Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset :: Dolina Godryka
Książkowy zakątek
Strona 3 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Książkowy zakątek
Jest to miejsce dobrze znane wszystkim mieszkańcom Doliny Godryka. Znajduje się w samym centrum ukochanej mieściny Godryka Gryffindora. Na środku placu stoi mała skrzyneczka, która swoim kształtem przypomina domek. Przez przeszklone ściany domku można dojrzeć półki, na których jeśli masz szczęście znajdziesz książki przyniesione tu przez mieszkańców Doliny. Uczynni i przyjaźni czarodzieje chętnie dbają o gust czytelniczy swoich sąsiadów, a przede wszystkim nie lubią niczego marnować. Więc zamiast wyrzucać książki, które znasz już niemal na pamięć przynieś je tutaj. Ktoś na pewno chętnie po nie sięgnie i może choć na chwilę zapomni o panującym za oknem chaosie.
8 IV
Był o wiele za wcześnie; nie mógł sobie jednak znaleźć miejsca, a czegokolwiek nie zaczynałby robić, i tak myślami uciekał ku dwóm listom, które spoczywały bezpiecznie w wewnętrznej kieszeni jego szaty; musiał sięgać po nie wielokrotnie, jakby upewnić się potrzebował, że wciąż tam są; że ich treść nie zmieniła się przez noc, przez ostatnie pół godziny.
Czuł, że powinien się jakoś do tego spotkania przygotować; choć nie miał pewności, co konkretnie mógłby zrobić, jak pomóc przyjacielowi w sytuacji, której przecież sam nie rozumiał. Wszystko było niejasne, enigmatyczne - gdzie przebywał, co tak naprawdę robił, z czego żył?
Jak bardzo się zmienił, a może powinien pytać o coś innego, o to, jak zmieniła go wojna, do czego musiał się posunąć, by przetrwać, kiedy jego fotografia zdobiła listy gończe?
Jednego dnia byli w swoim życiu obecni, następnego Florean tak po prostu zniknął; nie zastał go w mieszkaniu, ani w lodziarni, niewiele z nich zresztą zostało. Czekał na list, sygnał, że wszystko w porządku, chyba w końcu, choć nieświadomie, zdał sobie sprawę z tego, że na marne. Może nawet przestał czekać.
Podejrzewał, że Laverne już go nie znajdzie, że Florean nie tyle nie chce, co nie może się z nim skontaktować.
Porozwieszane po Londynie plakaty dawały jednak nadzieję - szukano go, ale wciąż nie znaleziono; szukano go, a więc żył; szukano, a więc, choć w śmiertelnym niebezpieczeństwie, to jednak nie w niewoli.
Miał tyle pytań - choć nie wiedział, czy którekolwiek powinno paść; co właściwie może wiedzieć.
Kołatały się w jego myślach, cała długa lista; ale w gruncie rzeczy najwięcej emocji wzbudzało wyłącznie to, że Florean żył; nic więcej nie potrzebował wiedzieć, tylko to.
Za resztkę zaoszczędzonych pieniędzy odkupił wczoraj od jednego z cyrkowych dostawców niemal pół kilograma świeżej cielęciny; pobladł, słysząc cenę, lecz bez zawahania sięgnął po ostatnią monetę, która wypełniała po chwili już pustą sakiewkę. To Harriet pomogła mu znaleźć książkę, którą wymienił na zapasowy kałamarz.
Z przyziemnych potrzeb jedzenie było najważniejsze, nie byłby jednak sobą, gdyby nie pomyślał o tym, iż Florean musi mieć coś do czytania (co, jeśli już dawno temu dotarł do ostatniej strony wszystkich książek dostępnych w jego kryjówce?).
Zapakował je starannie, zabezpieczając mięso ochronną, niską temperaturą.
Niewiele mógł mu dać; ale nie potrafił przyjść z niczym, świadom tego, że choć dla świata martwy, to jednak bez wątpienia nie dla tych, którzy z jakiegoś powodu zdecydowali się obwieścić jego śmierć. Dlaczego mieliby zaprzestać poszukiwań?
Był wcześniej; zahaczył o dom Millie, przeszedł się wokół jeziora - ale w końcu ponownie dotarł w pobliże książkowego zakątka. Tak, jak podejrzewał, jego książka leżała na samym dnie zebranych darów; jeśli przez tyle czasu nie znalazł się nikt, kto uznał, że warto podarować jej miejsce w swym domu, to chyba nie mógł mieć większych nadziei, iż wkrótce się to zmieni.
Może powinna wrócić do niego?
Wyciągnął Tajemnice teleportacji łącznej, podręcznik, który miał służyć mu w trakcie ministerialnego kursu - na ten jednak nigdy nie udało mu się odłożyć wystarczającej kwoty; umieścił książkę na dnie plecaka, ostrożnie poprawiając także przyniesiony pakunek.
By zabić czas, sięgnął po pierwszy lepszy tytuł, jeszcze nieświadom tego, że kartkuje właśnie płomienny romans, w którym z wypiekami zaczytywały się gospodynie z Doliny; myślami i tak był gdzieś daleko stąd.
w zawiniątku przyniosłem ze sobą: szczelnie zapakowaną cielęcinę (0,4 kg, świeżą, schłodzoną zaklęciem), a także, w osobnym papierze, zniszczony egzemplarz książki z drugiej ręki - Prawdziwe życie zaczyna się po śmierci, czyli autobiografia Widmowego Jeremy'ego
Był o wiele za wcześnie; nie mógł sobie jednak znaleźć miejsca, a czegokolwiek nie zaczynałby robić, i tak myślami uciekał ku dwóm listom, które spoczywały bezpiecznie w wewnętrznej kieszeni jego szaty; musiał sięgać po nie wielokrotnie, jakby upewnić się potrzebował, że wciąż tam są; że ich treść nie zmieniła się przez noc, przez ostatnie pół godziny.
Czuł, że powinien się jakoś do tego spotkania przygotować; choć nie miał pewności, co konkretnie mógłby zrobić, jak pomóc przyjacielowi w sytuacji, której przecież sam nie rozumiał. Wszystko było niejasne, enigmatyczne - gdzie przebywał, co tak naprawdę robił, z czego żył?
Jak bardzo się zmienił, a może powinien pytać o coś innego, o to, jak zmieniła go wojna, do czego musiał się posunąć, by przetrwać, kiedy jego fotografia zdobiła listy gończe?
Jednego dnia byli w swoim życiu obecni, następnego Florean tak po prostu zniknął; nie zastał go w mieszkaniu, ani w lodziarni, niewiele z nich zresztą zostało. Czekał na list, sygnał, że wszystko w porządku, chyba w końcu, choć nieświadomie, zdał sobie sprawę z tego, że na marne. Może nawet przestał czekać.
Podejrzewał, że Laverne już go nie znajdzie, że Florean nie tyle nie chce, co nie może się z nim skontaktować.
Porozwieszane po Londynie plakaty dawały jednak nadzieję - szukano go, ale wciąż nie znaleziono; szukano go, a więc żył; szukano, a więc, choć w śmiertelnym niebezpieczeństwie, to jednak nie w niewoli.
Miał tyle pytań - choć nie wiedział, czy którekolwiek powinno paść; co właściwie może wiedzieć.
Kołatały się w jego myślach, cała długa lista; ale w gruncie rzeczy najwięcej emocji wzbudzało wyłącznie to, że Florean żył; nic więcej nie potrzebował wiedzieć, tylko to.
Za resztkę zaoszczędzonych pieniędzy odkupił wczoraj od jednego z cyrkowych dostawców niemal pół kilograma świeżej cielęciny; pobladł, słysząc cenę, lecz bez zawahania sięgnął po ostatnią monetę, która wypełniała po chwili już pustą sakiewkę. To Harriet pomogła mu znaleźć książkę, którą wymienił na zapasowy kałamarz.
Z przyziemnych potrzeb jedzenie było najważniejsze, nie byłby jednak sobą, gdyby nie pomyślał o tym, iż Florean musi mieć coś do czytania (co, jeśli już dawno temu dotarł do ostatniej strony wszystkich książek dostępnych w jego kryjówce?).
Zapakował je starannie, zabezpieczając mięso ochronną, niską temperaturą.
Niewiele mógł mu dać; ale nie potrafił przyjść z niczym, świadom tego, że choć dla świata martwy, to jednak bez wątpienia nie dla tych, którzy z jakiegoś powodu zdecydowali się obwieścić jego śmierć. Dlaczego mieliby zaprzestać poszukiwań?
Był wcześniej; zahaczył o dom Millie, przeszedł się wokół jeziora - ale w końcu ponownie dotarł w pobliże książkowego zakątka. Tak, jak podejrzewał, jego książka leżała na samym dnie zebranych darów; jeśli przez tyle czasu nie znalazł się nikt, kto uznał, że warto podarować jej miejsce w swym domu, to chyba nie mógł mieć większych nadziei, iż wkrótce się to zmieni.
Może powinna wrócić do niego?
Wyciągnął Tajemnice teleportacji łącznej, podręcznik, który miał służyć mu w trakcie ministerialnego kursu - na ten jednak nigdy nie udało mu się odłożyć wystarczającej kwoty; umieścił książkę na dnie plecaka, ostrożnie poprawiając także przyniesiony pakunek.
By zabić czas, sięgnął po pierwszy lepszy tytuł, jeszcze nieświadom tego, że kartkuje właśnie płomienny romans, w którym z wypiekami zaczytywały się gospodynie z Doliny; myślami i tak był gdzieś daleko stąd.
w zawiniątku przyniosłem ze sobą: szczelnie zapakowaną cielęcinę (0,4 kg, świeżą, schłodzoną zaklęciem), a także, w osobnym papierze, zniszczony egzemplarz książki z drugiej ręki - Prawdziwe życie zaczyna się po śmierci, czyli autobiografia Widmowego Jeremy'ego
gwiazdy były nisko jak gołębie
ludzie smutni nachylali twarz
i szukali gwiazd prawdziwych w głębi
z tym uśmiechem, który chyba znasz
Sprężystym krokiem przemierzałem Dolinę Godryka i po raz pierwszy od dawna oddychałem pełną piersią. Nie byłem w stanie z dnia na dzień pozbyć się lęku i starych przyzwyczajeń, dlatego kolorowe ubrania zamieniłem na bardziej stonowane, natomiast spacer urządzałem na boku chodnika, a nie środku ulicy – nie chciałem rzucać się w oczy, wolałem pozostać anonimowym przechodniem, ale nawet to było dla mnie wolnością. Przez ostatnie miesiące rzadko kiedy wyściubiałem nos poza Oazę, o ile nie było to konieczne. Nie potrafiłem sobie przypomnieć, kiedy ostatnio udałem się na spacer do miasteczka, by jak gdyby nigdy nic spotkać się z przyjacielem.
Cóż, jak gdyby nigdy nic to duże uproszczenie. Przez ostatni rok (Rok? A może jeszcze więcej? Gubię rachubę) moje życie obróciło się o sto osiemdziesiąt stopni i w zasadzie straciłem wszystko, na co pracowałem przez lata. Wyszedłem już z okresu załamywania się tym faktem. Ustawiłem na piedestale inne priorytety niż dobra materialne i usilnie staram się myśleć o tym co będzie, a nie o tym, co było. Planuję otwarcie nowej lodziarni, kiedy to wszystko się uspokoi, może większej, może połączonej z czymś jeszcze? W tej chwili ogranicza mnie tylko wyobraźnia.
Doskonale wiedziałem, gdzie znajduje się książkowy zakątek – jako zapalony czytelnik zaglądałem tam nie raz. Nogi same prowadziły mnie przez urokliwe uliczki, choć bardziej opustoszałe niż w mojej pamięci. W końcu dotarłem na miejsce, a sylwetki zaczytanego mężczyzny nie pomyliłbym z nikim innym. Na mojej twarzy momentalnie pojawił się radosny uśmiech, bo oto byliśmy, cali i zdrowi, pomimo tylu przeciwności losu. Na pierwszy rzut oka Lawrence wcale się nie zmienił – ja trochę schudłem i nie ubierałem się już tak krzykliwie, ale chciałem wierzyć, że w środku pozostałem tym samym Floreanem sprzed wojny (choć już nim nie byłem i nigdy miałem nie być).
– No proszę, chyba dawno nie byłeś na randce – zaśmiałem się, zauważając czerwoną okładkę harlekina. Zaraz potem zamknąłem Lawrence'a w silnym uścisku, jakbym chciał się upewnić, że naprawdę tutaj stoi i nie jest żadnym duchem czy wizją zmęczonego umysłu. Spotkanie z nim było namiastką wytęsknionej normalności, a jego dobry stan kazał mi wierzyć, że i reszta utraconych znajomych jakoś się trzymała w tym szaleństwie. – Dobrze cię widzieć – pewnie nawet nie zdawał sobie sprawy jak bardzo. Szczególnie w tym miejscu; z Doliną łączyły mnie same miłe wspomnienia.
Cóż, jak gdyby nigdy nic to duże uproszczenie. Przez ostatni rok (Rok? A może jeszcze więcej? Gubię rachubę) moje życie obróciło się o sto osiemdziesiąt stopni i w zasadzie straciłem wszystko, na co pracowałem przez lata. Wyszedłem już z okresu załamywania się tym faktem. Ustawiłem na piedestale inne priorytety niż dobra materialne i usilnie staram się myśleć o tym co będzie, a nie o tym, co było. Planuję otwarcie nowej lodziarni, kiedy to wszystko się uspokoi, może większej, może połączonej z czymś jeszcze? W tej chwili ogranicza mnie tylko wyobraźnia.
Doskonale wiedziałem, gdzie znajduje się książkowy zakątek – jako zapalony czytelnik zaglądałem tam nie raz. Nogi same prowadziły mnie przez urokliwe uliczki, choć bardziej opustoszałe niż w mojej pamięci. W końcu dotarłem na miejsce, a sylwetki zaczytanego mężczyzny nie pomyliłbym z nikim innym. Na mojej twarzy momentalnie pojawił się radosny uśmiech, bo oto byliśmy, cali i zdrowi, pomimo tylu przeciwności losu. Na pierwszy rzut oka Lawrence wcale się nie zmienił – ja trochę schudłem i nie ubierałem się już tak krzykliwie, ale chciałem wierzyć, że w środku pozostałem tym samym Floreanem sprzed wojny (choć już nim nie byłem i nigdy miałem nie być).
– No proszę, chyba dawno nie byłeś na randce – zaśmiałem się, zauważając czerwoną okładkę harlekina. Zaraz potem zamknąłem Lawrence'a w silnym uścisku, jakbym chciał się upewnić, że naprawdę tutaj stoi i nie jest żadnym duchem czy wizją zmęczonego umysłu. Spotkanie z nim było namiastką wytęsknionej normalności, a jego dobry stan kazał mi wierzyć, że i reszta utraconych znajomych jakoś się trzymała w tym szaleństwie. – Dobrze cię widzieć – pewnie nawet nie zdawał sobie sprawy jak bardzo. Szczególnie w tym miejscu; z Doliną łączyły mnie same miłe wspomnienia.
not a perfect soldier
but a good man
but a good man
Florean Fortescue
Zawód : właściciel lodziarni
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Pijemy z czary istnienia
Z zamkniętymi oczami,
Złote skropiwszy jej brzegi
Własnymi gorzkimi łzami.
Z zamkniętymi oczami,
Złote skropiwszy jej brzegi
Własnymi gorzkimi łzami.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Florean Fortescue' has done the following action : Rzut kością
'Zdarzenia' :
'Zdarzenia' :
Zorientował się, co dostało się w jego ręce, kiedy natrafił na kwiecisty opis pocałunku, który trwał dobre dziesięć stron, bo wymęczony bohater musiał jeszcze w międzyczasie pozwolić kochance obmyć swe rany, poniesione w trakcie magicznego pojedynku o jej honor; z lekko uniesioną brwią wraz z dwójką spalaną namiętną miłością kontynuował tę podróż, przerwaną tylko raz, gdy pomiędzy jego stopami przemknęła... piłka, a wysmarowany błotem łobuz mignął tuż obok Summersa, krzycząc goooooool.
Żeby nie kusić więcej młodego do wykorzystania go jako bramkę, stanął prosto, but przy bucie, jeszcze przez chwilę zerkając czujnie w stronę drzew, ku którym - za piłką - pobiegł zdyszany chłopiec.
Bez skrępowania brnął więc dalej, w rozbawieniu kontynuując niemoralną lekturę; egzaltowane opisy zaczęły go intrygować, chyba jako studium kobiecej psychiki - bo z jakiegoś powodu ktoś tę książkę napisał, i z jakiegoś też ktoś ją czytał.
Usłyszał czyjeś kroki, nie poruszył się jednak, wciąż tkwiąc w posągowej, niewygodnej pozie, z książką trzymaną w lewej dłoni na wysokości torsu; z początku myślał, że to ten sam chłopiec, lecz już wkrótce stało się jasne, że w jego stronę zmierza ktoś inny - gdy obrócił się przez ramię, zamarł, w istocie tak, jakby objawił mu się duch przyjaciela.
To nie był tamten Florean; gdzieś zniknęły wszystkie kolory ubrań, które wcześniej łączył ze sobą w tak osobliwych kombinacjach, że nie sposób było przejść obok niego, nie zwracając uwagi na dobór kontrastów i wzorów.
Twarz także miał bladą, pozbawioną kolorów, bardziej ziemistą, znacznie szczuplejszą, żeby nie powiedzieć - wychudzoną.
- Ostatni raz chyba przed wojną - na takiej prawdziwej; w każdym razie wieki temu, nawet nie do końca pamiętał, jak tamta dziewczyna miała na imię. Ale tańczyła piekielnie dobrze. Właściwie... - Wybrałbym się na taką zwykłą potańcówkę, taką do białego rana - rzucił jeszcze, na chwilę krótszą niż nabranie oddechu powracając myślami do czasów przed tym wszystkim. - Merlinie, jak dobrze cię zobaczyć w jednym kawałku - wtrącił, odwzajemniając braterski uścisk; gdyby nie kilka dni, które miał na ochłonięcie... gdyby spotkali się przypadkiem, bez wątpienia fasada tego nienaturalnego wręcz spokoju runęłaby szybciej. - Całkiem żywy się wydajesz, jak na ducha - uśmiech przebijał się przez mgłę smutku, powoli rozpromieniając jego twarz.
Listy były tylko papierową obietnicą, teraz miał przed sobą dowód, że Florean żyje, że...
Usłyszał cichy, stłumiony pisk; a może tylko się przesłyszał? Zapewne zignorowałby ten dźwięk, gdyby nie fakt, że dobrze znana mu już piłka potoczyła się raz jeszcze w stronę skrzynki na książki - i ich.
- Chyba wiem, czyja to zguba - wtrącił, odsuwając się od przyjaciela, by podejść kilka kroków dalej, do zabawki. - Mały, tym razem nie byłeś nawet blisko - krzyknął niemal beztrosko, opierając jedną nogę na wysłużonej skórze, zdecydowanie niedopompowanej; przesunął piłkę do tyłu, samemu wysuwając stopę w przód, a potem uniósł nogę, by móc oprzeć o zabawkę czubek buta. Minęło już tyle czasu, odkąd po raz ostatni grał w futbol.
- Co to...? - wyrwało mu się, gdy tam, skąd poturlała się w ich stronę piłka, za drzewami...
Ty też to widzisz?
Ma jakąś paranoję, czy tu, w Dolinie Godryka, w biały dzień...? Właściwie co - co miało miejsce? Czego właśnie stali się świadkami? Nic nie widział przez te cholerne drzewa, ale wydawało mu się, że kątem oka...
- Abspectus - głos odrobinę mu zadrżał, gdy skierowana w stronę rozłożystego drzewa różdżka znalazła się w jego dłoni; chciał tylko zajrzeć na drugą stronę grubego pnia, upewnić się, że nic się nie stało; że do chłopczyka dołączyli po prostu jego koledzy. Czasem używał tego zaklęcia, gdy śledził to, co działo się na widowni - bądź na cyrkowej scenie, kiedy sam się na niej nie znajdował - nigdy jednak nie sięgał po nie w sytuacji takiej, jak dziś, gdy dławił go niepokój. Nerwowy tik zniekształcił gest, który wykonał, przez co zaklęcie nie zadziałało poprawnie; ruszył w stronę kurtyny drzew, nie był jednak w stanie dostrzec wyraźnie pełni obrazu. - Abspectus - powtórzył raz jeszcze, starając się naprawić poprzedni błąd. Nie wiedział, co powinien zrobić; jak zareagować - ale obok niego był Florean, a świadomość tego ułatwiała zrobienie kolejnego kroku. I jeszcze jednego.
Tym razem zobaczył; trzy męskie sylwetki, jedna na przedzie, barczysta, zakleszczająca w silnym uścisku wierzgającego jak dzikie zwierzę chłopca. Osiłek nie miał przy sobie różdżki (a może miał ją schowaną?), lecz dwóch obdartusów podążających w ślad za nim - już tak.
Zatrzymał się gwałtownie, po raz kolejny obrzucając Floreana pytającym spojrzeniem.
Co mają zrobić?
Jak mogą pomóc - tak, by chłopiec nie stał się zakładnikiem?
szafka
Żeby nie kusić więcej młodego do wykorzystania go jako bramkę, stanął prosto, but przy bucie, jeszcze przez chwilę zerkając czujnie w stronę drzew, ku którym - za piłką - pobiegł zdyszany chłopiec.
Bez skrępowania brnął więc dalej, w rozbawieniu kontynuując niemoralną lekturę; egzaltowane opisy zaczęły go intrygować, chyba jako studium kobiecej psychiki - bo z jakiegoś powodu ktoś tę książkę napisał, i z jakiegoś też ktoś ją czytał.
Usłyszał czyjeś kroki, nie poruszył się jednak, wciąż tkwiąc w posągowej, niewygodnej pozie, z książką trzymaną w lewej dłoni na wysokości torsu; z początku myślał, że to ten sam chłopiec, lecz już wkrótce stało się jasne, że w jego stronę zmierza ktoś inny - gdy obrócił się przez ramię, zamarł, w istocie tak, jakby objawił mu się duch przyjaciela.
To nie był tamten Florean; gdzieś zniknęły wszystkie kolory ubrań, które wcześniej łączył ze sobą w tak osobliwych kombinacjach, że nie sposób było przejść obok niego, nie zwracając uwagi na dobór kontrastów i wzorów.
Twarz także miał bladą, pozbawioną kolorów, bardziej ziemistą, znacznie szczuplejszą, żeby nie powiedzieć - wychudzoną.
- Ostatni raz chyba przed wojną - na takiej prawdziwej; w każdym razie wieki temu, nawet nie do końca pamiętał, jak tamta dziewczyna miała na imię. Ale tańczyła piekielnie dobrze. Właściwie... - Wybrałbym się na taką zwykłą potańcówkę, taką do białego rana - rzucił jeszcze, na chwilę krótszą niż nabranie oddechu powracając myślami do czasów przed tym wszystkim. - Merlinie, jak dobrze cię zobaczyć w jednym kawałku - wtrącił, odwzajemniając braterski uścisk; gdyby nie kilka dni, które miał na ochłonięcie... gdyby spotkali się przypadkiem, bez wątpienia fasada tego nienaturalnego wręcz spokoju runęłaby szybciej. - Całkiem żywy się wydajesz, jak na ducha - uśmiech przebijał się przez mgłę smutku, powoli rozpromieniając jego twarz.
Listy były tylko papierową obietnicą, teraz miał przed sobą dowód, że Florean żyje, że...
Usłyszał cichy, stłumiony pisk; a może tylko się przesłyszał? Zapewne zignorowałby ten dźwięk, gdyby nie fakt, że dobrze znana mu już piłka potoczyła się raz jeszcze w stronę skrzynki na książki - i ich.
- Chyba wiem, czyja to zguba - wtrącił, odsuwając się od przyjaciela, by podejść kilka kroków dalej, do zabawki. - Mały, tym razem nie byłeś nawet blisko - krzyknął niemal beztrosko, opierając jedną nogę na wysłużonej skórze, zdecydowanie niedopompowanej; przesunął piłkę do tyłu, samemu wysuwając stopę w przód, a potem uniósł nogę, by móc oprzeć o zabawkę czubek buta. Minęło już tyle czasu, odkąd po raz ostatni grał w futbol.
- Co to...? - wyrwało mu się, gdy tam, skąd poturlała się w ich stronę piłka, za drzewami...
Ty też to widzisz?
Ma jakąś paranoję, czy tu, w Dolinie Godryka, w biały dzień...? Właściwie co - co miało miejsce? Czego właśnie stali się świadkami? Nic nie widział przez te cholerne drzewa, ale wydawało mu się, że kątem oka...
- Abspectus - głos odrobinę mu zadrżał, gdy skierowana w stronę rozłożystego drzewa różdżka znalazła się w jego dłoni; chciał tylko zajrzeć na drugą stronę grubego pnia, upewnić się, że nic się nie stało; że do chłopczyka dołączyli po prostu jego koledzy. Czasem używał tego zaklęcia, gdy śledził to, co działo się na widowni - bądź na cyrkowej scenie, kiedy sam się na niej nie znajdował - nigdy jednak nie sięgał po nie w sytuacji takiej, jak dziś, gdy dławił go niepokój. Nerwowy tik zniekształcił gest, który wykonał, przez co zaklęcie nie zadziałało poprawnie; ruszył w stronę kurtyny drzew, nie był jednak w stanie dostrzec wyraźnie pełni obrazu. - Abspectus - powtórzył raz jeszcze, starając się naprawić poprzedni błąd. Nie wiedział, co powinien zrobić; jak zareagować - ale obok niego był Florean, a świadomość tego ułatwiała zrobienie kolejnego kroku. I jeszcze jednego.
Tym razem zobaczył; trzy męskie sylwetki, jedna na przedzie, barczysta, zakleszczająca w silnym uścisku wierzgającego jak dzikie zwierzę chłopca. Osiłek nie miał przy sobie różdżki (a może miał ją schowaną?), lecz dwóch obdartusów podążających w ślad za nim - już tak.
Zatrzymał się gwałtownie, po raz kolejny obrzucając Floreana pytającym spojrzeniem.
Co mają zrobić?
Jak mogą pomóc - tak, by chłopiec nie stał się zakładnikiem?
szafka
gwiazdy były nisko jak gołębie
ludzie smutni nachylali twarz
i szukali gwiazd prawdziwych w głębi
z tym uśmiechem, który chyba znasz
Miałem wrażenie, że od naszego ostatniego spotkania minęło co najmniej pięć lat – tak wiele zdążyło się zmienić od tego czasu. A jednak stałem na przeciwko Lauriego jak gdyby nigdy nic, czując przy nim tę samą swobodę, którą czułem wcześniej. Ktoś mógłby pomyśleć, że nie widzieliśmy się zaledwie tydzień, choć przecież tak wiele rzeczy mieliśmy sobie do opowiedzenia. Nie sądziłem, że Laurie podchodzi do tego spotkania zgoła inaczej, że zamiast skupić się na tej specyficznej więzi, mierzy mnie wzrokiem od góry do dołu. Owszem, ubiorem starałem się nie przyciągać wzroku, a życie w Oazie szczególnie mi nie służyło: włosy jakby straciły połysk przez wilgotne i słone powietrze, a cera stała się bledsza i bardziej ziemista przez oczywiste niedobory w jedzeniu. Ale nie o tym chciałem z nim rozmawiać i nie na to chciałem się żalić.
– Prawda? Ja też... – zamyśliłem się, wspominając ostatni raz, kiedy byłem na takiej zwykłej potańcówce. Czy to było jeszcze z Frances? W mojej pamięci nasz związek zapisał się jako ostatnia normalna rzecz zanim wszystko zaczęło się przewracać jak fatalne klocki domina. Czasem wracałem do niej myślami i zastanawiałem się czy wszystko w porządku u niej i jej rodziców – chciałem wierzyć, że tak, że tam wojna jeszcze nie dotarła.
Zaśmiałem się na jego spostrzeżenie, ale nie zdążyłem rzucić żadnej błyskotliwej odpowiedzi, bo obok nas zaczęło się dziać coś niepokojącego. Zareagowałem szybko – ruch był już wyćwiczony, a emocje dawno temu przestały stawać mi na przeszkodzie, przynajmniej w sytuacjach takich jak ta. Laurie okazał się zaskakująco dobrym kompanem w walce, chyba wojna już wszystkich nas przećwiczyła. I kiedy wszystko zaczęło zmierzać ku końcowi, trafił mnie w pierś zbłąkany promień zaklęcia. Cofnąłem się o kilka kroków, napotykając za plecami chłodną ścianę, o którą się oparłem. Oblał mnie zimny pot, ale przede wszystkim poczułem przeszywający ból w klatce piersiowej. Zacisnąłem dłoń na materiale koszuli, łapczywie próbując nabrać więcej powietrza. Ból był przeraźliwy i dotąd mi nieznany. Nie wiedziałem, co się dzieje – czy ten ból kiedykolwiek minie, czy ja u m i e r a m? Ogarnął mnie niepokój podobny panice, ale nawet nie byłem w stanie się ruszyć; stałem oparty o ścianę, zamknięty we własnym ciele i własnych myślach. I kiedy już zacząłem sądzić, że serce mi wybuchnie, ból minął. Wyraz twarzy mi złagodniał, oddech nieznacznie się uspokoił. – W porządku, już wszystko w porządku – zapewniłem przyjaciela, odchodząc od ściany, choć ze stresu nogi wciąż miałem miękkie. – Mówiłeś, że wiesz czyja to zguba – przypomniałem, nieświadomie masując pierś, chcąc rozluźnić spięte mięśnie. – Odprowadzimy cię do domu, co? – Rzuciłem do chłopca, absolutnie nie zamierzając zostawić go tu teraz samego – kto wie, czy tamci mężczyźni dalej się na niego nie czają. – Zaczynam podejrzewać, że normalne spotkanie z przyjacielem po prostu nie jest mi pisane – mruknąłem, chowając różdżkę z powrotem do kieszeni. Lepiej z nią nie paradować na ulicy. – Oddalmy się od tego miejsca, zwróciliśmy na siebie dość uwagi – dodałem, kładąc dłoń na plecach chłopca, jakby ten niewielki gest miał go obronić przed ewentualnym kolejnym atakiem. – To było niezłe, kiedy tak go zamieniłeś w królika – dodałem po chwili, uśmiechając się zawadiacko; chciałem obrócić tę tragiczną sytuację w żart.
– Prawda? Ja też... – zamyśliłem się, wspominając ostatni raz, kiedy byłem na takiej zwykłej potańcówce. Czy to było jeszcze z Frances? W mojej pamięci nasz związek zapisał się jako ostatnia normalna rzecz zanim wszystko zaczęło się przewracać jak fatalne klocki domina. Czasem wracałem do niej myślami i zastanawiałem się czy wszystko w porządku u niej i jej rodziców – chciałem wierzyć, że tak, że tam wojna jeszcze nie dotarła.
Zaśmiałem się na jego spostrzeżenie, ale nie zdążyłem rzucić żadnej błyskotliwej odpowiedzi, bo obok nas zaczęło się dziać coś niepokojącego. Zareagowałem szybko – ruch był już wyćwiczony, a emocje dawno temu przestały stawać mi na przeszkodzie, przynajmniej w sytuacjach takich jak ta. Laurie okazał się zaskakująco dobrym kompanem w walce, chyba wojna już wszystkich nas przećwiczyła. I kiedy wszystko zaczęło zmierzać ku końcowi, trafił mnie w pierś zbłąkany promień zaklęcia. Cofnąłem się o kilka kroków, napotykając za plecami chłodną ścianę, o którą się oparłem. Oblał mnie zimny pot, ale przede wszystkim poczułem przeszywający ból w klatce piersiowej. Zacisnąłem dłoń na materiale koszuli, łapczywie próbując nabrać więcej powietrza. Ból był przeraźliwy i dotąd mi nieznany. Nie wiedziałem, co się dzieje – czy ten ból kiedykolwiek minie, czy ja u m i e r a m? Ogarnął mnie niepokój podobny panice, ale nawet nie byłem w stanie się ruszyć; stałem oparty o ścianę, zamknięty we własnym ciele i własnych myślach. I kiedy już zacząłem sądzić, że serce mi wybuchnie, ból minął. Wyraz twarzy mi złagodniał, oddech nieznacznie się uspokoił. – W porządku, już wszystko w porządku – zapewniłem przyjaciela, odchodząc od ściany, choć ze stresu nogi wciąż miałem miękkie. – Mówiłeś, że wiesz czyja to zguba – przypomniałem, nieświadomie masując pierś, chcąc rozluźnić spięte mięśnie. – Odprowadzimy cię do domu, co? – Rzuciłem do chłopca, absolutnie nie zamierzając zostawić go tu teraz samego – kto wie, czy tamci mężczyźni dalej się na niego nie czają. – Zaczynam podejrzewać, że normalne spotkanie z przyjacielem po prostu nie jest mi pisane – mruknąłem, chowając różdżkę z powrotem do kieszeni. Lepiej z nią nie paradować na ulicy. – Oddalmy się od tego miejsca, zwróciliśmy na siebie dość uwagi – dodałem, kładąc dłoń na plecach chłopca, jakby ten niewielki gest miał go obronić przed ewentualnym kolejnym atakiem. – To było niezłe, kiedy tak go zamieniłeś w królika – dodałem po chwili, uśmiechając się zawadiacko; chciałem obrócić tę tragiczną sytuację w żart.
not a perfect soldier
but a good man
but a good man
Florean Fortescue
Zawód : właściciel lodziarni
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Pijemy z czary istnienia
Z zamkniętymi oczami,
Złote skropiwszy jej brzegi
Własnymi gorzkimi łzami.
Z zamkniętymi oczami,
Złote skropiwszy jej brzegi
Własnymi gorzkimi łzami.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
To zaklęcie, brzmiące obco, nieprzyjemnie, przebiło się przez tarczę Floreana, ugodziło go w samą pierś; przez chwilę wydawało mu się, że nic się nie stało, że strumień światła nie niósł ze sobą żadnego bólu, że inkantacja nie została poprawnie rzucona - ale później, w chwili, gdy otaczał ich następną tarczą, dostrzegł zmianę na twarzy przyjaciela, cień grymasu; rękę zaciśniętą kurczowo na wysokości klatki piersiowej.
- Wszystko już dobrze - wszystko w porządku; powtórzył za nim, cicho, badawczym spojrzeniem obejmując jego twarz; wszystko w porządku - mówił to do samego siebie, do niego, do tego chłopaka, który w niemym przerażaniu wpatrywał się w nich tak, jakby nie był wcale pewien, czy może im zaufać.
Do cholery, nic nie było dobrze, nic nie było w porządku.
Drżał cały. Rozdygotane dłonie z trudem utrzymywały broń, gdy wycofywali się, korzystając z tego, iż porywacze nie byli w stanie już z nimi walczyć. Nie schował różdżki, wciąż nie był pewien tego, na ile mogą się czuć bezpiecznie. Czy w ogóle mogą.
- Oni nic ci już nie zrobią - zwrócił się do chłopaka, przykucając, by nie patrzeć na niego z góry. Zachował jednak dystans, na jego miejscu, po czymś takim, nie chciałby, aby ktokolwiek podchodził zbyt blisko, niejako osaczając, odgradzając potencjalną drogę ucieczki. - Tak, odprowadzimy cię do rodziców - zawtórował Floreanowi - do mamy i taty - czy w ogóle ich masz? Czy nie zabrała ci ich wojna? - Chcesz, żebyśmy wcześniej podeszli po twoją piłkę? - mogła być dla niego ważna; mogła sprawić, że wyrwie się z domu po raz kolejny, wracając do tego miejsca, by ją odzyskać. Lepiej zrobić wszystko, aby przynajmniej dzisiaj się tu nie kręcił, nie, skoro...
Zawarli cichą umowę; chłopczyk skinął głową pospiesznie, zerkając w stronę książkowego zakątka, gdzie poturlała się piłka. To był dziwny pochód. Ich dwójka na przedzie i człapiący za nimi dzieciak, który objął kurczowo piłkę, jakby gotów był zrobić wszystko, aby nie dać sobie jej odebrać.
Florean miał rację, za bardzo zwracali na siebie uwagę. On nie powinien zwracać na siebie uwagi, co jeśli...? Jeśli ktoś go rozpozna, jeśli skojarzy.
- Lata praktyki - jeszcze w Hogwarcie ćwiczył przecież czasem na nim - miałam najlepszy obiekt treningowy - wtrącił z niemrawym uśmiechem, nerwowo obracając się przez ramię; sprawdzając, czy nikt za nimi nie podąża. Czy tamta trójka nie ruszyła ich śladem. - Te tarcze też niczego sobie... za drugim razem spróbowałem cię naśladować, wyginając trochę bardziej nadgarstek przy ma, i dopiero wtedy udało mi się rzucić ją poprawnie - cóż, najwidoczniej jako terrorysta Florean musiał dopracować do perfekcji swoje umiejętności z zakresu obrony przed czarną magią. - To się nie powinno wydarzyć w środku dnia, w Dolinie... - dodał jeszcze, szeptem; nie chciał mówić za dużo, chłopak był w pobliżu, nie powinien tego słyszeć. Wyprzedził ich, prowadząc w stronę domów skrytych za czerwonym bluszczem. Wkrótce też znaleźli się przy jednym z nich, przy ulicy o nazwie nawiązującej do akcentów roślinnej czerwieni. Może to matczyna intuicja, a może czysty przypadek sprawił, że czarownica krzątająca się przy ganku zamarła na widok syna w ich towarzystwie; była na zewnątrz już wcześniej, tak jakby go wyglądała. Dopiero teraz chłopiec pozwolił sobie na łzy, na spazmatyczny szloch w jej ramionach, do których dobiegł w kilku susach, po drodze, już na podwórku, wypuszczając piłkę z rąk.
- Mogę sam z nią porozmawiać - nie był pewien, czy Florean chciał jeszcze bardziej zwracać na siebie uwagę; pozostawił decyzję jemu - mógł mu towarzyszyć, bądź poczekać nieopodal, przy ścieżce bluszczu wspinającej się po starym ogrodzeniu.
To nie była najłatwiejsza rozmowa. Widział, ile emocji kotłuje się teraz na twarzy czarownicy, nie był nawet w stanie zrozumieć tego, jak bardzo musiała się bać; strata dziecka dla niej, dla matki, to najgorsze, co mogłoby ją spotkać. Dławiła się przerażeniem, wyobrażając sobie, co mogło się stać.
Powinni zniknąć z ich życia jak najszybciej, zostawić ich samych, pozwolić chłopcu wypłakać się tak długo, aż oddech stanie się powolniejszy, a w oczach braknie łez.
Skinął im głową na pożegnanie, wycofując się za furtkę.
- Jesteś pewien, że... wszystko dobrze? Co to było za zaklęcie? - co ci zrobiło? Najgorsze rany nie muszą wcale być zadane ciału, tkankę psychiki łatwiej było rozciąć, zranić. Czy tamten czar zadawał ból psychiczny? - Chodźmy stąd - dodał pospiesznie, chcąc jak najszybciej zostawić za sobą rozdzierający serce widok - powitanie po zdarzeniu, które mogło rozdzielić tę dwójkę na zawsze. Tak, jak rozdzielono całą jego rodzinę, i... Dopiero teraz zdał sobie sprawę z tego, że wciąż oplata palce wokół różdżki, trzyma ją tak mocno, że knykcie niemalże całkiem zbladły. - Gdziekolwiek, nie wiem, może nad jezioro, albo tam, gdzie nas poniosą nogi... - wsunął ją do kieszeni, zahaczając też o szlufkę spodni. Różdżka była blisko, gdyby jej potrzebował. Tak na wszelki wypadek. - Da się do tego przywyknąć? - do walki, do tych wszystkich emocji, które buzowały w ciele, do przerażenia, do uczucia tuż po, gdy teoretycznie wymiana zaklęć dobiegła końca, ale wcale nie czuło się bezpiecznie. - Nawet nie wiesz, jak bardzo tęsknię do czasów, kiedy walczyliśmy co najwyżej o ostatnie ciastko od Bertie'ego, to obłędne, karmelowe - a nie o przetrwanie, albo o życie chłopaka, którego niemalże uprowadzono w miejscu, które teoretycznie powinno być bardziej bezpieczne od innych - nie chcę pytać o zbyt wiele, ale to, co pisałem w liście, nie było tylko pustymi słowami, jeśli będziecie potrzebowali ode mnie czegokolwiek, to... jestem - może nie obok, może nie zawsze, ale gdy tylko otrzymał list, rzucił wszystko, by odpowiedzieć. - Ale bądźcie ostrożni, pisząc cokolwiek w listach, ukrywam się... w cyrku - w Londynie; sowy, które tam docierały, mogły być w szczególny sposób kontrolowane.
- Wszystko już dobrze - wszystko w porządku; powtórzył za nim, cicho, badawczym spojrzeniem obejmując jego twarz; wszystko w porządku - mówił to do samego siebie, do niego, do tego chłopaka, który w niemym przerażaniu wpatrywał się w nich tak, jakby nie był wcale pewien, czy może im zaufać.
Do cholery, nic nie było dobrze, nic nie było w porządku.
Drżał cały. Rozdygotane dłonie z trudem utrzymywały broń, gdy wycofywali się, korzystając z tego, iż porywacze nie byli w stanie już z nimi walczyć. Nie schował różdżki, wciąż nie był pewien tego, na ile mogą się czuć bezpiecznie. Czy w ogóle mogą.
- Oni nic ci już nie zrobią - zwrócił się do chłopaka, przykucając, by nie patrzeć na niego z góry. Zachował jednak dystans, na jego miejscu, po czymś takim, nie chciałby, aby ktokolwiek podchodził zbyt blisko, niejako osaczając, odgradzając potencjalną drogę ucieczki. - Tak, odprowadzimy cię do rodziców - zawtórował Floreanowi - do mamy i taty - czy w ogóle ich masz? Czy nie zabrała ci ich wojna? - Chcesz, żebyśmy wcześniej podeszli po twoją piłkę? - mogła być dla niego ważna; mogła sprawić, że wyrwie się z domu po raz kolejny, wracając do tego miejsca, by ją odzyskać. Lepiej zrobić wszystko, aby przynajmniej dzisiaj się tu nie kręcił, nie, skoro...
Zawarli cichą umowę; chłopczyk skinął głową pospiesznie, zerkając w stronę książkowego zakątka, gdzie poturlała się piłka. To był dziwny pochód. Ich dwójka na przedzie i człapiący za nimi dzieciak, który objął kurczowo piłkę, jakby gotów był zrobić wszystko, aby nie dać sobie jej odebrać.
Florean miał rację, za bardzo zwracali na siebie uwagę. On nie powinien zwracać na siebie uwagi, co jeśli...? Jeśli ktoś go rozpozna, jeśli skojarzy.
- Lata praktyki - jeszcze w Hogwarcie ćwiczył przecież czasem na nim - miałam najlepszy obiekt treningowy - wtrącił z niemrawym uśmiechem, nerwowo obracając się przez ramię; sprawdzając, czy nikt za nimi nie podąża. Czy tamta trójka nie ruszyła ich śladem. - Te tarcze też niczego sobie... za drugim razem spróbowałem cię naśladować, wyginając trochę bardziej nadgarstek przy ma, i dopiero wtedy udało mi się rzucić ją poprawnie - cóż, najwidoczniej jako terrorysta Florean musiał dopracować do perfekcji swoje umiejętności z zakresu obrony przed czarną magią. - To się nie powinno wydarzyć w środku dnia, w Dolinie... - dodał jeszcze, szeptem; nie chciał mówić za dużo, chłopak był w pobliżu, nie powinien tego słyszeć. Wyprzedził ich, prowadząc w stronę domów skrytych za czerwonym bluszczem. Wkrótce też znaleźli się przy jednym z nich, przy ulicy o nazwie nawiązującej do akcentów roślinnej czerwieni. Może to matczyna intuicja, a może czysty przypadek sprawił, że czarownica krzątająca się przy ganku zamarła na widok syna w ich towarzystwie; była na zewnątrz już wcześniej, tak jakby go wyglądała. Dopiero teraz chłopiec pozwolił sobie na łzy, na spazmatyczny szloch w jej ramionach, do których dobiegł w kilku susach, po drodze, już na podwórku, wypuszczając piłkę z rąk.
- Mogę sam z nią porozmawiać - nie był pewien, czy Florean chciał jeszcze bardziej zwracać na siebie uwagę; pozostawił decyzję jemu - mógł mu towarzyszyć, bądź poczekać nieopodal, przy ścieżce bluszczu wspinającej się po starym ogrodzeniu.
To nie była najłatwiejsza rozmowa. Widział, ile emocji kotłuje się teraz na twarzy czarownicy, nie był nawet w stanie zrozumieć tego, jak bardzo musiała się bać; strata dziecka dla niej, dla matki, to najgorsze, co mogłoby ją spotkać. Dławiła się przerażeniem, wyobrażając sobie, co mogło się stać.
Powinni zniknąć z ich życia jak najszybciej, zostawić ich samych, pozwolić chłopcu wypłakać się tak długo, aż oddech stanie się powolniejszy, a w oczach braknie łez.
Skinął im głową na pożegnanie, wycofując się za furtkę.
- Jesteś pewien, że... wszystko dobrze? Co to było za zaklęcie? - co ci zrobiło? Najgorsze rany nie muszą wcale być zadane ciału, tkankę psychiki łatwiej było rozciąć, zranić. Czy tamten czar zadawał ból psychiczny? - Chodźmy stąd - dodał pospiesznie, chcąc jak najszybciej zostawić za sobą rozdzierający serce widok - powitanie po zdarzeniu, które mogło rozdzielić tę dwójkę na zawsze. Tak, jak rozdzielono całą jego rodzinę, i... Dopiero teraz zdał sobie sprawę z tego, że wciąż oplata palce wokół różdżki, trzyma ją tak mocno, że knykcie niemalże całkiem zbladły. - Gdziekolwiek, nie wiem, może nad jezioro, albo tam, gdzie nas poniosą nogi... - wsunął ją do kieszeni, zahaczając też o szlufkę spodni. Różdżka była blisko, gdyby jej potrzebował. Tak na wszelki wypadek. - Da się do tego przywyknąć? - do walki, do tych wszystkich emocji, które buzowały w ciele, do przerażenia, do uczucia tuż po, gdy teoretycznie wymiana zaklęć dobiegła końca, ale wcale nie czuło się bezpiecznie. - Nawet nie wiesz, jak bardzo tęsknię do czasów, kiedy walczyliśmy co najwyżej o ostatnie ciastko od Bertie'ego, to obłędne, karmelowe - a nie o przetrwanie, albo o życie chłopaka, którego niemalże uprowadzono w miejscu, które teoretycznie powinno być bardziej bezpieczne od innych - nie chcę pytać o zbyt wiele, ale to, co pisałem w liście, nie było tylko pustymi słowami, jeśli będziecie potrzebowali ode mnie czegokolwiek, to... jestem - może nie obok, może nie zawsze, ale gdy tylko otrzymał list, rzucił wszystko, by odpowiedzieć. - Ale bądźcie ostrożni, pisząc cokolwiek w listach, ukrywam się... w cyrku - w Londynie; sowy, które tam docierały, mogły być w szczególny sposób kontrolowane.
gwiazdy były nisko jak gołębie
ludzie smutni nachylali twarz
i szukali gwiazd prawdziwych w głębi
z tym uśmiechem, który chyba znasz
Pokręciłem głową. Przecież pomogłem uratować temu chłopcu życie – właśnie w takich momentach powinienem się pokazywać. Nie byłem terrorystą. Dla każdego, kto choć trochę mnie znał, te słowa powinny brzmieć co najmniej absurdalnie. Odważnie wszedłem za Lauriem do mieszkania, wciąż czując w klatce piersiowej nieprzyjemny ból, ale już nieporównywalnie mniejszy. Wsparłem przyjaciela w niełatwej rozmowie, choć przecież koniec końców nie stało się nic złego. Nawet nie chciałem myśleć, jak ta sytuacja by wyglądała, gdyby nam się nie powiodło.
– Tak, wszystko w porządku, nie przejmuj się mną – uśmiechnąłem się, przyznaję, trochę na odczepnego. Nie chciałem jednak skupiać całej uwagi na sobie i swoich problemach, nigdy tego nie lubiłem, a już szczególnie teraz, kiedy moje problemy stały się faktycznie poważne. – Nie wiem co to było, nigdy wcześniej się z nim nie spotkałem... – przyznałem, przyspieszając kroku, żeby nadążyć za przyjacielem. Zwróciłem uwagę na to jak uporczywie trzyma swoją różdżkę, ale nie powiedziałem słowa na ten temat. Uderzyło mnie jednak, że w przeciwieństwie do niego byłem w stanie zachować względny spokój – czy faktycznie do takich sytuacji można się przyzwyczaić? Nie chciałem się przyzwyczajać, to przechylało szalę zwycięstwa na drugą stronę.
– Tam, gdzie nas poniosą nogi, brzmi najbardziej kusząco – schowałem dłonie do kieszeni spodni, spoglądając przed siebie. Czasem miałem wrażenie, że przyciągam problemy jak magnes, gdziekolwiek bym nie poszedł. Może faktycznie powinienem zamknąć się w chacie w Oazie i nie wyściubiać nosa, tak jak dotychczas.
– Zadajesz trudne pytania, Laurie – westchnąłem, skupiając wzrok gdzieś na chmurach nade mną. – Trochę? Kiedy przydarza ci się to kolejny raz... Nie wiem, jakby wyłączasz myślenie? Masz większą wprawę, działasz instynktownie... – wzruszyłem ramionami, bo nie było to uczucie proste do opisania. Bo to nie było też tak, że stałem się nad wyraz odważny i pewny siebie – do tego wciąż było mi daleko. – No tak, karmelowe ciastka Bertiego nie miały sobie równych – zaśmiałem się. Tęskniłem za cukiernictwem, za naszymi eksperymentami, za psikusami.
– Dzięki, Laurie. To dużo dla mnie znaczy – nigdy nie wątpiłem w jego intencje, ale mimo wszystko miło było usłyszeć słowa zapewnienia. Wątpliwości przychodziły zbyt łatwo. – W którym cyrku? – Zainteresowałem się, zaraz jednak się reflektując, że być może nie powinienem być taki ciekawski. – To znaczy... Nie musisz mówić jak nie chcesz. A jak sobie radzisz? Tak ogólnie? Albo... Wiesz co, spotkajmy się wkrótce jeszcze, może tym razem uda się bez podejrzanych typów spod ciemnej gwiazdy. Tak na spokojnie, zjemy coś, pogadamy, powspominamy. Co ty na to? Zresztą niepotrzebnie się pytam, nie przyjmuję odmowy – machnąłem ręką. – Bo wiesz, najbardziej mi w tym wszystkim brakuje normalności. Spotkań ze znajomymi, które nie kręcą się wokół wojny. Potańcówek. Książek do czytania, bo przeczytałem już wszystko co miałem w zasięgu ręki. Wyjść na miasto. Rozmów z klientami. Siedzenia przy otwartym oknie w moim mieszkaniu na Pokątnej, jak stara baba – zaśmiałem się przy tym ostatnim. – Też tak masz? Czy to tylko ja? Ale z drugiej strony, widzisz, próbujesz się spotkać z przyjacielem, a napada cię jakiś oprych i o mało co nie padasz na zawał – rzuciłem niby żartobliwie, ale mina mi stężała. – Nieważne, przepraszam, gadam bez sensu. Mimo wszystko naprawdę cieszę się, że cię widzę, Laurie. Że wszystko u ciebie w porządku, na tyle, na ile może być. I dziękuję za chęć pomocy, ale pamiętaj, że to działa w obie strony – przypomniałem, dając mu przyjacielskiego kuksańca w bok.
– Tak, wszystko w porządku, nie przejmuj się mną – uśmiechnąłem się, przyznaję, trochę na odczepnego. Nie chciałem jednak skupiać całej uwagi na sobie i swoich problemach, nigdy tego nie lubiłem, a już szczególnie teraz, kiedy moje problemy stały się faktycznie poważne. – Nie wiem co to było, nigdy wcześniej się z nim nie spotkałem... – przyznałem, przyspieszając kroku, żeby nadążyć za przyjacielem. Zwróciłem uwagę na to jak uporczywie trzyma swoją różdżkę, ale nie powiedziałem słowa na ten temat. Uderzyło mnie jednak, że w przeciwieństwie do niego byłem w stanie zachować względny spokój – czy faktycznie do takich sytuacji można się przyzwyczaić? Nie chciałem się przyzwyczajać, to przechylało szalę zwycięstwa na drugą stronę.
– Tam, gdzie nas poniosą nogi, brzmi najbardziej kusząco – schowałem dłonie do kieszeni spodni, spoglądając przed siebie. Czasem miałem wrażenie, że przyciągam problemy jak magnes, gdziekolwiek bym nie poszedł. Może faktycznie powinienem zamknąć się w chacie w Oazie i nie wyściubiać nosa, tak jak dotychczas.
– Zadajesz trudne pytania, Laurie – westchnąłem, skupiając wzrok gdzieś na chmurach nade mną. – Trochę? Kiedy przydarza ci się to kolejny raz... Nie wiem, jakby wyłączasz myślenie? Masz większą wprawę, działasz instynktownie... – wzruszyłem ramionami, bo nie było to uczucie proste do opisania. Bo to nie było też tak, że stałem się nad wyraz odważny i pewny siebie – do tego wciąż było mi daleko. – No tak, karmelowe ciastka Bertiego nie miały sobie równych – zaśmiałem się. Tęskniłem za cukiernictwem, za naszymi eksperymentami, za psikusami.
– Dzięki, Laurie. To dużo dla mnie znaczy – nigdy nie wątpiłem w jego intencje, ale mimo wszystko miło było usłyszeć słowa zapewnienia. Wątpliwości przychodziły zbyt łatwo. – W którym cyrku? – Zainteresowałem się, zaraz jednak się reflektując, że być może nie powinienem być taki ciekawski. – To znaczy... Nie musisz mówić jak nie chcesz. A jak sobie radzisz? Tak ogólnie? Albo... Wiesz co, spotkajmy się wkrótce jeszcze, może tym razem uda się bez podejrzanych typów spod ciemnej gwiazdy. Tak na spokojnie, zjemy coś, pogadamy, powspominamy. Co ty na to? Zresztą niepotrzebnie się pytam, nie przyjmuję odmowy – machnąłem ręką. – Bo wiesz, najbardziej mi w tym wszystkim brakuje normalności. Spotkań ze znajomymi, które nie kręcą się wokół wojny. Potańcówek. Książek do czytania, bo przeczytałem już wszystko co miałem w zasięgu ręki. Wyjść na miasto. Rozmów z klientami. Siedzenia przy otwartym oknie w moim mieszkaniu na Pokątnej, jak stara baba – zaśmiałem się przy tym ostatnim. – Też tak masz? Czy to tylko ja? Ale z drugiej strony, widzisz, próbujesz się spotkać z przyjacielem, a napada cię jakiś oprych i o mało co nie padasz na zawał – rzuciłem niby żartobliwie, ale mina mi stężała. – Nieważne, przepraszam, gadam bez sensu. Mimo wszystko naprawdę cieszę się, że cię widzę, Laurie. Że wszystko u ciebie w porządku, na tyle, na ile może być. I dziękuję za chęć pomocy, ale pamiętaj, że to działa w obie strony – przypomniałem, dając mu przyjacielskiego kuksańca w bok.
not a perfect soldier
but a good man
but a good man
Florean Fortescue
Zawód : właściciel lodziarni
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Pijemy z czary istnienia
Z zamkniętymi oczami,
Złote skropiwszy jej brzegi
Własnymi gorzkimi łzami.
Z zamkniętymi oczami,
Złote skropiwszy jej brzegi
Własnymi gorzkimi łzami.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Przez chwilę się wahał, zastanawiając się, czy zadać kolejne pytanie, czy dopytać. Florean wcale nie brzmiał, jakby wszystko było w porządku; nie było, nie chciał jednak o tym rozmawiać, więc wkradła się między cisza wypełniona niedopowiedzeniem. Coś nowego; chyba musieli się nauczyć tej relacji, poznać siebie raz jeszcze - zbyt wiele się zmieniło, także w nich samych.
Ale najpierw - tam, gdzie poniosą nogi, przed siebie; czerwony bluszcz oplatał również ostatni z mijanych przez nich płotów; dalej był już tylko labirynt okalających Dolinę drzew. Skręcił w lewo, nie zastanawiając się wcale nad tym, dokąd idą - dotarło to do niego dopiero po chwili.
- Czekaj, czy tym skrótem nie idzie się czasem do domu Bertiego? - pospiesznie odtworzył tę drogę, kiedyś doskonale mu znaną, teraz nawet sama wędrówka w myślach stanowiła wyzwanie - ktoś tam jeszcze zagląda? - wciąż nie był świadomy tego, co naprawdę się stało; domyślał się jednak, że Bertie także ukrywa się w innym miejscu - tak na wszelki wypadek. Krążył wokół tego jednego pytania, bojąc się zadać go wprost - chciał upewnić się, że i historia dotycząca Botta była tylko stekiem kolejnych ministerialnych kłamstw.
- Jeśli skręcimy w lewo, powinniśmy dojść na brzeg jeziora, tam, skąd zaczynali ścigać się łyżwiarze na przedostatnim - naprawdę minęło tylko naście miesięcy? - Sylwestrze - miał wrażenie, że wszystko, co wydarzyło się przed kwietniem pięćdziesiątego siódmego roku, było wspomnieniem z innego życia.
- Carringtonów... - w Londynie nie musiał już dopowiadać; na pierwszym występie w namiocie Iluzjonisty towarzyszył mu przecież Florean - tamtej nocy - była tylko jedna noc, która nie wymagała dookreślenia - nie wiedziałem, dokąd uciec; kiedy w Londynie zaczęły się walki, ukryłem się w cyrku, myślałem, że zostanę co najwyżej kilka dni, zanim nie wymyślę, co dalej; właśnie mija kolejny miesiąc... tam jestem po prostu Laurence, a jeśli już ktoś pyta o nazwisko, to przedstawiam się Morrow - Lawrence Summers przestał istnieć, Florean Fortescue nie żyje. - Wygląda na to, że to spotkanie dwóch duchów - kącik ust drgnął nieznacznie ku górze, a w piwnych oczach rozbłysnęła wesoła iskierka.
- Dla odmiany w miejscu, w którym będziemy mogli swobodnie porozmawiać - sama walka trwała na tyle długo, że niewiele pozostało mu już czasu do próby. - Nawet nie wiesz, jak tęsknię za tym wszystkim - tym samym - za tańcem - w ciasnych, dusznych lokalach, do żywej, energetycznej muzyki; nieważne było to, czy gubił rytm, czy nogi plątały się czasem w chaotycznym układzie - zwykłą rozmową, nawet jeśli dotyczyła tego, czy wanilia może zdominować porzeczkę w nowym smaku lodów - kiedyś to były prawdziwe problemy - nawet za siedzeniem przy twoim oknie, miałeś tam najlepszy punkt obserwacyjny, a ci wszyscy ludzie... Pokątna była jak rzeka, szczególnie tuż przed nowym rokiem szkolnym, lubiłem zastanawiać się nad tym, kim są biegnący gdzieś czarodzieje, czemu spieszą się tak bardzo - nawet jeśli wojna się skończy, tamtej Pokątnej już nie będzie, ale przez okno zaczną poznawać jej nowy wygląd, inny rytm - może do niego także będzie dało się przyzwyczaić? - Przez to wszystko całkiem bym zapomniał - o pakunku, który zabrał dziś z sobą, przypomniał sobie dopiero, gdy Florean wspomniał o książkach do czytania - to dla ciebie - podsunął mu zawiniątko, nie wyjawiając jeszcze, co dokładnie się w nim znajdowało. - Jedną z pozycji możesz już skreślić z listy, choć pewnie tylko chwilowo - na kilka wieczorów; autobiografia nie należała do najdłuższych książek, ale będzie pamiętał o tym, by na każdym ze spotkań mieć ze sobą coś nowego. - To nie jest wcale bez sensu - zaoponował łagodnie - chyba każdy potrzebuje normalności, jej namiastki... - szczególnie teraz - możemy poszukać jej razem - na ustach pojawił się szeroki uśmiech, gdy w głowie zaczęły pojawiać się pierwsze pomysły. - No wiesz, zastanowimy się, czego nam brakuje - nie ma głupich propozycji - a potem wspólnie spróbujemy tak pokombinować, żeby udało się to zrealizować... o ile to możliwe - do mieszkania Floreana się nie dostaną, to pewne, ale na potańcówkę nie muszą wcale iść do Swing 'n' Roll - ktoś ostatnio mi mówił, że w cieplejsze dni w Plymouth, przy jakimś moście w centrum, uliczni artyści grają muzykę, a ludzie dają się jej porwać do tańca - ponoć głównie młodzież, ale przecież byli młodzi duchem, to musi wystarczyć - wybierzemy się tam, żeby to sprawdzić?
przekazuję: szczelnie zapakowaną cielęcinę (0,4 kg, świeżą, schłodzoną zaklęciem), a także, w osobnym papierze, zniszczony egzemplarz książki z drugiej ręki - Prawdziwe życie zaczyna się po śmierci, czyli autobiografia Widmowego Jeremy'ego
Ale najpierw - tam, gdzie poniosą nogi, przed siebie; czerwony bluszcz oplatał również ostatni z mijanych przez nich płotów; dalej był już tylko labirynt okalających Dolinę drzew. Skręcił w lewo, nie zastanawiając się wcale nad tym, dokąd idą - dotarło to do niego dopiero po chwili.
- Czekaj, czy tym skrótem nie idzie się czasem do domu Bertiego? - pospiesznie odtworzył tę drogę, kiedyś doskonale mu znaną, teraz nawet sama wędrówka w myślach stanowiła wyzwanie - ktoś tam jeszcze zagląda? - wciąż nie był świadomy tego, co naprawdę się stało; domyślał się jednak, że Bertie także ukrywa się w innym miejscu - tak na wszelki wypadek. Krążył wokół tego jednego pytania, bojąc się zadać go wprost - chciał upewnić się, że i historia dotycząca Botta była tylko stekiem kolejnych ministerialnych kłamstw.
- Jeśli skręcimy w lewo, powinniśmy dojść na brzeg jeziora, tam, skąd zaczynali ścigać się łyżwiarze na przedostatnim - naprawdę minęło tylko naście miesięcy? - Sylwestrze - miał wrażenie, że wszystko, co wydarzyło się przed kwietniem pięćdziesiątego siódmego roku, było wspomnieniem z innego życia.
- Carringtonów... - w Londynie nie musiał już dopowiadać; na pierwszym występie w namiocie Iluzjonisty towarzyszył mu przecież Florean - tamtej nocy - była tylko jedna noc, która nie wymagała dookreślenia - nie wiedziałem, dokąd uciec; kiedy w Londynie zaczęły się walki, ukryłem się w cyrku, myślałem, że zostanę co najwyżej kilka dni, zanim nie wymyślę, co dalej; właśnie mija kolejny miesiąc... tam jestem po prostu Laurence, a jeśli już ktoś pyta o nazwisko, to przedstawiam się Morrow - Lawrence Summers przestał istnieć, Florean Fortescue nie żyje. - Wygląda na to, że to spotkanie dwóch duchów - kącik ust drgnął nieznacznie ku górze, a w piwnych oczach rozbłysnęła wesoła iskierka.
- Dla odmiany w miejscu, w którym będziemy mogli swobodnie porozmawiać - sama walka trwała na tyle długo, że niewiele pozostało mu już czasu do próby. - Nawet nie wiesz, jak tęsknię za tym wszystkim - tym samym - za tańcem - w ciasnych, dusznych lokalach, do żywej, energetycznej muzyki; nieważne było to, czy gubił rytm, czy nogi plątały się czasem w chaotycznym układzie - zwykłą rozmową, nawet jeśli dotyczyła tego, czy wanilia może zdominować porzeczkę w nowym smaku lodów - kiedyś to były prawdziwe problemy - nawet za siedzeniem przy twoim oknie, miałeś tam najlepszy punkt obserwacyjny, a ci wszyscy ludzie... Pokątna była jak rzeka, szczególnie tuż przed nowym rokiem szkolnym, lubiłem zastanawiać się nad tym, kim są biegnący gdzieś czarodzieje, czemu spieszą się tak bardzo - nawet jeśli wojna się skończy, tamtej Pokątnej już nie będzie, ale przez okno zaczną poznawać jej nowy wygląd, inny rytm - może do niego także będzie dało się przyzwyczaić? - Przez to wszystko całkiem bym zapomniał - o pakunku, który zabrał dziś z sobą, przypomniał sobie dopiero, gdy Florean wspomniał o książkach do czytania - to dla ciebie - podsunął mu zawiniątko, nie wyjawiając jeszcze, co dokładnie się w nim znajdowało. - Jedną z pozycji możesz już skreślić z listy, choć pewnie tylko chwilowo - na kilka wieczorów; autobiografia nie należała do najdłuższych książek, ale będzie pamiętał o tym, by na każdym ze spotkań mieć ze sobą coś nowego. - To nie jest wcale bez sensu - zaoponował łagodnie - chyba każdy potrzebuje normalności, jej namiastki... - szczególnie teraz - możemy poszukać jej razem - na ustach pojawił się szeroki uśmiech, gdy w głowie zaczęły pojawiać się pierwsze pomysły. - No wiesz, zastanowimy się, czego nam brakuje - nie ma głupich propozycji - a potem wspólnie spróbujemy tak pokombinować, żeby udało się to zrealizować... o ile to możliwe - do mieszkania Floreana się nie dostaną, to pewne, ale na potańcówkę nie muszą wcale iść do Swing 'n' Roll - ktoś ostatnio mi mówił, że w cieplejsze dni w Plymouth, przy jakimś moście w centrum, uliczni artyści grają muzykę, a ludzie dają się jej porwać do tańca - ponoć głównie młodzież, ale przecież byli młodzi duchem, to musi wystarczyć - wybierzemy się tam, żeby to sprawdzić?
przekazuję: szczelnie zapakowaną cielęcinę (0,4 kg, świeżą, schłodzoną zaklęciem), a także, w osobnym papierze, zniszczony egzemplarz książki z drugiej ręki - Prawdziwe życie zaczyna się po śmierci, czyli autobiografia Widmowego Jeremy'ego
gwiazdy były nisko jak gołębie
ludzie smutni nachylali twarz
i szukali gwiazd prawdziwych w głębi
z tym uśmiechem, który chyba znasz
Masz rację, Laurie! Faktycznie zacząłem kojarzyć tę ścieżkę, kiedy o niej wspomniałeś. Mieszkałem w Dolinie Godryka tylko przez chwilę i nie miałem częstych okazji do spacerowania między uliczkami, ale kiedy już to robiłem, to właśnie takimi bocznymi, jak ta. Już wtedy nie mogłem rzucać się w oczy, tak samo jak Bertie i większość ówczesnych mieszkańców Rudery. – Dokładnie tak – kiwnąłem głową. Wspomnienie Bertiego przestawało być tak bolesne, najwidoczniej czas naprawdę leczy rany. – Wątpię. Z Rudery niewiele zostało po ataku – spuściłem wzrok na wysłużone buty, nie mogąc uwierzyć, jak wiele zdążyło się zmienić od tamtego czasu. Już wtedy wydawało mi się, że jest źle – nie sądziłem, że może być jeszcze gorzej.
Kiwnąłem głową, dając przyjacielowi znać, że doskonale go rozumiem. Każdy z nas musiał przejść życiowe zmiany i pożegnać się z częścią dawnego siebie. – Jesteś teraz prawdziwym cyrkowcem? – Kącik ust mimowolnie poszybował do góry, bo brzmiało to miło, pomimo trudnej sytuacji. – Wierzę, że kiedyś będę mógł obejrzeć twoje wyczyny na żywo – kiedyś sądziłem, że w świecie pełnym magii cyrk nie ma racji bytu. Jak bardzo się myliłem! Pamiętam, że właśnie tam zrozumiałem, jak wiele tajemnic magia jeszcze przede mną skrywa. I że ludzkie umiejętności bywają magiczne same w sobie.
– Prawda? Najlepsze okno – zaśmiałem się. Wyobrażałem sobie, że teraz chętnie okupowałby je Norvel, zwinięty w ciasny kłębek. Wizję przerwał pakunek wciskany w moje ręce. – Nie trzeba było... – szybko zaoponowałem, bo choć przydaje mi się wszelka pomoc, nie lubię się do tego przyznawać. Wolę radzić sobie sam, i chyba całkiem nieźle mi to wychodzi. – Dziękuję – westchnąłem w końcu, akceptując podarek. Zerknąłem do jednego z pakunków – książka. Uśmiechnąłem się pod nosem. – Jak dobrze mnie znasz. Ostatnio połykam wszystko, co mi wpadnie w ręce. Parę dni temu skończyłem poradnik 101 sposobów na odgnomianie ogrodu – nigdy w życiu tego nie robiłem, więc może nie była to wcale aż tak głupia lektura.
– ...Lawrencie Summers, jak ty coś powiesz! – Jeszcze kilka tygodni temu podszedłbym do tego pomysłu z dystansem, ale byłem już tak zmęczony Oazą i ukrywaniem się, że pojawiła się we mnie wyłącznie ekscytacja. – Wchodzę w to, nie musisz mnie dwa razy namawiać. I nie możesz też zmienić zdania, słowo już padło – wzruszyłem ramionami, czując jak ciężar spada mi z serca. Laurence nawet nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo tego wszystkiego potrzebowałem.
Kiwnąłem głową, dając przyjacielowi znać, że doskonale go rozumiem. Każdy z nas musiał przejść życiowe zmiany i pożegnać się z częścią dawnego siebie. – Jesteś teraz prawdziwym cyrkowcem? – Kącik ust mimowolnie poszybował do góry, bo brzmiało to miło, pomimo trudnej sytuacji. – Wierzę, że kiedyś będę mógł obejrzeć twoje wyczyny na żywo – kiedyś sądziłem, że w świecie pełnym magii cyrk nie ma racji bytu. Jak bardzo się myliłem! Pamiętam, że właśnie tam zrozumiałem, jak wiele tajemnic magia jeszcze przede mną skrywa. I że ludzkie umiejętności bywają magiczne same w sobie.
– Prawda? Najlepsze okno – zaśmiałem się. Wyobrażałem sobie, że teraz chętnie okupowałby je Norvel, zwinięty w ciasny kłębek. Wizję przerwał pakunek wciskany w moje ręce. – Nie trzeba było... – szybko zaoponowałem, bo choć przydaje mi się wszelka pomoc, nie lubię się do tego przyznawać. Wolę radzić sobie sam, i chyba całkiem nieźle mi to wychodzi. – Dziękuję – westchnąłem w końcu, akceptując podarek. Zerknąłem do jednego z pakunków – książka. Uśmiechnąłem się pod nosem. – Jak dobrze mnie znasz. Ostatnio połykam wszystko, co mi wpadnie w ręce. Parę dni temu skończyłem poradnik 101 sposobów na odgnomianie ogrodu – nigdy w życiu tego nie robiłem, więc może nie była to wcale aż tak głupia lektura.
– ...Lawrencie Summers, jak ty coś powiesz! – Jeszcze kilka tygodni temu podszedłbym do tego pomysłu z dystansem, ale byłem już tak zmęczony Oazą i ukrywaniem się, że pojawiła się we mnie wyłącznie ekscytacja. – Wchodzę w to, nie musisz mnie dwa razy namawiać. I nie możesz też zmienić zdania, słowo już padło – wzruszyłem ramionami, czując jak ciężar spada mi z serca. Laurence nawet nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo tego wszystkiego potrzebowałem.
not a perfect soldier
but a good man
but a good man
Florean Fortescue
Zawód : właściciel lodziarni
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Pijemy z czary istnienia
Z zamkniętymi oczami,
Złote skropiwszy jej brzegi
Własnymi gorzkimi łzami.
Z zamkniętymi oczami,
Złote skropiwszy jej brzegi
Własnymi gorzkimi łzami.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Kruchy odgłos szkła dźwięczał cicho, miał wrażenie, że po nim stąpa, gdy zadawał kolejne pytania, te, na które nie było już łatwych odpowiedzi; nie wiedział, jakie tematy były dozwolone, o czym Florean chciał rozmawiać, mógł rozmawiać.
Jak właściwie wyglądała teraz codzienność Bertie'ego?
Z trudem powstrzymał się od dopytania, licząc na to, że w innych okolicznościach przyjdzie im dowiedzieć więcej o tym, co naprawdę wydarzyło się w ich życiu, ale dziś... dziś chciał po prostu być obok niego, nie myśleć już o walce, o wojnie, przez chwilę móc po prostu cieszyć się obecnością kogoś, kto miał pozostać duchem, lecz na jego oczach na powrót przybierać zaczął materialną formę.
- Nie musimy o tym teraz rozmawiać - o Ruderze, ataku (myśli rozżarzyły się intensywnością, pomknęły gdzieś dalej, przecząc słowom, lecz nie potrafił tak po prostu nie zastanawiać się - kiedy miał miejsce atak, czy ktoś został ranny - i w końcu, jak udało się uciec).
- Iluzjonistą - właściwie nie, po prostu cyrkowcem, nie do końca wiedział, czemu go poprawił; w trakcie rozmów z osobami, które znały go dawniej, czuł ciężar wstydu, lekkość własnego życia, pozostającego przeciwieństwem tego, które wiódł Fortescue - oddając je innym.
- Jeszcze kiedyś zobaczysz, posadzę cię w tym samym miejscu, na którym siedziałeś na moim pierwszym występie, pod tym względem nic się nie zmieniło, wciąż to właśnie stamtąd najlepiej widać każdy fragment sceny - było coś kojącego w zatracaniu się we wspomnieniach o świecie, który choć odległy i nieistniejący dla nikogo innego, w ich myślach wciąż jeszcze złożony był z wyraźnych, realnych kształtów.
- Brzmi bez wątpienia jak szalenie interesująca lektura - rozbawienie pojawiło się na jego twarzy, gdy wyobraził sobie Floreana pochylającego się nad treścią tegoż znaleziska - czy sto pierwszym sposobem było umieszczenie jej w glebie i przyspieszenie rozkładu magią? Myślę, że nikt poza tobą nie dałby rady przebywać w jej pobliżu zbyt długo, nawet gnomy - oznajmił właściwie całkiem na poważnie.
- Składam przysięgę - niemal - wieczystą, nie ma takiej możliwości, żebym się wycofał - nie musiał wiedzieć niczego, czego nie powinien, lecz chciał po prostu być w jego życiu. Choć trochę częściej niż ostatnio, co samo w sobie nie zawieszało zbyt wysoko poprzeczki oczekiwań. - Houdini już teraz będzie wiedział, jak cię znaleźć, spodziewaj się go w najbliższym czasie; a jeśli chodzi o mnie, to nie mam wprawdzie parapetu, ale Laverne na pewno sobie poradzi.
I choć magiczna wstęga nie splotła ich dłoni, to sama przysięga miała pozostać niezłamana.
Zobaczą się.
Już wrótce.
zt
Jak właściwie wyglądała teraz codzienność Bertie'ego?
Z trudem powstrzymał się od dopytania, licząc na to, że w innych okolicznościach przyjdzie im dowiedzieć więcej o tym, co naprawdę wydarzyło się w ich życiu, ale dziś... dziś chciał po prostu być obok niego, nie myśleć już o walce, o wojnie, przez chwilę móc po prostu cieszyć się obecnością kogoś, kto miał pozostać duchem, lecz na jego oczach na powrót przybierać zaczął materialną formę.
- Nie musimy o tym teraz rozmawiać - o Ruderze, ataku (myśli rozżarzyły się intensywnością, pomknęły gdzieś dalej, przecząc słowom, lecz nie potrafił tak po prostu nie zastanawiać się - kiedy miał miejsce atak, czy ktoś został ranny - i w końcu, jak udało się uciec).
- Iluzjonistą - właściwie nie, po prostu cyrkowcem, nie do końca wiedział, czemu go poprawił; w trakcie rozmów z osobami, które znały go dawniej, czuł ciężar wstydu, lekkość własnego życia, pozostającego przeciwieństwem tego, które wiódł Fortescue - oddając je innym.
- Jeszcze kiedyś zobaczysz, posadzę cię w tym samym miejscu, na którym siedziałeś na moim pierwszym występie, pod tym względem nic się nie zmieniło, wciąż to właśnie stamtąd najlepiej widać każdy fragment sceny - było coś kojącego w zatracaniu się we wspomnieniach o świecie, który choć odległy i nieistniejący dla nikogo innego, w ich myślach wciąż jeszcze złożony był z wyraźnych, realnych kształtów.
- Brzmi bez wątpienia jak szalenie interesująca lektura - rozbawienie pojawiło się na jego twarzy, gdy wyobraził sobie Floreana pochylającego się nad treścią tegoż znaleziska - czy sto pierwszym sposobem było umieszczenie jej w glebie i przyspieszenie rozkładu magią? Myślę, że nikt poza tobą nie dałby rady przebywać w jej pobliżu zbyt długo, nawet gnomy - oznajmił właściwie całkiem na poważnie.
- Składam przysięgę - niemal - wieczystą, nie ma takiej możliwości, żebym się wycofał - nie musiał wiedzieć niczego, czego nie powinien, lecz chciał po prostu być w jego życiu. Choć trochę częściej niż ostatnio, co samo w sobie nie zawieszało zbyt wysoko poprzeczki oczekiwań. - Houdini już teraz będzie wiedział, jak cię znaleźć, spodziewaj się go w najbliższym czasie; a jeśli chodzi o mnie, to nie mam wprawdzie parapetu, ale Laverne na pewno sobie poradzi.
I choć magiczna wstęga nie splotła ich dłoni, to sama przysięga miała pozostać niezłamana.
Zobaczą się.
Już wrótce.
zt
gwiazdy były nisko jak gołębie
ludzie smutni nachylali twarz
i szukali gwiazd prawdziwych w głębi
z tym uśmiechem, który chyba znasz
Zapach niedawno bejcowanego drewna zakradł się między włókna powłóczystej, purpurowej sukienki, a choć wiatr usilnie próbował odegnać ode mnie aurę przygotowywanej na wrzesień szkoły, ubrania niechętnie poddawały się zabiegom zdesperowanego powietrza. Praca nad obiema salami, zarówno magiczną, jak i pozbawioną magicznej żyłki, biegła w półciemności przysłoniętych okien, gdy nie życzyłam sobie widzieć słońca, ani tym bardziej komety, złocistej, czerwonej kuli o absurdalnie długim ogonie przypominającym mi szyję Bellowej, która wychylała się zza okna, żeby zobaczyć kto dreptał chodnikiem w kierunku frontowych drzwi Ula, ilekroć odwiedzali mnie goście. Jeszcze tego brakowało, by jej wścibski, czerwony blask przeszkadzał mi w pracy - poza tym role dekoncentrujących czynników dawno temu zostały już obsadzone, każdego dnia do skutku dochodziły roszady. Raz brakowało jednego ze starych podręczników o przetartych okładkach, które zamierzałam poustawiać na półkach skręconej ostatnio szafy, innym razem magia zaklętych, poruszających się figurek płatała figla i przedmioty, które powinny poddawać się ledwie dostrzegalnym balansom, spadały z gromkim hukiem na podłogę, niemalże przyprawiając mnie o palpitacje serca. Nie brakowało też wkładu Orpheusa, którego czasem musiałam zabierać ze sobą, gdy nikt inny nie mógł się nim zająć; trzylatek z namaszczeniem wynajdywał słabe punkty każdego mebla i każdej pomocy dydaktycznej, podążał za niewidzialną dłonią prowadzącą go ku szeroko pojętej destrukcji i mojej migrenie, a za każdym razem, gdy coś spsocił, zanosił się wesołym, usatysfakcjonowanym śmiechem. W kogo on się wdał?
Dziś mój krnąbrny trzylatek został pod opieką dziadka, za co ze wstydem i wytchnieniem dziękowałam w duchu Merlinowi. Spacer z dziećmi mógłby być przyjemny, jednak zostawiliśmy to sobie na inną okazję, tym razem decydując się na samotną wędrówkę krajoznawczą po malowniczej, aczkolwiek raczej niewielkiej dolinie Godryka i to, co zamierzałam Argusowi tu pokazać, nie nadawało się raczej dla miękkich, niewinnych uszu naszych pociech. Musiał dowiedzieć się jak najprędzej o zbieraninie menelstwa i marginesu społecznego zagnieżdżonego w splamionych już kątach miasteczka, a ja nie wątpiłam, że odnajdę w Filchu wsparcie wojenne, którego potrzebowałam. Walka z Cattermole'm, Bell i resztą pomioteł była nigdy niekończącą się historią, bo zło nigdy nie śpi. Stawali w opozycji do sił światła pod patronatem samego Slytherina.
- Zdążyłeś już zepsuć coś w nowej pracy? - zagadnęłam Argusa uprzejmie, kiedy nadszedł do punktu naszego spotkania, książkowego zakątku, gdzie chwilę wcześniej wymieniłam jedną ze swoich książek na pozycję pozostawioną tu przez anonimowego sąsiada. Nowy kąsek trzymałam pod ręką, skóra ramion we wzniosłej metaforze uśmiechała się piegami do zawieszonego nad nami słońca, którym zdążyłam się zmęczyć. Nie bez powodu preferowałam jesień i zimę, gdy pogoda była możliwie najgorsza, uliczki najbardziej naszpikowane kałużami, a szaliki i swetry wracały do łask. - Jesteś gotowy odkryć mroczne sekrety naszej metropolii? Uprzedzam, to, co zobaczysz, może zmrozić ci krew w żyłach. Masz ostatnią szansę się wycofać, jeśli jesteś tchórzem - pochyliłam się do niego i rzuciłam z dramaturgią, przy czym zmrużone kocio oczy błysnęły w rozbawieniu.
Leta Evans
Zawód : nauczycielka historii magii w Dolinie Godryka, pomoc w pszczelej hodowli
Wiek : 24
Czystość krwi : Charłak
Stan cywilny : Wdowa
i know those eyes.
this man is dead.
this man is dead.
OPCM : 0
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 11+3
SPRAWNOŚĆ : 4+3
Genetyka : Charłak
Nieaktywni
Chaos pociągał za sznurki, z dnia na dzień pętając umysł coraz większym nieładem; chwila nieuwagi i gładkie nici spotykały się w kołtunie burzliwych wniosków, zaciskanym najdelikatniejszymi szarpnięciami w próbach wyodrębnienia pojedynczej ścieżki z zamotanej mapy myśli. Zaplecione wokół gardła były zbyt wątłe na stryczek, a jednak wżynały się bezduszną torturą w skórę, tnąc blade płótno i spłycając oddech, rwąc go na skrawki w nerwowym śnie podjudzonym czujnością, dalekim od upragnionego odpoczynku. Wypychał świadomość szczątkami bełkotliwych bodźców, podsuwał niewygodne wątki i nie kończył zdań, zamiast puenty wciskając następną zgryzotę o równie krótkim tchnieniu. Noce były ciężkie, lecz za dnia ich wspomnienie migotało irytująco w tle, rozpraszając i drażniąc, zaś uważność chwytała w locie zatrważającą ilość szczegółów, by w niespodziewanych momentach przypominać je bez żadnego powodu - oczywiście przerywając przy tym istotną myśl, plan przetrwania. Smętnie wisząca deska kuchennej okiennicy, obrażone dziecięce spojrzenie, dwa kubki parującej kawy na podniszczonym blacie w londyńskim mieszkaniu, zimne klawisze pod matczynymi palcami, martwe drzewo w drodze do pracy, donośne kocie mruczenie i te cholerne nuty, nachalnie wpadające pod palce w dzikich zrywach, motywy ścięte tuż przed punktem kulminacyjnym - melodie, których nie mógł zagrać dla uciszenia sztormu.
Napięcie poskramiało również ciało, okręcało się ciasno wokół obolałych mięśni - od samego przybycia wytrwale strudzonych porządkowaniem ruiny, z której może i ubywało dzięki temu gruzu, lecz w dalszym ciągu wysiłki nie czyniły Łupinki bezpieczną przystanią. Samo myślenie o najbliższych miesiącach - naprawach, odbudowach, zdobywaniu materiałów - budziło w Argusie wiele negatywnych emocji, mimo tego nie zamierzał odpuścić, gorączkowo trzymając się przekonania, że jest to punkt wyjściowy - zawsze mogło być gorzej. Bywało gorzej.
W naiwności liczył, że energiczny spacer będzie zdolny wymieść ostre drobinki, co rusz kłujące w pragnienie utrzymania kontroli nad myślami - nic z tego, zawierucha trwała w najlepsze, a najskuteczniejszym sposobem na porywiste huragany pozostawała - o zgrozo - muzyka, od której miał tu przymusowy odwyk. Wieczne pióro krążyło nerwowo między chudymi palcami, a gdy wreszcie dotarł na miejsce, oparł notacje o gablotkę, nanosząc na papier parę nut strzelistym pismem - tylko po to, by skreślić je równie szybko. Z perspektywy obserwatora mogło to przypominać trans, poryw natchnienia; szyfry nut zaczerniały pięciolinie w towarzystwie hasłowych notatek, jakby w biegu powstawało kolejne dzieło, jakby nie mógł rozstać się z dźwiękami na krok - po części tak właśnie było, melodie płynęły w nim nieustannie, lecz te aktualne stanowiły odbicie mentalnej wrzawy - pocięte, niepowiązane, bez początku i finału. Spisywał je, gdyż nie istniał inny sposób na wyrzucenie ich z umysłu. Kącik ust podniósł się w zaczepnym uśmiechu na pytanie sklecone znajomym głosem. Mugola?, przemknęło błyskawicznie przez myśl, gdy na paliczkach zatańczyło wspomnienie pięści rozbijanej o szczękę kolegi z pracy. Tego jej przecież nie powie, do pełni szczęścia brakowało tylko wywodów i moralizacji. Zjawiskowy siniak, kolorem przybliżony do sukienki rozmówczyni, wystawał malowniczo spod podwiniętego rękawa lnianej koszuli, ale o niczym nie świadczył. Żadnych zbrodni. Zero.
- Skąd, jestem czysty jak łza - uwił lakoniczne stwierdzenie, nie przejmując się zanadto rozbieżnością między mimiką a słowami, za to z przechyloną głową spisał jeszcze kilka nut na papierze, tym razem łaskawie unikając skreśleń, zanim zgarnął notatki i wzbudził nimi krótki powiew dla szybszego wyschnięcia atramentu, wzrokiem przeczesując tytuły umieszczone w skrzynce - miały dołączyć do zbitki niepotrzebnych informacji wraz z piegami rozsypanymi na szczupłych ramionach. Więcej bodźców, wspaniale.
Odwrócił się do Lety trochę ospale, z góry zerkając na pochyloną sylwetkę. Jak zwykle gotowa na intrygi, nawet w męczącym upale. Poza tym, że była kluczem do skarbca wiedzy o mieszkańcach tego wygwizdowa, liczył na to, że opowieści zaangażują uwagę na tyle, by oderwać ją od przeklętej plątaniny. Zmrużonym oczom odpowiedział nieznacznym pogłębieniem wichrzycielskiego uśmiechu, postępując krok w stronę kobiety i choć dzielił ich spory dystans, pozwolił pociągnąć się zainicjowanej dramaturgii. W przeciwieństwie do Evans pozostał całkowicie wyprostowany, unosząc lekko głowę na znak przyjęcia wyzwania, zaś wolną dłonią sięgnął ku zgrabnej szyi, bez skrępowania prowadząc opuszek po krótkiej ścieżce miękkiej skóry, od zgięcia do podbródka, mocno, wyczuwalnie ciągnąc go w górę. Z dumą było jej do twarzy.
- Nie zapomnij uwzględnić swoich mrocznych sekretów - odbił z rozedrganym rozbawieniem, cofając rękę, by puścić ją luźno wzdłuż ciała. Wyraźne zmęczenie rozjaśniało błękitne tęczówki, kładąc się pod nimi w kontrastowych cieniach, ale oderwał spojrzenie równie szybko, rozglądając się po okolicy, skąpanej w popołudniowym słońcu. - Tylko mnie nie zanudź, bo zdam się na Bellową - rzucił kąśliwym przerywnikiem, umiarkowanie zastanawiając się, jak głęboko sięgał ich konflikt. - Mam nadzieję, że ze szkołą idzie ci lepiej niż Pani Norris z aklimatyzacją, ona tu zdziczeje, przysięgam - wymamrotał niechętnie, zaczynając podejrzewać, że kometa mogła mieć na nią większy wpływ, niż początkowo zakładał. - Możesz mi przy okazji pokazać pianino, na którym mam grać, jeśli mam zdążyć do września - nie zakładał, że musi samodzielnie złożyć instrument, w dodatku z nieistniejących materiałów, bo kobiecie jakoś zapomniało się o tym, że do grania mógłby być przydatny - żył w błogiej nieświadomości, przeświadczeniu o istnieniu pianina w wiejskiej szkole, a to było mu potrzebne teraz. Póki jeszcze miał jakieś zmysły do stracenia.
Napięcie poskramiało również ciało, okręcało się ciasno wokół obolałych mięśni - od samego przybycia wytrwale strudzonych porządkowaniem ruiny, z której może i ubywało dzięki temu gruzu, lecz w dalszym ciągu wysiłki nie czyniły Łupinki bezpieczną przystanią. Samo myślenie o najbliższych miesiącach - naprawach, odbudowach, zdobywaniu materiałów - budziło w Argusie wiele negatywnych emocji, mimo tego nie zamierzał odpuścić, gorączkowo trzymając się przekonania, że jest to punkt wyjściowy - zawsze mogło być gorzej. Bywało gorzej.
W naiwności liczył, że energiczny spacer będzie zdolny wymieść ostre drobinki, co rusz kłujące w pragnienie utrzymania kontroli nad myślami - nic z tego, zawierucha trwała w najlepsze, a najskuteczniejszym sposobem na porywiste huragany pozostawała - o zgrozo - muzyka, od której miał tu przymusowy odwyk. Wieczne pióro krążyło nerwowo między chudymi palcami, a gdy wreszcie dotarł na miejsce, oparł notacje o gablotkę, nanosząc na papier parę nut strzelistym pismem - tylko po to, by skreślić je równie szybko. Z perspektywy obserwatora mogło to przypominać trans, poryw natchnienia; szyfry nut zaczerniały pięciolinie w towarzystwie hasłowych notatek, jakby w biegu powstawało kolejne dzieło, jakby nie mógł rozstać się z dźwiękami na krok - po części tak właśnie było, melodie płynęły w nim nieustannie, lecz te aktualne stanowiły odbicie mentalnej wrzawy - pocięte, niepowiązane, bez początku i finału. Spisywał je, gdyż nie istniał inny sposób na wyrzucenie ich z umysłu. Kącik ust podniósł się w zaczepnym uśmiechu na pytanie sklecone znajomym głosem. Mugola?, przemknęło błyskawicznie przez myśl, gdy na paliczkach zatańczyło wspomnienie pięści rozbijanej o szczękę kolegi z pracy. Tego jej przecież nie powie, do pełni szczęścia brakowało tylko wywodów i moralizacji. Zjawiskowy siniak, kolorem przybliżony do sukienki rozmówczyni, wystawał malowniczo spod podwiniętego rękawa lnianej koszuli, ale o niczym nie świadczył. Żadnych zbrodni. Zero.
- Skąd, jestem czysty jak łza - uwił lakoniczne stwierdzenie, nie przejmując się zanadto rozbieżnością między mimiką a słowami, za to z przechyloną głową spisał jeszcze kilka nut na papierze, tym razem łaskawie unikając skreśleń, zanim zgarnął notatki i wzbudził nimi krótki powiew dla szybszego wyschnięcia atramentu, wzrokiem przeczesując tytuły umieszczone w skrzynce - miały dołączyć do zbitki niepotrzebnych informacji wraz z piegami rozsypanymi na szczupłych ramionach. Więcej bodźców, wspaniale.
Odwrócił się do Lety trochę ospale, z góry zerkając na pochyloną sylwetkę. Jak zwykle gotowa na intrygi, nawet w męczącym upale. Poza tym, że była kluczem do skarbca wiedzy o mieszkańcach tego wygwizdowa, liczył na to, że opowieści zaangażują uwagę na tyle, by oderwać ją od przeklętej plątaniny. Zmrużonym oczom odpowiedział nieznacznym pogłębieniem wichrzycielskiego uśmiechu, postępując krok w stronę kobiety i choć dzielił ich spory dystans, pozwolił pociągnąć się zainicjowanej dramaturgii. W przeciwieństwie do Evans pozostał całkowicie wyprostowany, unosząc lekko głowę na znak przyjęcia wyzwania, zaś wolną dłonią sięgnął ku zgrabnej szyi, bez skrępowania prowadząc opuszek po krótkiej ścieżce miękkiej skóry, od zgięcia do podbródka, mocno, wyczuwalnie ciągnąc go w górę. Z dumą było jej do twarzy.
- Nie zapomnij uwzględnić swoich mrocznych sekretów - odbił z rozedrganym rozbawieniem, cofając rękę, by puścić ją luźno wzdłuż ciała. Wyraźne zmęczenie rozjaśniało błękitne tęczówki, kładąc się pod nimi w kontrastowych cieniach, ale oderwał spojrzenie równie szybko, rozglądając się po okolicy, skąpanej w popołudniowym słońcu. - Tylko mnie nie zanudź, bo zdam się na Bellową - rzucił kąśliwym przerywnikiem, umiarkowanie zastanawiając się, jak głęboko sięgał ich konflikt. - Mam nadzieję, że ze szkołą idzie ci lepiej niż Pani Norris z aklimatyzacją, ona tu zdziczeje, przysięgam - wymamrotał niechętnie, zaczynając podejrzewać, że kometa mogła mieć na nią większy wpływ, niż początkowo zakładał. - Możesz mi przy okazji pokazać pianino, na którym mam grać, jeśli mam zdążyć do września - nie zakładał, że musi samodzielnie złożyć instrument, w dodatku z nieistniejących materiałów, bo kobiecie jakoś zapomniało się o tym, że do grania mógłby być przydatny - żył w błogiej nieświadomości, przeświadczeniu o istnieniu pianina w wiejskiej szkole, a to było mu potrzebne teraz. Póki jeszcze miał jakieś zmysły do stracenia.
note by note
bruise by bruise
bruise by bruise
A moralizację i wywody z pewnością by otrzymał. Pierwsze ciosy powinien zachować na następny miesiąc, kiedy sąsiedzka brać zdąży się z nim oswoić, w uśpionej czujności gotowa przymknąć oko na awanturnicze zachowania nowego narybku. Strzelał sobie bombardą w kolano tym, że nie poprosił mnie o rady, jak postępować z mieszkańcami Doliny i kiedy pozwolić im dojrzeć prawdziwą gwałtowność rozbuchanego, kwaśnego charakteru, bo przecież z pewnością lepiej by na tym wyszedł. Nie dotarła do mnie jednak ani jedna pogłoska, żyłam w błogiej nieświadomości względem podbojów Argusa i opinii, na którą solennie zaczął już pracować. Zsunęłam więc spojrzenie na kajet i pióro, zastanawiając się, czy zanim mu przeszkodziłam, przygotowywał nową kompozycję. Może hymn na rozpoczęcie roku szkolnego w naszej szkole? W końcu zobowiązał się do podołania zadaniu i z pełną podejrzliwością poszukiwałam znaków mówiących o tym, że zaczął wreszcie się do niego przykładać. Nie mieliśmy czasu do stracenia, miesiące uciekały nam przez palce, a pracy wciąż pozostawało dużo. Uznałam w duchu, że zadam to pytanie w dogodniejszym momencie, kiedy Argus zdąży chociażby odetchnąć, nie podejrzewając nadchodzącego zagrożenia; na dłuższy moment zawiesiłam też wzrok na wystającym spod rękawa siniaku, ale ten mógł mieć swoje podłoże we wszystkim - w przeprowadzce do nowego miejsca, w pracach nad odbudową obumierającej Łupinki, w tym, że wreszcie się doigrał i pani Norris postanowiła go zdzielić.
- Nie pytałam czy się umyłeś - zacmokałam i pokręciłam głową z buńczuczną pobłażliwością. Stalówka jego pióra znów zachrobotała o papier, przyciągając mój wzrok niczym silny magnes i zdałam sobie sprawę, że po prostu nie wytrzymam. A tak próbowałam! Trudno, zacznę być przebiegła od jutra. - To na rozpoczęcie roku? - wskazałam skinieniem głowy na zeszyt poznaczony śladami nut pozbawionych brzmienia. Miał w sobie ten niesamowity rodzaj wyobraźni, w którym był w stanie wsłuchać się w ciąg nakreślonych znaków, a te miały dla niego znaczenie. Nikt mnie w to nie wtajemniczył, może zrobiłaby to matka, gdyby pozwolono jej dłużej mnie doglądać, ale bez jej wsparcia patrzyłam na pięciolinię jak na nitki, po których rozpierzchły się mrówki. Jeśli jednak miałam rację i jego muzyczne zapiski dotyczyły wrześniowego projektu, lepiej żeby traktował je delikatniej. To nie było pranie, które powinno powiewać pod okiem popołudniowego słońca, atramentowe nuty mogłyby się rozlać, rozmazać, zniszczyć we wszelki możliwy sposób, bo takie właśnie w tym życiu mieliśmy szczęście.
Wielokrotnie wydawało mi się, że potrafiłam odczytywać nadchodzące gesty, przewidywałam, w co mogłyby się rozwinąć, czym mnie zaskoczyć. Mimo to Argus pokazywał mi, że to zadufane przekonanie o własnej biegłości mogłam wcisnąć między zakurzone tomy bajek; jego dłonie były suche i chropowate, znające trudy pracy, w której innym tak często pomagała różdżka. Zmarszczyłam brwi, czując szlak wytyczany przez jego dłoń, bez pytania, bezprawnie i, ponownie, bez pytania. Co też sobie wyobrażał? Miałam teraz szczerą nadzieję, że rzeczywiście się umył; tam, gdzie skóra tarła lekko o skórę, poczułam dziwny, trudny do nazwania pomruk gorąca, utkany z powłóczystego gniewu. Chuda opuszka palca nacisnęła od spodu na mój podbródek, zmusiwszy mnie do zadarcia głowy, by zrównać się z nim oburzonym spojrzeniem.
- Och, nie martw się, moim jedynym mrocznym sekretem będzie to, w której części ogródka cię zakopię, a tego na pewno dowiesz się pierwszy. Zabieraj łapska - żachnęłam się dumnie i cofnęłam o pół kroku, zadarłszy brodę jeszcze wyżej, choć nie wydawało mi się to możliwe. Czasem przypominał mi Victora. Obaj narodzili się z talentem wyprowadzania mnie z równowagi, a choć Argus miał w tym niepomiernie mniejszą wprawę niż brat, z którym los złączył mnie na zgubne sposoby, nadrabiał braki determinacją i kreatywnością. Zapewne przypadliby sobie do gustu, jeśli jeszcze się nie znali, aczkolwiek z drugiej strony - gdzie mieliby tego dokonać? Jeśli Filch nie bywał na zapyziałych, zarzyganych i zakrwawionych uliczkach Śmiertelnego Nokturnu, jego szanse na złapanie Victora w jego naturalnym środowisku drastycznie malały. Kto by pomyślał, jak bezdennie pusta i gorzko zabawna okazałaby się prawda...
- Na przestrzeni kilku minut uleciało z ciebie całe poczucie dobrego smaku? - podchwyciłam wspomnienie znielubionej, a właściwie znienawidzonej sąsiadki, tej stetryczałej antagonistki Doliny Godryka, która po zmroku wyślizgiwała się ze swojego domu jak ślimaki i rozlewała po uliczkach miasteczka śluz trucizny. - Wciąż zostało dużo do zrobienia, ale powinniśmy ze wszystkim się wyrobić. W szafie na płaszcze zalęgły się mole, kilka ławek padło ofiarami ataku przypuszczonego przez korniki, a w czwartek nóżka od krzesła ułamała się pod ciężarem pana Cadwella i gruchnął o ziemię jak długi. Nabił sobie strasznego guza, bo uderzył głową o kant biurka - zrelacjonowałam z westchnieniem nasączonym niesmakiem, czując się tak, jakby przeznaczenie pod okiem krwistej komety poprzysięgło, że żaden etap przygotowywania budynku na nową porcję uczniów nie przebiegnie spokojnie. Zatrudniony w przychodni Filch może nawet natknął się na naszego nauczyciela arytmetyki; starszy mężczyzna najpierw zarzekał się, że nie doznał nawet draśnięcia, ale kiedy mocniej poddaliśmy to w wątpliwość, przyznał, że świat zataczał pląs przed jego oczyma i inny członek kadry natychmiast odeskrotował go do Leśnej Lecznicy. - Nie mów, że nie podoba się jej w tej nowoczesnej aglomeracji - mruknęłam z krzywym uśmiechem na wspomnienie kugucharzycy, tak temperamentnej, trudnej do zjednania i nieszafującej zaufaniem jak sam Argus - po czym jedna z moich brwi drgnęła ku górze, oskarżycielsko, z niedowierzaniem. Czy on żartował? W tak ważnej kwestii? - Jak to? To ty nie masz pianina? - zdumiałam się szczerze. I nie raczył mnie o tym wcześniej poinformować? - Jesteś pianistą bez pianina? - czy było na tym świecie coś bardziej irracjonalnego? Nie miałam pojęcia jak drogie i trudne do zdobycia były to instrumenty, świetnie żyło mi się dotychczas bez tej wiedzy, ale on... Jakim cudem nie przytachał tu swojego sprzętu z Londynu, Hogwartu, skądkolwiek, gdzie musiał wcześniej go trzymać? To nie mieściło mi się w głowie. - W takim razie na czym ty chcesz grać, na zębach? - odwróciłam kota ogonem i spiorunowałam go wzrokiem, podpierając ręce na biodrach, czując panoszącą się we mnie złość. Wytłumacz mi się natychmiast, Argusie.
- Nie pytałam czy się umyłeś - zacmokałam i pokręciłam głową z buńczuczną pobłażliwością. Stalówka jego pióra znów zachrobotała o papier, przyciągając mój wzrok niczym silny magnes i zdałam sobie sprawę, że po prostu nie wytrzymam. A tak próbowałam! Trudno, zacznę być przebiegła od jutra. - To na rozpoczęcie roku? - wskazałam skinieniem głowy na zeszyt poznaczony śladami nut pozbawionych brzmienia. Miał w sobie ten niesamowity rodzaj wyobraźni, w którym był w stanie wsłuchać się w ciąg nakreślonych znaków, a te miały dla niego znaczenie. Nikt mnie w to nie wtajemniczył, może zrobiłaby to matka, gdyby pozwolono jej dłużej mnie doglądać, ale bez jej wsparcia patrzyłam na pięciolinię jak na nitki, po których rozpierzchły się mrówki. Jeśli jednak miałam rację i jego muzyczne zapiski dotyczyły wrześniowego projektu, lepiej żeby traktował je delikatniej. To nie było pranie, które powinno powiewać pod okiem popołudniowego słońca, atramentowe nuty mogłyby się rozlać, rozmazać, zniszczyć we wszelki możliwy sposób, bo takie właśnie w tym życiu mieliśmy szczęście.
Wielokrotnie wydawało mi się, że potrafiłam odczytywać nadchodzące gesty, przewidywałam, w co mogłyby się rozwinąć, czym mnie zaskoczyć. Mimo to Argus pokazywał mi, że to zadufane przekonanie o własnej biegłości mogłam wcisnąć między zakurzone tomy bajek; jego dłonie były suche i chropowate, znające trudy pracy, w której innym tak często pomagała różdżka. Zmarszczyłam brwi, czując szlak wytyczany przez jego dłoń, bez pytania, bezprawnie i, ponownie, bez pytania. Co też sobie wyobrażał? Miałam teraz szczerą nadzieję, że rzeczywiście się umył; tam, gdzie skóra tarła lekko o skórę, poczułam dziwny, trudny do nazwania pomruk gorąca, utkany z powłóczystego gniewu. Chuda opuszka palca nacisnęła od spodu na mój podbródek, zmusiwszy mnie do zadarcia głowy, by zrównać się z nim oburzonym spojrzeniem.
- Och, nie martw się, moim jedynym mrocznym sekretem będzie to, w której części ogródka cię zakopię, a tego na pewno dowiesz się pierwszy. Zabieraj łapska - żachnęłam się dumnie i cofnęłam o pół kroku, zadarłszy brodę jeszcze wyżej, choć nie wydawało mi się to możliwe. Czasem przypominał mi Victora. Obaj narodzili się z talentem wyprowadzania mnie z równowagi, a choć Argus miał w tym niepomiernie mniejszą wprawę niż brat, z którym los złączył mnie na zgubne sposoby, nadrabiał braki determinacją i kreatywnością. Zapewne przypadliby sobie do gustu, jeśli jeszcze się nie znali, aczkolwiek z drugiej strony - gdzie mieliby tego dokonać? Jeśli Filch nie bywał na zapyziałych, zarzyganych i zakrwawionych uliczkach Śmiertelnego Nokturnu, jego szanse na złapanie Victora w jego naturalnym środowisku drastycznie malały. Kto by pomyślał, jak bezdennie pusta i gorzko zabawna okazałaby się prawda...
- Na przestrzeni kilku minut uleciało z ciebie całe poczucie dobrego smaku? - podchwyciłam wspomnienie znielubionej, a właściwie znienawidzonej sąsiadki, tej stetryczałej antagonistki Doliny Godryka, która po zmroku wyślizgiwała się ze swojego domu jak ślimaki i rozlewała po uliczkach miasteczka śluz trucizny. - Wciąż zostało dużo do zrobienia, ale powinniśmy ze wszystkim się wyrobić. W szafie na płaszcze zalęgły się mole, kilka ławek padło ofiarami ataku przypuszczonego przez korniki, a w czwartek nóżka od krzesła ułamała się pod ciężarem pana Cadwella i gruchnął o ziemię jak długi. Nabił sobie strasznego guza, bo uderzył głową o kant biurka - zrelacjonowałam z westchnieniem nasączonym niesmakiem, czując się tak, jakby przeznaczenie pod okiem krwistej komety poprzysięgło, że żaden etap przygotowywania budynku na nową porcję uczniów nie przebiegnie spokojnie. Zatrudniony w przychodni Filch może nawet natknął się na naszego nauczyciela arytmetyki; starszy mężczyzna najpierw zarzekał się, że nie doznał nawet draśnięcia, ale kiedy mocniej poddaliśmy to w wątpliwość, przyznał, że świat zataczał pląs przed jego oczyma i inny członek kadry natychmiast odeskrotował go do Leśnej Lecznicy. - Nie mów, że nie podoba się jej w tej nowoczesnej aglomeracji - mruknęłam z krzywym uśmiechem na wspomnienie kugucharzycy, tak temperamentnej, trudnej do zjednania i nieszafującej zaufaniem jak sam Argus - po czym jedna z moich brwi drgnęła ku górze, oskarżycielsko, z niedowierzaniem. Czy on żartował? W tak ważnej kwestii? - Jak to? To ty nie masz pianina? - zdumiałam się szczerze. I nie raczył mnie o tym wcześniej poinformować? - Jesteś pianistą bez pianina? - czy było na tym świecie coś bardziej irracjonalnego? Nie miałam pojęcia jak drogie i trudne do zdobycia były to instrumenty, świetnie żyło mi się dotychczas bez tej wiedzy, ale on... Jakim cudem nie przytachał tu swojego sprzętu z Londynu, Hogwartu, skądkolwiek, gdzie musiał wcześniej go trzymać? To nie mieściło mi się w głowie. - W takim razie na czym ty chcesz grać, na zębach? - odwróciłam kota ogonem i spiorunowałam go wzrokiem, podpierając ręce na biodrach, czując panoszącą się we mnie złość. Wytłumacz mi się natychmiast, Argusie.
Leta Evans
Zawód : nauczycielka historii magii w Dolinie Godryka, pomoc w pszczelej hodowli
Wiek : 24
Czystość krwi : Charłak
Stan cywilny : Wdowa
i know those eyes.
this man is dead.
this man is dead.
OPCM : 0
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 11+3
SPRAWNOŚĆ : 4+3
Genetyka : Charłak
Nieaktywni
Brew uniosła się wyżej na niewybredny komentarz, wplatający ledwie widoczną nić rozbawienia w zagmatwany splot ostatnich dni - nie na tyle mocną, by zareagował na pociągniętą zaczepkę; przemilczał ją, odpuszczając przekraczanie subtelnej linii zbyt niskiego poziomu, w który mogliby zabrnąć ciągnąc niepotrzebnie wątek czystości - poza tym Leta nosiła na ramionach pasażera na gapę, zaciekłą ciekawość. Nie daj Merlinie, wymsknie mu się słowo za dużo i już będzie suszyć łeb sprawniej niż lipcowe słońce, gotowa dorzucić swoje trzy knuty (opinię, ocenę i radę, gdyby zechciała je nazwać po swojemu) do zjawiskowego mętliku, jakby sam niewystarczająco rozpierdalał własne życie. Długo czekać nie musiał, bezpośrednie pytanie spłynęło z kobiecych ust, a kącik jego własnych aż zadrżał na trafność przypuszczenia - choć nadeszło znacznie szybciej niż się spodziewał, nawet nie musiał nic mówić. Przelotnie wplótł jej dociekliwe spojrzenie między nuty, na chwilę odwracając głowę w stronę Evans i wyczekujących tęczówek. Klękajcie narody, musiała wiedzieć - w błękicie czaiło się coś przenikliwego, wymagającego, zbliżała pytanie do roszczenia. Jakim cudem zmęczenie ogniskowało się na tak nieistotnych szczegółach, wyostrzając ich krawędzie? Po co?
- Może - rzucił leniwie, wzrokiem natychmiast wracając do zapisków wzbogacanych o kolejne szarpnięcia czerni. Więcej spontanicznych nut, lecz innych, z odrębnej historii, znów oderwane od głównego wątku - bo nie istniał, zagubiony w wielu zmiennych. Nie skupił się na wymijającym charakterze odpowiedzi, ton przychodził mu naturalnie, automatycznie, tak już miał; i choć w pełni świadomości chętnie zagrałby na strunach irytacji, drocząc się z Letą celowo, teraz nie próbował. Myślał o obiecanej kompozycji między wierszami, ale świat pędził tak mocno, że tym razem nie mógł za nim nadążyć, mimo upartych prób potykał się nieudolnie o kolejne kłody. Był wybity z rytmu i, do czego nie przyznawał się nawet przed sobą, cholernie zagubiony. Bez instrumentu pod palcami wątki układały się w czysty nonsens. Na szczęście jego proces twórczy stanowił odbicie Chaosu, więc prędzej czy później, nie wątpił, szlaki wytoczą się naturalnym trybem. Ten sam Chaos, z którego wywodziło się wszystko, iskrzył żywiołowo na rozedrganej postaci - w pędzie, nadmiarze bodźców i chorobliwej potrzebie przekraczania granic, subtelnych i grubo ciosanych. Nie mógł pozostawić Lety w szeregu wyjątków - a powinien, nieświadomy jej pochodzenia i niewygodnych koneksji, zbyt ciasno splatających się z przeszłością. Nie myślał wiele, zdawał się na otępione instynkty, licząc na to, że związanie bodźców w jednym punkcie ułatwi skupienie na jednym motywie - sąsiedzkiej intrydze. Inna sprawa, że trochę źle ten wątek wybrał, ale oto była, w całej okazałości - dumna i rozjuszona. Na to czekał. Dotyk był chwilowy, na tyle krótki, że zdołał urwać go nim dokończyła zdanie.
- Trzymam przy sobie - opowiedział zgodnie z prawdą, drgnięciem brwi i wyzywającym cieniem nikłego uśmiechu, nieimającego się sprytnych oczu. - W swoim ogrodzie? Rozkosznie, o tortury prędzej podejrzewałbym ciebie, ale skoro sama pragniesz ich zaznać, nie omieszkam nawiedzać cię regularnie z zaświatów - zapewnił z wyjątkowym spokojem, chociaż i tu przedzierały się okruchy napiętej ekspresji. Szybko by się nie znudził, mógł czerpać inspirację ze sztandarowego poltergeista - zasmakowałaby tej przyjemności poza Hogwartem, we własnym domu, co za wygoda!
- Skądże. Oceniam jeszcze, czy twoje nie spada poniżej rabat Bellowej - przyznał, rzucając jej wyzwanie - na początek niezbyt wygórowane, ale prawdopodobnie wjeżdżające na ambicje; po niespójnych połączeniach kolorów mógł się spodziewać, że znienawidzona przez Letę sąsiadka ma niewiele wspólnego z wyczuciem, ale samej Evans rzeczywiście nie znał na tyle, by oceniać jej gusta wedle własnych upodobań. Wolałby się nie rozczarować, ale kto wie?
- Cadwell, hm? - poświęcił zastanowieniu ułamki sekund, z trudem wydzierając z pamięci mętne wspomnienie z lecznicy - błękitna plama o mdląco słodkim zapachu na drewnianej podłodze. To po nim musiał sprzątać rozbitą fiolkę wywaru wzmacniającego, z nim też wymienił parę odmiennie uprzejmych zdań, zagadany przez mężczyznę przed budynkiem. - Szybko go pozbierali - dopiero teraz miał okazję przyjrzeć się uzdrowicielskiej pracy z bliska. Dyrygowali magią gładko, sprawnie, dokonując przełomów, o jakich mugolom mogło się śnić. A on, cóż, mógł tylko marzyć razem z nimi, z zachwytem i goryczą. - Podbierz sąsiadce lawendę, mole udławią się waszym konfliktem. I wsadź do tej szafy nową gazetę, nie lubią zapachu farby drukarskiej - zasugerował, zbyt dobrze znając trud walki z przeklętymi larwami. Za czasów Wenus udało mu się opracować sprytną mieszankę, którą parę dni później Leta mogła znaleźć na własnym parapecie z wdzięcznym dopiskiem na pohybel molom - lecznica nie miała co prawda na stanie wszystkich specyfików wykorzystywanych w magicznej restauracji, kryzys był bezwzględny, ale i tak nie było źle - tym sposobem powinna pozbyć się zażartych intruzów.
- Trudno powiedzieć, na pewno dobiera sobie coraz większe ofiary - na wspomnienie niedawnej szarży Pani Norris odpowiedział niechętnie; ostatni nieszczęśnik mierzył mniej więcej tyle, co on sam - spory wzrost, nawet w porównaniu do opasłych szczurów i zaskakująco dużych okazów ptactwa - a przecież z własnej niechęci Louisa mógłby postawić na równi z nimi. Na samą myśl uznał, że czas ruszać; tkwienie w miejscu rozsierdzało, bezruch przypominał o zmęczeniu, dlatego postąpił kilka kroków - tylko po to, by zatrzymać się na wybrzmiewający żart, wypowiedziany z tak autentycznym zdumieniem. Bo żartowała, prawda? Prawda?
- Zapomniałem do kieszeni schować, w drugich spodniach zostało - zaoferował jej podobnie lichy poziom farsy, zaakcentowany krótkim uśmiechem; prawie oniemiały, kryjąc własne zaskoczenie, bo jeszcze łudził się, że rzeczywiście się zgrywa, ale oskarżenie otulające zgrabne rysy nie wróżyło zbyt dobrze tejbeznadziei. Uniósł brwi, przeczesując palcami jasne włosy w geście odbijającym niedowierzanie. Kłamała słabo, nie droczyła się więc, lecz on mógł, jego nerwy i tak zostały już spisane na straty - kolejnym kamieniem prosto w ryj, fenomenalnie, bo miał za mało spraw na poturbowanym czerepie. - Zależy na czyich zębach - śmiało, pokaż, kto był pierwszy w kolejce do wybicia - na zębach wysokie dźwięki - bo będą piszczeć z bólu - niskie będziesz musiała stepować na irlandzką modłę - zacznij ćwiczyć - burknął, czując szum irytacji. - Leta, serio? Wyobrażasz sobie, jak drogie i niepor... - urwał, słysząc za sobą pospieszne kroki, jakieś damskie pantofelki na żwirze, dźwięk wdzierający się w szturm - ktoś zbliżał się w ich stronę, uporczywa czujność nawet w zmęczeniu nie pozwoliła Argusowi na zignorowanie tego faktu, dlatego odwrócił się, próbując przez ramię dostrzec, co dzieje się za jego plecami. Nawet dokończyć nie mógł, myśli poskładać!
| sytuacyjne meme + k3 na sąsiedzkie spotkanie:
1 - przemiła sąsiadka, niestety bardzo niezdarna, potyka się i wpada na Argusa
2 - też przemiła sąsiadka, nawet na ludzi nie wpada, szukała cię i przekazuje coś ważnego do rąk własnych
3 - fałszywa menda, nie lubicie się, ale musicie współpracować
- Może - rzucił leniwie, wzrokiem natychmiast wracając do zapisków wzbogacanych o kolejne szarpnięcia czerni. Więcej spontanicznych nut, lecz innych, z odrębnej historii, znów oderwane od głównego wątku - bo nie istniał, zagubiony w wielu zmiennych. Nie skupił się na wymijającym charakterze odpowiedzi, ton przychodził mu naturalnie, automatycznie, tak już miał; i choć w pełni świadomości chętnie zagrałby na strunach irytacji, drocząc się z Letą celowo, teraz nie próbował. Myślał o obiecanej kompozycji między wierszami, ale świat pędził tak mocno, że tym razem nie mógł za nim nadążyć, mimo upartych prób potykał się nieudolnie o kolejne kłody. Był wybity z rytmu i, do czego nie przyznawał się nawet przed sobą, cholernie zagubiony. Bez instrumentu pod palcami wątki układały się w czysty nonsens. Na szczęście jego proces twórczy stanowił odbicie Chaosu, więc prędzej czy później, nie wątpił, szlaki wytoczą się naturalnym trybem. Ten sam Chaos, z którego wywodziło się wszystko, iskrzył żywiołowo na rozedrganej postaci - w pędzie, nadmiarze bodźców i chorobliwej potrzebie przekraczania granic, subtelnych i grubo ciosanych. Nie mógł pozostawić Lety w szeregu wyjątków - a powinien, nieświadomy jej pochodzenia i niewygodnych koneksji, zbyt ciasno splatających się z przeszłością. Nie myślał wiele, zdawał się na otępione instynkty, licząc na to, że związanie bodźców w jednym punkcie ułatwi skupienie na jednym motywie - sąsiedzkiej intrydze. Inna sprawa, że trochę źle ten wątek wybrał, ale oto była, w całej okazałości - dumna i rozjuszona. Na to czekał. Dotyk był chwilowy, na tyle krótki, że zdołał urwać go nim dokończyła zdanie.
- Trzymam przy sobie - opowiedział zgodnie z prawdą, drgnięciem brwi i wyzywającym cieniem nikłego uśmiechu, nieimającego się sprytnych oczu. - W swoim ogrodzie? Rozkosznie, o tortury prędzej podejrzewałbym ciebie, ale skoro sama pragniesz ich zaznać, nie omieszkam nawiedzać cię regularnie z zaświatów - zapewnił z wyjątkowym spokojem, chociaż i tu przedzierały się okruchy napiętej ekspresji. Szybko by się nie znudził, mógł czerpać inspirację ze sztandarowego poltergeista - zasmakowałaby tej przyjemności poza Hogwartem, we własnym domu, co za wygoda!
- Skądże. Oceniam jeszcze, czy twoje nie spada poniżej rabat Bellowej - przyznał, rzucając jej wyzwanie - na początek niezbyt wygórowane, ale prawdopodobnie wjeżdżające na ambicje; po niespójnych połączeniach kolorów mógł się spodziewać, że znienawidzona przez Letę sąsiadka ma niewiele wspólnego z wyczuciem, ale samej Evans rzeczywiście nie znał na tyle, by oceniać jej gusta wedle własnych upodobań. Wolałby się nie rozczarować, ale kto wie?
- Cadwell, hm? - poświęcił zastanowieniu ułamki sekund, z trudem wydzierając z pamięci mętne wspomnienie z lecznicy - błękitna plama o mdląco słodkim zapachu na drewnianej podłodze. To po nim musiał sprzątać rozbitą fiolkę wywaru wzmacniającego, z nim też wymienił parę odmiennie uprzejmych zdań, zagadany przez mężczyznę przed budynkiem. - Szybko go pozbierali - dopiero teraz miał okazję przyjrzeć się uzdrowicielskiej pracy z bliska. Dyrygowali magią gładko, sprawnie, dokonując przełomów, o jakich mugolom mogło się śnić. A on, cóż, mógł tylko marzyć razem z nimi, z zachwytem i goryczą. - Podbierz sąsiadce lawendę, mole udławią się waszym konfliktem. I wsadź do tej szafy nową gazetę, nie lubią zapachu farby drukarskiej - zasugerował, zbyt dobrze znając trud walki z przeklętymi larwami. Za czasów Wenus udało mu się opracować sprytną mieszankę, którą parę dni później Leta mogła znaleźć na własnym parapecie z wdzięcznym dopiskiem na pohybel molom - lecznica nie miała co prawda na stanie wszystkich specyfików wykorzystywanych w magicznej restauracji, kryzys był bezwzględny, ale i tak nie było źle - tym sposobem powinna pozbyć się zażartych intruzów.
- Trudno powiedzieć, na pewno dobiera sobie coraz większe ofiary - na wspomnienie niedawnej szarży Pani Norris odpowiedział niechętnie; ostatni nieszczęśnik mierzył mniej więcej tyle, co on sam - spory wzrost, nawet w porównaniu do opasłych szczurów i zaskakująco dużych okazów ptactwa - a przecież z własnej niechęci Louisa mógłby postawić na równi z nimi. Na samą myśl uznał, że czas ruszać; tkwienie w miejscu rozsierdzało, bezruch przypominał o zmęczeniu, dlatego postąpił kilka kroków - tylko po to, by zatrzymać się na wybrzmiewający żart, wypowiedziany z tak autentycznym zdumieniem. Bo żartowała, prawda? Prawda?
- Zapomniałem do kieszeni schować, w drugich spodniach zostało - zaoferował jej podobnie lichy poziom farsy, zaakcentowany krótkim uśmiechem; prawie oniemiały, kryjąc własne zaskoczenie, bo jeszcze łudził się, że rzeczywiście się zgrywa, ale oskarżenie otulające zgrabne rysy nie wróżyło zbyt dobrze tej
| sytuacyjne meme + k3 na sąsiedzkie spotkanie:
1 - przemiła sąsiadka, niestety bardzo niezdarna, potyka się i wpada na Argusa
2 - też przemiła sąsiadka, nawet na ludzi nie wpada, szukała cię i przekazuje coś ważnego do rąk własnych
3 - fałszywa menda, nie lubicie się, ale musicie współpracować
note by note
bruise by bruise
bruise by bruise
The member 'Argus Filch' has done the following action : Rzut kością
'k3' : 2
'k3' : 2
Strona 3 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
Książkowy zakątek
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset :: Dolina Godryka