Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset :: Dolina Godryka
Tereny wokół Doliny Godryka
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Tereny wokół Doliny Godryka
Wokół Doliny Godryka rozciągają się duże połacie terenu - począwszy od dzikich łąk, wiosną zapełniających się kolorowymi kwiatami, o każdej porze roku obfitującymi w przeróżne ingrediencje, przez liczne pola uprawne, na których leniwie kołyszą się zboża i kolby kukurydzy, wykorzystujące potencjał ziemi, aż do lasów mieszanych, pełnych zwierzyny oraz dzikich roślin i pachnących ziół. Malownicze wzgórza to częste trasy spacerów, widoki rozpościerające się z wyższych pagórków są naprawdę piękne, niezależnie od miesiąca, zimą cieszą się niezwykłym powodzeniem wśród młodzieży, wybierających się tu na sanki. W okolicy Doliny można trafić na miejsca mniej i bardziej uczęszczane, lecz próżno szukać tu ulic, wędrowców prowadzą wydeptane dróżki, a śpiew ptaków zdaje się napływać zewsząd.
Tym razem łokieć wylądował w brzuchu, bezceremonialnie dźgając Victora w karze za uszczypliwy, prowokacyjny komentarz. Doskonale wiedział jak to na mnie działa, musiał liczyć się z odpowiedzią, której nie szczędziłam mu na przestrzeni kilku uderzeń serca od słów opuszczających jego gardło głębokim, wibrującym głosem. Moje policzki smagnęła czerwień rozdrażnienia. Zapędzał się w słownej wyprawie kosztem istoty, którą byłam skora bronić jak lwica, czy to w żartach, czy w powadze, w wojennej rzeczywistości, w której pozostawałam bezbronna.
- A tobie sterylizacji, bo za głośno ujadasz i szlajasz się za byle kością, zamiast czasem go odwiedzić - odcięłam się machinalnie. Nie każdy pies mógł cieszyć się beztroskim życiem rozpłodowym, niektórym należało odebrać tę możliwość, a jeszcze innym w ten sposób na zawsze uzmysłowić, że swawola miała granice. Zupełnie jak moja tolerancja. - Pytał o ciebie ostatnio. Dyplomatycznie nie wspomnę mu, że widzisz go w obroży i kagańcu - rzuciłam i dumnie zadarłam podbródek. Właściwie pytał o karty czarodziejów z czekoladowych żab, które czasem przynosił mu wujek Victor, ale nie przejmowałam się tak nieistotnym szczegółem. Karty przychodziły z wujkiem, nie bez niego.
Skinęłam głową na znak zrozumienia, może nawet wdzięczności. Rozumiał moje poczucie bezsilności w starciu z wszechogarniającym świat konfliktem, ale nigdy nie podejrzewałam, że zdecyduje się coś z tym zrobić, jakoś mi pomóc. Michael Tonks zrzędził o pułapkach, ale nie byłam w stanie ich kontrolować, nigdy nie zorientowałabym się czy są na swoich miejscach, czy może los spłatał nam figla i pozostawił odsłoniętymi na ataki. Vic oferował jednak coś innego. Namacalną możliwość obrony Orpheusa na wypadek niebezpieczeństwa. Zdecydowałam, że to warte poświęcenia żyć niewinnych zwierząt, jeśli miało oznaczać, że nabiorę siły i sprawczości. Przeleję krew w imię przyszłości, w której mój syn będzie bezpieczny. Zdławię odruch wymiotny i pełzające po kręgosłupie dreszcze wzdrygnięcia, i zaczerpnę z nauk Victora tak doświadczonego przez naszego ojca.
- A ja mam nadzieję, że właśnie to zrobię - odpowiedziałam beztrosko i znów uśmiechnęłam się zaczepnie. Miło było na chwilę zrzucić z siebie całun depresji i czuć się tak, jakby wszystko dookoła znów było normalne, rześkie jak powietrze po długim deszczu, wesołe. Z nim nawet najtrudniejsze, najcięższe chwile upływały pod łatwiejszym znakiem. Być może jako jedyna osoba na tej ziemi czułam się przy nim bezpiecznie. - Zakład, że uroniłbyś łzę? - z bólu i poczucia zażenowania byciem postrzelonym przez kruchą kobietę. Jego ego by tego nie zniosło.
Parsknęłam na porównanie do kur i doszłam do wniosku, że nie mogę się z tym nie zgodzić, choćbym bardzo chciała.
- Ach tak? W takim razie widać, że jesteśmy krwią z jednej krwi. Koguty też stroszą pióra i biegną do pierwszej lepszej bójki, kiedy zobaczą na horyzoncie innego awanturnika - oceniłam. Pewnego razu natknęłam się na to w Dolinie; przechodziłam obok gospodarstwa Stroke'a i zauważyłam przez otwarte drzwi do szopy, jak ten zajadle komentował bitkę dwóch ptaków obstawioną kilkoma monetami od innych sąsiadów.
Ciemne buty zatapiały się w miękkim mchu pod naszymi stopami, uważałam, by nie nadepnąć na żadną gałązkę, jeśli jej przełamanie miałoby zawiadomić zwierzynę o naszym położeniu. Poruszałam się cicho i zgrabnie, bez żadnej koślawości, podążając blisko Victora, na wypadek gdyby nagle zmienił zdanie i zrezygnował z polowania z moim udziałem. Byłam jak dyszący na jego kark duch, który pilnował swojej sprawy.
- Jakim spadku? - zapytałam, zarówno pieniądze po matce, jak i ojcu w moim mniemaniu były już dawno rozdysponowane. Nie przyjęłam z nich ani złamanego knuta, głośno i dosadnie życząc rodzicom wiecznego smażenia się we wrzących rzekach Tartaru. Nie umknął mi też widok tężejącego ciała brata. Pomimo warstw ubrania dostrzegłam to, jak emocje, których nie chciał czuć uderzyły w niego goryczą, to, jak walczył z nimi i zamykał przed nimi serce. Odruchowo sięgnęłam po jego dłoń, tę, którą wcześniej zacisnął w pięść, i dotknęłam opuszkami palców jej wierzchu. - Cały Hector - westchnęłam na wspomnienie zabiegów, które stosował podczas rozmów z bliskimi, z ludźmi, których nie powinien analizować. - Chyba nie umie inaczej. Chce dobrze, ale nie wie jak to dobrze osiągnąć - a my nie ułatwialiśmy mu zadania. Byliśmy krnąbrni, okropni, kolczaści. Szczególnie Victor, poróżniony z bliźniakiem w odległej przeszłości. - Często mnie odwiedza, wiesz? Ostatnio przyniósł marcepan i czereśnie. Nie mam pojęcia skąd je bierze - dodałam pogodniej. Od czasu śmierci Jaspera Hector był u nas regularnym gościem, a kontakt z Orestesem sprawiał mi wiele przyjemności. Jakim cudem tak słodki chłopiec powstał z genów Beatrice, tego nigdy nie pojmę.
- W twój łeb trafię bez problemu, jest jak tarcza z namalowanym celem - żachnęłam się dumnie, sprowokowana, tańcząca tak, jak mi zagrał. Co za drań. Wydymając policzki aż się zaczerwieniłam, urażona żartobliwym brakiem wiary, i wystrzeliłam ramiona w kierunku kuszy. - Daj mi to - nakazałam, usiłując wyrwać ją z silnych rąk Victora. - Zaraz ci pokażę co potrafię i odszczekasz to chuchro - impulsywna jak zawsze, prędzej robiłam, niż myślałam, ignorując fakt, że w gruncie rzeczy nie potrafiłam niczego. Widok naciągniętego bełtu wprawił mnie w konsternację. Jakim cudem to nie wystrzeliło? Przecież Vic nie podtrzymywał cięciwy jak w przypadku łuku, a mimo tego grot nie przeszywał powietrza i nie pędził w nieznane. Zmarszczyłam brwi jeszcze mocniej. - To magia, tak? - zapytałam i kiwnięciem głowy wskazałam na interesujący mnie element broni.
- A tobie sterylizacji, bo za głośno ujadasz i szlajasz się za byle kością, zamiast czasem go odwiedzić - odcięłam się machinalnie. Nie każdy pies mógł cieszyć się beztroskim życiem rozpłodowym, niektórym należało odebrać tę możliwość, a jeszcze innym w ten sposób na zawsze uzmysłowić, że swawola miała granice. Zupełnie jak moja tolerancja. - Pytał o ciebie ostatnio. Dyplomatycznie nie wspomnę mu, że widzisz go w obroży i kagańcu - rzuciłam i dumnie zadarłam podbródek. Właściwie pytał o karty czarodziejów z czekoladowych żab, które czasem przynosił mu wujek Victor, ale nie przejmowałam się tak nieistotnym szczegółem. Karty przychodziły z wujkiem, nie bez niego.
Skinęłam głową na znak zrozumienia, może nawet wdzięczności. Rozumiał moje poczucie bezsilności w starciu z wszechogarniającym świat konfliktem, ale nigdy nie podejrzewałam, że zdecyduje się coś z tym zrobić, jakoś mi pomóc. Michael Tonks zrzędził o pułapkach, ale nie byłam w stanie ich kontrolować, nigdy nie zorientowałabym się czy są na swoich miejscach, czy może los spłatał nam figla i pozostawił odsłoniętymi na ataki. Vic oferował jednak coś innego. Namacalną możliwość obrony Orpheusa na wypadek niebezpieczeństwa. Zdecydowałam, że to warte poświęcenia żyć niewinnych zwierząt, jeśli miało oznaczać, że nabiorę siły i sprawczości. Przeleję krew w imię przyszłości, w której mój syn będzie bezpieczny. Zdławię odruch wymiotny i pełzające po kręgosłupie dreszcze wzdrygnięcia, i zaczerpnę z nauk Victora tak doświadczonego przez naszego ojca.
- A ja mam nadzieję, że właśnie to zrobię - odpowiedziałam beztrosko i znów uśmiechnęłam się zaczepnie. Miło było na chwilę zrzucić z siebie całun depresji i czuć się tak, jakby wszystko dookoła znów było normalne, rześkie jak powietrze po długim deszczu, wesołe. Z nim nawet najtrudniejsze, najcięższe chwile upływały pod łatwiejszym znakiem. Być może jako jedyna osoba na tej ziemi czułam się przy nim bezpiecznie. - Zakład, że uroniłbyś łzę? - z bólu i poczucia zażenowania byciem postrzelonym przez kruchą kobietę. Jego ego by tego nie zniosło.
Parsknęłam na porównanie do kur i doszłam do wniosku, że nie mogę się z tym nie zgodzić, choćbym bardzo chciała.
- Ach tak? W takim razie widać, że jesteśmy krwią z jednej krwi. Koguty też stroszą pióra i biegną do pierwszej lepszej bójki, kiedy zobaczą na horyzoncie innego awanturnika - oceniłam. Pewnego razu natknęłam się na to w Dolinie; przechodziłam obok gospodarstwa Stroke'a i zauważyłam przez otwarte drzwi do szopy, jak ten zajadle komentował bitkę dwóch ptaków obstawioną kilkoma monetami od innych sąsiadów.
Ciemne buty zatapiały się w miękkim mchu pod naszymi stopami, uważałam, by nie nadepnąć na żadną gałązkę, jeśli jej przełamanie miałoby zawiadomić zwierzynę o naszym położeniu. Poruszałam się cicho i zgrabnie, bez żadnej koślawości, podążając blisko Victora, na wypadek gdyby nagle zmienił zdanie i zrezygnował z polowania z moim udziałem. Byłam jak dyszący na jego kark duch, który pilnował swojej sprawy.
- Jakim spadku? - zapytałam, zarówno pieniądze po matce, jak i ojcu w moim mniemaniu były już dawno rozdysponowane. Nie przyjęłam z nich ani złamanego knuta, głośno i dosadnie życząc rodzicom wiecznego smażenia się we wrzących rzekach Tartaru. Nie umknął mi też widok tężejącego ciała brata. Pomimo warstw ubrania dostrzegłam to, jak emocje, których nie chciał czuć uderzyły w niego goryczą, to, jak walczył z nimi i zamykał przed nimi serce. Odruchowo sięgnęłam po jego dłoń, tę, którą wcześniej zacisnął w pięść, i dotknęłam opuszkami palców jej wierzchu. - Cały Hector - westchnęłam na wspomnienie zabiegów, które stosował podczas rozmów z bliskimi, z ludźmi, których nie powinien analizować. - Chyba nie umie inaczej. Chce dobrze, ale nie wie jak to dobrze osiągnąć - a my nie ułatwialiśmy mu zadania. Byliśmy krnąbrni, okropni, kolczaści. Szczególnie Victor, poróżniony z bliźniakiem w odległej przeszłości. - Często mnie odwiedza, wiesz? Ostatnio przyniósł marcepan i czereśnie. Nie mam pojęcia skąd je bierze - dodałam pogodniej. Od czasu śmierci Jaspera Hector był u nas regularnym gościem, a kontakt z Orestesem sprawiał mi wiele przyjemności. Jakim cudem tak słodki chłopiec powstał z genów Beatrice, tego nigdy nie pojmę.
- W twój łeb trafię bez problemu, jest jak tarcza z namalowanym celem - żachnęłam się dumnie, sprowokowana, tańcząca tak, jak mi zagrał. Co za drań. Wydymając policzki aż się zaczerwieniłam, urażona żartobliwym brakiem wiary, i wystrzeliłam ramiona w kierunku kuszy. - Daj mi to - nakazałam, usiłując wyrwać ją z silnych rąk Victora. - Zaraz ci pokażę co potrafię i odszczekasz to chuchro - impulsywna jak zawsze, prędzej robiłam, niż myślałam, ignorując fakt, że w gruncie rzeczy nie potrafiłam niczego. Widok naciągniętego bełtu wprawił mnie w konsternację. Jakim cudem to nie wystrzeliło? Przecież Vic nie podtrzymywał cięciwy jak w przypadku łuku, a mimo tego grot nie przeszywał powietrza i nie pędził w nieznane. Zmarszczyłam brwi jeszcze mocniej. - To magia, tak? - zapytałam i kiwnięciem głowy wskazałam na interesujący mnie element broni.
Leta Evans
Zawód : nauczycielka historii magii w Dolinie Godryka, pomoc w pszczelej hodowli
Wiek : 24
Czystość krwi : Charłak
Stan cywilny : Wdowa
i know those eyes.
this man is dead.
this man is dead.
OPCM : 0
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 11+3
SPRAWNOŚĆ : 4+3
Genetyka : Charłak
Nieaktywni
Parsknął w odpowiedzi na jej cios.
― Zajmuję się ważnymi sprawami, nie mam czasu ― stwierdził, tak po prostu, doskonale świadom tego, że może ją to zaboleć. Ale czy poza bólem to cokolwiek zmieniało? Niezbyt. I tak miałby mało czasu. Za mało na odwiedzanie małoletnich szczyli, nawet jeśli ten konkretny szczyl był z nim spokrewniony. Blisko spokrewniony.
Odrzucił od siebie tę myśl; nie chciał teraz rozkładać sytuacji na czynniki pierwsze. Było dobrze tak, jak było. Nigdy nie obiecał jej nic więcej.
― Lepiej żeby nie pytał.
Lepiej żeby się nie przywiązywał, bo przywiązanie było tylko problemem. Kulą u nogi, której próbował się pozbyć przez ostatnią dekadę i ― jak widać ― nie do końca zdołał. Dopuścił ją za blisko, złamał dla niej prawie każdą swoją zasadę i teraz miał za swoje.
― No ładnie, Leta ― cmoknął z dezaprobatą ― nie dość, że chcesz strzelać do swojego jedynego sprzymierzeńca, to jeszcze mi o tym mówisz. Czego oni cię nauczyli w tej pożal-się-Merlinie szkole, co? ― Dyplomatycznie pominął kwestię ronienia łez, bo nie sądził, by ewentualny bełt w dupie był w stanie z niego cokolwiek wydusić. Przechodził gorsze rzeczy, gorsze rany i jeszcze nie zdarzyło mu się płakać przy którejkolwiek z nich. Nawet wtedy, kiedy Prima go po mugolsku zszywała jakąś chujową igłą. Cud, że się nie wdało zakażenie.
Wzruszył niewinnie ramionami; pewnym oskarżeniom nie mógł zaprzeczyć. Po prostu lubił się napierdalać i był w tym cholernie dobry. Wiedział to on sam, wiedziała ona, wiedział każdy oprych na Nokturnie.
Doceniał to, że poruszała się tak zwinnie i cicho, nie każdy tak potrafił ― przynajmniej nie od razu. Znaczna większość ludzi stawiała nogi nieostrożnie, nie dbali o to, by nie zwrócić na siebie niczyjej uwagi. On sam tego nie rozumiał ― tego podejścia, tej ignorancji ― ale z tyłu głowy kołatała mu się myśl, że może przez te wszystkie lata nabawił się już paranoi i dopatrywał się zachowań charakterystycznych dla profesji tam, gdzie nie powinien.
― Po jakiejś flądrze z Niemiec ― mruknął, otrzepując dłonie. Powiódł spojrzeniem ponad paprociami, zapatrzył się na chwilę w krzaczastą kępę karłowatych drzewek, myślami odpłynął gdzieś daleko.
Ale tylko na moment.
Do rzeczywistości przywrócił go lekki dotyk na wierzchu dłoni; obejrzał się na Letę, zwinnie ujął jej rękę w swoją, delikatnie ścisnął, jakby dziękując za wsparcie. Inaczej nie potrafił, pewne słowa nie przechodziły mu przez gardło, zapomniał o nich.
― Dobrze byłoby, gdyby dał mi spokój i nie próbował szukać… ― wzruszył ramionami, puścił jej dłoń ― chuj wie czego. Nie jesteśmy już tamtymi szczylami z domu na wzgórzu. ― Skutecznie odpychał brata od tak dawna, że nawet nie pamiętał już, kiedy to się zaczęło. Obecność Hectora zawsze wzbudzała w nim tamte wyrzuty sumienia ― absurdalne, irracjonalne, te z którymi nigdy się nie pogodził i, mimo lat, nadal pogodzić się nie mógł. Ile by się zmieniło, gdyby go wtedy nie popchnął? Gdyby poszli czytać te chujowe mity, zamiast się popychać na piętrze?
Przymknął na chwilę oczy, zacisnął mocniej zęby. Nie chciał do tego wracać.
― W Londynie nadal działają sklepy. Asortyment jest okrojony z powodu wojny, ale jak wiesz gdzie szukać, to można dostać większość produktów ― zawahał się na moment nad tym marcepanem ― albo pacjenci mu znoszą. Chuj wie. Ludzie robią różne dziwne rzeczy z wdzięczności.
Uśmiechnął się paskudnie i spojrzał na nią spod oka.
― Ta-ak? ― spytał przeciągle. ― Uważaj, bo ci uwierzę. W Hectora byś nie trafiła, nawet jakby stał tuż przed tobą ― dodał zaraz, ewidentnie się z nią drocząc i nawet pozwolił odebrać sobie kuszę.
― Wiesz w ogóle, jak to działa? ― Uchwycił jej spojrzenie, wyczytał z oczu to, czego szukał. ― Aha, nie wiesz ― podsumował od razu, znów z cieniem kpiny w głosie. ― Ten głupi Evans czegoś w ogóle cię nauczył, czy potrafił tylko znikać i lecieć w chuja? Patrz, tu masz spust ― wskazał jej mechanizm palcem, od razu przechodząc do konkretów ― jak naciśniesz, to zwolnisz łoże bełtu i wystrzeli. Tylko na cycki trytoniej królowej, celuj tym gdzieś w drzewo albo w ziemię najlepiej.
― Częściowo magia: bełt jest magiczny, sam mechanizm nie różni się od tego mugolskiego. Kusza sama w sobie też jest lżejsza, zaczarowana, żeby nie męczyła za bardzo rąk ciężarem. Postaram się załatwić ci coś odpowiedniego dla chucher, mniejszego. Ta jest robiona pode mnie, dlatego może być dla ciebie nieporęczna. ― Odgarnął włosy dłonią, na chwilę urwał swój monolog. Był chujowym bratem, chujowym wujkiem, chujowym ojcem i doskonale był świadom tego, że nauczycielem również będzie chujowym.
― Oprzyj kolbę o bark ― polecił ― palce z dala od spustu, póki nie przyjmiesz odpowiedniej pozycji.
― Zajmuję się ważnymi sprawami, nie mam czasu ― stwierdził, tak po prostu, doskonale świadom tego, że może ją to zaboleć. Ale czy poza bólem to cokolwiek zmieniało? Niezbyt. I tak miałby mało czasu. Za mało na odwiedzanie małoletnich szczyli, nawet jeśli ten konkretny szczyl był z nim spokrewniony. Blisko spokrewniony.
Odrzucił od siebie tę myśl; nie chciał teraz rozkładać sytuacji na czynniki pierwsze. Było dobrze tak, jak było. Nigdy nie obiecał jej nic więcej.
― Lepiej żeby nie pytał.
Lepiej żeby się nie przywiązywał, bo przywiązanie było tylko problemem. Kulą u nogi, której próbował się pozbyć przez ostatnią dekadę i ― jak widać ― nie do końca zdołał. Dopuścił ją za blisko, złamał dla niej prawie każdą swoją zasadę i teraz miał za swoje.
― No ładnie, Leta ― cmoknął z dezaprobatą ― nie dość, że chcesz strzelać do swojego jedynego sprzymierzeńca, to jeszcze mi o tym mówisz. Czego oni cię nauczyli w tej pożal-się-Merlinie szkole, co? ― Dyplomatycznie pominął kwestię ronienia łez, bo nie sądził, by ewentualny bełt w dupie był w stanie z niego cokolwiek wydusić. Przechodził gorsze rzeczy, gorsze rany i jeszcze nie zdarzyło mu się płakać przy którejkolwiek z nich. Nawet wtedy, kiedy Prima go po mugolsku zszywała jakąś chujową igłą. Cud, że się nie wdało zakażenie.
Wzruszył niewinnie ramionami; pewnym oskarżeniom nie mógł zaprzeczyć. Po prostu lubił się napierdalać i był w tym cholernie dobry. Wiedział to on sam, wiedziała ona, wiedział każdy oprych na Nokturnie.
Doceniał to, że poruszała się tak zwinnie i cicho, nie każdy tak potrafił ― przynajmniej nie od razu. Znaczna większość ludzi stawiała nogi nieostrożnie, nie dbali o to, by nie zwrócić na siebie niczyjej uwagi. On sam tego nie rozumiał ― tego podejścia, tej ignorancji ― ale z tyłu głowy kołatała mu się myśl, że może przez te wszystkie lata nabawił się już paranoi i dopatrywał się zachowań charakterystycznych dla profesji tam, gdzie nie powinien.
― Po jakiejś flądrze z Niemiec ― mruknął, otrzepując dłonie. Powiódł spojrzeniem ponad paprociami, zapatrzył się na chwilę w krzaczastą kępę karłowatych drzewek, myślami odpłynął gdzieś daleko.
Ale tylko na moment.
Do rzeczywistości przywrócił go lekki dotyk na wierzchu dłoni; obejrzał się na Letę, zwinnie ujął jej rękę w swoją, delikatnie ścisnął, jakby dziękując za wsparcie. Inaczej nie potrafił, pewne słowa nie przechodziły mu przez gardło, zapomniał o nich.
― Dobrze byłoby, gdyby dał mi spokój i nie próbował szukać… ― wzruszył ramionami, puścił jej dłoń ― chuj wie czego. Nie jesteśmy już tamtymi szczylami z domu na wzgórzu. ― Skutecznie odpychał brata od tak dawna, że nawet nie pamiętał już, kiedy to się zaczęło. Obecność Hectora zawsze wzbudzała w nim tamte wyrzuty sumienia ― absurdalne, irracjonalne, te z którymi nigdy się nie pogodził i, mimo lat, nadal pogodzić się nie mógł. Ile by się zmieniło, gdyby go wtedy nie popchnął? Gdyby poszli czytać te chujowe mity, zamiast się popychać na piętrze?
Przymknął na chwilę oczy, zacisnął mocniej zęby. Nie chciał do tego wracać.
― W Londynie nadal działają sklepy. Asortyment jest okrojony z powodu wojny, ale jak wiesz gdzie szukać, to można dostać większość produktów ― zawahał się na moment nad tym marcepanem ― albo pacjenci mu znoszą. Chuj wie. Ludzie robią różne dziwne rzeczy z wdzięczności.
Uśmiechnął się paskudnie i spojrzał na nią spod oka.
― Ta-ak? ― spytał przeciągle. ― Uważaj, bo ci uwierzę. W Hectora byś nie trafiła, nawet jakby stał tuż przed tobą ― dodał zaraz, ewidentnie się z nią drocząc i nawet pozwolił odebrać sobie kuszę.
― Wiesz w ogóle, jak to działa? ― Uchwycił jej spojrzenie, wyczytał z oczu to, czego szukał. ― Aha, nie wiesz ― podsumował od razu, znów z cieniem kpiny w głosie. ― Ten głupi Evans czegoś w ogóle cię nauczył, czy potrafił tylko znikać i lecieć w chuja? Patrz, tu masz spust ― wskazał jej mechanizm palcem, od razu przechodząc do konkretów ― jak naciśniesz, to zwolnisz łoże bełtu i wystrzeli. Tylko na cycki trytoniej królowej, celuj tym gdzieś w drzewo albo w ziemię najlepiej.
― Częściowo magia: bełt jest magiczny, sam mechanizm nie różni się od tego mugolskiego. Kusza sama w sobie też jest lżejsza, zaczarowana, żeby nie męczyła za bardzo rąk ciężarem. Postaram się załatwić ci coś odpowiedniego dla chucher, mniejszego. Ta jest robiona pode mnie, dlatego może być dla ciebie nieporęczna. ― Odgarnął włosy dłonią, na chwilę urwał swój monolog. Był chujowym bratem, chujowym wujkiem, chujowym ojcem i doskonale był świadom tego, że nauczycielem również będzie chujowym.
― Oprzyj kolbę o bark ― polecił ― palce z dala od spustu, póki nie przyjmiesz odpowiedniej pozycji.
Soul for sale
Zmierziła mnie jego reakcja. Nawet udawana, nawet żartobliwa, nawet wymierzona jako zawadiacka zaczepka, była dla mnie czymś nie do pomyślenia, bolesnym i wyolbrzymionym przypomnieniem, że tak naprawdę nie liczymy się z Orpheusem dla żadnego Vale'a. Victor był trudnym człowiekiem, unikał zderzenia z przywiązaniem jak ognia, uchylał się przed zobowiązaniem i czułością emocjonalną, wiedziałam o tym, gdy odnowiliśmy naszą relację i wciąż zdawałam sobie z tego sprawę, mając go tak blisko. Nie mogłam jednak nie zauważyć wciąż obecnej między nami przepaści. Niczym niezapełnionej pustki. W takich chwilach brakowało mi Jaspera, bo nawet kiedy znikał na kilka dób, usprawiedliwiając się pracą, czułam, że zawsze mogę na nim polegać, jak na przyjacielu. Z bratem nie posiadałam tego komfortu. Pal licho, że nie był obecny dla mnie, to jego wymigiwanie się od spotkań z Orpheusem bolało mnie bardziej.
- Tego też mu nie przekażę - odburknęłam pochmurnie. Mężczyźni zawodzili mnie całe moje życie i byłam głupia, łudząc się, że pewnego dnia będzie inaczej. Widziałam też co brałam, akceptując Victora takim, jaki jest. Nie próbowałam go zmieniać, choć to nie znaczyło, że każdy szczegół jego nabuzowanej, wolnej osobowości musiał mi się podobać; pokręciłam głową i zadarłam podbródek jeszcze wyżej, byle tylko nie pomyślał, że dotknęło mnie to, co powiedział. Głupek. Jak można było być tak starym, a dalej mieć w mózgu papkę godną nastolatka? - Chce karty - oznajmiłam, ujawniając przed Victorem prawdziwy powód pytań Orpheusa. Lubił błyszczącą folię na ich wierzchu i sylwetki zerkające na niego z malowniczych teł. Czasem zamalowywał farbkami ich twarze, a wtedy portrety obrażały się i przez jakiś czas nie wracały.
- Wystarczająco, żebym wiedziała, która zwierzyna jest najmniej bystra i skora do ucieczki - odpyskowałam i uśmiechnęłam się kwaśno; zasłużył, bym wymierzyła do niego z kuszy i spróbowała wbić grot bełtu w któryś mięsień, a potem wyszarpnęła go z plującego krwią ciała, tak na zachętę i za karę jednocześnie. - W Hogwarcie też strzelałeś do innych półgłówków? - bo skoro wspomniał o szkole, coś musiało być na rzeczy. Gryfoni słynęli ze ślepej odwagi i przesadnej brawury, więc nie zdziwiłabym się, gdyby starszy brat zdecydował się zapewnić komuś podobną rozrywkę. To nawet by do niego pasowało. Zastanowiłam się, czy to lubił: czuć, że wprowadza kogoś przez wrota Tartaru, zapraszając do bliższego poznania śmierci. Ukatrupianie zwierząt było czymś innym niż zabijanie ludzi, jednak niosło za sobą podobną ostateczność. Coś bezpowrotnie odbierało żywej istocie. Spojrzałam na niego, wzrokiem błądząc po przystojnej twarzy wyciosanej z mitycznego marmuru, z greckich legend; kiedyś sądziłam, że mógł być Achillesem, lecz dziś widziałam w nim przede wszystkim Aresa zmieszanego z Hermesem.
Wzruszyłam ramionami na wzmiankę o niemieckiej krewniaczce. Jeśli znałby jej imię, nic by mi ono nie powiedziało. Spadek z kolei mógłby mu się przydać; może na kilka dni zapomniałby o pogoni za zaborczym pieniądzem i odetchnął bez zobowiązań, prawdziwie, pełną piersią. Zapewne beze mnie u swojego boku. Mieliśmy swoje ograniczenia, przestrzenie, do których nie dopuszczaliśmy się nawzajem, chociaż jedną nogą staliśmy w duszy drugiego, rozgoszczeni i niechętni do wyjścia.
- Może właśnie dlatego, że nimi nie jesteście, moglibyście nauczyć się ze sobą rozmawiać jak dorosłe, stare konie - wytknęłam z przekąsem, złośliwie, przesunąwszy kciukiem po ciepłej skórze wierzchu jego dłoni. Znałam tę fakturę, temperaturę, którą mogłam tam odnaleźć, kości wystające spod płatu naskórka. Spodziewałam się, do czego byłyby zdolne, aczkolwiek nigdy otwarcie o to nie zapytałam. - Albo po prostu go ignoruj, jak zawsze. Ale on będzie próbował do śmierci. Taki już jest. Los dorobił ci ogon, Vic, czy tego chcesz, czy nie - dodałam, brzmiąc dziwnie miękko, i lekko obiłam się ramieniem o jego bark. Nie lubiłam, gdy się chmurzył, ugięty pod ciężarem emocji, których w sobie nie chciał. Żałowałam przy tym Hectora, obojętność bliźniaka, istoty, z którą przyszedł na świat, musiała być dla niego katorgą, ale co mogłam zrobić? Bliższy był mi Victor, to jemu chciałam pomóc.
- Oczywiście, że działają. Wizerunek Malfoya ległby w gruzach, gdyby pozwolił mieszkańcom głodować. Wiesz jak jest. W głodnych ludziach odzywają się najgorsze - albo najmądrzejsze - instynkty - westchnęłam; a te instynkty mogłyby doprowadzić do uzbrojonego w różdżki ruszenia na Ministerstwo, w którym urzędował bezlitosny uzurpator. W naszej historii nie byłby to pierwszy bunt przeciwko władzy. - Chociaż ostatnio nawet w Dolinie nie było tak źle. Dorwałam truskawki w czerwcu, świeże, soczyste i słodkie. Drogie jak cholera. Ich sok aż ściekał po podbródku - nakreśliłam z dionizyjskim zapędem filuterii przebłyskującej przez kąśliwość uśmiechu. To była jeszcze ta chwila, kiedy wierzyłam, że reszta wspólnego popołudnia mogłaby być całkiem miła.
Niestety - pomyliłam się.
- Daj wreszcie spokój - warknęłam na wspomnienie Jaspera, głupiego Evansa, o którym mówił z taką pogardą. - Zamieniłeś się z Hectorem na mózgi? Czy może to u was rodzinne, że tak go razem nie cierpicie? - pomimo żalu skłębionego w sercu, nie mogłam pozwolić na obrazę zmarłego męża. Wiele dla mnie zrobił, był mi bliski, chociaż nie potrafiłam kochać go tak, jak tego oczekiwał. Jak na to zasługiwał. Z wyrwaną Victorowi kuszą przyglądałam się elementom, na które wskazuje, podążałam wzrokiem za jego palcem, broń nieprzyjemnie ciążyła mi w rękach. Widać było, że nie została stworzona dla mnie. - Dla ciebie nie jest za ciężka? - zdziwiłam się, równie szybko karcąc się za to w myślach. Byłam chuchrem, a on potężnym, niepokonanym niedźwiedziem, przynajmniej w jego wyobraźni. To jasne, że nie miał z nią problemów. Stopy oparłam mocno o ziemię i uniosłam łokcie, oparłszy ramę kuszy o bark, zgodnie z jego instrukcją. - Co czujesz, kiedy do czegoś mierzysz? - spytałam ciszej, intensywniej. Przed nami było jedynie drzewo, w które wycelowałam grot, wpatrując się w chropowatą korę i wyobrażając sobie... Ojca. Matkę. Jaspera. Wszystkich tych, którzy mnie zawiedli, choć rodziców przede wszystkim. Miałam przed sobą gardzący wzrok Anselma Vale, jego zaszyte w cienką linię usta, które nigdy nie wyznały mi miłości. Krew zawrzała w moich żyłach, policzki musnęła czerwień uderzająca do twarzy. - Odpowiednia pozycja - zażyczyłam sobie w gorącu chwili, czułam, że oddech wrze w mojej piersi, czułam się silna, gdy trzymałam w rękach broń; wbrew jego poleceniu przysunęłam palec do spustu.
- Tego też mu nie przekażę - odburknęłam pochmurnie. Mężczyźni zawodzili mnie całe moje życie i byłam głupia, łudząc się, że pewnego dnia będzie inaczej. Widziałam też co brałam, akceptując Victora takim, jaki jest. Nie próbowałam go zmieniać, choć to nie znaczyło, że każdy szczegół jego nabuzowanej, wolnej osobowości musiał mi się podobać; pokręciłam głową i zadarłam podbródek jeszcze wyżej, byle tylko nie pomyślał, że dotknęło mnie to, co powiedział. Głupek. Jak można było być tak starym, a dalej mieć w mózgu papkę godną nastolatka? - Chce karty - oznajmiłam, ujawniając przed Victorem prawdziwy powód pytań Orpheusa. Lubił błyszczącą folię na ich wierzchu i sylwetki zerkające na niego z malowniczych teł. Czasem zamalowywał farbkami ich twarze, a wtedy portrety obrażały się i przez jakiś czas nie wracały.
- Wystarczająco, żebym wiedziała, która zwierzyna jest najmniej bystra i skora do ucieczki - odpyskowałam i uśmiechnęłam się kwaśno; zasłużył, bym wymierzyła do niego z kuszy i spróbowała wbić grot bełtu w któryś mięsień, a potem wyszarpnęła go z plującego krwią ciała, tak na zachętę i za karę jednocześnie. - W Hogwarcie też strzelałeś do innych półgłówków? - bo skoro wspomniał o szkole, coś musiało być na rzeczy. Gryfoni słynęli ze ślepej odwagi i przesadnej brawury, więc nie zdziwiłabym się, gdyby starszy brat zdecydował się zapewnić komuś podobną rozrywkę. To nawet by do niego pasowało. Zastanowiłam się, czy to lubił: czuć, że wprowadza kogoś przez wrota Tartaru, zapraszając do bliższego poznania śmierci. Ukatrupianie zwierząt było czymś innym niż zabijanie ludzi, jednak niosło za sobą podobną ostateczność. Coś bezpowrotnie odbierało żywej istocie. Spojrzałam na niego, wzrokiem błądząc po przystojnej twarzy wyciosanej z mitycznego marmuru, z greckich legend; kiedyś sądziłam, że mógł być Achillesem, lecz dziś widziałam w nim przede wszystkim Aresa zmieszanego z Hermesem.
Wzruszyłam ramionami na wzmiankę o niemieckiej krewniaczce. Jeśli znałby jej imię, nic by mi ono nie powiedziało. Spadek z kolei mógłby mu się przydać; może na kilka dni zapomniałby o pogoni za zaborczym pieniądzem i odetchnął bez zobowiązań, prawdziwie, pełną piersią. Zapewne beze mnie u swojego boku. Mieliśmy swoje ograniczenia, przestrzenie, do których nie dopuszczaliśmy się nawzajem, chociaż jedną nogą staliśmy w duszy drugiego, rozgoszczeni i niechętni do wyjścia.
- Może właśnie dlatego, że nimi nie jesteście, moglibyście nauczyć się ze sobą rozmawiać jak dorosłe, stare konie - wytknęłam z przekąsem, złośliwie, przesunąwszy kciukiem po ciepłej skórze wierzchu jego dłoni. Znałam tę fakturę, temperaturę, którą mogłam tam odnaleźć, kości wystające spod płatu naskórka. Spodziewałam się, do czego byłyby zdolne, aczkolwiek nigdy otwarcie o to nie zapytałam. - Albo po prostu go ignoruj, jak zawsze. Ale on będzie próbował do śmierci. Taki już jest. Los dorobił ci ogon, Vic, czy tego chcesz, czy nie - dodałam, brzmiąc dziwnie miękko, i lekko obiłam się ramieniem o jego bark. Nie lubiłam, gdy się chmurzył, ugięty pod ciężarem emocji, których w sobie nie chciał. Żałowałam przy tym Hectora, obojętność bliźniaka, istoty, z którą przyszedł na świat, musiała być dla niego katorgą, ale co mogłam zrobić? Bliższy był mi Victor, to jemu chciałam pomóc.
- Oczywiście, że działają. Wizerunek Malfoya ległby w gruzach, gdyby pozwolił mieszkańcom głodować. Wiesz jak jest. W głodnych ludziach odzywają się najgorsze - albo najmądrzejsze - instynkty - westchnęłam; a te instynkty mogłyby doprowadzić do uzbrojonego w różdżki ruszenia na Ministerstwo, w którym urzędował bezlitosny uzurpator. W naszej historii nie byłby to pierwszy bunt przeciwko władzy. - Chociaż ostatnio nawet w Dolinie nie było tak źle. Dorwałam truskawki w czerwcu, świeże, soczyste i słodkie. Drogie jak cholera. Ich sok aż ściekał po podbródku - nakreśliłam z dionizyjskim zapędem filuterii przebłyskującej przez kąśliwość uśmiechu. To była jeszcze ta chwila, kiedy wierzyłam, że reszta wspólnego popołudnia mogłaby być całkiem miła.
Niestety - pomyliłam się.
- Daj wreszcie spokój - warknęłam na wspomnienie Jaspera, głupiego Evansa, o którym mówił z taką pogardą. - Zamieniłeś się z Hectorem na mózgi? Czy może to u was rodzinne, że tak go razem nie cierpicie? - pomimo żalu skłębionego w sercu, nie mogłam pozwolić na obrazę zmarłego męża. Wiele dla mnie zrobił, był mi bliski, chociaż nie potrafiłam kochać go tak, jak tego oczekiwał. Jak na to zasługiwał. Z wyrwaną Victorowi kuszą przyglądałam się elementom, na które wskazuje, podążałam wzrokiem za jego palcem, broń nieprzyjemnie ciążyła mi w rękach. Widać było, że nie została stworzona dla mnie. - Dla ciebie nie jest za ciężka? - zdziwiłam się, równie szybko karcąc się za to w myślach. Byłam chuchrem, a on potężnym, niepokonanym niedźwiedziem, przynajmniej w jego wyobraźni. To jasne, że nie miał z nią problemów. Stopy oparłam mocno o ziemię i uniosłam łokcie, oparłszy ramę kuszy o bark, zgodnie z jego instrukcją. - Co czujesz, kiedy do czegoś mierzysz? - spytałam ciszej, intensywniej. Przed nami było jedynie drzewo, w które wycelowałam grot, wpatrując się w chropowatą korę i wyobrażając sobie... Ojca. Matkę. Jaspera. Wszystkich tych, którzy mnie zawiedli, choć rodziców przede wszystkim. Miałam przed sobą gardzący wzrok Anselma Vale, jego zaszyte w cienką linię usta, które nigdy nie wyznały mi miłości. Krew zawrzała w moich żyłach, policzki musnęła czerwień uderzająca do twarzy. - Odpowiednia pozycja - zażyczyłam sobie w gorącu chwili, czułam, że oddech wrze w mojej piersi, czułam się silna, gdy trzymałam w rękach broń; wbrew jego poleceniu przysunęłam palec do spustu.
Leta Evans
Zawód : nauczycielka historii magii w Dolinie Godryka, pomoc w pszczelej hodowli
Wiek : 24
Czystość krwi : Charłak
Stan cywilny : Wdowa
i know those eyes.
this man is dead.
this man is dead.
OPCM : 0
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 11+3
SPRAWNOŚĆ : 4+3
Genetyka : Charłak
Nieaktywni
― Nie, w Hogwarcie byłem jeszcze przykładnym obywatelem magicznej społeczności ― odpowiedział jej z przebiegłym, lisim uśmiechem. Dopiero teraz jego wypowiedź miała podwójne dno i czasami zastanawiał się, ile Leta zdołała się już domyślić. Nigdy nie rozmawiali wprost o tym, co robi na co dzień, ale też nigdy się z niczym nie ukrywał. Wiedziała, gdzie mieszkał, wiedziała, że dziwnych ran od bełtów, zaklęć, czy noży nie zbiera się od bycia ułożonym pracownikiem Ministerstwa.
― Tam prościej było rozwiązać spór w klubie pojedynków i tak też najczęściej robiłem. Miałem wtedy czyste ręce, zazwyczaj wygrywałem i nikt nie mógł mi nic zarzucić.
Mógłby jej opowiedzieć więcej o szkole, o tym, jak właściwie wyglądała rzeczywistość ucznia, ale nie był pewien, czy w ogóle chciała. Temat magii był wciąż punktem zapalnym ― czasem wystarczyło wyjąć różdżkę w nieodpowiednim momencie, żeby usłyszeć jakiś niewybredny komentarz, czasem potrzeba było tylko wspomnienia. Nie zazdrościł położenia w jakim postawiła ją dziwka fortuna; sam nie wyobrażał sobie życia w którym wie o magii, żyje wśród czarodziejów, ale nie potrafi czarować.
On także wzruszył ramionami, tym gestem zamykając krótką wymianę słów na temat jakiejś krewnej. Nie miał noża na gardle i nie potrzebował tych pieniędzy, zwłaszcza, jeśli miały doprowadzić do tego, że będzie musiał częściej widywać się z bratem. Jego też w swoim życiu nie chciał.
Przewrócił oczami, słysząc, jak bierze Hectora w obronę. Jeszcze tego mu teraz brakowało ― smęcenia o braterskich więziach, straconym czasie, możliwościach odbudowy i tym, że starszy Vale nigdy się nie podda.
Uśmiechnął się posępnie, przypominając sobie minę Hectora z końca ich ostatniego spotkania. On osobiście wolałby postawić na to, że bliźniak w końcu zrozumiał przekaz. Tamten suchy list o pieniądzach, które ugrzęzły w Niemczech tylko potwierdzał jego teorię.
― Powiedziała Leta Evans, odtrącając siostrę z powodu rzekomo skradzionej magii ― odgryzł się; nie lubił kiedy ktoś go analizował, nie lubił też, kiedy próbował go zmanipulować, wywrzeć odpowiedni efekt swoimi słowami. Wiedział co robi, miał ku temu powody. ― Nie chcę ich w moim życiu. Ani Hectora, ani jego szczyla, ani Ariadne. ― W porę ugryzł się w język, by nie dodać na końcu także jej imienia. Skłamałby wtedy, zraniłby ją, ale może odzyskałby szansę na samotność. Uważał, że tylko do tego się nadaje ― do egzystencji w której martwi się tylko o siebie, w której nie ma już nikogo, tym samym gwarantując mu święty spokój; pewność, że nikt nigdy nie wpadnie na kretyński pomysł szantażowania go życiem bliskich. Relacje były ryzykiem, a on nadal nie był pewien, czy jest w stanie wykonać zlecenie, gdyby dotyczyło któregoś z nich.
Łudził się, że tak.
Prawie się uśmiechnął na wspomnienie truskawek. Spojrzał na nią cieplej, próbując sobie wyobrazić Letę objadającą się owocami i był to całkiem sielankowy moment, przyjemny. I oczywiście, musiał go zepsuć.
― W całym morzu dzielących nas różnic w końcu znalazło się coś, co nas jednoczy ― mruknął. ― Powinnaś się cieszyć ― dodał z przekąsem, od razu cały najeżony. Miał parę powodów, by myśleć o Evansie jak najgorzej, ale co do faceta miał Hector? Bo co, kopnął w kalendarz? Bo ją okłamał?
― Nie, nie jest ― odparł, siląc się na neutralny ton. ― Ale to dlatego, że mam z bronią do czynienia od dzieciaka, wyrobiłem się. Ciebie potem mogą boleć ramiona, bicepsy szczególnie. ― Obserwował ją, jak instynktownie przyjmuje pozycję i poczuł coś na kształt dumy. Głęboko schowanej pod bezpieczną maską obojętności, tak by nikt przypadkiem nie zobaczył.
― To zależy do kogo mierzę ― zniżył głos do szeptu, dopasowując się do niej. Bez trudu skupiła się na broni, wlepiła wzrok w drzewo, a on dostrzegł ten zacięty wyraz twarzy, wyrok zapadający w myśli, a odbijający się w oczach. Zawsze myślał o niej jak o drapieżniku. Takim, którego ktoś w młodości zamknął w klatce i nie pozwolił swobodnie rozwinąć talentów, a które wykazywała w takich sytuacjach, jak ta. Jaką byłaby czarownicą, gdyby dziwka fortuna nie wycięła jej ponurego żartu z charłactwem? Jak elastyczny był jej kręgosłup moralny? Ile mogła znieść?
Miał nadzieję, że te pytania nie odbijają się w jego oczach, że nie słychać ich na dnie głosu.
Stanął za nią, na odlew ocenił odległość od drzewa, nachylił się powoli do jej ucha. Zapach owocowych perfum nasilił się, owionął go jak przyjemna chmura.
― Gdybym mierzył do ojca, czułbym tylko zajebistą satysfakcję z tego, że to on jest po drugiej stronie ― mruknął. ― Gdyby to był wróg albo cel, czułbym zobojętnienie, nie pozwoliłbym sobie na zbędne emocje, nie za to mi płacą ― zawahał się na moment; wyciągnął dłoń i poprawił jej rękę, tę, którą trzymała kuszę od dołu. ― Palce z dala od łoża, kusza ma duży naciąg i jak cięciwa przeleci ci po opuszkach, to nie będzie czego zbierać ― poinstruował. ― Oczy na cel, oba otwarte, wtedy widzisz więcej, masz pod kontrolą większą część terenu, lepiej łapiesz równowagę i nie męczysz mięśni twarzy. ― Wciąż trzymając jej dłoń, pociągnął ją delikatnie w bok, może centymetr w prawo, upewniając się, że oddany strzał na pewno będzie tym celnym. Złapał się na myśli, że chciałby ją jakoś podbudować, a zastrzelenie nieistniejącego celu brzmiało całkiem miło, jak na jego gust. Sam praktykował tę technikę w przeszłości i wiedział, że nie rozwiązuje problemu, ale przynajmniej przynosi chwilową ulgę.
Puścił jej dłoń z ociąganiem, wspierając ją w przytrzymywaniu kuszy o sekundę dłużej, niż sytuacja tego wymagała.
― Kiedy wciśniesz spust, wstrzymaj oddech ― szepnął jej jeszcze do ucha, nim wyprostował plecy i splótł ramiona na piersi.
― Tam prościej było rozwiązać spór w klubie pojedynków i tak też najczęściej robiłem. Miałem wtedy czyste ręce, zazwyczaj wygrywałem i nikt nie mógł mi nic zarzucić.
Mógłby jej opowiedzieć więcej o szkole, o tym, jak właściwie wyglądała rzeczywistość ucznia, ale nie był pewien, czy w ogóle chciała. Temat magii był wciąż punktem zapalnym ― czasem wystarczyło wyjąć różdżkę w nieodpowiednim momencie, żeby usłyszeć jakiś niewybredny komentarz, czasem potrzeba było tylko wspomnienia. Nie zazdrościł położenia w jakim postawiła ją dziwka fortuna; sam nie wyobrażał sobie życia w którym wie o magii, żyje wśród czarodziejów, ale nie potrafi czarować.
On także wzruszył ramionami, tym gestem zamykając krótką wymianę słów na temat jakiejś krewnej. Nie miał noża na gardle i nie potrzebował tych pieniędzy, zwłaszcza, jeśli miały doprowadzić do tego, że będzie musiał częściej widywać się z bratem. Jego też w swoim życiu nie chciał.
Przewrócił oczami, słysząc, jak bierze Hectora w obronę. Jeszcze tego mu teraz brakowało ― smęcenia o braterskich więziach, straconym czasie, możliwościach odbudowy i tym, że starszy Vale nigdy się nie podda.
Uśmiechnął się posępnie, przypominając sobie minę Hectora z końca ich ostatniego spotkania. On osobiście wolałby postawić na to, że bliźniak w końcu zrozumiał przekaz. Tamten suchy list o pieniądzach, które ugrzęzły w Niemczech tylko potwierdzał jego teorię.
― Powiedziała Leta Evans, odtrącając siostrę z powodu rzekomo skradzionej magii ― odgryzł się; nie lubił kiedy ktoś go analizował, nie lubił też, kiedy próbował go zmanipulować, wywrzeć odpowiedni efekt swoimi słowami. Wiedział co robi, miał ku temu powody. ― Nie chcę ich w moim życiu. Ani Hectora, ani jego szczyla, ani Ariadne. ― W porę ugryzł się w język, by nie dodać na końcu także jej imienia. Skłamałby wtedy, zraniłby ją, ale może odzyskałby szansę na samotność. Uważał, że tylko do tego się nadaje ― do egzystencji w której martwi się tylko o siebie, w której nie ma już nikogo, tym samym gwarantując mu święty spokój; pewność, że nikt nigdy nie wpadnie na kretyński pomysł szantażowania go życiem bliskich. Relacje były ryzykiem, a on nadal nie był pewien, czy jest w stanie wykonać zlecenie, gdyby dotyczyło któregoś z nich.
Łudził się, że tak.
Prawie się uśmiechnął na wspomnienie truskawek. Spojrzał na nią cieplej, próbując sobie wyobrazić Letę objadającą się owocami i był to całkiem sielankowy moment, przyjemny. I oczywiście, musiał go zepsuć.
― W całym morzu dzielących nas różnic w końcu znalazło się coś, co nas jednoczy ― mruknął. ― Powinnaś się cieszyć ― dodał z przekąsem, od razu cały najeżony. Miał parę powodów, by myśleć o Evansie jak najgorzej, ale co do faceta miał Hector? Bo co, kopnął w kalendarz? Bo ją okłamał?
― Nie, nie jest ― odparł, siląc się na neutralny ton. ― Ale to dlatego, że mam z bronią do czynienia od dzieciaka, wyrobiłem się. Ciebie potem mogą boleć ramiona, bicepsy szczególnie. ― Obserwował ją, jak instynktownie przyjmuje pozycję i poczuł coś na kształt dumy. Głęboko schowanej pod bezpieczną maską obojętności, tak by nikt przypadkiem nie zobaczył.
― To zależy do kogo mierzę ― zniżył głos do szeptu, dopasowując się do niej. Bez trudu skupiła się na broni, wlepiła wzrok w drzewo, a on dostrzegł ten zacięty wyraz twarzy, wyrok zapadający w myśli, a odbijający się w oczach. Zawsze myślał o niej jak o drapieżniku. Takim, którego ktoś w młodości zamknął w klatce i nie pozwolił swobodnie rozwinąć talentów, a które wykazywała w takich sytuacjach, jak ta. Jaką byłaby czarownicą, gdyby dziwka fortuna nie wycięła jej ponurego żartu z charłactwem? Jak elastyczny był jej kręgosłup moralny? Ile mogła znieść?
Miał nadzieję, że te pytania nie odbijają się w jego oczach, że nie słychać ich na dnie głosu.
Stanął za nią, na odlew ocenił odległość od drzewa, nachylił się powoli do jej ucha. Zapach owocowych perfum nasilił się, owionął go jak przyjemna chmura.
― Gdybym mierzył do ojca, czułbym tylko zajebistą satysfakcję z tego, że to on jest po drugiej stronie ― mruknął. ― Gdyby to był wróg albo cel, czułbym zobojętnienie, nie pozwoliłbym sobie na zbędne emocje, nie za to mi płacą ― zawahał się na moment; wyciągnął dłoń i poprawił jej rękę, tę, którą trzymała kuszę od dołu. ― Palce z dala od łoża, kusza ma duży naciąg i jak cięciwa przeleci ci po opuszkach, to nie będzie czego zbierać ― poinstruował. ― Oczy na cel, oba otwarte, wtedy widzisz więcej, masz pod kontrolą większą część terenu, lepiej łapiesz równowagę i nie męczysz mięśni twarzy. ― Wciąż trzymając jej dłoń, pociągnął ją delikatnie w bok, może centymetr w prawo, upewniając się, że oddany strzał na pewno będzie tym celnym. Złapał się na myśli, że chciałby ją jakoś podbudować, a zastrzelenie nieistniejącego celu brzmiało całkiem miło, jak na jego gust. Sam praktykował tę technikę w przeszłości i wiedział, że nie rozwiązuje problemu, ale przynajmniej przynosi chwilową ulgę.
Puścił jej dłoń z ociąganiem, wspierając ją w przytrzymywaniu kuszy o sekundę dłużej, niż sytuacja tego wymagała.
― Kiedy wciśniesz spust, wstrzymaj oddech ― szepnął jej jeszcze do ucha, nim wyprostował plecy i splótł ramiona na piersi.
Soul for sale
Bywały dni, kiedy chciałam wiedzieć więcej. Budziła się we mnie przemożna potrzeba przeżycia tego, co mogłam poznać wyłącznie oczyma innych, spijałam wtedy słowa z jego ust z zachłanną ciekawością i wyobrażałam sobie kamienne korytarze szkockiego zamku, gobeliny opatrzone herbami domów, podłużne stoły uginające się od ciężaru potraw, wielobarwne szaliki opatulone wokół młodych szyi, przykurzone klasy, w których nauczano czarów. Udawałam, że słyszę głos profesora Binnsa, ducha, który wykładał historię magii, a którego tak niechętnie słuchano. Absolwenci Hogwartu zapewne wyolbrzymiali. Gdybym nie była zmuszona przyswoić tego materiału prywatnie, byłabym szalenie wdzięczna móc posiadać nauczyciela z prawdziwego zdarzenia i zrobiłabym wszystko, żeby zapamiętać każdy szczegół lekcji. Teraz wyobraziłam sobie Victora stojącego na podium w klubie pojedynków, z różdżką wymierzoną w innego ucznia, z krzywym uśmiechem znaczącym przystojne, młode rysy, uśmiechem mówiącym teraz ci pokażę.
- Sprytne - pochwaliłam go z byle jakim entuzjazmem i ukłuciem zazdrości, bo chciałabym chociaż jeden raz znaleźć się na jego miejscu. - Nikt nie mścił się na korytarzach za wyniki pojedynków? - zapytałam i uniosłam ku górze jedną brew. W kącie z daleka od wzroku profesorów łatwiej było oberwać w przypływie emocji, a te buzowały w nastoletnich żyłach i domagały się sprawiedliwości. Byłam ciekawa czy ktoś kiedyś stanął przeciwko niemu w taki sposób, nigdy o tym nie rozmawialiśmy.
- Wcale nie rzekomo - fuknęłam, prawie wchodząc mu w słowo. Mogło go to bawić, ba, spodziewałam się w głębi ducha, że bawiło to wszystkich, jednak święcie wierzyłam w ideologię dorobioną do charłaczej natury. To usprawiedliwiało moją złość, poczucie niesprawiedliwości, powoływało do życia coś, co mogłam obarczyć prawdziwą winą. Upatrzyłam więc swoją ofiarę i zarzuciłam jej więcej, niż zniosłaby niejedna siostra. - Doskonale wiesz co zrobiła. Jej jasnowidzenie nie wzięło się znikąd, nie jest naturalnie tak zdolna. Miło, że cię to bawi - warknęłam, od środka rozpierana gorącem gniewu. Ja przecież nie oceniałam, czy niechęć Victora względem Hectora była zasadna, nigdy też nie podkreślałam mu prosto w twarz, że zachowywał się jak szczyl (a jeśli to robiłam, zdążyłam o tym wygodnie zapomnieć), więc oczekiwałam, że przynajmniej w tak drażliwym temacie raz w życiu stanie na wysokości zadania.
Wymowną ciszą skwitowałam mój powód do radości. To wspaniale, że bliźniaki w końcu odnalazły nić porozumienia, ale naprawdę musieli zacieśniać więzy kosztem mojego zmarłego męża?
- To na pewno mniej wymagające niż noszenie na rękach skrzeczącego i kopiącego Orpheusa, który nie chce ubrać piżamy - stwierdziłam śmiało, wreszcie pozwoliwszy wydrowatemu uśmiechowi powrócić na twarz. Niedoświadczona, nie byłam w stanie przewidzieć, że w słowach Victora było sporo racji; że następny dzień odciśnie na moich ramionach piętno zakwasów, ale nawet wtedy pomyślę, że było warto. Ta cenna lekcja zostanie ze mną na długo, nie byłam pewna, czy kiedykolwiek zapomnę pierwsze podtrzymanie ciężaru kuszy w rękach, narzędzia, które wepchnęło we mnie poczucie tak wielkiej siły. Ciekawe czy właśnie w ten sposób czuli się młodzi czarodzieje pierwszy raz dobywający różdżek. Mimowolnie odnalazłam oparcie w sylwetce stojącego za mną Victora, oparłam plecy o jego tors. - Myślisz, że do ostatnich chwil by nie dowierzał? - szepnęłam żarliwie, nie rozumiejąc jak blisko prawdy wylądowały te słowa, jak wiele miały wspólnego ze śmiercią Anselma Vale. Jak wielkim środkowym palcem od losu było to, że swoją śmiercią ojciec wymierzył mu ostatni, najcięższy policzek. Taki, który zostanie z nim na zawsze. Przesunęłam palcami tak, jak pokazał, poprawiając uchwyt na broni, poruszyłam stopami w prawo; grot bełtu celował w środek opasłego konaru drzewa, które przybierało inny kształt, znajomy, okropnego, pozbawionego miłości i zrozumienia człowieka, który wyrządził nam tak wiele krzywd. Nam wszystkim. Byliśmy poharatani jego ojcostwem, zmęczeni, wyzuci z normalności, za jaką dzisiaj goniliśmy na swoje sposoby.
Moje serce waliło jak dzwon, słyszałam w uszach jego dudnienie, czułam gwałtowny cwał krwi przelewającej się przez ciało. Cofnięta dłoń Victora pozostawiła po sobie nieprzyjemne poczucie pustki, jednak nie zatrzymałam się, by o tym pomyśleć, zbyt owładnięta ekstatyczną przyjemnością, którą miałam przed oczyma; napawałam się strachem błyszczącym w oczach ojca, wydawało mi się, że słyszę, jak prosi, jak przyznaje, że odesłanie mnie było błędem, a gdy byłam gotowa - wstrzymałam oddech i nacisnęłam spust.
Strzała przecięła powietrze i wbiła się w pień, bliżej lewej strony niż środka, nie tak idealna, jak być powinna, ale mimo wszystko utkwiła w celu i to było najważniejsze. Nawet nie wiedziałam kiedy zaśmiałam się z zachwytem, triumfalnie, pełna dumy i ekscytacji; opuściwszy kuszę obróciłam się w kierunku brata, jakbym chciała się upewnić, że to widział.
- Jeszcze raz - zażądałam z rumieńcami gorąca i błyszczącymi oczyma, trochę przypominając tę zbuntowaną nastolatkę, na którą natknął się lata temu podczas roku spędzonego z daleka od domu w Shropshire, kiedy uciekł, nie chcąc znosić dłużej domowych katorg. - Jak ją z powrotem załadować? - spytałam, mój rozpalony głos drżał, niezdolny utrzymać spójnej, wyważonej melodii, po czym szybkim, pełnym wigoru krokiem ruszyłam w kierunku nieszczęsnego drzewa, chcąc wyszarpnąć z niego bełt. Siedział jednak głębiej, niż się spodziewałam. - Następna będzie Ariadne - obiecałam, chociaż nie musiałam mu zdradzać, do kogo strzeliłam wcześniej. Wiedział. Rozumiał. To my powinniśmy być bliźniętami, nie on i Hector. Za chwilę aż drgnęłam w olśniewającej mnie potrzebie. - Nie, moment. Ty teraz strzel. Muszę zobaczyć to z boku - żeby nie tylko wiedzieć, ale też widzieć jak układać ciało. Wiedzieć jak przy tym wyglądał on.
- Sprytne - pochwaliłam go z byle jakim entuzjazmem i ukłuciem zazdrości, bo chciałabym chociaż jeden raz znaleźć się na jego miejscu. - Nikt nie mścił się na korytarzach za wyniki pojedynków? - zapytałam i uniosłam ku górze jedną brew. W kącie z daleka od wzroku profesorów łatwiej było oberwać w przypływie emocji, a te buzowały w nastoletnich żyłach i domagały się sprawiedliwości. Byłam ciekawa czy ktoś kiedyś stanął przeciwko niemu w taki sposób, nigdy o tym nie rozmawialiśmy.
- Wcale nie rzekomo - fuknęłam, prawie wchodząc mu w słowo. Mogło go to bawić, ba, spodziewałam się w głębi ducha, że bawiło to wszystkich, jednak święcie wierzyłam w ideologię dorobioną do charłaczej natury. To usprawiedliwiało moją złość, poczucie niesprawiedliwości, powoływało do życia coś, co mogłam obarczyć prawdziwą winą. Upatrzyłam więc swoją ofiarę i zarzuciłam jej więcej, niż zniosłaby niejedna siostra. - Doskonale wiesz co zrobiła. Jej jasnowidzenie nie wzięło się znikąd, nie jest naturalnie tak zdolna. Miło, że cię to bawi - warknęłam, od środka rozpierana gorącem gniewu. Ja przecież nie oceniałam, czy niechęć Victora względem Hectora była zasadna, nigdy też nie podkreślałam mu prosto w twarz, że zachowywał się jak szczyl (a jeśli to robiłam, zdążyłam o tym wygodnie zapomnieć), więc oczekiwałam, że przynajmniej w tak drażliwym temacie raz w życiu stanie na wysokości zadania.
Wymowną ciszą skwitowałam mój powód do radości. To wspaniale, że bliźniaki w końcu odnalazły nić porozumienia, ale naprawdę musieli zacieśniać więzy kosztem mojego zmarłego męża?
- To na pewno mniej wymagające niż noszenie na rękach skrzeczącego i kopiącego Orpheusa, który nie chce ubrać piżamy - stwierdziłam śmiało, wreszcie pozwoliwszy wydrowatemu uśmiechowi powrócić na twarz. Niedoświadczona, nie byłam w stanie przewidzieć, że w słowach Victora było sporo racji; że następny dzień odciśnie na moich ramionach piętno zakwasów, ale nawet wtedy pomyślę, że było warto. Ta cenna lekcja zostanie ze mną na długo, nie byłam pewna, czy kiedykolwiek zapomnę pierwsze podtrzymanie ciężaru kuszy w rękach, narzędzia, które wepchnęło we mnie poczucie tak wielkiej siły. Ciekawe czy właśnie w ten sposób czuli się młodzi czarodzieje pierwszy raz dobywający różdżek. Mimowolnie odnalazłam oparcie w sylwetce stojącego za mną Victora, oparłam plecy o jego tors. - Myślisz, że do ostatnich chwil by nie dowierzał? - szepnęłam żarliwie, nie rozumiejąc jak blisko prawdy wylądowały te słowa, jak wiele miały wspólnego ze śmiercią Anselma Vale. Jak wielkim środkowym palcem od losu było to, że swoją śmiercią ojciec wymierzył mu ostatni, najcięższy policzek. Taki, który zostanie z nim na zawsze. Przesunęłam palcami tak, jak pokazał, poprawiając uchwyt na broni, poruszyłam stopami w prawo; grot bełtu celował w środek opasłego konaru drzewa, które przybierało inny kształt, znajomy, okropnego, pozbawionego miłości i zrozumienia człowieka, który wyrządził nam tak wiele krzywd. Nam wszystkim. Byliśmy poharatani jego ojcostwem, zmęczeni, wyzuci z normalności, za jaką dzisiaj goniliśmy na swoje sposoby.
Moje serce waliło jak dzwon, słyszałam w uszach jego dudnienie, czułam gwałtowny cwał krwi przelewającej się przez ciało. Cofnięta dłoń Victora pozostawiła po sobie nieprzyjemne poczucie pustki, jednak nie zatrzymałam się, by o tym pomyśleć, zbyt owładnięta ekstatyczną przyjemnością, którą miałam przed oczyma; napawałam się strachem błyszczącym w oczach ojca, wydawało mi się, że słyszę, jak prosi, jak przyznaje, że odesłanie mnie było błędem, a gdy byłam gotowa - wstrzymałam oddech i nacisnęłam spust.
Strzała przecięła powietrze i wbiła się w pień, bliżej lewej strony niż środka, nie tak idealna, jak być powinna, ale mimo wszystko utkwiła w celu i to było najważniejsze. Nawet nie wiedziałam kiedy zaśmiałam się z zachwytem, triumfalnie, pełna dumy i ekscytacji; opuściwszy kuszę obróciłam się w kierunku brata, jakbym chciała się upewnić, że to widział.
- Jeszcze raz - zażądałam z rumieńcami gorąca i błyszczącymi oczyma, trochę przypominając tę zbuntowaną nastolatkę, na którą natknął się lata temu podczas roku spędzonego z daleka od domu w Shropshire, kiedy uciekł, nie chcąc znosić dłużej domowych katorg. - Jak ją z powrotem załadować? - spytałam, mój rozpalony głos drżał, niezdolny utrzymać spójnej, wyważonej melodii, po czym szybkim, pełnym wigoru krokiem ruszyłam w kierunku nieszczęsnego drzewa, chcąc wyszarpnąć z niego bełt. Siedział jednak głębiej, niż się spodziewałam. - Następna będzie Ariadne - obiecałam, chociaż nie musiałam mu zdradzać, do kogo strzeliłam wcześniej. Wiedział. Rozumiał. To my powinniśmy być bliźniętami, nie on i Hector. Za chwilę aż drgnęłam w olśniewającej mnie potrzebie. - Nie, moment. Ty teraz strzel. Muszę zobaczyć to z boku - żeby nie tylko wiedzieć, ale też widzieć jak układać ciało. Wiedzieć jak przy tym wyglądał on.
Leta Evans
Zawód : nauczycielka historii magii w Dolinie Godryka, pomoc w pszczelej hodowli
Wiek : 24
Czystość krwi : Charłak
Stan cywilny : Wdowa
i know those eyes.
this man is dead.
this man is dead.
OPCM : 0
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 11+3
SPRAWNOŚĆ : 4+3
Genetyka : Charłak
Nieaktywni
― A to już jest historia na inne spotkanie ― odpowiedział mrukliwie, tajemniczo, jakby ciekaw, czy sama z siebie będzie dalej drążyć sprawę dalszego wyrównywania rachunków po pojedynkach. Oczywiście, że takie sytuacje się zdarzały, gdzieś na przełomie czwartego i piątego roku było ich najwięcej, potem ― tak jak na Nokturnie ― miał już wyrobioną pewną reputację, częstotliwość prania się po mordach w opuszczonych klasach znacząco spadła.
Przewrócił oczami, słysząc jej warknięcie; podzielał jej niechęć do Ariadne, ale nigdy nie potrafił wykształcić w sobie czegoś na kształt nienawiści, którą żywiłby do młodszej siostry. Irytowała go płoszeniem zwierzyny na jednym polowaniu, wkurwiała go pełnym strachu podejściem do ojca i potulną, milczącą zgodą na wszystko, co się tam działo. Nie próbował jej usprawiedliwiać strachem, młodym wiekiem, nigdy nie szukał wymówek i wyjaśnień dla jej zachowania.
W zasadzie nigdy nawet nie próbował.
― Będziesz mieć porównanie jutro ― orzekł z lisim uśmiechem. Nie wątpił, że noszenie szczyla może mieć wpływ na mięśnie ramion, ale nie sądził, by przebijało to trzymanie kuszy. Zwłaszcza, jeśli strzelanie faktycznie jej się spodoba i podźwiga ją trochę dłużej. Albo jeśli spróbuje ładować bełt na łoże. ― Możemy się założyć. Dziesięć sykli na to, że jutro ręce będą cię napierdalać bardziej niż po Orphim, wchodzisz w to?
Obserwował z uwagą, jak duch myśliwego rozgaszcza się w jej ciele, jak wydobywa z oczu śmiałe iskry i wpływa na ułożenie ramion, stóp, całej sylwetki. Gdyby nie to, że miała małe szanse na przeżycie na dziko, poza Doliną, gdyby nie istnienie Orpheusa, może by jej to zaproponował. Inne życie. To, które sam wiódł, poza prawem i poza granicami normalnego społeczeństwa. Choć pewnie Hector już doszukiwał się drugiego i trzeciego dna w tym, jak mówi o sobie “rynsztok społeczny”, to z ręką na sercu mógł stwierdzić, że nie przeszkadza mu bycie szumowiną. Wiedział, na co się decyduje, kiedy zamieszkał na Nokturnie. Wiedział też na co się decyduje, kiedy wypełnił tamto zlecenie i przystał do Familii.
― Nie dowierzał ― szepnął, przywołując z pamięci tamten obraz. Jego gasnące oczy wyrażające tylko bezbrzeżne zaskoczenie i niedowierzanie, które w końcu osnuła mgiełka milczącego zrozumienia. Ciekawe, czy jego ukochana pupilka mu to przepowiedziała i czy mimo tego nie wierzył, że byłby do tego zdolny.
Przeniósł spojrzenie z profilu Lety na drzewo i spróbował zobaczyć w nim to co ona ― żywego ojca, czekającego na egzekucję ― ale nie potrafił. Widział tylko pień, popękaną korę i wystające spod ziemi korzenie, dostrzegał wgłębienia i wypukłości, odruchowo zaczął oceniać ile z takiego drzewa byłoby drewna na opał lub czy mogłoby mu służyć za miejsce obserwacji.
Przymknął na moment oczy. Może już nie potrafił sobie wyobrażać różnych rzeczy, przynajmniej nie w kwestii zabójstw i zawsze widział potencjalny cel takim, jakim był. A może znowu za dużo się nad tym rozwodził.
Rozchylił powieki, kiedy usłyszał głuchy odgłos bełtu wbitego w pień; uśmiechnął się, widząc jej rozpalone oczy i wargi ułożone w triumfalnym wyrazie.
― Z ładowaniem może być problem ― stwierdził bez cienia kpiny, po prostu przedstawiając jej jeden z minusów używania kuszy, przynajmniej dla kobiet. ― Zaraz ci pokażę ― dodał, ruszając za nią, domyślając się, że bełt może tak łatwo nie wyjść z kory. I miał rację.
Złapał za promień bełtu, szarpnął jednym, zdecydowanym ruchem i uwolnił pocisk. Teoretycznie mógłby dać jej inny, nowy, miał ich cały tuzin w kieszeni, odpowiednio pomniejszony, ale wyglądało na to, że siłowanie się z bełtem sprawiało jej radość, a on ― na Merlina ― nie zamierzał jej tej radości odbierać.
Odebrał od niej kuszę i oparł ją czubkiem o ziemię, stopą przydeptał łuczysko, stabilizując w ten sposób broń. To była ta prosta część.
― Sęk w tym, że cięciwę naciągasz ręcznie. W takich bydlakach jak ten, musisz mieć sporo siły i wyrobione dłonie, inaczej poranisz sobie palce ― złapał za cięciwę, zaparł się drugą nogą i naciągnął ją z powrotem. Nie stanowiła dla niego wyzwania, poszło gładko, ale odczuł w mięśniach opór, jaki stawiała ― zaczepiasz tu, o orzech ― tłumaczył dalej, wskazując jej przy okazji element ― potem dopiero nakładasz bełt. I proszę, gotowe. ― Już chciał oddać jej kuszę, kiedy zmieniła zdanie. Victor parsknął, pokręcił głową z rozbawieniem.
― Niech będzie.
Oddalił się na poprzednie miejsce, wprawnym ruchem oparł kolbę o bark, wycelował, skupił się na tym, by trafić w niewielkie wyżłobienie w korze. Chciała zobaczyć, jak wygląda profesjonalista w pracy ― proszę bardzo. Poza tym, czasem lubił się popisywać. Zwłaszcza przed nią.
Cel ― wstrzymany oddech ― świst bełtu przecinającego powietrze ― głuchy odgłos grotu wbijającego się w drewno.
Victor złożył wargi w satysfakcjonującym uśmiechu, skłonił się jej teatralnie, dla żartów i gdyby miał kapelusz, to zamiótłby nim elegancko ziemię.
― Proszę bardzo, usatysfakcjonowana? ― spytał, nie kryjąc czającego się na dnie tonu rozbawienia. Zaraz zbliżył się do drzewa i gładkim ruchem wyszarpnął bełt, znów załadował kuszę. ― Są też modele, które można przeładować na szybko, prawie w biegu, ale mają nieco mniejszą moc. Wciąż śmiertelną, jeśli wiesz, jak strzelać, ale mniejszą ― poinstruował ją. Taki model zamierzał dla niej zdobyć, jak już opanuje strzelanie do czegoś bardziej ruchomego niż kawał drewna.
― To co? Pora na Ariadne? ― Jego oczy błysnęły zawadiacko, kiedy podał jej kuszę.
Przewrócił oczami, słysząc jej warknięcie; podzielał jej niechęć do Ariadne, ale nigdy nie potrafił wykształcić w sobie czegoś na kształt nienawiści, którą żywiłby do młodszej siostry. Irytowała go płoszeniem zwierzyny na jednym polowaniu, wkurwiała go pełnym strachu podejściem do ojca i potulną, milczącą zgodą na wszystko, co się tam działo. Nie próbował jej usprawiedliwiać strachem, młodym wiekiem, nigdy nie szukał wymówek i wyjaśnień dla jej zachowania.
W zasadzie nigdy nawet nie próbował.
― Będziesz mieć porównanie jutro ― orzekł z lisim uśmiechem. Nie wątpił, że noszenie szczyla może mieć wpływ na mięśnie ramion, ale nie sądził, by przebijało to trzymanie kuszy. Zwłaszcza, jeśli strzelanie faktycznie jej się spodoba i podźwiga ją trochę dłużej. Albo jeśli spróbuje ładować bełt na łoże. ― Możemy się założyć. Dziesięć sykli na to, że jutro ręce będą cię napierdalać bardziej niż po Orphim, wchodzisz w to?
Obserwował z uwagą, jak duch myśliwego rozgaszcza się w jej ciele, jak wydobywa z oczu śmiałe iskry i wpływa na ułożenie ramion, stóp, całej sylwetki. Gdyby nie to, że miała małe szanse na przeżycie na dziko, poza Doliną, gdyby nie istnienie Orpheusa, może by jej to zaproponował. Inne życie. To, które sam wiódł, poza prawem i poza granicami normalnego społeczeństwa. Choć pewnie Hector już doszukiwał się drugiego i trzeciego dna w tym, jak mówi o sobie “rynsztok społeczny”, to z ręką na sercu mógł stwierdzić, że nie przeszkadza mu bycie szumowiną. Wiedział, na co się decyduje, kiedy zamieszkał na Nokturnie. Wiedział też na co się decyduje, kiedy wypełnił tamto zlecenie i przystał do Familii.
― Nie dowierzał ― szepnął, przywołując z pamięci tamten obraz. Jego gasnące oczy wyrażające tylko bezbrzeżne zaskoczenie i niedowierzanie, które w końcu osnuła mgiełka milczącego zrozumienia. Ciekawe, czy jego ukochana pupilka mu to przepowiedziała i czy mimo tego nie wierzył, że byłby do tego zdolny.
Przeniósł spojrzenie z profilu Lety na drzewo i spróbował zobaczyć w nim to co ona ― żywego ojca, czekającego na egzekucję ― ale nie potrafił. Widział tylko pień, popękaną korę i wystające spod ziemi korzenie, dostrzegał wgłębienia i wypukłości, odruchowo zaczął oceniać ile z takiego drzewa byłoby drewna na opał lub czy mogłoby mu służyć za miejsce obserwacji.
Przymknął na moment oczy. Może już nie potrafił sobie wyobrażać różnych rzeczy, przynajmniej nie w kwestii zabójstw i zawsze widział potencjalny cel takim, jakim był. A może znowu za dużo się nad tym rozwodził.
Rozchylił powieki, kiedy usłyszał głuchy odgłos bełtu wbitego w pień; uśmiechnął się, widząc jej rozpalone oczy i wargi ułożone w triumfalnym wyrazie.
― Z ładowaniem może być problem ― stwierdził bez cienia kpiny, po prostu przedstawiając jej jeden z minusów używania kuszy, przynajmniej dla kobiet. ― Zaraz ci pokażę ― dodał, ruszając za nią, domyślając się, że bełt może tak łatwo nie wyjść z kory. I miał rację.
Złapał za promień bełtu, szarpnął jednym, zdecydowanym ruchem i uwolnił pocisk. Teoretycznie mógłby dać jej inny, nowy, miał ich cały tuzin w kieszeni, odpowiednio pomniejszony, ale wyglądało na to, że siłowanie się z bełtem sprawiało jej radość, a on ― na Merlina ― nie zamierzał jej tej radości odbierać.
Odebrał od niej kuszę i oparł ją czubkiem o ziemię, stopą przydeptał łuczysko, stabilizując w ten sposób broń. To była ta prosta część.
― Sęk w tym, że cięciwę naciągasz ręcznie. W takich bydlakach jak ten, musisz mieć sporo siły i wyrobione dłonie, inaczej poranisz sobie palce ― złapał za cięciwę, zaparł się drugą nogą i naciągnął ją z powrotem. Nie stanowiła dla niego wyzwania, poszło gładko, ale odczuł w mięśniach opór, jaki stawiała ― zaczepiasz tu, o orzech ― tłumaczył dalej, wskazując jej przy okazji element ― potem dopiero nakładasz bełt. I proszę, gotowe. ― Już chciał oddać jej kuszę, kiedy zmieniła zdanie. Victor parsknął, pokręcił głową z rozbawieniem.
― Niech będzie.
Oddalił się na poprzednie miejsce, wprawnym ruchem oparł kolbę o bark, wycelował, skupił się na tym, by trafić w niewielkie wyżłobienie w korze. Chciała zobaczyć, jak wygląda profesjonalista w pracy ― proszę bardzo. Poza tym, czasem lubił się popisywać. Zwłaszcza przed nią.
Cel ― wstrzymany oddech ― świst bełtu przecinającego powietrze ― głuchy odgłos grotu wbijającego się w drewno.
Victor złożył wargi w satysfakcjonującym uśmiechu, skłonił się jej teatralnie, dla żartów i gdyby miał kapelusz, to zamiótłby nim elegancko ziemię.
― Proszę bardzo, usatysfakcjonowana? ― spytał, nie kryjąc czającego się na dnie tonu rozbawienia. Zaraz zbliżył się do drzewa i gładkim ruchem wyszarpnął bełt, znów załadował kuszę. ― Są też modele, które można przeładować na szybko, prawie w biegu, ale mają nieco mniejszą moc. Wciąż śmiertelną, jeśli wiesz, jak strzelać, ale mniejszą ― poinstruował ją. Taki model zamierzał dla niej zdobyć, jak już opanuje strzelanie do czegoś bardziej ruchomego niż kawał drewna.
― To co? Pora na Ariadne? ― Jego oczy błysnęły zawadiacko, kiedy podał jej kuszę.
Soul for sale
- Przy innym spotkaniu już o to nie zapytam - zapewniłam gderliwie, teraz albo nigdy. Okazje, podczas których mógł dzielić się ze mną magicznym światem jak prawdziwy starszy brat, były tak rzadkie, że nie powinien jednej z nich pozwolić umknąć mu przez palce. Gdyby tylko mógł, mój egoizm wylałby się z moich oczu wraz z nocnymi łzami; nierozsądnie zakładałam, że dla moich bliskich było to ważne, żebym wbrew przeznaczeniu stała się częścią ich codzienności na podobnych warunkach, bez różdżki, ale z wiedzą. A wcale nie musiało tak być. Mógł nie chcieć o tym rozmawiać, wracać do burzliwych, tętniących hormonami chwil ze szkockich korytarzy czarodziejskiego zamku, z przeróżnych powodów. Nie powinnam tego oceniać i byłam święcie przekonana, że tego nie robię, bo oczywistości niektórych z moich reakcji mi umykały - Hector mógłby powiedzieć, że świadomie je ignorowałam, bo tak było mi wygodnie. Bo coś w ten sposób sobie zapewniałam.
Moje oczy błysnęły, zwabione zakładem. Lubiłam grać z nim w ten sposób, wygrywać, albo irytować się bezbrzeżnie, gdy okazywało się, że koniec końców miał rację. Zazwyczaj ją miał - Victor jawił mi się jako człowiek, który nie podejmuje ryzyka, jeśli wie, że nie ma szansy na wygraną. Może dzięki temu tak długo przeżył na zapyziałym Nokturnie i zapewnił sobie poważanie brudnych oprychów spod ciemnej gwiazdy schowanej głęboko w kosmosie. Czasem zastanawiałam się jak musiało tam śmierdzieć.
- Oczywiście, że wchodzę. Ciotka Mathilde nie wychowała tchórza, choć Merlin świadkiem, że tak byłoby jej wygodniej - żachnęłam się dumnie i od razu uścisnęłam jego dłoń, żeby przypieczętować zakład. Nie mówiłam o wychowaniu rodziców, byłam zbyt mała, żeby pamiętać cokolwiek oprócz ciężkiej ręki Anselma i łagodnej kołysanki płynącej z gardła Victorii, kiedy jej oczy jeszcze widziały mnie przed sobą, przy sobie, w ramionach w środku czarnej nocy zroszonej koszmarami, których tak się bałam. Mathilde miała w tym większą zasługę, aczkolwiek ktoś mógłby pokusić się o stwierdzenie, że i tak wychowała mnie kulawo. - Wpadniesz jutro sprawdzić? - zapytałam niby obojętnie. Wizyty Victora bywały sporadyczne, zdarzało się, że czasem nie wracał tygodniami, a ja nie lubiłam tych rozłąk, chociaż nigdy nie przyznałabym mu się do tego twarzą w twarz. To moja tajemnica. Grałam przed nim niezależną, nocami pogrążając się w beznadziei. Wówczas nikt nie widział tego, jak przytulałam do siebie zbudzonego koszmarem Orpheusa, opatulając jego znów słodko śpiącą sylwetkę pachnącą pierzyną i wyobrażając sobie, że druga strona łóżka wciąż ugina się pod ciężarem Jaspera. Nie kochałam go tak jak powinnam, a wciąż brakowało mi go w naszym wspólnej rzeczywistości. Przerastała mnie jego nieobecność - nowe obowiązki, które spadły na moje ramiona i boleśnie przygwoździły do ziemi. Nie prosiłam o pomoc, lecz miałam ten komfort, że wspaniałomyślnie oferowali mi ją przyjaciele w moim otoczeniu. Chciałam, by on również był moim otoczeniem. Częstszym, bezpieczniejszym, godniejszym zaufania. Dla innych mógł być pyszałkowatym bucem z naręczem siniaków i blizn, ale dla mnie był kimś innym. Od zawsze.
Jakby tknięta, spojrzałam kątem oka na brata, gdy mówił w ten sposób o ojcu. Bez wahania, bez dywagacji, bez wyobrażenia, za to z żarliwą pewnością. Nigdy nie spytałam nikogo o okoliczności śmierci tego okropnego człowieka, wierząc, że światu bez niego było po prostu lepiej, jak organizmowi wreszcie opuszczonemu przez chorobę.
- Nie? - podjęłam powoli, licząc nagle, że zdradzi mi coś więcej. Nie musiał, mógłby wykpić się szalejącą imaginacją, adrenaliną chwili, w której tak jak ja wyobrażał sobie ojca na miejscu drzewa, liczyłam jednak, że nasze wzajemne zaufanie będzie silniejsze od instynktu samozachowawczego.
W moich żyłach wciąż tańczył tętniący życiodajną energią wrzątek, niepodobny niczemu, co pamiętałam z ostatnich miesięcy, mętnych, szarych i samotnych, bolesnych jak zbyt głęboko wbita drzazga. Przyglądałam mu się, kiedy naciągał bełt na cięciwę i aż skrzywiłam się na widok mechanizmu niechętnie ustępującego pod naporem jego siły.
- Nie da się jakoś temu zaradzić? - spytałam z rozczarowaniem. - Jeśli ktoś... wtargnie do domu, nie poczeka, aż namęczę się z naładowaniem kolejnej strzały, Vic - zauważyłam mrukliwie. Bełt a strzała, nie widziałam między nimi różnicy innej niż w rozmiarze, były więc dla mnie jednym i tym samym. - Ten łatwiejszy do przeładowania model byłby lepszy. Wolę już strzelić dwa czy trzy razy i mieć większe szanse na to, że trafię, niż strzelić raz, chybić i mieć przed sobą podjudzonego kata - zdecydowałam. Oparłam później dłonie na biodrach, odeszłam kilka kroków w bok i łapczywie przyglądałam się Victorowi. Stał zdecydowanie, mięśnie pod materiałem jego ubrań zarysowały się w podtrzymaniu prawidłowej postawy do strzału, łokcie uniosły, drewno oparło o ciało, a wzrok wyostrzył. Patrzyłam na ułożenie jego stóp i dłoni. Przypominał sokoła gotowego do zapikowania w dół, po niczego niespodziewającą się ofiarę. Przyjrzałam się jego tęczówkom, temu, jakie stały się zimne, kalkulujące, bezwzględne, poszukując odpowiadającej mu trajektorii, i coś w moich żyłach zabulgotało raptowniejszym gorącem. Nie wyglądał jak człowiek, a jak mityczny bóg pogrążony w przyjemności polowania, choć przecież nie miał przed sobą ruchomej zwierzyny. Jak wyglądałby wtedy?
Jego grot wbił się w sam środek pnia, wymierzony celniej niż moja miałka pierwsza próba, a ja zapomniałam zgrywać nadętej prukwy i aż klasnęłam w dłonie z zachwyconym wydechem. Z boku wyglądało to na jeszcze bardziej imponującą sztukę. Mimowolnie wyobraziłam sobie bełt wbijający się w ciało, widziałam wykrzywioną w bólu twarz szubrawcy, który wślizguje się do mojego domu, żeby pozbyć się charłaka i jego pomiotu, i czułam, że całe moje wnętrze drży w ekscytacji. Tym była sprawiedliwość. Oko za oko, ząb za ząb. Nie byłam ponad zemstą na złoczyńcach, nie chciałam ich edukować ani wtrącać do więzień, które prędzej czy później stałyby się przepełnione. Brudne dusze należało eliminować.
- Całkiem nieźle - pochwaliłam go z nieopanowanym uśmiechem i znów zbliżyłam się do niego, wyciągnąwszy ręce po kuszę. - Teraz Ariadne. Ale nie pomagaj mi - zarządziłam, a kiedy oddał mi kuszę, wybrałam sobie tym razem inne drzewo dla poczucia pewnej świeżości. Spróbowałam stanąć tak, jak wcześniej mnie nauczył, jednak zapomniałam oprzeć kolbę o bark, a palec już sięgał spustu.
zt x2
Moje oczy błysnęły, zwabione zakładem. Lubiłam grać z nim w ten sposób, wygrywać, albo irytować się bezbrzeżnie, gdy okazywało się, że koniec końców miał rację. Zazwyczaj ją miał - Victor jawił mi się jako człowiek, który nie podejmuje ryzyka, jeśli wie, że nie ma szansy na wygraną. Może dzięki temu tak długo przeżył na zapyziałym Nokturnie i zapewnił sobie poważanie brudnych oprychów spod ciemnej gwiazdy schowanej głęboko w kosmosie. Czasem zastanawiałam się jak musiało tam śmierdzieć.
- Oczywiście, że wchodzę. Ciotka Mathilde nie wychowała tchórza, choć Merlin świadkiem, że tak byłoby jej wygodniej - żachnęłam się dumnie i od razu uścisnęłam jego dłoń, żeby przypieczętować zakład. Nie mówiłam o wychowaniu rodziców, byłam zbyt mała, żeby pamiętać cokolwiek oprócz ciężkiej ręki Anselma i łagodnej kołysanki płynącej z gardła Victorii, kiedy jej oczy jeszcze widziały mnie przed sobą, przy sobie, w ramionach w środku czarnej nocy zroszonej koszmarami, których tak się bałam. Mathilde miała w tym większą zasługę, aczkolwiek ktoś mógłby pokusić się o stwierdzenie, że i tak wychowała mnie kulawo. - Wpadniesz jutro sprawdzić? - zapytałam niby obojętnie. Wizyty Victora bywały sporadyczne, zdarzało się, że czasem nie wracał tygodniami, a ja nie lubiłam tych rozłąk, chociaż nigdy nie przyznałabym mu się do tego twarzą w twarz. To moja tajemnica. Grałam przed nim niezależną, nocami pogrążając się w beznadziei. Wówczas nikt nie widział tego, jak przytulałam do siebie zbudzonego koszmarem Orpheusa, opatulając jego znów słodko śpiącą sylwetkę pachnącą pierzyną i wyobrażając sobie, że druga strona łóżka wciąż ugina się pod ciężarem Jaspera. Nie kochałam go tak jak powinnam, a wciąż brakowało mi go w naszym wspólnej rzeczywistości. Przerastała mnie jego nieobecność - nowe obowiązki, które spadły na moje ramiona i boleśnie przygwoździły do ziemi. Nie prosiłam o pomoc, lecz miałam ten komfort, że wspaniałomyślnie oferowali mi ją przyjaciele w moim otoczeniu. Chciałam, by on również był moim otoczeniem. Częstszym, bezpieczniejszym, godniejszym zaufania. Dla innych mógł być pyszałkowatym bucem z naręczem siniaków i blizn, ale dla mnie był kimś innym. Od zawsze.
Jakby tknięta, spojrzałam kątem oka na brata, gdy mówił w ten sposób o ojcu. Bez wahania, bez dywagacji, bez wyobrażenia, za to z żarliwą pewnością. Nigdy nie spytałam nikogo o okoliczności śmierci tego okropnego człowieka, wierząc, że światu bez niego było po prostu lepiej, jak organizmowi wreszcie opuszczonemu przez chorobę.
- Nie? - podjęłam powoli, licząc nagle, że zdradzi mi coś więcej. Nie musiał, mógłby wykpić się szalejącą imaginacją, adrenaliną chwili, w której tak jak ja wyobrażał sobie ojca na miejscu drzewa, liczyłam jednak, że nasze wzajemne zaufanie będzie silniejsze od instynktu samozachowawczego.
W moich żyłach wciąż tańczył tętniący życiodajną energią wrzątek, niepodobny niczemu, co pamiętałam z ostatnich miesięcy, mętnych, szarych i samotnych, bolesnych jak zbyt głęboko wbita drzazga. Przyglądałam mu się, kiedy naciągał bełt na cięciwę i aż skrzywiłam się na widok mechanizmu niechętnie ustępującego pod naporem jego siły.
- Nie da się jakoś temu zaradzić? - spytałam z rozczarowaniem. - Jeśli ktoś... wtargnie do domu, nie poczeka, aż namęczę się z naładowaniem kolejnej strzały, Vic - zauważyłam mrukliwie. Bełt a strzała, nie widziałam między nimi różnicy innej niż w rozmiarze, były więc dla mnie jednym i tym samym. - Ten łatwiejszy do przeładowania model byłby lepszy. Wolę już strzelić dwa czy trzy razy i mieć większe szanse na to, że trafię, niż strzelić raz, chybić i mieć przed sobą podjudzonego kata - zdecydowałam. Oparłam później dłonie na biodrach, odeszłam kilka kroków w bok i łapczywie przyglądałam się Victorowi. Stał zdecydowanie, mięśnie pod materiałem jego ubrań zarysowały się w podtrzymaniu prawidłowej postawy do strzału, łokcie uniosły, drewno oparło o ciało, a wzrok wyostrzył. Patrzyłam na ułożenie jego stóp i dłoni. Przypominał sokoła gotowego do zapikowania w dół, po niczego niespodziewającą się ofiarę. Przyjrzałam się jego tęczówkom, temu, jakie stały się zimne, kalkulujące, bezwzględne, poszukując odpowiadającej mu trajektorii, i coś w moich żyłach zabulgotało raptowniejszym gorącem. Nie wyglądał jak człowiek, a jak mityczny bóg pogrążony w przyjemności polowania, choć przecież nie miał przed sobą ruchomej zwierzyny. Jak wyglądałby wtedy?
Jego grot wbił się w sam środek pnia, wymierzony celniej niż moja miałka pierwsza próba, a ja zapomniałam zgrywać nadętej prukwy i aż klasnęłam w dłonie z zachwyconym wydechem. Z boku wyglądało to na jeszcze bardziej imponującą sztukę. Mimowolnie wyobraziłam sobie bełt wbijający się w ciało, widziałam wykrzywioną w bólu twarz szubrawcy, który wślizguje się do mojego domu, żeby pozbyć się charłaka i jego pomiotu, i czułam, że całe moje wnętrze drży w ekscytacji. Tym była sprawiedliwość. Oko za oko, ząb za ząb. Nie byłam ponad zemstą na złoczyńcach, nie chciałam ich edukować ani wtrącać do więzień, które prędzej czy później stałyby się przepełnione. Brudne dusze należało eliminować.
- Całkiem nieźle - pochwaliłam go z nieopanowanym uśmiechem i znów zbliżyłam się do niego, wyciągnąwszy ręce po kuszę. - Teraz Ariadne. Ale nie pomagaj mi - zarządziłam, a kiedy oddał mi kuszę, wybrałam sobie tym razem inne drzewo dla poczucia pewnej świeżości. Spróbowałam stanąć tak, jak wcześniej mnie nauczył, jednak zapomniałam oprzeć kolbę o bark, a palec już sięgał spustu.
zt x2
Leta Evans
Zawód : nauczycielka historii magii w Dolinie Godryka, pomoc w pszczelej hodowli
Wiek : 24
Czystość krwi : Charłak
Stan cywilny : Wdowa
i know those eyes.
this man is dead.
this man is dead.
OPCM : 0
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 11+3
SPRAWNOŚĆ : 4+3
Genetyka : Charłak
Nieaktywni
4 października '58
Aura dnia nie zachęcała do spacerów. Dokuczliwa mżawka sprawiała, że ulice w Dolinie Godryka opustoszały, gdy mieszkańcy kryli się w ciepłych domach. Pogoda przypominała jej poprzedni rok i zderzała z szokiem miesięcy, które upłynęły oraz poczuciem, jak wszystko źle się potoczyło. Jak marzenie o przyszłości stało się tylko dziecięcą naiwnością, która przetrwała w niej ponad dwa lata i finalnie musiała z niej wyrosnąć. Zapomnieć dla własnego dobra i wziąć na własne barki znów to, czego nie chciała dźwigać. Szczęście zmieniło się w tysiące ostrych kawałków, raniąc dotkliwie, aż do dnia, kiedy przestała patrzeć w przyszłość budowaną na starych fundamentach. Gdy ta obojętność obróciła się w upór, by przeżyć i ponownie czując się odpowiedzialną już nie tylko za siebie, ale znów za kogoś jeszcze. Kogoś słabszego i bezbronnego, kogoś, kto stał się dla niej całym światem. Wychodząc dziś na ulicę, czuła się, jakby wróciła do tego samego miejsca w którym nie chciała znaleźć się więcej, mając znów rodzinę. Wróciła z nauczką, by nie popełniać więcej takich błędów. Była mądrzejsza o doświadczenie, nauczona na potknięciach, źle ulokowanej nadziei i pewności. Tonęła w myślach, stawiając kroki ostrożnie i lekko, nie tak pełna gracji, jak dawniej. Po ciąży czuła się popsuta, zbyt odległa od tancerki, którą była.
Odchyliła twarz ku niebu, czując, jak na skórze osiada wilgoć. Wchłaniała ją również burza loków, która mokra traciła na swej objętości. Nic jednak z tego jej nie przeszkadzało. Idąc w sobie znaną stronę, tam, gdzie kończyła się Dolina Godryka, a zaczynały otaczające ją tereny. W coraz rzadszych samotnych spacerach cel od pewnego czasu miała ten sam, wyznaczoną trasą unikając kłopotów i problemów. Potrzebowała tego, wyjścia na powietrze, ucieczki od solidnych ścian domu. Nowa rzeczywistość w objęciach rodzicielstwa przytłaczała ją, ale znalazła swój ratunek przy wsparciu szwagierki. Kilka oddechów, poczucie swobody. Tylko tyle potrzebowała, by się pozbierać, by łatwiej ozdabiać pełne usta szczerym uśmiechem. Ciemne oczy chłonęły świat z dawno zapomnianą ciekawością, kiedy mijała drzewa, szukając już pomiędzy nimi swego celu. Cygańskiego wozu na którym odcisnął swoje piętno czas i unieruchomił go na tej polanie pośród niczego. Był jej pewnym miejscem, chwilą na złapanie oddechu, zanim wróci do domu. Do rodziny, do dziecka. Przekalkulowanym przystankiem, by później ruszyć w drogę powrotną.
Chciała wejść do środka, lecz otwarte drzwi zatrzymały ją tuż przed pierwszym schodkiem. Zarys sylwetki w półmroku sprawił, że zmrużyła lekko oczy. Nikogo nie powinno tu być, a jednak zjawił się On. Nieznajomy, kręcący się po wozie nienależącym do niego. Cofnęła się powoli, by zejść z pola widzenia i przekonać się, czego chciał. Nie szukała bezpośredniej konfrontacji, stając twarzą w twarz z obcym, wiedząc, że była bez szans. To on widziałby ją lepiej, niż ona jego. Nic nie grało na jej korzyść, ale mogła to zmienić. Wystarczyło poczekać na dogodną okazję. Ta nadarzyła się szybciej, niż sądziła. W świetle dnia przyjrzała mu się uważniej, a raczej nadal jego plecom. Zawahała się, zanim sięgnęła po różdżkę, nabierając nieco złudnej pewności siebie. Może nie miała wielkich umiejętności magicznych w ofensywie, ale zawsze liczyła na łut szczęścia, trochę uśmiechu losu. Ewentualnie blefowała, bo i to wychodziło jej dobrze.
Kim jesteś i czego tu szukasz? – słowa padły cicho, gdy stanęła kawałek za nim, oparta barkiem o bok wozu. Wystarczyło zrobić krok w tył, aby skryć się za jego rogiem i zyskać cenne sekundy. Zareagować na zmieniającą się sytuację.- Nie wiesz, że niegrzecznym jest włazić z butami do miejsc, które nie należą do ciebie? – spytała z powagą, a ciemne spojrzenie utkwiła w jego karku, póki nie odwrócił się do niej.- Jeśli szukasz dachu nad głową to nie tutaj.- dodała jeszcze, chociaż nie wyglądał na bezdomnego. Ba, był całkiem dobrze ubrany, jak dla niej. Wiedziała, że w pobliżu parę kilometrów stąd w środku lasu stały liche chałupy, ale czy mieszkał w którejś z nich? Jeżeli tak, to po co przylazł tutaj? Zmarszczyła lekko nos, a palce mocniej zacisnęły się na różdżce. Szukała odwagi, której wcale nie czuła.
Learn your place in someone's life,
so you don't overplay your part
Eve Doe
Zawód : Tancerka, złodziejka, młoda mama
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Start where you are.
Use what you have.
Do what you can.
Use what you have.
Do what you can.
OPCM : 5
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +3
TRANSMUTACJA : 15+5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Powiadają, że czasu mamy tyle ile sami jesteśmy w stanie sobie zorganizować. Co jednak w przypadku jeśli czas przelewa nam się przez ręce? Co w przypadku kiedy czasu, którego do tej pory mieliśmy dużo, powoli zaczyna nam brakować? Co robić w takim momencie? Próbowałem odpowiedzieć na to pytanie od dłuższego czasu, bo właśnie czas zaczął mi uciekać. Spędzałem całe dnie nad księgami, szukając szeroko sięgających rozwiązań, chcąc tym samym pomóc ludziom w potrzebie. To nie tak, że zaczynałem tracić wiarę w własne umiejętności i widzę zgromadzoną przez lata, doskonale zdawałem sobie sprawę, że przede mną jeszcze daleka droga zanim w osiągnę to co sobie założyłem. Nie zmieniało to jednak faktu, że frustracja rosła z każdym dniem kiedy nie byłem w stanie znaleźć rozwiązań dla problemów, które pojawiły się przede mną. Nie cierpiałem być nieprzydatny, a powoli zaczynałem odnosić takie wrażenie. Wydawało mi się, że czas spędzony nad księgami i zwojami pergaminów, które udało mi się znaleźć w domowej bibliotece, ale również i na półkach w Londyńskiej bibliotece, nigdzie mnie nie doprowadzał. Coraz częściej wydawało mi się, że zawodzę zaufanie, którym obdarzyli mnie członkowie rodziny. Nie cierpiałem tego uczucia.
W końcu, któregoś dnia postanowiłem zmienić trochę podejście. Odłożyłem na bok wszystko co było związane z konstrukcjami, na razie chcąc się skupić na temacie, którego od dłuższego czasu nie zgłębiałem. Geomacja była dziedziną, którą wcześniej dość obszernie studiowałem, bo jakby nie patrzeć było mi to potrzebne do dobrego zrozumienia działania magii na poziomie konstruowania. Ostatnimi czasy jednak skupiłem się bardziej na samych projektach i sposobach zapobiegnięciu większej katastrofie w źle zabezpieczonych budynkach i innych konstrukcjach, odkładając podstawową wiedzę na temat ziemi na dalszy plan. Teraz należało się nad tym pochylić. Wiedziałem jednak, że mimo wszystko nie mogę ryzykować odnajdywania i podejmowania się próby otwierania żył na terenie Suffolk. Hrabstwo już zdecydowanie zbyt mocno ucierpiało podczas Deszczu Gwiazd i nie mogłem pozwolić by moje działania jeszcze bardziej pogorszyły sprawy. Dlatego też postanowiłem wybrać się na totalnie inne tereny, zdecydowanie bardziej oddalone. Nie wiem z jakiego powodu padło na Somerset, może dlatego, że gdzieś tam wewnętrznie potrzebowałem pewnego rodzaju zastrzyku adrenaliny. Wiedziałem, że to hrabstwo znajduje się pod protekcją Zakonu Feniksa, a ich zwolennicy stanowią tam zdecydowaną większość. Jednak jeśli miałem wyrządzić jakieś szkody to czemu nie zrobić tego na terenie wroga, prawda? Naturalną koleją rzeczy był fakt, że pod żadnym pozorem nie mogłem posługiwać się tam swoim nazwiskiem. Macnair’owie byli doskonale znani w kręgach jako zwolennicy Czarnego Pana, więc postanowiłem po prostu, w razie potrzeby, unikać przedstawiania się nazwiskiem. Kłamca był ze mnie raczej marny, więc wolałem unikać sytuacji, w których musiałbym się posuwać do kłamania.
Zaopatrzony w najpotrzebniejsze rzeczy, czyli szkicownik, notatnik, komplet ołówków, moje pudełko bez dna i naturalnie różdżkę, wczesnym popołudniem teleportowałem się na skraj lasu w okolicach Doliny Godryka. Pogoda nie specjalnie dopisywałam, więc postawiłem kołnierz skórzanej kurtki, po czym z rękami w kieszeniach powoli zagłębiłem się w las. Nie przypominałem sobie abym kiedykolwiek był tu wcześniej dlatego musiałem uważać dwa razy bardziej żeby się nie zgubić w lesie. Z drugiej strony jednak miałem nadzieję, że czas spędzony na przechadzkach po norweskich lasach nie pójdzie na marne i będę w stanie się odnaleźć w razie ewentualnego zabłądzenia.
Nigdy wcześniej nie szukałem żył magicznych, jednak będąc uzbrojony w wiedzę, jaką do tej pory udało mi się przyswoić, miałem nadzieję, że sobie poradzę. Kierowałem się wytycznymi i wskazówkami, na które należało zwracać uwagę, aż w pewnym momencie moim oczom okazał się wóz na polanie w środku lasu. Rozejrzałem się zaintrygowany nie będąc pewnym czy to nie jest jakaś pułapka. Wydawało mi się jednak, że raczej nikt mnie nie śledził ani nie wykrył mojej obecności. Nie zmieniało to jednak faktu, że obszedłem małą polanę dokładnie całą w około by upewnić się, że jestem tutaj sam, po czym z różdżką w pogotowiu podszedłem do wozu. Obejrzałem go dokładnie, zawodowym zwyczajem od razu oceniając jego konstrukcję i poziom zniszczeń. Zdecydowanie stał tu już jakiś czas, rośliny porosły jego ściany na zewnątrz. Zaintrygowany wyciągnąłem szkicownik i wprawnymi ruchami w kilka minut narysowałem swoje znalezisko. Dopiero kiedy szkic był gotowy postanowiłem wejść do środka. Nie opuszczając różdżki wspiąłem się ostrożnie po kilku schodkach, po czym rzucając cicho Lumos rozejrzałem się po wnętrzu. Zdecydowanie nikt tutaj nie mieszkał, byłoby to dość niebezpieczne. Starając się jednak nic nie zepsuć zacząłem przeglądać zawartość wozu. Po wystroju doszedłem do wniosku, że należał kiedyś do ludzi nazywanych potocznie Cyganami. Mieli ciekawy gust, dość egzotyczny i mało gdzie spotykany, co jednocześnie sprawiło, że był tak oryginalny.
Kiedy za moimi plecami rozbrzmiał czyiś głos od razu się spiąłem. Cholera dałem się podejść! Ale jak? Przecież dokładnie sprawdziłem otoczenie i nikogo tam nie było. Uniosłem lekko głowę nadal nie wiedząc z kim mam do czynienia i w kawałku szkła, które kiedyś było zapewne szybą dostrzegłem odbicie osoby stojącej za moimi plecami. Była to kobieta, młoda kobieta, jednak w tym momencie to było jedyne co byłem w stanie zaobserwować.
Uniosłem jedną rękę, chcąc jej tym samym dać znać, że nie stanowię zagrożenia.
- Jestem tylko przechodniem. - powiedziałem spokojnie, powoli zaczynając się odwracając do niej przodem, jednocześnie zaciskając mocniej prawą rękę na różdżce, jednak nie chowając jej za plecami, nie było sensu, na pewno zauważyła, że wydobywa się z niej światło.
W końcu stanąłem z nią twarzą w twarz. Tak jak wcześniej zauważyłem, była młoda, zdecydowanie młodsza ode mnie, jednak nie byłem w stanie ocenić jak bardzo. Rysy jej twarzy zdecydowanie wskazywały na pochodzenie romskie. W jej oczach widać było zdeterminowanie, ale również i coś na wzór strachu, a może był to niepokój?
- Nie miałem pojęcia, że to miejsce do kogoś należy. Może być panienka pewna, że jeśli miałbym taką wiedzę, że wszedłbym tu bez uprzedniego uzyskania pozwolenia. - odparłem kręcąc lekko głową – Mogę jednak zapewnić, że w żadnym wypadku nie stanowię zagrożenia jak i nie mam złych zamiarów. Po prostu przechodziłem obok i zauważyłem ten wóz. - dodałem wzrok przenosząc na jej różdżkę, która nadal była wycelowana we mnie – Myślę, że to będzie nie potrzebne. - skinąłem głową w kierunku jej dłoni wiodącej – Jestem Mitchell, ale może mi panienka mówić Mitch. - przedstawiłem się jeszcze chcąc w ten sposób zyskać chociaż trochę jej zaufanie.
W końcu, któregoś dnia postanowiłem zmienić trochę podejście. Odłożyłem na bok wszystko co było związane z konstrukcjami, na razie chcąc się skupić na temacie, którego od dłuższego czasu nie zgłębiałem. Geomacja była dziedziną, którą wcześniej dość obszernie studiowałem, bo jakby nie patrzeć było mi to potrzebne do dobrego zrozumienia działania magii na poziomie konstruowania. Ostatnimi czasy jednak skupiłem się bardziej na samych projektach i sposobach zapobiegnięciu większej katastrofie w źle zabezpieczonych budynkach i innych konstrukcjach, odkładając podstawową wiedzę na temat ziemi na dalszy plan. Teraz należało się nad tym pochylić. Wiedziałem jednak, że mimo wszystko nie mogę ryzykować odnajdywania i podejmowania się próby otwierania żył na terenie Suffolk. Hrabstwo już zdecydowanie zbyt mocno ucierpiało podczas Deszczu Gwiazd i nie mogłem pozwolić by moje działania jeszcze bardziej pogorszyły sprawy. Dlatego też postanowiłem wybrać się na totalnie inne tereny, zdecydowanie bardziej oddalone. Nie wiem z jakiego powodu padło na Somerset, może dlatego, że gdzieś tam wewnętrznie potrzebowałem pewnego rodzaju zastrzyku adrenaliny. Wiedziałem, że to hrabstwo znajduje się pod protekcją Zakonu Feniksa, a ich zwolennicy stanowią tam zdecydowaną większość. Jednak jeśli miałem wyrządzić jakieś szkody to czemu nie zrobić tego na terenie wroga, prawda? Naturalną koleją rzeczy był fakt, że pod żadnym pozorem nie mogłem posługiwać się tam swoim nazwiskiem. Macnair’owie byli doskonale znani w kręgach jako zwolennicy Czarnego Pana, więc postanowiłem po prostu, w razie potrzeby, unikać przedstawiania się nazwiskiem. Kłamca był ze mnie raczej marny, więc wolałem unikać sytuacji, w których musiałbym się posuwać do kłamania.
Zaopatrzony w najpotrzebniejsze rzeczy, czyli szkicownik, notatnik, komplet ołówków, moje pudełko bez dna i naturalnie różdżkę, wczesnym popołudniem teleportowałem się na skraj lasu w okolicach Doliny Godryka. Pogoda nie specjalnie dopisywałam, więc postawiłem kołnierz skórzanej kurtki, po czym z rękami w kieszeniach powoli zagłębiłem się w las. Nie przypominałem sobie abym kiedykolwiek był tu wcześniej dlatego musiałem uważać dwa razy bardziej żeby się nie zgubić w lesie. Z drugiej strony jednak miałem nadzieję, że czas spędzony na przechadzkach po norweskich lasach nie pójdzie na marne i będę w stanie się odnaleźć w razie ewentualnego zabłądzenia.
Nigdy wcześniej nie szukałem żył magicznych, jednak będąc uzbrojony w wiedzę, jaką do tej pory udało mi się przyswoić, miałem nadzieję, że sobie poradzę. Kierowałem się wytycznymi i wskazówkami, na które należało zwracać uwagę, aż w pewnym momencie moim oczom okazał się wóz na polanie w środku lasu. Rozejrzałem się zaintrygowany nie będąc pewnym czy to nie jest jakaś pułapka. Wydawało mi się jednak, że raczej nikt mnie nie śledził ani nie wykrył mojej obecności. Nie zmieniało to jednak faktu, że obszedłem małą polanę dokładnie całą w około by upewnić się, że jestem tutaj sam, po czym z różdżką w pogotowiu podszedłem do wozu. Obejrzałem go dokładnie, zawodowym zwyczajem od razu oceniając jego konstrukcję i poziom zniszczeń. Zdecydowanie stał tu już jakiś czas, rośliny porosły jego ściany na zewnątrz. Zaintrygowany wyciągnąłem szkicownik i wprawnymi ruchami w kilka minut narysowałem swoje znalezisko. Dopiero kiedy szkic był gotowy postanowiłem wejść do środka. Nie opuszczając różdżki wspiąłem się ostrożnie po kilku schodkach, po czym rzucając cicho Lumos rozejrzałem się po wnętrzu. Zdecydowanie nikt tutaj nie mieszkał, byłoby to dość niebezpieczne. Starając się jednak nic nie zepsuć zacząłem przeglądać zawartość wozu. Po wystroju doszedłem do wniosku, że należał kiedyś do ludzi nazywanych potocznie Cyganami. Mieli ciekawy gust, dość egzotyczny i mało gdzie spotykany, co jednocześnie sprawiło, że był tak oryginalny.
Kiedy za moimi plecami rozbrzmiał czyiś głos od razu się spiąłem. Cholera dałem się podejść! Ale jak? Przecież dokładnie sprawdziłem otoczenie i nikogo tam nie było. Uniosłem lekko głowę nadal nie wiedząc z kim mam do czynienia i w kawałku szkła, które kiedyś było zapewne szybą dostrzegłem odbicie osoby stojącej za moimi plecami. Była to kobieta, młoda kobieta, jednak w tym momencie to było jedyne co byłem w stanie zaobserwować.
Uniosłem jedną rękę, chcąc jej tym samym dać znać, że nie stanowię zagrożenia.
- Jestem tylko przechodniem. - powiedziałem spokojnie, powoli zaczynając się odwracając do niej przodem, jednocześnie zaciskając mocniej prawą rękę na różdżce, jednak nie chowając jej za plecami, nie było sensu, na pewno zauważyła, że wydobywa się z niej światło.
W końcu stanąłem z nią twarzą w twarz. Tak jak wcześniej zauważyłem, była młoda, zdecydowanie młodsza ode mnie, jednak nie byłem w stanie ocenić jak bardzo. Rysy jej twarzy zdecydowanie wskazywały na pochodzenie romskie. W jej oczach widać było zdeterminowanie, ale również i coś na wzór strachu, a może był to niepokój?
- Nie miałem pojęcia, że to miejsce do kogoś należy. Może być panienka pewna, że jeśli miałbym taką wiedzę, że wszedłbym tu bez uprzedniego uzyskania pozwolenia. - odparłem kręcąc lekko głową – Mogę jednak zapewnić, że w żadnym wypadku nie stanowię zagrożenia jak i nie mam złych zamiarów. Po prostu przechodziłem obok i zauważyłem ten wóz. - dodałem wzrok przenosząc na jej różdżkę, która nadal była wycelowana we mnie – Myślę, że to będzie nie potrzebne. - skinąłem głową w kierunku jej dłoni wiodącej – Jestem Mitchell, ale może mi panienka mówić Mitch. - przedstawiłem się jeszcze chcąc w ten sposób zyskać chociaż trochę jej zaufanie.
Mitch Macnair
Zawód : Twórca magicznych budowli
Wiek : 25
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Czasem nie da się czegoś poskładać, trzeba wtedy sprzątnąć odłamki i zacząć budować od nowa.
OPCM : 5 +3
UROKI : 10 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 15
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Niewiele już miała miejsc w których czuła się bezpieczna i na swoim miejscu. Niewiele było chwil, kiedy głuchła na dźwięki otoczenia, obojętniała na mijające ją sylwetki, przestawała nerwowo reagować na to, co mogło jej zagrozić. Miesiącami po prostu ten strach w niej żył, zatruwał dusze i pogłębiał poczucie nieszczęścia. Dotykał ją do żywego, gdy ciągle starała się polegać na kimś, kto miał być jej obrońcą, bohaterem i wsparciem. Ostatnie tygodnie pozbawiły ją tego, naiwności i wiary. Cofnęły ją do czasu, gdy zaciskała zęby i parła do przodu, bo stanięcie w miejscu było groźne. I tylko to miejsce, ten wóz pośrodku lasu na małej polanie, został ostatnią namiastką bezpieczeństwa. Miejsca w które nikt się nie zapuszczał poza nią, od dnia, kiedy obcy tabor odjechał, a jej pozostawiono wóz. Nadszarpnięty czasem, przejmowany powoli przez roślinność, którą za każdym razem ukrócała. Egoistycznie nie zamierzała dzielić się swoją ostoją. Ostatni pieniądz, który miała własny, ulokowała właśnie w tej stercie desek z czterema kołami. Podjęła ryzyko, którego teraz doglądała z obawy, że ktoś mógł zając to miejsce. Czas pokazał, że najwyraźniej przeczucie jej nie myliło, że prędzej czy później kogoś kroki poniosą w okolicę dość bliską, aby dostrzegł wóz. Tylko dlaczego dziś, co ten dzień miał w sobie innego, by naruszyć dobry humor, który do tego momentu sprawiał, że usta gięły się w lekkim uśmiechu.
Spoglądała na mężczyznę, obserwowała, jak zamarł na krótką chwilę. Cóż nie spodziewał się towarzystwa, ale kto normalny by się spodziewał tak daleko od innych. Zacisnęła mocniej palce na różdżce, gdy nieznajomy uniósł rękę. Zmrużyła lekko, czy gdy rozświetlające koniec różdżki lumos delikatnie oślepiało. Milczała, czekając na kolejny jego ruch. Wodziła wzrokiem ciemnych oczu za każdym jego gestem, skupiona, aby nic nie umknęło jej uwadze. Musiała wrócić do domu w jednym kawałku i stanie w jakim wyszła, dlatego nie zamierzała dać się podjeść, jak dziecko.
- Przechodniem? W środku lasu? – spytała z dźwięczącym w głosie niedowierzaniem. Naprawdę? Właśnie tak próbował się wytłumaczyć.- Jak wpakujesz się komuś do domu, też mówisz, że jesteś tylko przechodniem? – zwykle melodyjny głos nabrał ostrości. Nie lubiła, gdy robiono z niej głupią. Pozwalała na to długo, ludziom, którzy nigdy nie powinni jej tego zrobić, a dziś i teraz nie zamierzała pozwolić na to obcemu człowiekowi. Uniosła wyżej różdżkę, kiedy stanęli twarzą w twarz. Nieufność wzięła górę, przedarła się ponad wszystkie inne emocje i odczucia. Spotęgowała niepokój płynący już w żyłach, jak krew. Nie lubiła bezpośrednich konfrontacji, bo były zbyt dużym ryzykiem, a ona nie miała umiejętności, które mogły ją uratować.
Zmarszczyła lekko brwi, gdy dotarły do niej jego słowa.
Może być panienka pewna...
Nie brzmiało to, jak obelga do których przywykła, ładnie ubrana kpina z niej. To było dziwne i inne, wzbudziło niezrozumienie i skołowanie. Ludzie z którymi przecinała ścieżki, zwykle ją obrażali, traktowali jak szkodnika, którego należy usunąć z otoczenia. Była przeszkodą, brudem, który niszczył ładne obrazki dnia codziennego. Równano ją z największym dnem społeczeństwa, marginesem i wcale z tym nie walczyła, bo to właśnie tam czuła się normalna, gdy nie patrzono na nią z pogardą.
Skąd więc to panienko wypowiedziane w jej stronę?
Przeczucie mówiło, by odpuściła, opuściła różdżkę, nie trzymała już gardy wysoko. Tylko pozostawał rozsądek, przypominający o wszystkich pomyłkach, których gorycz poznała. Kiedyś ufała ludziom przesadnie, nie szukając w ich gestach złej woli, dziś nie ufała prawie w ogóle. W końcu podjęła decyzję, dłoń opadła wzdłuż ciała, chociaż serce zaczęło walić w piersi, gdy stres wziął je we władanie.
- I wszedłeś do niego, ot tak? – spytała ciszej, bez grama ostrości i waleczności w głosie. Spotulniała pozornie, mimowolnie poddając się spokojowi mężczyzny. Nie zaognił sytuacji swoimi wyjaśnieniami, wyciszył ją za to na chwilę.
Przechyliła lekko głowę, kiedy się przedstawił. Mitch.
- Nie jesteś stąd, Mitch. Więc co tu robisz, poza przechodzeniem obok? – znała ludzi z Doliny Godryka oraz okolic, ale on był obcy i kręcił się w pobliżu. Nie wyglądał też na szmalcownika, ba, gdyby nim był, najpewniej nie zamieniliby słowa, a ona byłaby bez szans. Ci ludzie byli niebezpieczni i widziała jak bardzo.
Spoglądała na mężczyznę, obserwowała, jak zamarł na krótką chwilę. Cóż nie spodziewał się towarzystwa, ale kto normalny by się spodziewał tak daleko od innych. Zacisnęła mocniej palce na różdżce, gdy nieznajomy uniósł rękę. Zmrużyła lekko, czy gdy rozświetlające koniec różdżki lumos delikatnie oślepiało. Milczała, czekając na kolejny jego ruch. Wodziła wzrokiem ciemnych oczu za każdym jego gestem, skupiona, aby nic nie umknęło jej uwadze. Musiała wrócić do domu w jednym kawałku i stanie w jakim wyszła, dlatego nie zamierzała dać się podjeść, jak dziecko.
- Przechodniem? W środku lasu? – spytała z dźwięczącym w głosie niedowierzaniem. Naprawdę? Właśnie tak próbował się wytłumaczyć.- Jak wpakujesz się komuś do domu, też mówisz, że jesteś tylko przechodniem? – zwykle melodyjny głos nabrał ostrości. Nie lubiła, gdy robiono z niej głupią. Pozwalała na to długo, ludziom, którzy nigdy nie powinni jej tego zrobić, a dziś i teraz nie zamierzała pozwolić na to obcemu człowiekowi. Uniosła wyżej różdżkę, kiedy stanęli twarzą w twarz. Nieufność wzięła górę, przedarła się ponad wszystkie inne emocje i odczucia. Spotęgowała niepokój płynący już w żyłach, jak krew. Nie lubiła bezpośrednich konfrontacji, bo były zbyt dużym ryzykiem, a ona nie miała umiejętności, które mogły ją uratować.
Zmarszczyła lekko brwi, gdy dotarły do niej jego słowa.
Może być panienka pewna...
Nie brzmiało to, jak obelga do których przywykła, ładnie ubrana kpina z niej. To było dziwne i inne, wzbudziło niezrozumienie i skołowanie. Ludzie z którymi przecinała ścieżki, zwykle ją obrażali, traktowali jak szkodnika, którego należy usunąć z otoczenia. Była przeszkodą, brudem, który niszczył ładne obrazki dnia codziennego. Równano ją z największym dnem społeczeństwa, marginesem i wcale z tym nie walczyła, bo to właśnie tam czuła się normalna, gdy nie patrzono na nią z pogardą.
Skąd więc to panienko wypowiedziane w jej stronę?
Przeczucie mówiło, by odpuściła, opuściła różdżkę, nie trzymała już gardy wysoko. Tylko pozostawał rozsądek, przypominający o wszystkich pomyłkach, których gorycz poznała. Kiedyś ufała ludziom przesadnie, nie szukając w ich gestach złej woli, dziś nie ufała prawie w ogóle. W końcu podjęła decyzję, dłoń opadła wzdłuż ciała, chociaż serce zaczęło walić w piersi, gdy stres wziął je we władanie.
- I wszedłeś do niego, ot tak? – spytała ciszej, bez grama ostrości i waleczności w głosie. Spotulniała pozornie, mimowolnie poddając się spokojowi mężczyzny. Nie zaognił sytuacji swoimi wyjaśnieniami, wyciszył ją za to na chwilę.
Przechyliła lekko głowę, kiedy się przedstawił. Mitch.
- Nie jesteś stąd, Mitch. Więc co tu robisz, poza przechodzeniem obok? – znała ludzi z Doliny Godryka oraz okolic, ale on był obcy i kręcił się w pobliżu. Nie wyglądał też na szmalcownika, ba, gdyby nim był, najpewniej nie zamieniliby słowa, a ona byłaby bez szans. Ci ludzie byli niebezpieczni i widziała jak bardzo.
Learn your place in someone's life,
so you don't overplay your part
Eve Doe
Zawód : Tancerka, złodziejka, młoda mama
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Start where you are.
Use what you have.
Do what you can.
Use what you have.
Do what you can.
OPCM : 5
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +3
TRANSMUTACJA : 15+5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Do końca nie mogłem być pewien jak ona zareaguje. Może na pierwszy rzut oka nie wydawała się być zagrożeniem, ale przecież kompletnie jej nie znałem, nie miałem zielonego pojęcia jakie posiada umiejętności. Chyba jedną pociechą w tym wszystkim był fakt, że oboje byliśmy czarodziejami. Chociaż z drugiej strony mugola byłoby mi zdecydowanie łatwiej obezwładnić w przypadku jakiegokolwiek zagrożenia. I po której była stronie? Po chwili to pytanie wydało mi się kompletnie nie na miejscu. Znajdowałem się w okolicach Doliny Godryka, a tutaj można było spotkać jedynie jeden typ, ten gorszy. Zdrajców sympatyzujących z samozwańczym Longbottomem. Jednak czy ona i do nich należała? Tego nie mogłem być pewny. Musiałem tym bardziej uważać. Jak mogłem w ogóle pomyśleć, że to będzie szybki wypad na małe badania?
- Przechodnim naukowcem? - pozwoliłem by to pytanio-stwierdzenie zawisło na moment między nami.
Nie byłem do końca pewny czy mogę nazywać siebie naukowcem. Byłem inżynierem, to na pewno, ale czy naukowcem? Z pewnością poniekąd tak. Moje badania do tej pory nakierowane były typowo na konstrukcje, więc czy szukanie żył magicznych robiło ze mnie naukowca?
- Nie miałem pojęcia, że ten wóz do kogoś należy. Wydał mi się opuszczony...tajemniczy i chyba to mnie do niego przyciągnęło. - powiedziałem lekko kiwając głową, przynajmniej to było prawdą.
Proszę, nie zmuszaj mnie do więcej kłamstw!
Były to jedynie pobożne życzenia. Przecież doskonale zdawałem sobie sprawę, że w sytuacji, w której aktualnie się znalazłem będę zmuszony do kłamania. Mniejsze kłamstwa przychodziły mi łatwiej niż te zmyślne. Mogłem to również rozegrać totalnie inaczej, wystarczyło nie kłamać, a jedynie nie mówić wszystkiego. To zdecydowanie powinno mi przyjść o wiele łatwiej.
Rezerwa i ostrożność były wypisane na jej twarzy. Zacząłem się powoli zastanawiać jak wiele musiała przejść. Jednak jeśli spojrzeć na to z boku to przecież w aktualnych czasach trudno było odróżnić wroga od sojusznika. Ostrożność i brak zaufania był teraz wpisany w nasze życie tak samo jak oddychanie czy sen. Jeśli nie znaliśmy kogoś, nigdy nie byliśmy w stanie zaufać mu w stu procentach.
Widząc jak nieznajoma opuszcza różdżkę odetchnąłem lekko z ulgą. Opuściłem powoli, wcześniej uniesioną, rękę, nie chcąc wykonywać żadnych gwałtownych ruchów. Teraz byliśmy na równi, ja i ona z opuszczonymi różdżkami, pozornie nie zagrażając sobie. Mimo wszystko nie spuszczałem z niej wzroku nawet na moment, nawet jeśli rysy jej twarzy lekko złagodniały. Czyżby mój zabieg zadziałał? Ciekawe czy wszystkie kobiety można było tak łatwo udobruchać? Oj nie, na pewno nie. Wystarczyło pomyśleć o ciotce.
- Em...no tak. - pokiwałem głową posyłając w jej stronę lekki, trochę niepewny uśmiech – Drzwi były otwarte. Takich miejsc nie spotyka się codziennie. Musi panienka przyznać, że to naprawdę niesamowite miejsce, otoczone aurą tajemniczości. - odparłem spokojnie – Jednak zapewniam, że w żadnym wypadku nie chciałem nikomu wchodzić w paradę, a nachodzenie czyjegoś domu bez pozwolenia jest ostatnią rzeczą jakiej bym się dopuścił. - dodałem, chcąc znów ją upewnić w tym, że nie mam złych zamiarów.
Ponownie rozejrzałem się po pomieszczeniu. Jeśli faktycznie tu mieszkała to chyba nie koniecznie jej się wiodło. Raczej nie panowały tu typowe warunku mieszkaniowe, z całą pewnością przydałby się tu porządny remont. Zbliżała się zima, a po tym co się działo w ostatnich latach nikt nie wiedział czego można się spodziewać po pogodzie. Pomysł mieszkania tutaj w najzimniejsze miesiące roku byłby zdecydowanie głupim i niebezpiecznym pomysłem.
- Szukam żył magicznych. Pomyślałem, że z dala od zabudowań będzie mi łatwiej się skupić na badaniach. W lasach przepływają przeważnie najsilniejsze żyły. - odpowiedziałem na jej pytanie zgodnie z prawdą.
- Przechodnim naukowcem? - pozwoliłem by to pytanio-stwierdzenie zawisło na moment między nami.
Nie byłem do końca pewny czy mogę nazywać siebie naukowcem. Byłem inżynierem, to na pewno, ale czy naukowcem? Z pewnością poniekąd tak. Moje badania do tej pory nakierowane były typowo na konstrukcje, więc czy szukanie żył magicznych robiło ze mnie naukowca?
- Nie miałem pojęcia, że ten wóz do kogoś należy. Wydał mi się opuszczony...tajemniczy i chyba to mnie do niego przyciągnęło. - powiedziałem lekko kiwając głową, przynajmniej to było prawdą.
Proszę, nie zmuszaj mnie do więcej kłamstw!
Były to jedynie pobożne życzenia. Przecież doskonale zdawałem sobie sprawę, że w sytuacji, w której aktualnie się znalazłem będę zmuszony do kłamania. Mniejsze kłamstwa przychodziły mi łatwiej niż te zmyślne. Mogłem to również rozegrać totalnie inaczej, wystarczyło nie kłamać, a jedynie nie mówić wszystkiego. To zdecydowanie powinno mi przyjść o wiele łatwiej.
Rezerwa i ostrożność były wypisane na jej twarzy. Zacząłem się powoli zastanawiać jak wiele musiała przejść. Jednak jeśli spojrzeć na to z boku to przecież w aktualnych czasach trudno było odróżnić wroga od sojusznika. Ostrożność i brak zaufania był teraz wpisany w nasze życie tak samo jak oddychanie czy sen. Jeśli nie znaliśmy kogoś, nigdy nie byliśmy w stanie zaufać mu w stu procentach.
Widząc jak nieznajoma opuszcza różdżkę odetchnąłem lekko z ulgą. Opuściłem powoli, wcześniej uniesioną, rękę, nie chcąc wykonywać żadnych gwałtownych ruchów. Teraz byliśmy na równi, ja i ona z opuszczonymi różdżkami, pozornie nie zagrażając sobie. Mimo wszystko nie spuszczałem z niej wzroku nawet na moment, nawet jeśli rysy jej twarzy lekko złagodniały. Czyżby mój zabieg zadziałał? Ciekawe czy wszystkie kobiety można było tak łatwo udobruchać? Oj nie, na pewno nie. Wystarczyło pomyśleć o ciotce.
- Em...no tak. - pokiwałem głową posyłając w jej stronę lekki, trochę niepewny uśmiech – Drzwi były otwarte. Takich miejsc nie spotyka się codziennie. Musi panienka przyznać, że to naprawdę niesamowite miejsce, otoczone aurą tajemniczości. - odparłem spokojnie – Jednak zapewniam, że w żadnym wypadku nie chciałem nikomu wchodzić w paradę, a nachodzenie czyjegoś domu bez pozwolenia jest ostatnią rzeczą jakiej bym się dopuścił. - dodałem, chcąc znów ją upewnić w tym, że nie mam złych zamiarów.
Ponownie rozejrzałem się po pomieszczeniu. Jeśli faktycznie tu mieszkała to chyba nie koniecznie jej się wiodło. Raczej nie panowały tu typowe warunku mieszkaniowe, z całą pewnością przydałby się tu porządny remont. Zbliżała się zima, a po tym co się działo w ostatnich latach nikt nie wiedział czego można się spodziewać po pogodzie. Pomysł mieszkania tutaj w najzimniejsze miesiące roku byłby zdecydowanie głupim i niebezpiecznym pomysłem.
- Szukam żył magicznych. Pomyślałem, że z dala od zabudowań będzie mi łatwiej się skupić na badaniach. W lasach przepływają przeważnie najsilniejsze żyły. - odpowiedziałem na jej pytanie zgodnie z prawdą.
Mitch Macnair
Zawód : Twórca magicznych budowli
Wiek : 25
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Czasem nie da się czegoś poskładać, trzeba wtedy sprzątnąć odłamki i zacząć budować od nowa.
OPCM : 5 +3
UROKI : 10 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 15
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Nie miała pewności, ale czy właśnie próbował ją zbyć? Odpowiedzieć jej na odczepnego, aby dała mu spokój i by rozeszli się w swoje strony bez wyrządzonej krzywdy i rozlanej krwi? Obserwowała go uważnie, czując opadające powoli nerwy, znikającą irytację, która początkowo zdominowała emocje. Im dłużej go słuchała, tym mniej wydawał się niebezpieczny. Nie skrzywdził jej, nie obrażał, a przecież mógł od razu. Może naprawdę znalazł się tu przypadkiem i popchnięty ciekawością, wszedł do wozu. Powinna to rozumieć, bo przecież nieraz wchodziła tam, gdzie nie powinna z czystej ciekawości. Tak łapała szlabany w Hogwarcie, tak pakowała się w kłopoty również później, gdy była nieostrożna.
- Naukowcem.- powtórzyła po nim, ale nie podważała tych słów. Nie miała jak ocenić czy mógł ją okłamać, nie znała ludzi wykształconych, bo nie obracała się w takim towarzystwie. Żyła wśród marginesu społecznego, pośród ludzi, których traktowano jak szkodniki lub po zwyczajnie prostych, nie byli elitą i nikim ważnym w otoczeniu. Mogłaby go wykpić, gdyby przyznał, że jest złodziejem, bo na takiego też nie wyglądał, skoro łatwo dał się przyłapać w miejscu, gdzie nie powinien się znajdować. W obecnych okolicznościach pozostawała jednak bezradna. Między akceptacją a wątpliwością.
Przesunęła wzrokiem po wnętrzu wozu i weszła do środka, lewą dłonią powiodła po zniszczonej powierzchni ściany.
- Opuszczony i tajemniczy.- kącik jej ust drgnął lekko, zerknęła na mężczyznę, kiedy dystans między nimi przestał być bezpieczny i wystarczający, aby w razie problemów rzucić się do ucieczki.- Nie jest opuszczony, ale też na pewno nie zamieszkały.- odezwała się. Rzeczy opuszczone nie miały właściciela, były pozostawione same sobie i niszczały z czasem. O wóz próbowała dbać, doglądała i pozbywała się roślinności, która bezwzględnie chciała go zawłaszczyć. Zastanawiała się, jak odnowić go i stworzyć w nim dom. Problemem był brak umiejętności, by zrobić to samej i pieniędzy, by ktoś zrobił to za nią. Zrobiła kolejny krok i następny, sukcesywnie zmniejszając dystans między nimi. Bezpiecznie było być daleko, ale kiedy to nie wchodziło w grę, wybierała inną opcję. Im bliżej, tym bezpieczniej, tym łatwiej zabrać przestrzeń do rzucenia zaklęcia lub unieść rękę, by cios spał na nią. Wsunęła różdżkę w specjalnie wszytą kieszeń w ciemnobordowej spódnicy.
Kiedy przyznał, że tak po prostu sobie tu wszedł, rzuciła mu krótkie spojrzenie, zanim ciemne tęczówki odwróciły się na otaczającą ich przestrzeń, jakby to wszystko było ciekawsze. Nie traciła jednak czujności, cały czas skupiona i rozważająca wszystkie możliwości. Myśli mknęły, trochę chaotyczne, a trochę poukładane. Jednak jego spokój wyciszył sytuację, a napięta atmosfera opadła.
- Wozów? Verdan? – romskie słowo padło miękko, melodyjnie.- Mało musiałeś widzieć w życiu.- odparła, chociaż i ona widziała niewiele. Anglia była wszystkim, co widziała na oczy, a to zdecydowanie za mało. Jednak widok wozów nie był dla niej czymś nowym, był wspomnieniem dzieciństwa i ciepłem domu, który już nie istniał, a jego namiastka była właśnie tu.
Znów padło to słowo – panienka. Budziło zmieszanie, dziwiło, jak za pierwszym razem.
- Masz rację.- przyznała mu, gdy napomknął o wyjątkowości i tajemniczości. Była w tym prawda, zderzała się z nią za każdym razem, gdy wracała na polanę.- Jestem Eveline, ale możesz mi mówić Eve.- przedstawiła się w końcu, kiedy w ciasnej przestrzeni wozu, minęła go.- Nie jestem panienką.- dodała, a kącik ust drgnął lekko, jakby odruchowo chciała się uśmiechnąć, lecz zrezygnowała.
- To głupie, ale ci wierzę. A ten wóz, nie jest moim domem. Jeszcze nie, lecz kiedyś się nim stanie, gdy zacznie nadawać się do użytku.- wyjaśniła ze spokojem, przysiadając na samym końcu wozu, tam, gdzie w normalnych warunkach powinien być materac z pościelą, robiące za łóżko. Dziś była tylko zniszczona czasem deska, która nawet pod nią, gdy nie ważyła wiele, zaskrzypiała.
Teraz nie przetrwaliby tu zimy, każdy pochorowałby się, a najbardziej zagrożona byłaby najmniejsza Doe. To zdecydowanie nie był czas, aby myśleć o tej stercie desek, jak o miejscu, gdzie można zamieszkać.
Kiedy wyjaśnił, co tu robił, pokiwała jedynie głowa.
- Znalazłeś jakąś? – spytała, chociaż ani jej ten temat nie interesował, ani się na tym nie znała. Wiedziała jedynie, którego z jej przyjaciół ciekawią żyły magiczne i ich możliwości.
- Naukowcem.- powtórzyła po nim, ale nie podważała tych słów. Nie miała jak ocenić czy mógł ją okłamać, nie znała ludzi wykształconych, bo nie obracała się w takim towarzystwie. Żyła wśród marginesu społecznego, pośród ludzi, których traktowano jak szkodniki lub po zwyczajnie prostych, nie byli elitą i nikim ważnym w otoczeniu. Mogłaby go wykpić, gdyby przyznał, że jest złodziejem, bo na takiego też nie wyglądał, skoro łatwo dał się przyłapać w miejscu, gdzie nie powinien się znajdować. W obecnych okolicznościach pozostawała jednak bezradna. Między akceptacją a wątpliwością.
Przesunęła wzrokiem po wnętrzu wozu i weszła do środka, lewą dłonią powiodła po zniszczonej powierzchni ściany.
- Opuszczony i tajemniczy.- kącik jej ust drgnął lekko, zerknęła na mężczyznę, kiedy dystans między nimi przestał być bezpieczny i wystarczający, aby w razie problemów rzucić się do ucieczki.- Nie jest opuszczony, ale też na pewno nie zamieszkały.- odezwała się. Rzeczy opuszczone nie miały właściciela, były pozostawione same sobie i niszczały z czasem. O wóz próbowała dbać, doglądała i pozbywała się roślinności, która bezwzględnie chciała go zawłaszczyć. Zastanawiała się, jak odnowić go i stworzyć w nim dom. Problemem był brak umiejętności, by zrobić to samej i pieniędzy, by ktoś zrobił to za nią. Zrobiła kolejny krok i następny, sukcesywnie zmniejszając dystans między nimi. Bezpiecznie było być daleko, ale kiedy to nie wchodziło w grę, wybierała inną opcję. Im bliżej, tym bezpieczniej, tym łatwiej zabrać przestrzeń do rzucenia zaklęcia lub unieść rękę, by cios spał na nią. Wsunęła różdżkę w specjalnie wszytą kieszeń w ciemnobordowej spódnicy.
Kiedy przyznał, że tak po prostu sobie tu wszedł, rzuciła mu krótkie spojrzenie, zanim ciemne tęczówki odwróciły się na otaczającą ich przestrzeń, jakby to wszystko było ciekawsze. Nie traciła jednak czujności, cały czas skupiona i rozważająca wszystkie możliwości. Myśli mknęły, trochę chaotyczne, a trochę poukładane. Jednak jego spokój wyciszył sytuację, a napięta atmosfera opadła.
- Wozów? Verdan? – romskie słowo padło miękko, melodyjnie.- Mało musiałeś widzieć w życiu.- odparła, chociaż i ona widziała niewiele. Anglia była wszystkim, co widziała na oczy, a to zdecydowanie za mało. Jednak widok wozów nie był dla niej czymś nowym, był wspomnieniem dzieciństwa i ciepłem domu, który już nie istniał, a jego namiastka była właśnie tu.
Znów padło to słowo – panienka. Budziło zmieszanie, dziwiło, jak za pierwszym razem.
- Masz rację.- przyznała mu, gdy napomknął o wyjątkowości i tajemniczości. Była w tym prawda, zderzała się z nią za każdym razem, gdy wracała na polanę.- Jestem Eveline, ale możesz mi mówić Eve.- przedstawiła się w końcu, kiedy w ciasnej przestrzeni wozu, minęła go.- Nie jestem panienką.- dodała, a kącik ust drgnął lekko, jakby odruchowo chciała się uśmiechnąć, lecz zrezygnowała.
- To głupie, ale ci wierzę. A ten wóz, nie jest moim domem. Jeszcze nie, lecz kiedyś się nim stanie, gdy zacznie nadawać się do użytku.- wyjaśniła ze spokojem, przysiadając na samym końcu wozu, tam, gdzie w normalnych warunkach powinien być materac z pościelą, robiące za łóżko. Dziś była tylko zniszczona czasem deska, która nawet pod nią, gdy nie ważyła wiele, zaskrzypiała.
Teraz nie przetrwaliby tu zimy, każdy pochorowałby się, a najbardziej zagrożona byłaby najmniejsza Doe. To zdecydowanie nie był czas, aby myśleć o tej stercie desek, jak o miejscu, gdzie można zamieszkać.
Kiedy wyjaśnił, co tu robił, pokiwała jedynie głowa.
- Znalazłeś jakąś? – spytała, chociaż ani jej ten temat nie interesował, ani się na tym nie znała. Wiedziała jedynie, którego z jej przyjaciół ciekawią żyły magiczne i ich możliwości.
Learn your place in someone's life,
so you don't overplay your part
Eve Doe
Zawód : Tancerka, złodziejka, młoda mama
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Start where you are.
Use what you have.
Do what you can.
Use what you have.
Do what you can.
OPCM : 5
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +3
TRANSMUTACJA : 15+5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Ulżyło mi kiedy odłożyła różdżkę. Może nie specjalnie uznawałem ją za kogoś, kto stanowiłby dla mnie zagrożenie, ale jednak to ona wcześniej trzymała mnie w szachu. Sam nie miałem zamiaru jej atakować, nie widziałem ku temu takiej potrzeby. Skoro już rozpoczęliśmy rozmowę, która jak na razie nie kierowała się na tory kontrowersyjne, a raczej lekkie, nie było powodów by rozważać tą sytuację w kategoriach groźnych. Z resztą, robiłem wszystko by ją udobruchać, by przekonać, że w żadnym wypadku nie stanowię zagrożenia. Nie zmieniało to jednak faktu, że nawet na moment nie spuszczałem z niej wzroku.
- Niektórzy również nazywają mnie inżynierem...i chyba to bardziej do mnie pasuje. - pokiwałem lekko głową chcąc dopełnić swoją wypowiedź.
Zdecydowanie lepiej czułem się w roli inżyniera niż naukowca. W końcu nie przeprowadzałem żadnych badań, ani nie podejmowałem się udowodnienia jakiś teorii. Owszem, pracowałem dużo głową, wymyślanie i analizowanie było częścią mojej pracy, jednak nie miało to jednak zbyt dużo wspólnego z pracą naukowca.
To z jaką delikatnością przejechała dłonią po ścianie od razu dało mi do myślenia. Może i faktycznie ten wóz nie był zamieszkały, ale dotarło do mnie, że jest dla niej drogi. Może było to miejsce, z którym wiązały się jakieś wspomnienia, może kiedyś należał do kogoś jej bliskiego. Już wcześniej zauważyłem, że roślinność nie zdążyła go całkowicie pochłonąć, więc wychodziło na to, że to właśnie ta młoda kobieta starała się go obronić przez atakami otaczającej flory. Jakoś mimowolnie uśmiechnąłem się dam siebie. To była ciekawa sytuacja, pomimo wiekowości tego miejsca i jego stanu ktoś starał się o niego dbać. Oczywiście, przydałby mu się totalny remont, ale nie zmieniało to faktu, że wóz należał do niej, nawet jeśli wprost tego nie powiedziała.
- Verdan? - powtórzyłem po niej pierwszy raz słysząc to słowo.
Nie rozpoznałem w nim żadnego znanego mi języka, a przecież oprócz angielskiego znałem jeszcze francuski i norweski. Moment później dotarło do mnie, że musiała posłużyć się romskim, z którym nigdy wcześniej nie miałem do czynienia. Rozbudziło to we mnie ciekawość. Nauka nowych rzeczy zawsze była w moim stylu i w tym momencie zapragnąłem się dowiedzieć więcej.
- No cóż...trochę widziałem, jednak nie ukrywam, że nigdy wcześniej nie widziałem podobnego wozu. Może jest zniszczony, ale wystarczy na niego spojrzeć by wiedzieć, że opowiada historię. Trzeba by było się w niego wsłuchać by dowiedzieć się jaką. - pokiwałem głową uśmiechając się do niej łagodnie.
Kiedy podeszła bliżej miałem sposobność by lepiej jej się przyjrzeć. Była ode mnie sporo niższa, ale w niczym to jej nie umniejszało. Jej brązowe, a może czarne oczy, ciężko było mi było stwierdzić w świetle różdżki, były ozdobione wachlarzem długich i gęstych rzęs. Jej brązowe włosy ładnie okalały jej twarz. Była ładną kobietą, która z całą pewnością zawróciła w głowie nie jednemu biedakowi.
- Eve… - nie wiedzieć czemu i po co powtórzyłem cicho jej imię, lekko przy tym skinając głową.
To imię do niej pasowało, w krótkiej formie. Eveline było dla niej chyba zbyt poważne, Eve pasowało jak ulał. Moment później mimowolnie zerknąłem na jej dłoń. Nie zauważyłem obrączki, ale skoro nie była panienką wychodziło na to, że jest zamężna. Nie znałem tradycji romskich, być może ludzie wywodzący się z tej grupy nie używali obrączek w małżeństwie, a okazywali to w jakiś inny sposób. Chyba będę musiał w wolnej chwili poświęcić trochę czasu aby zgłębić ten temat. Dobrze było wiedzieć z kim się miało do czynienia żeby przypadkiem nie popełnić jakieś gafy.
Obróciłem się za nią gdy mnie minęła. A więc miałem rację, wóz należał do niej, ale nie była w stanie w nim jeszcze zamieszkać. Powiodłem wzrokiem po wnętrzu, po czym lekko uniosłem różdżkę.
- Reparo – mruknąłem kierując końcówkę brezylkowego drewna na zniszczone okno.
Niestety moja magia postanowiła mnie zawieść, jednak nie chcąc dać za wygraną spróbowałem jeszcze drugi i trzeci raz. Niestety i tym razem nic z tego nie wyszło. Westchnąłem zrezygnowany i pokręciłem głową z zażenowaniem. Nie wiem dlaczego, ale poczułem dziwną potrzebę by dać jej chociaż namiastkę nadziei, że to miejsce może stać się w pewnym momencie jej domem. Naprawa okien byłaby dobrym początkiem. Niestety tym razem skończyło się na pobożnych życzeniach.
- Chciałem dobrze… - odezwałem się wracając do niej wzrokiem, po czym uśmiechnąłem się lekko zakłopotany – Jeśli poświęciłoby się trochę czasu i energii z całą pewnością dałoby się doprowadzić to miejsce do porządku. Stworzyć tu prawdziwy dom wypełniony ciepłem. - pokiwałem lekko głową robiąc kilka kroków w jej kierunku, po czym powoli, uważając na wszystko dookoła, zająłem miejsce siedzące obok niej.
W odpowiedniej odległości naturalnie. Nie chciałem by poczuła, że jej zagrażam w jakiś stopniu.
- Niestety nie...szczerze powiedziawszy to pierwszy raz, kiedy takowej szukam i nie specjalnie mam w tym wprawę. Jestem konstruktorem, pomyślałem, że gdybym znalazł dobrą żyłę można by z niej czerpać siły dla pracowników budów, a nawet wzmocnić zaklęcia ochronne i ruchy nałożone na nowo odbudowane budynki i inne konstrukcję. - odparłem kręcąc głową – Jednak mój brak doświadczenia w tej kwestii chyba nie koniecznie pomaga. - dodałem z lekkim rozbawieniem.
- Niektórzy również nazywają mnie inżynierem...i chyba to bardziej do mnie pasuje. - pokiwałem lekko głową chcąc dopełnić swoją wypowiedź.
Zdecydowanie lepiej czułem się w roli inżyniera niż naukowca. W końcu nie przeprowadzałem żadnych badań, ani nie podejmowałem się udowodnienia jakiś teorii. Owszem, pracowałem dużo głową, wymyślanie i analizowanie było częścią mojej pracy, jednak nie miało to jednak zbyt dużo wspólnego z pracą naukowca.
To z jaką delikatnością przejechała dłonią po ścianie od razu dało mi do myślenia. Może i faktycznie ten wóz nie był zamieszkały, ale dotarło do mnie, że jest dla niej drogi. Może było to miejsce, z którym wiązały się jakieś wspomnienia, może kiedyś należał do kogoś jej bliskiego. Już wcześniej zauważyłem, że roślinność nie zdążyła go całkowicie pochłonąć, więc wychodziło na to, że to właśnie ta młoda kobieta starała się go obronić przez atakami otaczającej flory. Jakoś mimowolnie uśmiechnąłem się dam siebie. To była ciekawa sytuacja, pomimo wiekowości tego miejsca i jego stanu ktoś starał się o niego dbać. Oczywiście, przydałby mu się totalny remont, ale nie zmieniało to faktu, że wóz należał do niej, nawet jeśli wprost tego nie powiedziała.
- Verdan? - powtórzyłem po niej pierwszy raz słysząc to słowo.
Nie rozpoznałem w nim żadnego znanego mi języka, a przecież oprócz angielskiego znałem jeszcze francuski i norweski. Moment później dotarło do mnie, że musiała posłużyć się romskim, z którym nigdy wcześniej nie miałem do czynienia. Rozbudziło to we mnie ciekawość. Nauka nowych rzeczy zawsze była w moim stylu i w tym momencie zapragnąłem się dowiedzieć więcej.
- No cóż...trochę widziałem, jednak nie ukrywam, że nigdy wcześniej nie widziałem podobnego wozu. Może jest zniszczony, ale wystarczy na niego spojrzeć by wiedzieć, że opowiada historię. Trzeba by było się w niego wsłuchać by dowiedzieć się jaką. - pokiwałem głową uśmiechając się do niej łagodnie.
Kiedy podeszła bliżej miałem sposobność by lepiej jej się przyjrzeć. Była ode mnie sporo niższa, ale w niczym to jej nie umniejszało. Jej brązowe, a może czarne oczy, ciężko było mi było stwierdzić w świetle różdżki, były ozdobione wachlarzem długich i gęstych rzęs. Jej brązowe włosy ładnie okalały jej twarz. Była ładną kobietą, która z całą pewnością zawróciła w głowie nie jednemu biedakowi.
- Eve… - nie wiedzieć czemu i po co powtórzyłem cicho jej imię, lekko przy tym skinając głową.
To imię do niej pasowało, w krótkiej formie. Eveline było dla niej chyba zbyt poważne, Eve pasowało jak ulał. Moment później mimowolnie zerknąłem na jej dłoń. Nie zauważyłem obrączki, ale skoro nie była panienką wychodziło na to, że jest zamężna. Nie znałem tradycji romskich, być może ludzie wywodzący się z tej grupy nie używali obrączek w małżeństwie, a okazywali to w jakiś inny sposób. Chyba będę musiał w wolnej chwili poświęcić trochę czasu aby zgłębić ten temat. Dobrze było wiedzieć z kim się miało do czynienia żeby przypadkiem nie popełnić jakieś gafy.
Obróciłem się za nią gdy mnie minęła. A więc miałem rację, wóz należał do niej, ale nie była w stanie w nim jeszcze zamieszkać. Powiodłem wzrokiem po wnętrzu, po czym lekko uniosłem różdżkę.
- Reparo – mruknąłem kierując końcówkę brezylkowego drewna na zniszczone okno.
Niestety moja magia postanowiła mnie zawieść, jednak nie chcąc dać za wygraną spróbowałem jeszcze drugi i trzeci raz. Niestety i tym razem nic z tego nie wyszło. Westchnąłem zrezygnowany i pokręciłem głową z zażenowaniem. Nie wiem dlaczego, ale poczułem dziwną potrzebę by dać jej chociaż namiastkę nadziei, że to miejsce może stać się w pewnym momencie jej domem. Naprawa okien byłaby dobrym początkiem. Niestety tym razem skończyło się na pobożnych życzeniach.
- Chciałem dobrze… - odezwałem się wracając do niej wzrokiem, po czym uśmiechnąłem się lekko zakłopotany – Jeśli poświęciłoby się trochę czasu i energii z całą pewnością dałoby się doprowadzić to miejsce do porządku. Stworzyć tu prawdziwy dom wypełniony ciepłem. - pokiwałem lekko głową robiąc kilka kroków w jej kierunku, po czym powoli, uważając na wszystko dookoła, zająłem miejsce siedzące obok niej.
W odpowiedniej odległości naturalnie. Nie chciałem by poczuła, że jej zagrażam w jakiś stopniu.
- Niestety nie...szczerze powiedziawszy to pierwszy raz, kiedy takowej szukam i nie specjalnie mam w tym wprawę. Jestem konstruktorem, pomyślałem, że gdybym znalazł dobrą żyłę można by z niej czerpać siły dla pracowników budów, a nawet wzmocnić zaklęcia ochronne i ruchy nałożone na nowo odbudowane budynki i inne konstrukcję. - odparłem kręcąc głową – Jednak mój brak doświadczenia w tej kwestii chyba nie koniecznie pomaga. - dodałem z lekkim rozbawieniem.
Mitch Macnair
Zawód : Twórca magicznych budowli
Wiek : 25
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Czasem nie da się czegoś poskładać, trzeba wtedy sprzątnąć odłamki i zacząć budować od nowa.
OPCM : 5 +3
UROKI : 10 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 15
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Przechyliła głowę, a ciemne oczy spoczywały na nim z uwagą. Z każdym słowem i określeniem budził w niej jakąś ciekawość. Początkowa wrogość i ostrożność ustąpiły zainteresowaniu, bo zdawał się inny od ludzi, wśród których się obracała. Inżynier? Niewiele jej to mówiło, czym mógł się parać? Znała w swoim życiu cyrkowców, złodziei, grajków, opryszków i dziwki. To było jej środowisko, więc kim miał być on.
- Inżynierem. Czym się zajmujesz, panie inżynierze? – spytała szeptem, bo mała przestrzeń wozu pozwalała jej zniżyć głos. Przyciszyć go do miękkiego szeptu. Odkąd wiele poukładała sobie w głowie, starała się wrócić do tego, co kiedyś. Płynnie albo wręcz tanecznie, przechodząc po emocjach, których gamę w zdrowych ilościach dopuszczała. Kiedyś właśnie to pozwalało jej zachować względną stabilność, nie oszaleć w żalu, że świat nienawidził jej za samo pochodzenie. Podnosić się po każdej przeszkodzie rzuconej pod nogi.- Inżynier brzmi równie mądrze, jak naukowiec, ale nic nie wyjaśnia.- dodała jeszcze, nie chcąc, by ją zbył. Może nie potrzebowała do szczęścia tego wyjaśnienia, ale zaczęła obejmować ją ciekawość.
Czuła na sobie jego spojrzenie, kiedy długie palce prześlizgiwały się po drewnianej ścianie. Chciała spytać o czym myślał, ale czy naprawdę interesowały ją myśli obcego mężczyzny? Z drugiej strony może dałyby jej odpowiedź czy naprawdę nie chciał wyrządzić jej krzywdy.
- Verdan. – powtórzyła słowo, które znała dobrze, ale dla niego musiało być obce.- Wóz.- dodała, by rozwiać jego wątpliwości.- Taki jak ten, nazywane są verdan, ale też można określić je jeszcze kilkoma innymi określeniami.- romowie byli różnorodni, chociaż świat wrzucał ich do jednego wora i szufladkował, jakby niczym się od siebie nie różnili. Jednak ta różnorodność sprawiała, że jedna rzecz mogli określać na wiele sposobów, czasami niebrzmiących nawet podobnie.
Kącik jej ust drgnął delikatnie, kiedy skrzyżowała z nim spojrzenie.
- Więc wsłuchaj się w niego i powiedz o czym opowiada.- była ciekawa czy podejmie wyzwanie. Usłyszy cokolwiek w tych skrzypiących deskach zniszczonych czasem? Niech spróbuje, a ona chętnie odsłoni przed nim karty możliwych historii. Zatrzymała się tuż przy mężczyźnie ledwie na jedno krótkie mrugnięcie, kiedy ten otoczył ją spojrzeniem i wypowiedział jej imię. Brzmiało dziwnie w obcych ustach, lecz nie powiedziane ze złością. Minęła go i rozsiadła się na deskach.
Swoboda zniknęła moment później, mięśnie napięły się, a ją oblał zimny strach, gdy mężczyzna uniósł różdżkę. Nie wiedziała, co zamierzał zrobić, ale dała się zapędzić w miejsce bez ucieczki. Głupia, skrajnie głupia. Jednak żadna wiązanka zaklęcia nie poleciała w jej kierunku. Nie mierzył w nią, a w okno, znajomo brzmiące zaklęcie padło cicho. Nie było niebezpieczne. Obserwowała jego próbę, jedną, drugą i kolejną. Żadna nie zmieniła niczego w stanie okna. Przekrzywiła znów głowę, zastanawiając się, co on właściwie chciał uczynić i czemu poszło tak źle.
Zaśmiała się lekko i dźwięcznie, kiedy przyznał, że chciał dobrze.
- Domyślam się i doceniam próbę... mimo wszystko.- zapewniła go. Czasami chęci nie wystarczyło, gdy los był przeciwko.- Poza czasem i energią potrzeba pieniędzy lub umiejętności, a mi brakuje i jednego i drugiego.- przyznała z lekkim wzruszeniem ramionami. Chciała, by to miejsce kiedyś stało się prawdziwym domem, ostoją dla niej i rodziny. Zakrawało to o marzenie, których zarzekała się nie tak dawno, że już nie posiadała.
Odwróciła głowę, kiedy usiadł obok. Zachował komfortowy dla niej dystans.
- Konstruktorem? – widziała kiedyś człowieka, który przy pomocy magii stawiał budynek. Przyczajona wtedy pod postacią sroki, obserwowała ten proces. Dla wielu mógł okazać się nudny i żmudny, lecz był tak samo skomplikowany, jak animagia, a każda dziedzina transmutacji zwyczajnie ją interesowała. Mało rozumiała, więcej robiła na zasadzie prób i błędów, ale kiedyś nie zniechęcały ją własne ograniczenia.- Może powinieneś znaleźć kogoś, kto się na tym zna? – czy tak nie byłoby mu łatwiej, polegać na wiedzy doświadczonych ludzi.
- Inżynierem. Czym się zajmujesz, panie inżynierze? – spytała szeptem, bo mała przestrzeń wozu pozwalała jej zniżyć głos. Przyciszyć go do miękkiego szeptu. Odkąd wiele poukładała sobie w głowie, starała się wrócić do tego, co kiedyś. Płynnie albo wręcz tanecznie, przechodząc po emocjach, których gamę w zdrowych ilościach dopuszczała. Kiedyś właśnie to pozwalało jej zachować względną stabilność, nie oszaleć w żalu, że świat nienawidził jej za samo pochodzenie. Podnosić się po każdej przeszkodzie rzuconej pod nogi.- Inżynier brzmi równie mądrze, jak naukowiec, ale nic nie wyjaśnia.- dodała jeszcze, nie chcąc, by ją zbył. Może nie potrzebowała do szczęścia tego wyjaśnienia, ale zaczęła obejmować ją ciekawość.
Czuła na sobie jego spojrzenie, kiedy długie palce prześlizgiwały się po drewnianej ścianie. Chciała spytać o czym myślał, ale czy naprawdę interesowały ją myśli obcego mężczyzny? Z drugiej strony może dałyby jej odpowiedź czy naprawdę nie chciał wyrządzić jej krzywdy.
- Verdan. – powtórzyła słowo, które znała dobrze, ale dla niego musiało być obce.- Wóz.- dodała, by rozwiać jego wątpliwości.- Taki jak ten, nazywane są verdan, ale też można określić je jeszcze kilkoma innymi określeniami.- romowie byli różnorodni, chociaż świat wrzucał ich do jednego wora i szufladkował, jakby niczym się od siebie nie różnili. Jednak ta różnorodność sprawiała, że jedna rzecz mogli określać na wiele sposobów, czasami niebrzmiących nawet podobnie.
Kącik jej ust drgnął delikatnie, kiedy skrzyżowała z nim spojrzenie.
- Więc wsłuchaj się w niego i powiedz o czym opowiada.- była ciekawa czy podejmie wyzwanie. Usłyszy cokolwiek w tych skrzypiących deskach zniszczonych czasem? Niech spróbuje, a ona chętnie odsłoni przed nim karty możliwych historii. Zatrzymała się tuż przy mężczyźnie ledwie na jedno krótkie mrugnięcie, kiedy ten otoczył ją spojrzeniem i wypowiedział jej imię. Brzmiało dziwnie w obcych ustach, lecz nie powiedziane ze złością. Minęła go i rozsiadła się na deskach.
Swoboda zniknęła moment później, mięśnie napięły się, a ją oblał zimny strach, gdy mężczyzna uniósł różdżkę. Nie wiedziała, co zamierzał zrobić, ale dała się zapędzić w miejsce bez ucieczki. Głupia, skrajnie głupia. Jednak żadna wiązanka zaklęcia nie poleciała w jej kierunku. Nie mierzył w nią, a w okno, znajomo brzmiące zaklęcie padło cicho. Nie było niebezpieczne. Obserwowała jego próbę, jedną, drugą i kolejną. Żadna nie zmieniła niczego w stanie okna. Przekrzywiła znów głowę, zastanawiając się, co on właściwie chciał uczynić i czemu poszło tak źle.
Zaśmiała się lekko i dźwięcznie, kiedy przyznał, że chciał dobrze.
- Domyślam się i doceniam próbę... mimo wszystko.- zapewniła go. Czasami chęci nie wystarczyło, gdy los był przeciwko.- Poza czasem i energią potrzeba pieniędzy lub umiejętności, a mi brakuje i jednego i drugiego.- przyznała z lekkim wzruszeniem ramionami. Chciała, by to miejsce kiedyś stało się prawdziwym domem, ostoją dla niej i rodziny. Zakrawało to o marzenie, których zarzekała się nie tak dawno, że już nie posiadała.
Odwróciła głowę, kiedy usiadł obok. Zachował komfortowy dla niej dystans.
- Konstruktorem? – widziała kiedyś człowieka, który przy pomocy magii stawiał budynek. Przyczajona wtedy pod postacią sroki, obserwowała ten proces. Dla wielu mógł okazać się nudny i żmudny, lecz był tak samo skomplikowany, jak animagia, a każda dziedzina transmutacji zwyczajnie ją interesowała. Mało rozumiała, więcej robiła na zasadzie prób i błędów, ale kiedyś nie zniechęcały ją własne ograniczenia.- Może powinieneś znaleźć kogoś, kto się na tym zna? – czy tak nie byłoby mu łatwiej, polegać na wiedzy doświadczonych ludzi.
Learn your place in someone's life,
so you don't overplay your part
Eve Doe
Zawód : Tancerka, złodziejka, młoda mama
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Start where you are.
Use what you have.
Do what you can.
Use what you have.
Do what you can.
OPCM : 5
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +3
TRANSMUTACJA : 15+5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Mimowolnie zaśmiałem się cicho na jej słowa. Czy naprawdę zarówno inżynier i naukowiec brzmiało mądrze? Nigdy nie rozpatrywałem tego w ten sposób. W zasadzie jakby tak na to spojrzeć to rzadko rozwlekałem się nad brzmieniem nazw własnych. A teraz ona rzuciła mi taki temat i wiedziałem, że będę o tym myślał. Jednak z drugiej strony zrobiło mi się jakoś dziwnie miło. Skoro to brzmi mądrze, to znaczyłoby, że ja sam jednak jestem mądry. Nigdy tego nie negowałem, w końcu nie bez kozery Tiara Przydziału wysłała mnie do domu Kruka. Jednak wiedzieć to, a poniekąd usłyszeć od kogoś (kto nie jest twoją rodziną), to dwie różne rzeczy.
- No cóż, naukowiec przeważnie zajmuje się nauką teoretycznie, rzadziej sięga do rozwiązań praktycznych. W sensie oczywiście, podejmuje się badań, jednak niektóre rzeczy nadal pozostawia w fazie nauki i gdybań. Inżynier to ktoś, kto w jakiś sposób wykorzystuje to co odkrył naukowiec i wprowadza to w życie, eksperymentuje. Naturalnie używamy też naszych umysłów do pracy, jednak jesteśmy bardziej nastawieni na praktykę aniżeli na teorię. - starałem się jej to wyjaśnić najmniej zawile jak to tylko było możliwe, ale szczerze mówiąc nie miałem pojęcia czy mi się to udało.
Nie wykonując żadnych gwałtownych ruchów sięgnąłem do torby i wyciągnąłem z niej szkicownik i ołówek. Wydawało się, że sytuacja jest opanowana, że żadne z nas się na siebie nie rzuci, ale mimo wszystko wolałem nie ryzykować. Byłem na terenie wroga jakby nie patrzeć.
Zapisałem na spokojnie wypowiedziane przez nią słowo, po czym dodałem jego tłumaczenie.
- Pierwszy raz słyszę to słowo. Mówisz, że są jego odmiany, ciekaw jestem jakie. - spojrzałem na nią zaciekawiony – To z języka romskiego, prawda? - dodałem chcąc mieć pewność.
Nie chciałem aby odebrała mnie źle, nie o to chodziło. Z reguły po prostu nowe rzeczy mnie ciekawiły i chciałem zgłębiać temat dalej. Zwłaszcza w momencie kiedy wcześniej tylko o czymś słyszałem ale nigdy nie miałem okazji poznać tego z bliska. Mając teraz możliwość porozmawiać z kimś kto na co dzień żył w tym społeczeństwie i posługiwał się tym językiem, nie było opcji żebym odpuścił.
Uśmiechnąłem się lekko sam do siebie, po czym rozejrzałem się po wnętrzu wozu. Starałem sobie wyobrazić jak to miejsce wyglądało przed tym jak zostało opuszczone. Domyśliłem się, że siedzimy na czymś co kiedyś pewnie było łóżkiem, widziałem fragmenty mebli, jakiejś starej skrzyni.
- Myślę, że to miejsce opowiada historię pełną muzyki, ziół i kolorów. - odparłem wracając do niej spojrzeniem – Że kiedyś mieszkała tu zgrana rodzina, która poszłaby za sobą w ogień. Wieczorami spędzali czas przy ognisku, a ich życie toczyło się z dnia na dzień, ale mieli siebie więc wiedzieli, że dadzą radę. - dodałem, jednocześnie zaczynając szkicować to co przed momentem sobie wyobraziłem – Czy chociaż w połowie zgadłem? - uniosłem brew ku górze zerkając na nią z lekkim uśmiechem.
Nadal było mi trochę głupio, że żadne z moich zaklęć nie odniosło oczekiwanego skutku. Jednocześnie jednak z nieznanego sobie powodu zapragnąłem aby to miejsce chociaż w minimalnym stopniu zaczęło znów przypominać dom, którym kiedyś było.
- No wiesz, konstruktorem, budowniczym. Buduje konstrukcje magiczne, ukryte pokoje, przedmioty codziennego użytku. Osobiście skupiam się przede wszystkim na budynkach, w aktualnych czasach na ich odbudowie i ratowaniu tego co z nich zostało. - wyjaśniłem na spokojnie – Staram się wprowadzić w życie pomysły i projekty, które przez ostatnie lata stworzyłem. To co się ostatnio wydarzyło zostawiło wiele ludzi bez dachu nad głową, a moim zadaniem jest im pomóc ten dach odzyskać. - pokiwałem głową uśmiechając się zadowolony z siebie.
Szło mi to całkiem nieźle. Cała praca włożona w wiele lat nauki sprawiła, że teraz mogłem wykorzystać swoją widzę by pomóc innym. Jednocześnie pomagało mi to budować markę, a na tym również mi zależało.
- No pewnie powinienem, ale chciałem po prostu spróbować swoich sił. - wzruszyłem lekko ramionami – Ale jak to mówią, trening czyni mistrza, więc może jak jeszcze trochę poszukam to w końcu uda mi się jakąś znaleźć. - puściłem jej oczko, po czym przeniosłem wzrok na kartkę szkicownika, na której powoli zaczął się pojawiać obraz wnętrza wozu takim jakiego sobie wyobrażałem.
- No cóż, naukowiec przeważnie zajmuje się nauką teoretycznie, rzadziej sięga do rozwiązań praktycznych. W sensie oczywiście, podejmuje się badań, jednak niektóre rzeczy nadal pozostawia w fazie nauki i gdybań. Inżynier to ktoś, kto w jakiś sposób wykorzystuje to co odkrył naukowiec i wprowadza to w życie, eksperymentuje. Naturalnie używamy też naszych umysłów do pracy, jednak jesteśmy bardziej nastawieni na praktykę aniżeli na teorię. - starałem się jej to wyjaśnić najmniej zawile jak to tylko było możliwe, ale szczerze mówiąc nie miałem pojęcia czy mi się to udało.
Nie wykonując żadnych gwałtownych ruchów sięgnąłem do torby i wyciągnąłem z niej szkicownik i ołówek. Wydawało się, że sytuacja jest opanowana, że żadne z nas się na siebie nie rzuci, ale mimo wszystko wolałem nie ryzykować. Byłem na terenie wroga jakby nie patrzeć.
Zapisałem na spokojnie wypowiedziane przez nią słowo, po czym dodałem jego tłumaczenie.
- Pierwszy raz słyszę to słowo. Mówisz, że są jego odmiany, ciekaw jestem jakie. - spojrzałem na nią zaciekawiony – To z języka romskiego, prawda? - dodałem chcąc mieć pewność.
Nie chciałem aby odebrała mnie źle, nie o to chodziło. Z reguły po prostu nowe rzeczy mnie ciekawiły i chciałem zgłębiać temat dalej. Zwłaszcza w momencie kiedy wcześniej tylko o czymś słyszałem ale nigdy nie miałem okazji poznać tego z bliska. Mając teraz możliwość porozmawiać z kimś kto na co dzień żył w tym społeczeństwie i posługiwał się tym językiem, nie było opcji żebym odpuścił.
Uśmiechnąłem się lekko sam do siebie, po czym rozejrzałem się po wnętrzu wozu. Starałem sobie wyobrazić jak to miejsce wyglądało przed tym jak zostało opuszczone. Domyśliłem się, że siedzimy na czymś co kiedyś pewnie było łóżkiem, widziałem fragmenty mebli, jakiejś starej skrzyni.
- Myślę, że to miejsce opowiada historię pełną muzyki, ziół i kolorów. - odparłem wracając do niej spojrzeniem – Że kiedyś mieszkała tu zgrana rodzina, która poszłaby za sobą w ogień. Wieczorami spędzali czas przy ognisku, a ich życie toczyło się z dnia na dzień, ale mieli siebie więc wiedzieli, że dadzą radę. - dodałem, jednocześnie zaczynając szkicować to co przed momentem sobie wyobraziłem – Czy chociaż w połowie zgadłem? - uniosłem brew ku górze zerkając na nią z lekkim uśmiechem.
Nadal było mi trochę głupio, że żadne z moich zaklęć nie odniosło oczekiwanego skutku. Jednocześnie jednak z nieznanego sobie powodu zapragnąłem aby to miejsce chociaż w minimalnym stopniu zaczęło znów przypominać dom, którym kiedyś było.
- No wiesz, konstruktorem, budowniczym. Buduje konstrukcje magiczne, ukryte pokoje, przedmioty codziennego użytku. Osobiście skupiam się przede wszystkim na budynkach, w aktualnych czasach na ich odbudowie i ratowaniu tego co z nich zostało. - wyjaśniłem na spokojnie – Staram się wprowadzić w życie pomysły i projekty, które przez ostatnie lata stworzyłem. To co się ostatnio wydarzyło zostawiło wiele ludzi bez dachu nad głową, a moim zadaniem jest im pomóc ten dach odzyskać. - pokiwałem głową uśmiechając się zadowolony z siebie.
Szło mi to całkiem nieźle. Cała praca włożona w wiele lat nauki sprawiła, że teraz mogłem wykorzystać swoją widzę by pomóc innym. Jednocześnie pomagało mi to budować markę, a na tym również mi zależało.
- No pewnie powinienem, ale chciałem po prostu spróbować swoich sił. - wzruszyłem lekko ramionami – Ale jak to mówią, trening czyni mistrza, więc może jak jeszcze trochę poszukam to w końcu uda mi się jakąś znaleźć. - puściłem jej oczko, po czym przeniosłem wzrok na kartkę szkicownika, na której powoli zaczął się pojawiać obraz wnętrza wozu takim jakiego sobie wyobrażałem.
Mitch Macnair
Zawód : Twórca magicznych budowli
Wiek : 25
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Czasem nie da się czegoś poskładać, trzeba wtedy sprzątnąć odłamki i zacząć budować od nowa.
OPCM : 5 +3
UROKI : 10 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 15
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Tereny wokół Doliny Godryka
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset :: Dolina Godryka