dostępne. Uśmiechnął się, wyciągając rękę, żeby lekko klepnąć Teda w ramię. – Latam dla magicznego p-p-podziemia – dodał, orientując się, że chociaż jego przynależność do Zakonu Feniksa nie była już tajemnicą, to pełniona w tajnych strukturach rola nie musiała być wcale oczywista. – Jesteś teraz jednym z nas – przypomniał, tknięty też nagłą realizacją, że było jeszcze mnóstwo rzeczy, o których chciał z nim porozmawiać, opowiedzieć.
Ale nie dzisiaj, nie teraz; okrzyk kobiety wyrwał go z chwilowego zamyślenia, odwrócił się, dostrzegając obie: matkę i córkę, którą trzymała w ramionach. Zrobił krok w przód odruchowo, jednak słowa brata zatrzymały go w miejscu. Miał rację, oczywiście; nie znał się na magicznej medycynie, ani na medycynie w ogóle – nie był w stanie pomóc tym ludziom. Mógł jedynie rozejrzeć się po okolicy i upewnić, że ci, którzy tej pomocy potrzebowali, odnajdą ją u właściwych osób. – Tak – powiedział nieprzytomnie, odwracając się do Teda, czując, jak w reakcji na przyjacielski gest coś ciepłego rozlewa się za jego mostkiem. Wyciągnął rękę, żeby również uścisnąć jego ramię, w bliźniaczy sposób. – Tak zrobię. Nie m-m-musisz mi za nic dziękować, po prostu – zawahał się na ułamek sekundy – po prostu uważaj na siebie. Dam ci znać, jeśli uda mi się czegoś d-d-dowiedzieć o… o tym – zapewnił, mając rzecz jasna na myśli kometę. Jej pojawienie się z całą pewnością nie umknęło uwadze nikogo, a czarodzieje mądrzejsi od niego zapewne już się nad nią głowili; jeśli on nie znajdzie odpowiedzi, to zrobi to ktoś z Zakonników. Albo lord Longbottom. – Jak będziesz jeszcze czegoś p-p-potrzebował – wiesz, jak mnie znaleźć – dodał jeszcze. Rzucił ostatnie spojrzenie Tedowi, nie chcąc zatrzymywać go już dłużej, bo do drzwi gabinetu podchodzili kolejni ludzie; odwrócił się, kierując się z powrotem w stronę pola, na którym się spotkali – musiał jeszcze odszukać odrzuconą w pośpiechu miotłę.
| zt x2
I nie tylko oni.
Odetchnął bezgłośnie, zerkając w stronę Teda, kontrolnym spojrzeniem obdarzając również idącego obok niego chłopca. – Nie pokonał – odezwał się wreszcie, równie cicho, co jego brat. Nie przeczył faktom, wszyscy wiedzieli o sławnym pojedynku pomiędzy dwoma potężnymi czarodziejami; pojedynku, w którym Dumbledore poległ; on miał jednak na myśli coś zupełnie innego. Wyprostował się, przenosząc wzrok w górę, raz jeszcze spoglądając na kometę. – Nie tak nap-p-prawdę – dodał. Nie, dopóki Zakon Feniksa, ostatnie dzieło Dumbledore’a, wciąż walczył. Potęga Grindelwalda skruszała, oni jednak wcale się nie poddali, a chociaż Billy nie mógł pozbyć się wrażenia, że ostatnie wyzwania zachwiały duchem organizacji, to ani na moment nie przestał w nią wierzyć, w sens walki, w przyjaciół; w to, że z Haroldem Longbottomem na czele mieli szanse odwrócić jeszcze losy wojny.
Przez resztę drogi nie powiedział już nic więcej, odzywając się dopiero, gdy dotarli do domu dziewczynki. – Skontaktuję się z kim t-t-trzeba – powiedział, uzupełniając zapewnienie Teda. Kiwnął głową, posyłając mężczyźnie uśmiech – pokrzepiający, nie litościwy. Wiedział, jak to było nie mieć niczego, bo kiedy po powrocie do kraju okazało się, że jego mieszkanie na obrzeżach Londynu przepadło, to przez jakiś czas wszystkim, co posiadał, było trochę ubrań zamkniętych w niewielkiej torbie podróżnej. I siedmioletnia córka ściskająca go za rękę. – Proszę na siebie uważać i na razie nie opuszczać domu – poprosił jeszcze, zanim pożegnali się z rodzicami dzieci. Nie był pewien, ile bezpieczeństwa w obliczu wiszącej na niebie komety zapewniały cztery liche ściany, ale póki co wszystko, czego był świadkiem: szalejąca igła kompasu, ptaki wpadające na siebie w locie, majaczenia dziewczynki – miało miejsce na otwartym terenie. Czy to był przypadek, czy reguła – dopiero miało się okazać.
– To nie ode mnie – powiedział od razu, dostrzegając emocje malujące się na twarzy brata. Wpatrywał się w niego z wyczekiwaniem, kiedy przeglądał zawartość torby, próbując odgadnąć, czy miał to, czego potrzebował; po jego reakcji zgadywał, że jakiekolwiek specyfiki miał mu dostarczyć, nie były łatwo dostępne. Uśmiechnął się, wyciągając rękę, żeby lekko klepnąć Teda w ramię. – Latam dla magicznego p-p-podziemia – dodał, orientując się, że chociaż jego przynależność do Zakonu Feniksa nie była już tajemnicą, to pełniona w tajnych strukturach rola nie musiała być wcale oczywista. – Jesteś teraz jednym z nas – przypomniał, tknięty też nagłą realizacją, że było jeszcze mnóstwo rzeczy, o których chciał z nim porozmawiać, opowiedzieć.
Ale nie dzisiaj, nie teraz; okrzyk kobiety wyrwał go z chwilowego zamyślenia, odwrócił się, dostrzegając obie: matkę i córkę, którą trzymała w ramionach. Zrobił krok w przód odruchowo, jednak słowa brata zatrzymały go w miejscu. Miał rację, oczywiście; nie znał się na magicznej medycynie, ani na medycynie w ogóle – nie był w stanie pomóc tym ludziom. Mógł jedynie rozejrzeć się po okolicy i upewnić, że ci, którzy tej pomocy potrzebowali, odnajdą ją u właściwych osób. – Tak – powiedział nieprzytomnie, odwracając się do Teda, czując, jak w reakcji na przyjacielski gest coś ciepłego rozlewa się za jego mostkiem. Wyciągnął rękę, żeby również uścisnąć jego ramię, w bliźniaczy sposób. – Tak zrobię. Nie m-m-musisz mi za nic dziękować, po prostu – zawahał się na ułamek sekundy – po prostu uważaj na siebie. Dam ci znać, jeśli uda mi się czegoś d-d-dowiedzieć o… o tym – zapewnił, mając rzecz jasna na myśli kometę. Jej pojawienie się z całą pewnością nie umknęło uwadze nikogo, a czarodzieje mądrzejsi od niego zapewne już się nad nią głowili; jeśli on nie znajdzie odpowiedzi, to zrobi to ktoś z Zakonników. Albo lord Longbottom. – Jak będziesz jeszcze czegoś p-p-potrzebował – wiesz, jak mnie znaleźć – dodał jeszcze. Rzucił ostatnie spojrzenie Tedowi, nie chcąc zatrzymywać go już dłużej, bo do drzwi gabinetu podchodzili kolejni ludzie; odwrócił się, kierując się z powrotem w stronę pola, na którym się spotkali – musiał jeszcze odszukać odrzuconą w pośpiechu miotłę.
| zt x2
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
3 VIII 1958
Lądowała miękko, z zamiarem obejrzenia okolic ze wzgórza i złapania oddechu po ciężkim dniu, nim spotka się z bratem i ponownie ruszy w teren. Punkt orientacyjny był wyraźny, Artemis mógł znaleźć ją bez trudu, w domu wyjaśniła mu wszystko dokładnie, nie pozostawiając wątpliwości co do miejsca spotkania. Miał tu przybyć z pracy, z Dyrdymałem, zbrodnie należało udokumentować na przyszłość i choć Lovegood miała o tym marne pojęcie - zawiłości urzędowych papierów zawsze przegrzewały jej rozum - bliźniak odnajdował się w zadaniu doskonale, nadrabiając jej potworne braki.
Zwęglony budynek mugolskiej świątyni uparcie przyciągał spojrzenie, strasząc swoim widokiem już z odległości, ale w tym miejscu zatrzymała się tylko jeden, jedyny raz, na samym początku pracy przy obozie, gdy robiła wstępne rozeznanie w terenie. Odwiedzała wtedy zmiecione płomieniami wioski z okolicy, z których zebrała się ludność zamieszkująca w obozowisku - kościół na wzgórzu ponoć spalono wcześniej niż same miejscowości, ale słyszała tylko pogłoski, ludzie na pewno mogli powiedzieć więcej, może część czarownic wiedziała coś od mugolskich znajomych. Nie miała pojęcia - a i rozglądając się wokół myślała bardziej o własnych obowiązkach i zajęciach, jakich podjęła się dzisiaj, w milczeniu podsumowywała, ile spraw należy jeszcze poruszyć.
Kołkogonek należał do przeszłości. Znalezienie białego psa nie było łatwym zadaniem, ale rozesłane listy i pomocne dusze okazały się świetnym wyjściem z problematycznej sytuacji. Sue pasowała do jaśniutkiego zwierzęcia, o wiele posłuszniejszego niż koty. Jego instynkt prędko poradził sobie z kręcącym się po okolicy stworzeniem, a ona mogła w końcu odetchnąć ze spokojem, bo sprawa przedłużała się i zalegała w myślach. Jeszcze nie zatroszczyła się o powrót trzody, ale przynajmniej stworzyła ku temu warunki, nie musząc dłużej kombinować z tymczasowymi sposobami na odstraszenie kołkogonka. Reszta zwierząt, dzięki pomocy Herberta i pracy mieszkańców, trzymała się na bezpieczny dystans, lecz dla przezorności Sue patrolowała teren regularnie, woląc mieć pewność.
Zdążyła odsapnąć kwadrans, ale nie tknęła śliwek - trzymała je specjalnie aż do przybycia brata, którego powitała ciepłym uśmiechem, wręczając pierwszy owoc.
- Na osłodę. Jesteście z Dyrdymałem gotowi? - zapytała, podrzucając drugą śliwkę trzy razy, żeby upewnić się, że może ją zjeść. - Obóz jest tam, ale nie widać go stąd, jest sprytnie ukryty za lasem - wskazała, celując w odpowiednie miejsce - palcem brata, bo zdążyła już ująć jego dłoń. - Mam nadzieję, że te opowieści nie przytłoczą ich za bardzo - westchnęła, doskonale wiedząc, że to ciężki temat, ale jej brat był wspaniałym, empatycznym i wrażliwym człowiekiem, odnajdywał się w tej pracy, potrafił zadać pytania w odpowiedni sposób - dowiedzieć się wiele i nie zostawić po wywiadzie emocjonalnego spustoszenia. W obozie mieszkały głównie wdowy, dzieci, kilku mężczyzn doświadczonych trudami wojny. Kiedy zjawili się tam, najpierw przedstawiła brata Ninie - opiekunce wszystkich tutejszych dusz, która podpowiedziała im, do kogo najlepiej się kierować. Zaczęli od Randalla, starszego mężczyzny wyrywającego się do roboty, któremu kalectwo odebrało część możliwości - nieszczęśliwie ucho i rękę wiodącą. Potrafił to trochę obejść, determinacją pragnął zwojować świat mimo słabej kondycji. Zanim się z nim spotkali, Sue odezwała się jeszcze do brata. - Jeśli mogę ci jakoś pomóc, mów. Zdam się na ciebie, Tammy - obiecała, nie chcąc przeszkadzać mu w pracy. Znała już mieszkańców, część lepiej, część słabiej, mogła więc wtrącać się w rozmowę, jeśli zajdzie taka potrzeba.
- Ach, i mam dla ciebie coś jeszcze - przypomniała sobie, zaraz zatapiając dłonie w połach magicznej torby, by odnaleźć tam ciekawskie oko, które udało jej się dorwać na festiwalu lata. Miała nadzieję, że trochę ułatwi mu pracę. - Oby było przydatne - dodała wesoło, podając bratu prezent na wyciągniętej dłoni.
| przekazuję Artemisowi ciekawskie oko <3
how would you feel
if you were the sunset
sailing alone
behind the mountains?
how would you feel
if you were the sunrise
woke up at dawn
once in a lifetime?
if you were the sunset
sailing alone
behind the mountains?
how would you feel
if you were the sunrise
woke up at dawn
once in a lifetime?
Na wspólne zlecenie Biura Informacji i Propagandy oraz Oddziału Wywiadowczego Podziemnego Ministerstwa Magii, Artemis otrzymał misję w terenie dotyczącą uściślenia przebiegu tragicznych wydarzeń w Derbyshire. Niemałym było zaskoczenie, że został wysłany tu w pojedynkę, ponieważ sprawa była dość złożona. Tyczyła się kilku okolicznych miejsc i łączyła kilka oddalonych od siebie punktów czasowych. Wielu było zaangażowanych i wiele było ofiar. Artemis był nieco zlękniony, że nie jest wystarczająco kompetentny, że nie zna dostatecznie rejonu, że w pojedynkę przeoczy jakieś elementarne cząstki, które pomogłyby rozwikłać tutejsze tajemnice. Pracy było tutaj dla co najmniej tuzina agentów specjalnych, a nie dla jednego skromnego archiwisty i Dyrdymała. Ten drugi smętnie lewitował grzbietem do góry i sunąc przy swoim właścicielu, raz po raz gubił pojedyncze kartki. Te spływały w powietrzu i kładły się na ziemi. Artemis pochylał się i zgarniał je wszystkie z ziemi, zerkając szybko, co takiego upuścił wolumin. Strzepując z nich ziemię, posyłał wymowne spojrzenia zaklętej księdze - stronice były puste. Artemis używał ich do zapisywania notatek swoim piórem. Nie było więc wątpliwości, że Dyrdymał w ten sposób droczy się ze swoim właścicielem. Znał swoje zadanie i choć nudziło go przemieszczanie się z miejsca na miejsce, nigdy nie przekraczał granicy i nie wyrzucał z siebie pilnie strzeżonych tajemnic Ministerstwa. Po prostu domagał się uwagi.
Artemis przybył tutaj, by zebrać dane w pobliskim obozie. Czekał go długi dzień przepytywania straumatyzowanych Anglików, którzy nierzadko utracili wszystko poza swoim życiem. I choć Artemis miał doświadczenie w przeprowadzaniu wywiadów, te historie, tak przerażająco do siebie podobne, nigdy mu nie zobojętniały. Wracał do domu poruszony do głębi, z gulą w gardle, ściskając lewą stronę swojej klatki piersiowej.
Z pomocą przyszła Susanne, która zaproponowała pomoc i oprowadzenie po obozowisku. Ona wszystko czyniła łatwiejszym, możliwym do przetrwania.
Czekała tam, gdzie wcześniej się umówili, obdarowując go zarówno życzliwym uśmiechem i śliwkami. Przyjął podarki z wdzięcznością, szczerząc się radośnie, choć niewiele mieli powodów do suszenia kłów. Artemis posyłał jednak ten uśmiech, by zapewnić swoją siostrę, że jest w pełni zmobilizowany i przede wszystkim wyspany, silny na ciele i duchu - po prostu gotowy, by zmierzyć się z kolejnymi następstwami wojny.
- Oczywiście - odpowiedział, ściskając lekko Sue, gdy ta ujęła jego dłoń. - Bardzo ci dziękuję, że jesteś tutaj ze mną. Nie miałbym pojęcia, gdzie i jak zacząć, gdyby nie ty. Myślisz, że dam sobie radę? Że też nie dostałem żadnego wsparcia, nikogo!
Dyrdymał zareagował natychmiast na ostatnie zdanie. Gdyby potrafił mówić, krzyknąłby zapewne coś o tym, że Lovegood jest niewdzięcznym ignorantem. Zamiast tego cofnął się kawałek i robiąc spektakularny obrót w powietrzu, tym razem niczego nie gubiąc, nabrał rozpędu, by zderzyć się z ramieniem Artemisa.
- Auć, ty! - zawołał zaskoczony, masując swoją rękę.
Parsknął śmiechem i przepraszająco podrapał Dyrdymała po grzbiecie. Posłał Susanne wymowne spojrzenie.
Znaleźli się w obozie, który pomimo że skromny, był dość dobrze zorganizowany. Podeszli do Niny. Ta zdeterminowana kobieta niewątpliwie przyczyniła się do uratowania wielu ludzkich istnień, które teraz widziały w niej przywódczynię. Artemis momentalnie poczuł, że we troje pływali na tych samych falach zrozumienia i wrażliwości. Nina skierowała Lovegoodów, by zagadali do Randalla, któremu buzia nie zamykała się nigdy i potwierdzała determinację mężczyzny. To na pewno właściwy człowiek, dodała Nina - otwarty na dialog, a także bezpośredni świadek części wydarzeń.
- O rety, Sue, kochana! - zawołał zachwycony Artemis, przyjmując ciekawskie oko. - To wspaniały prezent, dziękuję. Na pewno się przyda!
Uniósł przedmiot wysoko i przyjrzał mu się, mrużąc oczy. Uścisnął siostrę, czując jak momentalnie jego dzień nabrał wyraźniejszych barw. Ukrył ostrożnie przedmiot w kieszeni płaszcza.
Po obozie biegały dzieci, obdarte i blade, widocznie niedożywione. Mimo nierównych reguł determinujących przebieg wojny, próbowały uszczknąć nieco normalności. Oddawały się zabawom, jakoby ignorując nędzę, która naznaczała ich codzienność. Artemis nie mógł powstrzymać się od porównywania swojego dzieciństwa, spokojnego i szczęśliwego, do ich walki o przetrwanie. Westchnął na to.
Gdy jeden z dzieciaków pacnął go w tył marynarki, zachęcając tym samym do zabawy w ganianego, Artemis poświęcił grupce nieco czasu. W pełni oddał się zabawie. Przemykał między skrzyniami z zaopatrzeniem przekazanym przez Zakon Feniksa, przeskakiwał przez ognisko, budząc zachwyt wśród dzieci, które na każdy najmniejszy wygibas Artemisa reagowały radosnym piskiem. Lovegood zwracał oczywiście uwagę dorosłych, nie zawsze zresztą pełną aprobaty. Ci zmęczeni naprawdę nie mieli ochoty oglądać kogoś tak niepoważnego. W ich oczach Artemis marnował energię niezbędną do pracy na zabawy i dokazywanie. Robił jeszcze więcej hałasu. Inni zaś, głównie rodzice dzieciaków, wobec obdarywali Artemisa zaufaniem, gdy ten zwracał uwagę na ich pociechy, odciążając ich choć na moment.
Artemis podzielił śliwki od Sue na połówki, ściskając je kciukami. Zbierając na bok pestki i kamyki leżące wokół, zorganizował dzieciakom zawody. Kto rzuci najdalej? Kto trafi w sam środeczek pnia pobliskiego drzewa? W sekundę cała grupa młodziaków była w pełni zmobilizowana. Na sam koniec zjadły śliwki ze smakiem. Pożegnał się z każdym z osobna, próbując na przyszłość zapamiętać ich imiona. Zdobył nowych kumpli i choć na moment mógł stać się dzieckiem.
W końcu Lovegoodom udało się podejść do jednorękiego Randalla. Susanne mogła obserwować momentalną przemianę swojego brata. Ten pokornie i przepraszająco pochylił głowę, wiedząc, że narobił trochę zamętu. Z rozhasanego, niepoważnego chłopaczka, który bez problemu odnalazł się pośród niskorosłych, stał się kiwającym ze zrozumieniem, wycofanym mężczyzną, wsłuchanym w historię Randalla. Artemis nie znalazł żadnego siedzenia, z którego mógłby skorzystać, dlatego usadowił się po prostu na ziemi, tuż obok Randalla. Jednoręki nie miał nic przeciwko snuciu smutnych historii, miał ich na pęczki. Artemis zaczął od pytań szerokich i ogólnych - zapytał kim jest, czym się zajmował, o rodzinę, zainteresowania. Zagaił również o sławną w tym regionie tartę Bakewell - nigdy jej nie jadł, ale słyszał o niej tyle dobrego! Ileż to już czasu odkąd ostatni raz miało się ten przysmak w ustach, co?
Artemis wiedział doskonale, że należy zacząć od ogółu, by dojść do szczegółu. Przedstawił Dyrdymała, ale nie wyjął ani pióra, ani kałamarza. Najpierw da się biedakowi wygadać, a potem doprecyzuje swoje pytania.
Artemis przybył tutaj, by zebrać dane w pobliskim obozie. Czekał go długi dzień przepytywania straumatyzowanych Anglików, którzy nierzadko utracili wszystko poza swoim życiem. I choć Artemis miał doświadczenie w przeprowadzaniu wywiadów, te historie, tak przerażająco do siebie podobne, nigdy mu nie zobojętniały. Wracał do domu poruszony do głębi, z gulą w gardle, ściskając lewą stronę swojej klatki piersiowej.
Z pomocą przyszła Susanne, która zaproponowała pomoc i oprowadzenie po obozowisku. Ona wszystko czyniła łatwiejszym, możliwym do przetrwania.
Czekała tam, gdzie wcześniej się umówili, obdarowując go zarówno życzliwym uśmiechem i śliwkami. Przyjął podarki z wdzięcznością, szczerząc się radośnie, choć niewiele mieli powodów do suszenia kłów. Artemis posyłał jednak ten uśmiech, by zapewnić swoją siostrę, że jest w pełni zmobilizowany i przede wszystkim wyspany, silny na ciele i duchu - po prostu gotowy, by zmierzyć się z kolejnymi następstwami wojny.
- Oczywiście - odpowiedział, ściskając lekko Sue, gdy ta ujęła jego dłoń. - Bardzo ci dziękuję, że jesteś tutaj ze mną. Nie miałbym pojęcia, gdzie i jak zacząć, gdyby nie ty. Myślisz, że dam sobie radę? Że też nie dostałem żadnego wsparcia, nikogo!
Dyrdymał zareagował natychmiast na ostatnie zdanie. Gdyby potrafił mówić, krzyknąłby zapewne coś o tym, że Lovegood jest niewdzięcznym ignorantem. Zamiast tego cofnął się kawałek i robiąc spektakularny obrót w powietrzu, tym razem niczego nie gubiąc, nabrał rozpędu, by zderzyć się z ramieniem Artemisa.
- Auć, ty! - zawołał zaskoczony, masując swoją rękę.
Parsknął śmiechem i przepraszająco podrapał Dyrdymała po grzbiecie. Posłał Susanne wymowne spojrzenie.
Znaleźli się w obozie, który pomimo że skromny, był dość dobrze zorganizowany. Podeszli do Niny. Ta zdeterminowana kobieta niewątpliwie przyczyniła się do uratowania wielu ludzkich istnień, które teraz widziały w niej przywódczynię. Artemis momentalnie poczuł, że we troje pływali na tych samych falach zrozumienia i wrażliwości. Nina skierowała Lovegoodów, by zagadali do Randalla, któremu buzia nie zamykała się nigdy i potwierdzała determinację mężczyzny. To na pewno właściwy człowiek, dodała Nina - otwarty na dialog, a także bezpośredni świadek części wydarzeń.
- O rety, Sue, kochana! - zawołał zachwycony Artemis, przyjmując ciekawskie oko. - To wspaniały prezent, dziękuję. Na pewno się przyda!
Uniósł przedmiot wysoko i przyjrzał mu się, mrużąc oczy. Uścisnął siostrę, czując jak momentalnie jego dzień nabrał wyraźniejszych barw. Ukrył ostrożnie przedmiot w kieszeni płaszcza.
Po obozie biegały dzieci, obdarte i blade, widocznie niedożywione. Mimo nierównych reguł determinujących przebieg wojny, próbowały uszczknąć nieco normalności. Oddawały się zabawom, jakoby ignorując nędzę, która naznaczała ich codzienność. Artemis nie mógł powstrzymać się od porównywania swojego dzieciństwa, spokojnego i szczęśliwego, do ich walki o przetrwanie. Westchnął na to.
Gdy jeden z dzieciaków pacnął go w tył marynarki, zachęcając tym samym do zabawy w ganianego, Artemis poświęcił grupce nieco czasu. W pełni oddał się zabawie. Przemykał między skrzyniami z zaopatrzeniem przekazanym przez Zakon Feniksa, przeskakiwał przez ognisko, budząc zachwyt wśród dzieci, które na każdy najmniejszy wygibas Artemisa reagowały radosnym piskiem. Lovegood zwracał oczywiście uwagę dorosłych, nie zawsze zresztą pełną aprobaty. Ci zmęczeni naprawdę nie mieli ochoty oglądać kogoś tak niepoważnego. W ich oczach Artemis marnował energię niezbędną do pracy na zabawy i dokazywanie. Robił jeszcze więcej hałasu. Inni zaś, głównie rodzice dzieciaków, wobec obdarywali Artemisa zaufaniem, gdy ten zwracał uwagę na ich pociechy, odciążając ich choć na moment.
Artemis podzielił śliwki od Sue na połówki, ściskając je kciukami. Zbierając na bok pestki i kamyki leżące wokół, zorganizował dzieciakom zawody. Kto rzuci najdalej? Kto trafi w sam środeczek pnia pobliskiego drzewa? W sekundę cała grupa młodziaków była w pełni zmobilizowana. Na sam koniec zjadły śliwki ze smakiem. Pożegnał się z każdym z osobna, próbując na przyszłość zapamiętać ich imiona. Zdobył nowych kumpli i choć na moment mógł stać się dzieckiem.
W końcu Lovegoodom udało się podejść do jednorękiego Randalla. Susanne mogła obserwować momentalną przemianę swojego brata. Ten pokornie i przepraszająco pochylił głowę, wiedząc, że narobił trochę zamętu. Z rozhasanego, niepoważnego chłopaczka, który bez problemu odnalazł się pośród niskorosłych, stał się kiwającym ze zrozumieniem, wycofanym mężczyzną, wsłuchanym w historię Randalla. Artemis nie znalazł żadnego siedzenia, z którego mógłby skorzystać, dlatego usadowił się po prostu na ziemi, tuż obok Randalla. Jednoręki nie miał nic przeciwko snuciu smutnych historii, miał ich na pęczki. Artemis zaczął od pytań szerokich i ogólnych - zapytał kim jest, czym się zajmował, o rodzinę, zainteresowania. Zagaił również o sławną w tym regionie tartę Bakewell - nigdy jej nie jadł, ale słyszał o niej tyle dobrego! Ileż to już czasu odkąd ostatni raz miało się ten przysmak w ustach, co?
Artemis wiedział doskonale, że należy zacząć od ogółu, by dojść do szczegółu. Przedstawił Dyrdymała, ale nie wyjął ani pióra, ani kałamarza. Najpierw da się biedakowi wygadać, a potem doprecyzuje swoje pytania.
Opieka nad obozem była trudnym zadaniem właśnie przez ludzki pierwiastek, tragedie i rozdzierające serce sytuacje, spojrzenia dzieci - czasem mętne z przytłoczenia, czasem błagalne, zrozpaczone, a rzadko kiedy beztroskie. Fizycznie też nie było najprościej, musiała się nabiegać, nadźwigać, jednak ta część, w porównaniu do psychicznego odbioru wszechobecnego cierpienia, przynajmniej zajmowała głowę działaniem i dawała wrażenie postępu zamiast przypominać o ludzkim zepsuciu oraz dławiącej nienawiści. Sue przyjrzała się Dyrdymałowi z łagodnym zaciekawieniem - brwi uniosły się, kiedy tajemnicza książka wypluła na jej oczach kolejną stronę, wyraźnie chcąc zwrócić na siebie uwagę. Jasnowłosa taktownie powstrzymała się przed chichotem na ten widok, osłaniając usta dłonią.
- Zawsze, Artie - odparła z niezbitą pewnością, głosem typowo dla siebie łagodnym, ale zanim zdążyła powiedzieć cokolwiek więcej, magiczna księga podeszła do sprawy jeszcze emocjonalniej niż ona sama. Kątem oka wyłapała ruch woluminu, odwracając się w jego stronę, kiedy cofał się, by nabrać rozpędu. Uniosła brwi w rozbawieniu, nie powstrzymując krótkiego śmiechu. - Widzę, że świetnie się dogadujecie... A ja nie mam żadnych wątpliwości, że sobie poradzisz, musisz po prostu podejść do tego kawałek po kawałku, nie da się zrobić wszystkiego na raz - przypomniała dobrze znaną prawdę, z którą... sama miała problem w początkowych dniach opieki nad mieszkańcami obozu. Na szczęście teraz sytuacja była już całkiem opanowana, część rzeczy ustaliła, część zaplanowała, część całkowicie wykonała.
- Od razu o tobie pomyślałam, kiedy je zobaczyłam - przyznała, zadowolona z radości brata, już wyobrażając sobie, jak pochyla się ze szkiełkiem nad stosami dokumentów albo wyjątkowo nietypowym elementem natury. Miała nadzieję, że ten drobny przedmiot pomoże w podbudowaniu wiary we własne możliwości, a jej zdaniem - nie powinien w siebie nigdy wątpić. Gdyby to tylko było proste...
Z początku przyglądała się zabawie z dziećmi, wymieniając spojrzenie z Niną, od której usłyszała, że to całkiem niecodzienne. Nina była bardzo praktyczna, wychowana w surowym środowisku, przez co jej charakter stwardniał i stał się nieco nieprzystępną skorupką, lecz wewnątrz była tak samo ciepła i kochana, jak Artemis. - Już tam, Nina, to ludzkie - odpowiedziała kobiecie z lekko zaczepnym uśmieszkiem, zanim sama dołączyła do młodych dusz, obracając je w tańcu do nieistniejącej muzyki, ale musiała przyznać, że wzrok bezwiednie uciekał do brata - uwielbiała obserwować go w takich momentach. Wszystko miało jednak swój kres, a na nich czekała praca, choć widząc rozradowane dzieci, zdolne na chwile uciec od głodu i traum, na sercu robiło się ciut lżej. Z dumą zaś obserwowała powagę, w jaką odbiegał chwilę później bliźniak - ale nawet przez moment nie wątpiła, że dopasuje się do sytuacji, wczuwając w los skrzywdzonego człowieka.
Randall opowiadał wszystko ponurym, trochę zrzędliwym tonem, ale z początku potrzebował trochę motywacji. Sue zmrużyła powieki, przyglądając się mężczyźnie. Był nie w humorze, bo Nina kategorycznie zabroniła mu zbliżać się do fizycznej pracy po ostatnich incydentach z przenoszeniem krzewów do zasadzenia wokół obozu.
- Randall, ja cię bardzo proszę, pamiętasz jak ci ostatnio uzdrowiciela załatwiłam? Nie bez powodu przyszedł, wiesz? A te kadzidła - świetnie zrobiłeś, zwierzęce nosy się natychmiast wycofały i podłazić nie chcą, dzięki tobie jest bezpieczniej - podsunęła, chcąc trochę podejść staruszka i podnieść go na duchu. Zadziałało, a kiedy się rozkręcił, rozwodził się o wojennych historiach z okolic - swoich, zmarłych przyjaciół, mówił o wojennych bohaterach, o poświęceniu, zacięciu wroga, o bestialstwie. Znał parę nazwisk, lecz nie było ich wiele, podawał bowiem tylko te, których był pewien, a i do nich musiał się dokopać.
- Pytaj, młody, już mnie nic w tym życiu nie złamie - westchnął w końcu, gotowy do drążenia tematów, na co Sue wymieniła z bratem spojrzenia, chcąc dodać mu otuchy. Nawet jeśli nie była mu potrzebna, chciała go wspierać i pokazać, że świetnie sobie radzi.
- Zawsze, Artie - odparła z niezbitą pewnością, głosem typowo dla siebie łagodnym, ale zanim zdążyła powiedzieć cokolwiek więcej, magiczna księga podeszła do sprawy jeszcze emocjonalniej niż ona sama. Kątem oka wyłapała ruch woluminu, odwracając się w jego stronę, kiedy cofał się, by nabrać rozpędu. Uniosła brwi w rozbawieniu, nie powstrzymując krótkiego śmiechu. - Widzę, że świetnie się dogadujecie... A ja nie mam żadnych wątpliwości, że sobie poradzisz, musisz po prostu podejść do tego kawałek po kawałku, nie da się zrobić wszystkiego na raz - przypomniała dobrze znaną prawdę, z którą... sama miała problem w początkowych dniach opieki nad mieszkańcami obozu. Na szczęście teraz sytuacja była już całkiem opanowana, część rzeczy ustaliła, część zaplanowała, część całkowicie wykonała.
- Od razu o tobie pomyślałam, kiedy je zobaczyłam - przyznała, zadowolona z radości brata, już wyobrażając sobie, jak pochyla się ze szkiełkiem nad stosami dokumentów albo wyjątkowo nietypowym elementem natury. Miała nadzieję, że ten drobny przedmiot pomoże w podbudowaniu wiary we własne możliwości, a jej zdaniem - nie powinien w siebie nigdy wątpić. Gdyby to tylko było proste...
Z początku przyglądała się zabawie z dziećmi, wymieniając spojrzenie z Niną, od której usłyszała, że to całkiem niecodzienne. Nina była bardzo praktyczna, wychowana w surowym środowisku, przez co jej charakter stwardniał i stał się nieco nieprzystępną skorupką, lecz wewnątrz była tak samo ciepła i kochana, jak Artemis. - Już tam, Nina, to ludzkie - odpowiedziała kobiecie z lekko zaczepnym uśmieszkiem, zanim sama dołączyła do młodych dusz, obracając je w tańcu do nieistniejącej muzyki, ale musiała przyznać, że wzrok bezwiednie uciekał do brata - uwielbiała obserwować go w takich momentach. Wszystko miało jednak swój kres, a na nich czekała praca, choć widząc rozradowane dzieci, zdolne na chwile uciec od głodu i traum, na sercu robiło się ciut lżej. Z dumą zaś obserwowała powagę, w jaką odbiegał chwilę później bliźniak - ale nawet przez moment nie wątpiła, że dopasuje się do sytuacji, wczuwając w los skrzywdzonego człowieka.
Randall opowiadał wszystko ponurym, trochę zrzędliwym tonem, ale z początku potrzebował trochę motywacji. Sue zmrużyła powieki, przyglądając się mężczyźnie. Był nie w humorze, bo Nina kategorycznie zabroniła mu zbliżać się do fizycznej pracy po ostatnich incydentach z przenoszeniem krzewów do zasadzenia wokół obozu.
- Randall, ja cię bardzo proszę, pamiętasz jak ci ostatnio uzdrowiciela załatwiłam? Nie bez powodu przyszedł, wiesz? A te kadzidła - świetnie zrobiłeś, zwierzęce nosy się natychmiast wycofały i podłazić nie chcą, dzięki tobie jest bezpieczniej - podsunęła, chcąc trochę podejść staruszka i podnieść go na duchu. Zadziałało, a kiedy się rozkręcił, rozwodził się o wojennych historiach z okolic - swoich, zmarłych przyjaciół, mówił o wojennych bohaterach, o poświęceniu, zacięciu wroga, o bestialstwie. Znał parę nazwisk, lecz nie było ich wiele, podawał bowiem tylko te, których był pewien, a i do nich musiał się dokopać.
- Pytaj, młody, już mnie nic w tym życiu nie złamie - westchnął w końcu, gotowy do drążenia tematów, na co Sue wymieniła z bratem spojrzenia, chcąc dodać mu otuchy. Nawet jeśli nie była mu potrzebna, chciała go wspierać i pokazać, że świetnie sobie radzi.
how would you feel
if you were the sunset
sailing alone
behind the mountains?
how would you feel
if you were the sunrise
woke up at dawn
once in a lifetime?
if you were the sunset
sailing alone
behind the mountains?
how would you feel
if you were the sunrise
woke up at dawn
once in a lifetime?
Artemis czerpał niemałą przyjemność z oglądania swojej siostry, gdy ta całym swym dobrym sercem angażowała się w życie obozu. Dzięki takim jednostkom Artemis wiedział, że Anglia zmierza ku lepszemu. To uczucie nadziei smakowało słodko i zjawiało się pod językiem za każdym razem, gdy działał u boku ludzi o podobnej wrażliwości. W takich chwilach wiatr stawał się jakby bardziej rześki, a stopy pewnie przytwierdzały się do podłoża. Kroki stawały się szybsze, bardziej dziarskie. Artemis czerpał siłę i nadzieję od innych, których działania inspirowały. Miłość do Susanne tylko potęgowała te wszystkie doświadczenia.
Gdy Randall był gotowy na konkretniejszy zestaw pytań, Artemis powstał. Otrzepał się z ziemi, po czym szybkim machnięciem swej różdżki wyczarował niewielki stolik z krzesłem. Z przepastnej kieszeni swojego płaszcza wyjął kałamarz. Przygotowane miał również pióro. Och, jakże marzył o piórze samopiszącym! Uczyniłoby to pracę w terenie znacznie łatwiejszą. Pełen piórek wyobraźni unoszących się gdzieś w okolicach jego głowy, zasiadł obok Randalla, teraz już przy stole. Przysuwając się krzesłem zdecydował, że za jakiś czas zerknie w sklepach na magiczne pióra. Nie miał pojęcia ile taka przyjemność mogłaby kosztować.
- Dobrze, a więc zaczynajmy. - powiedział i odchrząknął.
Czy jesteś w stanie bez cienia wątpliwości stwierdzić, kiedy ostatnie zdarzenie w wiosce miało miejsce?
Czy podejrzewasz, że spalenie kościoła i czystki w wiosce przeprowadzone były przez tych samych ludzi?
Czy otrzymywaliście wcześniej informacje, pogróżki, ostrzeżenia od Rycerzy Walpurgii?
Ile osób pogrzebaliście? Czy macie rejestr, który aktualizujecie jeśli chodzi o denatów? Czy mógłbym mieć do niego wgląd?
Czy masz jakieś dodatkowe poszlaki, dziwaczne znaki, które dostrzegłeś i które pomogłyby w śledztwie?
Zastygł na moment, wypowiadając słowo śledztwo. Od jakiegoś czasu obowiązki, których się podejmował, mocno wykraczały poza kompetencje zwykłego archiwisty.
Czy byłbyś w stanie rozpoznać swoich oprawców?
W jaki sposób przebiegała obrona? Czy w ogóle do niej doszło, czy też zaatakowali was z zaskoczenia?
Jak rozpowszechnione było użycie praktyk czarnomagicznych?
Gdy zadawał te pytania i słuchał odpowiedzi, sprawnym ruchem tworzył tabelę z różnorodnymi punktami. Papier wziął wcześniej od Dyrdymała. Zaklęta księga, która wcześniej wraz ze swoim właścicielem latała po obozie ku uciesze dzieci, teraz z pełnym oddaniem z nim współpracowała. Była głodna wiedzy, wyjaśnień. Chciała zatrzymać w sobie prawdę i przybliżyć Ministerstwo do zbrodniarzy, których musi spotkać sprawiedliwość. Na każde kolejne zdanie, które wypowiadał jednoręki, w Artemisie rosła złość. Na tyle, na ile był w stanie ukrywał w sobie rozsierdzenie. Czuł jednak, że w tej podróży, którą zaczął jako archiwista, a kontynuuje nieoficjalnie jako agent Ministerstwa, kolejne rozdziały uwydatnią nowe odsłony Artemisa. Bał się, kim może się stać, gdy poczucie niesprawiedliwości weźmie górę.
Odwrócił się na moment, szukając wzroku Susanne. Ponownie mogła w nim dostrzec chłopca, który zawsze patrzyłpytająco w jej oczy, czekając na potwierdzenie kolejnego ruchu, potwierdzenie oddania. Artemis bez wypowiadania słów, pytał Sue, czy to wszystko ma w ogóle sens. Czy da się z czegoś tak ostatecznego i strasznego, stworzyć teczkę dokumentów objaśniających świat.
Gdy Randall był gotowy na konkretniejszy zestaw pytań, Artemis powstał. Otrzepał się z ziemi, po czym szybkim machnięciem swej różdżki wyczarował niewielki stolik z krzesłem. Z przepastnej kieszeni swojego płaszcza wyjął kałamarz. Przygotowane miał również pióro. Och, jakże marzył o piórze samopiszącym! Uczyniłoby to pracę w terenie znacznie łatwiejszą. Pełen piórek wyobraźni unoszących się gdzieś w okolicach jego głowy, zasiadł obok Randalla, teraz już przy stole. Przysuwając się krzesłem zdecydował, że za jakiś czas zerknie w sklepach na magiczne pióra. Nie miał pojęcia ile taka przyjemność mogłaby kosztować.
- Dobrze, a więc zaczynajmy. - powiedział i odchrząknął.
Czy jesteś w stanie bez cienia wątpliwości stwierdzić, kiedy ostatnie zdarzenie w wiosce miało miejsce?
Czy podejrzewasz, że spalenie kościoła i czystki w wiosce przeprowadzone były przez tych samych ludzi?
Czy otrzymywaliście wcześniej informacje, pogróżki, ostrzeżenia od Rycerzy Walpurgii?
Ile osób pogrzebaliście? Czy macie rejestr, który aktualizujecie jeśli chodzi o denatów? Czy mógłbym mieć do niego wgląd?
Czy masz jakieś dodatkowe poszlaki, dziwaczne znaki, które dostrzegłeś i które pomogłyby w śledztwie?
Zastygł na moment, wypowiadając słowo śledztwo. Od jakiegoś czasu obowiązki, których się podejmował, mocno wykraczały poza kompetencje zwykłego archiwisty.
Czy byłbyś w stanie rozpoznać swoich oprawców?
W jaki sposób przebiegała obrona? Czy w ogóle do niej doszło, czy też zaatakowali was z zaskoczenia?
Jak rozpowszechnione było użycie praktyk czarnomagicznych?
Gdy zadawał te pytania i słuchał odpowiedzi, sprawnym ruchem tworzył tabelę z różnorodnymi punktami. Papier wziął wcześniej od Dyrdymała. Zaklęta księga, która wcześniej wraz ze swoim właścicielem latała po obozie ku uciesze dzieci, teraz z pełnym oddaniem z nim współpracowała. Była głodna wiedzy, wyjaśnień. Chciała zatrzymać w sobie prawdę i przybliżyć Ministerstwo do zbrodniarzy, których musi spotkać sprawiedliwość. Na każde kolejne zdanie, które wypowiadał jednoręki, w Artemisie rosła złość. Na tyle, na ile był w stanie ukrywał w sobie rozsierdzenie. Czuł jednak, że w tej podróży, którą zaczął jako archiwista, a kontynuuje nieoficjalnie jako agent Ministerstwa, kolejne rozdziały uwydatnią nowe odsłony Artemisa. Bał się, kim może się stać, gdy poczucie niesprawiedliwości weźmie górę.
Odwrócił się na moment, szukając wzroku Susanne. Ponownie mogła w nim dostrzec chłopca, który zawsze patrzyłpytająco w jej oczy, czekając na potwierdzenie kolejnego ruchu, potwierdzenie oddania. Artemis bez wypowiadania słów, pytał Sue, czy to wszystko ma w ogóle sens. Czy da się z czegoś tak ostatecznego i strasznego, stworzyć teczkę dokumentów objaśniających świat.
Nie potrafiła inaczej. Widząc krzywdę i niesprawiedliwość dotykającą niewinnych stworzeń - zarówno ludzi, jak i zwierząt - natychmiast rwała się do pomocy, chciała zmieniać świat i wpływać na rzeczywistość, nawet drobnym gestem potrzebowała czynić ją lżejszą, lepszą, otwartą. Wiedziała doskonale, że rozumieją się z bratem w tej idei i odnajdywała ogromną pociechę oraz komfort w owym podobieństwie. Osamotniona i niepielęgnowana nadzieja mogłaby prędko uschnąć na tle wichur i katastrof napędzanych ludzkimi słabostkami, zgubnymi pragnieniami - ale kiedy obok miało się kogoś, kto pomagał nadzieję podlewać, mogła kwitnąć. Czasem skromnie i powoli, zamknięta w pozornie nieistotnych gestach, innym razem z mocą, silna i wzniosła, kierowana zjednoczonymi w determinacji sercami. Świat potrzebował ludzi, którzy potrafili je łączyć i pamiętali o tym w najcięższych chwilach.
Obserwowała cały wywiad w ciszy, odsunięta na bok, gdyż nie zamierzała wtrącać się w proces. Randall jasno wyraził chęć do udzielenia informacji, Sue zaś widziała zasadność jego kandydatury, Nina nie bez powodu wskazała go jako pierwszą osobę do zrelacjonowania wydarzeń z okolicy. Po pierwsze, znał ją dobrze, od dziecka obracając się na tych ziemiach. W dodatku - walczył, widział wiele na własne oczy, w bezpośrednim ogniu oraz śledząc wroga, kiedy tylko nadarzyła się okazja. Wiedziała, że mężczyzna przeszedł wiele, lecz z opowieści wyszło, że więcej niż zakładała. Próbowała powstrzymać współczucie wymalowujące się na twarzy, walczyła z nim, wiedząc, że Randall źle je znosił, bo na zawsze chciał pozostać silny - taki właśnie był, opowiadając o okrucieństwie, ale niektórzy we współczuciu potrafili dopatrzeć się jakiejś formy litości, wypaczonej oceny sugerującej słabość, podczas gdy było to tylko empatyczne ciepło. Susanne przyglądała się bratu nienachalnie, skoncentrowana na jego zachowaniu - pierwszy raz miała szansę obserwować go bezpośrednio przy ciężkiej pracy, mimo bezgranicznej wiary nosiła też w sobie wiele zmartwień - o jego zdrowie, bezpieczeństwo, komfort. Trudno było przyznać przed sobą, że były to rzeczy, których nikt nikomu nie mógł zagwarantować. Chciała wierzyć, że zawsze obroni go przed złem, że oszczędzi mu cierpienia i niewygody.
Uśmiechnęła się pokrzepiająco, kiwnąwszy lekko głową, gdy skrzyżowała spojrzenia z Artemisem, nie odezwała się jednak - trochę pochłonięta myślami, a trochę dlatego, że nie chciała przerywać. Nie zawsze było wiadomo, czy wysiłki przyniosą zamierzony efekt, lecz bez nich, bez prób, nic nie mogło się zmienić. Wszystko musieli sprawdzić na własnej skórze, mieć nadzieję, że kiedyś prawda wyjdzie na jaw i każdy zbrodniarz stanie przed sądem.
- Dobrze sobie radzisz - odezwała się do brata, zerkając na niego, kiedy wyszli z kwatery Randalla. - To trudne zadanie. Trudniejsze, niż niektórzy zakładają, Artie, zwłaszcza kiedy czujesz razem z drugim człowiekiem. Chcesz odetchnąć? Potrzebujesz chwili? - zapytała troskliwie, zatrzymując się. Nie zawsze był na to czas, ale teraz mogła dać mu ten komfort, mógł odpocząć od natłoku ciężkich informacji - albo iść dalej. Zrozumiałaby każdą z decyzji. - Niestety nie mamy tu więcej weteranów, ale są ich żony, gotowe podzielić się swoimi historiami. Nina wskazała mi, które zdołają udźwignąć temat, inne mogą potrzebować więcej czasu, ale zawsze możesz tu wracać. Zaufali mi, na pewno zaufają i tobie - stwierdziła, biorąc brata pod ramię.
Obserwowała cały wywiad w ciszy, odsunięta na bok, gdyż nie zamierzała wtrącać się w proces. Randall jasno wyraził chęć do udzielenia informacji, Sue zaś widziała zasadność jego kandydatury, Nina nie bez powodu wskazała go jako pierwszą osobę do zrelacjonowania wydarzeń z okolicy. Po pierwsze, znał ją dobrze, od dziecka obracając się na tych ziemiach. W dodatku - walczył, widział wiele na własne oczy, w bezpośrednim ogniu oraz śledząc wroga, kiedy tylko nadarzyła się okazja. Wiedziała, że mężczyzna przeszedł wiele, lecz z opowieści wyszło, że więcej niż zakładała. Próbowała powstrzymać współczucie wymalowujące się na twarzy, walczyła z nim, wiedząc, że Randall źle je znosił, bo na zawsze chciał pozostać silny - taki właśnie był, opowiadając o okrucieństwie, ale niektórzy we współczuciu potrafili dopatrzeć się jakiejś formy litości, wypaczonej oceny sugerującej słabość, podczas gdy było to tylko empatyczne ciepło. Susanne przyglądała się bratu nienachalnie, skoncentrowana na jego zachowaniu - pierwszy raz miała szansę obserwować go bezpośrednio przy ciężkiej pracy, mimo bezgranicznej wiary nosiła też w sobie wiele zmartwień - o jego zdrowie, bezpieczeństwo, komfort. Trudno było przyznać przed sobą, że były to rzeczy, których nikt nikomu nie mógł zagwarantować. Chciała wierzyć, że zawsze obroni go przed złem, że oszczędzi mu cierpienia i niewygody.
Uśmiechnęła się pokrzepiająco, kiwnąwszy lekko głową, gdy skrzyżowała spojrzenia z Artemisem, nie odezwała się jednak - trochę pochłonięta myślami, a trochę dlatego, że nie chciała przerywać. Nie zawsze było wiadomo, czy wysiłki przyniosą zamierzony efekt, lecz bez nich, bez prób, nic nie mogło się zmienić. Wszystko musieli sprawdzić na własnej skórze, mieć nadzieję, że kiedyś prawda wyjdzie na jaw i każdy zbrodniarz stanie przed sądem.
- Dobrze sobie radzisz - odezwała się do brata, zerkając na niego, kiedy wyszli z kwatery Randalla. - To trudne zadanie. Trudniejsze, niż niektórzy zakładają, Artie, zwłaszcza kiedy czujesz razem z drugim człowiekiem. Chcesz odetchnąć? Potrzebujesz chwili? - zapytała troskliwie, zatrzymując się. Nie zawsze był na to czas, ale teraz mogła dać mu ten komfort, mógł odpocząć od natłoku ciężkich informacji - albo iść dalej. Zrozumiałaby każdą z decyzji. - Niestety nie mamy tu więcej weteranów, ale są ich żony, gotowe podzielić się swoimi historiami. Nina wskazała mi, które zdołają udźwignąć temat, inne mogą potrzebować więcej czasu, ale zawsze możesz tu wracać. Zaufali mi, na pewno zaufają i tobie - stwierdziła, biorąc brata pod ramię.
how would you feel
if you were the sunset
sailing alone
behind the mountains?
how would you feel
if you were the sunrise
woke up at dawn
once in a lifetime?
if you were the sunset
sailing alone
behind the mountains?
how would you feel
if you were the sunrise
woke up at dawn
once in a lifetime?
Artemis notował zamaszystymi ruchami pióra słowa-klucze, które naznaczały los jednorękiego coraz to większymi traumami. Były punktami zwrotnymi życia nieznajomego, nazwami rozdziałów jego przerażającej historii. Mężczyzna cudem wciąż chodził pośród żywych. Cudem przetrwał kolejne dni, noce, koszmary. Artemis zaczął się nawet zastanawiać, czy nie był chroniony jakimś błogosławieństwem. Może jakimś potężnym zaklęciem ochronnym? Coś musiało być w Randallu. Ciężko było uwierzyć, że ta niesamowita historia wytrwałości i siły była zupełnie anonimowa. Nikt nie pochyla się nad prawdziwym bohaterem, który skrywa się właśnie tu, w tym obozie. Nikt nie wydaje się być zainteresowany prawdą. Było tak, jakby nikt nie widział wartości w życiu Randalla. Nie było na to przestrzeni, ani czasu. A przecież tyle inspiracji się kryje w jego słowach! Lovegood obiecał, że historia Randalla i jego towarztszt zostanie dokładnie opisana w archiwach. Znajdzie swoje miejsce w historii współczesnej Wielkiej Brytanii. To samo starał się przekazać swojemu rozmówcy. Wyjaśniał dlaczego to robi, co różni go od śledczych i dlaczego nie jest to takie proste dziś rozdzielenia. Artemis sam gubił się w swoich zadaniach, były skomplikowane, obciążające. Próbował obrać w słowa zbyt wiele.
Po jakimś czasie prawica Artemisa zaczęła boleć od szybkiego sporządzania notatek. Przetarł zmęczoną kostkę lewą ręką i wyprostował się. Następnie z uznaniem spojrzał w oczy jednorękiemu. W jego oczach dostrzegł znużenie. Artemis nie potrafił rozgryźć, czy chodziło ogólne wycieńczenie, czy też mężczyzna tracił zapał do rozmowy.
Wywiad trwał jeszcze kilkadziesiąt minut. Po tym czasie skinął głową na słowa Sue, która oferowała odpoczynek. Przyjął je z ulgą, bo w głowie zaczęło pulsować od nadmiaru wrażeń, nadmiaru słów, nadmiaru wyobrażeń. Lovegood słyszał odbicia swojego serce w samym środku czaszki. Każde uderzenie serca prowokowało tępy ból głowy.
- Chce mi się pić. Ale nie będę korzystał z waszych zapasów. Wytrzymam do powrotu do domu. - Artemis odchrząknął. Zaschło mu w gardle. - Która z kobiet będzie w stanie ze mną porozmawiać? Potrzebuję potwierdzić wersję pana Randalla u co najmniej kilku osób.
Westchnął. Każdy wątek rozwidlał się na kilka nowych, potrzebował potwierdzeń. Nie mógł pozwolić sobie na zniekształcenia historii. Nie chciał widzieć manipulacji pośród swoich notatek. Artemis ze swoją idealistyczną misją byli oczywiście na przegranej pozycji.
Po jakimś czasie prawica Artemisa zaczęła boleć od szybkiego sporządzania notatek. Przetarł zmęczoną kostkę lewą ręką i wyprostował się. Następnie z uznaniem spojrzał w oczy jednorękiemu. W jego oczach dostrzegł znużenie. Artemis nie potrafił rozgryźć, czy chodziło ogólne wycieńczenie, czy też mężczyzna tracił zapał do rozmowy.
Wywiad trwał jeszcze kilkadziesiąt minut. Po tym czasie skinął głową na słowa Sue, która oferowała odpoczynek. Przyjął je z ulgą, bo w głowie zaczęło pulsować od nadmiaru wrażeń, nadmiaru słów, nadmiaru wyobrażeń. Lovegood słyszał odbicia swojego serce w samym środku czaszki. Każde uderzenie serca prowokowało tępy ból głowy.
- Chce mi się pić. Ale nie będę korzystał z waszych zapasów. Wytrzymam do powrotu do domu. - Artemis odchrząknął. Zaschło mu w gardle. - Która z kobiet będzie w stanie ze mną porozmawiać? Potrzebuję potwierdzić wersję pana Randalla u co najmniej kilku osób.
Westchnął. Każdy wątek rozwidlał się na kilka nowych, potrzebował potwierdzeń. Nie mógł pozwolić sobie na zniekształcenia historii. Nie chciał widzieć manipulacji pośród swoich notatek. Artemis ze swoją idealistyczną misją byli oczywiście na przegranej pozycji.
Dostrzegała zmęczenie, zarówno u Randalla, jak i swojego brata, który musiał przyjmować te wszystkie historie na siebie. Uśmiechnęła się blado, słysząc wypowiadane słowa, dłoń zaś zacisnęła na jego ramieniu, jako kolejny znak obecności.
- Nie brakuje nam tu wody, to żaden problem - odpowiedziała spokojnie, kręcąc głową. Miała ze sobą magiczną torbę, którą z przezorności nosiła już prawie wszędzie, upychając w niej mały zestaw ratunkowy, linę, eliksiry oraz akurat potrzebne przedmioty, trochę jedzenia - i wodę w szklanej butelce. Latem starała się bez niej nie wychodzić. - Rzeka jest magiczna, mówią że najczystsza w całej Anglii, więc z niej czerpiemy, w okolicy są też czynne studnie - wyjaśniła, już chwytając materiał torby, w której od razu zaczęła poszukiwania. - Gdzieś była... na wierzchu przecież... - mruknęła, na chwilę robiąc zaskoczoną minę, bo palce trafiły na zagubioną śliwkę. Podała ją bratu, przybierając najbardziej zawziętą z zawziętych min, kiedy wracała do przegrzebywania zawartości, dopóki tej wody nie znalazła - butelka od razu dołączyła do śliwki. Sue z kolei podrapała się po głowie, zastanawiając, do kogo najlepiej ruszyć teraz.
- Idźmy do Jessie - podjęła w końcu decyzję, kiwnąwszy głową. - Robi cuda z wikliny, jest bardzo kochana i zgadzam się z Niną, że powinna sobie z tym poradzić - bo jej dziecko przeżyło, było z nią w obozie, podczas gdy wiele innych kobiet straciło nie tylko mężów, ale i pociechy. Bolesne było wyobrażanie sobie ich bólu, a przecież one czuły go dzień za dniem... Sue starała się dobierać słowa ostrożnie, nie wnikała więc w szczegóły, zostawiając je do opowiedzenia wskazanej czarownicy. - Ale spodziewam się, że nie będzie łatwo - przestrzegła, bo Randall był twardzielem, nie widziała ani jednej łzy spływającej po jego policzku, ale Jessie na pewno targną emocje. Jasnowłosa niespiesznym spacerem prowadziła Artemisa do kolejnego gniazdka, w którym... nie zastali nikogo. Mieli okazję przejść się nieco dalej, do stanowiska, w którym Jessie wyplatała różne rzeczy - koszyki były najprostsze ze wszystkiego, potrafiła zrobić legowiska, siedziska, kształty zwierząt. Przydały się, gdy trzeba było przechytrzyć kołkogonka, zanim udało się znaleźć białego psa - transmutacja wiklinowych figur pomogła na chwilę odwrócić uwagę stworzenia iluzją kocich strażników.
- Dzień dobry, Jessie. Poznaj Artemisa, mojego brata - Nina pewnie wspominała, że do ciebie zajrzymy. Jak się czujesz? - zapytała, gdy dwójka wymieniła już uprzejmości. Kobieta wyglądała nieźle, nieco lepiej niż kiedy Lovegood przybyła do obozu - lepiej, jeśli pominąć paskudnie zabliźniające się oparzenia, bardzo powszechny widok w tym miejscu. Specyfików alchemicznych nie wystarczało dla wszystkich, ale Sue robiła, co mogła, aby każdy dostawał choć odrobinę. Jessie odgarnęła słomkowe włosy z czoła, poprawiła chustę, wycierając w nią spocone ręce.
- Lepiej, Susie, ale najważniejsze, że Laurie też się polepsza. Lepiej śpi. To moja córka - podpowiedziała Artemisowi, uśmiechając się do niego uprzejmie. - Pewnie masz sporo pytań, co? Będzie ci przeszkadzało, jeśli będę przy okazji pracowała? Wolę mieć zajęte ręce - powiedziała, krzywiąc się lekko. Sue rozumiała ją doskonale.
- Nie brakuje nam tu wody, to żaden problem - odpowiedziała spokojnie, kręcąc głową. Miała ze sobą magiczną torbę, którą z przezorności nosiła już prawie wszędzie, upychając w niej mały zestaw ratunkowy, linę, eliksiry oraz akurat potrzebne przedmioty, trochę jedzenia - i wodę w szklanej butelce. Latem starała się bez niej nie wychodzić. - Rzeka jest magiczna, mówią że najczystsza w całej Anglii, więc z niej czerpiemy, w okolicy są też czynne studnie - wyjaśniła, już chwytając materiał torby, w której od razu zaczęła poszukiwania. - Gdzieś była... na wierzchu przecież... - mruknęła, na chwilę robiąc zaskoczoną minę, bo palce trafiły na zagubioną śliwkę. Podała ją bratu, przybierając najbardziej zawziętą z zawziętych min, kiedy wracała do przegrzebywania zawartości, dopóki tej wody nie znalazła - butelka od razu dołączyła do śliwki. Sue z kolei podrapała się po głowie, zastanawiając, do kogo najlepiej ruszyć teraz.
- Idźmy do Jessie - podjęła w końcu decyzję, kiwnąwszy głową. - Robi cuda z wikliny, jest bardzo kochana i zgadzam się z Niną, że powinna sobie z tym poradzić - bo jej dziecko przeżyło, było z nią w obozie, podczas gdy wiele innych kobiet straciło nie tylko mężów, ale i pociechy. Bolesne było wyobrażanie sobie ich bólu, a przecież one czuły go dzień za dniem... Sue starała się dobierać słowa ostrożnie, nie wnikała więc w szczegóły, zostawiając je do opowiedzenia wskazanej czarownicy. - Ale spodziewam się, że nie będzie łatwo - przestrzegła, bo Randall był twardzielem, nie widziała ani jednej łzy spływającej po jego policzku, ale Jessie na pewno targną emocje. Jasnowłosa niespiesznym spacerem prowadziła Artemisa do kolejnego gniazdka, w którym... nie zastali nikogo. Mieli okazję przejść się nieco dalej, do stanowiska, w którym Jessie wyplatała różne rzeczy - koszyki były najprostsze ze wszystkiego, potrafiła zrobić legowiska, siedziska, kształty zwierząt. Przydały się, gdy trzeba było przechytrzyć kołkogonka, zanim udało się znaleźć białego psa - transmutacja wiklinowych figur pomogła na chwilę odwrócić uwagę stworzenia iluzją kocich strażników.
- Dzień dobry, Jessie. Poznaj Artemisa, mojego brata - Nina pewnie wspominała, że do ciebie zajrzymy. Jak się czujesz? - zapytała, gdy dwójka wymieniła już uprzejmości. Kobieta wyglądała nieźle, nieco lepiej niż kiedy Lovegood przybyła do obozu - lepiej, jeśli pominąć paskudnie zabliźniające się oparzenia, bardzo powszechny widok w tym miejscu. Specyfików alchemicznych nie wystarczało dla wszystkich, ale Sue robiła, co mogła, aby każdy dostawał choć odrobinę. Jessie odgarnęła słomkowe włosy z czoła, poprawiła chustę, wycierając w nią spocone ręce.
- Lepiej, Susie, ale najważniejsze, że Laurie też się polepsza. Lepiej śpi. To moja córka - podpowiedziała Artemisowi, uśmiechając się do niego uprzejmie. - Pewnie masz sporo pytań, co? Będzie ci przeszkadzało, jeśli będę przy okazji pracowała? Wolę mieć zajęte ręce - powiedziała, krzywiąc się lekko. Sue rozumiała ją doskonale.
how would you feel
if you were the sunset
sailing alone
behind the mountains?
how would you feel
if you were the sunrise
woke up at dawn
once in a lifetime?
if you were the sunset
sailing alone
behind the mountains?
how would you feel
if you were the sunrise
woke up at dawn
once in a lifetime?
Artemis mocnym uściskiem dłoni podziękował Randallowi za to, że zechciał poświęcić mu czas. Rozmowa była wymagająca, lecz obaj wynieśli z niej coś pożytecznego.
Ministerstwo Magii zaopiekuje się historią Randalla, która na pewno przyczyni się do poukładania świata na nowo, wedle reguł praworządności i empatii, zapewniał archiwista swojego rozmówcę. Naprawdę wierzył w to, że jest w stanie obrać obiektywną ścieżkę przedstawienia współczesnej historii. Artemis poświęcił również trochę czasu i miejsca na papierze opisując obozowisko - jego lokację, liczebność ludzi, dzieląc tabelę na dorosłych i dzieci, dostępność do leków, stan zapasów. Dopytywał Susanne o przedziały czasowe, o szczegóły rozwój obozu i trudności organizacyjnych. Zanotował również nazwiska odpowiedzialnych za utrzymanie bezpieczeństwa.
Stolik z krzesłem, które wcześniej wyczarował, wyparowały z charakterystycznym puf, a Lovegoodowie odeszli nieco na bok.
Artemis z wdzięcznością przyjął owoc i wodę od Susanne. Dotarło do niego, że ostatni posiłek zjadł wczoraj wieczorem. Żołądek zawinął mu się w supeł, czuł również nieustanną suchość w ustach. W ostatnim czasie niewiele mógł przełknąć, każdy kęs był udręką, jedzenie rosło mu w ustach. Dlatego na śliwkę spojrzał podejrzliwie - co jeśli dostanie rozstroju żołądka? Podrzucił ją.
Może to i lepiej, że nie miał apetytu, pomyślał, dalej patrząc na owoc w swojej dłoni - jego osobiste zapasy były bardzo skromne. To kolejna troska, którą Artemis zakopywał głęboko, a która zawsze wypływała na wierzch, by go dręczyć. Kolidowała z setką innych, równie kąśliwych myśli. Każda walczyła o atencje i każda zabierała mu cenne minuty snu.
Artemis potrząsnął gwałtownie głową, by opuścić celę swych myśli, po czym łapczywie wypił wodę. Przetarł usta rękawem swojego płaszcza. Słuchał uważnie o kolejnej osobie, którą przyszło mu przepytać. Jessie, która tworzyła cuda z wikliny, pełna emocji, mająca pod opieką swoją córkę. Kiwnął do swojej siostry, przekazując tym samym, że rozumie. Wiedział, że będzie musiał podejść do wywiadu nieco inaczej niż z Randallem.
- Artemis Lovegood. Archiwista Podziemnego Ministerstwa Magii, bardzo miło mi panie poznać. - przywitał się z Jessie i jej córką. Dziewczynka zawstydziła się na słowo pani, ale zaraz do żywego zainteresowała się Dyrdymałem, który lewitował za plecami swojego właściciela. Gdy próbowała do niego doskoczyć, wolumin wzbijał się nieco wyżej, leciutko drgając, jakby z irytacji. Artemis uśmiechnął się wyrozumiale, choć wolałby, by narzędzia jego pracy zostawione były w spokoju. - Tak, mam sporo pytań odnośnie ataków w Derbyshire. Nie ma problemu, proszę kontynuować pracę.
Artemis po raz kolejny wyczarował sobie siedzisko i wziął się do pracy. Zadawał Jessie identyczne pytania, co wcześniej Randallowi, notował dodatkowe informacje, potwierdzał te stare, które zgadzały się z perspektywą jednorękiego. Przepołowił śliwkę od Sue na pół, wyrzucił pestkę w stronę lasu i zjadł owoc.
W paru miejscach na pergaminie znalazły się zamaszyste i zdobne znaki zapytania. Tyczyły się głównie luk w narracji świadków oraz zaginionych ludzi, o których wspomnieli jego rozmówcy. Podobny znak znalazł się również przy akapicie o spalonym kościele na wzgórzu. Sama Jessie nie znała żadnych szczegółów na temat listopadowego mordu na mugolach. Nagle stało się jednak coś alarmującego. Chorowita Laurie, która wciąż cierpiała na katar, przestała interesować się Dyrdymałem i zwróciła się do Artemisa:
- Widziałam mężczyznę i kobietę. Tam, gdy to wszystko miało miejsce. - Laurie wskazała palcem wzgórze ze szczątkami kościoła. - Mieli na sobie piękne płaszcze, takie, jakich nie widziałam w życiu. Byli straszni i piękni.
Artemis zanotował wszystko, co powiedziała dziewczynka. Jessie, będąc w szoku, że jej córka znalazła się tak blisko Rycerzy Walpurgii i własnej śmierci, zaczęła wypytywać dziewczynkę:
- Laurie, co ty opowiadasz? Co ty tam robiłaś? Byłaś tam sama?
Artemis nie patrzył na nie, spojrzał za to na swoją siostrę, że zrobił, co mógł. Jednocześnie wciąż pisał, uwieczniał wszystko to, co mówiła dziewczynka. Pewnie było to wciąż zbyt mało, by dokładnie zidentyfikować sprawców, ale był to jakiś progres. Postanowił, że odwiedzi miejsce zbrodni.
Ministerstwo Magii zaopiekuje się historią Randalla, która na pewno przyczyni się do poukładania świata na nowo, wedle reguł praworządności i empatii, zapewniał archiwista swojego rozmówcę. Naprawdę wierzył w to, że jest w stanie obrać obiektywną ścieżkę przedstawienia współczesnej historii. Artemis poświęcił również trochę czasu i miejsca na papierze opisując obozowisko - jego lokację, liczebność ludzi, dzieląc tabelę na dorosłych i dzieci, dostępność do leków, stan zapasów. Dopytywał Susanne o przedziały czasowe, o szczegóły rozwój obozu i trudności organizacyjnych. Zanotował również nazwiska odpowiedzialnych za utrzymanie bezpieczeństwa.
Stolik z krzesłem, które wcześniej wyczarował, wyparowały z charakterystycznym puf, a Lovegoodowie odeszli nieco na bok.
Artemis z wdzięcznością przyjął owoc i wodę od Susanne. Dotarło do niego, że ostatni posiłek zjadł wczoraj wieczorem. Żołądek zawinął mu się w supeł, czuł również nieustanną suchość w ustach. W ostatnim czasie niewiele mógł przełknąć, każdy kęs był udręką, jedzenie rosło mu w ustach. Dlatego na śliwkę spojrzał podejrzliwie - co jeśli dostanie rozstroju żołądka? Podrzucił ją.
Może to i lepiej, że nie miał apetytu, pomyślał, dalej patrząc na owoc w swojej dłoni - jego osobiste zapasy były bardzo skromne. To kolejna troska, którą Artemis zakopywał głęboko, a która zawsze wypływała na wierzch, by go dręczyć. Kolidowała z setką innych, równie kąśliwych myśli. Każda walczyła o atencje i każda zabierała mu cenne minuty snu.
Artemis potrząsnął gwałtownie głową, by opuścić celę swych myśli, po czym łapczywie wypił wodę. Przetarł usta rękawem swojego płaszcza. Słuchał uważnie o kolejnej osobie, którą przyszło mu przepytać. Jessie, która tworzyła cuda z wikliny, pełna emocji, mająca pod opieką swoją córkę. Kiwnął do swojej siostry, przekazując tym samym, że rozumie. Wiedział, że będzie musiał podejść do wywiadu nieco inaczej niż z Randallem.
- Artemis Lovegood. Archiwista Podziemnego Ministerstwa Magii, bardzo miło mi panie poznać. - przywitał się z Jessie i jej córką. Dziewczynka zawstydziła się na słowo pani, ale zaraz do żywego zainteresowała się Dyrdymałem, który lewitował za plecami swojego właściciela. Gdy próbowała do niego doskoczyć, wolumin wzbijał się nieco wyżej, leciutko drgając, jakby z irytacji. Artemis uśmiechnął się wyrozumiale, choć wolałby, by narzędzia jego pracy zostawione były w spokoju. - Tak, mam sporo pytań odnośnie ataków w Derbyshire. Nie ma problemu, proszę kontynuować pracę.
Artemis po raz kolejny wyczarował sobie siedzisko i wziął się do pracy. Zadawał Jessie identyczne pytania, co wcześniej Randallowi, notował dodatkowe informacje, potwierdzał te stare, które zgadzały się z perspektywą jednorękiego. Przepołowił śliwkę od Sue na pół, wyrzucił pestkę w stronę lasu i zjadł owoc.
W paru miejscach na pergaminie znalazły się zamaszyste i zdobne znaki zapytania. Tyczyły się głównie luk w narracji świadków oraz zaginionych ludzi, o których wspomnieli jego rozmówcy. Podobny znak znalazł się również przy akapicie o spalonym kościele na wzgórzu. Sama Jessie nie znała żadnych szczegółów na temat listopadowego mordu na mugolach. Nagle stało się jednak coś alarmującego. Chorowita Laurie, która wciąż cierpiała na katar, przestała interesować się Dyrdymałem i zwróciła się do Artemisa:
- Widziałam mężczyznę i kobietę. Tam, gdy to wszystko miało miejsce. - Laurie wskazała palcem wzgórze ze szczątkami kościoła. - Mieli na sobie piękne płaszcze, takie, jakich nie widziałam w życiu. Byli straszni i piękni.
Artemis zanotował wszystko, co powiedziała dziewczynka. Jessie, będąc w szoku, że jej córka znalazła się tak blisko Rycerzy Walpurgii i własnej śmierci, zaczęła wypytywać dziewczynkę:
- Laurie, co ty opowiadasz? Co ty tam robiłaś? Byłaś tam sama?
Artemis nie patrzył na nie, spojrzał za to na swoją siostrę, że zrobił, co mógł. Jednocześnie wciąż pisał, uwieczniał wszystko to, co mówiła dziewczynka. Pewnie było to wciąż zbyt mało, by dokładnie zidentyfikować sprawców, ale był to jakiś progres. Postanowił, że odwiedzi miejsce zbrodni.
Cierpliwie opowiadała bratu w jakim stanie zastała obóz oraz jakie działania podjęła, by polepszyć panującą w nim sytuację - podsumowanie było całkiem budujące dla niej samej, dzięki niemu zauważyła, jak wiele udało się zrobić we względnie krótkim czasie, bo o sile współpracy i o tym, że razem łatwiej góry przenosić, wiedziała od dawna. Sue bardzo zależało, by poczynić jak najwięcej prac jeszcze w okresie zawieszenia broni, kiedy było bezpieczniej i łatwiej, później sprawy na powrót się skomplikują. Wyjaśniła Artemisowi tyle, ile sama była w stanie - o odpędzaniu zwierząt, tworzeniu ogrodu oraz korzystaniu z zasobów okolicy, o rozesłanych listach, prośbach, zaopatrzeniu, lekach, o tym jak z Primą warzyły eliksiry w jej leśnej chatce i o tym, że przed nią jeszcze zabezpieczenia oraz szkolenie z obrony przed czarną magią, zaplanowane na jutro oraz najbliższe dni - miała w nim przedstawić najważniejsze zasady, by choć trochę zwiększyć szanse czarownic. Wspomniała o każdej spalonej wiosce z okolicy, odwiedziła je tuż przed zawitaniem do obozu, nosząc w pamięci krzywdę, jaką wyrządzono mieszkańcom.
- Musisz porozmawiać jeszcze z samą Niną, ona najdokładniej przedstawi ci historię tego obozu, na pewno uzupełni moje opowieści i powie, jak poradziła sobie z organizacją w najtrudniejszym momencie, kiedy nic tu nie było - podpowiedziała. - Ona może pomóc spiąć parę faktów, chociaż jeśli chodzi o ataki, jej wiedza ogranicza się do miejsca jej zamieszkania - resztę usłyszała od innych z obozu i może chcieć streścić ci wszystko, dlatego lepiej od razu zawęzić pytania - sam na pewno to zauważy, ale wolała brata uprzedzić. Nina nie była gadatliwa, była konkretna - jej sposób przedstawiania faktów mógłby wprowadzić w błąd, mogła brzmieć, jakby była wszędzie, podczas gdy tylko streszczałaby wszystkie historie, do których miała świetną pamięć. Sue mogła wierzyć na słowo, że nic nie zostało przekręcone, ale Artemisa pewnie taka kolej rzeczy nie zadowalała, musiał mieć pewność.
Kiedy Artemis zajmował się wywiadem, Sue postanowiła zaopiekować się Laurie - w milczeniu plotła jej fantazyjną fryzurę, pragnąc zrobić jej na głowie urocze gniazdko z warkoczyków. Efekt mógł być trochę pokraczny, ale kiedy mała przejrzała się w wiadrze z wodą, wydawała się zachwycona - to było najważniejsze. W tym samym czasie Jessie wytrwale zaplatała wiklinę i choć dzielnie walczyła ze łzami, jej cierpienie było widoczne gołym okiem. Sue z zaskoczeniem zerknęła na dziewczynkę, która nagle odezwała się z niespodziewaną informacją - jasnowłosa natychmiast wymieniła spojrzenia z jej matką, podzielając jej zmartwienie, nie odezwała się jednak, dając Artemisowi wykonywać pracę. Małej udało się opisać pobieżnie wspomniane osoby, później zaś wraz z bliźniakiem dali im ochłonąć, żegnając się.
- Tego się nie spodziewałam - przyznała Sue w zamyśleniu. - Dzieci nie powinny widzieć takich okrucieństw - dodała ze smutnym westchnieniem. - Powinnam zająć się materiałami do jutrzejszego szkolenia, Artie. Wybaczysz mi, jeśli zostawię cię z Niną sam na sam? Chyba że wolisz dotrzeć do niej na sam koniec - jeśli tak, możemy przejść się teraz do Amandy. Jest najstarsza w obozie - podsunęła, gotowa zdać się na przeczucie brata.
- Musisz porozmawiać jeszcze z samą Niną, ona najdokładniej przedstawi ci historię tego obozu, na pewno uzupełni moje opowieści i powie, jak poradziła sobie z organizacją w najtrudniejszym momencie, kiedy nic tu nie było - podpowiedziała. - Ona może pomóc spiąć parę faktów, chociaż jeśli chodzi o ataki, jej wiedza ogranicza się do miejsca jej zamieszkania - resztę usłyszała od innych z obozu i może chcieć streścić ci wszystko, dlatego lepiej od razu zawęzić pytania - sam na pewno to zauważy, ale wolała brata uprzedzić. Nina nie była gadatliwa, była konkretna - jej sposób przedstawiania faktów mógłby wprowadzić w błąd, mogła brzmieć, jakby była wszędzie, podczas gdy tylko streszczałaby wszystkie historie, do których miała świetną pamięć. Sue mogła wierzyć na słowo, że nic nie zostało przekręcone, ale Artemisa pewnie taka kolej rzeczy nie zadowalała, musiał mieć pewność.
Kiedy Artemis zajmował się wywiadem, Sue postanowiła zaopiekować się Laurie - w milczeniu plotła jej fantazyjną fryzurę, pragnąc zrobić jej na głowie urocze gniazdko z warkoczyków. Efekt mógł być trochę pokraczny, ale kiedy mała przejrzała się w wiadrze z wodą, wydawała się zachwycona - to było najważniejsze. W tym samym czasie Jessie wytrwale zaplatała wiklinę i choć dzielnie walczyła ze łzami, jej cierpienie było widoczne gołym okiem. Sue z zaskoczeniem zerknęła na dziewczynkę, która nagle odezwała się z niespodziewaną informacją - jasnowłosa natychmiast wymieniła spojrzenia z jej matką, podzielając jej zmartwienie, nie odezwała się jednak, dając Artemisowi wykonywać pracę. Małej udało się opisać pobieżnie wspomniane osoby, później zaś wraz z bliźniakiem dali im ochłonąć, żegnając się.
- Tego się nie spodziewałam - przyznała Sue w zamyśleniu. - Dzieci nie powinny widzieć takich okrucieństw - dodała ze smutnym westchnieniem. - Powinnam zająć się materiałami do jutrzejszego szkolenia, Artie. Wybaczysz mi, jeśli zostawię cię z Niną sam na sam? Chyba że wolisz dotrzeć do niej na sam koniec - jeśli tak, możemy przejść się teraz do Amandy. Jest najstarsza w obozie - podsunęła, gotowa zdać się na przeczucie brata.
how would you feel
if you were the sunset
sailing alone
behind the mountains?
how would you feel
if you were the sunrise
woke up at dawn
once in a lifetime?
if you were the sunset
sailing alone
behind the mountains?
how would you feel
if you were the sunrise
woke up at dawn
once in a lifetime?
Godziny mijały na zbieraniu i uwiecznianych informacji. Pomoc Susanne okazała się niezbędna, datego Artemis w pewnym momencie zatrzymał siostrę. Gdy spacerowała, a on trzymał się kilka kroków za nią, położył rękę na jej ramieniu. Sue odwróciła się z pytającym spojrzeniem, a wtedy Artemis, w przypływie wielkiej miłości, przytulił ją mocno do piersi i nic nie mówiąc, trwał. Nie zważał ani na ludzi wokół, ani na to, że zjawił się tu w roli pracownika Ministerstwa. Trwał w tym uścisku, czując zapach mieszaniny owoców, bzu oraz mroźnego powietrza. Tym pachniała jego siostra. Znał dobrze ten zapach. Gdy ją tulił, zawsze musiał się nieco pochylić.
Susanne była jedyną osobą, którą bez skrępowania obdarowywał fizyczną bliskością - Artemis zwykle unikał podobnych gestów, a sam dotyk przyprawiał go czasem o nieprzyjemny dreszcz. Zupełnie jakby ktoś rozpoczynał inwazję na jego osobistą przestrzeń. Nie był świadomy tego problemu, tym bardziej, że relacja z jego siostrą należała do najbezpieczniejszych w całym jego życiu.
- Spokojnie, dam sobie radę, Sue. Powodzenia z przygotowaniami. Pewnie skończę za około godzinę, to wtedy cię znajdę i jeśli będę do czegoś przydatny, chętnie pomogę. Podejdę najpierw do Niny, a jeśli starczy mi czasu i siły to Amanda zostanie na koniec.
I wtedy się rozdzielili. Artemis przeszedł z Niną od razu do rzeczy - inaczej się z tą imponującą kobietą po prostu nie dało. Oto wyniki dzisiejszej pracy Lovegooda:
W ataku na wioskę i kościół zginęło dwadzieścia osób (trzy kobiety, siedemnastu mężczyzn), a około pięćdziesięciu zostało rannych. Dziewięcioro dzieci straciło obojga rodziców. Zdecydowana większość domów spłonęła doszczętnie, co doprowadziło do drastycznego kryzysu bezdomności. Obóz miał niedostateczną ilość ochroniarzy - w przypadku ataku z zaskoczenia nie udałoby się Zakonowi ochronić większości obozowiczów. Nie było też wątpliwości, kto stał za masakrą, lecz miejscowi nie potrafili dokładnie zidentyfikować zbrodniarzy. Jedynie Laurie Evans wspomniała z nieco większymi szczegółami o parze śmierciożerców, którzy mieli na sumieniu wiernych pobliskiego kościoła. Czystki przeprowadzili 16 listopada 1957 roku. Atak na wioskę wydarzył się później, był osobną misją i został zorganizowany przez zdecydowanie bardziej liczebną grupę.
Artemis bardzo żałował, że nie miał żadnego aparatu, by udokumentować obóz i zniszczenia na zdjęciach. Niech to licho, niechże Ministerstwo przyłoży się nieco bardziej do zapewnienia sprzętu swoim pracownikom, pomyślał z wyrzutem Artemis. Rozumiał jednak, że kryzys finansowy dotykał absolutnie każdego.
Po podsumowaniu rozmów i naniesieniu ostatecznych poprawek w swoich notatkach, przekazał kilkanaście stronic Dyrdymałowi. Ten, czując, że jego właściciel zbliża się z dużym plikiem dokumentów, zaczął z zadowoleniem kłapać okładkami. Jednak zanim otworzył się przed archiwistą, czekał magiczną rymowankę. Artemis odchrząknął więc i wyraźnie wyrecytował:
- Dyrdymale, jakże wspaniale mieć cię przy sobie! Wartościowy woluminie, w twoim wnętrzu nic nie zginie!
Dzieciaki, które wciąż krążyły gdzieś w ich pobliżu, były zachwycone, a sam Dyrdymał zastygł w powietrzu. Gdyby nie fakt, że w bezruchu wisiał nad ziemią, nie odróżniałby się niczym od starej, otwartej księgi. Artemis z pieczołowitością zarchiwizował wszelkie zdobyte dziś informacje. Następnie zaczął szukać swojej siostry, która być może potrzebowała dodatkowej pary rąk do pracy.
/zt x2
Susanne była jedyną osobą, którą bez skrępowania obdarowywał fizyczną bliskością - Artemis zwykle unikał podobnych gestów, a sam dotyk przyprawiał go czasem o nieprzyjemny dreszcz. Zupełnie jakby ktoś rozpoczynał inwazję na jego osobistą przestrzeń. Nie był świadomy tego problemu, tym bardziej, że relacja z jego siostrą należała do najbezpieczniejszych w całym jego życiu.
- Spokojnie, dam sobie radę, Sue. Powodzenia z przygotowaniami. Pewnie skończę za około godzinę, to wtedy cię znajdę i jeśli będę do czegoś przydatny, chętnie pomogę. Podejdę najpierw do Niny, a jeśli starczy mi czasu i siły to Amanda zostanie na koniec.
I wtedy się rozdzielili. Artemis przeszedł z Niną od razu do rzeczy - inaczej się z tą imponującą kobietą po prostu nie dało. Oto wyniki dzisiejszej pracy Lovegooda:
W ataku na wioskę i kościół zginęło dwadzieścia osób (trzy kobiety, siedemnastu mężczyzn), a około pięćdziesięciu zostało rannych. Dziewięcioro dzieci straciło obojga rodziców. Zdecydowana większość domów spłonęła doszczętnie, co doprowadziło do drastycznego kryzysu bezdomności. Obóz miał niedostateczną ilość ochroniarzy - w przypadku ataku z zaskoczenia nie udałoby się Zakonowi ochronić większości obozowiczów. Nie było też wątpliwości, kto stał za masakrą, lecz miejscowi nie potrafili dokładnie zidentyfikować zbrodniarzy. Jedynie Laurie Evans wspomniała z nieco większymi szczegółami o parze śmierciożerców, którzy mieli na sumieniu wiernych pobliskiego kościoła. Czystki przeprowadzili 16 listopada 1957 roku. Atak na wioskę wydarzył się później, był osobną misją i został zorganizowany przez zdecydowanie bardziej liczebną grupę.
Artemis bardzo żałował, że nie miał żadnego aparatu, by udokumentować obóz i zniszczenia na zdjęciach. Niech to licho, niechże Ministerstwo przyłoży się nieco bardziej do zapewnienia sprzętu swoim pracownikom, pomyślał z wyrzutem Artemis. Rozumiał jednak, że kryzys finansowy dotykał absolutnie każdego.
Po podsumowaniu rozmów i naniesieniu ostatecznych poprawek w swoich notatkach, przekazał kilkanaście stronic Dyrdymałowi. Ten, czując, że jego właściciel zbliża się z dużym plikiem dokumentów, zaczął z zadowoleniem kłapać okładkami. Jednak zanim otworzył się przed archiwistą, czekał magiczną rymowankę. Artemis odchrząknął więc i wyraźnie wyrecytował:
- Dyrdymale, jakże wspaniale mieć cię przy sobie! Wartościowy woluminie, w twoim wnętrzu nic nie zginie!
Dzieciaki, które wciąż krążyły gdzieś w ich pobliżu, były zachwycone, a sam Dyrdymał zastygł w powietrzu. Gdyby nie fakt, że w bezruchu wisiał nad ziemią, nie odróżniałby się niczym od starej, otwartej księgi. Artemis z pieczołowitością zarchiwizował wszelkie zdobyte dziś informacje. Następnie zaczął szukać swojej siostry, która być może potrzebowała dodatkowej pary rąk do pracy.
/zt x2
Strona 4 z 4 • 1, 2, 3, 4
Kościół na wzgórzu
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Derbyshire