Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset :: Dolina Godryka
Książkowy zakątek
Strona 5 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Książkowy zakątek
Jest to miejsce dobrze znane wszystkim mieszkańcom Doliny Godryka. Znajduje się w samym centrum ukochanej mieściny Godryka Gryffindora. Na środku placu stoi mała skrzyneczka, która swoim kształtem przypomina domek. Przez przeszklone ściany domku można dojrzeć półki, na których jeśli masz szczęście znajdziesz książki przyniesione tu przez mieszkańców Doliny. Uczynni i przyjaźni czarodzieje chętnie dbają o gust czytelniczy swoich sąsiadów, a przede wszystkim nie lubią niczego marnować. Więc zamiast wyrzucać książki, które znasz już niemal na pamięć przynieś je tutaj. Ktoś na pewno chętnie po nie sięgnie i może choć na chwilę zapomni o panującym za oknem chaosie.
Było. Ta pewność, ten upór, to przekonanie drzemiące w brązowych oczach zmusza kąciki ust do mimowolnego drgnięcia, kiedy śmiech pęcznieje w gardle chcąc się wyrwać za wszelką cenę. Jakaś cyniczna nuta pragnie zaprotestować, dziecinnie wytknąć, że wcale nie, że niesprawiedliwość była zawsze i że nigdy idealnie nie będzie, szkolne niesnaski tego świadkiem. Jednak Gia jest pełna melodii, słodszych zagrywek niosących sobą aromat dobrze doprawionych sosów oraz suszonych ziół, szorstkich dłoni nonny i uniesionych brwi mammy, nostalgicznych oraz tęsknych brzmień. I łagodnieje. Tak po prostu. Nie ma o co się spierać, przeszłość jest jedynie przeszłością przecież, tak jak duchy nieobecnych są tylko echem, niczym więcej. A przynajmniej tak się jej wydaje, nim rzeczywistość uświadomi ją, że jest zgoła inaczej, wystarczy wyciągnięta różdżka i zaklęcie, które nie błyska zielenią. Postać przed nią również nie traci swoich cech, nie zmienia się w cieniste postacie, nie sięga po nią, by zniszczyć i rozszarpać, a jedynie trąca w nos przez własną nieuwagę. Zerwanie się na nogi jest instynktowne, walka z emocjami, jakie się w niej kotłują już taka nie jest. Zaskoczenie plącze się z chwilową złością, radość rośnie w niej jak winne pnącze wespół z bezradnością, całkowitym niezrozumieniem. Bo dlaczego teraz? Minęło tyle czasu, a dopiero na przestrzeni tego miesiąca spotyka twarze, które wysłała myślą daleko w podróż, gdzie nic złego dotknąć ich nie może. Co sprawiło, że los teraz stawia ich wszystkich na jej drodze? Nie wierzyła w przeznaczenie, a mimo to miała wrażenie, że jakieś ochłapy od niego otrzymuje w zamian za drobne życiowe uszczypliwości. Nawet teraz, ceną spotkania Cattermole wydawały się przykre sny i umysł, który nie może pojąć zbieżności zdarzeń, absolutnej przypadkowości jest gotowy uwierzyć, że po podobnym pechu otrzyma swoistą nagrodę. To głupie. Zawstydza się zaraz, a napięte ramiona opadają, palce tylko trochę rozcierają nasadę nosa, bo wciąż nieco rwie po spotkaniu z ręką Steffano. Tym razem go nie powstrzymuje, tego śmiechu, co zmusza do odrzucenia do tyłu głowy, bo to jakieś niedorzeczne. Ona duchem, on martwy, a przecież słońce świeci jasno, niebo błękitne jest jak nigdy i wszystko wydaje się takie żywe, takie normalne, chociaż normalności zakosztować nie mogli już dawno.
- Ja mówiłam jak duch? Ja? Słyszałeś siebie? - pyta, dłonią zasłaniając usta, bo z jakiegoś powodu wydawało się to niesamowicie zabawne. Ciemne węgielki oczu lśnią radością, w kącikach natomiast gromadzą się łzy czystego rozbawienia, które ociera zaraz, żeby nie wyjść na jakąś histeryczkę, czy coś podobnego. Poważnieje nieco zaraz, słysząc dalszą odpowiedź i wzdycha cichutko, ze zrezygnowaniem - Też miałam koszmar, może dlatego. Koszmary bardziej. Po tym jak wiesz - tutaj machając ręką wskazuje na niebo, jeszcze nie umie o tym mówić bez dreszczy, bez szaleńczo bijącego serca. Ale się nauczy, zawsze szybko łapała takie rzeczy, a nawet jeśli nie, to nauczy się udawać, że jest inaczej, była świetną aktorką - Jak się uspokoiło, to niedaleko...domu - tutaj już mówi ostrożniej, wóz nie był domem, ledwie dachem nad głową, jednak dobrze było mieć miejsce, do którego się przynależy. Nawet jeśli nie było dostępne przez najbliższy miesiąc przez cholernego Moona - Była łuna, odkąd ją zobaczyłam, nie potrafię spać bez koszmarów, więc może to zmęczenie...ale trochę beznadziejny z ciebie duch - uznaje, chyba chce coś dodać więcej, ale ręce lądują na jej ramionach i uśmiech na jej wargach przygasa, jakby ktoś w pomieszczeniu rozświetlonym świecami postanowił kilkanaście z nich zdmuchnąć za jednym razem. Byłem w restauracji. Ach. Żołądek ściska się boleśnie, jakby właśnie ją kopnął. Może pewnych rzeczy nie da się nauczyć, tak samo jak pewnych ran nie da się zaleczyć. Spuszcza głowę, mrugając szybko, bo nie będzie płakać. To dobry dzień. Chłopak żyje, jest tak samo niezdarny i nieporadny w słowach, to dobrze. Wszystko jest dobrze. Głęboki wdech, kurtyna unosi się podobnie jak Gianna prostuje się, ze smutnym uśmiechem, nie ma siły na więcej.
- Vito i ja nie mieliśmy po co - dla kogo - zostać w Londynie, musiałam jak najszybciej znaleźć pracę, żeby nas utrzymać - odwraca lekko wzrok, nie chce ciągnąć tematu, to widać. Rozmowa o rodzinie jest czasem zbyt trudna, zwłaszcza jeśli została jej tylko cząstka, z Cesare błąkającym się wśród upadających gwiazd - Och. Mieszkasz teraz tutaj? Byłam kilka razy, przejazdem więc - wzrusza ramionami, mogli się minąć, to nie tak, że zaglądała w każde drzwi i okna. Księżycowe Dzieci występowały, ona zbierała zamówienia, a potem odchodzili do kolejnego punktu na mapie - Szukam pokoju. Dla siebie i brata, na kilka nocy, żeby wynająć, zanim ruszymy do Devon, podobno tam aż tak nie zdzierają. Moją pracę ze względu na - zerka w niebo, nadal nie mówi o tym otwarcie - zawieszono na jakiś miesiąc, póki wszystko się w miarę nie uspokoi. Ale to tam, jest jak jest. Ale co z tobą? Czy u ciebie wszystko w porządku? Z rodzicami? - nie pyta o brata, trochę pamięta, że mieli dosyć napięte stosunki. Zresztą, trochę boi się pytań o swoich - Naprawdę dobrze cie widzieć ratto. Żywego, nie jako ducha - uściśla, a pogodny humor znowu dochodzi do głosu.
- Ja mówiłam jak duch? Ja? Słyszałeś siebie? - pyta, dłonią zasłaniając usta, bo z jakiegoś powodu wydawało się to niesamowicie zabawne. Ciemne węgielki oczu lśnią radością, w kącikach natomiast gromadzą się łzy czystego rozbawienia, które ociera zaraz, żeby nie wyjść na jakąś histeryczkę, czy coś podobnego. Poważnieje nieco zaraz, słysząc dalszą odpowiedź i wzdycha cichutko, ze zrezygnowaniem - Też miałam koszmar, może dlatego. Koszmary bardziej. Po tym jak wiesz - tutaj machając ręką wskazuje na niebo, jeszcze nie umie o tym mówić bez dreszczy, bez szaleńczo bijącego serca. Ale się nauczy, zawsze szybko łapała takie rzeczy, a nawet jeśli nie, to nauczy się udawać, że jest inaczej, była świetną aktorką - Jak się uspokoiło, to niedaleko...domu - tutaj już mówi ostrożniej, wóz nie był domem, ledwie dachem nad głową, jednak dobrze było mieć miejsce, do którego się przynależy. Nawet jeśli nie było dostępne przez najbliższy miesiąc przez cholernego Moona - Była łuna, odkąd ją zobaczyłam, nie potrafię spać bez koszmarów, więc może to zmęczenie...ale trochę beznadziejny z ciebie duch - uznaje, chyba chce coś dodać więcej, ale ręce lądują na jej ramionach i uśmiech na jej wargach przygasa, jakby ktoś w pomieszczeniu rozświetlonym świecami postanowił kilkanaście z nich zdmuchnąć za jednym razem. Byłem w restauracji. Ach. Żołądek ściska się boleśnie, jakby właśnie ją kopnął. Może pewnych rzeczy nie da się nauczyć, tak samo jak pewnych ran nie da się zaleczyć. Spuszcza głowę, mrugając szybko, bo nie będzie płakać. To dobry dzień. Chłopak żyje, jest tak samo niezdarny i nieporadny w słowach, to dobrze. Wszystko jest dobrze. Głęboki wdech, kurtyna unosi się podobnie jak Gianna prostuje się, ze smutnym uśmiechem, nie ma siły na więcej.
- Vito i ja nie mieliśmy po co - dla kogo - zostać w Londynie, musiałam jak najszybciej znaleźć pracę, żeby nas utrzymać - odwraca lekko wzrok, nie chce ciągnąć tematu, to widać. Rozmowa o rodzinie jest czasem zbyt trudna, zwłaszcza jeśli została jej tylko cząstka, z Cesare błąkającym się wśród upadających gwiazd - Och. Mieszkasz teraz tutaj? Byłam kilka razy, przejazdem więc - wzrusza ramionami, mogli się minąć, to nie tak, że zaglądała w każde drzwi i okna. Księżycowe Dzieci występowały, ona zbierała zamówienia, a potem odchodzili do kolejnego punktu na mapie - Szukam pokoju. Dla siebie i brata, na kilka nocy, żeby wynająć, zanim ruszymy do Devon, podobno tam aż tak nie zdzierają. Moją pracę ze względu na - zerka w niebo, nadal nie mówi o tym otwarcie - zawieszono na jakiś miesiąc, póki wszystko się w miarę nie uspokoi. Ale to tam, jest jak jest. Ale co z tobą? Czy u ciebie wszystko w porządku? Z rodzicami? - nie pyta o brata, trochę pamięta, że mieli dosyć napięte stosunki. Zresztą, trochę boi się pytań o swoich - Naprawdę dobrze cie widzieć ratto. Żywego, nie jako ducha - uściśla, a pogodny humor znowu dochodzi do głosu.
Złoty klucz na dłoni, to nie mój dom
Siwy włos na skroni - ucieknę stąd
Siwy włos na skroni - ucieknę stąd
Gia Moretti
Zawód : aktorka w wędrownej trupie teatralnej
Wiek : 22
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Nothing ever ends poetically.
It ends and we turn it into poetry. All that blood was never once beautiful.
It was just red.
It ends and we turn it into poetry. All that blood was never once beautiful.
It was just red.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Zawsze śmiała się tak dźwięcznie, całą sobą. Nie zakrywaj ust, Gia—chciałby poprosić, bo jej rozbawienie zdaje się odegnać na moment cienie i sny i łuny, bo przez moment jest tak, jak w Hogwarcie, w tej idyllicznej przeszłości, do której chciałby powrócić. Wtedy też mówił różne głupie rzeczy, a ona się śmiała. Łudził się, że Festiwal będzie powrotem do tamtych czasów; Bella dosłownie wróciła do niego w trakcie obchodów; ale teraźniejszość była zabarwiona goryczą. Jim się topił, przyjaciele zniknęli do Londynu, Finn zupełnie zniknął (czyżby miał szlaban od taty?), w oczach żony gościł smutek, a w jego sercu wątpliwości. A potem niebo dosłownie runęło im na głowy.
-Ja też tak brzmiałem? - udał zdziwienie i spróbował się roześmiać. Po raz pierwszy od kilku dni—szczerze. Choć zwykle bał się łez, te w jej oczach błyszczały jak radosne iskierki. Aż pożałował, gdy spoważniała. Może nie powinien wspominać o koszmarach, tak brutalnie wciągających ich do ponurej rzeczywistości? -Ja też. Cały czas, od tamtej nocy. - przyznał cicho. -Może dlatego brzmiałem głupio - głupio brzmi bezpieczniej niż jak duch, bo lęk pozostał gdzieś w jego sercu i będzie się bał położyć spać i śnić znowu i bardzo nie chce być duchem. Tyle życia zostało do przeżycia. -bo strasznie jestem niewyspany. - spróbował się roześmiać, ale wyszło jakoś nerwowo. Otworzył szerzej oczy, gdy wspomniała o łunie.
-Nad domem mojej sąsiadki też jest taka... łuna. Gdy zbyt długo na nią spoglądam, widać w niej dym i powidoki cieni. Widać ją nawet za zakrętem, dlatego ukryłem się tu, za drzewami! - wyjaśnił prędko. -Próbuję na nią nie patrzeć, ale... nie wiem, nie jestem w stanie. Przyciąga mnie. Mnie, ale nie moją żonę, bo mam żonę, wiesz? Na nią chyba to nie wpłynęło - a przynajmniej o tym nie rozmawiali -więc myślałem, że to tylko ja... że to mi coś prorokuje... - wymamrotał, ale czuł się raźniej. Było ich dwoje, czy los zapisał śmierć im obojgu? A może.. -...a może za bardzo się przejąłem? Może to tylko figiel wyobraźni i wzroku, okrutne przywidzenie? - zmusił się do bladego uśmiechu. Ostatnio nie potrafił być optymistą dla siebie, ale mógłby spróbować dla Gii. I dla Belli, która nie zasłużyła na wdowieństwo.
Cisza na myśl o Londynie staje się jeszcze cięższa niż przed chwilą.
-A... wasza rodzina? - spytał cicho, ostrożnie, ale wciąż na głos, bo był przecież Steffenem Cattermole i czasami nie wiedział, kiedy się zamknąć. Przynajmniej spojrzenie złagodniało na wieść, że Vito jest z nią, że z nim wszystko chyba w porządku. -Mieszkam tu, w domu rodziców. Oni... wyjechali - Anglia nie była dla mamy bezpieczna. -Do Devon? Tam będziecie teraz pracować? - zdziwił się, ale w sumie to ma sens, Plymouth nie ucierpiało aż tak poważnie jak choćby Dorset i przybrzeżne wioski. Zawahał się, przeczesał włosy palcami. Gdyby wciąż był kawalerem, gdyby meteoryty nie spadły, bez namysłu zaproponowałby nocleg u siebie—ale wypadało spytać najpierw Belli i nie chciał, by Gia i Vito nadal widzieli tą straszną łunę. -Pani Cartwright to staruszka, która potrzebuje czasem pomocy ze sprawunkami... szczególnie teraz. Zapiszę ci adres, to na przeciwległym krańcu Doliny, nie widać stamtąd tej... łuny niedaleko mojego domu. - zaproponował, obiecując sobie w duchu, że może zdąży dobiec do pani Cartwright (jako szczur wyprzedziłby chyba Gię, zwłaszcza jakby szła nieśpiesznie!) i wręczyć jej parę groszy za to, żeby dała zniżkę dziewczynie i chłopcu. -Ciebie też. Gdzie w Devon cię znajdę i... gdzie w ogóle cię znajdę?
-Ja też tak brzmiałem? - udał zdziwienie i spróbował się roześmiać. Po raz pierwszy od kilku dni—szczerze. Choć zwykle bał się łez, te w jej oczach błyszczały jak radosne iskierki. Aż pożałował, gdy spoważniała. Może nie powinien wspominać o koszmarach, tak brutalnie wciągających ich do ponurej rzeczywistości? -Ja też. Cały czas, od tamtej nocy. - przyznał cicho. -Może dlatego brzmiałem głupio - głupio brzmi bezpieczniej niż jak duch, bo lęk pozostał gdzieś w jego sercu i będzie się bał położyć spać i śnić znowu i bardzo nie chce być duchem. Tyle życia zostało do przeżycia. -bo strasznie jestem niewyspany. - spróbował się roześmiać, ale wyszło jakoś nerwowo. Otworzył szerzej oczy, gdy wspomniała o łunie.
-Nad domem mojej sąsiadki też jest taka... łuna. Gdy zbyt długo na nią spoglądam, widać w niej dym i powidoki cieni. Widać ją nawet za zakrętem, dlatego ukryłem się tu, za drzewami! - wyjaśnił prędko. -Próbuję na nią nie patrzeć, ale... nie wiem, nie jestem w stanie. Przyciąga mnie. Mnie, ale nie moją żonę, bo mam żonę, wiesz? Na nią chyba to nie wpłynęło - a przynajmniej o tym nie rozmawiali -więc myślałem, że to tylko ja... że to mi coś prorokuje... - wymamrotał, ale czuł się raźniej. Było ich dwoje, czy los zapisał śmierć im obojgu? A może.. -...a może za bardzo się przejąłem? Może to tylko figiel wyobraźni i wzroku, okrutne przywidzenie? - zmusił się do bladego uśmiechu. Ostatnio nie potrafił być optymistą dla siebie, ale mógłby spróbować dla Gii. I dla Belli, która nie zasłużyła na wdowieństwo.
Cisza na myśl o Londynie staje się jeszcze cięższa niż przed chwilą.
-A... wasza rodzina? - spytał cicho, ostrożnie, ale wciąż na głos, bo był przecież Steffenem Cattermole i czasami nie wiedział, kiedy się zamknąć. Przynajmniej spojrzenie złagodniało na wieść, że Vito jest z nią, że z nim wszystko chyba w porządku. -Mieszkam tu, w domu rodziców. Oni... wyjechali - Anglia nie była dla mamy bezpieczna. -Do Devon? Tam będziecie teraz pracować? - zdziwił się, ale w sumie to ma sens, Plymouth nie ucierpiało aż tak poważnie jak choćby Dorset i przybrzeżne wioski. Zawahał się, przeczesał włosy palcami. Gdyby wciąż był kawalerem, gdyby meteoryty nie spadły, bez namysłu zaproponowałby nocleg u siebie—ale wypadało spytać najpierw Belli i nie chciał, by Gia i Vito nadal widzieli tą straszną łunę. -Pani Cartwright to staruszka, która potrzebuje czasem pomocy ze sprawunkami... szczególnie teraz. Zapiszę ci adres, to na przeciwległym krańcu Doliny, nie widać stamtąd tej... łuny niedaleko mojego domu. - zaproponował, obiecując sobie w duchu, że może zdąży dobiec do pani Cartwright (jako szczur wyprzedziłby chyba Gię, zwłaszcza jakby szła nieśpiesznie!) i wręczyć jej parę groszy za to, żeby dała zniżkę dziewczynie i chłopcu. -Ciebie też. Gdzie w Devon cię znajdę i... gdzie w ogóle cię znajdę?
intellectual, journalist
little spy
little spy
Steffen Cattermole
Zawód : młodszy specjalista od klątw i zabezpieczeń w Gringottcie, po godzinach reporter dla "Czarownicy"
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
I like to go to places uninvited
OPCM : 30 +7
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 35 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 16
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
To jest takie nie fair. Myśl zabarwiona goryczą na moment mąci radość spotkania, rozsądek upomina się o swoje miejsce, kiedy serce szczęśliwie tańcuje w piersi ciesząc się zwyczajnie z tego, że są. Bo nie powinni tak być. Zmęczeni, przygnieceni codziennością. Najpiękniejsze lata, la dolce vita miało się przed nimi rozkładać jak czerwony dywan na wielkich premierach teatralnych, pokazując wszystko, co miały sobą do zaoferowania. Ale wojna zabrała wszystko, świat z kolei buntował się podobnej rzeczywistości i zadawał cios za ciosem, karząc za wybory wielkich panów na włościach. A teraz odbierał im dobry sen, coś, co powinno być tylko ich, marzenia kryjące się w podświadomości i kolorami zabarwiające wymęczony umysł. Jak podle, jak strasznie. Zaciska usta w wąską linię, kąciki nadal są uniesione, kiedy kiwa głową słuchając opowieści Steffano. Tak, łuna. Od niej wszystko się zaczęło, od zmrużonych oczu wypatrujących niebezpieczeństwa i cienistych sylwetek wijących się pod jej spojrzeniem. Chyba chce coś dodać od siebie, jakiś szczególik, może ponarzekać trochę, acz wargi rozchylają się w zdziwieniu, a brwi unoszą się wysoko.
- Mamma mia! Ożeniłeś się?! Ty? - odchyla się, lustrując chłopca wzrokiem uważnie, nim piśnie ucieszona, chwytając go za ręce - Moje najszczersze gratulacje! Och, jakże życzę ci wszystkiego, co najlepsze na waszej wspólnej drodze! Czy uroczystość była piękna? Ach, ach! Powinnam wysłać prezent! Oczywiście, że powinniście dostać prezent! Co sądzisz o porcelanowych szyszkach? To taka tradycja u nas, wiesz? Przynoszą pomyślność, szczęście oraz tupot małych stóp do domostwa! Bambini, nie jakieś skrzaty. Och Steffano! Co za piękna nowina! - mówi prędko, z czułością i może nieco lekkim niedowierzaniem. Obraz Cattermole sprzed lat zamazuje się, już nie jest tym niezręcznym szesnastolatkiem, który zamiast brać sprawy w swoje ręce, inicjatywę oddaje dziewczętom, a potem na randki zabiera dużo młodszych przyjaciół ze sobą. Teraz był mężem! Mężem! I dowodem, że nie wszystko stracone jest nawet podczas konfliktów. L'amore vincerà sempre. Jak pięknie! Jak dobrze! Poważnieje zaraz, entuzjazm opada tylko troszeczkę, bo przecież martwi się, troska, upadek nieba pozostawia ślady w każdym - Ratto - odzywa się łagodniej - Jeśli czymś się przejmujesz, to to nie jest nic, żadne przewidzenie, żadna błahostka. To po prostu jest. Ja też je widzę, te cienie i one też mnie dręczą. Nie Vito. Nie pozwoliłam mu patrzeć tam. Ale one miną, wiesz dlaczego? Bo jesteś dzielny, jesteś też odpowiedzialny, mi również odwagi nie brakuje. Strach zniknie, bo żadne cienie nie sprawią, że zapomnimy, że mamy dla kogo być. Ty masz żonę, ja mam brata. Po prostu czeka nas kilka cięższych nocy, ale co to dla nas? Musieliśmy przeżyć historię magii z Binnsem - oświadcza tak pewnie, tak żarliwie, że niemal sama w to wierzy i przez krótki, niewielki moment, odcinek czasu jest pewna, że wszystko się jakoś ułoży. Nie musi być przecież ładnie, nie musi być prosto i przyjemnie, ale się jakoś ułoży. Bo taka jest kolei rzeczy. Puszcza jego ręce, kiedy pyta się o rodzinę i czuje żal, że nie potrafi się na niego zezłościć za takie pytania, zalać się łzami, oskarżać każdego o wszelkie nieszczęścia oraz podłości. Nie jest to winą nikogo, poza Londyńską władzą. Ta strata, ten ból, ona zresztą też pytało, a Steffen ma prawo wiedzieć. On ich lubił przecież, a oni jego.
- Jestem już tylko ja i Vito - głos trochę drży, acz to nie wstyd, nie w tym wypadku. Nie mówi o Cesare, nie chce widzieć współczucia, fałszywych zapewnień, że pewnie przetrwał kometę, że nic mu się nie stało i jest gdzieś tam bezpieczny - Ciesze się, że udało im się wyjechać - mówi cicho, wzrok spuszczając na czubki czystych, ale wyraźnie znoszonych butów. Przygryza dolną wargę, walcząc nieco ze sobą, jednak już teraz wie, że nie przyzna się przed nim nigdy, gdzie leży główne źródło jej zarobku. Jeśli będzie miała taką szansę, to nie powie właściwie nikomu. Aktorstwo nie przynosiło chluby, może w wielkich teatrach, tych pięknych, zrzeszających tłumy przymykałoby się oko na złą renomę fachu, ale w przypadku Księżycowych Dzieci? Non, to jest wstyd, nie musi się nim dzielić - Tak. Krawiec podobno pracę znajdzie wszędzie, tłumacz też się zawsze przyda - wzrusza ramionami, nakładając na buzię pogodną maskę. Tym przecież też była, nie oszukiwała go, nie potrafiłaby teraz, bo tym całym duchowym fiasku. Ręce składa ze sobą jak do mugolskiej modlitwy, słysząc ofertę pomocy. Nie spodziewała się przecież niczego i paradoksalnie, gdyby jako kawaler zaproponowałby u siebie nocleg, tak odmówiłaby stanowczo chociaż delikatnie. Niezamężnej pannie nie wypada mieszkać u mężczyzny, a za rodzinę nikt by ich nie mógł wziąć. U młodego małżeństwa już prędzej, byłaby mniej narażona na ostracyzm, ale starsza pani w potrzebie? Och, idealnie! Mogłaby się jej odwdzięczyć, nie lubiła długów, Cattermole z kolei otrzyma w podzięce propozycję uszycia, czy zaszycia czegoś, o ile jego wybranka serca ma nie po drodze z nitką i igłą.
- Och, naprawdę? Dziękuję! Jednak dobry z ciebie duch, a jeszcze lepszy żywy człek Steffano - śmieje się raz jeszcze, chociaż śmiech cichnie zaraz. Jak ją znajdzie? Och, hmm. To ciężki temat, trudny wręcz - Słyszałam, że w Plymouth jest Menażeria Woolmanów, a potem zobaczymy. Dam ci znać, Felice zawsze odnajdzie do nas drogę - odpowiada wymijająco, dodając zaraz, że Felice to jej gołąb pocztowy i jest absolutnie cudowny, dzielny i wytrzymalszy niż nie jedna sowa. Już mają się żegnać po dokładnym wytłumaczeniu do Pani Cartwright, jednak nawoływanie jej brata skutecznie odwraca uwagę od chłopaka.
- Gia! Gia! Sprzedają obok małe paszteciki, po niższej cenie, bo z wczoraj, mogę? Splendidamente per favore - zarumieniona od wysiłku twarz Vito jest wyszczerzona w uśmiechu, jakby wydarzenia sprzed kilku dni nie dotknęły go aż tak bardzo. Zatrzymuje się zaraz przed nią nieco skonsternowany - Gia, czemu mówisz do siebie?...Czujesz się dobrze? - chłopiec ściszonym głosem przechodzi płynnie na dialekt sycylijski, patrząc na nią powątpiewająco. Moretti z kolei przekręca głowę w zdziwieniu, nie rozumiejąc zupełnie co lwiątko ma na myśli.
- Jak do siebie stupido, rozmawiam przecież ze Steffano, który - tutaj odwraca się, chcąc przeprosić za zachowanie dziecka, ale Steffena już nie ma. Przysięga, że w oddali mignęło jej szczurze ciałko, lecz w okolicy nie było nikogo poza nią - Ej, nie patrz tak na mnie. Był tutaj, Steffano Cattermole. Vito! - aż stopą tupie, bo brat ewidentnie jej nie wierzy.
- Już, już, ze zmęczenia nawet kolegów można sobie wymyślać. Ale nie mów o tym głośno nikomu, bo nigdy nie znajdziesz męża - klepie ją pocieszająco po wierzchu dłoni - To co? Pasztecik?
Gia burczy coś pod nosem nieprzychylnego, gryząc się w język żeby przypadkiem nie przeklnęła, kiedy pakuje gitarę do futerału, a kufer z ich całym dobytkiem pomniejsza różdżką. Po wytargowaniu pasztecika, idą prosto we wskazane miejsce, gdzie ku ogólnemu zdziwieniu jest już tam Steffen. I Gia nie pyta, jakim cudem znalazł sie u staruszki tak szybko, zamiast tego pokazuje język Vito, bo ha! Nic sobie nie ubzdurała!
| zt x2
- Mamma mia! Ożeniłeś się?! Ty? - odchyla się, lustrując chłopca wzrokiem uważnie, nim piśnie ucieszona, chwytając go za ręce - Moje najszczersze gratulacje! Och, jakże życzę ci wszystkiego, co najlepsze na waszej wspólnej drodze! Czy uroczystość była piękna? Ach, ach! Powinnam wysłać prezent! Oczywiście, że powinniście dostać prezent! Co sądzisz o porcelanowych szyszkach? To taka tradycja u nas, wiesz? Przynoszą pomyślność, szczęście oraz tupot małych stóp do domostwa! Bambini, nie jakieś skrzaty. Och Steffano! Co za piękna nowina! - mówi prędko, z czułością i może nieco lekkim niedowierzaniem. Obraz Cattermole sprzed lat zamazuje się, już nie jest tym niezręcznym szesnastolatkiem, który zamiast brać sprawy w swoje ręce, inicjatywę oddaje dziewczętom, a potem na randki zabiera dużo młodszych przyjaciół ze sobą. Teraz był mężem! Mężem! I dowodem, że nie wszystko stracone jest nawet podczas konfliktów. L'amore vincerà sempre. Jak pięknie! Jak dobrze! Poważnieje zaraz, entuzjazm opada tylko troszeczkę, bo przecież martwi się, troska, upadek nieba pozostawia ślady w każdym - Ratto - odzywa się łagodniej - Jeśli czymś się przejmujesz, to to nie jest nic, żadne przewidzenie, żadna błahostka. To po prostu jest. Ja też je widzę, te cienie i one też mnie dręczą. Nie Vito. Nie pozwoliłam mu patrzeć tam. Ale one miną, wiesz dlaczego? Bo jesteś dzielny, jesteś też odpowiedzialny, mi również odwagi nie brakuje. Strach zniknie, bo żadne cienie nie sprawią, że zapomnimy, że mamy dla kogo być. Ty masz żonę, ja mam brata. Po prostu czeka nas kilka cięższych nocy, ale co to dla nas? Musieliśmy przeżyć historię magii z Binnsem - oświadcza tak pewnie, tak żarliwie, że niemal sama w to wierzy i przez krótki, niewielki moment, odcinek czasu jest pewna, że wszystko się jakoś ułoży. Nie musi być przecież ładnie, nie musi być prosto i przyjemnie, ale się jakoś ułoży. Bo taka jest kolei rzeczy. Puszcza jego ręce, kiedy pyta się o rodzinę i czuje żal, że nie potrafi się na niego zezłościć za takie pytania, zalać się łzami, oskarżać każdego o wszelkie nieszczęścia oraz podłości. Nie jest to winą nikogo, poza Londyńską władzą. Ta strata, ten ból, ona zresztą też pytało, a Steffen ma prawo wiedzieć. On ich lubił przecież, a oni jego.
- Jestem już tylko ja i Vito - głos trochę drży, acz to nie wstyd, nie w tym wypadku. Nie mówi o Cesare, nie chce widzieć współczucia, fałszywych zapewnień, że pewnie przetrwał kometę, że nic mu się nie stało i jest gdzieś tam bezpieczny - Ciesze się, że udało im się wyjechać - mówi cicho, wzrok spuszczając na czubki czystych, ale wyraźnie znoszonych butów. Przygryza dolną wargę, walcząc nieco ze sobą, jednak już teraz wie, że nie przyzna się przed nim nigdy, gdzie leży główne źródło jej zarobku. Jeśli będzie miała taką szansę, to nie powie właściwie nikomu. Aktorstwo nie przynosiło chluby, może w wielkich teatrach, tych pięknych, zrzeszających tłumy przymykałoby się oko na złą renomę fachu, ale w przypadku Księżycowych Dzieci? Non, to jest wstyd, nie musi się nim dzielić - Tak. Krawiec podobno pracę znajdzie wszędzie, tłumacz też się zawsze przyda - wzrusza ramionami, nakładając na buzię pogodną maskę. Tym przecież też była, nie oszukiwała go, nie potrafiłaby teraz, bo tym całym duchowym fiasku. Ręce składa ze sobą jak do mugolskiej modlitwy, słysząc ofertę pomocy. Nie spodziewała się przecież niczego i paradoksalnie, gdyby jako kawaler zaproponowałby u siebie nocleg, tak odmówiłaby stanowczo chociaż delikatnie. Niezamężnej pannie nie wypada mieszkać u mężczyzny, a za rodzinę nikt by ich nie mógł wziąć. U młodego małżeństwa już prędzej, byłaby mniej narażona na ostracyzm, ale starsza pani w potrzebie? Och, idealnie! Mogłaby się jej odwdzięczyć, nie lubiła długów, Cattermole z kolei otrzyma w podzięce propozycję uszycia, czy zaszycia czegoś, o ile jego wybranka serca ma nie po drodze z nitką i igłą.
- Och, naprawdę? Dziękuję! Jednak dobry z ciebie duch, a jeszcze lepszy żywy człek Steffano - śmieje się raz jeszcze, chociaż śmiech cichnie zaraz. Jak ją znajdzie? Och, hmm. To ciężki temat, trudny wręcz - Słyszałam, że w Plymouth jest Menażeria Woolmanów, a potem zobaczymy. Dam ci znać, Felice zawsze odnajdzie do nas drogę - odpowiada wymijająco, dodając zaraz, że Felice to jej gołąb pocztowy i jest absolutnie cudowny, dzielny i wytrzymalszy niż nie jedna sowa. Już mają się żegnać po dokładnym wytłumaczeniu do Pani Cartwright, jednak nawoływanie jej brata skutecznie odwraca uwagę od chłopaka.
- Gia! Gia! Sprzedają obok małe paszteciki, po niższej cenie, bo z wczoraj, mogę? Splendidamente per favore - zarumieniona od wysiłku twarz Vito jest wyszczerzona w uśmiechu, jakby wydarzenia sprzed kilku dni nie dotknęły go aż tak bardzo. Zatrzymuje się zaraz przed nią nieco skonsternowany - Gia, czemu mówisz do siebie?...Czujesz się dobrze? - chłopiec ściszonym głosem przechodzi płynnie na dialekt sycylijski, patrząc na nią powątpiewająco. Moretti z kolei przekręca głowę w zdziwieniu, nie rozumiejąc zupełnie co lwiątko ma na myśli.
- Jak do siebie stupido, rozmawiam przecież ze Steffano, który - tutaj odwraca się, chcąc przeprosić za zachowanie dziecka, ale Steffena już nie ma. Przysięga, że w oddali mignęło jej szczurze ciałko, lecz w okolicy nie było nikogo poza nią - Ej, nie patrz tak na mnie. Był tutaj, Steffano Cattermole. Vito! - aż stopą tupie, bo brat ewidentnie jej nie wierzy.
- Już, już, ze zmęczenia nawet kolegów można sobie wymyślać. Ale nie mów o tym głośno nikomu, bo nigdy nie znajdziesz męża - klepie ją pocieszająco po wierzchu dłoni - To co? Pasztecik?
Gia burczy coś pod nosem nieprzychylnego, gryząc się w język żeby przypadkiem nie przeklnęła, kiedy pakuje gitarę do futerału, a kufer z ich całym dobytkiem pomniejsza różdżką. Po wytargowaniu pasztecika, idą prosto we wskazane miejsce, gdzie ku ogólnemu zdziwieniu jest już tam Steffen. I Gia nie pyta, jakim cudem znalazł sie u staruszki tak szybko, zamiast tego pokazuje język Vito, bo ha! Nic sobie nie ubzdurała!
| zt x2
Złoty klucz na dłoni, to nie mój dom
Siwy włos na skroni - ucieknę stąd
Siwy włos na skroni - ucieknę stąd
Gia Moretti
Zawód : aktorka w wędrownej trupie teatralnej
Wiek : 22
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Nothing ever ends poetically.
It ends and we turn it into poetry. All that blood was never once beautiful.
It was just red.
It ends and we turn it into poetry. All that blood was never once beautiful.
It was just red.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Strona 5 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
Książkowy zakątek
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset :: Dolina Godryka