Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Derbyshire
Kościół na wzgórzu
Strona 3 z 4 • 1, 2, 3, 4
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Kościół na wzgórzu
Na wzgórzu, nieopodal trzech wiosek znajduje się maleńki kościółek, skromny, zaniedbany, bardzo niepozorny. Okoliczni mieszkańcy jednak dobrze znają to miejsce i kapłanów, którzy opiekują się świątynią. Od lat te same twarze i te same słowa docierające do wiernych prosto ze skromnego ołtarza. Z zewnątrz kamienna budowla wydaje się opuszczona, wewnątrz jednak wciąż znaleźć można modlących się. Pieśń ze wzgórza niesie się aż do oddalonych domów. Za kościołem znajduje się również niewielki cmentarz otoczony kruszącym się ogrodzeniem, ale od dawna już nikogo tam nie chowano. Wyryte na nagrobkach daty wskazują na zeszłe stulecie. Zdaje się, że to miejsce ma już za sobą swoje najpiękniejsza lata, choć wciąż odbywają się tam uroczystości. Przez popękane witraże niezmiennie przemyka światło rozpalane pod starym dachem, z nadzieją i w oddaniu.
Nie.
W głowie Silasa głos był ostry i zimny, przypominał otaczające ich powietrze, które nadal wżerało się w odkrytą skórę. Bolało podobnie - tysiące małych igieł przebijających warstwę cienką niczym kartka, zniszczoną przez brak snu. Mógłby przysiąc, że czuł jak wolno płyną w jego żyłach, jak z każdym oddechem zbliżają się do serca.
Po porostu leżysz. Silas zamknął oczy, na moment jedynie, pragnąc poczuć to, o czym mówił Michael. Świat oddalający się od ciebie powoli, rozmazujące się krawędzie, błoga nicość w ciele, błoga nicość wokół - tylko cichnące bicie własnego serca. Czy mężczyzna przeżył to na własnej skórze? Szybka reakcja, wyciągnięta przed siebie różdżka - bardziej niż prawdopodobne. Ale żył, prawda? Przynajmniej większość jego żyła.
- Pamiętam to inaczej - słowa zabrzmiały słabo lecz niepokojąco beztrosko. Pamiętał nie tylko inaczej, pamiętał też świetnie. Jego śmierć była przecież inna, była wolna i metodyczna niczym serie małych dźgnięć, trwała dniami spędzonymi w zimnych ścianach opuszczonych budynków, nocami ułożonymi wzdłuż ślepych uliczek. Jego śmierć nie miała prawa dawać wytchnienia od walki i od bólu, bo jego śmierć była pierwszą taką walką i bólem w jego życiu. Dlatego kiedy siedział tak pod zimną ścianą, trzęsąc się z gorączki, nie mógł poczuć ulgi, którą czuł Michael. Mógł tylko płakać płaczem samotnego dziecka, wzywać imię martwej matki i modlić się do świętych, w których nie wierzył.
Nosił w sobie tamte drobne blizny i czuł jak pieką, kiedy patrzył tak w twarz Tonksa, kolejny raz zbyt nachalnie. Namaluję cię. Namaluję twoje blizny, bo musisz mieć ich tysiące i ten smutek w oczach. Widać go nawet kiedy jesteś taki śmiały i tak pewnie podnosisz podbródek. Zimny żołnierz gotów zapewnić, że nie zostawi mnie na mrozie. Silas kiwnął jedynie głową jakby chciał dać znać, że wierzy. Zakon był nadzieją, a nadziei trzeba było ufać, choćby niechętnie.
Nie chciał już niczego, wzrok wędrował w stronę kościoła, a jednak nie chciał żeby mężczyzna odchodził. Jakaś część jego nie uważała, by rozmowa była skończona. Dlatego mówił, dlatego słuchał - brzmienia zaklęcia, szybkich sprzeciwów. Myślał o Szkocji i schowanym na jej północy miasteczku częściej niż myślał o sobie. Chciał wiedzieć czy wciąż tam jest i jak długo jeszcze będzie, i czy o tej wojnie mieszkańcy też słuchają w radiu w pubie. Czy resztki jego wspomnień są bezpieczne.
Nie. Nie chciał widzieć jak płoną.
- Jeszcze - pociągnął jedynie, zdobiąc słowo głębokim westchnieniem. - Mam więcej niż mugolskie korzenie, mugole mnie wychowali - dodał ciszej i szybko pożałował, ze nie ugryzł się w język. A jednak mówili dalej, snuł historię o kościele w Shandwick, o mugolskiej wojnie, a potem słuchał Michaela, spijając każde jego słowo, uważnie przekręcając je w głowie.
- Chciała wam dać iluzję normalności - skomentował, ale ton wybrzmiał pytaniem. Może wiedziała już wtedy jakie krzywdy potrafi wyrządzić magia. Uniósł lekko podbródek i zaśmiał się krótko, nieco gorzko, słysząc jego kolejną historię. Bezpieczny w Biurze Aurorów, przy najbliższych, a i jego w końcu dopadła wojna. Nie ta zrzucająca bomby na miasta, ale równie okrutna i równie bezsensowna. - Kiedy skończyła się wojna, byłem dzieciakiem w Hogwarcie. Wróciłem do domu latem, a w miasteczku nadal była bieda. Chyba nie zauważyłem kiedy dobiegła końca tamta tragedia i zaczęła się ta - opowiadał leniwie, a głos zadrżał przy ostatnich słowach.
I wtedy padła rękawiczka. Zaskoczenie na twarzy mężczyzny można było docisnąć na trzymanym w kieszeni szkicowniku. Przez ten krótki moment Silas widział zmianę w tych zimnych oczach - topniejący lód. Sam chyba też się zdziwił, choć starał się nie dać tego po sobie poznać. A wiec zabrał mu coś co nie było jedynie przedmiotem. Zabrał mu wspomnienie, pamiątkę, fragment czegoś większego i ważniejszego. Silas Macaulay - wiejski chłopak wyrzucony na ulicę, kieszonkowiec i złośliwa żmija - poczuł jak wyrzuty sumienia wypalają mu żołądek.
- Twoja matka - powtórzył za nim, a oczy wróciły do jego twarzy. - Ja... Byłem chyba zły, wezwaliście mnie na to przesłuchanie, a ja...Chciałem tylko coś zabrać. Cokolwiek. Akurat miałeś w kieszeni - ton miał łagodny, brwi ściągnęły się lekko. Nie miał pojęcia czy Tonks zauważył, że zniknęła. - Zatrzymałem ją, wszystko zatrzymuje. I oddam, naprawdę oddam - odchrząknął, chcąc ukryć załamanie w głosie. - Wiem jak to jest. Po swojej miałem tylko talię tarota i musiałem...Musiałem ją sprzedać. Nie powinno się zostawiać wspomnień na ulicy. - Dlatego oddam Oddam oddam. Przysięgam.
W głowie Silasa głos był ostry i zimny, przypominał otaczające ich powietrze, które nadal wżerało się w odkrytą skórę. Bolało podobnie - tysiące małych igieł przebijających warstwę cienką niczym kartka, zniszczoną przez brak snu. Mógłby przysiąc, że czuł jak wolno płyną w jego żyłach, jak z każdym oddechem zbliżają się do serca.
Po porostu leżysz. Silas zamknął oczy, na moment jedynie, pragnąc poczuć to, o czym mówił Michael. Świat oddalający się od ciebie powoli, rozmazujące się krawędzie, błoga nicość w ciele, błoga nicość wokół - tylko cichnące bicie własnego serca. Czy mężczyzna przeżył to na własnej skórze? Szybka reakcja, wyciągnięta przed siebie różdżka - bardziej niż prawdopodobne. Ale żył, prawda? Przynajmniej większość jego żyła.
- Pamiętam to inaczej - słowa zabrzmiały słabo lecz niepokojąco beztrosko. Pamiętał nie tylko inaczej, pamiętał też świetnie. Jego śmierć była przecież inna, była wolna i metodyczna niczym serie małych dźgnięć, trwała dniami spędzonymi w zimnych ścianach opuszczonych budynków, nocami ułożonymi wzdłuż ślepych uliczek. Jego śmierć nie miała prawa dawać wytchnienia od walki i od bólu, bo jego śmierć była pierwszą taką walką i bólem w jego życiu. Dlatego kiedy siedział tak pod zimną ścianą, trzęsąc się z gorączki, nie mógł poczuć ulgi, którą czuł Michael. Mógł tylko płakać płaczem samotnego dziecka, wzywać imię martwej matki i modlić się do świętych, w których nie wierzył.
Nosił w sobie tamte drobne blizny i czuł jak pieką, kiedy patrzył tak w twarz Tonksa, kolejny raz zbyt nachalnie. Namaluję cię. Namaluję twoje blizny, bo musisz mieć ich tysiące i ten smutek w oczach. Widać go nawet kiedy jesteś taki śmiały i tak pewnie podnosisz podbródek. Zimny żołnierz gotów zapewnić, że nie zostawi mnie na mrozie. Silas kiwnął jedynie głową jakby chciał dać znać, że wierzy. Zakon był nadzieją, a nadziei trzeba było ufać, choćby niechętnie.
Nie chciał już niczego, wzrok wędrował w stronę kościoła, a jednak nie chciał żeby mężczyzna odchodził. Jakaś część jego nie uważała, by rozmowa była skończona. Dlatego mówił, dlatego słuchał - brzmienia zaklęcia, szybkich sprzeciwów. Myślał o Szkocji i schowanym na jej północy miasteczku częściej niż myślał o sobie. Chciał wiedzieć czy wciąż tam jest i jak długo jeszcze będzie, i czy o tej wojnie mieszkańcy też słuchają w radiu w pubie. Czy resztki jego wspomnień są bezpieczne.
Nie. Nie chciał widzieć jak płoną.
- Jeszcze - pociągnął jedynie, zdobiąc słowo głębokim westchnieniem. - Mam więcej niż mugolskie korzenie, mugole mnie wychowali - dodał ciszej i szybko pożałował, ze nie ugryzł się w język. A jednak mówili dalej, snuł historię o kościele w Shandwick, o mugolskiej wojnie, a potem słuchał Michaela, spijając każde jego słowo, uważnie przekręcając je w głowie.
- Chciała wam dać iluzję normalności - skomentował, ale ton wybrzmiał pytaniem. Może wiedziała już wtedy jakie krzywdy potrafi wyrządzić magia. Uniósł lekko podbródek i zaśmiał się krótko, nieco gorzko, słysząc jego kolejną historię. Bezpieczny w Biurze Aurorów, przy najbliższych, a i jego w końcu dopadła wojna. Nie ta zrzucająca bomby na miasta, ale równie okrutna i równie bezsensowna. - Kiedy skończyła się wojna, byłem dzieciakiem w Hogwarcie. Wróciłem do domu latem, a w miasteczku nadal była bieda. Chyba nie zauważyłem kiedy dobiegła końca tamta tragedia i zaczęła się ta - opowiadał leniwie, a głos zadrżał przy ostatnich słowach.
I wtedy padła rękawiczka. Zaskoczenie na twarzy mężczyzny można było docisnąć na trzymanym w kieszeni szkicowniku. Przez ten krótki moment Silas widział zmianę w tych zimnych oczach - topniejący lód. Sam chyba też się zdziwił, choć starał się nie dać tego po sobie poznać. A wiec zabrał mu coś co nie było jedynie przedmiotem. Zabrał mu wspomnienie, pamiątkę, fragment czegoś większego i ważniejszego. Silas Macaulay - wiejski chłopak wyrzucony na ulicę, kieszonkowiec i złośliwa żmija - poczuł jak wyrzuty sumienia wypalają mu żołądek.
- Twoja matka - powtórzył za nim, a oczy wróciły do jego twarzy. - Ja... Byłem chyba zły, wezwaliście mnie na to przesłuchanie, a ja...Chciałem tylko coś zabrać. Cokolwiek. Akurat miałeś w kieszeni - ton miał łagodny, brwi ściągnęły się lekko. Nie miał pojęcia czy Tonks zauważył, że zniknęła. - Zatrzymałem ją, wszystko zatrzymuje. I oddam, naprawdę oddam - odchrząknął, chcąc ukryć załamanie w głosie. - Wiem jak to jest. Po swojej miałem tylko talię tarota i musiałem...Musiałem ją sprzedać. Nie powinno się zostawiać wspomnień na ulicy. - Dlatego oddam Oddam oddam. Przysięgam.
the voice that urged Orpheus
When her body was found, I'd be the choiceless hope in grief that drove him underground
Drgnął lekko, gdy pamięć rozmówcy poruszyła w nim niezdrową ciekawość, niepożądane współczucie, niepowstrzymaną chęć zadania zbyt osobistych pytań. Jak to pamiętasz, jak to jest umierać? Przeżyłem to tylko raz, a muszę się liczyć z tym, że...
Na (nie?)szczęście przerwał im złodziejski żebrak albo żebraczy złodziej, a moment minął. Wspomnienie przenikliwego zimna rozmyło się, zupełnie jak norweskie gwiazdy przed oczyma nowonarodzonego wilkołaka i umierającego aurora. Znów trzeba było skupić się na rzeczach praktycznych, bo śmierć nadejdzie przecież sama. Zbierała już przecież swoje żniwo, kawałek po kawałku.
Mimo wszystko, słowa Silasa nadal dźwięczały mu w głowie - nawet po tym, gdy złodziej już dawno zniknął na horyzoncie, broń została zawieszona, a oni stali pod względnie bezpiecznym kościołem. Prędko odwrócił wzrok, bo i sam Szkot patrzył na niego zbyt przenikliwie, zbyt natarczywie.
Nie chcę twojego współczucia ani, co gorsza, zrozumienia. To zbyt piękne dary, by ich utrata potem nie bolała, a zbyt wielu ludzi już pokładało we mnie wiarę i ją straciło. Lepiej wierzyć w idee, w pieśń Feniksa - one nie mogą rozczarować, nie powinny.
-Mnie też wychowali, ale to pewnie wiesz z plakatów. - uśmiechnął się słabo. Ojciec, nauczyciele, koledzy - szlama Michael Tonks wyrastał w mugolskim świecie, a jego mama czarodziejka sprawiała idealne pozory, że też do niego należy.
Iluzja normalności? Nie myślał o tym w ten sposób, ale przytaknął.
-Mhm. Była mugolaczką. - była. Boleśnie mówić o niej w czasie przeszłym, ale zdążył już się trochę przyzwyczaić. Też musiała doświadczyć na własnej skórze szykanów i obelg i obcości, ale nie rozmawiała o tym z synem dopóki nie poszedł do Hogwartu. Wtedy był zbyt dumnym i durnym nastolatkiem, by porozmawiać z nią szczerze, wtedy miał jej za złe te tajemnice. Dopiero teraz rozumiał, że chciała ich wszystkich chronić. Nie wiedziała przecież, że nadejdzie wojna i że wszyscy poza najmłodszą siostrą odkryją w sobie magię, a łatwiej jest być mugolem w swoim świecie niż mieszańcem w niczyim.
Przynajmniej zdążył zaznać trochę beztroski i szczęścia, pomiędzy wojnami. Silas, najwyraźniej, nie.
-Zaznałeś więc kiedyś własnej iluzji normalności? - zapytał cicho. Każdy przecież zasługiwał na chwilę zapomnienia - o ile potrafił jej całkowicie nie spieprzyć, jak Michael Tonks.
Gdy już otrząsnął się z przedziwnej mieszanki nadziei, tęsknoty i zaskoczenia, bez trudu zauważył, że i jego rozmówca zrzucił kolejną ze swoich masek. Szyderczy uśmiech powoli znikał z jego twarzy w trakcie całej konwersacji, ale wreszcie Szkot wyzbył się i tego ostatniego cienia złośliwości - i nagle nie wyglądał już jak arogancki złodziejaszek, a jak zagubiony chłopak, dzieciak właściwie. Zająknął się nawet tak, jak na samym początku aresztowania, zanim odzyskał język w gębie, rezon i bezczelność.
Tym razem to Mike nagle pożałował. Może był dla niego zbyt surowy. Niekoniecznie teraz, gdy musiał dbać o swoją wartą worek galeonów skórę - ale wtedy, na pewno.
-Daj spokój. - wzruszył ramionami, porzucając wreszcie ton gliniarza. Teraz zabrzmiał zaskakująco ciepło, jakby łagodnie uspokajał kursanta, któremu znowu coś nie wyszło sparingu. -Ja... - nie wiedział, czy też powinien się tłumaczyć, ale nie wszyscy aurorzy są tacy, ja nie byłem taki -...zawsze zajmowałem się poważniejszymi podejrzeniami. Byłeś moją pierwszą sprawą po powrocie do Biura z... - palce odruchowo muskały już lewy bark, jak zawsze, gdy blizny piekły fantomowym bólem, ale Michael powstrzymał się w połowie gestu, wpół zdania. -Po wypadku przy pracy. - poprawił się szybko i odwrócił wzrok.
Zacisnął lekko szczękę. Nadal pamiętał swoją złość, gdy złodziejaszek uciekł mu sprzed nosa i gdy zorientował się, co utracił. Tamte emocje nadal się w nim tliły, nadal chciał odzyskać zgubę, ale...
-Mam drugą. Rękawiczkę. - ...ale już nie mógł go potępiać, bo przez ostatnie pół roku stał się dokładnie taki sam. Pamiętał czarną sakiewkę w gwiazdy, którą zabrał tylko dlatego, by zatrzeć ślady po szpiegowaniu w okolicach rządowego budynku, która okazała się czyjąś pamiątką po zmarłym bracie. Pamiętał jego równie czarne oczy i... Nieważne, pamiętał też, że pragnął przecież tamtej kradzieży, pieniędzy, jedzenia, że wtedy tłumaczył się zakonnymi pobudkami, ale wiedział już, czym jest pusty żołądek. Tamten auror, który aresztował wtedy Silasa, wiedział zaskakująco mało. -I już wiem, jak to jest kraść. - wzruszył lekko ramionami. Ten prawie nieznajomy był drugą osobą, której to przyznawał, ale kto lepiej zrozumie złodzieja niż inny kieszonkowiec?
Zresztą, to nie tak jakby okazjonalna kradzież była gorsza od wszystkich innych zarzutów, jakie postawi rebeliantowi prawo. Zaskakująco łatwo było stracić kompas moralny, gdy nie miało się już nic innego do stracenia.
-Wszystko zatrzymujesz, a musiałeś sprzedać pamiątkę po mamie? - zapytał, marszcząc lekko brwi. Nie bądź głupi, sprzedaj i resztę.
Chyba w głębi serca nie wierzył, że Silas odda mu tą rękawiczkę.
Zapatrzył się gdzieś w przestrzeń, na wieżę kościoła
-Zabili ją dwa miesiące przed naszym spotkaniem. W Ministerstwie, podczas przesłuchań mugolaków. Pracowała tam całe życie, jako urzędniczka. - i tak się odwdzięczyli, pomyślał z goryczą, ślepy na inne oczywiste i bolesne analogie.
Na przykład na fakt, że w kilka tygodni po wysłaniu go do na niemalże samobójczą misję do Azkabanu, własny przełożony zdawał się mieć pretensje o psychologiczne skutki uboczne. Michael ufał mu zbyt ślepo, by dostrzec w tym cokolwiek niepokojącego.
-To... czym jest przy tym rękawiczka? - wzruszył lekko ramionami, powracając spojrzeniem do Silasa. To nie twoja wina.
Na (nie?)szczęście przerwał im złodziejski żebrak albo żebraczy złodziej, a moment minął. Wspomnienie przenikliwego zimna rozmyło się, zupełnie jak norweskie gwiazdy przed oczyma nowonarodzonego wilkołaka i umierającego aurora. Znów trzeba było skupić się na rzeczach praktycznych, bo śmierć nadejdzie przecież sama. Zbierała już przecież swoje żniwo, kawałek po kawałku.
Mimo wszystko, słowa Silasa nadal dźwięczały mu w głowie - nawet po tym, gdy złodziej już dawno zniknął na horyzoncie, broń została zawieszona, a oni stali pod względnie bezpiecznym kościołem. Prędko odwrócił wzrok, bo i sam Szkot patrzył na niego zbyt przenikliwie, zbyt natarczywie.
Nie chcę twojego współczucia ani, co gorsza, zrozumienia. To zbyt piękne dary, by ich utrata potem nie bolała, a zbyt wielu ludzi już pokładało we mnie wiarę i ją straciło. Lepiej wierzyć w idee, w pieśń Feniksa - one nie mogą rozczarować, nie powinny.
-Mnie też wychowali, ale to pewnie wiesz z plakatów. - uśmiechnął się słabo. Ojciec, nauczyciele, koledzy - szlama Michael Tonks wyrastał w mugolskim świecie, a jego mama czarodziejka sprawiała idealne pozory, że też do niego należy.
Iluzja normalności? Nie myślał o tym w ten sposób, ale przytaknął.
-Mhm. Była mugolaczką. - była. Boleśnie mówić o niej w czasie przeszłym, ale zdążył już się trochę przyzwyczaić. Też musiała doświadczyć na własnej skórze szykanów i obelg i obcości, ale nie rozmawiała o tym z synem dopóki nie poszedł do Hogwartu. Wtedy był zbyt dumnym i durnym nastolatkiem, by porozmawiać z nią szczerze, wtedy miał jej za złe te tajemnice. Dopiero teraz rozumiał, że chciała ich wszystkich chronić. Nie wiedziała przecież, że nadejdzie wojna i że wszyscy poza najmłodszą siostrą odkryją w sobie magię, a łatwiej jest być mugolem w swoim świecie niż mieszańcem w niczyim.
Przynajmniej zdążył zaznać trochę beztroski i szczęścia, pomiędzy wojnami. Silas, najwyraźniej, nie.
-Zaznałeś więc kiedyś własnej iluzji normalności? - zapytał cicho. Każdy przecież zasługiwał na chwilę zapomnienia - o ile potrafił jej całkowicie nie spieprzyć, jak Michael Tonks.
Gdy już otrząsnął się z przedziwnej mieszanki nadziei, tęsknoty i zaskoczenia, bez trudu zauważył, że i jego rozmówca zrzucił kolejną ze swoich masek. Szyderczy uśmiech powoli znikał z jego twarzy w trakcie całej konwersacji, ale wreszcie Szkot wyzbył się i tego ostatniego cienia złośliwości - i nagle nie wyglądał już jak arogancki złodziejaszek, a jak zagubiony chłopak, dzieciak właściwie. Zająknął się nawet tak, jak na samym początku aresztowania, zanim odzyskał język w gębie, rezon i bezczelność.
Tym razem to Mike nagle pożałował. Może był dla niego zbyt surowy. Niekoniecznie teraz, gdy musiał dbać o swoją wartą worek galeonów skórę - ale wtedy, na pewno.
-Daj spokój. - wzruszył ramionami, porzucając wreszcie ton gliniarza. Teraz zabrzmiał zaskakująco ciepło, jakby łagodnie uspokajał kursanta, któremu znowu coś nie wyszło sparingu. -Ja... - nie wiedział, czy też powinien się tłumaczyć, ale nie wszyscy aurorzy są tacy, ja nie byłem taki -...zawsze zajmowałem się poważniejszymi podejrzeniami. Byłeś moją pierwszą sprawą po powrocie do Biura z... - palce odruchowo muskały już lewy bark, jak zawsze, gdy blizny piekły fantomowym bólem, ale Michael powstrzymał się w połowie gestu, wpół zdania. -Po wypadku przy pracy. - poprawił się szybko i odwrócił wzrok.
Zacisnął lekko szczękę. Nadal pamiętał swoją złość, gdy złodziejaszek uciekł mu sprzed nosa i gdy zorientował się, co utracił. Tamte emocje nadal się w nim tliły, nadal chciał odzyskać zgubę, ale...
-Mam drugą. Rękawiczkę. - ...ale już nie mógł go potępiać, bo przez ostatnie pół roku stał się dokładnie taki sam. Pamiętał czarną sakiewkę w gwiazdy, którą zabrał tylko dlatego, by zatrzeć ślady po szpiegowaniu w okolicach rządowego budynku, która okazała się czyjąś pamiątką po zmarłym bracie. Pamiętał jego równie czarne oczy i... Nieważne, pamiętał też, że pragnął przecież tamtej kradzieży, pieniędzy, jedzenia, że wtedy tłumaczył się zakonnymi pobudkami, ale wiedział już, czym jest pusty żołądek. Tamten auror, który aresztował wtedy Silasa, wiedział zaskakująco mało. -I już wiem, jak to jest kraść. - wzruszył lekko ramionami. Ten prawie nieznajomy był drugą osobą, której to przyznawał, ale kto lepiej zrozumie złodzieja niż inny kieszonkowiec?
Zresztą, to nie tak jakby okazjonalna kradzież była gorsza od wszystkich innych zarzutów, jakie postawi rebeliantowi prawo. Zaskakująco łatwo było stracić kompas moralny, gdy nie miało się już nic innego do stracenia.
-Wszystko zatrzymujesz, a musiałeś sprzedać pamiątkę po mamie? - zapytał, marszcząc lekko brwi. Nie bądź głupi, sprzedaj i resztę.
Chyba w głębi serca nie wierzył, że Silas odda mu tą rękawiczkę.
Zapatrzył się gdzieś w przestrzeń, na wieżę kościoła
-Zabili ją dwa miesiące przed naszym spotkaniem. W Ministerstwie, podczas przesłuchań mugolaków. Pracowała tam całe życie, jako urzędniczka. - i tak się odwdzięczyli, pomyślał z goryczą, ślepy na inne oczywiste i bolesne analogie.
Na przykład na fakt, że w kilka tygodni po wysłaniu go do na niemalże samobójczą misję do Azkabanu, własny przełożony zdawał się mieć pretensje o psychologiczne skutki uboczne. Michael ufał mu zbyt ślepo, by dostrzec w tym cokolwiek niepokojącego.
-To... czym jest przy tym rękawiczka? - wzruszył lekko ramionami, powracając spojrzeniem do Silasa. To nie twoja wina.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Wychowali go mugole, tak jak wychowali Silasa. Ślad smutnego uśmiechu na moment ozdobił podłużną twarz i mógłby przysiąc, iż jakoś cieplej zrobiło mu się na sercu. Zawsze przecież czuł się tak bliski mugolskiego świata, nierzadko miał wrażenie, że to tam właśnie powinien znaleźć dom. Nie było dla niego miejsca wśród czarodziei, nawet jeżeli magia tak znacząco odbijała się na jego życiu, pulsowała w długiej, hebanowej różdżce, którą nosił przy sobie niczym broń i dawała cząstki życia jego obrazom, gdy cienie przesuwały się po nich nocami. A jednak to mugole go wychowali, to oni nauczyli go żyć, trzymać sztućce i pędzel, stawiać litery na papierze i uciekać przed niebezpieczeństwami. Wiedział - nie, był pewien! - że za ich bezpieczeństwo był gotów umierać. W końcu jego życie było niewielkie i porozrywane na kawałki - te które zostały zawdzięczał im właśnie. Ludziom z miasteczka, człowiekowi, który zabrał go z ulicy. Swojej matce.
Wspomnienie zabolało, a kiedy doszły do niego kolejne słowa Tonksa, ożyło nagle przed jego oczami, przyprawiając o mdłości. Jego pełna nadziei, młoda twarz pędząca do rodzinnego domu, by powiedzieć jej, że czeka ich lepsze życie. Ruiny chatki, czarna dziura w ich lesie. Glowa była taka ciężka, mróz wżarł się głębiej - przez płaszcz, mięsnie, kości, do serca. Śmierdzi spalenizną, czemu wciąż śmierdzi spalenizną? Miał wrażenie, że szare niebo zza chmur znów wyciąga ku niemu pazury, a kiedy chciał uciec wzrokiem, ziemia zadrgała ostrzegawczo. Zacisnął zęby, próbując odgonić nadchodzącą falę lęku, pragnąc uciszyć te cholerne kreatury ze swojej głowy. Ze swoich obrazów.
- Moja też - wydusił słabo, czując jak twarz bladnie. A jednak wygrał, palce które ściskały jego ramię odpuściły, a zaciśnięte płuca znów pozwoliły oddychać. Panika wisiała and nim ciężko, ale na razie pozwalała mu żyć, jakby hodowała go jeszcze nim w końcu pożre go w całości. - Ale mówili o niej, ze jest czarownicą, w moim miasteczku. - mówił dalej, przekonany, że uda mu się uspokoić, gdy tylko wsłucha się w swój własny głos. Zdołał nawet kolejny raz się uśmiechnąć i sam siebie zaskoczył tym momentem szczerego uśmiechu, który choć wysłał w przestrzeń, bez wątpienia kierował ku rozmówcy.
Nie mógł pozbyć się wrażenia, że mężczyzna patrzy na niego trochę inaczej. Jego oczy złagodniały i twarz wydała się przyjemniejsza. Przystojna w ten klasyczny, chłodny sposób, ale Silas po krótkim badawczym spojrzeniu był w stanie dostrzec w niej dobro. Kryło się pod powiekami, u nasady jasnych włosów, w zaciśniętych ustach. Nie byłby w stanie tego namalować. Umiał dawać życie tylko rzeczom koszmarnym, te piękne nadal uciekały z jego płócien w panice.
- Nie wiem - przyznał całkowicie szczerze, kiedy padło jego pytanie. Normalność, nie miał pojęcia czym była. - Czasem w Hogwarcie, jako nastolatek. Byłem straszną szują, ale dobrze się bawiłem - Krótki, slaby śmiech wyrwał się z zaciśniętego gardła.
Coś we wspomnieniu tamtego przesłuchania wywoływało w nim złość i rozbawianie jednocześnie. Był taki zaskoczony, taki niepewny i na początku ręce trzęsły mu się jak szalone. Zagłodzony chłopak w za dużych ubraniach, z gniewem w podkrążonych oczach. A tamten mężczyzna- tamten Auror, który teraz nie przypominał Michaela Tonksa - był poważny, surowy i taki porządny. Jak od linijki. Ktoś taki mógł się nim co najwyżej brzydzić. Nic wiec dziwnego, iż Silas rzucił mu zaskoczone spojrzenie, gdy ten wspomniał o wypadku.
- To były głupie plotki - wyrzucił z siebie pośpiesznie, w głowie karcąc się za to, iż zachowuje się jakby znowu był na przesłuchaniu. - Mówili tak o mnie, to znaczy, mówią dalej. Nawet nie wiesz ile głupich rzeczy...czarna magia, nekromancja, podobno zbieram kości i rozkopuję groby - głos wybrzmiał rozbawieniem, szczerym i niezłośliwym. - To nieprawda. Wtedy byłem tylko przestraszonym gówniarzem - prychnął. Jestem nim dalej, choć teraz mam gdzie spać i co jeść. Zazwyczaj. - A ty wydawałeś się taki ważny. Nie znosiłem tej myśli, byłem wściekły na świat, to wszystko. Głupie. - Głupie. Nigdy nie przestałem taki być i wiem, ze to widzisz. Od samego początku widziałeś, że nie jestem warty złamanego sykla.
Wszyscy to widzą.
Jeszcze jeden uśmiech, ich częstotliwość przestałą go dziwić. Wiec wiedział już jak to jest kraść (uczymy się tego, gdy przychodzi potrzeba) i nadal miał drugą rękawiczkę. Fala ulgi była chłodna, ale przyjemna. Na moment Silas miał ochotę przestać się biczować - na moment tylko.
- Zatrzymuję drobiazgi. Rękawiczki bez pary, tanią biżuterię, metalowe papierośnice - wymieniał spokojnie, ponownie wracając do niego wzrokiem. - Książki, lubię zostawiać książki. - Wzruszył lekko ramionami. Przyglądał się profilowi Tonksa wpatrzonego w dal. - Teraz mnie na to stać, no wiesz, na takie pierdoły. Wtedy nawet stara talia tarota była zbyt wartościowa. Nie ochroniła mnie przed życiem na ulicy, ale może dała mi dodatkowy dzień... - istnienia, życia, bycia po prostu. Westchnął cicho.
Znów zabolało. Pracowała jako urzędniczka, a oni po prostu ją zabili. Twarz Silasa wykrzywiła, brwi ściągnęły i gniew błysnął w jasnych oczach. Dlatego Michael tu był i dlatego Silas nigdy by go nie wydał, choćby miał ponownie sczeznąć chory na ulicy. Mogliby go torturować, mogliby mu odciąć palce, jeden po drugim i trzymać go na różdżce z ostrym Crucio na ustach tak długo, że w końcu zostałaby z niego tylko skorupa w katatonii. Żałowałby jedynie, że martwy nie mógłby usłyszeć trzasku skręcanego karku szmalcownika ni dostrzec głowy Ministra turlającej się między nogami mieszkańców Londynu.
- W ministerstwie... - powtórzył za nim, jakby nie dowierzał, choć na twarzy jasno malowało się zrozumienie. Wierzył w to bardziej niż w cokolwiek innego. W okrucieństwo nigdy nie przestawał wierzyć. Ciężkie milczenie narastało między nimi, ale nie wynikało z niezręczności. Silas zbierał myśli, a zazwyczaj miał ich za dużo. - Michael - odezwał się w końcu, twardo wypowiadając jego imię, znane mu z listo gończych. - Wiem, że masz mnie za żmiję z ulicy, nie ma w tym wiele kłamstwa, ale ja...Chcę po prostu żebyś wiedział, że jeżeli jest coś co mogę... - przerwał, czując jak ciepło wstępuje na policzki i jak niesamowicie głupio mu się robi. Sam już nie wiedział o czym mówił. - Gdybym mógł pomóc, tobie pomóc, komukolwiek, po prostu...powiedz - wydusił.
Wiem, że nie mogę.
Ale jestem.
Wspomnienie zabolało, a kiedy doszły do niego kolejne słowa Tonksa, ożyło nagle przed jego oczami, przyprawiając o mdłości. Jego pełna nadziei, młoda twarz pędząca do rodzinnego domu, by powiedzieć jej, że czeka ich lepsze życie. Ruiny chatki, czarna dziura w ich lesie. Glowa była taka ciężka, mróz wżarł się głębiej - przez płaszcz, mięsnie, kości, do serca. Śmierdzi spalenizną, czemu wciąż śmierdzi spalenizną? Miał wrażenie, że szare niebo zza chmur znów wyciąga ku niemu pazury, a kiedy chciał uciec wzrokiem, ziemia zadrgała ostrzegawczo. Zacisnął zęby, próbując odgonić nadchodzącą falę lęku, pragnąc uciszyć te cholerne kreatury ze swojej głowy. Ze swoich obrazów.
- Moja też - wydusił słabo, czując jak twarz bladnie. A jednak wygrał, palce które ściskały jego ramię odpuściły, a zaciśnięte płuca znów pozwoliły oddychać. Panika wisiała and nim ciężko, ale na razie pozwalała mu żyć, jakby hodowała go jeszcze nim w końcu pożre go w całości. - Ale mówili o niej, ze jest czarownicą, w moim miasteczku. - mówił dalej, przekonany, że uda mu się uspokoić, gdy tylko wsłucha się w swój własny głos. Zdołał nawet kolejny raz się uśmiechnąć i sam siebie zaskoczył tym momentem szczerego uśmiechu, który choć wysłał w przestrzeń, bez wątpienia kierował ku rozmówcy.
Nie mógł pozbyć się wrażenia, że mężczyzna patrzy na niego trochę inaczej. Jego oczy złagodniały i twarz wydała się przyjemniejsza. Przystojna w ten klasyczny, chłodny sposób, ale Silas po krótkim badawczym spojrzeniu był w stanie dostrzec w niej dobro. Kryło się pod powiekami, u nasady jasnych włosów, w zaciśniętych ustach. Nie byłby w stanie tego namalować. Umiał dawać życie tylko rzeczom koszmarnym, te piękne nadal uciekały z jego płócien w panice.
- Nie wiem - przyznał całkowicie szczerze, kiedy padło jego pytanie. Normalność, nie miał pojęcia czym była. - Czasem w Hogwarcie, jako nastolatek. Byłem straszną szują, ale dobrze się bawiłem - Krótki, slaby śmiech wyrwał się z zaciśniętego gardła.
Coś we wspomnieniu tamtego przesłuchania wywoływało w nim złość i rozbawianie jednocześnie. Był taki zaskoczony, taki niepewny i na początku ręce trzęsły mu się jak szalone. Zagłodzony chłopak w za dużych ubraniach, z gniewem w podkrążonych oczach. A tamten mężczyzna- tamten Auror, który teraz nie przypominał Michaela Tonksa - był poważny, surowy i taki porządny. Jak od linijki. Ktoś taki mógł się nim co najwyżej brzydzić. Nic wiec dziwnego, iż Silas rzucił mu zaskoczone spojrzenie, gdy ten wspomniał o wypadku.
- To były głupie plotki - wyrzucił z siebie pośpiesznie, w głowie karcąc się za to, iż zachowuje się jakby znowu był na przesłuchaniu. - Mówili tak o mnie, to znaczy, mówią dalej. Nawet nie wiesz ile głupich rzeczy...czarna magia, nekromancja, podobno zbieram kości i rozkopuję groby - głos wybrzmiał rozbawieniem, szczerym i niezłośliwym. - To nieprawda. Wtedy byłem tylko przestraszonym gówniarzem - prychnął. Jestem nim dalej, choć teraz mam gdzie spać i co jeść. Zazwyczaj. - A ty wydawałeś się taki ważny. Nie znosiłem tej myśli, byłem wściekły na świat, to wszystko. Głupie. - Głupie. Nigdy nie przestałem taki być i wiem, ze to widzisz. Od samego początku widziałeś, że nie jestem warty złamanego sykla.
Wszyscy to widzą.
Jeszcze jeden uśmiech, ich częstotliwość przestałą go dziwić. Wiec wiedział już jak to jest kraść (uczymy się tego, gdy przychodzi potrzeba) i nadal miał drugą rękawiczkę. Fala ulgi była chłodna, ale przyjemna. Na moment Silas miał ochotę przestać się biczować - na moment tylko.
- Zatrzymuję drobiazgi. Rękawiczki bez pary, tanią biżuterię, metalowe papierośnice - wymieniał spokojnie, ponownie wracając do niego wzrokiem. - Książki, lubię zostawiać książki. - Wzruszył lekko ramionami. Przyglądał się profilowi Tonksa wpatrzonego w dal. - Teraz mnie na to stać, no wiesz, na takie pierdoły. Wtedy nawet stara talia tarota była zbyt wartościowa. Nie ochroniła mnie przed życiem na ulicy, ale może dała mi dodatkowy dzień... - istnienia, życia, bycia po prostu. Westchnął cicho.
Znów zabolało. Pracowała jako urzędniczka, a oni po prostu ją zabili. Twarz Silasa wykrzywiła, brwi ściągnęły i gniew błysnął w jasnych oczach. Dlatego Michael tu był i dlatego Silas nigdy by go nie wydał, choćby miał ponownie sczeznąć chory na ulicy. Mogliby go torturować, mogliby mu odciąć palce, jeden po drugim i trzymać go na różdżce z ostrym Crucio na ustach tak długo, że w końcu zostałaby z niego tylko skorupa w katatonii. Żałowałby jedynie, że martwy nie mógłby usłyszeć trzasku skręcanego karku szmalcownika ni dostrzec głowy Ministra turlającej się między nogami mieszkańców Londynu.
- W ministerstwie... - powtórzył za nim, jakby nie dowierzał, choć na twarzy jasno malowało się zrozumienie. Wierzył w to bardziej niż w cokolwiek innego. W okrucieństwo nigdy nie przestawał wierzyć. Ciężkie milczenie narastało między nimi, ale nie wynikało z niezręczności. Silas zbierał myśli, a zazwyczaj miał ich za dużo. - Michael - odezwał się w końcu, twardo wypowiadając jego imię, znane mu z listo gończych. - Wiem, że masz mnie za żmiję z ulicy, nie ma w tym wiele kłamstwa, ale ja...Chcę po prostu żebyś wiedział, że jeżeli jest coś co mogę... - przerwał, czując jak ciepło wstępuje na policzki i jak niesamowicie głupio mu się robi. Sam już nie wiedział o czym mówił. - Gdybym mógł pomóc, tobie pomóc, komukolwiek, po prostu...powiedz - wydusił.
Wiem, że nie mogę.
Ale jestem.
the voice that urged Orpheus
When her body was found, I'd be the choiceless hope in grief that drove him underground
Przeważnie to Michael mroził ludzi chłodnym, przenikliwym spojrzeniem - przynajmniej w pracy, gdy wchodził w wyuczoną rolę surowego aurora, gdy każda rozmowa była potencjalnym przesłuchaniem. Spostrzegawczy i surowy, próbował mieć na oku ich ręce i wychwycić każdy nerwowy tik na twarzy, świadom, że od jego oceny zależy bezpieczeństwo wszystkich wkoło. W Norwegii, na przykład, tragicznie się pomylił.
Tym razem, co zdarzało się rzadko, Silas wpatrywał się w niego równie natarczywie. Jakby też chciał przejrzeć go na wylot, zedrzeć z twarzy maskę - choć w przypadku Tonksa była to raczej zbroja. Dopiero, gdy spojrzenie młodzieńca na moment stało się nieobecne, gdy kontaktu wzrokowego zabrakło - dopiero wtedy Michael uświadomił sobie, jak intensywna była jasna zieleń jego wzroku.
Próbujesz znaleźć upiorne natchnienie do swoich obrazów, czy skorzystać z okazji i przejrzeć "sławę" z plakatów? - przemknęło mu przez myśl, choć przeczuwał przecież, że chodziło o coś jeszcze innego. Przynajmniej czuł się widziany.
Sam nadal przyglądał się Silasowi, wychwytując drżące powieki i zaciśnięte zęby.
Widział i wiedział jak to jest, gdy człowieka ścigały demony. Ciebie też?
Słowa o matce, z pozoru niewiele znaczące, przebudziły jednocześnie współczucie i podejrzliwość.
-...nie miała tam...nieprzyjemności? - zapytał cicho, ostrożnie. Choć jakaś jego część chciała odwzajemnić uśmiech, tak szczery i ciepły, to najpierw musiał pozbyć się chłodnych podejrzeń, strasznych i smutnych zarazem.
Niegdyś myślał, że jego matka nie czarowała dlatego, by ich chronić. Dopiero potem, w Hogwarcie, zaczął czytać o płonących stosach i zastanawiać się, czy chroniła też siebie. To się już nie zdarzało, Kodeks Tajności spełniał swoją rolę, a w wielkiej stolicy nikt nie miał czasu na przesądy. Co jednak działo się w małych miasteczkach, na szkockiej prowincji...? Choć był gotów zginąć za mugoli, nie wypierał incydentów i historii nietolerancji, która niewątpliwie miała miejsce. Nie była żadnym powodem ani usprawiedliwieniem do bezmyślnej rzezi bezbronnych, kobiet i dzieci, urządzanej przez popleczników Czarnego Pana. Rozumiał jednak, że jeden incydent mógł pchnąć jedną osobę do osobistej wendetty i zawiesił na Silasie badawcze spojrzenie. Po chwili wzrok złagodniał, bo Szkot otwierał się coraz bardziej i wydawał się mówić szczerze. Fałszoskop w kieszeni płaszcza aurora milczał zresztą w ciągu ich całej rozmowy.
-Gryffindor? Też się tam dobrze bawiłem. - odgadł pogodniej. Złośliwość nie leżała w naturze Puchonów, na Krukona brunet nie wyglądał, a w Slytherinie nie wytrzymałby nikt wychowany przez mugoli.
Wychwycił zaskoczenie, a potem - a przynajmniej tak mu się zdawało - wychwycił również emocję, którą Silas starał się zamaskować rozbawieniem.
Smutny uśmiech, wzruszenie ramion. Pracował na ulicach zbyt długo, by osądzać biedotę. Podejrzenia to jedno, szczególnie gdy wśród brudnych zaułków kryli się czarnoksiężnicy, ale pogarda to co innego. Szczególnie, gdy...
-Wiem, jak to jest. - przerwał spontanicznie, zanim zdążył ugryźć się w język lub zdać sobie sprawę, że bez kontekstu likantropii jego słowa nie mają najmniejszego sensu. -Ludzie potrafią zmyślić najokrutniejsze plotki. - dodał ciszej.
Mieć cię za potwora tak długo, że aż zaczynasz im wierzyć - albo lękasz się, że w s z y s c y wkoło podzielają tą opinię.
-Przecież wiem, że to nieprawda. Sprawdzałem. Mollus nie wykryje tylko rozkopywania grobów. - zapewnił szybko, uśmiechając się blado.
Można by niemal pomyśleć, że chyba właśnie żartował.
Słuchał, uważnie. Głód nadal ściskał mu żołądek, ale docierało do niego, że zawsze miał gdzie spać.
-Znalazłeś kupców na te swoje obrazy? - zapytał z ciekawości, uświadamiając sobie, że nigdy ich nie widział. Tylko słyszał, z raportu spisanego po zeznaniach oburzonej donosicielki, że są ohydne.
Pewnie się myliła, jak w innych kwestiach.
-Matka... zdążyła ci coś wywróżyć, tym tarotem? Nigdy nie wierzyłem w takie rzeczy, nawet świadom istnienia jasnowidzów, mugolska szkoła nauczyła mnie sceptycyzmu, ale... w październiku ktoś postawił mi karty, które się sprawdziły. - "Będziesz pił, będziesz ulegał pokusom, zabraknie równowagi w twoim życiu, a tłumione przez tak długo emocje… nie igraj z ogniem." - ostrzegał francuski wróżbita z Doliny Godryka, a choć Michael pragnął go posłuchać, to Fenrir wszedł w sam środek pożaru. Poparzenia na sercu nadal bolały.
Od tamtej pory nie rozmawiał z nikim o kartach, a chyba podświadomie pragnął się przekonać, czy kogoś innego wróżba też potrafi tak przerazić.
W ministerstwie - czy mu się zdawało, czy w głosie Szkota pobrzmiało niedowierzanie?
-Jako jedną z pierwszych, ale przecież nie ją jedyną. - spojrzał mu głęboko w oczy, znacząco. Masz mugolską krew, musisz wiedzieć, że tacy jak ty stamtąd nie wracają.
A potem nie cofnął wzroku, choć miał taką ochotę, choć na twarz chłopaka wstąpiły dziwne rumieńce, niemalże chorobliwe.
-Silas. - zaprotestował odruchowo, nie mam cię za żmiję, nie narażaj się, przemyśl to, co właśnie zasugerowałeś. Może wydaje ci się, że nie masz wiele, ale wciąż masz względną anonimowość. Życie. Zdrowie. Przyszłość i nadzieję, bo pewnie jesteś o wiele normalniejszy ode mnie i nie zdążyłeś jeszcze zbyt wiele zepsuć.
Mimo wszystko, oferta była zbyt szczera, zbyt poważna, zbyt wiele go kosztowała - widział to przecież na pierwszy rzut oka - by ot, tak ją zbywać.
-Dziękuję. - ostatnia maska opadła, odezwał się miękko i ciepło, jak do kolegi, a nie podejrzanego. -Jeśli jesteśmy żmijami, to obydwoje. - wzruszył lekko ramionami.
Nie zaufa mu całkowicie ani go nie narazi, nie przy pierwszym spotkaniu, ale...
-Zatem znasz ulice, skoro na nich spałeś. Ja... nie mogę już bywać w Londynie. Jeśli trzeba by kiedyś pomóc komuś niewinnemu - cyrkowa tancerka, moje oczy i uszy, uwikłana w pieśń Feniksa o czym ci nie powiem bo łatwiej wierzyć w jej niewinność, a tak bezbronna zarazem -i bardzo upartemu... wskazałbyś tej osobie drogę? - mógłby mówić dalej, tak wiele osób potrzebowało pomocy. Mugolacy ukryci w Dziurawym Kotle i inni, którzy nie zdążyli się ewakuować. Ale dwójka osób nie zdoła uratować wszystkich, a Michael w pierwszej kolejności chciał zadbać o dziewczynę, dla której miał być jak ojciec, a którą na jej własne życzenie posłał w oko cyklonu.
Będzie musiał żyć z tym ciężarem, a jej kłopoty już nawiedzały go w koszmarach.
Oderwał wzrok od Silasa, taktownie dając mu czas do namysłu.
-Sprawdzę ten kościół. - wymamrotał, po to tu przecież był. Carpiene nic nie wykazało, więc Tonks otworzył drzwi szybkim Alohomora i...
...zapach spalenizny uderzył w nozdrza jeszcze intensywniej. Mike łudził się, że tylko wilkołacze podniebienie wychwyci w nim dawny cień palonego ciała, kilkumiesięczny i nie w pełni wywietrzały zapach śmierci.
Nie wiedział, że i Silas zna ten zapach z własnych wspomnień i koszmarów.
-Nie wchodź. - wydusił, gdy oczy przyzwyczaiły się do ciemności i gdy zobaczył na kamiennej posadzce ludzkie kości, wśród popiołów.
Cofnął się o krok, podświadomie usiłując odgrodzić chłopaka od strasznego widoku.
Nawet nie było kogo, czego pochować. Nie mógł już im pomóc. Zacisnął palce na różdżce, może jakieś zaklęcie zamknie te wrota na zawsze - tak jakby magia mogła zagwarantować im wieczny spokój.
Tym razem, co zdarzało się rzadko, Silas wpatrywał się w niego równie natarczywie. Jakby też chciał przejrzeć go na wylot, zedrzeć z twarzy maskę - choć w przypadku Tonksa była to raczej zbroja. Dopiero, gdy spojrzenie młodzieńca na moment stało się nieobecne, gdy kontaktu wzrokowego zabrakło - dopiero wtedy Michael uświadomił sobie, jak intensywna była jasna zieleń jego wzroku.
Próbujesz znaleźć upiorne natchnienie do swoich obrazów, czy skorzystać z okazji i przejrzeć "sławę" z plakatów? - przemknęło mu przez myśl, choć przeczuwał przecież, że chodziło o coś jeszcze innego. Przynajmniej czuł się widziany.
Sam nadal przyglądał się Silasowi, wychwytując drżące powieki i zaciśnięte zęby.
Widział i wiedział jak to jest, gdy człowieka ścigały demony. Ciebie też?
Słowa o matce, z pozoru niewiele znaczące, przebudziły jednocześnie współczucie i podejrzliwość.
-...nie miała tam...nieprzyjemności? - zapytał cicho, ostrożnie. Choć jakaś jego część chciała odwzajemnić uśmiech, tak szczery i ciepły, to najpierw musiał pozbyć się chłodnych podejrzeń, strasznych i smutnych zarazem.
Niegdyś myślał, że jego matka nie czarowała dlatego, by ich chronić. Dopiero potem, w Hogwarcie, zaczął czytać o płonących stosach i zastanawiać się, czy chroniła też siebie. To się już nie zdarzało, Kodeks Tajności spełniał swoją rolę, a w wielkiej stolicy nikt nie miał czasu na przesądy. Co jednak działo się w małych miasteczkach, na szkockiej prowincji...? Choć był gotów zginąć za mugoli, nie wypierał incydentów i historii nietolerancji, która niewątpliwie miała miejsce. Nie była żadnym powodem ani usprawiedliwieniem do bezmyślnej rzezi bezbronnych, kobiet i dzieci, urządzanej przez popleczników Czarnego Pana. Rozumiał jednak, że jeden incydent mógł pchnąć jedną osobę do osobistej wendetty i zawiesił na Silasie badawcze spojrzenie. Po chwili wzrok złagodniał, bo Szkot otwierał się coraz bardziej i wydawał się mówić szczerze. Fałszoskop w kieszeni płaszcza aurora milczał zresztą w ciągu ich całej rozmowy.
-Gryffindor? Też się tam dobrze bawiłem. - odgadł pogodniej. Złośliwość nie leżała w naturze Puchonów, na Krukona brunet nie wyglądał, a w Slytherinie nie wytrzymałby nikt wychowany przez mugoli.
Wychwycił zaskoczenie, a potem - a przynajmniej tak mu się zdawało - wychwycił również emocję, którą Silas starał się zamaskować rozbawieniem.
Smutny uśmiech, wzruszenie ramion. Pracował na ulicach zbyt długo, by osądzać biedotę. Podejrzenia to jedno, szczególnie gdy wśród brudnych zaułków kryli się czarnoksiężnicy, ale pogarda to co innego. Szczególnie, gdy...
-Wiem, jak to jest. - przerwał spontanicznie, zanim zdążył ugryźć się w język lub zdać sobie sprawę, że bez kontekstu likantropii jego słowa nie mają najmniejszego sensu. -Ludzie potrafią zmyślić najokrutniejsze plotki. - dodał ciszej.
Mieć cię za potwora tak długo, że aż zaczynasz im wierzyć - albo lękasz się, że w s z y s c y wkoło podzielają tą opinię.
-Przecież wiem, że to nieprawda. Sprawdzałem. Mollus nie wykryje tylko rozkopywania grobów. - zapewnił szybko, uśmiechając się blado.
Można by niemal pomyśleć, że chyba właśnie żartował.
Słuchał, uważnie. Głód nadal ściskał mu żołądek, ale docierało do niego, że zawsze miał gdzie spać.
-Znalazłeś kupców na te swoje obrazy? - zapytał z ciekawości, uświadamiając sobie, że nigdy ich nie widział. Tylko słyszał, z raportu spisanego po zeznaniach oburzonej donosicielki, że są ohydne.
Pewnie się myliła, jak w innych kwestiach.
-Matka... zdążyła ci coś wywróżyć, tym tarotem? Nigdy nie wierzyłem w takie rzeczy, nawet świadom istnienia jasnowidzów, mugolska szkoła nauczyła mnie sceptycyzmu, ale... w październiku ktoś postawił mi karty, które się sprawdziły. - "Będziesz pił, będziesz ulegał pokusom, zabraknie równowagi w twoim życiu, a tłumione przez tak długo emocje… nie igraj z ogniem." - ostrzegał francuski wróżbita z Doliny Godryka, a choć Michael pragnął go posłuchać, to Fenrir wszedł w sam środek pożaru. Poparzenia na sercu nadal bolały.
Od tamtej pory nie rozmawiał z nikim o kartach, a chyba podświadomie pragnął się przekonać, czy kogoś innego wróżba też potrafi tak przerazić.
W ministerstwie - czy mu się zdawało, czy w głosie Szkota pobrzmiało niedowierzanie?
-Jako jedną z pierwszych, ale przecież nie ją jedyną. - spojrzał mu głęboko w oczy, znacząco. Masz mugolską krew, musisz wiedzieć, że tacy jak ty stamtąd nie wracają.
A potem nie cofnął wzroku, choć miał taką ochotę, choć na twarz chłopaka wstąpiły dziwne rumieńce, niemalże chorobliwe.
-Silas. - zaprotestował odruchowo, nie mam cię za żmiję, nie narażaj się, przemyśl to, co właśnie zasugerowałeś. Może wydaje ci się, że nie masz wiele, ale wciąż masz względną anonimowość. Życie. Zdrowie. Przyszłość i nadzieję, bo pewnie jesteś o wiele normalniejszy ode mnie i nie zdążyłeś jeszcze zbyt wiele zepsuć.
Mimo wszystko, oferta była zbyt szczera, zbyt poważna, zbyt wiele go kosztowała - widział to przecież na pierwszy rzut oka - by ot, tak ją zbywać.
-Dziękuję. - ostatnia maska opadła, odezwał się miękko i ciepło, jak do kolegi, a nie podejrzanego. -Jeśli jesteśmy żmijami, to obydwoje. - wzruszył lekko ramionami.
Nie zaufa mu całkowicie ani go nie narazi, nie przy pierwszym spotkaniu, ale...
-Zatem znasz ulice, skoro na nich spałeś. Ja... nie mogę już bywać w Londynie. Jeśli trzeba by kiedyś pomóc komuś niewinnemu - cyrkowa tancerka, moje oczy i uszy, uwikłana w pieśń Feniksa o czym ci nie powiem bo łatwiej wierzyć w jej niewinność, a tak bezbronna zarazem -i bardzo upartemu... wskazałbyś tej osobie drogę? - mógłby mówić dalej, tak wiele osób potrzebowało pomocy. Mugolacy ukryci w Dziurawym Kotle i inni, którzy nie zdążyli się ewakuować. Ale dwójka osób nie zdoła uratować wszystkich, a Michael w pierwszej kolejności chciał zadbać o dziewczynę, dla której miał być jak ojciec, a którą na jej własne życzenie posłał w oko cyklonu.
Będzie musiał żyć z tym ciężarem, a jej kłopoty już nawiedzały go w koszmarach.
Oderwał wzrok od Silasa, taktownie dając mu czas do namysłu.
-Sprawdzę ten kościół. - wymamrotał, po to tu przecież był. Carpiene nic nie wykazało, więc Tonks otworzył drzwi szybkim Alohomora i...
...zapach spalenizny uderzył w nozdrza jeszcze intensywniej. Mike łudził się, że tylko wilkołacze podniebienie wychwyci w nim dawny cień palonego ciała, kilkumiesięczny i nie w pełni wywietrzały zapach śmierci.
Nie wiedział, że i Silas zna ten zapach z własnych wspomnień i koszmarów.
-Nie wchodź. - wydusił, gdy oczy przyzwyczaiły się do ciemności i gdy zobaczył na kamiennej posadzce ludzkie kości, wśród popiołów.
Cofnął się o krok, podświadomie usiłując odgrodzić chłopaka od strasznego widoku.
Nawet nie było kogo, czego pochować. Nie mógł już im pomóc. Zacisnął palce na różdżce, może jakieś zaklęcie zamknie te wrota na zawsze - tak jakby magia mogła zagwarantować im wieczny spokój.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Nic z tych rzeczy.
Silas nie szukał inspiracji, nie zaspokajał zainteresowania - Silas wołał o pomoc. Choć niemo, choć sam nie zdawał sobie z tego sprawy, uczepiał się twarzy Michaela Tonksa z cichą, podskórną desperacją. Szukał w niej zrozumienia, a im ciaśniej otulała go tańcząca w powietrzu panika, tym głośniej jasne, zielone oczy wołały o oparcie. Tylko jak i po co? Jak ten mężczyzna mógłby mu pomóc, skoro sam Silas od kilka lat nie wiedział czego potrzebuje i o co mógłby prosić.
Może tylko o to, żeby zapamiętał jego imię, jego nazwisko. Nie chciał wciąż być Zjawą, nie chciał być Malarzem Koszmarów - chciał być człowiekiem, nawet jeżeli bycie człowiekiem oznaczało bolesną śmiertelność.
Był szczery. Przestał okłamywać Tonksa i sam nie był pewien, w którym momencie to się stało. Kłamstwo było prz3ecież częścią jego, ale gdy stal tak blisko tego mężczyzny, umiał zmusić się jedynie do prawdomówności. Jakby oszustwo nie miało sensu, jakby przegrywało w ciągłej, wewnętrznej kalkulacji zysków i strat - chciał mówić prawdę, patrząc mu w oczy i oczekiwać jego reakcji. Widzieć delikatnie odbicia emocji, zmarszczki na równo ciosanej, jasnej twarzy.
- Miała- przytaknął więc bez chwili namysłu. W Shandwick matka była wiedźmą, która nie chodziła do kościoła i samotną wdową z dziwnym dzieckiem. Prowincja otoczyła ją masa plotek i okrutnych słów, a wiele ludzi w miasteczku odsuwało ich od siebie, jakby ten mały, biedny domek pod lasem był jedynym miejscem dla takich jak oni. Bo tacy jak oni nie byli częścią ich życia - byli niewygodną rysą na tle dobrze zorganizowanej, pobożnej społeczności pełnej ludzi, którzy unikali inności, bo tak śmiertelnie się jej bali. Szeptali za ich plecami, dzieci wytykały go palcami, matce odmawiano usług i wsparcia, a on wiedział, ze gdyby nie tamten staruszek, który trzymał Davinię jako swoją gosposię, nie przeżyliby wojny. I czasem, gdy ciemna noc wisiała nad głową, a smutek szczelnie zaciskał palce na gardle, Silas zastanawiał się, czy to świeca spaliła rodzinny dom z matką zamkniętą w środku. Zawsze gasiła je na noc i nie zamykała drzwi. Czemu uciekła?
Wiedźmy łatwo płoną - pluło jadem miasteczko - wystarczy kilka iskier.
Czuł, ze traci panowanie nad językiem, jakby wypił za dużo whisky. Spojrzenie Michaela było ciężkie, ale przyjemne i Silas nie chciał się mu opierać - otwierał się posłusznie, osłabiony dodatkowo twardą pięścią swojego lęku, który teraz znów się wycofał, ale on wiedział, że wróci. Czuł jego smród, jego pazury na swoim karku.
- Skąd wiedziałeś? - wyrwało mu się, gdy wspomniał o Gryffindorze, ale gdy tylko pytanie padło, Macaulay zdał sobie sprawę z tego jak głupie było. Prychnął sam do siebie cichym śmiechem. Nie było trudno się domyślić, był w końcu wygadany i butny, od wejścia gotowy na skok do gardła. - No tak, nie musisz odpowiadać... - Swój pozna swojego. Gryfoni mieli zdolność do znajdywania się wzajemnie choćby na końcu świata.
A potem pękł. Nie wiedział jak do tego doszło, ale emocje zlały go gwałtownie - nagłe i gorące, paliły tkanki do żywego, a Silas chciał krzyczeć, tłumaczyć, płakać i padać Tonksowi do stóp, na kolana. Mówił i mówił, a słowa przelatywały przez niego, jak przez palce i nim sie zorientował, Michael mówił także. Głupie plotki. Śledziły go do kiedy wstał na nogi na londyńskich ulicach i zaczął sam dbać o własne przetrwanie. Ręce złodzieja, twardy akcent i złośliwe usposobienie - nauczył się odsłaniać zęby, by odstraszać wściekłe psy. Ale wściekłe psy lubiły szczekać i warczeć, a gdy ich głosy odbijały się od ścian miasta, z murów wyjść mógł ktoś taki jak tamta kobieta - ta przez którą wylądował w biurze aurorów. Ohydne obrazy, okropny chłopak, zło wypisane na twarzy, rynsztokowy język, krew na dłoniach. Stara raszpla wierzyła w tamte okropne bajki i wiele z nich musiała opowiedzieć Michaelowi, a on nie mógł ich zignorować.
- Co mówią o tobie? Że jako obrzydliwy rebeliant pożerasz porządnych czarodziejów? - rzucił kpiąco, choć głos brzmiał słabo, a on czuł, że robi mu się znów coraz gorzej. Walczył. Nabierał do płuc powietrza na zapas, próbował uspokoić drżące ręce i wyostrzać wzrok.
Silas nie był potworem, był tylko dziwem. I wierzył w to, tak jak jego matka wierzyła w to, że jest odmieńcem.
- Mam kilku, czasem nawet płacą - mówił, mając nadzieję, ze te spokojne rozmowy przywrócą go na twardą i pewną powierzchnie zamarzniętej ziemi pod nimi. Uciekał, było coraz gorzej. - Kiedy dostaję zlecenie od kogoś lepiej postawionego, przebieram się i udaję jednego z nich. Dziwni bogacze lubią dziwne, pokręcone rzeczy, ale nie lubią biedy - westchnął głęboko, czując jak oddech drga w płucach.
Pomyślał o tarocie. Lubił patrzeć na rysunki arkany, lubił wyobrażać sobie, że każda z nich jest oddzielnym światem. Zawsze najbardziej podobała mu się wieża i diabeł. Były ciemne, ale piękne i matka zawsze wzdychała, gdy wypadały z talii. Powinien namalować własnego tarota - przeszło mu przez myśl - tarota, który przynosi tylko złe wróżby.
- Och, codziennie to robiła. Na wszystko - odparł nieco ciszej i uśmiechnął się słabo do siebie. Matka nie wierzyła w przyziemny świat, wierzyła jedynie magię, która nigdy nie płynęła w jej żyłach. Silas myślał czasem czy ojciec tego nie wykorzystał, czy nie zranił młodej dziewczyny, która pragnęła wierzyć w czary, a potem zostawił ją samą z...nim. Z dzieckiem, które potrafiło używać magii, ale które pewnie zniszczyło jej życie. - Co ci wywróżono? - spytał jeszcze, pragnąc podtrzymać konwersację i mając nadzieję, że wróżba była przyjemna lub przynajmniej neutralna. Parzył przy tym na Tonksa i myślał - co mogło być szczęściem kogoś takiego jak on? Czy czekała na niego rodzina, małe dzieci w wełnianych swetrach, rzucające mu się na szyje, gdy przekroczy wreszcie próg domu. Chłopiec z podobnie jasną cerą i dziewczynka z długimi, blond włosami ojca splecionymi w warkocz. Może kogoś kochał, może jakaś śliczna dziewczyna o szerokich biodrach i miękkich policzkach pisała mu listy i wypłakiwała jego imię w poduszkę. Wierzył, że Michael umiał kochać i wiedział doskonale, że miał większe serca niż Silas całą dusze.
Wtedy spojrzał mu w oczy, a spojrzenie było takie mocne i takie pewne, że Macaulay poczuł jak rozpada się kolejny raz, jednocześnie - o ironio! - łapiąc się tych oczu desperacko, by pozostać na ziemi. Nadal wołały go głosy jego koszmarów, ale teraz jasne oczy i głęboki głos działał jak tratwa ratunkowa. Nie puszczaj - myślał, słuchając jak Tonks mówi nadal, a im dłużej mówił, tym Silas coraz szerzej otwierał oczy.
- Wiem, wiem, ze nie jedyną - przytaknął słabo, cicho, bardziej do siebie niż do świata na zewnątrz. Świat poza nim bowiem znikał nadal. Boję się, że będę jednym z nich, wciąż się boję, choć tak pewnie patrzę śmierci w oczy.
Silas.
Zamrugał, jakby wybudzony z transu.
Dziękuję.
Prawie się uśmiechnął.
- Oczywiście - wypalił od razu. Nie musiał się zastanawiać. Jeżeli jego byle jaki żywot miał pomóc komuś, kto tego potrzebuje, niech będzie. - Znam miasto, miasto zna mnie...Są tam tacy, co mi ufają - tłumaczył, zaskakująco spokojnie, nadal patrząc mężczyźnie w oczy. - Nie urodziłem się tam, ale tam prawie umarłem i wytarłem masę ścieżek w tych okropnych miejscach. Mogę pomóc. Mogę prowadzić. Skoro nie możesz być w Londynie, ja mogę być tam twoimi oczami - przerwał, czując, że słowa znowu się łamią, więc odchrząknął i wbite w Tonksa spojrzenie spoważniało jeszcze. - Jeżeli chcesz.
A potem wszystko zniknęło.
Nie wiedział, w któym momencie przegrał walkę - kiedy Michael się odsunął, kiedy kościół się zbliżył, kiedy zawiał wiatr. Musze sprawdzić. Serce podeszło do gardła. Nie wchodź. Nie wchodź.
Nie wchodź do środka, Silas.
Nie wchodźcie do środka, zostawcie moją głowę, zostawcie mnie.
Krzyczały. Czuł jak wrzaski rozrywają bębenki, czul jak ogień spala go od środka. Smród był nie do wytrzymania i Silas wiedział, ze się dusi, gdy jego organizm odmawiał oddechu. Ściśnięte serce, gardło, płuca, żołądek - świat zniknął pod ciemną mgłą i zmieszał się z ciemnością sięgającą do niego z wnętrza rudery.
Za późno by się wycofać, więc ugrzązł na progu, a lęk pożerał go kawałek po kawałku. Miały odejść, walczył z nimi cały ten czas, ale przyszły - przyciągnął je zapach śmierci bijący ze ścian kościoła. Sylwetka Tonksa była bliska i odległa jedocześnie, ale pozostawała jedyną ludzką figurą wśród długich, połamanych potworów sięgających do niego z ciemności. Przyszły po niego.
I tym razem nie puszczą. Tym razem będzie musiał iść z nimi.
Zawsze, kiedy przychodziły jakaś cześć jego umierała, wiec musiał umrzeć trochę i teraz. Kolana zabolały, kiedy upadł na nie twardo, zabolały wnętrza dłoni, kiedy podparł się na nich, kładąc je gwałtownie na szorstkiej powierzchni. Patrzył na jaśniejącą skórę kościstych palców, a gdy tak patrzył łzy toczyły się po policzkach, a on się dusił. Nie mógł mówić, nie mógł sięgnąć po różdżkę, nie mógł nawet podnieść się na nogi. Drgał, a drżenie targało całym ciałem, każdym narządem, krwią w żyłach.
To tylko panika.
Tylko mała śmierć.
Silas nie szukał inspiracji, nie zaspokajał zainteresowania - Silas wołał o pomoc. Choć niemo, choć sam nie zdawał sobie z tego sprawy, uczepiał się twarzy Michaela Tonksa z cichą, podskórną desperacją. Szukał w niej zrozumienia, a im ciaśniej otulała go tańcząca w powietrzu panika, tym głośniej jasne, zielone oczy wołały o oparcie. Tylko jak i po co? Jak ten mężczyzna mógłby mu pomóc, skoro sam Silas od kilka lat nie wiedział czego potrzebuje i o co mógłby prosić.
Może tylko o to, żeby zapamiętał jego imię, jego nazwisko. Nie chciał wciąż być Zjawą, nie chciał być Malarzem Koszmarów - chciał być człowiekiem, nawet jeżeli bycie człowiekiem oznaczało bolesną śmiertelność.
Był szczery. Przestał okłamywać Tonksa i sam nie był pewien, w którym momencie to się stało. Kłamstwo było prz3ecież częścią jego, ale gdy stal tak blisko tego mężczyzny, umiał zmusić się jedynie do prawdomówności. Jakby oszustwo nie miało sensu, jakby przegrywało w ciągłej, wewnętrznej kalkulacji zysków i strat - chciał mówić prawdę, patrząc mu w oczy i oczekiwać jego reakcji. Widzieć delikatnie odbicia emocji, zmarszczki na równo ciosanej, jasnej twarzy.
- Miała- przytaknął więc bez chwili namysłu. W Shandwick matka była wiedźmą, która nie chodziła do kościoła i samotną wdową z dziwnym dzieckiem. Prowincja otoczyła ją masa plotek i okrutnych słów, a wiele ludzi w miasteczku odsuwało ich od siebie, jakby ten mały, biedny domek pod lasem był jedynym miejscem dla takich jak oni. Bo tacy jak oni nie byli częścią ich życia - byli niewygodną rysą na tle dobrze zorganizowanej, pobożnej społeczności pełnej ludzi, którzy unikali inności, bo tak śmiertelnie się jej bali. Szeptali za ich plecami, dzieci wytykały go palcami, matce odmawiano usług i wsparcia, a on wiedział, ze gdyby nie tamten staruszek, który trzymał Davinię jako swoją gosposię, nie przeżyliby wojny. I czasem, gdy ciemna noc wisiała nad głową, a smutek szczelnie zaciskał palce na gardle, Silas zastanawiał się, czy to świeca spaliła rodzinny dom z matką zamkniętą w środku. Zawsze gasiła je na noc i nie zamykała drzwi. Czemu uciekła?
Wiedźmy łatwo płoną - pluło jadem miasteczko - wystarczy kilka iskier.
Czuł, ze traci panowanie nad językiem, jakby wypił za dużo whisky. Spojrzenie Michaela było ciężkie, ale przyjemne i Silas nie chciał się mu opierać - otwierał się posłusznie, osłabiony dodatkowo twardą pięścią swojego lęku, który teraz znów się wycofał, ale on wiedział, że wróci. Czuł jego smród, jego pazury na swoim karku.
- Skąd wiedziałeś? - wyrwało mu się, gdy wspomniał o Gryffindorze, ale gdy tylko pytanie padło, Macaulay zdał sobie sprawę z tego jak głupie było. Prychnął sam do siebie cichym śmiechem. Nie było trudno się domyślić, był w końcu wygadany i butny, od wejścia gotowy na skok do gardła. - No tak, nie musisz odpowiadać... - Swój pozna swojego. Gryfoni mieli zdolność do znajdywania się wzajemnie choćby na końcu świata.
A potem pękł. Nie wiedział jak do tego doszło, ale emocje zlały go gwałtownie - nagłe i gorące, paliły tkanki do żywego, a Silas chciał krzyczeć, tłumaczyć, płakać i padać Tonksowi do stóp, na kolana. Mówił i mówił, a słowa przelatywały przez niego, jak przez palce i nim sie zorientował, Michael mówił także. Głupie plotki. Śledziły go do kiedy wstał na nogi na londyńskich ulicach i zaczął sam dbać o własne przetrwanie. Ręce złodzieja, twardy akcent i złośliwe usposobienie - nauczył się odsłaniać zęby, by odstraszać wściekłe psy. Ale wściekłe psy lubiły szczekać i warczeć, a gdy ich głosy odbijały się od ścian miasta, z murów wyjść mógł ktoś taki jak tamta kobieta - ta przez którą wylądował w biurze aurorów. Ohydne obrazy, okropny chłopak, zło wypisane na twarzy, rynsztokowy język, krew na dłoniach. Stara raszpla wierzyła w tamte okropne bajki i wiele z nich musiała opowiedzieć Michaelowi, a on nie mógł ich zignorować.
- Co mówią o tobie? Że jako obrzydliwy rebeliant pożerasz porządnych czarodziejów? - rzucił kpiąco, choć głos brzmiał słabo, a on czuł, że robi mu się znów coraz gorzej. Walczył. Nabierał do płuc powietrza na zapas, próbował uspokoić drżące ręce i wyostrzać wzrok.
Silas nie był potworem, był tylko dziwem. I wierzył w to, tak jak jego matka wierzyła w to, że jest odmieńcem.
- Mam kilku, czasem nawet płacą - mówił, mając nadzieję, ze te spokojne rozmowy przywrócą go na twardą i pewną powierzchnie zamarzniętej ziemi pod nimi. Uciekał, było coraz gorzej. - Kiedy dostaję zlecenie od kogoś lepiej postawionego, przebieram się i udaję jednego z nich. Dziwni bogacze lubią dziwne, pokręcone rzeczy, ale nie lubią biedy - westchnął głęboko, czując jak oddech drga w płucach.
Pomyślał o tarocie. Lubił patrzeć na rysunki arkany, lubił wyobrażać sobie, że każda z nich jest oddzielnym światem. Zawsze najbardziej podobała mu się wieża i diabeł. Były ciemne, ale piękne i matka zawsze wzdychała, gdy wypadały z talii. Powinien namalować własnego tarota - przeszło mu przez myśl - tarota, który przynosi tylko złe wróżby.
- Och, codziennie to robiła. Na wszystko - odparł nieco ciszej i uśmiechnął się słabo do siebie. Matka nie wierzyła w przyziemny świat, wierzyła jedynie magię, która nigdy nie płynęła w jej żyłach. Silas myślał czasem czy ojciec tego nie wykorzystał, czy nie zranił młodej dziewczyny, która pragnęła wierzyć w czary, a potem zostawił ją samą z...nim. Z dzieckiem, które potrafiło używać magii, ale które pewnie zniszczyło jej życie. - Co ci wywróżono? - spytał jeszcze, pragnąc podtrzymać konwersację i mając nadzieję, że wróżba była przyjemna lub przynajmniej neutralna. Parzył przy tym na Tonksa i myślał - co mogło być szczęściem kogoś takiego jak on? Czy czekała na niego rodzina, małe dzieci w wełnianych swetrach, rzucające mu się na szyje, gdy przekroczy wreszcie próg domu. Chłopiec z podobnie jasną cerą i dziewczynka z długimi, blond włosami ojca splecionymi w warkocz. Może kogoś kochał, może jakaś śliczna dziewczyna o szerokich biodrach i miękkich policzkach pisała mu listy i wypłakiwała jego imię w poduszkę. Wierzył, że Michael umiał kochać i wiedział doskonale, że miał większe serca niż Silas całą dusze.
Wtedy spojrzał mu w oczy, a spojrzenie było takie mocne i takie pewne, że Macaulay poczuł jak rozpada się kolejny raz, jednocześnie - o ironio! - łapiąc się tych oczu desperacko, by pozostać na ziemi. Nadal wołały go głosy jego koszmarów, ale teraz jasne oczy i głęboki głos działał jak tratwa ratunkowa. Nie puszczaj - myślał, słuchając jak Tonks mówi nadal, a im dłużej mówił, tym Silas coraz szerzej otwierał oczy.
- Wiem, wiem, ze nie jedyną - przytaknął słabo, cicho, bardziej do siebie niż do świata na zewnątrz. Świat poza nim bowiem znikał nadal. Boję się, że będę jednym z nich, wciąż się boję, choć tak pewnie patrzę śmierci w oczy.
Silas.
Zamrugał, jakby wybudzony z transu.
Dziękuję.
Prawie się uśmiechnął.
- Oczywiście - wypalił od razu. Nie musiał się zastanawiać. Jeżeli jego byle jaki żywot miał pomóc komuś, kto tego potrzebuje, niech będzie. - Znam miasto, miasto zna mnie...Są tam tacy, co mi ufają - tłumaczył, zaskakująco spokojnie, nadal patrząc mężczyźnie w oczy. - Nie urodziłem się tam, ale tam prawie umarłem i wytarłem masę ścieżek w tych okropnych miejscach. Mogę pomóc. Mogę prowadzić. Skoro nie możesz być w Londynie, ja mogę być tam twoimi oczami - przerwał, czując, że słowa znowu się łamią, więc odchrząknął i wbite w Tonksa spojrzenie spoważniało jeszcze. - Jeżeli chcesz.
A potem wszystko zniknęło.
Nie wiedział, w któym momencie przegrał walkę - kiedy Michael się odsunął, kiedy kościół się zbliżył, kiedy zawiał wiatr. Musze sprawdzić. Serce podeszło do gardła. Nie wchodź. Nie wchodź.
Nie wchodź do środka, Silas.
Nie wchodźcie do środka, zostawcie moją głowę, zostawcie mnie.
Krzyczały. Czuł jak wrzaski rozrywają bębenki, czul jak ogień spala go od środka. Smród był nie do wytrzymania i Silas wiedział, ze się dusi, gdy jego organizm odmawiał oddechu. Ściśnięte serce, gardło, płuca, żołądek - świat zniknął pod ciemną mgłą i zmieszał się z ciemnością sięgającą do niego z wnętrza rudery.
Za późno by się wycofać, więc ugrzązł na progu, a lęk pożerał go kawałek po kawałku. Miały odejść, walczył z nimi cały ten czas, ale przyszły - przyciągnął je zapach śmierci bijący ze ścian kościoła. Sylwetka Tonksa była bliska i odległa jedocześnie, ale pozostawała jedyną ludzką figurą wśród długich, połamanych potworów sięgających do niego z ciemności. Przyszły po niego.
I tym razem nie puszczą. Tym razem będzie musiał iść z nimi.
Zawsze, kiedy przychodziły jakaś cześć jego umierała, wiec musiał umrzeć trochę i teraz. Kolana zabolały, kiedy upadł na nie twardo, zabolały wnętrza dłoni, kiedy podparł się na nich, kładąc je gwałtownie na szorstkiej powierzchni. Patrzył na jaśniejącą skórę kościstych palców, a gdy tak patrzył łzy toczyły się po policzkach, a on się dusił. Nie mógł mówić, nie mógł sięgnąć po różdżkę, nie mógł nawet podnieść się na nogi. Drgał, a drżenie targało całym ciałem, każdym narządem, krwią w żyłach.
To tylko panika.
Tylko mała śmierć.
the voice that urged Orpheus
When her body was found, I'd be the choiceless hope in grief that drove him underground
Miała nieprzyjemności. Mugolka, zwana wiedźmą. Poczuł gorycz w gardle, odruchowo zacisnął usta - tak jakby nie chciał prowokować w Silasie podejrzeń, jakby nie chciał wiedzieć. Może nie chciał. Prościej było ignorować piekącą świadomość, że choć walczył i poświęcał życie za bezbronnych mugoli, to przecież nie byli do końca bezbronni, przecież to lata wrogości i agresji i incydentów doprowadziły ich wszystkich do tej wojny.
Bo ludzie są nieprzewidywalni, niezrozumiali, nieszczerzy w swojej dzikości. Prościej rzucić się na życie instynktownie, żarłocznie, bez mieszania - ale nie chcesz, nigdy nie chciałeś, niszczysz wszystko na naszej drodze, a ja bym się tym wszystkim nasycił. Drgnął nerwowo, po raz pierwszy od dawna słysząc jego myśli tak wyraźnie.
Wiedział, że dwa tygodnie styczniowego milczenia nie były nieobecnością, że jego prywatny demon tylko czeka na swoją okazję.
Na szczęście, zmienili temat. Domy w Hogwarcie. Temat prosty, bezpieczny.
-Jestem aurorem, uczyli mnie sztuki dedukcji. - zażartował, wzruszając ramionami. Zgadnięcie czyjegoś domu w Hogwarcie nie było wyrafinowanym przykładem sztuki detektywistycznej - może i nie był wiedźmim strażnikiem, ale rozwikłał w życiu bardziej skomplikowane zagadki. Może rozwikłałby nawet zagadkę emocji Silasa, może dostrzegłby ich gwałtowną burzę i jego nagłą słabość - pewnie tak, był spostrzegawczy, był uważny, ale...
Pożerasz, pożerasz, pożerasz, zadźwięczało mu głucho w głowie, a ciepły w gruncie rzeczy ton Silasa wywołał wspomnienia mrożące krew w żyłach.
Czasem chciał od nich uciec, a czasem wmówić sobie, że to nic takiego, niezbędne poświęcenie. Był przecież w stanie poświęcić dla tej wojny własne człowieczeństwo, zwłaszcza jeśli od (dwóch lat? kilku miesięcy? dwóch tygodni? gubił się w tych kalkulacjach) jakiegoś czasu już go nie miał, jeśli nie było czego poświęcać.
-Tak mówią....? - dopytał dziwnie wysokim, świszczącym tonem, rozszerzając z przerażeniem oczy. Wdech, wydech. Głęboko wciągnął powietrze do płuc, tak jak radziła mu Ronja. Już lepiej. -Tak już mówią w Londynie...? - Silas znał te ulice, słyszał te ulice, słyszał ministerialną propagandę lepiej niż Michael. Przymknął oczy, usiłując uspokoić gonitwę myśli i wyłowić z nich te istotne. To było tylko trzech ludzi. Aż trzech ludzi? To nie byli ludzie, to byli szmalcownicy. Odpędził prędko wspomnienie ich krwi, narkotyczne migawki własnej siły, skupił się na konkretach. Nie żyli, pochował potem kości, jedynym świadkiem była mugolaczka, którą od nich uratował. Nie, od niej nie mogli wiedzieć. Czyli to plotki, po prostu plotki. Był w rejestrze wilkołaków, nie musieli pisać tego na liście gończym aby móc o nim plotkować. -Nie napisali na liście gończym, wiesz. - odchrząknął usprawiedliwiająco, maskując zdziwienie i nie wyjaśniając, co mieliby na nim napisać. Chyba założył, ze Silas już wiedział. -Myślisz, że to by ich przestraszyło? Czy pogorszyło morale cywilów, takich jak ty? - przechylił lekko głowę, rzadko miał okazję poznać perspektywę przeciętnego cywila. Zatrzymał w gardle histeryczny śmiech, jedynie lekko wyginając w górę kąciki ust.
Czym jest reputacja, gdy straciło się wszystko inne?
Niech mówią, pożarłem dziesiątki jeśli to wam pomoże, nie pożarłem nikogo jeśli macie miękkie żołądki, mogę być waszym potworem.
W Londynie była przecież tylko jedna osoba, której nigdy by tego nie powiedział; kilka tygodni temu zareagowałby na podobne plotki przykrym niepokojem, chwyciłby za pióro i napisał kilka żarliwych zapewnień. Ale teraz - teraz to się już chyba nie liczyło.
Skinął ze zrozumieniem głową - słowa jakoś nie przechodziły mu przez gardło, ale to dobrze, że masz klientów, że kłamiesz i udajesz i wiążesz koniec z końcem, że chociaż Ty dajesz radę udawać w Londynie niemugolskiego czarodzieja; że może - gdy wszyscy umrzemy - pamięć o takich osobach jak Twoja matka przetrwa, w Twojej brudnej krwi, w Twoich obrazach.
To chciałby mu powiedzieć. Żyj, Silas, i przetrwaj. Może kiedyś namalujesz potwory takie, jakimi są naprawdę a nie, jakimi przedstawia je Ministerstwo.
Przygryzł ze wstydem dolną wargę, gdy Szkot spytał o wróżby. Przed oczami mignęły mu dwie karty. Teraźniejszość, paź kielichów o młodzieńczej twarzy i niewinnym spojrzeniu, i przyszłość, diabeł. Pewnie pożarł tego pazia. To było w styczniu, przyszłość stała się teraźniejszością.
Otworzył usta, żeby skłamać i...
-Diabła. Wróżbita powiedział, że to ja. - ...to nieznajomy, a wróżbita z Doliny Godryka obracał się w tych samych kręgach co Michael, Tonks nie mógł mu się przyznać, że wróżba się sprawdziła. Nie znał innych jasnowidzów, nikogo, kto mógłby potwierdzić jesteś diabłem, dla przyszłości nie ma już ratunku, dopiero teraz poznał syna mugolskiej szarlatanki, który pewnie znał się na tarocie odrobinę lepiej niż Michael, który nie powtórzy tego nikomu i s t o t n e m u.
Myślał, że słowa zaleją go gorącym wstydem, ale poczuł tylko pustkę. Jakby wyrzucił z siebie jakiś straszny ciężar. -A tobie...?
Silas spoglądał mu prosto w oczy, deklarując coś, co powiedziałby tylko człowiek niemający nic do stracenia. Michael przyjął już podobną deklarację - ale od dziewczyny, której ojcował przez rok, której serce i smutne oczy zdołał poznać. Dlaczego nie poznałem cię w jesieni, Macaulay? Może rzuciłbym na szaniec Twoje życie, zamiast jej. - ale już za późno, nie będzie igrał dwójką żyć, już i tak byli na jego sumieniu, oni wszyscy, żywi i martwi.
-Odezwę się, gdy będz...iemy - ja, ona, Zakon -potrzebować pomocy. - obiecał. Jeszcze nie. Zaufanie było nowe, kruche, nie znał jeszcze chłopaka na tyle aby przejrzeć impulsywność jego deklaracji.
Nie wiedział, na przykład, jak zareaguje na widok zwęglonych trupów.
Zareagował jak normalny człowiek zareagować powinien. Bez lat szkolenia aurorskiego, bez kolejnych trupów na sumieniu, bez codziennej styczności z masakrą.
Jakaś część Michaela chciałaby tak zareagować.
Jemu też żołądek podchodził do gardła, wątły zapach spalenizny drażnił nadwrażliwe wilcze powonienie, ale nie miał czasu myśleć o sobie.
Liczył się on - i oni.
Nie mógł nic dla nich zrobić, poza zostawieniem ich w spokoju.
Stanowczo odciągnął Silasa za ramię - czy ten w ogóle to czuł? Zanim chwycił go pod drugie ramię, wolną ręką wycelował w zamek.
-Collportus. - zatrzasnął drzwi magicznie, kościół stał się grobowcem.
Musi o tym napisać do Greengrassów, do Derby, czy w ogóle wiedzieli? Czy to kolejna anonimowa masakra...?
Zabezpieczałby teren dalej, ale teraz liczyli się żywi - skulony chłopak, świszczący oddech. Chwycił Silasa pod ramiona, młodzieniec był lekki, jeszcze chudszy niż Tonks myślał. Bez problemu dałby radę go choćby podnieść i zabrać w miejsce mniej nasiąknięte śmiercią, w dół wzgórza - i tak zrobił.
rzut na Collportus
/zt x 2 zabieram stąd Silasa
Bo ludzie są nieprzewidywalni, niezrozumiali, nieszczerzy w swojej dzikości. Prościej rzucić się na życie instynktownie, żarłocznie, bez mieszania - ale nie chcesz, nigdy nie chciałeś, niszczysz wszystko na naszej drodze, a ja bym się tym wszystkim nasycił. Drgnął nerwowo, po raz pierwszy od dawna słysząc jego myśli tak wyraźnie.
Wiedział, że dwa tygodnie styczniowego milczenia nie były nieobecnością, że jego prywatny demon tylko czeka na swoją okazję.
Na szczęście, zmienili temat. Domy w Hogwarcie. Temat prosty, bezpieczny.
-Jestem aurorem, uczyli mnie sztuki dedukcji. - zażartował, wzruszając ramionami. Zgadnięcie czyjegoś domu w Hogwarcie nie było wyrafinowanym przykładem sztuki detektywistycznej - może i nie był wiedźmim strażnikiem, ale rozwikłał w życiu bardziej skomplikowane zagadki. Może rozwikłałby nawet zagadkę emocji Silasa, może dostrzegłby ich gwałtowną burzę i jego nagłą słabość - pewnie tak, był spostrzegawczy, był uważny, ale...
Pożerasz, pożerasz, pożerasz, zadźwięczało mu głucho w głowie, a ciepły w gruncie rzeczy ton Silasa wywołał wspomnienia mrożące krew w żyłach.
Czasem chciał od nich uciec, a czasem wmówić sobie, że to nic takiego, niezbędne poświęcenie. Był przecież w stanie poświęcić dla tej wojny własne człowieczeństwo, zwłaszcza jeśli od (dwóch lat? kilku miesięcy? dwóch tygodni? gubił się w tych kalkulacjach) jakiegoś czasu już go nie miał, jeśli nie było czego poświęcać.
-Tak mówią....? - dopytał dziwnie wysokim, świszczącym tonem, rozszerzając z przerażeniem oczy. Wdech, wydech. Głęboko wciągnął powietrze do płuc, tak jak radziła mu Ronja. Już lepiej. -Tak już mówią w Londynie...? - Silas znał te ulice, słyszał te ulice, słyszał ministerialną propagandę lepiej niż Michael. Przymknął oczy, usiłując uspokoić gonitwę myśli i wyłowić z nich te istotne. To było tylko trzech ludzi. Aż trzech ludzi? To nie byli ludzie, to byli szmalcownicy. Odpędził prędko wspomnienie ich krwi, narkotyczne migawki własnej siły, skupił się na konkretach. Nie żyli, pochował potem kości, jedynym świadkiem była mugolaczka, którą od nich uratował. Nie, od niej nie mogli wiedzieć. Czyli to plotki, po prostu plotki. Był w rejestrze wilkołaków, nie musieli pisać tego na liście gończym aby móc o nim plotkować. -Nie napisali na liście gończym, wiesz. - odchrząknął usprawiedliwiająco, maskując zdziwienie i nie wyjaśniając, co mieliby na nim napisać. Chyba założył, ze Silas już wiedział. -Myślisz, że to by ich przestraszyło? Czy pogorszyło morale cywilów, takich jak ty? - przechylił lekko głowę, rzadko miał okazję poznać perspektywę przeciętnego cywila. Zatrzymał w gardle histeryczny śmiech, jedynie lekko wyginając w górę kąciki ust.
Czym jest reputacja, gdy straciło się wszystko inne?
Niech mówią, pożarłem dziesiątki jeśli to wam pomoże, nie pożarłem nikogo jeśli macie miękkie żołądki, mogę być waszym potworem.
W Londynie była przecież tylko jedna osoba, której nigdy by tego nie powiedział; kilka tygodni temu zareagowałby na podobne plotki przykrym niepokojem, chwyciłby za pióro i napisał kilka żarliwych zapewnień. Ale teraz - teraz to się już chyba nie liczyło.
Skinął ze zrozumieniem głową - słowa jakoś nie przechodziły mu przez gardło, ale to dobrze, że masz klientów, że kłamiesz i udajesz i wiążesz koniec z końcem, że chociaż Ty dajesz radę udawać w Londynie niemugolskiego czarodzieja; że może - gdy wszyscy umrzemy - pamięć o takich osobach jak Twoja matka przetrwa, w Twojej brudnej krwi, w Twoich obrazach.
To chciałby mu powiedzieć. Żyj, Silas, i przetrwaj. Może kiedyś namalujesz potwory takie, jakimi są naprawdę a nie, jakimi przedstawia je Ministerstwo.
Przygryzł ze wstydem dolną wargę, gdy Szkot spytał o wróżby. Przed oczami mignęły mu dwie karty. Teraźniejszość, paź kielichów o młodzieńczej twarzy i niewinnym spojrzeniu, i przyszłość, diabeł. Pewnie pożarł tego pazia. To było w styczniu, przyszłość stała się teraźniejszością.
Otworzył usta, żeby skłamać i...
-Diabła. Wróżbita powiedział, że to ja. - ...to nieznajomy, a wróżbita z Doliny Godryka obracał się w tych samych kręgach co Michael, Tonks nie mógł mu się przyznać, że wróżba się sprawdziła. Nie znał innych jasnowidzów, nikogo, kto mógłby potwierdzić jesteś diabłem, dla przyszłości nie ma już ratunku, dopiero teraz poznał syna mugolskiej szarlatanki, który pewnie znał się na tarocie odrobinę lepiej niż Michael, który nie powtórzy tego nikomu i s t o t n e m u.
Myślał, że słowa zaleją go gorącym wstydem, ale poczuł tylko pustkę. Jakby wyrzucił z siebie jakiś straszny ciężar. -A tobie...?
Silas spoglądał mu prosto w oczy, deklarując coś, co powiedziałby tylko człowiek niemający nic do stracenia. Michael przyjął już podobną deklarację - ale od dziewczyny, której ojcował przez rok, której serce i smutne oczy zdołał poznać. Dlaczego nie poznałem cię w jesieni, Macaulay? Może rzuciłbym na szaniec Twoje życie, zamiast jej. - ale już za późno, nie będzie igrał dwójką żyć, już i tak byli na jego sumieniu, oni wszyscy, żywi i martwi.
-Odezwę się, gdy będz...iemy - ja, ona, Zakon -potrzebować pomocy. - obiecał. Jeszcze nie. Zaufanie było nowe, kruche, nie znał jeszcze chłopaka na tyle aby przejrzeć impulsywność jego deklaracji.
Nie wiedział, na przykład, jak zareaguje na widok zwęglonych trupów.
Zareagował jak normalny człowiek zareagować powinien. Bez lat szkolenia aurorskiego, bez kolejnych trupów na sumieniu, bez codziennej styczności z masakrą.
Jakaś część Michaela chciałaby tak zareagować.
Jemu też żołądek podchodził do gardła, wątły zapach spalenizny drażnił nadwrażliwe wilcze powonienie, ale nie miał czasu myśleć o sobie.
Liczył się on - i oni.
Nie mógł nic dla nich zrobić, poza zostawieniem ich w spokoju.
Stanowczo odciągnął Silasa za ramię - czy ten w ogóle to czuł? Zanim chwycił go pod drugie ramię, wolną ręką wycelował w zamek.
-Collportus. - zatrzasnął drzwi magicznie, kościół stał się grobowcem.
Musi o tym napisać do Greengrassów, do Derby, czy w ogóle wiedzieli? Czy to kolejna anonimowa masakra...?
Zabezpieczałby teren dalej, ale teraz liczyli się żywi - skulony chłopak, świszczący oddech. Chwycił Silasa pod ramiona, młodzieniec był lekki, jeszcze chudszy niż Tonks myślał. Bez problemu dałby radę go choćby podnieść i zabrać w miejsce mniej nasiąknięte śmiercią, w dół wzgórza - i tak zrobił.
rzut na Collportus
/zt x 2 zabieram stąd Silasa
Can I not save one
from the pitiless wave?
Noc była pełna strachów. Zbudzone nad ranem oczy łaknęły dalszego snu, ale ten napawał niepokojem. Niejasne wspomnienia przywoływały czerwone światło, czy było postrzępionym fragmentem snu, czy rzeczywiście dobiegało zza okna? Niewypoczęte ciało wydawało się spięte, lekki ból głowy subtelnie stukał w czaszkę ze wszystkich stron. Każda napotkana od rana twarz wydawała się równie zmęczona. Mogły dotrzeć do ciebie pogłoski o krwawym księżycu, który nocą pokazał się na niebie, barwiąc gęste obłoki szkarłatem. Zawieszenie działań wojennych winno przynieść chwilowy oddech, a jednak...
Ted: Odkąd zamieszkałeś w Borrowash prędko znalazłeś się na językach mieszkańców małej wioski, cenili sobie twoje uzdrowicielskie zdolności, doświadczenie i wykształcenie. Pomogłeś wielu z nich, nic dziwnego, że traktowano cię z szacunkiem, na jaki zasługiwałeś. Zmęczenie po nieprzespanej nocy, choć dotkliwe, nie powstrzymało cię tego dnia od pełnienia codziennych obowiązków, gdy już od świtu raz po razie pukali do twoich drzwi kolejni czarodzieje uskarżający się na złe samopoczucie. Doskwierały im bóle i zawroty głowy oraz nudności, choć u nikogo nie spostrzegłeś nic rzeczywiście niepokojącego, to jak na dolegliwości typowo meteopatyczne wciąż wydawało się to dziwne. Dotknęły zbyt dużą ilość czarodziejów. Jeden z pacjentów poprosił cię o wizytę domową dla swojej córki, powściągliwie wspominając, iż po minionej nocy zaczęła majaczyć i powoli tracili z nią kontakt. Wspólnie udaliście się na gospodarstwo rodziny, ale szybko okazało się, że dziewczynki na miejscu już nie było - został po niej przeciąg i otwarte okno. Poszukiwania rozpoczęły się od razu, jednak ciebie za ramię pochwyciła babka dziewczynki prosząc, byś poszedł za nią do stodoły. Starsza czarownica chciała, byś spojrzał ich na krowę - nie byłeś magizoologiem, nie znałeś się na bydle, ale potrafiłeś rozpoznać podstawowe różnice pomiędzy biologią człowieka a zwierzęcia. Gdy pokazała ci, że krowa dawała czarne mleko, nie potrafiłeś znaleźć na to logicznego wyjaśnienia ani rozwiązania, które mogłoby uspokoić staruszkę. Wkrótce do stodoły wpadł kilkuletni brat dziewczynki i za rękę pociągnął cię w drogę, zapewniając, że wie, gdzie znajduje się jego siostra.
William: Nieprzespana noc nie mogła cię zdekoncentrować, dziś do dostarczenia miałeś kilka paczek zawierających bardzo silne i bardzo rzadkie eliksiry ratujące życie. Miały trafić do prywatnych gabinetów w Derbyshire, o których Ministerstwo Magii powzięło informację, że nie odmawiają pomocy nikomu - Borrowash, gdzie przyjmował twój brat, było ostatnią z pozycji na liście. W drogę powinieneś wyruszyć od razu - wiedziałeś, że każda chwila zwłoki może sprawić, że lek zostanie dostarczony zbyt późno. W obraniu właściwego kierunku pomagał ci kompas, lecz gdy wyciągnąłeś go po dłuższej linii lotu i spojrzałeś na jego igłę, ta, zamiast wskazać północ, wpierw zatańczyła w dwie przeciwne strony, potem obróciła się wokół własnej osi i nagle zaczęła wirować, jakby coś całkowicie blokowało jej siłę. Trudno było zrozumieć przyczynę, nic się nie zmieniło ani kilka ani kilkanaście kilometrów dalej - szczęśliwie, kierunek, nawet jeśli mniej dokładnie, pozwalało ci też określić słońce na niebie. To w jego złocistych promieniach dostrzegłeś ławicę czarnych ptaszysk. Ich krakanie wydało ci się dziś szczególnie dokuczliwe, wdzierało się pod czaszkę niepokojącym dźwiękiem, nie pozwalając skupić myśli. Murmuracje ptaków spotykałeś często, lecz ta wydawała się inna: mniej płynna, bardziej chaotyczna. Łagodny zazwyczaj podniebny ptasi taniec nabrał dziwnej, ostrej dynamiki. Chmara poruszała się zbyt szybko i zbyt chaotycznie, a wkrótce zaczynałeś dostrzegać ptaki odpadające od grupy, jak kamienie spadające w dół, na ziemię, czyniąc krajobraz wybitnie przygnębiającym. Ptaki musiały zacząć się ze sobą zderzać, choć przecież to nie działo się nigdy. Nie miałeś czasu zostać tutaj dłużej, cele czekały.
Kilkuletnia dziewczynka kwiliła cicho na otwartej polanie, leżała w wysokiej trawie - jako pierwszy dostrzegł ją William. Z powietrza, równie szybko dostrzegł swojego brata ciągniętego w jej kierunku przez inne dziecko, złotowłosego chłopca o piegowatych policzkach. Nie trzeba było bliższych oględzin, by dostrzec otwarte złamanie jej nóżki. Nieopodal leżał kamień - musiała się potknąć. Mocno krwawiła, pewnie dlatego nie od razu w oczy rzuciła się ślina cieknąca z jej ust i przysłonięte przydługą grzywką szeroko wybałuszone śnieżnobiałe białka jej oczu. Dziewczynka mamrotała coś o cieniach, o mroku i siedmiu pradawnych duchach, o końcu i o początku, o świetle i mroku, coraz ciszej, gdy traciła siły. W oddali zabiły dzwony opuszczonego kościoła - dziwne, mugoli już od dawna nie było w tym miejscu - a gdy dźwięk rozległ się po raz trzynasty, dziewczynka westchnęła głośno i straciła przytomność, z jej ust pociekła gęsta piana. Chłopiec, który przyprowadził Teda na miejsce, z przerażeniem wskazał palcem na niebo.
Na niebie rozgorzała kometa, za którą ciągnął się złocisty warkocz. Przyciągała wzrok w przedziwny sposób, jakby hipnotyzowała samą swoją obecnością na niebie. Jaśniała jak drugie słońce, trwała nieruchomo, a im dłużej oko spoglądało w jej światło, tym większy budziła niepokój. Jakby to światło wnikało gdzieś w umysł, w serce, pozostawiając po sobie trwogę i przerażającą pustkę, której nie sposób było zrozumieć.
Spał niespotykanie dobrze. Wciąż jeszcze grubsza, jesienna pościel otulała go miękko jak nigdy, a głowa w poduszce zapadała się głęboko, jednocześnie zrzucając cały ciężar w przestrzeń, gdzieś w niebyt totalny. Widział we śnie siebie i Penny - znów byli zaledwie uczniakami i znów chłodzili stopy w przyhogwarckim jeziorze, wyglądając na swoje odbicia w wodzie. Była śliczna, zawsze tak uważał. Jej cera obsypana piegami rumieniła się delikatnie przy każdym uśmiechu, a falujące włosy spływały z ramion, zakrywając jej jasną twarz. Kot ześlizgnął się z przeciągłym prychnięciem z dachu, Teddy nie miał pojęcia, jak znalazł się w jego śnie. Przebudził się nagle i odruchowo spojrzał na budzik głośno przesuwający sekundnikiem po tarczy. Spał zaledwie pół godziny, a zdawało mu się, jakby za chwilę miało wstać słońce. I znów coś mu mówiło, że coś jest nie tak. Spał zbyt krótko i zbyt głęboko, a kot zdawał się zupełnie nierealny, jakby ktoś siłą wepchnął go do tego krajobrazu. Przetarł oczy, przewrócił się na drugi bok i zamknął oczy.
Tej nocy już nie zasnął.
Od rana miał pełne ręce roboty, a to źle, bo nie zdołał przebudzić się jeszcze po tym, jak wpadał i wypadał z płytkiego, męczącego snu, który lawirował płynnie między jawą a snem. Od wczesnych godzin porannych wybudzał go jedynie rytmicznie pojawiający się, dziecięcy płacz związany z przeróżnymi dolegliwościami, niektórych z nich nie rozumiał. Najgorsze były ślinotoki, zupełnie wynikłe znikąd, zaraz za nimi drgania gałek ocznych i rozszerzające się i losowo zwężające się źrenice. Nie było odpowiednich bodźców świetlnych, dzieci nie spożywały żadnych obcych substancji, nie przyjmowały herbatek zaparzonych z nieznanych ziół albo nowych, nie spożywały mięsa z obcego źródła, żadnych zarażonych wścieklizną psidwaków albo królików. Kolejnej pacjentki nie było fizycznie w jego gabinecie, nie pojawiła się, ale pojawił się za to jej ojciec, tłumacząc jękliwie, co dzieje się z córką. Objawy brzmiały jak nagle przebudzający się dar jasnowidzenia, ale te znał tylko z książek, nie miał jeszcze okazji zobaczyć tego na własne oczy. Próbował mężczyznę zrozumieć, że jeśli ta dziewczynka urodziła się w magicznej rodzinie, mogła doznać nagłego przebudzenia mocy. Gdy weszli do jej pokoju, nie było jej tam. Zamarli w przestrachu - on, mężczyzna, który go przyprowadził, i babka mieszkająca z nimi pod jednym dachem. Chciał zapytać o chłopca stojącego za babcią, ale nie zdążył, bo ta zaczęła ciągnąć w stronę, z której tak naprawdę przyszedł, mówiąc coś szybko o krowach i dotykających je chorobach.
- Nie badam zwierząt, tylko ludzi - wyszeptał tylko, ale mógł przysiąc, że nie usłyszała. Chciał przypomnieć się głośniej, zawrócić, ale zdołała pokazać mu wiadro. A w nim - czarne mleko. Czarne. Nie białe, nie zwykłe, nie pachnące słodkością. Czarne, a na nim pęczniejące bąble powietrza? Pieniący się kwas? Spojrzał na kobietę nic nie rozumiejąc. Nie miał słów, żeby wytłumaczyć jej to, co zobaczył. Nienawidził nie rozumieć, nie posiadać wiedzy, która pozwalała na połączenie ze sobą kilku oczywistych faktów, przedstawienie rzeczywistości w najbardziej surowej, ale i sprawiedliwej formie. Szarpnięcie wyrwało go z chwilowej krukońskiej katatonii, więc mimowolnie spojrzał w dół, na zatroskaną twarz małego chłopca, który wiedział, gdzie uciekła jego siostra. Podążył za nim na ślepo, nie kwestionując braku wiedzy ze strony małego, nie kwestionując nawet jego próby poprowadzenia dorosłego gdzieś - gdzie dokładnie?
Powietrze smakowało gorzko, jak chwilę przed pożarem albo nagłą zmianą pogody, kiedy orkan za chwilę przedrze się przez ziemię i spustoszy jej plony, pozbawiając ludzi nadziei. Coś było nie tak. Tak jak wtedy, w Bezksiężycową Noc.
Tej nocy już nie zasnął.
Od rana miał pełne ręce roboty, a to źle, bo nie zdołał przebudzić się jeszcze po tym, jak wpadał i wypadał z płytkiego, męczącego snu, który lawirował płynnie między jawą a snem. Od wczesnych godzin porannych wybudzał go jedynie rytmicznie pojawiający się, dziecięcy płacz związany z przeróżnymi dolegliwościami, niektórych z nich nie rozumiał. Najgorsze były ślinotoki, zupełnie wynikłe znikąd, zaraz za nimi drgania gałek ocznych i rozszerzające się i losowo zwężające się źrenice. Nie było odpowiednich bodźców świetlnych, dzieci nie spożywały żadnych obcych substancji, nie przyjmowały herbatek zaparzonych z nieznanych ziół albo nowych, nie spożywały mięsa z obcego źródła, żadnych zarażonych wścieklizną psidwaków albo królików. Kolejnej pacjentki nie było fizycznie w jego gabinecie, nie pojawiła się, ale pojawił się za to jej ojciec, tłumacząc jękliwie, co dzieje się z córką. Objawy brzmiały jak nagle przebudzający się dar jasnowidzenia, ale te znał tylko z książek, nie miał jeszcze okazji zobaczyć tego na własne oczy. Próbował mężczyznę zrozumieć, że jeśli ta dziewczynka urodziła się w magicznej rodzinie, mogła doznać nagłego przebudzenia mocy. Gdy weszli do jej pokoju, nie było jej tam. Zamarli w przestrachu - on, mężczyzna, który go przyprowadził, i babka mieszkająca z nimi pod jednym dachem. Chciał zapytać o chłopca stojącego za babcią, ale nie zdążył, bo ta zaczęła ciągnąć w stronę, z której tak naprawdę przyszedł, mówiąc coś szybko o krowach i dotykających je chorobach.
- Nie badam zwierząt, tylko ludzi - wyszeptał tylko, ale mógł przysiąc, że nie usłyszała. Chciał przypomnieć się głośniej, zawrócić, ale zdołała pokazać mu wiadro. A w nim - czarne mleko. Czarne. Nie białe, nie zwykłe, nie pachnące słodkością. Czarne, a na nim pęczniejące bąble powietrza? Pieniący się kwas? Spojrzał na kobietę nic nie rozumiejąc. Nie miał słów, żeby wytłumaczyć jej to, co zobaczył. Nienawidził nie rozumieć, nie posiadać wiedzy, która pozwalała na połączenie ze sobą kilku oczywistych faktów, przedstawienie rzeczywistości w najbardziej surowej, ale i sprawiedliwej formie. Szarpnięcie wyrwało go z chwilowej krukońskiej katatonii, więc mimowolnie spojrzał w dół, na zatroskaną twarz małego chłopca, który wiedział, gdzie uciekła jego siostra. Podążył za nim na ślepo, nie kwestionując braku wiedzy ze strony małego, nie kwestionując nawet jego próby poprowadzenia dorosłego gdzieś - gdzie dokładnie?
Powietrze smakowało gorzko, jak chwilę przed pożarem albo nagłą zmianą pogody, kiedy orkan za chwilę przedrze się przez ziemię i spustoszy jej plony, pozbawiając ludzi nadziei. Coś było nie tak. Tak jak wtedy, w Bezksiężycową Noc.
jesteś wolny
a jeśli nie uwierzysz, będziesz w dłoń ujęty
przez czas, przez czas - przeklęty
przez czas, przez czas - przeklęty
Ted Moore
Zawód : uzdrowiciel
Wiek : 27
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
i must not fear
fear is the mind-killer
fear is the
little-death
fear is the mind-killer
fear is the
little-death
OPCM : 5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 30 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Koszmar, którego doświadczył poprzedniego dnia – czarne jak noc macki pojawiające się w ich domu, nieodzownie przywodzące na myśl te inne; te, które obezwładniły go na rozkaz Rosiera, uniemożliwiając obronę przed okrutną magią – rozciągnął się także i na noc, niespokojną, nieprzespaną, wypełnioną na wpół świadomymi majakami. Pozbycie się odbierającej zmysły klątwy powinno przynieść mu ulgę, i po części – przyniosło, sprawiając, że przestał czuć się jak więzień we własnym ciele, ale poszarpany sen nie zapewnił mu odpoczynku; wypalony na szyi ślad palił, drażniąc go za każdym razem, gdy skóra ocierała się o szorstkość poduszki, a czerwone, wpadające przez okno światło wpychało do płuc niemożliwe do odpędzenia zdenerwowanie. Amelia też spała tej nocy niespokojnie, jej krzyk przyciągał go do jej pokoju dwukrotnie – budził ją z koszmarów cichymi zapewnieniami, że wszystko było w porządku, przypominając sobie te pierwsze dni po śmierci jej matki, kiedy anomalie praktycznie nie pozwalały jej zmrużyć oka.
Senność ogarnęła go dopiero o świcie, akurat wtedy, kiedy musiał się ocknąć; wezwanie z magicznego podziemia dotarło dzień wcześniej, przez myśl przemknęło mu, że być może powinien odmówić (lewa dłoń nie wróciła jeszcze do sprawności, usztywniona magicznym opatrunkiem, a każdy wysiłek wiązał się z ogniskującym w okolicy brzucha bólem), ale nie było czasu na zorganizowanie zastępczego transportu, poza tym: chodziło o leki, drogie, rzadkie, w trakcie wojny cenniejsze niż złoto. Nie wybaczyłby sobie, gdyby przez niego ktoś nie otrzymał ich w porę – nie, kiedy zaledwie miesiąc wcześniej on sam otarł się o śmierć, uratowany tylko dzięki uporze Yvette – zignorował więc paskudne, targające zakończeniami nerwowymi przeczucia, i pożegnawszy Hannah krótkim pocałunkiem, odbił się od ziemi, wyruszając w swój pierwszy od tygodni lot.
Skłamałby twierdząc, że się nie bał.
Wspomnienia wróciły do niego od razu, gdy tylko wzniósł się ponad drzewa, przemieszane z dławiącym poczuciem zagrożenia. Pierwsze kilometry były najgorsze, spędzone ze spojrzeniem utkwionym w ziemi, poszukującym uparcie odzianej w ciemne szaty sylwetki, raz po raz dostrzeganej kątem oka, tuż na krawędzi pola widzenia; później – zmusił się do uniesienia wzroku, dzięki kolejnym głębokim wdechom uspokajając się na tyle, by skupić się na pilnowaniu właściwego kierunku. Latanie zawsze koiło jego nerwy, tym razem nie było inaczej, chociaż nie był w stanie pozbyć się całego drżącego pod skórą zdenerwowania – potęgującego się, gdy igła wyciągniętego z kieszeni kompasu zaczęła tańczyć dookoła, odmawiając wskazania północy. Zepsuł się? Był pewien, że ostatnim razem działał bez zarzutu, być może jednak dotknęła go plugawa magia, przyciągnięta poprzedniego dnia zaklęciem Steffena – a może zrobiła to klątwa, przez przeszło miesiąc oblepiająca go szczelną, lepką powłoką.
Trudno – musiał posiłkować się położeniem słońca i własną pamięcią, na tej podstawie odbił nieco na południe, spodziewając się, że za parę minut zobaczy pod sobą pierwsze zabudowania przed Borrowash – ale ledwie zdążył pozbyć się niepokoju wywołanego dziwnym zachowaniem kompasu, do jego uszu dotarło krakanie. Przenikliwe, ostrzegawcze? Oderwał lewą, promieniującą bólem dłoń od miotły, żeby osłonić oczy od słońca i przyjrzeć im się lepiej – bez trudu dostrzegając czarną chmurę kotłującą się w oddali, a później zauważając też pojedyncze, odpadające od niej punkty. Ptaki? Nieprzyjemny dreszcz przebiegł mu wzdłuż kręgosłupa, nie widział wiele na temat zachowania kruków – ale nigdy wcześniej nie widział, by zderzały się ze sobą w powietrzu.
Przyspieszył, gnany niepokojem chcąc jak najszybciej dotrzeć do celu; obniżył lot, przygotowując się do lądowania, i właśnie wtedy – wypatrując wijącej się w dole ścieżki – w oczy rzuciła mu się drobna sylwetka rozciągnięta w połamanej trawie. Wyhamował odruchowo, serce zabiło mu mocniej; wzrok płatał mu figle, czy na ziemi leżało dziecko, dziewczynka? Zamrugał, unosząc na moment spojrzenie, żeby rozejrzeć się dalej, zrozumieć scenę, której był świadkiem – niedługo później zauważając ruch, zaledwie kilkanaście metrów dalej drobny chłopiec ciągnął za rękę mężczyznę, czarodzieja, którego rozpoznał od razu mimo długiej rozłąki: charakterystyczne ruchy, rdza mieniących się w słońcu włosów. Teddy.
Psidwacza mać, zaklął, spoglądając na ręczny zegarek, czując na plecach ciężar upływającego czasu – ale przecież nie mógł zignorować rannego dziecka. Pochylił się do przodu, pikując w dół, ostrożnie, by nie uszkodzić cennego pakunku – po zatoczeniu dwóch niewielkich pętli lądując na trawie, tuż przy dziewczynce. Odłożył miotłę na bok, przykucając prędko, żeby sprawną dłonią dotknąć lekko ramienia dziecka, zwrócić na siebie uwagę; teraz widział już wyraźnie nóżkę wygiętą pod nienaturalnym kątem, krew przesiąkającą przez materiał jasnych rajtuz. – Hej – odezwał się łagodnie. – Cześć – zaraz ci p-p-pomogę, jak masz na imię? Wywróciłaś się? Bardzo cię boli? – zapytał, starając się brzmieć tak, jakby to wszystko miał pod kontrolą – mimo że w gardle czuł dławiący strach, lęk, którego źródła nie potrafił jednoznacznie wskazać. W powietrzu wisiało coś parszywego, wydawało się drżące, napięte, jak przed letnią burzą.
Dziewczynka nie zareagowała na jego słowa, mamrocząc coś do siebie – dopiero po fakcie pomyślał, że ze świeżymi bliznami pokrywającymi połowę twarzy mógł nie budzić zaufania, zwłaszcza u wystraszonego dziecka. Z tą myślą podniósł się, póki co nie zauważając jeszcze wytrzeszczonych białek oczu. – Ted! – zawołał, próbując odszukać go wzrokiem, był niedaleko – widział go przecież z powietrza. Podniósł dłoń, wypatrzywszy wreszcie jego sylwetkę w wysokiej trawie, zamachał gwałtownie, ponaglając go, by się pospieszył; on sam nie był w stanie tu pomóc, ale Ted był uzdrowicielem – z pewnością wiedział, co robić.
Senność ogarnęła go dopiero o świcie, akurat wtedy, kiedy musiał się ocknąć; wezwanie z magicznego podziemia dotarło dzień wcześniej, przez myśl przemknęło mu, że być może powinien odmówić (lewa dłoń nie wróciła jeszcze do sprawności, usztywniona magicznym opatrunkiem, a każdy wysiłek wiązał się z ogniskującym w okolicy brzucha bólem), ale nie było czasu na zorganizowanie zastępczego transportu, poza tym: chodziło o leki, drogie, rzadkie, w trakcie wojny cenniejsze niż złoto. Nie wybaczyłby sobie, gdyby przez niego ktoś nie otrzymał ich w porę – nie, kiedy zaledwie miesiąc wcześniej on sam otarł się o śmierć, uratowany tylko dzięki uporze Yvette – zignorował więc paskudne, targające zakończeniami nerwowymi przeczucia, i pożegnawszy Hannah krótkim pocałunkiem, odbił się od ziemi, wyruszając w swój pierwszy od tygodni lot.
Skłamałby twierdząc, że się nie bał.
Wspomnienia wróciły do niego od razu, gdy tylko wzniósł się ponad drzewa, przemieszane z dławiącym poczuciem zagrożenia. Pierwsze kilometry były najgorsze, spędzone ze spojrzeniem utkwionym w ziemi, poszukującym uparcie odzianej w ciemne szaty sylwetki, raz po raz dostrzeganej kątem oka, tuż na krawędzi pola widzenia; później – zmusił się do uniesienia wzroku, dzięki kolejnym głębokim wdechom uspokajając się na tyle, by skupić się na pilnowaniu właściwego kierunku. Latanie zawsze koiło jego nerwy, tym razem nie było inaczej, chociaż nie był w stanie pozbyć się całego drżącego pod skórą zdenerwowania – potęgującego się, gdy igła wyciągniętego z kieszeni kompasu zaczęła tańczyć dookoła, odmawiając wskazania północy. Zepsuł się? Był pewien, że ostatnim razem działał bez zarzutu, być może jednak dotknęła go plugawa magia, przyciągnięta poprzedniego dnia zaklęciem Steffena – a może zrobiła to klątwa, przez przeszło miesiąc oblepiająca go szczelną, lepką powłoką.
Trudno – musiał posiłkować się położeniem słońca i własną pamięcią, na tej podstawie odbił nieco na południe, spodziewając się, że za parę minut zobaczy pod sobą pierwsze zabudowania przed Borrowash – ale ledwie zdążył pozbyć się niepokoju wywołanego dziwnym zachowaniem kompasu, do jego uszu dotarło krakanie. Przenikliwe, ostrzegawcze? Oderwał lewą, promieniującą bólem dłoń od miotły, żeby osłonić oczy od słońca i przyjrzeć im się lepiej – bez trudu dostrzegając czarną chmurę kotłującą się w oddali, a później zauważając też pojedyncze, odpadające od niej punkty. Ptaki? Nieprzyjemny dreszcz przebiegł mu wzdłuż kręgosłupa, nie widział wiele na temat zachowania kruków – ale nigdy wcześniej nie widział, by zderzały się ze sobą w powietrzu.
Przyspieszył, gnany niepokojem chcąc jak najszybciej dotrzeć do celu; obniżył lot, przygotowując się do lądowania, i właśnie wtedy – wypatrując wijącej się w dole ścieżki – w oczy rzuciła mu się drobna sylwetka rozciągnięta w połamanej trawie. Wyhamował odruchowo, serce zabiło mu mocniej; wzrok płatał mu figle, czy na ziemi leżało dziecko, dziewczynka? Zamrugał, unosząc na moment spojrzenie, żeby rozejrzeć się dalej, zrozumieć scenę, której był świadkiem – niedługo później zauważając ruch, zaledwie kilkanaście metrów dalej drobny chłopiec ciągnął za rękę mężczyznę, czarodzieja, którego rozpoznał od razu mimo długiej rozłąki: charakterystyczne ruchy, rdza mieniących się w słońcu włosów. Teddy.
Psidwacza mać, zaklął, spoglądając na ręczny zegarek, czując na plecach ciężar upływającego czasu – ale przecież nie mógł zignorować rannego dziecka. Pochylił się do przodu, pikując w dół, ostrożnie, by nie uszkodzić cennego pakunku – po zatoczeniu dwóch niewielkich pętli lądując na trawie, tuż przy dziewczynce. Odłożył miotłę na bok, przykucając prędko, żeby sprawną dłonią dotknąć lekko ramienia dziecka, zwrócić na siebie uwagę; teraz widział już wyraźnie nóżkę wygiętą pod nienaturalnym kątem, krew przesiąkającą przez materiał jasnych rajtuz. – Hej – odezwał się łagodnie. – Cześć – zaraz ci p-p-pomogę, jak masz na imię? Wywróciłaś się? Bardzo cię boli? – zapytał, starając się brzmieć tak, jakby to wszystko miał pod kontrolą – mimo że w gardle czuł dławiący strach, lęk, którego źródła nie potrafił jednoznacznie wskazać. W powietrzu wisiało coś parszywego, wydawało się drżące, napięte, jak przed letnią burzą.
Dziewczynka nie zareagowała na jego słowa, mamrocząc coś do siebie – dopiero po fakcie pomyślał, że ze świeżymi bliznami pokrywającymi połowę twarzy mógł nie budzić zaufania, zwłaszcza u wystraszonego dziecka. Z tą myślą podniósł się, póki co nie zauważając jeszcze wytrzeszczonych białek oczu. – Ted! – zawołał, próbując odszukać go wzrokiem, był niedaleko – widział go przecież z powietrza. Podniósł dłoń, wypatrzywszy wreszcie jego sylwetkę w wysokiej trawie, zamachał gwałtownie, ponaglając go, by się pospieszył; on sam nie był w stanie tu pomóc, ale Ted był uzdrowicielem – z pewnością wiedział, co robić.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Przerabiali to z Hectorem. Ludzi pędzących po jego ciele, depczących go jak stado garborogów pędzących na oślep przed siebie, przed oprawcami chcącymi każdego pojedynczego osobnika pozbawić życia. I on w samym środku tej pogoni - uciekający przodem, w panice wlokąc za sobą pogruchotaną nogę, będący już niemal pewien, że zginie, ale wciąż trwający w zawieszeniu między życiem a śmiercią. Przerabiali ten strach, nieirracjonalny, podyktowany autentycznie zagrażającą jego życiu sytuacją, ale wciąż zupełnie niepotrzebny później, kiedy znajdował się z daleka od miejsca zajścia, z daleka od jakiegokolwiek niebezpieczeństwa. A mimo to ten strach wracał, naganiał do umysłu z pozoru niewinne bodźce i nakazywał sądzić, że ten moment zawieszenia między byciem a niebyciem znów nastał, a Ted znalazł się w samym jego środku. Tym razem powinien uciec w drugą stronę, nie jak ten idiota - przed siebie. Powinien skręcić w jakąś ciemną uliczkę, zaszyć się, schować w metalowym koszu na śmieci, cokolwiek, byleby przetrwać. Ale nie skręcił. I teraz, gdy pozwalał się prowadzić chłopcu, również nie zamierzał - choć powinien. Bo to miało zapewnić mu bycie.
- Gdzie mnie prowadzisz? Co chcesz pokazać? - bo że coś chciał pokazać, tego był pewien. Chciał jednak wiedzieć, chciał być gotowy na wszystkie ewentualności. Rozglądał się wokół, ślepo idąc za chłopcem, doszukując się sylwetek ludzi, którzy mogli im zagrażać. Ale dookoła nich było pusto.
Prócz jednej sylwetki, która nagle zaczęła pikować w dół. Przesłonił czoło dłonią, chcąc odgrodzić wrażliwe źrenice przed prosto padającym na twarz światłem. Cień opadł i za chwilę zaczął machać do niego dłonią, wykrzykując jego imię. Oczywiście, że to był Billy. Głos, mimo lat, niewiele się zmienił.
- Trzymaj się blisko, dobrze? - położył dłoń na plecach chłopca, chcąc go wesprzeć, i zaraz truchtem podbiegł do brata, rozglądając się po sytuacji. Przykucnął przy dziewczynce, najpierw badając jej twarz - wzrok miała niewidzący, coś mamrotała. Duchy, światło, mrok. Wyglądała jak w amoku, jakimś ataku. Uszkodzony rdzeń kręgowy? Sprawdził jej źrenice - nie reagowały właściwie na światło, cały czas rozszerzone mimo pory dnia. - O czym ona... - spojrzał na Billy’ego, chcąc odnaleźć w jego twarzy i być może wypowiedzianych słowach wytłumaczenie tego wszystkiego, odpowiedź. Znalazł za to rozczapierzoną bliznę przypominającą ślad po uderzeniu błyskawicy. Tak jak wtedy, na polu całkiem niedaleko ich domu, gdzie spierali się kto pierwszy dobiegł do tajemniczego znaleziska. Przełknął ślinę. Nie wszystkie zaklęcia pozostawiały po sobie takie ślady. Tylko po tych najbardziej brutalnych ciało okazywało się odtrącać białą magię uzdrowiciela. Podobny widok nie zszokowałby go w podobnym stopniu, gdyby zobaczył to u obcego człowieka. Ale stał przed nim jego rodzony brata, dokładnie ten, który przyłożył mu w nos tak, że padł z łoskotem na ziemię, ale też ten sam, z którym wieczorami oglądali na wzgórzu konstelacje gwiazd, które dla nich pozostawały jeszcze nienazwane. Przełknął ślinę i ściągnął wzrok w dół, znów na dziewczynkę, w pogoni za trzeźwym umysłem szukając kolejnych patologicznych zmian w jej drobnym ciele. Dostrzegł szybko złamanie na łydce, więc dłonie przeniósł dokładnie na nie, ostrożnie i łagodnie badając zmiany w kościach. Bez przemieszczenia, kość piszczelowa złamana bliżej kostki, musiała nadziać się na ostry kraniec kamienica, kość strzałkowa nienaruszona. - Przytrzymaj ją, muszę nastawić ją bez magii. Dzieci mają kruche kości. - spojrzał na Billy’ego jeszcze raz, łapiąc z nim próbę zsynchronizowania ruchów. Kiwnął głową raz, drugi i na trzeci poruszył jej nóżką tak, by jedna z kości wskoczyła na właściwe sobie miejsce. Potem wyjął różdżkę zza pasa i wycelował ją we wciąż spuchniętą łydkę dziecka, by ostatecznie fragmenty kości się ze sobą zrosły: - Fractura texta - szepnął, nakierowując energię na konkretny punkt, ale coś go rozkojarzyło. Dźwięk, którego dawno nie słyszał. Tamtejsi kapłani byli mugolami i dawno uciekli, skąd więc znalazł się tam ktoś obsługujący dzwon? Spojrzał jeszcze raz na Billa. Co się tutaj dzieje?! I za chwilę znów skupiał się na nóżce dziewczynki. Złamanie było nastawione, ale kości wciąż wolne. - Fractura texta - zacisnął palce na różdżce, powtarzając zaklęcie dobitnie, usiłując niewidzialną wiązką związać oba końce. Odetchnął, gdy pod palcami poczuł, jak drobne przerwa między końcami znika. Ale coś tu mu nie pasowało. Głos dziewczynki ścichł. Dotąd jej bełkot utrzymywał go w przeświadczeniu, że żyje, ale teraz powietrze dziwnie nad nimi zawisło z ciszą. - Sprawdź, czy oddycha. Przyłóż policzek do jej ust. Episkey maxima - skierował różdżkę na opuchnięcie po zrośnięciu kości, to ono było teraz źródłem bólu. Na jego oczach zaczerwienione, niemal zsiniałe tkanki zaczęły kurczyć się razem naczyniami krwionośnymi tuż pod warstwą skóry.
Dzwon wciąż bił. Spojrzał na zegarek na lewym nadgarstku. Godzina zupełnie nie zgadzała się z tym, co mówiła im wieża kościelna. Poczuł na przedramionach bolesną gęsią skórkę. Jakby ktoś ostrymi pazurami próbował zedrzeć z niego wierzchnią okrywę ciała.
- Gdzie mnie prowadzisz? Co chcesz pokazać? - bo że coś chciał pokazać, tego był pewien. Chciał jednak wiedzieć, chciał być gotowy na wszystkie ewentualności. Rozglądał się wokół, ślepo idąc za chłopcem, doszukując się sylwetek ludzi, którzy mogli im zagrażać. Ale dookoła nich było pusto.
Prócz jednej sylwetki, która nagle zaczęła pikować w dół. Przesłonił czoło dłonią, chcąc odgrodzić wrażliwe źrenice przed prosto padającym na twarz światłem. Cień opadł i za chwilę zaczął machać do niego dłonią, wykrzykując jego imię. Oczywiście, że to był Billy. Głos, mimo lat, niewiele się zmienił.
- Trzymaj się blisko, dobrze? - położył dłoń na plecach chłopca, chcąc go wesprzeć, i zaraz truchtem podbiegł do brata, rozglądając się po sytuacji. Przykucnął przy dziewczynce, najpierw badając jej twarz - wzrok miała niewidzący, coś mamrotała. Duchy, światło, mrok. Wyglądała jak w amoku, jakimś ataku. Uszkodzony rdzeń kręgowy? Sprawdził jej źrenice - nie reagowały właściwie na światło, cały czas rozszerzone mimo pory dnia. - O czym ona... - spojrzał na Billy’ego, chcąc odnaleźć w jego twarzy i być może wypowiedzianych słowach wytłumaczenie tego wszystkiego, odpowiedź. Znalazł za to rozczapierzoną bliznę przypominającą ślad po uderzeniu błyskawicy. Tak jak wtedy, na polu całkiem niedaleko ich domu, gdzie spierali się kto pierwszy dobiegł do tajemniczego znaleziska. Przełknął ślinę. Nie wszystkie zaklęcia pozostawiały po sobie takie ślady. Tylko po tych najbardziej brutalnych ciało okazywało się odtrącać białą magię uzdrowiciela. Podobny widok nie zszokowałby go w podobnym stopniu, gdyby zobaczył to u obcego człowieka. Ale stał przed nim jego rodzony brata, dokładnie ten, który przyłożył mu w nos tak, że padł z łoskotem na ziemię, ale też ten sam, z którym wieczorami oglądali na wzgórzu konstelacje gwiazd, które dla nich pozostawały jeszcze nienazwane. Przełknął ślinę i ściągnął wzrok w dół, znów na dziewczynkę, w pogoni za trzeźwym umysłem szukając kolejnych patologicznych zmian w jej drobnym ciele. Dostrzegł szybko złamanie na łydce, więc dłonie przeniósł dokładnie na nie, ostrożnie i łagodnie badając zmiany w kościach. Bez przemieszczenia, kość piszczelowa złamana bliżej kostki, musiała nadziać się na ostry kraniec kamienica, kość strzałkowa nienaruszona. - Przytrzymaj ją, muszę nastawić ją bez magii. Dzieci mają kruche kości. - spojrzał na Billy’ego jeszcze raz, łapiąc z nim próbę zsynchronizowania ruchów. Kiwnął głową raz, drugi i na trzeci poruszył jej nóżką tak, by jedna z kości wskoczyła na właściwe sobie miejsce. Potem wyjął różdżkę zza pasa i wycelował ją we wciąż spuchniętą łydkę dziecka, by ostatecznie fragmenty kości się ze sobą zrosły: - Fractura texta - szepnął, nakierowując energię na konkretny punkt, ale coś go rozkojarzyło. Dźwięk, którego dawno nie słyszał. Tamtejsi kapłani byli mugolami i dawno uciekli, skąd więc znalazł się tam ktoś obsługujący dzwon? Spojrzał jeszcze raz na Billa. Co się tutaj dzieje?! I za chwilę znów skupiał się na nóżce dziewczynki. Złamanie było nastawione, ale kości wciąż wolne. - Fractura texta - zacisnął palce na różdżce, powtarzając zaklęcie dobitnie, usiłując niewidzialną wiązką związać oba końce. Odetchnął, gdy pod palcami poczuł, jak drobne przerwa między końcami znika. Ale coś tu mu nie pasowało. Głos dziewczynki ścichł. Dotąd jej bełkot utrzymywał go w przeświadczeniu, że żyje, ale teraz powietrze dziwnie nad nimi zawisło z ciszą. - Sprawdź, czy oddycha. Przyłóż policzek do jej ust. Episkey maxima - skierował różdżkę na opuchnięcie po zrośnięciu kości, to ono było teraz źródłem bólu. Na jego oczach zaczerwienione, niemal zsiniałe tkanki zaczęły kurczyć się razem naczyniami krwionośnymi tuż pod warstwą skóry.
Dzwon wciąż bił. Spojrzał na zegarek na lewym nadgarstku. Godzina zupełnie nie zgadzała się z tym, co mówiła im wieża kościelna. Poczuł na przedramionach bolesną gęsią skórkę. Jakby ktoś ostrymi pazurami próbował zedrzeć z niego wierzchnią okrywę ciała.
jesteś wolny
a jeśli nie uwierzysz, będziesz w dłoń ujęty
przez czas, przez czas - przeklęty
przez czas, przez czas - przeklęty
Ted Moore
Zawód : uzdrowiciel
Wiek : 27
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
i must not fear
fear is the mind-killer
fear is the
little-death
fear is the mind-killer
fear is the
little-death
OPCM : 5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 30 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Odetchnął z ulgą, gdy dostrzegł zbliżającą się postać Teda, chociaż paskudne, złe przeczucie kiełkujące z tyłu głowy nie opuściło go ani na moment. Znał je: to ono ogarniało go całego na boisku, docierając do niego na ułamki sekund przed wściekłym brzęczeniem atakującego tłuczka; niewyjaśnione, odzywało się uporczywym swędzeniem karku, kiedy w trakcie lotów ponad wrogimi hrabstwami, nabierał nieodpartej pewności, że ktoś go obserwuje. Wreszcie – to ono ostrzegło go przed pojawieniem się za jego plecami Śmierciożercy, tamtego dnia na ścieżce, robiąc to co prawda zdecydowanie za późno – ale tym samym nieodzownie już kojarząc się z upokarzającym uczuciem uginających się wbrew jego woli kolan, z widokiem cienistych macek, oplatających jego ramiona. Czy to było możliwe, że wróg gdzieś tu był – krył się w wysokiej trawie, przyglądał im z ukrycia? Przypomniał sobie ptaki bezwładnie spadające na ziemię, igłę kompasu kręcącą się bez sensu i bez porządku, jakby trafiło ją konfundujące zaklęcie. Im dłużej o tym myślał, tym bardziej to wszystko zaczynało przypominać pułapkę: czy ranna dziewczynka mogła być tylko przynętą, mającą ściągnąć go na ziemię? I kim był chłopiec prowadzący za rękę jego brata?
Na doczekał się odpowiedzi na żadne z niezadanych pytań, jego uwagę odwróciły za to bezładne, pozlepiane ze sobą słowa dziewczynki; przykucnął znów przy niej, dopiero teraz dostrzegając wytrzeszczone nienaturalnie oczy (mimowolnie przed jego oczami rozlało się wspomnienie małej Sary, z niewidzącym spojrzeniem wlepionym w czarny jak noc sufit Azkabanu – ale odepchnął je od siebie, nie tym razem). W reakcji na niedokończone pytanie Teda pokręcił głową, nie miał pojęcia – słowa o cieniu i mroku, o końcu i początku, o pradawnych duchach – zdawały się nie mieć żadnego sensu. Uniósł spojrzenie na brata, z opóźnieniem zauważając sposób, w jaki mu się przyglądał – przełknął ślinę, wzrok zatrzymany na szpecącej twarz bliźnie wywołał falę niewygodnego dyskomfortu, prawie słyszał już pytanie kształtujące się na ustach Teda, ale nie miał zamiaru dać mu okazji do jego zadania; nie teraz, nie dzisiaj, nie mógł o tym rozmawiać tutaj – jakby bał się, że samym wspomnieniem mógłby przywołać czającego się w cieniu wroga. – Jesteś w stanie jej p-p-pomóc? – zapytał szybko, wskazując na dziewczynkę.
Poproszony o przytrzymanie dziecka, skinął krótko głową, bez słowa sprzeciwu przesuwając się, żeby przytrzymać drobne ramiona. Nie wyrywała się, miał wrażenie, że zupełnie straciła kontakt z rzeczywistością; wstrzymując oddech, przyglądał się poczynaniom brata, wykorzystując wszystkie pokłady silnej woli, by nie wzdrygnąć się, gdy powietrze przeszyło bicie dzwonów. Mugolski kościół? Rozejrzał się w widocznej dezorientacji, był niemal pewien, że mugole już dawno zaprzestali odprawiania swoich nabożeństw, bo zbytnio ściągały uwagę szmalcowników – ale być może zmieniło się to po ogłoszeniu zawieszenia broni. Trzynaście, trzynaście uderzeń; nie był pewien, dlaczego je policzył, ale po chwili przestało to mieć dla niego znaczenie, bo ramiona dziewczynki zwiotczały nagle, gdy ona sama straciła przytomność. – Ted? – odezwał się, przyglądając się bratu z napięciem; nie chciał mu przeszkadzać, ale nie potrafił powstrzymać rozlewającego się za mostkiem ukłucia paniki. Przytaknął w milczeniu jego słowom, sprawdzić, czy oddycha, w porządku; odsunął się nieco, przesuwając się na kolanach po wilgotnej od rosy trawie i pochylił się niżej, żeby przybliżyć prawy, zdrowy policzek do ust dziewczynki. Sam wstrzymał oddech, zamierając na dwie długie sekundy – dopóki nie wydało mu się, że wyczuwa słaby, ciepły oddech na skórze. – Oddycha, ale – w-w-wydaje mi się, że słabo. I – spójrz – powiedział, prostując się i wskazując na twarz dziecka: na blade wargi, spomiędzy których zaczęła wypływać gęsta piana. Trucizna? Nie miał pojęcia, nie znał się na tym kompletnie; oparł dłonie o kolana, po raz pierwszy od dłuższego czasu kierując uwagę na chłopca, który przyszedł na łąkę razem z Tedem. Czy on mógł mieć jakieś odpowiedzi?
– Wiesz, co się stało? Czemu t-t-twoja siostra tu przybiegła? – zapytał, dopiero po wypowiedzeniu tych zdań orientując się, że nie miał pojęcia, czy dwójka dzieci była rodzeństwem. Chłopiec nie odpowiedział mu jednak, w istocie – w ogóle na niego nie patrzył, zamiast tego zadzierając głowę wysoko; drobny palec wystrzelił w górę, wskazując na niebo.
W pierwszej chwili William pomyślał, że nad ich głowami znów pojawiły się wpadające na siebie ptaki – ale mimowolnie podążając wzrokiem ku miejscu, które pokazywał chłopiec, nie dostrzegł ani jednego. To, co zobaczył zamiast czarnej chmary wron, wymykało się za to jego pojmowaniu; serce zabiło mu gwałtownie, a złe przeczucie, które towarzyszyło mu od rana, zalało go aż po szyję. Tuż nad nimi, ponad ich głowami, nad targaną wiatrem łąką, zawisła kometa – a przynajmniej tak mu się wydawało, bo nigdy w życiu żadnej nie widział – nie licząc drobnych rysunków na kartach podręczników do astronomii, kiedyś, dawno temu. Po plecach przebiegł mu dreszcz, klatkę piersiową wypełnił lęk – strach przed czymś, czego nie był w stanie wskazać ani nazwać; głowę wypełniły irracjonalne myśli, czy to było możliwe, by kometa pędziła w ich kierunku – by miała spaść na ziemię? – P-p-powinniśmy ich stąd zabrać – odezwał się nagle, głosem tak ściśniętym, że zabrzmiał zupełnie płasko, głucho; nie wiedział, dlaczego, nie był w stanie logicznie tego wyjaśnić, ale miał wrażenie, że tutaj, na otwartym terenie, nie byli bezpieczni. Ani oni, ani dzieci; przypomniał sobie wymamrotane słowa dziewczynki, czy mogła mówić o tym? Czy w jakiś sposób wiedziała? – W torbie mam lekarstwa – dodał, miał zanieść je do lekarskich gabinetów w Borrowash – może mogłyby jej p-p-pomóc? – zasugerował. Sam nie ośmieliłby się próbować, ale Ted był uzdrowicielem; wiedział, co robi.
Na doczekał się odpowiedzi na żadne z niezadanych pytań, jego uwagę odwróciły za to bezładne, pozlepiane ze sobą słowa dziewczynki; przykucnął znów przy niej, dopiero teraz dostrzegając wytrzeszczone nienaturalnie oczy (mimowolnie przed jego oczami rozlało się wspomnienie małej Sary, z niewidzącym spojrzeniem wlepionym w czarny jak noc sufit Azkabanu – ale odepchnął je od siebie, nie tym razem). W reakcji na niedokończone pytanie Teda pokręcił głową, nie miał pojęcia – słowa o cieniu i mroku, o końcu i początku, o pradawnych duchach – zdawały się nie mieć żadnego sensu. Uniósł spojrzenie na brata, z opóźnieniem zauważając sposób, w jaki mu się przyglądał – przełknął ślinę, wzrok zatrzymany na szpecącej twarz bliźnie wywołał falę niewygodnego dyskomfortu, prawie słyszał już pytanie kształtujące się na ustach Teda, ale nie miał zamiaru dać mu okazji do jego zadania; nie teraz, nie dzisiaj, nie mógł o tym rozmawiać tutaj – jakby bał się, że samym wspomnieniem mógłby przywołać czającego się w cieniu wroga. – Jesteś w stanie jej p-p-pomóc? – zapytał szybko, wskazując na dziewczynkę.
Poproszony o przytrzymanie dziecka, skinął krótko głową, bez słowa sprzeciwu przesuwając się, żeby przytrzymać drobne ramiona. Nie wyrywała się, miał wrażenie, że zupełnie straciła kontakt z rzeczywistością; wstrzymując oddech, przyglądał się poczynaniom brata, wykorzystując wszystkie pokłady silnej woli, by nie wzdrygnąć się, gdy powietrze przeszyło bicie dzwonów. Mugolski kościół? Rozejrzał się w widocznej dezorientacji, był niemal pewien, że mugole już dawno zaprzestali odprawiania swoich nabożeństw, bo zbytnio ściągały uwagę szmalcowników – ale być może zmieniło się to po ogłoszeniu zawieszenia broni. Trzynaście, trzynaście uderzeń; nie był pewien, dlaczego je policzył, ale po chwili przestało to mieć dla niego znaczenie, bo ramiona dziewczynki zwiotczały nagle, gdy ona sama straciła przytomność. – Ted? – odezwał się, przyglądając się bratu z napięciem; nie chciał mu przeszkadzać, ale nie potrafił powstrzymać rozlewającego się za mostkiem ukłucia paniki. Przytaknął w milczeniu jego słowom, sprawdzić, czy oddycha, w porządku; odsunął się nieco, przesuwając się na kolanach po wilgotnej od rosy trawie i pochylił się niżej, żeby przybliżyć prawy, zdrowy policzek do ust dziewczynki. Sam wstrzymał oddech, zamierając na dwie długie sekundy – dopóki nie wydało mu się, że wyczuwa słaby, ciepły oddech na skórze. – Oddycha, ale – w-w-wydaje mi się, że słabo. I – spójrz – powiedział, prostując się i wskazując na twarz dziecka: na blade wargi, spomiędzy których zaczęła wypływać gęsta piana. Trucizna? Nie miał pojęcia, nie znał się na tym kompletnie; oparł dłonie o kolana, po raz pierwszy od dłuższego czasu kierując uwagę na chłopca, który przyszedł na łąkę razem z Tedem. Czy on mógł mieć jakieś odpowiedzi?
– Wiesz, co się stało? Czemu t-t-twoja siostra tu przybiegła? – zapytał, dopiero po wypowiedzeniu tych zdań orientując się, że nie miał pojęcia, czy dwójka dzieci była rodzeństwem. Chłopiec nie odpowiedział mu jednak, w istocie – w ogóle na niego nie patrzył, zamiast tego zadzierając głowę wysoko; drobny palec wystrzelił w górę, wskazując na niebo.
W pierwszej chwili William pomyślał, że nad ich głowami znów pojawiły się wpadające na siebie ptaki – ale mimowolnie podążając wzrokiem ku miejscu, które pokazywał chłopiec, nie dostrzegł ani jednego. To, co zobaczył zamiast czarnej chmary wron, wymykało się za to jego pojmowaniu; serce zabiło mu gwałtownie, a złe przeczucie, które towarzyszyło mu od rana, zalało go aż po szyję. Tuż nad nimi, ponad ich głowami, nad targaną wiatrem łąką, zawisła kometa – a przynajmniej tak mu się wydawało, bo nigdy w życiu żadnej nie widział – nie licząc drobnych rysunków na kartach podręczników do astronomii, kiedyś, dawno temu. Po plecach przebiegł mu dreszcz, klatkę piersiową wypełnił lęk – strach przed czymś, czego nie był w stanie wskazać ani nazwać; głowę wypełniły irracjonalne myśli, czy to było możliwe, by kometa pędziła w ich kierunku – by miała spaść na ziemię? – P-p-powinniśmy ich stąd zabrać – odezwał się nagle, głosem tak ściśniętym, że zabrzmiał zupełnie płasko, głucho; nie wiedział, dlaczego, nie był w stanie logicznie tego wyjaśnić, ale miał wrażenie, że tutaj, na otwartym terenie, nie byli bezpieczni. Ani oni, ani dzieci; przypomniał sobie wymamrotane słowa dziewczynki, czy mogła mówić o tym? Czy w jakiś sposób wiedziała? – W torbie mam lekarstwa – dodał, miał zanieść je do lekarskich gabinetów w Borrowash – może mogłyby jej p-p-pomóc? – zasugerował. Sam nie ośmieliłby się próbować, ale Ted był uzdrowicielem; wiedział, co robi.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Podobne pytania słyszał codziennie w swoim gabinetu, w izdebce mogącej pomieścić zbyt małą ilość ludzi, którym mógł pomóc. Mógł. To słowo jeszcze nigdy nie smakowało tak gorzko jak teraz - stojąc nad dziewczynką i nawet zaraz przy niej kucając, wiedział, że jest w stanie zalepić złamane kości, wcześniej je nastawiając pod odpowiednim, naturalnym kątem; wiedział, że byłby w stanie wybudzić ją z chwilowego zatrzymania krążenia, dopóki czegoś by nie wymyślił. Ale co dalej? Co zaradzić na dziwną, pramagiczną paplaninę człowieka chodzącego we śnie, podczas jakiejś wizji. Jak nazwać objawy, które zupełnie do siebie nie pasują? Nazwanie schorzenia było przecież pierwszym krokiem do wyleczenia go.
Mimo swojej niepewności, pokiwał głową w odpowiedzi na zadane mu przez starszego brata pytanie. W gruncie rzeczy miał przy sobie narzędzia: wiedzę i różdżkę. Chciał, żeby Penny już zawsze liczyła uratowane życia, które uważał za swój dług - nie do spłacenia. Skupiał się na tym, co robił, dopóki Billy nie zwrócił na siebie jego uwagi. Uniósł na niego wzrok, dobrze wiedząc, skąd te nuty niepewności podszytej strachem. To wszystko brzmiało, jakby zaraz ziemia miała rozstąpić się pod ich nogami - pod nogami wszystkich w Wielkiej Brytanii. Potem znów jego spojrzenie spoczęło na dziecku, znów ściągnięte działaniem brata.
- Jasna cholera - syknął pod nosem, widząc wypełniający usta pianę. Od razu przewrócił ją do pozycji bezpiecznej, na bok, żeby nie zachłysnęła się, czymkolwiek to było. - Sango deprendo - różdżką wskazywał tętnicę na szyi dziewczynki, ale mimo to krew pozostawała czerwona, nie czarna. - To nie trucizna - powiedział, choć nie wiadomo czy bardziej do siebie, czy do Billy’ego. - Anapneo - wierzbowe drewno dotknęło mostku dziewczynki i ruszyło w górę, magią wymiatając z krtani dziewczynki pianę. Usłyszał, jak bierze wdech. Sam odetchnął. - Już jest dobrze. Potrzebuje tylko odpoczynku.
I badań. Badań, które pewnie nie powiedzą mi, co jej jest.
Dotknął czoła dziewczynki. Było rozpalone, ale podejrzewał, że to efekt regenerującego się złamania i nagłego wylewu piany, którego pochodzenia wciąż nie znał. Chciał już rzucić zaklęcie diagnozujące nieprawidłowości - to płuca, żołądek, wątroba? Co takiego wypuściło lepką wydzielinę do przełyku? Nie zdążył. Jego wzrok pobiegł za wzrokiem brata, a kiedy dostrzegł światło, które zawisło na niebie, i na pewno nie należało do słońca, wszystko w nim na długi moment zamarło. Gwiazda przecięła niebo i nagle się na nim zatrzymała, sprawiając wrażenie, jakby dwoje dorosłych mężczyzn i dwójka dzieci zainteresowała ją swoim istnieniem. Ostrzegała ich. Obiecywała coś. Coś, czego na pewno nie chcieli nigdy doświadczyć. Patrzył na nią przerażony. Tak jak wtedy, gdy po raz pierwszy na niebie zobaczył Mroczny Znak.
- Sądzisz, że to.. że to oni? Że to On? - Ten, którego imienia nie wypowiadano głośno, bojąc się, że jego poplecznicy odnajdą tego, kto odważył się na podobne przedsięwzięcie. - Idąc w dół jest dom tych dzieciaków, położymy tam dziewczynkę... weźmiesz ją? - Billy zawsze był dużo sprawniejszy i silniejszy od niego. Poza tym Ted czuł wyraźne drżenie rąk, nie chciał ryzykować, że potknie się jak ostatni idiota i wypuści dziecko z rąk. Chwycił za to za niewielką dłoń chłopca, który był przestraszony podobnie jak oni. - Nie wiem, czy cokolwiek jej pomoże. Nie wiem, co to była za piana... wydawało mi się, że to tylko noga. Rozumiesz? - spojrzał na Billy’ego zdeterminowany, prowadząc ich przed siebie, w stronę wspomnianego domu, który widać już było z daleka. Przed drzwi wyszedł ojciec dzieci, ale nie ruszył w ich stronę. Najwyraźniej zniechęcał go do tego widok komety buzującej dziwnym światłem na niebie. - Nie mam pojęcia, co jej jest. Może faktycznie obudził się w niej talent... - czarno czy jasnowidzenia? Nie wiedział. - Wiesz, ja... ja - spojrzał w niebo. A jeśli zaraz wszystko zniknie? Jeśli zaraz spłoną rażeni żywym ogniem? Dlaczego to cały czas w nim siedziało? - Zawsze chciałem cię bronić. W szkole, kiedy cię wyzywali. Albo przed nauczycielką, bo źle recytowałeś wiersz. Myślałem, że jak znikniesz, świat mi się zawali. - patrzył na Billy'ego jak przestraszone dziecko.
Jak Teddy siedzący sam w jaskini, zagubiony z własnej woli, szukający lepszej rzeczywistości tam, gdzie nigdy jej nie było.
Mimo swojej niepewności, pokiwał głową w odpowiedzi na zadane mu przez starszego brata pytanie. W gruncie rzeczy miał przy sobie narzędzia: wiedzę i różdżkę. Chciał, żeby Penny już zawsze liczyła uratowane życia, które uważał za swój dług - nie do spłacenia. Skupiał się na tym, co robił, dopóki Billy nie zwrócił na siebie jego uwagi. Uniósł na niego wzrok, dobrze wiedząc, skąd te nuty niepewności podszytej strachem. To wszystko brzmiało, jakby zaraz ziemia miała rozstąpić się pod ich nogami - pod nogami wszystkich w Wielkiej Brytanii. Potem znów jego spojrzenie spoczęło na dziecku, znów ściągnięte działaniem brata.
- Jasna cholera - syknął pod nosem, widząc wypełniający usta pianę. Od razu przewrócił ją do pozycji bezpiecznej, na bok, żeby nie zachłysnęła się, czymkolwiek to było. - Sango deprendo - różdżką wskazywał tętnicę na szyi dziewczynki, ale mimo to krew pozostawała czerwona, nie czarna. - To nie trucizna - powiedział, choć nie wiadomo czy bardziej do siebie, czy do Billy’ego. - Anapneo - wierzbowe drewno dotknęło mostku dziewczynki i ruszyło w górę, magią wymiatając z krtani dziewczynki pianę. Usłyszał, jak bierze wdech. Sam odetchnął. - Już jest dobrze. Potrzebuje tylko odpoczynku.
I badań. Badań, które pewnie nie powiedzą mi, co jej jest.
Dotknął czoła dziewczynki. Było rozpalone, ale podejrzewał, że to efekt regenerującego się złamania i nagłego wylewu piany, którego pochodzenia wciąż nie znał. Chciał już rzucić zaklęcie diagnozujące nieprawidłowości - to płuca, żołądek, wątroba? Co takiego wypuściło lepką wydzielinę do przełyku? Nie zdążył. Jego wzrok pobiegł za wzrokiem brata, a kiedy dostrzegł światło, które zawisło na niebie, i na pewno nie należało do słońca, wszystko w nim na długi moment zamarło. Gwiazda przecięła niebo i nagle się na nim zatrzymała, sprawiając wrażenie, jakby dwoje dorosłych mężczyzn i dwójka dzieci zainteresowała ją swoim istnieniem. Ostrzegała ich. Obiecywała coś. Coś, czego na pewno nie chcieli nigdy doświadczyć. Patrzył na nią przerażony. Tak jak wtedy, gdy po raz pierwszy na niebie zobaczył Mroczny Znak.
- Sądzisz, że to.. że to oni? Że to On? - Ten, którego imienia nie wypowiadano głośno, bojąc się, że jego poplecznicy odnajdą tego, kto odważył się na podobne przedsięwzięcie. - Idąc w dół jest dom tych dzieciaków, położymy tam dziewczynkę... weźmiesz ją? - Billy zawsze był dużo sprawniejszy i silniejszy od niego. Poza tym Ted czuł wyraźne drżenie rąk, nie chciał ryzykować, że potknie się jak ostatni idiota i wypuści dziecko z rąk. Chwycił za to za niewielką dłoń chłopca, który był przestraszony podobnie jak oni. - Nie wiem, czy cokolwiek jej pomoże. Nie wiem, co to była za piana... wydawało mi się, że to tylko noga. Rozumiesz? - spojrzał na Billy’ego zdeterminowany, prowadząc ich przed siebie, w stronę wspomnianego domu, który widać już było z daleka. Przed drzwi wyszedł ojciec dzieci, ale nie ruszył w ich stronę. Najwyraźniej zniechęcał go do tego widok komety buzującej dziwnym światłem na niebie. - Nie mam pojęcia, co jej jest. Może faktycznie obudził się w niej talent... - czarno czy jasnowidzenia? Nie wiedział. - Wiesz, ja... ja - spojrzał w niebo. A jeśli zaraz wszystko zniknie? Jeśli zaraz spłoną rażeni żywym ogniem? Dlaczego to cały czas w nim siedziało? - Zawsze chciałem cię bronić. W szkole, kiedy cię wyzywali. Albo przed nauczycielką, bo źle recytowałeś wiersz. Myślałem, że jak znikniesz, świat mi się zawali. - patrzył na Billy'ego jak przestraszone dziecko.
Jak Teddy siedzący sam w jaskini, zagubiony z własnej woli, szukający lepszej rzeczywistości tam, gdzie nigdy jej nie było.
jesteś wolny
a jeśli nie uwierzysz, będziesz w dłoń ujęty
przez czas, przez czas - przeklęty
przez czas, przez czas - przeklęty
Ted Moore
Zawód : uzdrowiciel
Wiek : 27
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
i must not fear
fear is the mind-killer
fear is the
little-death
fear is the mind-killer
fear is the
little-death
OPCM : 5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 30 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Wpatrywał się w twarz brata w napiętym wyczekiwaniu, z trudem powstrzymując kolejne cisnące się na usta pytania – zdając sobie sprawę, że tylko by go zirytowały, przeszkodziły w pracy. Nie miał zielonego pojęcia na temat magicznych chorób, nie rozpoznawał też inkantacji wypowiadanych przez Teda, ale z jakiegoś powodu ufał jego umiejętnościom całkowicie; lata ciszy i dystansu straciły w tamtej chwili na znaczeniu, liczyło się tylko uratowanie dziewczynki – a tego nie był w stanie zrobić sam, czy nie raczej: nie był w stanie zrobić tego w ogóle, raz już przecież próbował; nie miał zamiaru dopuścić do tego znowu, nie byłby w stanie wyryć kolejnego imienia na pomniku pamięci. Chwycił ją za ramię, instynktownie pomagając Tedowi obrócić ją na bok, przyglądając się, jak przykłada koniec różdżki do jej mostka. Ile mogła mieć lat? Wydawała mu się młodsza od Amelii, niższa, drobniejsza – ale być może to wrażenie brało się z wiotkości nieprzytomnego ciała, z nienaturalnej bladością zapadniętych policzków. – Dobrze? – powtórzył, upewniając się; dopiero wtedy dostrzegając unoszącą się ledwie zauważalnie klatkę piersiową. Ramiona dziecka przestały drżeć, choć zamknięte powieki trzepotały lekko, jakby o czymś śniła. Odetchnął niepewnie, wierzchem dłoni przecierając pot z czoła; serce wciąż biło mu niespokojnie, chyba przeczuwając już, co miało nastąpić.
Kometa, która zawisła na niebie, wykraczała ponad wszystko, co znał i rozumiał. Chociaż na pierwszy rzut oka stanowiła zaledwie smugę na jasnym błękicie, jaśniejącą, ciągnącą za sobą długi warkocz gwiazdę, to w połączeniu z pozbawionymi sensu słowami dziewczynki, wywoływała rozpychający się w żołądku strach. Co mogło być na tyle potężne, by ściągnąć w ich kierunku coś tak odległego, niezwykłego, potężnego? Z trudem oderwał wzrok od zjawiska, żeby przenieść spojrzenie na Teda, nieświadomie odpowiadającego na jego niezadane głośno pytanie. – Nie – odparł stanowczo, choć więcej było w nim niemego życzenia niż pewności. – To n-n-niemożliwe – dodał, bo to rzeczywiście wydawało mu się niemożliwe. Żaden czarodziej nie byłby w stanie zrobić czegoś takiego; nawet Rosier, nawet Ten, Którego Imienia Nie Chciał Wymawiać.
W reakcji na prośbę brata zawahał się na sekundę, z wyraźną niepewnością opuszczając wzrok na nieruchome ciało dziewczynki. Jeszcze miesiąc temu podniósłby ją bez zawahania, zapewne nie czując nawet jej niewielkiego ciężaru, ale pulsujący bólem nadgarstek i mięśnie brzucha protestujące przy każdym wysiłku kazały mu się zatrzymać. Czy był w stanie to zrobić? Nie miał pojęcia, otumaniająca zmysły klątwa opadła z jego oczu zaledwie wczoraj, a dziś po raz pierwszy od miesiąca dosiadł miotły; w jego ruchach wciąż dużo było ostrożności, granice tego, co mógł zrobić, mocno się rozmyły – ale przecież to nie był czas na roztkliwianie się nad samym sobą. – Tak – wyrzucił z siebie w końcu, kiwając głową. – T-t-tak, jasne – przytaknął raz jeszcze, chyba bardziej niż brata, starając się przekonać samego siebie. Wsunął ostrożnie ramiona pod ciało dziewczynki, lewym podpierając jej plecy, prawym – kolana; delikatnie, pamiętając o złamanej, zaleczonej dopiero co nóżce; nie chcąc sprawić jej niepotrzebnego bólu.
Zanim podniósł się razem z nią, zacisnął zęby, wstrzymując jednocześnie powietrze. Zgodnie z przewidywaniami, jego wnętrzności zapłonęły, niezaleczone do końca zranienia odezwały się głośno, szarpiąc zakończeniami nerwowymi, ale krążąca w żyłach adrenalina pozwoliła mu na tymczasowe zignorowanie własnej słabości. Ruszając za bratem, milczał przez chwilę, dając sobie parę sekund na wyrównanie oddechu. – Nie – zaprzeczył, nic nie rozumiał. Zerknął niepewnie na chłopca idącego u boku Teda; wyglądał na wystraszonego, czy powinien mówić to wszystko przy nim? – T-t-talent? – powtórzył, na chwilę zwalniając kroku, udając, że robi to po to, by nachylić się bliżej brata – a nie dlatego, że nawet ten krótki spacer go zmęczył. W oddali widział już dom, o którym mówił Ted, dostrzegał też stojącego w progu mężczyznę; mógł jedynie wyobrażać sobie, co przeżywał, i jak bardzo bał się o córkę. – Myślisz, że to była wizja? – upewnił się. Nigdy wcześniej nie był świadkiem niczego podobnego, ale zdawał sobie sprawę z tego, że dar jasnowidzenia był prawdziwy, że pojawiał się u niektórych czarodziejów. – Może jej ojciec b-b-będzie wiedział – zasugerował, to chyba było dziedziczne.
Odwrócił się, gotów ruszyć dalej, ale słowa Teddy’ego zatrzymały go w miejscu. Spojrzał na brata bez zrozumienia, o czym on mówił? Zamrugał szybko, teraz przypomniały mu się te głupie wiersze? Otworzył usta, powstrzymując jednak pierwsze, cisnące się na nie słowa; wyraz jego twarzy złagodniał, chciał powiedzieć, że to wszystko nieważne – ale to nie był najlepszy moment na długą rozmowę, w jego ramionach spoczywało nieprzytomne dziecko, a nad ich głowami wisiała kometa; tajemniczy zwiastun sprowadzający nieszczęścia, mieszający w głowach zwierzętom. I co jeszcze? O tym bał się myśleć, a jednocześnie: o tym musiał myśleć, już teraz zastanawiając się, jaki był rozmiar wydarzeń, które rozsypywały się właśnie po kraju. Nie wierzył, że to była tylko jedna dziewczynka i parę wron. – Nigdzie nie zniknąłem, Teddy – odezwał się; starał się brzmieć spokojnie, ale pomiędzy głoskami drgało napięcie. – I nie zniknę. P-p-pogadamy o tym, tak? Obiecuję. Ale teraz – teraz się skup, dobra? – Przekrzywił głowę, starają się uchwycić jego spojrzenie. – Musimy wyjaśnić ojcu dziewczynki, co się stało, jesteś p-p-pewien, że z małą jest już dobrze? – zapytał, starając się popchnąć jego myśli w innym kierunku; zmusić go do wejścia w tryb zadaniowy, wiedział, że to potrafił. – A potem polecimy do twojego gabinetu, co? Na p-p-pewno jest więcej ludzi, którzy będą szukać pomocy – ciągnął, gdzieś w połowie tego zdania czując ukłucie lodowatego, rozlewającego się po wnętrznościach lęku. Czy jego rodzina była bezpieczna? Hannah, Amelia, Liddy?
Kometa, która zawisła na niebie, wykraczała ponad wszystko, co znał i rozumiał. Chociaż na pierwszy rzut oka stanowiła zaledwie smugę na jasnym błękicie, jaśniejącą, ciągnącą za sobą długi warkocz gwiazdę, to w połączeniu z pozbawionymi sensu słowami dziewczynki, wywoływała rozpychający się w żołądku strach. Co mogło być na tyle potężne, by ściągnąć w ich kierunku coś tak odległego, niezwykłego, potężnego? Z trudem oderwał wzrok od zjawiska, żeby przenieść spojrzenie na Teda, nieświadomie odpowiadającego na jego niezadane głośno pytanie. – Nie – odparł stanowczo, choć więcej było w nim niemego życzenia niż pewności. – To n-n-niemożliwe – dodał, bo to rzeczywiście wydawało mu się niemożliwe. Żaden czarodziej nie byłby w stanie zrobić czegoś takiego; nawet Rosier, nawet Ten, Którego Imienia Nie Chciał Wymawiać.
W reakcji na prośbę brata zawahał się na sekundę, z wyraźną niepewnością opuszczając wzrok na nieruchome ciało dziewczynki. Jeszcze miesiąc temu podniósłby ją bez zawahania, zapewne nie czując nawet jej niewielkiego ciężaru, ale pulsujący bólem nadgarstek i mięśnie brzucha protestujące przy każdym wysiłku kazały mu się zatrzymać. Czy był w stanie to zrobić? Nie miał pojęcia, otumaniająca zmysły klątwa opadła z jego oczu zaledwie wczoraj, a dziś po raz pierwszy od miesiąca dosiadł miotły; w jego ruchach wciąż dużo było ostrożności, granice tego, co mógł zrobić, mocno się rozmyły – ale przecież to nie był czas na roztkliwianie się nad samym sobą. – Tak – wyrzucił z siebie w końcu, kiwając głową. – T-t-tak, jasne – przytaknął raz jeszcze, chyba bardziej niż brata, starając się przekonać samego siebie. Wsunął ostrożnie ramiona pod ciało dziewczynki, lewym podpierając jej plecy, prawym – kolana; delikatnie, pamiętając o złamanej, zaleczonej dopiero co nóżce; nie chcąc sprawić jej niepotrzebnego bólu.
Zanim podniósł się razem z nią, zacisnął zęby, wstrzymując jednocześnie powietrze. Zgodnie z przewidywaniami, jego wnętrzności zapłonęły, niezaleczone do końca zranienia odezwały się głośno, szarpiąc zakończeniami nerwowymi, ale krążąca w żyłach adrenalina pozwoliła mu na tymczasowe zignorowanie własnej słabości. Ruszając za bratem, milczał przez chwilę, dając sobie parę sekund na wyrównanie oddechu. – Nie – zaprzeczył, nic nie rozumiał. Zerknął niepewnie na chłopca idącego u boku Teda; wyglądał na wystraszonego, czy powinien mówić to wszystko przy nim? – T-t-talent? – powtórzył, na chwilę zwalniając kroku, udając, że robi to po to, by nachylić się bliżej brata – a nie dlatego, że nawet ten krótki spacer go zmęczył. W oddali widział już dom, o którym mówił Ted, dostrzegał też stojącego w progu mężczyznę; mógł jedynie wyobrażać sobie, co przeżywał, i jak bardzo bał się o córkę. – Myślisz, że to była wizja? – upewnił się. Nigdy wcześniej nie był świadkiem niczego podobnego, ale zdawał sobie sprawę z tego, że dar jasnowidzenia był prawdziwy, że pojawiał się u niektórych czarodziejów. – Może jej ojciec b-b-będzie wiedział – zasugerował, to chyba było dziedziczne.
Odwrócił się, gotów ruszyć dalej, ale słowa Teddy’ego zatrzymały go w miejscu. Spojrzał na brata bez zrozumienia, o czym on mówił? Zamrugał szybko, teraz przypomniały mu się te głupie wiersze? Otworzył usta, powstrzymując jednak pierwsze, cisnące się na nie słowa; wyraz jego twarzy złagodniał, chciał powiedzieć, że to wszystko nieważne – ale to nie był najlepszy moment na długą rozmowę, w jego ramionach spoczywało nieprzytomne dziecko, a nad ich głowami wisiała kometa; tajemniczy zwiastun sprowadzający nieszczęścia, mieszający w głowach zwierzętom. I co jeszcze? O tym bał się myśleć, a jednocześnie: o tym musiał myśleć, już teraz zastanawiając się, jaki był rozmiar wydarzeń, które rozsypywały się właśnie po kraju. Nie wierzył, że to była tylko jedna dziewczynka i parę wron. – Nigdzie nie zniknąłem, Teddy – odezwał się; starał się brzmieć spokojnie, ale pomiędzy głoskami drgało napięcie. – I nie zniknę. P-p-pogadamy o tym, tak? Obiecuję. Ale teraz – teraz się skup, dobra? – Przekrzywił głowę, starają się uchwycić jego spojrzenie. – Musimy wyjaśnić ojcu dziewczynki, co się stało, jesteś p-p-pewien, że z małą jest już dobrze? – zapytał, starając się popchnąć jego myśli w innym kierunku; zmusić go do wejścia w tryb zadaniowy, wiedział, że to potrafił. – A potem polecimy do twojego gabinetu, co? Na p-p-pewno jest więcej ludzi, którzy będą szukać pomocy – ciągnął, gdzieś w połowie tego zdania czując ukłucie lodowatego, rozlewającego się po wnętrznościach lęku. Czy jego rodzina była bezpieczna? Hannah, Amelia, Liddy?
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Dopiero, kiedy zgłoski odnalazły się i połączyły w pełne zdanie, w głowie pojawiło się pytanie - czemu to powiedział? Dlaczego zapewnił Billy’ego, że wszystko będzie dobrze, choć nic na to nie wskazywało - ani stan dziewczyny, daleki od zdrowego, ani stan nieba na tę chwilę. Na szczęście od razu też pojawiła się odpowiedź - chciał uspokoić przede wszystkim siebie, że faktycznie wszystko było dobrze i mała potrzebowała tylko odpoczynku. Czuł się, jakby los wytrącił mu z rąk wszystkie instrumenty, którymi tak sprawnie posługiwał się, ratując czyjeś życie; nie tylko różdżkę, ale i wiedzę, na podstawie której dokonywał trafnej diagnozy. Kiedy starszy brat zadał mu pytanie, spojrzał na niego oczami, które wyraźnie mówiły, że wcale nie był pewien, czy może odpowiedzieć twierdząco, czy może poprzeć własne słowa. Spojrzał znów na dziewczynkę z nadzieją, jakby to ona chowała w tej spokojnej (na razie?) twarzyczce wszystkie tajemnice tego świata. Nie zauważył, że oddycha ciężko, nieco szybciej, niż powinien.
- Nie wiem... nie mam pojęcia, co jej jest - zaufał instynktowi, który mówił, że może się otworzyć, uchylić delikatnie ten fragment siebie, który tak uporczywie chował, chroniąc za wszelką cenę. - Będę musiał ją obserwować. Na razie jest stabilna. - to akurat pokrywało się z prawdą.
Niebo straszyło, ostrzegało i jakby jednocześnie zawisło w oczekiwaniu, zatrzymało, czekając, aż obecni pod nim ludzie, czarodzieje i mugole, przygotują się na najgorsze. Znów spojrzał na Billa, ale tym razem w oczach zalśniła mu kropla niepewności, niemal niedowierzania w jego słowa. Potem znów zawiesił wzrok na niebie, powoli docierając do myśli, by ruszyć dalej. Nie miał wiary w to, że ta kometa nie była dziełem Rycerzy Walpurgii, bo sam był świadkiem i ofiarą mordu, jakiego dokonali w Londynie. Byli w stanie zrobić coś tak potwornego, to byli też w stanie spuścić obcą gwiazdę, żeby dokończyć dzieła.
- Skąd ta pewność? - w jego głosie zabrzmiała nuta obruszenia. - Widziałem, do czego są zdolni... czemu by nie do podobnych rzeczy?
Zerknął na chłopca, na jego lśniące oczy wpatrujące się w Teda, i pożałował swoich słów. Nie próbował się nawet uśmiechnąć na pocieszenie, bo bliżej temu byłoby do oszustwa niż szczerej chęci. Poszli więc razem do przodu, Ted zerknął tylko na Billy’ego, sprawdzić, czy wszystko w porządku - i z nim, i z dziewczynką.
- Zgaduję - odparł, przełykając ślinę. - Sięgam już po najbardziej abstrakcyjne wnioski...
Mógł mu opowiedzieć o objawach, które od rana zaczynały pojawiać u ludzi z niewiadomych przyczyn, ale to też odrzucił, nie chcąc martwić chłopca. Kiedy Billy mówił, jeszcze raz spojrzał w stronę nieba, jakby oczekując katastrofy i nie chcąc jednocześnie do niej dopuścić, chociaż pozostawało to daleko poza jego możliwościami. Pokiwał jednak głową na znak zgody, próbując też nie myśleć o tym wszystkim, co wiło właśnie cierniste gniazdo na jego głowie.
Doszli w końcu do domu, gdzie ojciec przejął od Billy’ego swoją córkę i syna, prowadząc ich do środka, do wspólnej izby, która robiła za salon, jadalnię i połowicznie kuchnię. Dziewczynka została położona na łóżku, a chłopiec znalazł otuchę w ramionach matki. Wszyscy byli bladzi ze strachu. Oczywiście nie ominęły ich pytania o stan małej.
- Miała złamaną nóżkę - teraz jest już zrośnięta, ale przez kilka dni, może tydzień, lepiej, żeby jej nie przeciążała. Ma gorączkę, więc okładajcie jej czoło chłodnymi ręcznikami, byleby nie były lodowate. Będzie potrzebowała dużo odpoczynku, wasz syn tak samo - zerknął na Billy’ego ostrożnie, zaraz wzrok i słowa kierując do rodziców dziewczynki. - Czy w waszej rodzinie obecny był dar jasnowidzenia? Może u babki? Dziadka? Kogokolwiek?
Zobaczyli tylko kręcące się w zaprzeczeniu głowy.
- Nie wiem... nie mam pojęcia, co jej jest - zaufał instynktowi, który mówił, że może się otworzyć, uchylić delikatnie ten fragment siebie, który tak uporczywie chował, chroniąc za wszelką cenę. - Będę musiał ją obserwować. Na razie jest stabilna. - to akurat pokrywało się z prawdą.
Niebo straszyło, ostrzegało i jakby jednocześnie zawisło w oczekiwaniu, zatrzymało, czekając, aż obecni pod nim ludzie, czarodzieje i mugole, przygotują się na najgorsze. Znów spojrzał na Billa, ale tym razem w oczach zalśniła mu kropla niepewności, niemal niedowierzania w jego słowa. Potem znów zawiesił wzrok na niebie, powoli docierając do myśli, by ruszyć dalej. Nie miał wiary w to, że ta kometa nie była dziełem Rycerzy Walpurgii, bo sam był świadkiem i ofiarą mordu, jakiego dokonali w Londynie. Byli w stanie zrobić coś tak potwornego, to byli też w stanie spuścić obcą gwiazdę, żeby dokończyć dzieła.
- Skąd ta pewność? - w jego głosie zabrzmiała nuta obruszenia. - Widziałem, do czego są zdolni... czemu by nie do podobnych rzeczy?
Zerknął na chłopca, na jego lśniące oczy wpatrujące się w Teda, i pożałował swoich słów. Nie próbował się nawet uśmiechnąć na pocieszenie, bo bliżej temu byłoby do oszustwa niż szczerej chęci. Poszli więc razem do przodu, Ted zerknął tylko na Billy’ego, sprawdzić, czy wszystko w porządku - i z nim, i z dziewczynką.
- Zgaduję - odparł, przełykając ślinę. - Sięgam już po najbardziej abstrakcyjne wnioski...
Mógł mu opowiedzieć o objawach, które od rana zaczynały pojawiać u ludzi z niewiadomych przyczyn, ale to też odrzucił, nie chcąc martwić chłopca. Kiedy Billy mówił, jeszcze raz spojrzał w stronę nieba, jakby oczekując katastrofy i nie chcąc jednocześnie do niej dopuścić, chociaż pozostawało to daleko poza jego możliwościami. Pokiwał jednak głową na znak zgody, próbując też nie myśleć o tym wszystkim, co wiło właśnie cierniste gniazdo na jego głowie.
Doszli w końcu do domu, gdzie ojciec przejął od Billy’ego swoją córkę i syna, prowadząc ich do środka, do wspólnej izby, która robiła za salon, jadalnię i połowicznie kuchnię. Dziewczynka została położona na łóżku, a chłopiec znalazł otuchę w ramionach matki. Wszyscy byli bladzi ze strachu. Oczywiście nie ominęły ich pytania o stan małej.
- Miała złamaną nóżkę - teraz jest już zrośnięta, ale przez kilka dni, może tydzień, lepiej, żeby jej nie przeciążała. Ma gorączkę, więc okładajcie jej czoło chłodnymi ręcznikami, byleby nie były lodowate. Będzie potrzebowała dużo odpoczynku, wasz syn tak samo - zerknął na Billy’ego ostrożnie, zaraz wzrok i słowa kierując do rodziców dziewczynki. - Czy w waszej rodzinie obecny był dar jasnowidzenia? Może u babki? Dziadka? Kogokolwiek?
Zobaczyli tylko kręcące się w zaprzeczeniu głowy.
jesteś wolny
a jeśli nie uwierzysz, będziesz w dłoń ujęty
przez czas, przez czas - przeklęty
przez czas, przez czas - przeklęty
Ted Moore
Zawód : uzdrowiciel
Wiek : 27
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
i must not fear
fear is the mind-killer
fear is the
little-death
fear is the mind-killer
fear is the
little-death
OPCM : 5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 30 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Przyglądał się twarzy trzymanej w ramionach dziewczynki – teraz zadziwiająco spokojnej, uśpionej, oddychającej miarowo przez na wpół otwarte usta – i nie potrafił powstrzymać niepokoju stopniowo zaciskającego się na jego wnętrznościach. Słowa brata wydawały się być niczym ciężkie kamienie wpadające do żołądka, skoro on nie miał pojęcia, to oznaczało, że nie mieli też rozwiązania; że znów mierzyli się z czymś zupełnie niezrozumiałym. Jak anomalie, jak cienie; przygryzł wewnętrzną stronę policzka, starając się za wszelką cenę skupić na chwili obecnej, ale jego myśli mimowolnie pomknęły ku Amelii. Czy wszystko było z nią w porządku? Z Hannah, z Liddy? W egoistycznym odruchu chciał wrócić do domu natychmiast, albo przynajmniej wywołać żonę przez dwukierunkowe lusterko, ale wiedział, że nie było na to czasu; był tu na rozkazach Sów, na jego ramieniu nadal kołysała się torba z lekarstwami, które miał dostarczyć do gabinetu Teda, musiał też upewnić się, że dziewczynka otrzyma pomoc, jakiej potrzebowała – nawet jeżeli żaden z nich nie wiedział jeszcze, jak owa pomoc miałaby wyglądać. Nie mógł pozwolić sobie na rozproszenie, i być może dlatego od razu odrzucił teorię, według której to Rycerze Walpurgii sprowadzili na nich katastrofę. Nie mógł myśleć teraz o tym, co by to oznaczało; nie mógł pozwolić, by sparaliżował go strach. – Nie jestem niczego p-p-pewny – sprostował, unosząc wzrok w górę, na moment znów spoglądając na zatrzymaną w bezruchu gwiazdę, na płonący warkocz, odcinający się wyraźnie od czerwonej poświaty. Nie chciał na nią patrzeć, ale nie był w stanie przestać, w jakimś bezwiednym odruchu raz po raz sprawdzając, czy kometa przypadkiem się nie poruszyła. – Nie musisz mi p-p-przypominać, do czego są zdolni – dodał, wiedział; nie zapomniał swojego ostatniego spotkania ze Śmierciożercą, nie miał zapomnieć go nigdy. – Posunęliby się do największych okropieństw, ale… spadająca gwiazda, Ted? Nikt nie jest aż tak p-p-potężny – powiedział, ale pomiędzy głoskami zatańczyły wątpliwości. Próbował przekonać jego czy siebie?
Kiedy dotarli do domu, ostrożnie przekazał dziewczynkę w ramiona ojca, w milczeniu ciesząc się, że od razu do niego podszedł; krótki spacer zmęczył go bardziej niż byłby skory przyznać, czuł ból rozlewający się wzdłuż gojących się ran na klatce piersiowej i brzuchu – ale zignorował go, starając się najdyskretniej jak mógł otrzeć pot, który wstąpił mu na czoło. – P-p-proszę ją uważnie obserwować, dobrze? – odezwał się, przenosząc wzrok pomiędzy dwójką czarodziejów. Prawdziwie im współczuł, zdawał sobie sprawę, jak bardzo musieli obawiać się o los małej – i jak bezsilni musieli się czuć nie będąc w stanie w żaden sposób realnie jej pomóc. – Przyślę do was p-p-później łącznika, żeby sprawdził, czy wszystko jest w porządku. Potrzebujecie czegoś? Eliksirów, żywności? – zapytał. Sam nie miał nic, czym mógłby się podzielić, ale Niuchacze mogły. – Jest coś, czego mogłaby p-p-potrzebować? – zwrócił się do Teda, jako uzdrowiciel był w stanie ocenić to najlepiej. Sięgnął dłonią do paska skórzanej torby. – Miałem ci to dostarczyć. To znaczy – do twojego gabinetu – powiedział. Odkąd jego brat zadeklarował wsparcie dla Zakonu Feniksa, jego lecznica została jednym z istotnych punktów na mapie magicznego podziemia; podejrzewał, że Hipogryfy już zaczęły wysyłać do niego rannych. – Jest tam coś, co mogłoby pomóc? – Nie znał się na magicznej medycynie i nie miał pojęcia, co właściwie znajdowało się w torbie; do tej pory liczył się dla niego wyłącznie fakt, że przesyłka należała do tych pilnych – ale Tedowi z pewnością wystarczyłby jeden rzut okiem, żeby się w tym rozeznać. Zatrzymał spojrzenie na jego twarzy, starając się z rysów brata wyczytywać odpowiedź; czy byli w stanie coś tu jeszcze zdziałać? Jeśli nie – powinni wracać, w miasteczku mogło być więcej rannych – którzy w pierwszej kolejności udadzą się zapewne po pomoc do uzdrowiciela.
Kiedy dotarli do domu, ostrożnie przekazał dziewczynkę w ramiona ojca, w milczeniu ciesząc się, że od razu do niego podszedł; krótki spacer zmęczył go bardziej niż byłby skory przyznać, czuł ból rozlewający się wzdłuż gojących się ran na klatce piersiowej i brzuchu – ale zignorował go, starając się najdyskretniej jak mógł otrzeć pot, który wstąpił mu na czoło. – P-p-proszę ją uważnie obserwować, dobrze? – odezwał się, przenosząc wzrok pomiędzy dwójką czarodziejów. Prawdziwie im współczuł, zdawał sobie sprawę, jak bardzo musieli obawiać się o los małej – i jak bezsilni musieli się czuć nie będąc w stanie w żaden sposób realnie jej pomóc. – Przyślę do was p-p-później łącznika, żeby sprawdził, czy wszystko jest w porządku. Potrzebujecie czegoś? Eliksirów, żywności? – zapytał. Sam nie miał nic, czym mógłby się podzielić, ale Niuchacze mogły. – Jest coś, czego mogłaby p-p-potrzebować? – zwrócił się do Teda, jako uzdrowiciel był w stanie ocenić to najlepiej. Sięgnął dłonią do paska skórzanej torby. – Miałem ci to dostarczyć. To znaczy – do twojego gabinetu – powiedział. Odkąd jego brat zadeklarował wsparcie dla Zakonu Feniksa, jego lecznica została jednym z istotnych punktów na mapie magicznego podziemia; podejrzewał, że Hipogryfy już zaczęły wysyłać do niego rannych. – Jest tam coś, co mogłoby pomóc? – Nie znał się na magicznej medycynie i nie miał pojęcia, co właściwie znajdowało się w torbie; do tej pory liczył się dla niego wyłącznie fakt, że przesyłka należała do tych pilnych – ale Tedowi z pewnością wystarczyłby jeden rzut okiem, żeby się w tym rozeznać. Zatrzymał spojrzenie na jego twarzy, starając się z rysów brata wyczytywać odpowiedź; czy byli w stanie coś tu jeszcze zdziałać? Jeśli nie – powinni wracać, w miasteczku mogło być więcej rannych – którzy w pierwszej kolejności udadzą się zapewne po pomoc do uzdrowiciela.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Strona 3 z 4 • 1, 2, 3, 4
Kościół na wzgórzu
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Derbyshire