Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset :: Dolina Godryka
Książkowy zakątek
Strona 4 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Książkowy zakątek
Jest to miejsce dobrze znane wszystkim mieszkańcom Doliny Godryka. Znajduje się w samym centrum ukochanej mieściny Godryka Gryffindora. Na środku placu stoi mała skrzyneczka, która swoim kształtem przypomina domek. Przez przeszklone ściany domku można dojrzeć półki, na których jeśli masz szczęście znajdziesz książki przyniesione tu przez mieszkańców Doliny. Uczynni i przyjaźni czarodzieje chętnie dbają o gust czytelniczy swoich sąsiadów, a przede wszystkim nie lubią niczego marnować. Więc zamiast wyrzucać książki, które znasz już niemal na pamięć przynieś je tutaj. Ktoś na pewno chętnie po nie sięgnie i może choć na chwilę zapomni o panującym za oknem chaosie.
W moich oczach zalęgł się migot zadowolenia. Czym innym było słuchać zapewnień o postępach pracy, a czymś zupełnie innym widzieć ich owoce na własne oczy, spisane mrówkami atramentowych nut tworzących na pięciolinii niezrozumiałe dla mnie kombinacje, które do niego przemawiały gamą dźwięków i ich mistycznych splotów. Krzywy uśmiech nabrał odrobinę bezwolnego odcienia ciepła, nim nad nim zapanowałam, przywracając mu prześmiewczy, ostrawy ton, tak charakterystycznie wpisany w moją mimikę, jakbym wychynęła z nim z matczynego łona. Doskonale, niech pracuje, niech tworzy, niech wzbija się na kreatywne wyżyny, by dopełnić obrazka nadchodzącego wielkimi krokami początku roku szkolnego. Nieprzepadający za dziećmi Argus, który liczył, że wyzwoli się z edukacyjnego światka, wkroczył do niego ponownie, w bardziej jedynie kameralnym wydaniu, wiejskim i spokojniejszym, przeznaczonym dla okolicznych dzieci, którym odmówiono prawa do równej nauki.
- Musiałeś przegapić lekcję o istnieniu kadzideł odpędzających duchy, mój drogi - wyłuszczyłam ze złośliwą satysfakcją, odbijając kafel przekomarzania do jego bramki. Wprawdzie o tej dziedzinie magii nie wiedziałam zbyt wiele, interesowałam się nią wyłącznie wtedy, gdy w najczarniejszych głębinach depresji poszukiwałam rozwiązania na przywołanie duchów z nadzieją, że na własną rękę doprowadzę do objawienia Jaspera, ubranego w półtransparentne, lunarne szaty śmierci. Zamiast tego dowiedziałam się jedynie, że wizytom niechcianych duchów można było zapobiec, a w przypadku ducha tak upartego i zajadłego jak Argus, z pewnością skorzystałabym z wszelkiej możliwości jego odpędzenia. Nie przeszkadzałoby mi gdyby wałęsał się po ogrodzie, ale do domu nie miałby wstępu. Bezwiednie rozmasowałam miejsce znaczone ciepłem jego dotyku, krótkiego, błyskawicznego, zupełnie jakbym chciała zetrzeć z siebie niewidoczne gołym okiem ślady odbić męskich opuszków; wydawało mi się, że wciąż czułam rozchodzące się pod skórą ciepłe iskierki, które wcale mi się nie podobały. Przewróciłam też oczyma, nie zniżając się nawet do komentarza na temat gustu, w który śmiał wątpić, nie wiedział jeszcze, że na tle wiejskiej społeczności szczyciłam się wypolerowanym smakiem i świetnie oceniałam ludzkie charaktery, wręcz bezbłędnie. Miał szczęście, że wzięłam go pod swoje skrzydło, mieliśmy sporo do omówienia.
- Niemal mnie zadziwiasz - odpowiedziałam za to na udzielone przez Argusa wskazówki, pozornie prześmiewczo, lecz tak naprawdę każdą z nich zanotowałam w pamięci. - Lawenda już zagościła w ich tymczasowym królestwie, ale o gazecie pierwsze słyszę. To naprawdę działa? - spytałam z zaintrygowaniem, mrużąc lekko oczy. W Ulu często pojawiały się nowe wydania Proroka i Walczącego Maga, których treści porównywałam, zapoznając się z aktualną sceną polityczną prowadzoną przez podziemne Ministerstwo Magii, oraz propagandą londyńskiego Ministerstwa, z pasją zakłamującego rzeczywistość. - Może włożę tam Czarownicę. Padną z zażenowania już po pierwszym artykule - stwierdziłam szyderczo i wzruszyłam ramionami. Nie bez powodu Cattermole przepadał z tym dennym piśmidłem, pasowało do niego i miałkich zainteresowań, które skrywał pod kopułą opustoszałej czaszki. Często słyszałam jego trajkotanie z moją przeklętą sąsiadką, Argus też prędzej czy później zapozna się z treścią ich niewyszukanych dysput, z tym, jak rozpływali się nad modą i z zaangażowaniem komentowali plotki prezentowane w szmatławcu, którym zaczytywały się gospodynie domowe z całych Wysp. - A cóż to upolowała? - zainteresowałam się ostatnimi podbojami pani Norris i spojrzałam na niego z nieznacznie uniesionymi ku górze brwiami, zachęcającymi do podzielenia się sekretami kugucharzycy.
W porównaniu do Filcha, na pewno byłaby zdolna zdobyć pianino.
- Ciebie to bawi? - syknęłam z niedowierzaniem, niemal wchodząc mu w słowo. - Na Merlina, Argusie. Miała być piosenka na pianinie, ale nie mamy pianina. Dlaczego mnie o tym nie uprzedziłeś? Zdajesz sobie sprawę, że musisz teraz zdobyć skądś pianino? - zaakcentowałam mocno, zupełnie jakby kwestia instrumentu od początku spoczywała na jego ramionach i było to sprawą absolutnie oczywistą, szczegółem, który zaniedbał, grożąc zaprzepaszczeniem naszego wspólnego przedsięwzięcia. Oparłam dłonie na biodrach, wyzywająco pochylając się w jego kierunku; z boku musiałoby to wyglądać komicznie, byłam od niego niższa, znacznie drobniejsza, jednak wcale mi to nie przeszkadzało, kiedy piorunowałam go wzrokiem spod wachlarza ciemnych rzęs. Wtem gdzieś z boku dobiegło nas szuranie butów sąsiadki, starszej kobiety o papierowej, nieco pomarszczonej wiekiem skórze, z serdecznym uśmiechem wyrysowanym na linii ust, wyraźnie nieświadomej kłopotu, w jakim się znaleźliśmy.
- Leta! Leta, jak dobrze, że cię złapałam, złotko - zaświergotała z sympatią, wymachując pakunkiem, w którym znajdowała się przygotowana na festiwal sukienka w czerwone maki. Doświadczona krawiecko sąsiadka podjęła się skrócenia rękawów i najwyraźniej właśnie zmierzała do Ula, żeby dostarczyć mi gotową kreację. - Proszę cię, kochana, wszystko gotowe, tak jak rozmawiałyśmy. Dziurę jeszcze znalazłam z tyłu przy rąbku, to też zaszyłam, i zwęziłam ją jak chciałaś. Przymierz w domu, a gdyby coś było nie tak, to poprawię. Och, a pan? Czyżby nowy narybek? Jakże mi miło! Arabella McGonagall. Gdyby coś panu było trzeba, nogawki skrócić, coś zacerować, koszulę uszyć, proszę o mnie pamiętać - szczebiotała staruszka, której trajkotanie dziwnie nigdy nie doprowadzało mnie do szału. Obdarzyła Filcha promiennym uśmiechem, splotła ze sobą dłonie i dodała, - Ale nie będę wam przeszkadzać, kochani, korzystajcie z pięknej pogody. Widzimy się na wieczornym spotkaniu - zwróciła się do mnie, mając na myśli nadchodzące zebranie koła gospodyń z Doliny Godryka.
- Bardzo ci dziękuję, Arabello, sukienka na pewno będzie piękna. Do zobaczenia - zdążyłam powiedzieć, kiedy wreszcie dopuściła mnie do głosu, i pomachałam jej lekko pakunkiem z sukienką, kiedy już oddalała się w kierunku małego wiejskiego sklepiku. Kobieta wulkan, nie do okiełznania, obdarzona babcinym ciepłem. Wypuściłam z płuc powietrze ze świstem i spojrzałam na Argusa, ciekawa jego reakcji, spodziewając się zobaczyć tam czysty terror. - Jest nieszkodliwa i bardzo życzliwa. Mieszka jednak w dość niebezpiecznym miejscu - obwieściłam poważnie i ściszyłam głos, wędrując z Argusem wzdłuż uliczek. - Niedaleko domu, w którym zalęgło się zepsucie. Nieopodal lasu mieszka niejaki Steffen Cattermole. Niby przyjazny, niewinny z twarzy, uśmiechnięty, zagaduje, wydaje się nieszkodliwy, ale to degenerat. Niedawno się ożenił. Miał żonę śliczną jak z obrazka, ale podobno nie podobało mu się, że inni wodzili za nią wzrokiem. Pewnego dnia dziewczyna zniknęła bez śladu - szeptałam z emfazą, nie strojąc sobie żartów. Od dawna zastanawiałam się jak wykurzyć Cattermole'a z Doliny, mogłam jedynie ostrzegać przed nim sąsiadów. - Kopał w ogrodzie doły. Sąsiedzi mówią, że wyjechała gdzieś za granicę, ale ja myślę, że ją tam pogrzebał i tylko udaje, że nie wie co się z nią stało. Na dodatek odwiedzają go podejrzani ludzie, typy spod ciemnej gwiazdy. Cyganie - pokręciłam głową ze skrajnym oburzeniem. - Sprowadził ich do miasteczka i teraz razem się tu panoszą. Uważaj na nich. A na Cattermole'a uważaj szczególnie. To niebezpieczny człowiek - skrzywiłam się, obrzydzona i rozemocjonowana. - Pewnie nie zdziwi cię fakt, że dogaduje się z Bellową. Piją sobie z dzióbków i knują - a to nigdy nie było zapowiedzią pomyślności. Ujęłam pod rękę sukienkę opakowaną brązowym papierem i założyłam za uszy kosmyki kasztanowych włosów, odsłaniając rumieńce zaplątane pośród piegów obsypujących policzki. - Morderca i stara histeryczka, tak właśnie się dobrali. Może pomogła mu wszystko zatuszować, kto wie? Byłaby do tego zdolna. I zapewne plotkują na potęgę - westchnęłam, my przecież nie plotkowaliśmy, to co innego.
- Musiałeś przegapić lekcję o istnieniu kadzideł odpędzających duchy, mój drogi - wyłuszczyłam ze złośliwą satysfakcją, odbijając kafel przekomarzania do jego bramki. Wprawdzie o tej dziedzinie magii nie wiedziałam zbyt wiele, interesowałam się nią wyłącznie wtedy, gdy w najczarniejszych głębinach depresji poszukiwałam rozwiązania na przywołanie duchów z nadzieją, że na własną rękę doprowadzę do objawienia Jaspera, ubranego w półtransparentne, lunarne szaty śmierci. Zamiast tego dowiedziałam się jedynie, że wizytom niechcianych duchów można było zapobiec, a w przypadku ducha tak upartego i zajadłego jak Argus, z pewnością skorzystałabym z wszelkiej możliwości jego odpędzenia. Nie przeszkadzałoby mi gdyby wałęsał się po ogrodzie, ale do domu nie miałby wstępu. Bezwiednie rozmasowałam miejsce znaczone ciepłem jego dotyku, krótkiego, błyskawicznego, zupełnie jakbym chciała zetrzeć z siebie niewidoczne gołym okiem ślady odbić męskich opuszków; wydawało mi się, że wciąż czułam rozchodzące się pod skórą ciepłe iskierki, które wcale mi się nie podobały. Przewróciłam też oczyma, nie zniżając się nawet do komentarza na temat gustu, w który śmiał wątpić, nie wiedział jeszcze, że na tle wiejskiej społeczności szczyciłam się wypolerowanym smakiem i świetnie oceniałam ludzkie charaktery, wręcz bezbłędnie. Miał szczęście, że wzięłam go pod swoje skrzydło, mieliśmy sporo do omówienia.
- Niemal mnie zadziwiasz - odpowiedziałam za to na udzielone przez Argusa wskazówki, pozornie prześmiewczo, lecz tak naprawdę każdą z nich zanotowałam w pamięci. - Lawenda już zagościła w ich tymczasowym królestwie, ale o gazecie pierwsze słyszę. To naprawdę działa? - spytałam z zaintrygowaniem, mrużąc lekko oczy. W Ulu często pojawiały się nowe wydania Proroka i Walczącego Maga, których treści porównywałam, zapoznając się z aktualną sceną polityczną prowadzoną przez podziemne Ministerstwo Magii, oraz propagandą londyńskiego Ministerstwa, z pasją zakłamującego rzeczywistość. - Może włożę tam Czarownicę. Padną z zażenowania już po pierwszym artykule - stwierdziłam szyderczo i wzruszyłam ramionami. Nie bez powodu Cattermole przepadał z tym dennym piśmidłem, pasowało do niego i miałkich zainteresowań, które skrywał pod kopułą opustoszałej czaszki. Często słyszałam jego trajkotanie z moją przeklętą sąsiadką, Argus też prędzej czy później zapozna się z treścią ich niewyszukanych dysput, z tym, jak rozpływali się nad modą i z zaangażowaniem komentowali plotki prezentowane w szmatławcu, którym zaczytywały się gospodynie domowe z całych Wysp. - A cóż to upolowała? - zainteresowałam się ostatnimi podbojami pani Norris i spojrzałam na niego z nieznacznie uniesionymi ku górze brwiami, zachęcającymi do podzielenia się sekretami kugucharzycy.
W porównaniu do Filcha, na pewno byłaby zdolna zdobyć pianino.
- Ciebie to bawi? - syknęłam z niedowierzaniem, niemal wchodząc mu w słowo. - Na Merlina, Argusie. Miała być piosenka na pianinie, ale nie mamy pianina. Dlaczego mnie o tym nie uprzedziłeś? Zdajesz sobie sprawę, że musisz teraz zdobyć skądś pianino? - zaakcentowałam mocno, zupełnie jakby kwestia instrumentu od początku spoczywała na jego ramionach i było to sprawą absolutnie oczywistą, szczegółem, który zaniedbał, grożąc zaprzepaszczeniem naszego wspólnego przedsięwzięcia. Oparłam dłonie na biodrach, wyzywająco pochylając się w jego kierunku; z boku musiałoby to wyglądać komicznie, byłam od niego niższa, znacznie drobniejsza, jednak wcale mi to nie przeszkadzało, kiedy piorunowałam go wzrokiem spod wachlarza ciemnych rzęs. Wtem gdzieś z boku dobiegło nas szuranie butów sąsiadki, starszej kobiety o papierowej, nieco pomarszczonej wiekiem skórze, z serdecznym uśmiechem wyrysowanym na linii ust, wyraźnie nieświadomej kłopotu, w jakim się znaleźliśmy.
- Leta! Leta, jak dobrze, że cię złapałam, złotko - zaświergotała z sympatią, wymachując pakunkiem, w którym znajdowała się przygotowana na festiwal sukienka w czerwone maki. Doświadczona krawiecko sąsiadka podjęła się skrócenia rękawów i najwyraźniej właśnie zmierzała do Ula, żeby dostarczyć mi gotową kreację. - Proszę cię, kochana, wszystko gotowe, tak jak rozmawiałyśmy. Dziurę jeszcze znalazłam z tyłu przy rąbku, to też zaszyłam, i zwęziłam ją jak chciałaś. Przymierz w domu, a gdyby coś było nie tak, to poprawię. Och, a pan? Czyżby nowy narybek? Jakże mi miło! Arabella McGonagall. Gdyby coś panu było trzeba, nogawki skrócić, coś zacerować, koszulę uszyć, proszę o mnie pamiętać - szczebiotała staruszka, której trajkotanie dziwnie nigdy nie doprowadzało mnie do szału. Obdarzyła Filcha promiennym uśmiechem, splotła ze sobą dłonie i dodała, - Ale nie będę wam przeszkadzać, kochani, korzystajcie z pięknej pogody. Widzimy się na wieczornym spotkaniu - zwróciła się do mnie, mając na myśli nadchodzące zebranie koła gospodyń z Doliny Godryka.
- Bardzo ci dziękuję, Arabello, sukienka na pewno będzie piękna. Do zobaczenia - zdążyłam powiedzieć, kiedy wreszcie dopuściła mnie do głosu, i pomachałam jej lekko pakunkiem z sukienką, kiedy już oddalała się w kierunku małego wiejskiego sklepiku. Kobieta wulkan, nie do okiełznania, obdarzona babcinym ciepłem. Wypuściłam z płuc powietrze ze świstem i spojrzałam na Argusa, ciekawa jego reakcji, spodziewając się zobaczyć tam czysty terror. - Jest nieszkodliwa i bardzo życzliwa. Mieszka jednak w dość niebezpiecznym miejscu - obwieściłam poważnie i ściszyłam głos, wędrując z Argusem wzdłuż uliczek. - Niedaleko domu, w którym zalęgło się zepsucie. Nieopodal lasu mieszka niejaki Steffen Cattermole. Niby przyjazny, niewinny z twarzy, uśmiechnięty, zagaduje, wydaje się nieszkodliwy, ale to degenerat. Niedawno się ożenił. Miał żonę śliczną jak z obrazka, ale podobno nie podobało mu się, że inni wodzili za nią wzrokiem. Pewnego dnia dziewczyna zniknęła bez śladu - szeptałam z emfazą, nie strojąc sobie żartów. Od dawna zastanawiałam się jak wykurzyć Cattermole'a z Doliny, mogłam jedynie ostrzegać przed nim sąsiadów. - Kopał w ogrodzie doły. Sąsiedzi mówią, że wyjechała gdzieś za granicę, ale ja myślę, że ją tam pogrzebał i tylko udaje, że nie wie co się z nią stało. Na dodatek odwiedzają go podejrzani ludzie, typy spod ciemnej gwiazdy. Cyganie - pokręciłam głową ze skrajnym oburzeniem. - Sprowadził ich do miasteczka i teraz razem się tu panoszą. Uważaj na nich. A na Cattermole'a uważaj szczególnie. To niebezpieczny człowiek - skrzywiłam się, obrzydzona i rozemocjonowana. - Pewnie nie zdziwi cię fakt, że dogaduje się z Bellową. Piją sobie z dzióbków i knują - a to nigdy nie było zapowiedzią pomyślności. Ujęłam pod rękę sukienkę opakowaną brązowym papierem i założyłam za uszy kosmyki kasztanowych włosów, odsłaniając rumieńce zaplątane pośród piegów obsypujących policzki. - Morderca i stara histeryczka, tak właśnie się dobrali. Może pomogła mu wszystko zatuszować, kto wie? Byłaby do tego zdolna. I zapewne plotkują na potęgę - westchnęłam, my przecież nie plotkowaliśmy, to co innego.
Leta Evans
Zawód : nauczycielka historii magii w Dolinie Godryka, pomoc w pszczelej hodowli
Wiek : 24
Czystość krwi : Charłak
Stan cywilny : Wdowa
i know those eyes.
this man is dead.
this man is dead.
OPCM : 0
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 11+3
SPRAWNOŚĆ : 4+3
Genetyka : Charłak
Nieaktywni
Niechętnie odrywał wzrok od nut, lecz marne zapiski nie niosły dziś żadnej satysfakcji. Frustracja rozeszła się echem po kościach, na moment pochłaniając całą kompozytorską uwagę. Zacisnąwszy szczękę oderwał notatki od gablotki z wewnętrzną obietnicą przerwy, musiał wymieść dźwięki z zakątków umysłu, dać sobie czas na regenerację i zmusić umysł do koncentracji. Nie zdążył wyłapać rozczulenia snującego się po kobiecym uśmiechu, spoglądając na znajomą twarz dopiero przy kąśliwych słowach.
- Cóż za optymizm - konsekwentnie zawiesił spojrzenie na tęczówkach kobiety, gdy skłaniał się przed nią prawie niezauważalnie, by ostrą linią przerysować uznanie podbarwione nieustępliwością. Nie rzucał wyzwania, nie dosłownie - zapewnienia o przebiegłości mijały się z celem, lepiej zostawić ją domysłom, czyż nie tam rozgrywały się najciekawsze scenariusze, nie one wciągały dreszcz pod skórę? Pomysły na obejście oczywistych rozwiązań z czasem mnożyłyby się pod sprytną kopułą, a nie doceniwszy go, Leta wyświadczała mu przysługę - przestronne pole do zaskoczeń. - Mam nadzieję, że przed pogrzebaniem żywcem zdążysz odurzyć mnie czymś ciekawszym - wyznał beztroskim tonem i lisim spojrzeniem - nie dłuższym niż niewidoczny szlak wytyczony wcześniej na gładkiej skórze. Byli już dogadani na jego śmierć - może w ten sposób, otępiając umysł wymyślnym pachnidłem, byłaby zdolna odwrócić uwagę od haniebnego występku we własnym ogrodzie. Nikt nigdy nie wspomniał, że pokornie zległby w przygotowanym grobie, musiała zwieść go tam podstępem - aczkolwiek podstęp emanował z błękitnego spojrzenia wyrazistą łuną. Jak głęboko wrastał w działania i motywacje Lety - mógł zostawić własnym domysłom.
- Jeśli celujesz wystarczająco dobrze żeby je ubić, to zadziała - uprzejmie podsunął wyśmienitą radę odnośnie moli, mrużąc oczy w naśladowczym geście. - Działa. Nie zdechną, ale część zniknie. O ile po lekturze nie stwierdzą, że ta szafa trafia w ich gusta. Wtedy obawiaj się buntu - rozłożył ręce, z siłą wyższą kłócić się nie mógł. Nigdy nie wiadomo, do Czarownicy nie zaglądał, ale jeśli mole lubowały się w plotkach i nowinkach modowych, mogłyby odnaleźć się w treściach złośliwie podsuniętych im przez Letę.
- Może ci zdradzi, jak zapytasz osobiście - kierując się lojalnością i troską o dobrą opinię Pani Norris w ostatniej chwili ugryzł się w język, zachowując na nim najszczerszą odpowiedź - mugola. Całe szczęście, w porę zorientował się, dokąd zapędza go zmęczenie - werbalizowanie wyczynów kugucharzycy musiało mieć swoje granice, słowo za dużo i padną oszczerstwa, zarzuty poważnych chorób zagrażających ludziom i kto wie, co jeszcze? Pomijając fakt, że zwierzę znalazło się w lecznicy (oczyma wyobraźni już dostrzegał zdegustowany grymas rozciągnięty na ustach Evans), po nitce do kłębka rozwikłałaby zagadkę tożsamości rzeczonego mugola - przez wzgląd na dzielone z nim miejsce pracy w końcu wywęszyłaby prawdę. Po co miał jej ułatwiać, skoro mogła żyć w błogiej nieświadomości, a nuż sprawa rozejdzie się po kościach i Bott nie nastawi przeciwko niemu połowy sąsiedztwa? Na tle nieobecności pianina, napad Pani Norris i tak prezentował się blado. Niedowierzanie zarysowało się na twarzy mężczyzny na dłuższą chwilę - bawiłoby go to bez dwóch zdań, mając czas pociągnąłby prześmiewczy wątek... gdyby nie perspektywa przedłużających się cichych dni. Bez instrumentu z trudnością składał myśli, najważniejsza rutyna ustąpiła miejsca poczuciu obowiązku wobec dziecka, a tym nie mógł rozładować napięcia. Wściekłość zajaśniała w błękicie tęczówek, choć szybko przysłoniły ją zaciśnięte powieki i woalka irytującego rozsądku; zdążył jedynie zadrzeć brodę wyżej, odwzajemniwszy butne spojrzenie. Dług wdzięczności, powtarzał sobie uparcie, a między wierszami dotarło do niego, że myśli podporządkowały się rozmowie i drobnej postaci - nadal płynęły chaotycznie, ale trzymały się wątków, podążały za rytmem, nie odbijały na boki tak ochoczo.
Fala nowego głosu zabrała Argusowi czas na odpowiedź, lecz wziął to za opatrzność i szansę - na zmianę tematu, a przede wszystkim ukrycie rozczarowania wizją nadchodzących dni przepełnionych ciszą. Czas na nowy instrument? Nie zmuszał się do przymilnych uśmiechów, ostrożnie przypatrując się starszej kobiecie. Nie miał okazji minąć jej wcześniej, tego był pewien.
- W rzeczy samej. Argus Filch, przyjemność po mojej stronie - wtrącił taktownie, z wyrachowaną uprzejmością i spojrzeniem zbyt czujnym na lekkość sąsiedzkiej pogawędki. Przywykł do życzliwości, Camilla miała ogromną rolę w oswajaniu go z przyjaznym obliczem ludzkości, lecz mimo upływu lat nie potrafił krzesać ciepła wobec nieznajomych. Był daleki od skrępowania, całkiem dobrze nauczył się maskować spięcie przypadkowymi spotkaniami, ale udawanie swobody wypowiedzi szło mu koszmarnie - dlatego nie wysilał się zanadto. Panią McGonagall odprowadzał spokojnym wzrokiem, czym mógł rozczarować (albo zaskoczyć) swoją rozmówczynię - w pamięci zanotował nawet przyjacielską ofertę staruszki, mając na względzie dorastające dziecko.
- Spotkanie? - wtrącił niemrawe pytanie, zanim Leta podjęła swoją opowieść. Nie miał pojęcia o życiu Doliny Godryka. Hogsmeade, mimo iż bliższe, też miało przed nim mnóstwo tajemnic - nie angażował się w rutynę magicznej wioski, wybierając odosobnienie, skutecznie wmawiając sobie, że tego potrzebuje. Teraz sprawy miały się inaczej. Leniwie rozprostował ramiona za plecami w nadziei na wyswobodzenie mięśni od bólu - nic z tego, piekły nieznośnie w akompaniamencie historii snutej z niezmąconą pewnością. Słuchał jej zafascynowany - nie rzeczoną intrygą, a oddaniem odciśniętym na kolejnych słowach, im dalej tym wyraźniej. Jeśli z podobną gorliwością przedstawiała historyczne fakty młodym umysłom, musiały chłonąć je błyskawicznie - przyjmując za porównanie smętnego Binnsa, biła Hogwarckie standardy na głowę.
Wysłuchał relacji w wytrwałym milczeniu, raczac kobietę paroma spojrzeniami i próbując obiektywnie spojrzeć na podsuwane informacje. Ponoć w każdej plotce było ziarno prawdy, a nieopodal lasu znajdowała się też Łupinka - prędzej czy później mógł trafić na rzeczonego pomyleńca, zaś Penelope powinien trzymać z dala od podejrzanych osobników. Mimo tego przedstawiona wersja wydawała się nieco kulawa - stłumił śmiech, sprawnie zduszony rozsądną powagą utrzymaną w ryzach, gdy zmrużone w zastanowieniu spojrzenie przesunęło się po dłoni odgarniającej kosmyki.
- Zapewne - potwierdził z zaskakującym spokojem, bezwiednym gestem układając niesfornie wywinięte pasmo za drobnym uchem. Ledwo musnął je opuszką palca, zbyt skupiony na mnogości informacji, by dostrzec swój pedantyczny odruch. Zorientował się z sekundowym opóźnieniem, bez cienia zmieszania wracając do spaceru i podejmując odpowiedni wątek, sprawę najwyższej wagi. - Ale coś mi nie gra w tej historii. Czemu miał pogrzebać własną żonę? Bo się za nią oglądali? - zapytał nieprzekonany, unosząc brew. Musiała mieć lepsze wytłumaczenie, byłby nawet skłonny w nie wierzyć - uczyniłoby wioskę ciekawszą. - Poza tym, wydajesz się nim zainspirowana - nie mógł sobie odpuścić takiej okazji do wytknięcia zależności, w życiu - Skądś ci się wzięło zakopywanie niewinnych ludzi w ogrodzie, nie? Z kim knujesz? - może z cyganami? Osobiście (jeszcze) nic do nich nie miał, żaden mu się nie naprzykrzył, byli wyrzutkami - on też.
- Cóż za optymizm - konsekwentnie zawiesił spojrzenie na tęczówkach kobiety, gdy skłaniał się przed nią prawie niezauważalnie, by ostrą linią przerysować uznanie podbarwione nieustępliwością. Nie rzucał wyzwania, nie dosłownie - zapewnienia o przebiegłości mijały się z celem, lepiej zostawić ją domysłom, czyż nie tam rozgrywały się najciekawsze scenariusze, nie one wciągały dreszcz pod skórę? Pomysły na obejście oczywistych rozwiązań z czasem mnożyłyby się pod sprytną kopułą, a nie doceniwszy go, Leta wyświadczała mu przysługę - przestronne pole do zaskoczeń. - Mam nadzieję, że przed pogrzebaniem żywcem zdążysz odurzyć mnie czymś ciekawszym - wyznał beztroskim tonem i lisim spojrzeniem - nie dłuższym niż niewidoczny szlak wytyczony wcześniej na gładkiej skórze. Byli już dogadani na jego śmierć - może w ten sposób, otępiając umysł wymyślnym pachnidłem, byłaby zdolna odwrócić uwagę od haniebnego występku we własnym ogrodzie. Nikt nigdy nie wspomniał, że pokornie zległby w przygotowanym grobie, musiała zwieść go tam podstępem - aczkolwiek podstęp emanował z błękitnego spojrzenia wyrazistą łuną. Jak głęboko wrastał w działania i motywacje Lety - mógł zostawić własnym domysłom.
- Jeśli celujesz wystarczająco dobrze żeby je ubić, to zadziała - uprzejmie podsunął wyśmienitą radę odnośnie moli, mrużąc oczy w naśladowczym geście. - Działa. Nie zdechną, ale część zniknie. O ile po lekturze nie stwierdzą, że ta szafa trafia w ich gusta. Wtedy obawiaj się buntu - rozłożył ręce, z siłą wyższą kłócić się nie mógł. Nigdy nie wiadomo, do Czarownicy nie zaglądał, ale jeśli mole lubowały się w plotkach i nowinkach modowych, mogłyby odnaleźć się w treściach złośliwie podsuniętych im przez Letę.
- Może ci zdradzi, jak zapytasz osobiście - kierując się lojalnością i troską o dobrą opinię Pani Norris w ostatniej chwili ugryzł się w język, zachowując na nim najszczerszą odpowiedź - mugola. Całe szczęście, w porę zorientował się, dokąd zapędza go zmęczenie - werbalizowanie wyczynów kugucharzycy musiało mieć swoje granice, słowo za dużo i padną oszczerstwa, zarzuty poważnych chorób zagrażających ludziom i kto wie, co jeszcze? Pomijając fakt, że zwierzę znalazło się w lecznicy (oczyma wyobraźni już dostrzegał zdegustowany grymas rozciągnięty na ustach Evans), po nitce do kłębka rozwikłałaby zagadkę tożsamości rzeczonego mugola - przez wzgląd na dzielone z nim miejsce pracy w końcu wywęszyłaby prawdę. Po co miał jej ułatwiać, skoro mogła żyć w błogiej nieświadomości, a nuż sprawa rozejdzie się po kościach i Bott nie nastawi przeciwko niemu połowy sąsiedztwa? Na tle nieobecności pianina, napad Pani Norris i tak prezentował się blado. Niedowierzanie zarysowało się na twarzy mężczyzny na dłuższą chwilę - bawiłoby go to bez dwóch zdań, mając czas pociągnąłby prześmiewczy wątek... gdyby nie perspektywa przedłużających się cichych dni. Bez instrumentu z trudnością składał myśli, najważniejsza rutyna ustąpiła miejsca poczuciu obowiązku wobec dziecka, a tym nie mógł rozładować napięcia. Wściekłość zajaśniała w błękicie tęczówek, choć szybko przysłoniły ją zaciśnięte powieki i woalka irytującego rozsądku; zdążył jedynie zadrzeć brodę wyżej, odwzajemniwszy butne spojrzenie. Dług wdzięczności, powtarzał sobie uparcie, a między wierszami dotarło do niego, że myśli podporządkowały się rozmowie i drobnej postaci - nadal płynęły chaotycznie, ale trzymały się wątków, podążały za rytmem, nie odbijały na boki tak ochoczo.
Fala nowego głosu zabrała Argusowi czas na odpowiedź, lecz wziął to za opatrzność i szansę - na zmianę tematu, a przede wszystkim ukrycie rozczarowania wizją nadchodzących dni przepełnionych ciszą. Czas na nowy instrument? Nie zmuszał się do przymilnych uśmiechów, ostrożnie przypatrując się starszej kobiecie. Nie miał okazji minąć jej wcześniej, tego był pewien.
- W rzeczy samej. Argus Filch, przyjemność po mojej stronie - wtrącił taktownie, z wyrachowaną uprzejmością i spojrzeniem zbyt czujnym na lekkość sąsiedzkiej pogawędki. Przywykł do życzliwości, Camilla miała ogromną rolę w oswajaniu go z przyjaznym obliczem ludzkości, lecz mimo upływu lat nie potrafił krzesać ciepła wobec nieznajomych. Był daleki od skrępowania, całkiem dobrze nauczył się maskować spięcie przypadkowymi spotkaniami, ale udawanie swobody wypowiedzi szło mu koszmarnie - dlatego nie wysilał się zanadto. Panią McGonagall odprowadzał spokojnym wzrokiem, czym mógł rozczarować (albo zaskoczyć) swoją rozmówczynię - w pamięci zanotował nawet przyjacielską ofertę staruszki, mając na względzie dorastające dziecko.
- Spotkanie? - wtrącił niemrawe pytanie, zanim Leta podjęła swoją opowieść. Nie miał pojęcia o życiu Doliny Godryka. Hogsmeade, mimo iż bliższe, też miało przed nim mnóstwo tajemnic - nie angażował się w rutynę magicznej wioski, wybierając odosobnienie, skutecznie wmawiając sobie, że tego potrzebuje. Teraz sprawy miały się inaczej. Leniwie rozprostował ramiona za plecami w nadziei na wyswobodzenie mięśni od bólu - nic z tego, piekły nieznośnie w akompaniamencie historii snutej z niezmąconą pewnością. Słuchał jej zafascynowany - nie rzeczoną intrygą, a oddaniem odciśniętym na kolejnych słowach, im dalej tym wyraźniej. Jeśli z podobną gorliwością przedstawiała historyczne fakty młodym umysłom, musiały chłonąć je błyskawicznie - przyjmując za porównanie smętnego Binnsa, biła Hogwarckie standardy na głowę.
Wysłuchał relacji w wytrwałym milczeniu, raczac kobietę paroma spojrzeniami i próbując obiektywnie spojrzeć na podsuwane informacje. Ponoć w każdej plotce było ziarno prawdy, a nieopodal lasu znajdowała się też Łupinka - prędzej czy później mógł trafić na rzeczonego pomyleńca, zaś Penelope powinien trzymać z dala od podejrzanych osobników. Mimo tego przedstawiona wersja wydawała się nieco kulawa - stłumił śmiech, sprawnie zduszony rozsądną powagą utrzymaną w ryzach, gdy zmrużone w zastanowieniu spojrzenie przesunęło się po dłoni odgarniającej kosmyki.
- Zapewne - potwierdził z zaskakującym spokojem, bezwiednym gestem układając niesfornie wywinięte pasmo za drobnym uchem. Ledwo musnął je opuszką palca, zbyt skupiony na mnogości informacji, by dostrzec swój pedantyczny odruch. Zorientował się z sekundowym opóźnieniem, bez cienia zmieszania wracając do spaceru i podejmując odpowiedni wątek, sprawę najwyższej wagi. - Ale coś mi nie gra w tej historii. Czemu miał pogrzebać własną żonę? Bo się za nią oglądali? - zapytał nieprzekonany, unosząc brew. Musiała mieć lepsze wytłumaczenie, byłby nawet skłonny w nie wierzyć - uczyniłoby wioskę ciekawszą. - Poza tym, wydajesz się nim zainspirowana - nie mógł sobie odpuścić takiej okazji do wytknięcia zależności, w życiu - Skądś ci się wzięło zakopywanie niewinnych ludzi w ogrodzie, nie? Z kim knujesz? - może z cyganami? Osobiście (jeszcze) nic do nich nie miał, żaden mu się nie naprzykrzył, byli wyrzutkami - on też.
note by note
bruise by bruise
bruise by bruise
- Nie wystarczą ci codzienne opary środków czystości? - odgryzłam się swobodnie, choć w gruncie rzeczy gdybym miała czym, mogłabym rozważyć wspólne upojenie, wieczór spędzany pod sztandarem ciszy powierzonych koleżance dzieci, ciepłe powietrze wpływające przez szeroko otwarte okna, zakręcające błyszczącymi w szklankach substancjami obiecującymi zapomnienie. Oboje potrzebowaliśmy zresetować emocje, odetchnąć od nerwów, które na dobre wpisały się w tkankę kostną naszych kręgosłupów, od napięcia, które wypełniło rażącą lukę pozostawioną po magii, która nigdy nie rozbudziła się w nas jaśniejącym, kolorowym tchnieniem możliwości. Może z tego właśnie wzięły się nasze charaktery? Zrodzone i zbudowane tak pokrewnie, że aż trudno byłoby nie doszukać się podobieństwa. Dlatego byłabym skłonna bez chwili wahania dać ponieść się emocjom i przegryźć mu tętnicę szyjną za dotyk, którego nie przewidziałam - gdyby nie zdrowy rozsądek względnej dojrzałości jeszcze trzymający mnie w ryzach. Był prowokatorem, żywił się podstępem i tanim chwytem, przeklinałam więc przez moment samą siebie za to, że zareagowałam oburzeniem i pozwoliłam mu zlizać z powietrza lukier zwycięstwa. - Zdążyć to jedno, a mieć czym to zupełnie coś innego - dodałam cierpko, przewróciwszy oczyma. - Po Jasperze została mi już tylko butelka magicznego laudanum, której nie ufam, bo Rowena raczy wiedzieć jaki efekt odniosłoby na charłaku - wymruczałam; dopilnowałam zatem, żeby szkło znalazło się na najwyższej półce, do której nie dosięgnąłby Orpheus, a gdzie zbierać będzie kurz tak długo, jak długo nie wymyślę, co z nim zrobić. Może mogłabym ubić nim kilka natarczywych moli.
- Myślisz, że mogłabym wykorzystać ich bunty, żeby lepiej zobrazować uczniom przebiegi rebelii goblinów? - uśmiechnęłam się krzywo, notując w pamięci zasugerowane przez Argusa sposoby. W moich szafach zapewne też znalazłoby się kilka zdesperowanych gagatków, a jeśli nie, lepiej zapobiegać, niż leczyć - to jedyne, czego nauczyło mnie życie w odnowionej relacji z Hectorem, który opowiadał mi o terapiach prowadzonych na jego pożal się Merlinie pacjentach-melepetach. Gdyby nie lojalność wobec brata, Argus z pewnością doceniłby te historie, tak barwne i kuriozalne jak pawie ogony, albo rabaty Bellowej. - Przyprowadź ją następnym razem w odwiedziny, zdaje się, że mam coś, czym namówię ją do zwierzeń - rzuciłam, wspominając puszkę, która od jakiegoś czasu zalegała na osamotnionej półce spiżarnianej, a której jeszcze nie przeznaczyłam na dokarmianie okolicznych bezdomnych kociąt i ich seniorów. Nawet teraz byłam w stanie dostrzec kilka znajomych sylwetek przewijających się przez krajobraz Doliny, co rusz migały mi w kątach oczu znajome łaty sierści, zakrzywione ogony, tu i ówdzie poszczerbione uszy. Gdybyśmy mieli czas, czworonożnych włóczęgów przedstawiłabym mu tak trafnie jak zbieraninę miejscowej ludności, której ochocza reprezentantka pojawiła się nagle na horyzoncie, odziana w postać niskiej, niepokojąco chudej kobiety o zmarszczkach przywodzących na myśl nierozprostowane prześcieradło. Z ciekawością spoglądałam na Argusa podczas tej jednostronnej wymiany, zastanawiając się jak interpretował spotkanie w zaciszu własnego umysłu.
Czy kobiecina zdążyła nastąpić na jego odcisk, czy miał w sobie tak niską tolerancję jedynie w kwestii dziecięcej głośności?
- Ma córkę na wydaniu - zaczęłam, dopiero gdy pani McGonagall oddaliła się na bezpieczną odległość, lecz nawet mimo to odruchowo ściszyłam głos do konspiracyjnego szeptu, - i niewygórowane oczekiwania względem przyszłego zięcia - w tonalnej melodii zatliło się szydercze parsknięcie, ostre i zainspirowane, niemalże wyobrażałam sobie już Filcha na ślubnym kobiercu, obdarzającego jedną z licznych pociech Arabelli własnym nazwiskiem oraz dozgonną pogardą niezadowolonej pani Norris, która musiałaby podzielić się niegdyś bezsporną uwagą właściciela. - Koło gospodyń. Nie masz ochoty przyjść uroczyście się im przedstawić? - tym razem bezwiednie odsłoniłam zęby w szerokim, rozbawionym uśmiechu, przypominałby uczniaka pierwszego roku stającego naprzeciw klasy, do której dołącza, zmuszonego przebyć znienawidzony proces konieczności scharakteryzowania swojej osoby w kilku słowach lub zdaniach. Spiorunowałby wzrokiem moje koleżanki, a po pięciu minutach od opuszczenia wiejskiej sali wokół jego głowy zaroiłoby się od niepochlebnych plotek.
Nie mogłam jednakże strząsnąć z siebie mglistego niezadowolenia na widok braku płomienia jaśniejącego w jego oczach, gdy podzieliłam się z nim możliwie najbardziej porywającą i intrygującą historią, jaką żyło nasze miasteczko - głównie za moją sprawą, przyczyniałam się bowiem do szerzenia hipotez na temat Cattermole'a, jakby było to uczuciem podobnym oddychaniu. Obserwowałam ruch długich palców sięgający do mojej twarzy, marszczyłam brwi, widząc spokój odmalowany w mięśniach mimicznych, spokój, na Merlina, nie podniecenie czy podekscytowanie, nie gotowość na wspólne poprowadzenie śledztwa; jak gdyby nigdy nic ujął kasztanowy kosmyk i wsunął go za moje ucho, podjudzając buchający we mnie żar, kropiąc rozgrzany olej wodną rosą. Przekraczał granice i z naturalną sobie nonszalancją rozpychał się za ich membraną, spijając słodycz wyzwania. Spąsowiałam i przygryzłam wargę, oniemiała przez moment, jak podczas poprzedniego dotyku, spoufalającego się gestu, który tak wcześniej wytrącił mnie z równowagi. Jak śmiał? Zmarszczyłam nos i pacnęłam dłonią jego dłoń, jakbym odganiała od siebie natrętną muchę - a by przekaz podkreślić, zacisnęłam palce na jego nadgarstku, wbijając paznokcie w odnalezioną tam skórę; czułam wystające spod niej kości, żłobiłam w nich więc półksiężyce upomnienia, piorunując go wzrokiem. Prowokator. Awanturnik. Wichrzyciel. Blond czort. Co on sobie wyobrażał? Skąd brał tę butę, tę arogancję? Krnąbrny skandalista, jeszcze kilka minut, a zupełnie zmienię o nim zdanie.
- Kto wie? Może go zdradziła, może nie mógł dłużej znieść ciosów, które przyjmowała na siebie jego wątła, zbutwiała męska duma. Morderstwo to podobno zbrodnia pasji. Odezwał się w nim instynkt, nie zdołał się powstrzymać, a kiedy wrócił do pełni poczytalności, miał przed sobą krwawy bałagan do posprzątania - dywagowałam, ponieważ słowa Argusa, jakkolwiek stonowane i niesatysfakcjonujące, przypominały wodę puszczoną w kotliny młyna. Oparłam dłonie na biodrach, przystając na chwilę, by zadrzeć głowę i spojrzeć na niego spod wachlarza ciemnych rzęs; zawieszone za jego plecami słońce, władające szarawym niebem, sprawiło, że lekko zmrużyłam oczy. - Przyznaj, że chcesz to rozwikłać, zamiast insynuować mi takie niedorzeczności i pchać łapska, gdzie cię nie proszą - fuknęłam intensywnie, płonąc od środka - jak gdybym jego stateczność musiała nadrabiać własnym temperamentem, rumieniąc się za dwoje. - Nawet jeśli nie z tego powodu, to na pewno ją zabił i faktem jest, że wywinął się od należnej mu kary. Życzysz sobie, żeby Penny dorastała w jednym mieście z mordercą? - wytoczyłam najsilniejsze moim zdaniem działa, licząc, że w ten sposób go nakłonię - do czegokolwiek, do reakcji, do zainteresowania, do deklaracji, że od tego momentu dochodzenie poprowadzimy we dwoje, a Cattermole'a dosięgnie oziębła ręka sprawiedliwości. Przynosił wstyd naszemu miasteczku, wiecznie podejrzanie uśmiechnięty i życzliwy, tak naprawdę skrywający pod tą maską mroczną naturę. - Ach, właśnie. Masz ochotę zobaczyć naszą szkołę? - wypaliłam po ledwie kilku uderzeniach serca, zupełnie nie na temat, jakby sam Merlin zesłał na mnie olśnienie; dopiero wtedy wypuściłam też jego nadgarstek z sokolego uścisku. Wcześniej nie miałam okazji zaprosić go do środka budynku, a klasy były niemalże w pełni już gotowe. - Będziemy obok niej przechodzić po drodze do plumpkowej studni. To tam na początku lipca woda zamieniła się w smołę, kiedy na niebie zapłonęła kometa - przypomniałam, wciąż czując w duszy gorycz tamtego strachu. W uszach dźwięczało mokre plaśnięcie rozrywanych rybich wnętrzności, a pod zamkniętymi powiekami zieleń skalnego mchu przeradzała się w pozbawioną życia suszę brązu; odsunęłam to wspomnienie tak gwałtownie, jakby zdolne było parzyć. - Chyba że preferujesz wycieczkę do katakumb albo przeklętego kościoła. Z pewnością poczułbyś się w nich jak w domu - zasugerowałam, zamaskowawszy emocje lżejszą nutą, niewyszukaną i prostą zaczepką, godzącą w Argusa jak w tarczę z namalowanymi pierścieniami punktacji.
Jak mocno wbiłam paznokcie w twój nadgarstek?
- Myślisz, że mogłabym wykorzystać ich bunty, żeby lepiej zobrazować uczniom przebiegi rebelii goblinów? - uśmiechnęłam się krzywo, notując w pamięci zasugerowane przez Argusa sposoby. W moich szafach zapewne też znalazłoby się kilka zdesperowanych gagatków, a jeśli nie, lepiej zapobiegać, niż leczyć - to jedyne, czego nauczyło mnie życie w odnowionej relacji z Hectorem, który opowiadał mi o terapiach prowadzonych na jego pożal się Merlinie pacjentach-melepetach. Gdyby nie lojalność wobec brata, Argus z pewnością doceniłby te historie, tak barwne i kuriozalne jak pawie ogony, albo rabaty Bellowej. - Przyprowadź ją następnym razem w odwiedziny, zdaje się, że mam coś, czym namówię ją do zwierzeń - rzuciłam, wspominając puszkę, która od jakiegoś czasu zalegała na osamotnionej półce spiżarnianej, a której jeszcze nie przeznaczyłam na dokarmianie okolicznych bezdomnych kociąt i ich seniorów. Nawet teraz byłam w stanie dostrzec kilka znajomych sylwetek przewijających się przez krajobraz Doliny, co rusz migały mi w kątach oczu znajome łaty sierści, zakrzywione ogony, tu i ówdzie poszczerbione uszy. Gdybyśmy mieli czas, czworonożnych włóczęgów przedstawiłabym mu tak trafnie jak zbieraninę miejscowej ludności, której ochocza reprezentantka pojawiła się nagle na horyzoncie, odziana w postać niskiej, niepokojąco chudej kobiety o zmarszczkach przywodzących na myśl nierozprostowane prześcieradło. Z ciekawością spoglądałam na Argusa podczas tej jednostronnej wymiany, zastanawiając się jak interpretował spotkanie w zaciszu własnego umysłu.
Czy kobiecina zdążyła nastąpić na jego odcisk, czy miał w sobie tak niską tolerancję jedynie w kwestii dziecięcej głośności?
- Ma córkę na wydaniu - zaczęłam, dopiero gdy pani McGonagall oddaliła się na bezpieczną odległość, lecz nawet mimo to odruchowo ściszyłam głos do konspiracyjnego szeptu, - i niewygórowane oczekiwania względem przyszłego zięcia - w tonalnej melodii zatliło się szydercze parsknięcie, ostre i zainspirowane, niemalże wyobrażałam sobie już Filcha na ślubnym kobiercu, obdarzającego jedną z licznych pociech Arabelli własnym nazwiskiem oraz dozgonną pogardą niezadowolonej pani Norris, która musiałaby podzielić się niegdyś bezsporną uwagą właściciela. - Koło gospodyń. Nie masz ochoty przyjść uroczyście się im przedstawić? - tym razem bezwiednie odsłoniłam zęby w szerokim, rozbawionym uśmiechu, przypominałby uczniaka pierwszego roku stającego naprzeciw klasy, do której dołącza, zmuszonego przebyć znienawidzony proces konieczności scharakteryzowania swojej osoby w kilku słowach lub zdaniach. Spiorunowałby wzrokiem moje koleżanki, a po pięciu minutach od opuszczenia wiejskiej sali wokół jego głowy zaroiłoby się od niepochlebnych plotek.
Nie mogłam jednakże strząsnąć z siebie mglistego niezadowolenia na widok braku płomienia jaśniejącego w jego oczach, gdy podzieliłam się z nim możliwie najbardziej porywającą i intrygującą historią, jaką żyło nasze miasteczko - głównie za moją sprawą, przyczyniałam się bowiem do szerzenia hipotez na temat Cattermole'a, jakby było to uczuciem podobnym oddychaniu. Obserwowałam ruch długich palców sięgający do mojej twarzy, marszczyłam brwi, widząc spokój odmalowany w mięśniach mimicznych, spokój, na Merlina, nie podniecenie czy podekscytowanie, nie gotowość na wspólne poprowadzenie śledztwa; jak gdyby nigdy nic ujął kasztanowy kosmyk i wsunął go za moje ucho, podjudzając buchający we mnie żar, kropiąc rozgrzany olej wodną rosą. Przekraczał granice i z naturalną sobie nonszalancją rozpychał się za ich membraną, spijając słodycz wyzwania. Spąsowiałam i przygryzłam wargę, oniemiała przez moment, jak podczas poprzedniego dotyku, spoufalającego się gestu, który tak wcześniej wytrącił mnie z równowagi. Jak śmiał? Zmarszczyłam nos i pacnęłam dłonią jego dłoń, jakbym odganiała od siebie natrętną muchę - a by przekaz podkreślić, zacisnęłam palce na jego nadgarstku, wbijając paznokcie w odnalezioną tam skórę; czułam wystające spod niej kości, żłobiłam w nich więc półksiężyce upomnienia, piorunując go wzrokiem. Prowokator. Awanturnik. Wichrzyciel. Blond czort. Co on sobie wyobrażał? Skąd brał tę butę, tę arogancję? Krnąbrny skandalista, jeszcze kilka minut, a zupełnie zmienię o nim zdanie.
- Kto wie? Może go zdradziła, może nie mógł dłużej znieść ciosów, które przyjmowała na siebie jego wątła, zbutwiała męska duma. Morderstwo to podobno zbrodnia pasji. Odezwał się w nim instynkt, nie zdołał się powstrzymać, a kiedy wrócił do pełni poczytalności, miał przed sobą krwawy bałagan do posprzątania - dywagowałam, ponieważ słowa Argusa, jakkolwiek stonowane i niesatysfakcjonujące, przypominały wodę puszczoną w kotliny młyna. Oparłam dłonie na biodrach, przystając na chwilę, by zadrzeć głowę i spojrzeć na niego spod wachlarza ciemnych rzęs; zawieszone za jego plecami słońce, władające szarawym niebem, sprawiło, że lekko zmrużyłam oczy. - Przyznaj, że chcesz to rozwikłać, zamiast insynuować mi takie niedorzeczności i pchać łapska, gdzie cię nie proszą - fuknęłam intensywnie, płonąc od środka - jak gdybym jego stateczność musiała nadrabiać własnym temperamentem, rumieniąc się za dwoje. - Nawet jeśli nie z tego powodu, to na pewno ją zabił i faktem jest, że wywinął się od należnej mu kary. Życzysz sobie, żeby Penny dorastała w jednym mieście z mordercą? - wytoczyłam najsilniejsze moim zdaniem działa, licząc, że w ten sposób go nakłonię - do czegokolwiek, do reakcji, do zainteresowania, do deklaracji, że od tego momentu dochodzenie poprowadzimy we dwoje, a Cattermole'a dosięgnie oziębła ręka sprawiedliwości. Przynosił wstyd naszemu miasteczku, wiecznie podejrzanie uśmiechnięty i życzliwy, tak naprawdę skrywający pod tą maską mroczną naturę. - Ach, właśnie. Masz ochotę zobaczyć naszą szkołę? - wypaliłam po ledwie kilku uderzeniach serca, zupełnie nie na temat, jakby sam Merlin zesłał na mnie olśnienie; dopiero wtedy wypuściłam też jego nadgarstek z sokolego uścisku. Wcześniej nie miałam okazji zaprosić go do środka budynku, a klasy były niemalże w pełni już gotowe. - Będziemy obok niej przechodzić po drodze do plumpkowej studni. To tam na początku lipca woda zamieniła się w smołę, kiedy na niebie zapłonęła kometa - przypomniałam, wciąż czując w duszy gorycz tamtego strachu. W uszach dźwięczało mokre plaśnięcie rozrywanych rybich wnętrzności, a pod zamkniętymi powiekami zieleń skalnego mchu przeradzała się w pozbawioną życia suszę brązu; odsunęłam to wspomnienie tak gwałtownie, jakby zdolne było parzyć. - Chyba że preferujesz wycieczkę do katakumb albo przeklętego kościoła. Z pewnością poczułbyś się w nich jak w domu - zasugerowałam, zamaskowawszy emocje lżejszą nutą, niewyszukaną i prostą zaczepką, godzącą w Argusa jak w tarczę z namalowanymi pierścieniami punktacji.
Jak mocno wbiłam paznokcie w twój nadgarstek?
Leta Evans
Zawód : nauczycielka historii magii w Dolinie Godryka, pomoc w pszczelej hodowli
Wiek : 24
Czystość krwi : Charłak
Stan cywilny : Wdowa
i know those eyes.
this man is dead.
this man is dead.
OPCM : 0
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 11+3
SPRAWNOŚĆ : 4+3
Genetyka : Charłak
Nieaktywni
The member 'Leta Evans' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 89
'k100' : 89
Wymierzyła cios po ciosie, z szaleńczą precyzją ciągnąc cienkie ostrze po starych bliznach, klingą ujawniła życiowe przywary w dwóch, zaledwie, zdaniach. Fakty, dopóki nie sprowokowano ich do wypłynięcia na powierzchnię, potrafił tłumić w sobie całkiem nieźle, gdy już opanował wypieranie niewygody, z którą nie radziła sobie duma. Los złożony w ręce silniejszych wypełniał usta ohydnym posmakiem upokorzenia, arbitralna porażka zżerała od środka. Zazwyczaj nie pozwalał się prowokować, przywykły do drwin - musiał wznosić się nad nimi lwią część życia - ale tym razem, nie wiedząc czemu, parę słów szczególnie go ubodło. Uśpioną czujność najprościej było zrzucić na karb zmęczenia, nadal odczuwanego w każdym mięśniu. Co innego mogło igrać sobie tak bezczelnie z jego emocjami? Co mogło tłuc krew w żyły z taką gwałtownością? Po co przejmował się byle zaczepką? Nonsens! Środki, kurwa, czystości!
- Spowszedniały - odpowiedział ze znudzeniem, unosząc nieznacznie brwi i ramiona, w leniwych gestach próbując zatuszować pierwsze oznaki niezadowolenia i mentalnej niewygody.* Przecież był ponad tym, ponad żywotem służącego, wybawienia magicznych od ich własnego syfu, brudnych kibli i zabłoconych podłóg. Słabości? Nie miał. Mimowolnie przygotował się na kolejne ciosy wyuczonym odruchem z dzieciństwa. Mięśnie spięły się, sylwetka wyprostowała, jakby słowa miały godzić nie w przekonania, a w ciało, z zaciętością ojcowskiego ramienia. Muzyczne notatki wywołały lekki powiew, ot, ulga dla rozgrzanej słońcem skóry, wcale nie uciekał się do sprawdzonego sposobu - w ruchu przepadały niuanse, zacierały się odbicia myśli. Zgodnie z oczekiwaniami, dostał więcej. Zawsze przychodziło więcej. Zawsze kończyło się c h a r ł a k i e m. Żadne słowo nie wyciągało z niego tyle nienawiści; nieistotne, że Leta nie drwiła, że przemawiał przez nią czysty rozsądek, że po przeszło dwudziestu latach powinien oswoić się z brzmieniem tej obelgi - złość kładła się grubą warstwą na przeszłości, przykrywając inne niewygody, trudniejsze niż wściekłość. W międzyczasie zdołał odwrócić się i wzniecić silniejszy podmuch nieszczęsnymi nutami. Zmarszczył znów brwi, nic nowego, ale przecież tematu nie można było uciąć ot tak, to byłoby podejrzane, odsłoniłoby wstyd i upokorzenie własnym istnieniem.
- Dezynfekujący, z pewnością - odpowiedział, siląc się na precyzyjnie dobraną mieszankę zgorzknienia i pogardy, odniesioną do tego, jak postrzegały ich magiczne elity. Byli robactwem. Parą moli w szafie. Brudem na bucie. Balastem do pierwszego odrzutu ze statku, z domu. Może parę kieliszków laudanum pozwoliłoby na strawienie życiowej niesprawiedliwości albo skuteczne udawanie, że nigdy nie istniała. Pod wpływem emocji sięgnąłby po trunek tym chętniej, jednak, wbrew pozorom, miał w sobie sporo samodyscypliny i mnóstwo niewygodnych wspomnień, karmiących się chwilami upojenia - odkąd zrozumiał, że alkohol odbiera upragnioną kontrolę, nie kusił już tak mocno, jak przed laty. - Coś wymyślisz, ale laudanum musiałabyś lać mi do gardła siłą. Odpada. Nie sięgniesz - odciął się z naturalnością, której kryć nie musiał, kiedy spojrzenie na powrót rozświetliła prowokacja. Witamy w domu, napięcie na porządku dziennym.
- Dręczyłabyś owady na oczach dzieci? Rozkoszne - stwierdził z niepokojącym zastanowieniem wymalowanym na twarzy, jakby faktycznie rozważał taką opcję. Kiedyś rzeczywiście dręczył owady, kto by pomyślał, że mieli podobne zapędy? Kto by pomyślał, że była wtedy parę metrów dalej, śpiąc słodko w salonie Borginów? Na pewno nie Pani Norris.
- Próbuj - odpowiedział skinąwszy głową, temat kugucharzycy traktując nad wyraz poważnie. Niech się poznają, z łatwością mógł sobie wyobrazić kocicę usadzoną na płocie, Letę opartą tuż obok i dwa spojrzenia czujnie podążające śladem sąsiedzkich dramatów. Gdyby wkupiła się w jej łaski, zyskałaby cennego szpiega. - Tylko kury zarygluj. Jeszcze jej oczy wydrapią - przecież sama mówiła, że Helena jest niepoczytalna! Podobnie jak właścicielka, swatka od siedmiu boleści - złapał jej błękitne spojrzenie, spijając nieco konspiracji we własne tęczówki, poprowadzony zniżonym głosem w absurdalne wyobrażenia - zbyt ochoczo wypływające na morza piegów i kasztanowych fal. Cholerne zmęczenie znów z nim igrało! Prędko wrócił na odpowiedni wątek (może córka pani McGonnagall też miała kasztanowe loki? Na pewno.) i zamrugał w niemym pytaniu, rozlanym po uniesionych brwiach i kącikach ust.
- Brałaś ostatnio lekcje subtelności? Chyba potrzebujesz kolejnych - przed sobą miała eksperta w temacie - eksperta, który skradłby każde serce z koła gospodyń i właśnie dlatego powinien się tam pojawić. - Mam - prędko wszedł w rolę i odpowiedział z wiarygodną lekkością, mimo iż pogodny ton nosił na sobie znamiona wyzwania. Na przekór założeniom Lety stawiłby się przed zacnym gronem w towarzystwie Penny, obdarowałby lożę gospodyń spokojnym uśmiechem i napawał zaskoczeniem szanownej Evans. Byłby skłonny się na to porwać, jednak krótką odpowiedź formułował w konkretnym celu - chciał zobaczyć reakcję sprytnej piekielnicy, zbyt wyraźnie rozbawionej własną wizją wydarzeń. Chciał więcej satysfakcji.
I dostał. Incydentalnie, przez błahy machinalny gest, nieplanowany i możliwie najdalszy od prowokacji, niewinny, rzekłby szczerze, gdyby słowa miały tendencję do tworzenia zgrabnych zdań nawet w głębokim zaskoczeniu. Na pacnięcie dłoni kąciki ust drgnęły w rozbawieniu, wyrywając umysł z otępienia pierwszą falą bodźców, lecz to kolejna nadeszła z mocą. Przesuwane po skórze opuszki sprowokowały przyjemne mrowienie, rozpierzchające się głębiej ze wzmaganym uściskiem, mocnym i przyjemnie bolesnym. Udało jej się, musiał przyznać - mroziła orzeźwiającym dreszczem i pozostawiła w chwilowym odrętwieniu, działała na wyobraźnię, wplątywała się w pasma pogmatwanych myśli, mącąc i burząc, poskładała pogubiony rytm melodii, teraz niepokojąco wyraźnej i porywającej. Wzrok utknął na przygryzionej wardze, jakby ukryła tam pieprzoną tajemnicę wszechświata, i niechętnie unosił się wyżej, gdzie już czekało spojrzenie zagarniające zeusowe gromy. Rozciągnęło jego własne wargi w cynicznym, niepełnym uśmiechu, sięgającym roziskrzonych tęczówek. Trudno było tłumaczyć sprawę zmęczeniem, gdy atakowało go żywe jego zaprzeczenie, zaś ból mięśni magicznie zszedł na dalszy plan, mimo uskutecznianego ruchu - pozwolił Lecie mówić, kiedy poruszył ramieniem ze stanowczością zdolną zmniejszyć dystans o pół kroku, z cichym zainteresowaniem obserwując rozjuszenie grające w drobnej sylwetce i zaśmiał się krótko, przymykając na ten moment powieki, zanim pokręcił głową. Kropki łączył szybko, w locie wyłapując zbrodnię pasji, ale skrzętnie przemilczał odniesienie do barwnych planów morderstwa, jakie snuła przed chwilą.
- Powiedzmy, że mnie przekonałaś - odpowiedział cicho, lapidarnie, z planem zaszczucia jej połowiczną satysfakcją - istniało coś bardziej frustrującego? Świetnie się bawił, igrając z ogniem, gdy tak uparcie żłobiła paznokciami w jego skórze. - Żaden morderca nie zbliży się do Penny - stwierdził twardo, poważniejąc na niespodziewane wtrącenie niewygodnej wizji. - Chowacie tu jeszcze jakichś fiksatów, czy to koniec listy? - uniósł brwi, tym razem zdradzając krztę zaciekawienia, podtrzymaną do kolejnego tematu - szkoły bez pianina. A już zdążył zapomnieć.
- Prowadź - zarządził, przelotnie zerkając na ślady temperamentnie pozostawione na nadgarstku - mimo upału wydawały się emanować iskrzącym chłodem. Oderwał od nich spojrzenie, przenosząc je na rozmówczynię, gdy poruszyła temat komety - za którą po chwili rozejrzał się po niebie, zadając pytanie. - Czekaj - co? W smołę? Nic o tym nie mówiłaś - o podobnych wizjach raczej się nie zapominało, wieś musiała huczeć, ale do niego nie dotarło zupełnie nic. Nawet Penelope nie zająknęła się słowem - wiedziała o tym? Zafrasował się nieco, ale nie na długo, wyrwany z rozważań uroczą propozycją spaceru do katakumb. - Zdecydowanie, jak w domu - o ile w błogą ciszę nie dociera twoje zrzędzenie - odpowiedział z uśmiechem tak sztucznie uprzejmym, jak tylko się dało. - Skoro już zapoznajesz mnie z katakumbami, możesz przy okazji rozjaśnić, skąd najczęściej wyławia się topielców. W doborowym towarzystwie ryby lepiej biorą - nienawidził wędkować, na samą myśl dopadała go irytacja, ale o jedzenie było trudno - tonący brzytwy się chwyta. Dopóki go nie wyłowią. - I czy coś się tu w ogóle dzieje? W Dolinie? W okolicy? Potańcówki? Wieczorki poetyckie? Cokolwiek? - pytał nieprzekonany, mętnie pamiętając nudne wiejskie życie, od którego tak chętnie uciekał, gdy tylko nadarzyła się okazja. Wpływ wojny musiał być wyraźny, ale nawet w ciężkich czasach ludzie szukali rozrywek. On szukał.
* rzut na kłamstwo (52)
- Spowszedniały - odpowiedział ze znudzeniem, unosząc nieznacznie brwi i ramiona, w leniwych gestach próbując zatuszować pierwsze oznaki niezadowolenia i mentalnej niewygody.* Przecież był ponad tym, ponad żywotem służącego, wybawienia magicznych od ich własnego syfu, brudnych kibli i zabłoconych podłóg. Słabości? Nie miał. Mimowolnie przygotował się na kolejne ciosy wyuczonym odruchem z dzieciństwa. Mięśnie spięły się, sylwetka wyprostowała, jakby słowa miały godzić nie w przekonania, a w ciało, z zaciętością ojcowskiego ramienia. Muzyczne notatki wywołały lekki powiew, ot, ulga dla rozgrzanej słońcem skóry, wcale nie uciekał się do sprawdzonego sposobu - w ruchu przepadały niuanse, zacierały się odbicia myśli. Zgodnie z oczekiwaniami, dostał więcej. Zawsze przychodziło więcej. Zawsze kończyło się c h a r ł a k i e m. Żadne słowo nie wyciągało z niego tyle nienawiści; nieistotne, że Leta nie drwiła, że przemawiał przez nią czysty rozsądek, że po przeszło dwudziestu latach powinien oswoić się z brzmieniem tej obelgi - złość kładła się grubą warstwą na przeszłości, przykrywając inne niewygody, trudniejsze niż wściekłość. W międzyczasie zdołał odwrócić się i wzniecić silniejszy podmuch nieszczęsnymi nutami. Zmarszczył znów brwi, nic nowego, ale przecież tematu nie można było uciąć ot tak, to byłoby podejrzane, odsłoniłoby wstyd i upokorzenie własnym istnieniem.
- Dezynfekujący, z pewnością - odpowiedział, siląc się na precyzyjnie dobraną mieszankę zgorzknienia i pogardy, odniesioną do tego, jak postrzegały ich magiczne elity. Byli robactwem. Parą moli w szafie. Brudem na bucie. Balastem do pierwszego odrzutu ze statku, z domu. Może parę kieliszków laudanum pozwoliłoby na strawienie życiowej niesprawiedliwości albo skuteczne udawanie, że nigdy nie istniała. Pod wpływem emocji sięgnąłby po trunek tym chętniej, jednak, wbrew pozorom, miał w sobie sporo samodyscypliny i mnóstwo niewygodnych wspomnień, karmiących się chwilami upojenia - odkąd zrozumiał, że alkohol odbiera upragnioną kontrolę, nie kusił już tak mocno, jak przed laty. - Coś wymyślisz, ale laudanum musiałabyś lać mi do gardła siłą. Odpada. Nie sięgniesz - odciął się z naturalnością, której kryć nie musiał, kiedy spojrzenie na powrót rozświetliła prowokacja. Witamy w domu, napięcie na porządku dziennym.
- Dręczyłabyś owady na oczach dzieci? Rozkoszne - stwierdził z niepokojącym zastanowieniem wymalowanym na twarzy, jakby faktycznie rozważał taką opcję. Kiedyś rzeczywiście dręczył owady, kto by pomyślał, że mieli podobne zapędy? Kto by pomyślał, że była wtedy parę metrów dalej, śpiąc słodko w salonie Borginów? Na pewno nie Pani Norris.
- Próbuj - odpowiedział skinąwszy głową, temat kugucharzycy traktując nad wyraz poważnie. Niech się poznają, z łatwością mógł sobie wyobrazić kocicę usadzoną na płocie, Letę opartą tuż obok i dwa spojrzenia czujnie podążające śladem sąsiedzkich dramatów. Gdyby wkupiła się w jej łaski, zyskałaby cennego szpiega. - Tylko kury zarygluj. Jeszcze jej oczy wydrapią - przecież sama mówiła, że Helena jest niepoczytalna! Podobnie jak właścicielka, swatka od siedmiu boleści - złapał jej błękitne spojrzenie, spijając nieco konspiracji we własne tęczówki, poprowadzony zniżonym głosem w absurdalne wyobrażenia - zbyt ochoczo wypływające na morza piegów i kasztanowych fal. Cholerne zmęczenie znów z nim igrało! Prędko wrócił na odpowiedni wątek (może córka pani McGonnagall też miała kasztanowe loki? Na pewno.) i zamrugał w niemym pytaniu, rozlanym po uniesionych brwiach i kącikach ust.
- Brałaś ostatnio lekcje subtelności? Chyba potrzebujesz kolejnych - przed sobą miała eksperta w temacie - eksperta, który skradłby każde serce z koła gospodyń i właśnie dlatego powinien się tam pojawić. - Mam - prędko wszedł w rolę i odpowiedział z wiarygodną lekkością, mimo iż pogodny ton nosił na sobie znamiona wyzwania. Na przekór założeniom Lety stawiłby się przed zacnym gronem w towarzystwie Penny, obdarowałby lożę gospodyń spokojnym uśmiechem i napawał zaskoczeniem szanownej Evans. Byłby skłonny się na to porwać, jednak krótką odpowiedź formułował w konkretnym celu - chciał zobaczyć reakcję sprytnej piekielnicy, zbyt wyraźnie rozbawionej własną wizją wydarzeń. Chciał więcej satysfakcji.
I dostał. Incydentalnie, przez błahy machinalny gest, nieplanowany i możliwie najdalszy od prowokacji, niewinny, rzekłby szczerze, gdyby słowa miały tendencję do tworzenia zgrabnych zdań nawet w głębokim zaskoczeniu. Na pacnięcie dłoni kąciki ust drgnęły w rozbawieniu, wyrywając umysł z otępienia pierwszą falą bodźców, lecz to kolejna nadeszła z mocą. Przesuwane po skórze opuszki sprowokowały przyjemne mrowienie, rozpierzchające się głębiej ze wzmaganym uściskiem, mocnym i przyjemnie bolesnym. Udało jej się, musiał przyznać - mroziła orzeźwiającym dreszczem i pozostawiła w chwilowym odrętwieniu, działała na wyobraźnię, wplątywała się w pasma pogmatwanych myśli, mącąc i burząc, poskładała pogubiony rytm melodii, teraz niepokojąco wyraźnej i porywającej. Wzrok utknął na przygryzionej wardze, jakby ukryła tam pieprzoną tajemnicę wszechświata, i niechętnie unosił się wyżej, gdzie już czekało spojrzenie zagarniające zeusowe gromy. Rozciągnęło jego własne wargi w cynicznym, niepełnym uśmiechu, sięgającym roziskrzonych tęczówek. Trudno było tłumaczyć sprawę zmęczeniem, gdy atakowało go żywe jego zaprzeczenie, zaś ból mięśni magicznie zszedł na dalszy plan, mimo uskutecznianego ruchu - pozwolił Lecie mówić, kiedy poruszył ramieniem ze stanowczością zdolną zmniejszyć dystans o pół kroku, z cichym zainteresowaniem obserwując rozjuszenie grające w drobnej sylwetce i zaśmiał się krótko, przymykając na ten moment powieki, zanim pokręcił głową. Kropki łączył szybko, w locie wyłapując zbrodnię pasji, ale skrzętnie przemilczał odniesienie do barwnych planów morderstwa, jakie snuła przed chwilą.
- Powiedzmy, że mnie przekonałaś - odpowiedział cicho, lapidarnie, z planem zaszczucia jej połowiczną satysfakcją - istniało coś bardziej frustrującego? Świetnie się bawił, igrając z ogniem, gdy tak uparcie żłobiła paznokciami w jego skórze. - Żaden morderca nie zbliży się do Penny - stwierdził twardo, poważniejąc na niespodziewane wtrącenie niewygodnej wizji. - Chowacie tu jeszcze jakichś fiksatów, czy to koniec listy? - uniósł brwi, tym razem zdradzając krztę zaciekawienia, podtrzymaną do kolejnego tematu - szkoły bez pianina. A już zdążył zapomnieć.
- Prowadź - zarządził, przelotnie zerkając na ślady temperamentnie pozostawione na nadgarstku - mimo upału wydawały się emanować iskrzącym chłodem. Oderwał od nich spojrzenie, przenosząc je na rozmówczynię, gdy poruszyła temat komety - za którą po chwili rozejrzał się po niebie, zadając pytanie. - Czekaj - co? W smołę? Nic o tym nie mówiłaś - o podobnych wizjach raczej się nie zapominało, wieś musiała huczeć, ale do niego nie dotarło zupełnie nic. Nawet Penelope nie zająknęła się słowem - wiedziała o tym? Zafrasował się nieco, ale nie na długo, wyrwany z rozważań uroczą propozycją spaceru do katakumb. - Zdecydowanie, jak w domu - o ile w błogą ciszę nie dociera twoje zrzędzenie - odpowiedział z uśmiechem tak sztucznie uprzejmym, jak tylko się dało. - Skoro już zapoznajesz mnie z katakumbami, możesz przy okazji rozjaśnić, skąd najczęściej wyławia się topielców. W doborowym towarzystwie ryby lepiej biorą - nienawidził wędkować, na samą myśl dopadała go irytacja, ale o jedzenie było trudno - tonący brzytwy się chwyta. Dopóki go nie wyłowią. - I czy coś się tu w ogóle dzieje? W Dolinie? W okolicy? Potańcówki? Wieczorki poetyckie? Cokolwiek? - pytał nieprzekonany, mętnie pamiętając nudne wiejskie życie, od którego tak chętnie uciekał, gdy tylko nadarzyła się okazja. Wpływ wojny musiał być wyraźny, ale nawet w ciężkich czasach ludzie szukali rozrywek. On szukał.
* rzut na kłamstwo (52)
note by note
bruise by bruise
bruise by bruise
Mozaika żartobliwych, kąsających kuksańców zgęstniała nagle w powietrzu, a znudzony głos, nie tyle gorzki, co nadmiernie wręcz beznamiętny, spowodował, że zakrzywiłam ku górze jedną z kasztanowych brwi. Nie tego się spodziewałam, rozbestwił mnie uszczypliwościami, które rozwiązywały supełki języka i zachęcały do dalszej swawoli, jakbyśmy konkurowali o to, które z nas, jak najeżone rozjuszeniem osy, użądlą głębiej. On tymczasem kapitulował, znużonym gestem dłoni odganiając od siebie przepychanki, nagle tak obojętny i zblazowany; co mogło w ten sposób odebrać mu chęć do odgryzienia się w próbie odpłacenia pięknym za nadobne? Przecież z komentarzy mógł wręcz wybierać, moje życie, równie usłane mozolną mordęgą pozbawioną magii, obfitowało w powody do podśmiechiwania, jakkolwiek okrutnym nie byłoby to zabiegiem. Czyżby po prostu nie umiał znaleźć riposty? W mojej piersi zatliła się iskra satysfakcji, bo inaczej nie potrafiłam uzasadnić jego nagłej utraty werwy i zblednięcia kolorów, którymi osobowość tak barwna jak Argus Filch zdawała się emanować na lewo i prawo. Tak, z pewnością to o to musiało chodzić - pokonałam go jego własną bronią, a ugodzona męska duma zagniotła go jak kamień zagubiony w bucie i uparcie przeszkadzający w każdym kroku. Zmrużyłam oczy na dezynfekującą sugestię, pełną wyraźniejszego zgorzknienia, cięższą, jeszcze bardziej zawiłą.
- To nie spirytus - wzruszyłam ramionami, a w głosie odezwało się własne zniecierpliwienie jego niezabawnymi już insynuacjami, ich mirażem, który dopowiadałam sobie tam, gdzie on powściągał głosu i oszczędnie cedził uwagi. Nie podobało mi się to, w jaki sposób mogłam go zrozumieć. Nie byliśmy brudem, nie byliśmy plamą na magicznym honorze, byliśmy błędem, niepopełnionym własną ręką, lecz ręką przeznaczenia, zimną, powściągliwą łapą, która wdarła się w nas w matczynym łonie i zabrała z żył migotliwe skrzenie czarów. Jak długo mieliśmy jeszcze za to przepraszać? Kogo? Pozwalano nam istnieć w świecie, którego nie mogliśmy być prawdziwą częścią, przeznaczano nam role niższe i prostsze, takie, których podejmować nie chcieli się pełnoprawni czarodzieje - a to wystarczyło w ramach cierpkiej pokuty, nie musieliśmy dokonywać samobiczowania. Byłam tak mądra, rzecz jasna, głównie gdy chodziło o innych. Moja natura wprawiała mnie w niepogodzoną z losem chandrę, w pełne niezgody wyrzuty kierowane do sił przekraczających zrozumienie, bo owszem, potrafiłam doradzać, ale nigdy nie sobie. Gdybym tylko wiedziała, że Argus podzielił to samo przeznaczenie, te same okoliczności... Oboje nas zesłano na mityczną Ajaję na wieczne wygnanie, gdzie mieliśmy więcej nie obrażać bogów naszą ułomnością, skazani na niekończącą się przyszłość na samotnej wyspie. Nie powiedział mi tego jednak. Sekrety rodziny zachował głęboko w sercu, nie miałam nawet pojęcia, że kiedyś, dawno temu, przyszło nam już się spotkać, kiedy on spędzał czas z Hectorem, a ja towarzyszyłam matce podczas rozmówek w borginowskim salonie. - Tak sądzisz? W razie potrzeby stanę na krześle - podchwyciłam natychmiast, z niejaką ulgą przyjmując jego powracający do normalności humor, nawet jeśli w istocie nie zamierzałam sprawdzać z nim działania rzeczonego alkoholu. Mieliśmy pod swoimi skrzydłami dwójkę polegających na nas dzieci, a gdyby laudanum zadziałało zbyt mocno? Gdyby ociężałe nagle powieki opadły i więcej się nie otwarły? Och, nie ze mną te numery. Merlin mógł prowokować i kusić różnymi słodkościami, ale byłam pewna, że w razie konieczności siłą woli wywołałabym własną cukrzycę, żeby nie musieć ich kosztować.
- Żadne dręczenie, tylko naukowy eksperyment - odparłam z emfazą. - Ale nie obawiaj się, twoje kruche, delikatne serce nie będzie musiało stykać się z taką ewentualnością. Przygotowałam magicznie ruchome ilustracje i figurki, żeby urozmaicić zajęcia - zapewniłam, uśmiechając się krzywo. Chociaż młodzież chętnie rozgrywała na podwórku swoje małe bitwy, niekoniecznie pragnęła uczyć się o prawdziwych walkach w sali lekcyjnej, uznając to za nużące pasmo dat, dziwnie brzmiących imion i manewrów przylepionych do geograficznych punktów, mnie zależało z kolei na tym, żeby jak najbardziej ułatwić im zapamiętywanie, a przy tym kojarzyć ciąg przyczynowo-skutkowy. Do tego potrzebowałam więc ich uwagi, zainteresowania. Czy zaimponowałabym tym Argusowi? Zapewne nie, w Hogwarcie musiał często stykać się z podobnymi zabiegami, nie zdziwiłabym się, gdyby i one spowszedniały mu jak środki czystości, a mój plan zbył prychnięciem znudzenia.
- Helena bywa terytorialna, ale wie, kiedy wycofać się z walki z przegranej pozycji. Nie podjęłaby rękawicy Pani Norris... Chyba. Z drugiej strony jak ostatnio czort w kobiecej skórze wpadł do kurnika przez czkawkę teleportacyjną, nie wahała się stanąć w obronie gniazda - opowiedziałam z dumą, wspominając zmierzwione blond pukle, rozcięty rękaw koszuli, wyrwaną z zawiasów szufladę i wściekłe gdakanie dwóch obrończyń Ula, zajadle dziobiących Adrianę. Kotka przerastała je jednak znacząco i nie chciałabym, by jej ciężka od pazurów łapa pacnęła chudą szyję którejś z moich kur. Mimo wszystko byłam bardzo ciekawa tego stworzenia, Argus niejednokrotnie opowiadał o niej z uczuciem i wzniosłością, gloryfikując jej posągowe towarzystwo, wyraźnie mu bliższe niż ludzka obecność. Dobrze, że znalazł takie stworzenie. - Niedługo poznasz wszystkie lwy Doliny. Nie kuguchary, a zwykłe koty, mniej lub bardziej czułe, wszystkie charakterne i różne. Odwiedzają mnie prawie codziennie przed zachodem słońca, łase na smakołyki. Kury ich nie ruszają - choć raz się zdarzyło, że Poliksena, świeżynka w małym przydomowym kurniku, wyszła naprzeciw jednemu z zajadlejszych kawalerów i musiałam oba zwierzaki rozdzielać miotłą.
Chłodnobłękitne tęczówki zatoczyły koło, gdy wytknął mi brak subtelności, jedna z dłoni znowu wylądowała na biodrze, a ciężar ciała zakołysał się wyraźniej ku lewej stronie, przydając mi wyzywającego wyrazu. - Odezwała się bombarda maxima - skwitowałam uszczypliwie. Miał tupet, odbierając mi delikatności, podczas gdy sam rozpędzał się do burzliwej czerwoności niczym sportowa miotła tnąca powietrze. Czupurność rozmyła się jednak wraz z jego kolejnym słowem. - Och? - samoistnie umknęło spomiędzy rozchylonych w zdziwieniu warg. Fakt, nie podejrzewałam, że będzie gotów to rozważyć, byłam raczej skłonna założyć, że wymówi się dowolną przypadłością albo wcześniejszymi planami, jakby zapominając, że żył i karmił się prowokacją. - Naprawdę? Cudownie. Zachęcę koleżanki, żeby przygotowały zestaw pytań. Chyba nie będziesz się bał odrobiny sąsiedzkiej szczerości? Muszą cię dobrze poznać, dogłębnie przemaglować. Umiesz już szydełkować, czy mamy cię nauczyć? - piegowatą twarz znów rozświetlił czepliwy uśmiech, jaśniejący już na samo wyobrażenie, a co dopiero jego ziszczenie. Wiedział na co się pisał?
Byłam pewna, że nie wiedział tego, kiedy sięgał do kasztanowego pasma i przekraczał bańkę otaczającego mnie bezpiecznego powietrza, muskając knykciem rozpaloną ciepłem skroń. Paznokcie marzyły o krwi, wbijając się w skórę i trąc o spoczywające pod nią kości, pozostawiałam na nim znaki nagany, zaokrąglone, cienkie wężyki, wyżłobione w podrażnionej czerwieni. Spojrzenie ścierało się ze spojrzeniem, wyzywające i nieprzejednane, żadne z nas nie zamierzało ustąpić już tak łatwo; należało przyznać jednak, że Argus znosił ból z godnością. Nie zauważyłam drżenia wargi czy ściągających ku sobie brwi, nie dojrzałam grymasu przetaczającego się przez mięśnie mimiczne, a to doprowadzało mnie do furii - bo jak śmiał nie okazać skruchy? Zupełnie jak gdybym ujęła szponami powietrze, nie robiąc na nim wrażenia. Wystarczyłby jeden cień niewygody, jeden okruch udręki, a odpuściłabym szybciej, lecz Argus z rozmysłem odmówił mi satysfakcji, samemu sprowadzając ten los nad swoją głowę jak burzowe chmury. To jego wina.
- Zdarzają się drobne kradzieże, ale nic takiego kalibru - wyłuszczyłam poważnie, bo na to, że stary Whitby podtruwał żonę, aż ta zmarła, by potem przyjąć pod swój dach młodsze dziewczątko, właściwie nie miałam dowodu, nie to co ze Steffenem. W przypadku Cattermole'a owe dowody piętrzyły się przed moimi oczyma, dopowiedziane i naciągnięte, byle tylko pasować do stworzonej przeze mnie narracji. I w tę narrację wciągnąć miałam kolejną już osobę, partnera detektywistycznego, z którym razem dojdziemy do prawdy. - Nie mówiłam? - zdumiałam się, wydawało mi się, że i o tym opowiedziałam już wszystkim. Puściłam więc jego nadgarstek z długim, oczyszczającym wydechem, a mięśnie moich ramion spięły się w zderzeniu z wspomnieniami, które od początku lipca nie były skłonne opuścić pamięci. - To było tuż przed tym, jak zabłysło nasze nowe przekleństwo. Już od nocy działy się dziwne rzeczy, część z moich pszczół poumierała, część odleciała, jakby w powietrzu otaczającym dom zalęgła się jakaś toksyna - mamrotałam cierpko. - Potem zaczął ujadać pies. Pobiegłam za nim, żeby rozmówić się z właścicielem, któremu uciekł, bo do diabła, komuś musiał uciec, a ten doprowadził mnie do studni, w której od lat żyły plumpki. Cała woda zmieniła się w czarną maź, bulgoczącą jak rozgrzana smoła. Ryby nagle wybuchły. Życie na kamiennym murku obumarło, usechł cały mech. Czerwony błysk odbity przez porozrywane łuski wciąż śni mi się po nocach - przyznałam niechętnie. - Od tamtej chwili Orphie źle śpi. Co prawda nie jest już tak osowiały, zlękniony i rozchwiany, jak zaraz po pojawieniu się tej francy, ale widzę, że go to dręczy - a ja nie mogłam w żaden sposób mu pomóc, bezsilna, słaba matka, charłaczka. Pomoc nadeszła od Hectora i Teda, dopiero od czasu ich interwencji synek zaczął jakkolwiek normalnie funkcjonować. - Penny nic nie dolega? - spytałam ostrożnie, z obawą, bo nie skarżyła mi się na żadne przykrości, ale bywało, że dzieci wcale nie chciały martwić dorosłych i kryły w sercach bolesne sekrety. Zmarszczyłam nos na wspomnienie topielców. - W lesie jest staw, nieco dalej też jezioro - podkreśliłam, nie spiesząc jednak z propozycją, że go do nich zaprowadzę, oczekując, że choć jeden raz to on poprosi o przewodnika. Czas najwyższy. - A co, już się znudziłeś? - parsknęłam, prowadząc go w kierunku bliskiego mojemu sercu budynku. - Niedługo odbędą dożynki, mały festyn, nic tak spektakularnego jak Lughnasadh, ale powinno być wesoło. Oprócz tego obawiam się, że niewiele. Wieczorami panowie lubią urządzić sobie turniej kościany u Ansleya w Porterze Starego Sue, mamy też tak ważne konkursy, jak na przykład na najdorodniejszą dynię, najdłuższą marchew albo najładniejszy latawiec; zdarza się nawet, że w stodole Calhounów można potańczyć przy radiowej muzyce. Moja rozrywka, jak większości kobiet, ogranicza się do koła gospodyń i tamtejszych zajęć. I do pływania. Istna zabawa - opowiedziałam z przekąsem, zdając sobie sprawę, że zapewne nie na to liczył; wojenna rzeczywistość pozbawiła nas większości rozrywek, które kiedyś były na wyciągnięcie ręki. Ostał się ledwie jeden pub, gdzie po zachodzie słońca zjawiali się spragnieni towarzystwa panowie, racząc gardła chmielem albo nieskomplikowaną rywalizacją nad kartami, kośćmi czy rzutkami, a o ile, jako kobiety, dbałyśmy o organizację małych przedsięwzięć, o nie także było już trudniej. Chociażby comiesięczne wielkie gotowanie pierogów i wyłanianie najsmaczniejszych spełzło w tym roku na niczym, bo niewiele z nas miało już potrzebne na nie składniki, by wykarmić degustatorów. Co to za świat, w którym nie można gotować pierogów? Nie patrzyłam na niego, bo nie chciałam zobaczyć spodziewanego w jego oczach rozczarowania i żalu za magicznym zamkiem, który pozostawił za sobą, pośród innych reliktów przeszłości; z niezrozumiałego mi powodu chciałam przecież, by dobrze się tu czuł, jednak prawda była taka, że malutka Dolina Godryka nie miała obecnie do zaoferowania zbyt wiele. - Między innymi dlatego tak zależy mi na tej szkole - podkreśliłam niemrawo, szczerze, z powagą i czerwienią kwitnącą na policzkach. - Na świeżości, możliwościach. Rozumiesz?
coś dzwoni, ale nie wiem, w którym kościele
- To nie spirytus - wzruszyłam ramionami, a w głosie odezwało się własne zniecierpliwienie jego niezabawnymi już insynuacjami, ich mirażem, który dopowiadałam sobie tam, gdzie on powściągał głosu i oszczędnie cedził uwagi. Nie podobało mi się to, w jaki sposób mogłam go zrozumieć. Nie byliśmy brudem, nie byliśmy plamą na magicznym honorze, byliśmy błędem, niepopełnionym własną ręką, lecz ręką przeznaczenia, zimną, powściągliwą łapą, która wdarła się w nas w matczynym łonie i zabrała z żył migotliwe skrzenie czarów. Jak długo mieliśmy jeszcze za to przepraszać? Kogo? Pozwalano nam istnieć w świecie, którego nie mogliśmy być prawdziwą częścią, przeznaczano nam role niższe i prostsze, takie, których podejmować nie chcieli się pełnoprawni czarodzieje - a to wystarczyło w ramach cierpkiej pokuty, nie musieliśmy dokonywać samobiczowania. Byłam tak mądra, rzecz jasna, głównie gdy chodziło o innych. Moja natura wprawiała mnie w niepogodzoną z losem chandrę, w pełne niezgody wyrzuty kierowane do sił przekraczających zrozumienie, bo owszem, potrafiłam doradzać, ale nigdy nie sobie. Gdybym tylko wiedziała, że Argus podzielił to samo przeznaczenie, te same okoliczności... Oboje nas zesłano na mityczną Ajaję na wieczne wygnanie, gdzie mieliśmy więcej nie obrażać bogów naszą ułomnością, skazani na niekończącą się przyszłość na samotnej wyspie. Nie powiedział mi tego jednak. Sekrety rodziny zachował głęboko w sercu, nie miałam nawet pojęcia, że kiedyś, dawno temu, przyszło nam już się spotkać, kiedy on spędzał czas z Hectorem, a ja towarzyszyłam matce podczas rozmówek w borginowskim salonie. - Tak sądzisz? W razie potrzeby stanę na krześle - podchwyciłam natychmiast, z niejaką ulgą przyjmując jego powracający do normalności humor, nawet jeśli w istocie nie zamierzałam sprawdzać z nim działania rzeczonego alkoholu. Mieliśmy pod swoimi skrzydłami dwójkę polegających na nas dzieci, a gdyby laudanum zadziałało zbyt mocno? Gdyby ociężałe nagle powieki opadły i więcej się nie otwarły? Och, nie ze mną te numery. Merlin mógł prowokować i kusić różnymi słodkościami, ale byłam pewna, że w razie konieczności siłą woli wywołałabym własną cukrzycę, żeby nie musieć ich kosztować.
- Żadne dręczenie, tylko naukowy eksperyment - odparłam z emfazą. - Ale nie obawiaj się, twoje kruche, delikatne serce nie będzie musiało stykać się z taką ewentualnością. Przygotowałam magicznie ruchome ilustracje i figurki, żeby urozmaicić zajęcia - zapewniłam, uśmiechając się krzywo. Chociaż młodzież chętnie rozgrywała na podwórku swoje małe bitwy, niekoniecznie pragnęła uczyć się o prawdziwych walkach w sali lekcyjnej, uznając to za nużące pasmo dat, dziwnie brzmiących imion i manewrów przylepionych do geograficznych punktów, mnie zależało z kolei na tym, żeby jak najbardziej ułatwić im zapamiętywanie, a przy tym kojarzyć ciąg przyczynowo-skutkowy. Do tego potrzebowałam więc ich uwagi, zainteresowania. Czy zaimponowałabym tym Argusowi? Zapewne nie, w Hogwarcie musiał często stykać się z podobnymi zabiegami, nie zdziwiłabym się, gdyby i one spowszedniały mu jak środki czystości, a mój plan zbył prychnięciem znudzenia.
- Helena bywa terytorialna, ale wie, kiedy wycofać się z walki z przegranej pozycji. Nie podjęłaby rękawicy Pani Norris... Chyba. Z drugiej strony jak ostatnio czort w kobiecej skórze wpadł do kurnika przez czkawkę teleportacyjną, nie wahała się stanąć w obronie gniazda - opowiedziałam z dumą, wspominając zmierzwione blond pukle, rozcięty rękaw koszuli, wyrwaną z zawiasów szufladę i wściekłe gdakanie dwóch obrończyń Ula, zajadle dziobiących Adrianę. Kotka przerastała je jednak znacząco i nie chciałabym, by jej ciężka od pazurów łapa pacnęła chudą szyję którejś z moich kur. Mimo wszystko byłam bardzo ciekawa tego stworzenia, Argus niejednokrotnie opowiadał o niej z uczuciem i wzniosłością, gloryfikując jej posągowe towarzystwo, wyraźnie mu bliższe niż ludzka obecność. Dobrze, że znalazł takie stworzenie. - Niedługo poznasz wszystkie lwy Doliny. Nie kuguchary, a zwykłe koty, mniej lub bardziej czułe, wszystkie charakterne i różne. Odwiedzają mnie prawie codziennie przed zachodem słońca, łase na smakołyki. Kury ich nie ruszają - choć raz się zdarzyło, że Poliksena, świeżynka w małym przydomowym kurniku, wyszła naprzeciw jednemu z zajadlejszych kawalerów i musiałam oba zwierzaki rozdzielać miotłą.
Chłodnobłękitne tęczówki zatoczyły koło, gdy wytknął mi brak subtelności, jedna z dłoni znowu wylądowała na biodrze, a ciężar ciała zakołysał się wyraźniej ku lewej stronie, przydając mi wyzywającego wyrazu. - Odezwała się bombarda maxima - skwitowałam uszczypliwie. Miał tupet, odbierając mi delikatności, podczas gdy sam rozpędzał się do burzliwej czerwoności niczym sportowa miotła tnąca powietrze. Czupurność rozmyła się jednak wraz z jego kolejnym słowem. - Och? - samoistnie umknęło spomiędzy rozchylonych w zdziwieniu warg. Fakt, nie podejrzewałam, że będzie gotów to rozważyć, byłam raczej skłonna założyć, że wymówi się dowolną przypadłością albo wcześniejszymi planami, jakby zapominając, że żył i karmił się prowokacją. - Naprawdę? Cudownie. Zachęcę koleżanki, żeby przygotowały zestaw pytań. Chyba nie będziesz się bał odrobiny sąsiedzkiej szczerości? Muszą cię dobrze poznać, dogłębnie przemaglować. Umiesz już szydełkować, czy mamy cię nauczyć? - piegowatą twarz znów rozświetlił czepliwy uśmiech, jaśniejący już na samo wyobrażenie, a co dopiero jego ziszczenie. Wiedział na co się pisał?
Byłam pewna, że nie wiedział tego, kiedy sięgał do kasztanowego pasma i przekraczał bańkę otaczającego mnie bezpiecznego powietrza, muskając knykciem rozpaloną ciepłem skroń. Paznokcie marzyły o krwi, wbijając się w skórę i trąc o spoczywające pod nią kości, pozostawiałam na nim znaki nagany, zaokrąglone, cienkie wężyki, wyżłobione w podrażnionej czerwieni. Spojrzenie ścierało się ze spojrzeniem, wyzywające i nieprzejednane, żadne z nas nie zamierzało ustąpić już tak łatwo; należało przyznać jednak, że Argus znosił ból z godnością. Nie zauważyłam drżenia wargi czy ściągających ku sobie brwi, nie dojrzałam grymasu przetaczającego się przez mięśnie mimiczne, a to doprowadzało mnie do furii - bo jak śmiał nie okazać skruchy? Zupełnie jak gdybym ujęła szponami powietrze, nie robiąc na nim wrażenia. Wystarczyłby jeden cień niewygody, jeden okruch udręki, a odpuściłabym szybciej, lecz Argus z rozmysłem odmówił mi satysfakcji, samemu sprowadzając ten los nad swoją głowę jak burzowe chmury. To jego wina.
- Zdarzają się drobne kradzieże, ale nic takiego kalibru - wyłuszczyłam poważnie, bo na to, że stary Whitby podtruwał żonę, aż ta zmarła, by potem przyjąć pod swój dach młodsze dziewczątko, właściwie nie miałam dowodu, nie to co ze Steffenem. W przypadku Cattermole'a owe dowody piętrzyły się przed moimi oczyma, dopowiedziane i naciągnięte, byle tylko pasować do stworzonej przeze mnie narracji. I w tę narrację wciągnąć miałam kolejną już osobę, partnera detektywistycznego, z którym razem dojdziemy do prawdy. - Nie mówiłam? - zdumiałam się, wydawało mi się, że i o tym opowiedziałam już wszystkim. Puściłam więc jego nadgarstek z długim, oczyszczającym wydechem, a mięśnie moich ramion spięły się w zderzeniu z wspomnieniami, które od początku lipca nie były skłonne opuścić pamięci. - To było tuż przed tym, jak zabłysło nasze nowe przekleństwo. Już od nocy działy się dziwne rzeczy, część z moich pszczół poumierała, część odleciała, jakby w powietrzu otaczającym dom zalęgła się jakaś toksyna - mamrotałam cierpko. - Potem zaczął ujadać pies. Pobiegłam za nim, żeby rozmówić się z właścicielem, któremu uciekł, bo do diabła, komuś musiał uciec, a ten doprowadził mnie do studni, w której od lat żyły plumpki. Cała woda zmieniła się w czarną maź, bulgoczącą jak rozgrzana smoła. Ryby nagle wybuchły. Życie na kamiennym murku obumarło, usechł cały mech. Czerwony błysk odbity przez porozrywane łuski wciąż śni mi się po nocach - przyznałam niechętnie. - Od tamtej chwili Orphie źle śpi. Co prawda nie jest już tak osowiały, zlękniony i rozchwiany, jak zaraz po pojawieniu się tej francy, ale widzę, że go to dręczy - a ja nie mogłam w żaden sposób mu pomóc, bezsilna, słaba matka, charłaczka. Pomoc nadeszła od Hectora i Teda, dopiero od czasu ich interwencji synek zaczął jakkolwiek normalnie funkcjonować. - Penny nic nie dolega? - spytałam ostrożnie, z obawą, bo nie skarżyła mi się na żadne przykrości, ale bywało, że dzieci wcale nie chciały martwić dorosłych i kryły w sercach bolesne sekrety. Zmarszczyłam nos na wspomnienie topielców. - W lesie jest staw, nieco dalej też jezioro - podkreśliłam, nie spiesząc jednak z propozycją, że go do nich zaprowadzę, oczekując, że choć jeden raz to on poprosi o przewodnika. Czas najwyższy. - A co, już się znudziłeś? - parsknęłam, prowadząc go w kierunku bliskiego mojemu sercu budynku. - Niedługo odbędą dożynki, mały festyn, nic tak spektakularnego jak Lughnasadh, ale powinno być wesoło. Oprócz tego obawiam się, że niewiele. Wieczorami panowie lubią urządzić sobie turniej kościany u Ansleya w Porterze Starego Sue, mamy też tak ważne konkursy, jak na przykład na najdorodniejszą dynię, najdłuższą marchew albo najładniejszy latawiec; zdarza się nawet, że w stodole Calhounów można potańczyć przy radiowej muzyce. Moja rozrywka, jak większości kobiet, ogranicza się do koła gospodyń i tamtejszych zajęć. I do pływania. Istna zabawa - opowiedziałam z przekąsem, zdając sobie sprawę, że zapewne nie na to liczył; wojenna rzeczywistość pozbawiła nas większości rozrywek, które kiedyś były na wyciągnięcie ręki. Ostał się ledwie jeden pub, gdzie po zachodzie słońca zjawiali się spragnieni towarzystwa panowie, racząc gardła chmielem albo nieskomplikowaną rywalizacją nad kartami, kośćmi czy rzutkami, a o ile, jako kobiety, dbałyśmy o organizację małych przedsięwzięć, o nie także było już trudniej. Chociażby comiesięczne wielkie gotowanie pierogów i wyłanianie najsmaczniejszych spełzło w tym roku na niczym, bo niewiele z nas miało już potrzebne na nie składniki, by wykarmić degustatorów. Co to za świat, w którym nie można gotować pierogów? Nie patrzyłam na niego, bo nie chciałam zobaczyć spodziewanego w jego oczach rozczarowania i żalu za magicznym zamkiem, który pozostawił za sobą, pośród innych reliktów przeszłości; z niezrozumiałego mi powodu chciałam przecież, by dobrze się tu czuł, jednak prawda była taka, że malutka Dolina Godryka nie miała obecnie do zaoferowania zbyt wiele. - Między innymi dlatego tak zależy mi na tej szkole - podkreśliłam niemrawo, szczerze, z powagą i czerwienią kwitnącą na policzkach. - Na świeżości, możliwościach. Rozumiesz?
coś dzwoni, ale nie wiem, w którym kościele
Leta Evans
Zawód : nauczycielka historii magii w Dolinie Godryka, pomoc w pszczelej hodowli
Wiek : 24
Czystość krwi : Charłak
Stan cywilny : Wdowa
i know those eyes.
this man is dead.
this man is dead.
OPCM : 0
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 11+3
SPRAWNOŚĆ : 4+3
Genetyka : Charłak
Nieaktywni
Na własne życzenie zagonił rozmowę w paskudny zaułek, z którego należało wybrnąć jak najprędzej. W normalnych okolicznościach nie dostrzegłby w tym żadnego wyzwania - odpowiedziałby drwiną i zbył temat, jak każdy inny, ale nie, tym razem emocje targnęły znienacka, z niespodziewaną siłą uderzając w czułe punkty, jakby wzmacniane latami fortyfikacje nie miały racji bytu. Skąd? Stres w zmęczeniu aż tak wytrwale kruszył fundamenty? Albo panosząca się na błękicie łuna niepokoju? Dlaczego tak uwierało? Irytująca zagadka tykała w tle - nie tak miało przebiegać spotkanie, zamiast kolejnych bodźców spacer miał je ograniczyć, związać w ciasnym snopie sąsiedzkich spraw, rozwiać parę lokalnych tajemnic. W defensywnej postawie usiłował nie krzywić się mocniej na kwestię działania laudanum. Zależy w czyich ustach. Słowa same cisnęły się na czubek języka - rozpychały się w centrum mentalnej dezorganizacji, gotowe gorzko podsumować niewygodne przemyślenia, lecz zdusił je w porę, zatrzymując za zaciśniętymi zębami. Miał niemałą wprawę w wyłapywaniu nut, momentalnie wyłuskał więc niecierpliwość, grającą wyraźnie w krótkiej odpowiedzi, poza tym - niewygodny temat nie miał tu prawa bytu, nie dziś, nie teraz, być może jego przeznaczeniem było nigdy, a przynajmniej takie najchętniej by mu zgotował. Rytm powracał do łask całkiem sprawnie, mimo chwilowego potknięcia, wstrząsającego umęczonym umysłem.
- Z pewnością - odpowiedział, parskając cicho na wyobrażenie zdeterminowanego stąpnięcia na krzesło, z przytupem drewnianego obcasa i zamaszystym szumem spódnicy. Wtedy faktycznie spojrzałaby na niego z góry, choć nabierała wprawy już z poziomu podłogi - dumne spojrzenie dodawało jej dobre pół metra. - Powiedzmy, że to pomoże - które z nich byłoby bardziej zdeterminowane w przepychankach? Nie potrafiłby stwierdzić, ale jedno pozostawało pewne - Leta nie poddałaby się łatwo. Z podobną gorliwością była gotowa podsunąć uczniom pod nos najlepsze pomoce naukowe.
- Nie przeczę - odpowiedział z uniesioną brwią; dręczenie owadów zawsze było eksperymentem naukowym, niczym więcej. Ilustracje i figurki wydawały się bardziej obrazowe od moli i, przede wszystkim, posłuszniejsze nauczycielskiej woli, ale w temacie dziecięcej uwagi Argus miał tyle doświadczenia, co w nastawianiu kości. - A szkoda. Moje kruche, delikatne serce z chęcią obejrzałoby ten spektakl. Jestem ciekaw, które dziecko pękłoby pierwsze pod naporem strategicznych zawiłości i kunsztu tresury uciśnionych moli, których przeznaczenie zależałoby tylko od tego, jak dobrze wejdą w swoje role - odpowiedział z gładkim rozmarzeniem rozpływającym się po zgłoskach. Zaraz jednak, nim kobieta zdążyła pociągnąć zwyczajowe oburzenie, przeszedł w przyziemniejszy ton, niewyzbyty zaczepności, mimo wyraźnego pokrzepienia wybrzmiewającego w miejscu spodziewanej złośliwości. Zafascynowanych ludzi zawsze słuchało się przyjemniej, dlatego mógł na ślepo przyjąć sposoby młodej nauczycielki za trafne. - Ale muszą wystarczyć im ilustracje i figurki, może dzięki temu nikogo nie straumatyzujesz i kiedyś sami zaprzęgną mole do roboty - ideę mógł podsunąć im osobiście, sprytnie i po cichu, by garstka narwanych chłopców uznała to za wspaniały pomysł - w dodatku ich własny.
- Czyli masz kurę, która zachowuje się jak pies - stwierdził, kalkulując już w myślach szanse na pogoń Heleny za Panią Norris. Wysokie, w istocie, choć nie wątpił, że ptaszysko mogłoby nie wyjść cało ze starcia, co wcale nie napawało Filcha optymizmem. W Dolinie kręciło się trochę więcej kur, wolałby uniknąć pretensji i oskarżeń. - Ta czkawka jest ostatnio strasznie upierdliwa - mruknął w zastanowieniu, szybko odganiając wspomnienie niezapowiedzianej wizyty sprzed paru dni. Na samą myśl żołądek skręcał się w ciasny supeł - ale to było w Hogsmeade, nie tu, nawet jeśli ktokolwiek miał jakiś trop, przecież urywał się w Szkocji. Tym razem mężczyzna momentalnie stłumił w sobie oznaki niepokoju, wracając do tematu zanim myśli rozhulały się na dobre. Może czkawka też rozbestwiała się pod światłem komety? Licho wie, ile nieszczęść zdążyła ściągnąć. - Kto ci wparował do kurnika? - rzucił z cieniem rozbawienia, trochę licząc na wizję wypachnionej damy, która prosto z południowej herbatki na salonach trafia do dusznej klitki, wypełnionej sianem i ostrą wonią wsi. Bajka. Urywkowa relacja nie sugerowała zagrożenia, ale skoro zaciekła kura była w stanie poradzić sobie z intruzem... to może mogła i z kotem.
- Zauważyłem, że trochę się ich kręci - odpowiedział neutralnie; raz na jakiś czas mijał koty przebiegające uliczkami Doliny i choć niespecjalnie się do tego przyznawał, lubił ich dyskretne towarzystwo i zainteresowanie - poprawiały humor, zepsuty zazwyczaj ludzką ingerencją. Oczywiście żaden kot nie mógł się równać Pani Norris, nie dorastały do jej wspaniałych łap.
Jasne spojrzenie prześlizgnęło się mimowolnie po krzywiźnie biodra, zgrabnie wyeksponowanego w wiedzionej dosadnym ruchem pozie - harmonię owej linii prześledził z cwaną niewinnością, skrywając błękitne tęczówki pod powiekami, gdy dłoń wywijała eleganckiego młynka w zapowiedzi ukłonu. Usta rozciągnęły się w nieco szerszym niż zwykle uśmiechu, kąśliwą uwagę mógł traktować wyłącznie jako komplement i tak też czynił, niezrażony zasięgiem wybuchowego zaklęcia - wręcz przeciwnie. Nie zliczyłby momentów, w których zdałoby się idealnie do ekspresji buzujących emocji, nie dało się tego lepiej ująć. - Polecam się - dorzucił przekornie, gdy wyprostował się energicznie, dwie chwile później pozwalając sobie na przebłysk satysfakcji zatopiony w plamkach błękitu, niezmącony nawet niewygodną kontynuacją tematu. - Koniecznie - zapewnił niestrudzenie, nie mając pojęcia, na co się pisze - na tym polegały wyzwania, Argus podejrzewał zaś, że w Dolinie Godryka będzie trzeba szukać ich na siłę. Oczywiście przyjmując, że ledwo stojący dom nie zaliczał się w ich poczet. Nieistniejące pianino - prędzej. Zawzięta Evans na tropie sąsiedzkich rewelacji - bez dwóch zdań. - Na pytania odpowiem raz i nieszczerze, więc przyłóżcie się do szczegółów - możecie nie zdążyć zanotować wszystkiego na dzisiaj, ale nic straconego, dzisiaj nie śmiałbym wam przeszkodzić - obiecał, pozostawiając kwestię otwartą, a uwagę o szydełkowaniu puścił mimo uszu - tak nisko jeszcze nie upadł, szydełka mógł użyć co najwyżej jako kolejnego instrumentu do grania na nerwach.
Nie pociągnął tematu zwyrodnialców Doliny, marszcząc jedynie brwi na wspomnienie kradzieży. Oczy miał zawsze dookoła głowy i bez względu na okoliczności starał się zachowywać czujność, parę słów w tę czy we w tę nie sprawiłoby, że podejrzliwość względem nieznajomych mieszkańców wioski rozpłynęłaby się w powietrzu, ale skoro Leta nie miała więcej wyróżniających się nazwisk, musieli kryć się sprawnie w występkach - czyli, jak zawsze, musiał uważać na wszystkich - w tym na kometę, o której słuchał w milczącym zafrasowaniu. Istniał jakikolwiek zakątek, nietknięty mackami koszmarnego zjawiska? Niepokojące światło wdzierało się w najbardziej skryte czeluści i rozłaziło po żywych organizmach. Pies nie pierwszy raz pojawił się w zasłyszanych historiach, nieznaczny grymas wstąpił na usta Argusa, usiłującego nie myśleć o przesądnych głosach, wskazujących lękliwie na ponuraki. Ledwo zdusił wzdrygnięcie na myśl o rozdzieranych w szczątki rybach i czarnej mazi; zawodzący dźwięk komety drażnił zmysły, jawiąc się pod postacią podobnie bezkształtnej masy, jak brudny zbitek najczarniejszej magii, wypaczone truchła - niewiele dało się zrobić, gdy powidok stawał na skraju zmysłów, nie dało się zamknąć oczu, każdy odgłos niósł obrazowe skojarzenie i nie było mocy, którą mógłby je powstrzymać. Płótno plumpkowej studni musiało podobnie odcisnąć się we wspomnieniach Lety, nawet jeśli czas miał powlec barwy bledszą powłoką, nie dało się ich wymazać. Spodziewał się, że nie spała najlepiej po śmierci Jaspera, a dręczące krwiste rozbłyski musiały pogłębiać troskę o syna. W tej kwestii przypominała Camillę, po niej spodziewałby się identycznego przejawu determinacji w zmartwieniu o pociechę.
- Penny? Nic nie mówiła, ale nie byłbym zaskoczony - odpowiedział niemrawo, w trakcie paru dni nie zdołał wyłuskać z dziecięcej ekspresji zadowalającej ilości szczegółów, działo się zbyt wiele, zbyt szybko, a rodzinna relacja po paru miesiącach rozłąki nie przedstawiała się idealnie i nie ostatni raz miał łamać sobie głowę, jak do niej podejść. Lista pytań piętrzyła się przed nim i zamiast znajdować odpowiedzi - tylko ich przybywało. Spróbował skoncentrować się na studni, przywołując z pamięci jej obraz. Rzeczywiście, przed laty pływały w niej plumpki, ale... - Teraz ta studnia wygląda całkiem normalnie. Orphie to widział? Był z tobą? - pytał, zerkając na kobietę spod zmarszczonych brwi - z jej słów mógłby wywnioskować, że dokładnie tak było. Podczas wcześniejszej rozmowy nie zająknęła się słowem o komecie, za to mówiła o dziecięcej złości. Do specjalisty było mu daleko, lecz okoliczności brzmiały nieprzyjemnie znajomo, traumatyczne widoki z dzieciństwa wrastały w dorastające ciało i trwały w nim po kres, narzucając się od czasu do czasu we śnie i świadomości. Nie życzył im tego. Z ulgą odgonił rozbudzone tą myślą wspomnienia, przechodząc do mniej stresujących tematów.
- Aleś precyzyjna - prychnął, szybko zakładając, że przejedzie cały ten las rowerem, ale w końcu znajdzie i staw, i jezioro. Równie szybko odzyskał zmysły, przypominając sobie o nawale obowiązków i czterech innych kierunkach, które zdołał już zaznaczyć na mapie z zamiarem poznania okolic, również odleglejszych. Niemniej, w pewnych kwestiach zależało mu na czasie - o ile sam pchał się do jeziora nawet zimą, nie była to najlepsza pora na lekcje pływania, w przeciwieństwie do trwającego jeszcze lata. - Trzeba ci płacić za szczegóły, czy wystarczy wizja wycieczki z Penelope? W kałuży nie nauczę jej pływać - podczas suszy nawet o to byłoby trudno. Uszczuplony zakres rozrywek nie miał czym zaskoczyć Argusa, ale dopytując nie spodziewał się wcale zaskoczeń - w porównaniu do wioski, w której przyszło mu dorastać, Dolina przedstawiała się całkiem nieźle. Czy tu, czy w mieście, niewiele zostało szans na realizację wielkich planów, snutych parę lat wcześniej - nie przekreśliła ich przeprowadzka, a bezwzględność wojny. Relację podsumował skąpym skinieniem, w zamyśleniu, które nie brało się ani z żalu, ani rozczarowania - zazwyczaj szukał rozwiązań, robił to także teraz, próbując planować uciekający przez palce czas i szukać urozmaiceń. Zaangażowanie Lety w szkolną inicjatywę ani przez moment nie wydawało mu się dziwne, było jak kropka na końcu zdania, naturalne i oczywiste - kwintesencja charakteru i zainteresowań - dlatego spojrzał na nią z lekkim zaskoczeniem, nieświadomy zafrasowania wywołanego niepozornym pytaniem. Przejęcie uroczo osnuło znajome rysy, biorąc go znienacka tym dziwnym przygaszeniem, ale w gruncie rzeczy nie musiała nic tłumaczyć. - Jasne. Zrobiłaś już więcej niż profesor Binns w całej swojej karierze - słyszałaś o nim? Próbowałem go słuchać, ale przysięgam, że się nie da. Nawet jeśli próbujesz się skupić, co chwila ktoś chrapie, bo typ ma głos tak przezroczysty, jak on sam - stwierdził, nie potrafiąc powstrzymać się przed przewróceniem oczyma w rozdrażnieniu wspomnianą ujmą na hogwarckiej kadrze. Mijając ducha na korytarzach trudno było zauważyć rzucane przez niego dzień dobry, a wykłady - to dopiero katorga, nie szło zapamiętać z nich ani słowa, za to uczniowie mieli okazję odespać w ciągu zajęć część nocnych przygód. Małe, plugawe ścierwa, burzące jego porządek, niezależnie od położenia Słońca na niebie. Ciekawe, czy młodsze miały zachowywać się podobnie w wiejskiej szkole - Argus przebiegł spojrzeniem po budynku, zatrzymując wzrok na progu, gdzie czekał na nich kot. Wywinięty w fantazyjnej pozie, wyraźnie zakurzony - cały świat i edukację miał w głębokim poważaniu, które zresztą czyścił, jak to kot, bezwstydnie. Tkwił na swoim miejscu uparcie, niewzruszony otwieranymi drzwiami, skrzypnięcie musiało przywołać całą szajkę zza rogu - w pół sekundy dołączyły trzy, łaszące się do nóg, miauknięciami przekrzykujące o względy - albo żarcie. - Małe hieny - ocenił, powstrzymując się przed kucnięciem w małym zbiorowisku, ale zwierzętom zdawało się to nie przeszkadzać, gdy ocierały się łbami o piszczele. Oj, Pani Norris będzie zazdrosna - zwłaszcza, że Evans zatroszczyła się o przedstawienie każdego futrzaka z imienia, dając kugucharzycy poważne powody do zmartwień. Wtoczyły się razem z nimi do szkoły, przelewając zgrabnie przez uchylone drzwi - trzeba było je wynosić, gdy krótka podróż zwiadowcza dobiegła końca.
ztx2
- Z pewnością - odpowiedział, parskając cicho na wyobrażenie zdeterminowanego stąpnięcia na krzesło, z przytupem drewnianego obcasa i zamaszystym szumem spódnicy. Wtedy faktycznie spojrzałaby na niego z góry, choć nabierała wprawy już z poziomu podłogi - dumne spojrzenie dodawało jej dobre pół metra. - Powiedzmy, że to pomoże - które z nich byłoby bardziej zdeterminowane w przepychankach? Nie potrafiłby stwierdzić, ale jedno pozostawało pewne - Leta nie poddałaby się łatwo. Z podobną gorliwością była gotowa podsunąć uczniom pod nos najlepsze pomoce naukowe.
- Nie przeczę - odpowiedział z uniesioną brwią; dręczenie owadów zawsze było eksperymentem naukowym, niczym więcej. Ilustracje i figurki wydawały się bardziej obrazowe od moli i, przede wszystkim, posłuszniejsze nauczycielskiej woli, ale w temacie dziecięcej uwagi Argus miał tyle doświadczenia, co w nastawianiu kości. - A szkoda. Moje kruche, delikatne serce z chęcią obejrzałoby ten spektakl. Jestem ciekaw, które dziecko pękłoby pierwsze pod naporem strategicznych zawiłości i kunsztu tresury uciśnionych moli, których przeznaczenie zależałoby tylko od tego, jak dobrze wejdą w swoje role - odpowiedział z gładkim rozmarzeniem rozpływającym się po zgłoskach. Zaraz jednak, nim kobieta zdążyła pociągnąć zwyczajowe oburzenie, przeszedł w przyziemniejszy ton, niewyzbyty zaczepności, mimo wyraźnego pokrzepienia wybrzmiewającego w miejscu spodziewanej złośliwości. Zafascynowanych ludzi zawsze słuchało się przyjemniej, dlatego mógł na ślepo przyjąć sposoby młodej nauczycielki za trafne. - Ale muszą wystarczyć im ilustracje i figurki, może dzięki temu nikogo nie straumatyzujesz i kiedyś sami zaprzęgną mole do roboty - ideę mógł podsunąć im osobiście, sprytnie i po cichu, by garstka narwanych chłopców uznała to za wspaniały pomysł - w dodatku ich własny.
- Czyli masz kurę, która zachowuje się jak pies - stwierdził, kalkulując już w myślach szanse na pogoń Heleny za Panią Norris. Wysokie, w istocie, choć nie wątpił, że ptaszysko mogłoby nie wyjść cało ze starcia, co wcale nie napawało Filcha optymizmem. W Dolinie kręciło się trochę więcej kur, wolałby uniknąć pretensji i oskarżeń. - Ta czkawka jest ostatnio strasznie upierdliwa - mruknął w zastanowieniu, szybko odganiając wspomnienie niezapowiedzianej wizyty sprzed paru dni. Na samą myśl żołądek skręcał się w ciasny supeł - ale to było w Hogsmeade, nie tu, nawet jeśli ktokolwiek miał jakiś trop, przecież urywał się w Szkocji. Tym razem mężczyzna momentalnie stłumił w sobie oznaki niepokoju, wracając do tematu zanim myśli rozhulały się na dobre. Może czkawka też rozbestwiała się pod światłem komety? Licho wie, ile nieszczęść zdążyła ściągnąć. - Kto ci wparował do kurnika? - rzucił z cieniem rozbawienia, trochę licząc na wizję wypachnionej damy, która prosto z południowej herbatki na salonach trafia do dusznej klitki, wypełnionej sianem i ostrą wonią wsi. Bajka. Urywkowa relacja nie sugerowała zagrożenia, ale skoro zaciekła kura była w stanie poradzić sobie z intruzem... to może mogła i z kotem.
- Zauważyłem, że trochę się ich kręci - odpowiedział neutralnie; raz na jakiś czas mijał koty przebiegające uliczkami Doliny i choć niespecjalnie się do tego przyznawał, lubił ich dyskretne towarzystwo i zainteresowanie - poprawiały humor, zepsuty zazwyczaj ludzką ingerencją. Oczywiście żaden kot nie mógł się równać Pani Norris, nie dorastały do jej wspaniałych łap.
Jasne spojrzenie prześlizgnęło się mimowolnie po krzywiźnie biodra, zgrabnie wyeksponowanego w wiedzionej dosadnym ruchem pozie - harmonię owej linii prześledził z cwaną niewinnością, skrywając błękitne tęczówki pod powiekami, gdy dłoń wywijała eleganckiego młynka w zapowiedzi ukłonu. Usta rozciągnęły się w nieco szerszym niż zwykle uśmiechu, kąśliwą uwagę mógł traktować wyłącznie jako komplement i tak też czynił, niezrażony zasięgiem wybuchowego zaklęcia - wręcz przeciwnie. Nie zliczyłby momentów, w których zdałoby się idealnie do ekspresji buzujących emocji, nie dało się tego lepiej ująć. - Polecam się - dorzucił przekornie, gdy wyprostował się energicznie, dwie chwile później pozwalając sobie na przebłysk satysfakcji zatopiony w plamkach błękitu, niezmącony nawet niewygodną kontynuacją tematu. - Koniecznie - zapewnił niestrudzenie, nie mając pojęcia, na co się pisze - na tym polegały wyzwania, Argus podejrzewał zaś, że w Dolinie Godryka będzie trzeba szukać ich na siłę. Oczywiście przyjmując, że ledwo stojący dom nie zaliczał się w ich poczet. Nieistniejące pianino - prędzej. Zawzięta Evans na tropie sąsiedzkich rewelacji - bez dwóch zdań. - Na pytania odpowiem raz i nieszczerze, więc przyłóżcie się do szczegółów - możecie nie zdążyć zanotować wszystkiego na dzisiaj, ale nic straconego, dzisiaj nie śmiałbym wam przeszkodzić - obiecał, pozostawiając kwestię otwartą, a uwagę o szydełkowaniu puścił mimo uszu - tak nisko jeszcze nie upadł, szydełka mógł użyć co najwyżej jako kolejnego instrumentu do grania na nerwach.
Nie pociągnął tematu zwyrodnialców Doliny, marszcząc jedynie brwi na wspomnienie kradzieży. Oczy miał zawsze dookoła głowy i bez względu na okoliczności starał się zachowywać czujność, parę słów w tę czy we w tę nie sprawiłoby, że podejrzliwość względem nieznajomych mieszkańców wioski rozpłynęłaby się w powietrzu, ale skoro Leta nie miała więcej wyróżniających się nazwisk, musieli kryć się sprawnie w występkach - czyli, jak zawsze, musiał uważać na wszystkich - w tym na kometę, o której słuchał w milczącym zafrasowaniu. Istniał jakikolwiek zakątek, nietknięty mackami koszmarnego zjawiska? Niepokojące światło wdzierało się w najbardziej skryte czeluści i rozłaziło po żywych organizmach. Pies nie pierwszy raz pojawił się w zasłyszanych historiach, nieznaczny grymas wstąpił na usta Argusa, usiłującego nie myśleć o przesądnych głosach, wskazujących lękliwie na ponuraki. Ledwo zdusił wzdrygnięcie na myśl o rozdzieranych w szczątki rybach i czarnej mazi; zawodzący dźwięk komety drażnił zmysły, jawiąc się pod postacią podobnie bezkształtnej masy, jak brudny zbitek najczarniejszej magii, wypaczone truchła - niewiele dało się zrobić, gdy powidok stawał na skraju zmysłów, nie dało się zamknąć oczu, każdy odgłos niósł obrazowe skojarzenie i nie było mocy, którą mógłby je powstrzymać. Płótno plumpkowej studni musiało podobnie odcisnąć się we wspomnieniach Lety, nawet jeśli czas miał powlec barwy bledszą powłoką, nie dało się ich wymazać. Spodziewał się, że nie spała najlepiej po śmierci Jaspera, a dręczące krwiste rozbłyski musiały pogłębiać troskę o syna. W tej kwestii przypominała Camillę, po niej spodziewałby się identycznego przejawu determinacji w zmartwieniu o pociechę.
- Penny? Nic nie mówiła, ale nie byłbym zaskoczony - odpowiedział niemrawo, w trakcie paru dni nie zdołał wyłuskać z dziecięcej ekspresji zadowalającej ilości szczegółów, działo się zbyt wiele, zbyt szybko, a rodzinna relacja po paru miesiącach rozłąki nie przedstawiała się idealnie i nie ostatni raz miał łamać sobie głowę, jak do niej podejść. Lista pytań piętrzyła się przed nim i zamiast znajdować odpowiedzi - tylko ich przybywało. Spróbował skoncentrować się na studni, przywołując z pamięci jej obraz. Rzeczywiście, przed laty pływały w niej plumpki, ale... - Teraz ta studnia wygląda całkiem normalnie. Orphie to widział? Był z tobą? - pytał, zerkając na kobietę spod zmarszczonych brwi - z jej słów mógłby wywnioskować, że dokładnie tak było. Podczas wcześniejszej rozmowy nie zająknęła się słowem o komecie, za to mówiła o dziecięcej złości. Do specjalisty było mu daleko, lecz okoliczności brzmiały nieprzyjemnie znajomo, traumatyczne widoki z dzieciństwa wrastały w dorastające ciało i trwały w nim po kres, narzucając się od czasu do czasu we śnie i świadomości. Nie życzył im tego. Z ulgą odgonił rozbudzone tą myślą wspomnienia, przechodząc do mniej stresujących tematów.
- Aleś precyzyjna - prychnął, szybko zakładając, że przejedzie cały ten las rowerem, ale w końcu znajdzie i staw, i jezioro. Równie szybko odzyskał zmysły, przypominając sobie o nawale obowiązków i czterech innych kierunkach, które zdołał już zaznaczyć na mapie z zamiarem poznania okolic, również odleglejszych. Niemniej, w pewnych kwestiach zależało mu na czasie - o ile sam pchał się do jeziora nawet zimą, nie była to najlepsza pora na lekcje pływania, w przeciwieństwie do trwającego jeszcze lata. - Trzeba ci płacić za szczegóły, czy wystarczy wizja wycieczki z Penelope? W kałuży nie nauczę jej pływać - podczas suszy nawet o to byłoby trudno. Uszczuplony zakres rozrywek nie miał czym zaskoczyć Argusa, ale dopytując nie spodziewał się wcale zaskoczeń - w porównaniu do wioski, w której przyszło mu dorastać, Dolina przedstawiała się całkiem nieźle. Czy tu, czy w mieście, niewiele zostało szans na realizację wielkich planów, snutych parę lat wcześniej - nie przekreśliła ich przeprowadzka, a bezwzględność wojny. Relację podsumował skąpym skinieniem, w zamyśleniu, które nie brało się ani z żalu, ani rozczarowania - zazwyczaj szukał rozwiązań, robił to także teraz, próbując planować uciekający przez palce czas i szukać urozmaiceń. Zaangażowanie Lety w szkolną inicjatywę ani przez moment nie wydawało mu się dziwne, było jak kropka na końcu zdania, naturalne i oczywiste - kwintesencja charakteru i zainteresowań - dlatego spojrzał na nią z lekkim zaskoczeniem, nieświadomy zafrasowania wywołanego niepozornym pytaniem. Przejęcie uroczo osnuło znajome rysy, biorąc go znienacka tym dziwnym przygaszeniem, ale w gruncie rzeczy nie musiała nic tłumaczyć. - Jasne. Zrobiłaś już więcej niż profesor Binns w całej swojej karierze - słyszałaś o nim? Próbowałem go słuchać, ale przysięgam, że się nie da. Nawet jeśli próbujesz się skupić, co chwila ktoś chrapie, bo typ ma głos tak przezroczysty, jak on sam - stwierdził, nie potrafiąc powstrzymać się przed przewróceniem oczyma w rozdrażnieniu wspomnianą ujmą na hogwarckiej kadrze. Mijając ducha na korytarzach trudno było zauważyć rzucane przez niego dzień dobry, a wykłady - to dopiero katorga, nie szło zapamiętać z nich ani słowa, za to uczniowie mieli okazję odespać w ciągu zajęć część nocnych przygód. Małe, plugawe ścierwa, burzące jego porządek, niezależnie od położenia Słońca na niebie. Ciekawe, czy młodsze miały zachowywać się podobnie w wiejskiej szkole - Argus przebiegł spojrzeniem po budynku, zatrzymując wzrok na progu, gdzie czekał na nich kot. Wywinięty w fantazyjnej pozie, wyraźnie zakurzony - cały świat i edukację miał w głębokim poważaniu, które zresztą czyścił, jak to kot, bezwstydnie. Tkwił na swoim miejscu uparcie, niewzruszony otwieranymi drzwiami, skrzypnięcie musiało przywołać całą szajkę zza rogu - w pół sekundy dołączyły trzy, łaszące się do nóg, miauknięciami przekrzykujące o względy - albo żarcie. - Małe hieny - ocenił, powstrzymując się przed kucnięciem w małym zbiorowisku, ale zwierzętom zdawało się to nie przeszkadzać, gdy ocierały się łbami o piszczele. Oj, Pani Norris będzie zazdrosna - zwłaszcza, że Evans zatroszczyła się o przedstawienie każdego futrzaka z imienia, dając kugucharzycy poważne powody do zmartwień. Wtoczyły się razem z nimi do szkoły, przelewając zgrabnie przez uchylone drzwi - trzeba było je wynosić, gdy krótka podróż zwiadowcza dobiegła końca.
ztx2
note by note
bruise by bruise
bruise by bruise
20.08
Wymknął się z łóżka o świcie, gdy Bella jeszcze spała. W środku nocy obudził go koszmar, przerażający i realistyczny. Utkane z cienia koty rozszarpywały go na strzępy, czarne łapy zagłębiały się w miękkim ciele—czy to ludzkim, czy szczurzym, koniec zawsze był taki sam. Agonia wśród mrocznego dymu, długa i bolesna.
Najgorsze, że już to widział. Ten koniec, tą śmierć, również na jawie. Dostrzegał ją ilekroć podnosił wzrok na dom pani Bell, na dziwną łunę, która lśniła nad jego dachem. Próbował odwracać wzrok, ale zjawisko uparcie przyciągało jego spojrzenie. Czuł się jak ćma lgnąca do światła, ćma oglądająca własną śmierć. Nie powiedział o tym wszystkim Belli, bo co miał jej powiedzieć? Wróciła do domu przelękniona i smutna, wciąż żałująca swojego zaginionego kuzyna. Chciał i musiał być dla niej ostoją, nie może się mazgaić i jej straszyć ani zwierzać się z lęku przed cienistymi potworami. I tak się o niego bała, a wizje prawego końca były niepokojąco prawdopodobne. Już dwukrotnie zetknął się z przerażającymi Cieniami, za każdym razem zaatakowały go, gdy próbował zdejmować z ludzi klątwy - tak, jakby drzemiąca w nich czarna magia obracała się przeciwko niemu. Pamiętał dotyk ohydnych macek na własnej szyi, pamiętał jak tracił przytomność, by obudzić się po wielu minutach. Tamta magia chyba chciała go tylko zranić, nie zabić, ale był w jej obliczu przerażająco bezbronny. W dodatku z całego kraju donosiły wieści o złowieszczych Cieniach, a Zakonnicy przekazywali sobie nawzajem informacje. Podobno władali nimi wrogowie. Podobno naprawdę przybierały kształty wilków, węży i drapieżnych kotów. Podobno potrafiły rozszarpać człowieka. Podobno, podobno, podobno.
Dlaczego widział je akurat on, akurat teraz? Powinien się skonsultować z jakimś jasnowidzem, poprosić o interpretację?
Na razie chciałby się po prostu wyspać, a nie mógł. Przemęczony, postanowiła rozchodzić emocje na spacerze, jak najdalej od tej okropnej łuny. Nogi niosły go same, ale po drodze nachylił się i podniósł z ziemi odłamek meteorytu - mógłby się przydać Belli do alchemii... Odruchowo udał się w miejsce, które zawsze niosło mu pokrzepienie: wtedy, gdy zniknęła Bella i wtedy, gdy stresował się wojną. Nigdy nie przynosił książek do Książkowego Zakątka, natomiast chętnie je przeglądał i bezczelnie zabierał. Lubił książki. Szczególnie detektywistyczne, a ostatnio znalazł tu jakąś nową porcję. Niecierpliwie podszedł do gablotki, w którą cudem nie uderzył żaden meteor i...
...stanął jak wryty, bo zamiast książek—zobaczył ducha.
Zjawę utraconą w trakcie Bezksiężycowej Nocy, kojarzącą się z popiołem spalonej restauracji i pustką po nieobecnych. Wydawała się tak samo zwiewna jak wtedy i w pierwszej chwili nie zwrócił uwagi na to, że jej spojrzenie jest tak samo zaskoczone i smutne.
-Gia. - wydusił ze zdumieniem. -Ty nie żyjesz. Przyszłaś mnie wziąć ze sobą? - cofnął się o krok. Z powodu niewyspania i tych cholernych wizji był gotów uwierzyć, że to faktycznie jej duch - ale czemu nie Bertiego, czemu nikogo niego? - przyszedł zabrać go w zaświaty, a zza krzaków wybiegną zaraz krwiożercze Cienie.
Wymknął się z łóżka o świcie, gdy Bella jeszcze spała. W środku nocy obudził go koszmar, przerażający i realistyczny. Utkane z cienia koty rozszarpywały go na strzępy, czarne łapy zagłębiały się w miękkim ciele—czy to ludzkim, czy szczurzym, koniec zawsze był taki sam. Agonia wśród mrocznego dymu, długa i bolesna.
Najgorsze, że już to widział. Ten koniec, tą śmierć, również na jawie. Dostrzegał ją ilekroć podnosił wzrok na dom pani Bell, na dziwną łunę, która lśniła nad jego dachem. Próbował odwracać wzrok, ale zjawisko uparcie przyciągało jego spojrzenie. Czuł się jak ćma lgnąca do światła, ćma oglądająca własną śmierć. Nie powiedział o tym wszystkim Belli, bo co miał jej powiedzieć? Wróciła do domu przelękniona i smutna, wciąż żałująca swojego zaginionego kuzyna. Chciał i musiał być dla niej ostoją, nie może się mazgaić i jej straszyć ani zwierzać się z lęku przed cienistymi potworami. I tak się o niego bała, a wizje prawego końca były niepokojąco prawdopodobne. Już dwukrotnie zetknął się z przerażającymi Cieniami, za każdym razem zaatakowały go, gdy próbował zdejmować z ludzi klątwy - tak, jakby drzemiąca w nich czarna magia obracała się przeciwko niemu. Pamiętał dotyk ohydnych macek na własnej szyi, pamiętał jak tracił przytomność, by obudzić się po wielu minutach. Tamta magia chyba chciała go tylko zranić, nie zabić, ale był w jej obliczu przerażająco bezbronny. W dodatku z całego kraju donosiły wieści o złowieszczych Cieniach, a Zakonnicy przekazywali sobie nawzajem informacje. Podobno władali nimi wrogowie. Podobno naprawdę przybierały kształty wilków, węży i drapieżnych kotów. Podobno potrafiły rozszarpać człowieka. Podobno, podobno, podobno.
Dlaczego widział je akurat on, akurat teraz? Powinien się skonsultować z jakimś jasnowidzem, poprosić o interpretację?
Na razie chciałby się po prostu wyspać, a nie mógł. Przemęczony, postanowiła rozchodzić emocje na spacerze, jak najdalej od tej okropnej łuny. Nogi niosły go same, ale po drodze nachylił się i podniósł z ziemi odłamek meteorytu - mógłby się przydać Belli do alchemii... Odruchowo udał się w miejsce, które zawsze niosło mu pokrzepienie: wtedy, gdy zniknęła Bella i wtedy, gdy stresował się wojną. Nigdy nie przynosił książek do Książkowego Zakątka, natomiast chętnie je przeglądał i bezczelnie zabierał. Lubił książki. Szczególnie detektywistyczne, a ostatnio znalazł tu jakąś nową porcję. Niecierpliwie podszedł do gablotki, w którą cudem nie uderzył żaden meteor i...
...stanął jak wryty, bo zamiast książek—zobaczył ducha.
Zjawę utraconą w trakcie Bezksiężycowej Nocy, kojarzącą się z popiołem spalonej restauracji i pustką po nieobecnych. Wydawała się tak samo zwiewna jak wtedy i w pierwszej chwili nie zwrócił uwagi na to, że jej spojrzenie jest tak samo zaskoczone i smutne.
-Gia. - wydusił ze zdumieniem. -Ty nie żyjesz. Przyszłaś mnie wziąć ze sobą? - cofnął się o krok. Z powodu niewyspania i tych cholernych wizji był gotów uwierzyć, że to faktycznie jej duch - ale czemu nie Bertiego, czemu nikogo niego? - przyszedł zabrać go w zaświaty, a zza krzaków wybiegną zaraz krwiożercze Cienie.
intellectual, journalist
little spy
little spy
Ostatnio zmieniony przez Steffen Cattermole dnia 16.01.24 9:39, w całości zmieniany 2 razy
Steffen Cattermole
Zawód : młodszy specjalista od klątw i zabezpieczeń w Gringottcie, po godzinach reporter dla "Czarownicy"
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
I like to go to places uninvited
OPCM : 30 +7
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 35 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 16
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Palce na gitarowych strunach, wiatr w ciemnych włosach i w głowie echo nocy, co zniszczyła cały świat. Wzroku nie podniesie, na niebo nawet nie spojrzy, chmury jednej nie dojrzy ani nawet głębi błękitu nie oceni. Trochę się boi, że jak tylko oczy barwy gorzkiej czekolady uniosą się wyżej, tak znowu coś się popsuje, gwiazdy spadną raz jeszcze. Leonessa orgogliosa, leonessa sciocca, leonessa vigliacca. Dolna warga drży, ale melodia płynie dalej. Nie jest stara, nie jest też nowa, ot zlepek wszystkich zasłyszanych, nieco melancholijna, a może nie. Nie potrafi się połapać. Wszystko jest zbyt poplątane, nieco przytłumione, jakby szare, gdzie dźwięki nie są tak wyraźne a uczucia schowane są za grubą warstwą waty, gazy co ma powstrzymać potencjalne krwawienie. Ale Gia nie krwawi, już nie. Tutaj w Dolinie Godryka bardziej walczy. O przetrwanie, o jakiś byt. Moon się wypiął, choć jego zdaniem wykazał się przesadną troską wobec swoich ludzi: idźcie, tak powiedział. Sprawdźcie co u rodziny, czy was gdzie indziej nie ma, wezwę was później. Najwyraźniej nawet ktoś tak na zysk nastawiony, krwiożerczy i rozpustny jest w stanie pojąć, że w obliczu tragedii co - ponownie, come può essere?! - wstrząsnęła krajem, nikt przedstawień oglądać nie zamierza. Za dużo śmierci, za dużo zniszczeń. Wiele osób zostało pozbawionych domów, stworzono obozy i boi się, że do jednego trafi razem z Vito. Bo ich wozy są niedostępne, na tym kończy się dobroć ich szefa, jak się nie pracuje to i dachu nad głową się nie ma. Głęboki wdech (to jeszcze oddycha?), gra nieprzerwanie. Somerset aż tak nie ucierpiało, takie odnosiła wrażenie, chociaż to coraz częściej było mylne w jej przypadku. Nie mogła spać, łuna dojrzana kilka dni temu znad budynku znajdującego się obok obozu wżarła się pod powieki, tańcem cieni zsyłając najprawdziwszą makabrę. Może dlatego też nie śpiewa, jeszcze nie potrafi, struny głosowe ma wymęczone porannym krzykiem. I wstyd jest dziewczynie, bo powinna być silniejsza, nieść przykład młodszemu bratu, być jego podporą, a nie kolejną serią obaw. Wcześniej wcisnęła mu do ręki kilka drobniaków, na jakiś słodycz, może owoc, niech pogania gołębie na placu, kiedy sama usadowi się na kufrze z ich rzeczami, tuż obok czytelniczego zakątka i może wzbudzi litość na tyle, że kilka knutów wpadnie idealnie, żeby wynająć pokój na tydzień, może dwa jeśli dostanie jakieś zamówienia na poprawki krawieckie. Palce wciąż tańczą, wyraz twarzy pozostaje nie tyle zamyślony, co raczej nieobecny, kiedy słyszy kroki. A potem głos, przy którym między strony wspomnień włożyła zakładkę dawniej.
Gia. Ty nie żyjesz, powiedział Steffano. Myślałem, że nie żyjesz, powiedział jej również James tam wtedy, w lesie. Oczy szklą się, ramiona opadają nieco, bo czy naprawdę tak łatwo jest ją pogrzebać? Do mogiły wrzucić i ruszyć dalej przed siebie? Może jakby wszystko było w miarę w porządku, tak roześmiałaby się, zapytała się od kiedy to Cattermole chce z nią gdziekolwiek chodzić. Ot, przypomnienie zabawnego już teraz incydentu. Obecnie jednak wydaje jej się, że może ma racje. Spojrzenie spod długich rzęs kieruje w jego stronę, przechylając głowę tak, aby ciepłe promienie słońca mogły opaść na smagłą skórę twarzy. Jest tutaj, caro ratto, z roztrzepanymi brązowymi włosami i fioletowym śladem zmęczenia pod dolnymi powiekami, równie dużymi co jej własne. Gia. Ty nie żyjesz. Może tak naprawdę wszyscy nie żyją. Odwraca się, patrzy na poruszające się koniuszki palców, liczy cierpliwie. Raz, dwa, trzy, cztery, pięć. Pięć palców, nie śpi. Raz, dwa, trzy, cztery, pięć, sześć. Sześć strun gitarowych, nie śpi. Ale i tak czeka. Na pierwsze czarne plamy na dłoni, na kolejne mary. Bo może to nie koszmar, tylko rzeczywistość. Jak dzisiaj, kiedy śniła nie śniąc wcale o cienistych dłoniach, przed którymi na próżno uciekała w rozpaczy. Ale długie ręce chwytały ją za poły zwiewnej spódnicy, zaciskały się na szczupłych kostkach, wbijały się w łydki, sięgały ud, obejmowały w pasie, szarpały za ramiona i włosy. Pamięta, że próbowała sięgnąć światła, chwycić się czegoś, ale została złapana, ciągnięta w dół, póki ciemność nie objęła jej całkowicie, nie zamknęła ust, nie zakryła oczu. A potem były płonące, pozbawione tlenu płuca i świadomość końca, śmierci. Więc tak, może jest martwa. Może wszyscy są, bo świat się skończył 13 sierpnia i teraz ich dusze czekają na cienie, albo na kogoś, kto poprowadzi ich dalej. Miała nadzieję, że może spotka rodziców, kuzynostwo, bądź wujostwo. Ale był tylko Steffen. Powinni wspólnie przejść dalej? Zastyga, melodia cichnie. Brąz ściera się z brązem.
- Gdzie chciałbyś pójść? - pyta, opierając gitarę wuja Costy o ziemię, policzek wtulając w gryf pochylona. Co jest po drugiej stronie? Czego powinni oczekiwać? Czy Vito już przeszedł? Czy Cesare zniknął już dawno? Jak mamma, jak ich la dolce vita.
| melodia grana przez Gię jest o tutaj, do drugiej minuty. A data pasuje!
Gia. Ty nie żyjesz, powiedział Steffano. Myślałem, że nie żyjesz, powiedział jej również James tam wtedy, w lesie. Oczy szklą się, ramiona opadają nieco, bo czy naprawdę tak łatwo jest ją pogrzebać? Do mogiły wrzucić i ruszyć dalej przed siebie? Może jakby wszystko było w miarę w porządku, tak roześmiałaby się, zapytała się od kiedy to Cattermole chce z nią gdziekolwiek chodzić. Ot, przypomnienie zabawnego już teraz incydentu. Obecnie jednak wydaje jej się, że może ma racje. Spojrzenie spod długich rzęs kieruje w jego stronę, przechylając głowę tak, aby ciepłe promienie słońca mogły opaść na smagłą skórę twarzy. Jest tutaj, caro ratto, z roztrzepanymi brązowymi włosami i fioletowym śladem zmęczenia pod dolnymi powiekami, równie dużymi co jej własne. Gia. Ty nie żyjesz. Może tak naprawdę wszyscy nie żyją. Odwraca się, patrzy na poruszające się koniuszki palców, liczy cierpliwie. Raz, dwa, trzy, cztery, pięć. Pięć palców, nie śpi. Raz, dwa, trzy, cztery, pięć, sześć. Sześć strun gitarowych, nie śpi. Ale i tak czeka. Na pierwsze czarne plamy na dłoni, na kolejne mary. Bo może to nie koszmar, tylko rzeczywistość. Jak dzisiaj, kiedy śniła nie śniąc wcale o cienistych dłoniach, przed którymi na próżno uciekała w rozpaczy. Ale długie ręce chwytały ją za poły zwiewnej spódnicy, zaciskały się na szczupłych kostkach, wbijały się w łydki, sięgały ud, obejmowały w pasie, szarpały za ramiona i włosy. Pamięta, że próbowała sięgnąć światła, chwycić się czegoś, ale została złapana, ciągnięta w dół, póki ciemność nie objęła jej całkowicie, nie zamknęła ust, nie zakryła oczu. A potem były płonące, pozbawione tlenu płuca i świadomość końca, śmierci. Więc tak, może jest martwa. Może wszyscy są, bo świat się skończył 13 sierpnia i teraz ich dusze czekają na cienie, albo na kogoś, kto poprowadzi ich dalej. Miała nadzieję, że może spotka rodziców, kuzynostwo, bądź wujostwo. Ale był tylko Steffen. Powinni wspólnie przejść dalej? Zastyga, melodia cichnie. Brąz ściera się z brązem.
- Gdzie chciałbyś pójść? - pyta, opierając gitarę wuja Costy o ziemię, policzek wtulając w gryf pochylona. Co jest po drugiej stronie? Czego powinni oczekiwać? Czy Vito już przeszedł? Czy Cesare zniknął już dawno? Jak mamma, jak ich la dolce vita.
| melodia grana przez Gię jest o tutaj, do drugiej minuty. A data pasuje!
Złoty klucz na dłoni, to nie mój dom
Siwy włos na skroni - ucieknę stąd
Siwy włos na skroni - ucieknę stąd
Gia Moretti
Zawód : aktorka w wędrownej trupie teatralnej
Wiek : 22
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Nothing ever ends poetically.
It ends and we turn it into poetry. All that blood was never once beautiful.
It was just red.
It ends and we turn it into poetry. All that blood was never once beautiful.
It was just red.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Bezksiężycowa Noc miała dwie twarze. Pani Howell z pierwszego piętra, starszej mugolaczki, u której zawsze pożyczał cukier i obżerał się kanapkami. I Gii, która miała całe życie przed sobą, śliczny głos i dźwięczny śmiech. Lubił ją nawet po tym, jak ich spotkanie w Hogsmeade skończyło się niezręcznością. Lubił też wszystko, co w szarej Anglii było kolorowe, inne od przeciętności: cygański tabor, cyrk Carringtonów, włoską muzykę i jedzenie. To wszystko zniknęło, poza Areną, ale nawet ona zdawała się mniej barwna gdy Marcel uśmiechał się coraz rzadziej.
Tamtej nocy był tchórzem jak szczur i spędził całą noc w szczurzej postaci. Myślał, że pani Howell też zabarykadowała się w domu. Myślał, że te ataki są losowe, bo w przeciwieństwie do aurorów i pracowników Ministerstwa nie wiedział, co się dzieje. Myślał, że jeśli wytrzyma do rana to wszystko będzie dobrze.
Rano zobaczył kałużę krwi pod drzwiami mieszkania pani Howell.
Gia zniknęła, puste stoły i krzesła, przenikliwa cisza. Umilkła włoska muzyka. Potem zniknął Bertie, potem mama Marcela, potem kuzyn Belli. Śmierć (choć nigdy nie powiedziałby tego żonie, zaczął wierzyć, że jej Alexander nie żyje) wyciągała po nich cieniste szpony nieubłaganie, nie oszczędzając nikogo. Ilu ludzi zabrała tamtej nocy?
W swoim marazmie uwierzył, że i Gia jest duchem, jednym z Cieni, zwiastunem marnego końca. Nie Bertie, nie Alex (chyba zresztą nigdy Steffena nie lubił), nie dziadkowie. Dziewczyna, która zginęła, gdy on tchórzliwie piszczał pod łóżkiem. Pamiętał tą melodię albo tak mu się wydawało. Muzyka przenosiła go w czasie do dni, które minęły. Poranna mgła, nostalgiczne nuty, dziewczyna, której tu nie było. Gdyby odezwała się od razu, rozwiałaby iluzję i wlała w niego promień nadziei - ale milczała, z pochyloną głową, nie przerywając gry. W końcu muzyka umilkła i cisza była gorsza. Nie, jej pytanie było jeszcze gorsze.
-Nie chcę nigdzie stąd iść. - szepnął. -To za wcześnie. - tu był jego dom, nawet wśród koszmarów tańczących nad dachem pani Bell. Tu była jego Bella, bellissima, którą dopiero co odzyskał i do której musiał znaleźć drogę na nowo. -Ale nie mamy wyboru, prawda? - pociągnął nosem i usiadł na kamiennym murku naprzeciwko. Potarł dłońmi ramiona, jakby było mu zimno, choć sierpień wciąż był ciepły - nawet o świcie.
-To boli? - spytał swoich butów, nie śmiąc podnieść na Gię spojrzenia. To wydawało się niesprawiedliwe, że ta pełna życia dziewczyna straciła je tak wcześnie, a on zyskał kilkanaście dodatkowych miesięcy. Zdążył się zakochać i ożenić i mieć złamane serce i pić i tańczyć i walczyć i łowić wianki i biegać i krzyczeć. Czy dlatego po niego przyszła, przypomnieć mu, że wszystko kończy się przedwcześnie? Potarł dłonią czoło, był tak bardzo zmęczony. W snach umierał wciąż od nowa i od nowa i od nowa. Może będzie lepiej jeśli to wszystko faktycznie się skończy.
Tamtej nocy był tchórzem jak szczur i spędził całą noc w szczurzej postaci. Myślał, że pani Howell też zabarykadowała się w domu. Myślał, że te ataki są losowe, bo w przeciwieństwie do aurorów i pracowników Ministerstwa nie wiedział, co się dzieje. Myślał, że jeśli wytrzyma do rana to wszystko będzie dobrze.
Rano zobaczył kałużę krwi pod drzwiami mieszkania pani Howell.
Gia zniknęła, puste stoły i krzesła, przenikliwa cisza. Umilkła włoska muzyka. Potem zniknął Bertie, potem mama Marcela, potem kuzyn Belli. Śmierć (choć nigdy nie powiedziałby tego żonie, zaczął wierzyć, że jej Alexander nie żyje) wyciągała po nich cieniste szpony nieubłaganie, nie oszczędzając nikogo. Ilu ludzi zabrała tamtej nocy?
W swoim marazmie uwierzył, że i Gia jest duchem, jednym z Cieni, zwiastunem marnego końca. Nie Bertie, nie Alex (chyba zresztą nigdy Steffena nie lubił), nie dziadkowie. Dziewczyna, która zginęła, gdy on tchórzliwie piszczał pod łóżkiem. Pamiętał tą melodię albo tak mu się wydawało. Muzyka przenosiła go w czasie do dni, które minęły. Poranna mgła, nostalgiczne nuty, dziewczyna, której tu nie było. Gdyby odezwała się od razu, rozwiałaby iluzję i wlała w niego promień nadziei - ale milczała, z pochyloną głową, nie przerywając gry. W końcu muzyka umilkła i cisza była gorsza. Nie, jej pytanie było jeszcze gorsze.
-Nie chcę nigdzie stąd iść. - szepnął. -To za wcześnie. - tu był jego dom, nawet wśród koszmarów tańczących nad dachem pani Bell. Tu była jego Bella, bellissima, którą dopiero co odzyskał i do której musiał znaleźć drogę na nowo. -Ale nie mamy wyboru, prawda? - pociągnął nosem i usiadł na kamiennym murku naprzeciwko. Potarł dłońmi ramiona, jakby było mu zimno, choć sierpień wciąż był ciepły - nawet o świcie.
-To boli? - spytał swoich butów, nie śmiąc podnieść na Gię spojrzenia. To wydawało się niesprawiedliwe, że ta pełna życia dziewczyna straciła je tak wcześnie, a on zyskał kilkanaście dodatkowych miesięcy. Zdążył się zakochać i ożenić i mieć złamane serce i pić i tańczyć i walczyć i łowić wianki i biegać i krzyczeć. Czy dlatego po niego przyszła, przypomnieć mu, że wszystko kończy się przedwcześnie? Potarł dłonią czoło, był tak bardzo zmęczony. W snach umierał wciąż od nowa i od nowa i od nowa. Może będzie lepiej jeśli to wszystko faktycznie się skończy.
intellectual, journalist
little spy
little spy
Steffen Cattermole
Zawód : młodszy specjalista od klątw i zabezpieczeń w Gringottcie, po godzinach reporter dla "Czarownicy"
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
I like to go to places uninvited
OPCM : 30 +7
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 35 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 16
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nigdy tam nie wrócili. Do Małej Italii. Do ich drugiego domu. Nosili żałobę po nim, jak po własnym bracie, członku rodziny. Świadomi, że nawet jeśli odbudują restaurację, zaczną od nowa, tak to nie będzie to samo, nie będzie wspomnień, ani zaschniętych plam z historią, nieco krzywego stołu przy oknie, który zawsze zaskakiwał klientów. Jakaś część ich umarła tam wtedy, w Bezksiężycową Noc, po resztę kostucha przyszła nieco później zostawiając wreszcie jedynie Gię i Vito. Z niemą obietnicą, że i po nich wyciągnie w końcu szpotawe łapska. Bawiła się. Ta śmierć. Jak kot polujący na myszy, jak drapieżnik czyhający na ofiarę - nie skręci od razu karku, ot podaruje złudne wrażenie wolności, nim kolejne widmo pojawi się rujnując utkaną w głowie wizję spokoju. Potrafiła to jednak przegnać, to poczucie beznadziei, z determinacją unosząc brodę (tylko trochę mocniej zaciska dłoń na tej mniejszej, należącej do młodszego brata), uparcie idąc przed siebie. Liczyła mijane psiaki (te z oklapniętym uchem należały do najbardziej uroczych, stąd dawały najwięcej punktów w tej mini grze); za drobniaki kupowała rozpadające się książki, czerpiąc z nich inspirację do opowiadania bajek przed snem jej małemu lwiątku; ze skrawków po poprawianych ubraniach szyła szmaciane misie; ćwiczyła grę na gitarze oraz pisanie; w śpiewane piosenki przelewała całe serce. Zajmowała myśli, próbowała, chwytała się każdej szansy z zawziętością nie poddając się ni razu. Teraz jednak, po tych nieprzespanych nocach, przez to zimno nieopuszczające smagłej skóry pomimo ciepła bijącego od słońca, nieustającym odrętwieniu wnętrza, nie mogła wykrzesać z siebie żadnej iskry. Zrezygnowana, zmęczona, była tak bardzo zmęczona. Chciała przymknąć powieki, zapaść w krótką drzemkę wsłuchana w głos z przeszłości, w chłopca, który, choć niezręczny i niezdarny, tak wciąż wywoływał ucieszony śmiech, z którym można było po prostu porozmawiać. Ale nie mogła, łuna wdarła się do jej umysłu, cienie zagnieździły się w niej jak choroba, kawałek po kawałku pożerając osobowość dziewczyny, zostawiając jedynie kości. Che pena e dolore.
Nie chcę nigdzie stąd iść. Szept Steffano, równie martwego, a może żywego, a może zawieszonego jak i ona gdzieś pomiędzy rejestruje z niewielkim opóźnieniem. Wciąż oparta o gryf, wydaje z siebie pomruk, ani twierdzący, ani przeczący. Po prostu go usłyszała. Też nie chciała iść.
- Nie jest za wcześnie, nie jest też za późno. Po prostu jest - stwierdza Gia. Nie patrzeć w przeszłość, nie wyglądać rozpaczliwie dalekiej przyszłości, skupić się na teraźniejszości i co najwyżej kilku dniach w przód. Na nadchodzącej zimie, na niekoniecznie genialnych kwestiach prezentowanych na scenariuszu od Moona. To po prostu było. Trwanie. Odchodzenie też nie wymagało wielkiej filozofii. Palec wskazujący muska strunę, wprawiony na tyle, żeby nie wydać zeń żadnego dźwięku. Jeśli dalej przypomina Sycylię, może Steffen je polubi. To boli? Patrzy na niego w milczeniu, marszczy brwi, przygryza dolną wargę nim odpowie.
- I tak i nie - odzywa się w końcu. Jeśli sny rzeczywiście były snami, to były tak realne, że echo zadanego cierpienia odbijało się na niej, jak fantomowy ból, wrażenie strucia - Czasem czuje się ulgę, chociaż to trochę śmieszne, czujesz jak wszystko z ciebie uchodzi, jak cię rozrywają, wydzierają wnętrzności, a mimo to się cieszysz, bo wiesz, że zaraz się skończy - pierwszej nocy cienie obrały zwierzęcą postać. Goniły ją tak długo, że bliska była szaleństwa, aż wreszcie zębiska pochwyciły ją za łydkę, ciągnąc w stronę watahy. Żerowały na niej, żywiły się gryząc, szarpiąc, rwąc i miażdżąc. Kiedy się skończyło, kiedy otworzyła oczy, tak załkała z ulgi, że to koniec. Później czuła wręcz sadystyczną radość, gdy cienie były zwierzętami. Tych ludzkich bała się najbardziej, te o ludzkich kształtach są najokrutniejsze. Bo zwierzę kieruje się instynktem, nieważne, czy magiczne, czy nie. Nawet najbardziej wycieńczony umysł zrozumie. Ale człowiek, człowiek nigdy się nie powtarza w swoich podłościach - Innym razem jest gorzej, prosisz, żeby przestano, ale nie przestają. Ból nie znika, rozciąga się do nieskończoności - budzi cię zapłakana twarz brata. Wzdycha, prostując się, podnosząc gitarę i układając ją raz jeszcze na kolanach. Dłonie naturalnie wracają do wygrywanej melodii - Ale teraz jest spokojnie, miło - rozmowa nie wydaje się realna, tak samo jak Cattermole, fakt, że jest w Dolinie Godryka zamiast Merlin wie gdzie. Może jeśli zerknie kątem ciemnego oka, tak dostrzeże czarne sylwetki i zmuszona będzie podjąć kolejną pogoń. Dlatego nie patrzy, wygląda przed siebie, po prostu gra. Niedługo się obudzi.
Nie chcę nigdzie stąd iść. Szept Steffano, równie martwego, a może żywego, a może zawieszonego jak i ona gdzieś pomiędzy rejestruje z niewielkim opóźnieniem. Wciąż oparta o gryf, wydaje z siebie pomruk, ani twierdzący, ani przeczący. Po prostu go usłyszała. Też nie chciała iść.
- Nie jest za wcześnie, nie jest też za późno. Po prostu jest - stwierdza Gia. Nie patrzeć w przeszłość, nie wyglądać rozpaczliwie dalekiej przyszłości, skupić się na teraźniejszości i co najwyżej kilku dniach w przód. Na nadchodzącej zimie, na niekoniecznie genialnych kwestiach prezentowanych na scenariuszu od Moona. To po prostu było. Trwanie. Odchodzenie też nie wymagało wielkiej filozofii. Palec wskazujący muska strunę, wprawiony na tyle, żeby nie wydać zeń żadnego dźwięku. Jeśli dalej przypomina Sycylię, może Steffen je polubi. To boli? Patrzy na niego w milczeniu, marszczy brwi, przygryza dolną wargę nim odpowie.
- I tak i nie - odzywa się w końcu. Jeśli sny rzeczywiście były snami, to były tak realne, że echo zadanego cierpienia odbijało się na niej, jak fantomowy ból, wrażenie strucia - Czasem czuje się ulgę, chociaż to trochę śmieszne, czujesz jak wszystko z ciebie uchodzi, jak cię rozrywają, wydzierają wnętrzności, a mimo to się cieszysz, bo wiesz, że zaraz się skończy - pierwszej nocy cienie obrały zwierzęcą postać. Goniły ją tak długo, że bliska była szaleństwa, aż wreszcie zębiska pochwyciły ją za łydkę, ciągnąc w stronę watahy. Żerowały na niej, żywiły się gryząc, szarpiąc, rwąc i miażdżąc. Kiedy się skończyło, kiedy otworzyła oczy, tak załkała z ulgi, że to koniec. Później czuła wręcz sadystyczną radość, gdy cienie były zwierzętami. Tych ludzkich bała się najbardziej, te o ludzkich kształtach są najokrutniejsze. Bo zwierzę kieruje się instynktem, nieważne, czy magiczne, czy nie. Nawet najbardziej wycieńczony umysł zrozumie. Ale człowiek, człowiek nigdy się nie powtarza w swoich podłościach - Innym razem jest gorzej, prosisz, żeby przestano, ale nie przestają. Ból nie znika, rozciąga się do nieskończoności - budzi cię zapłakana twarz brata. Wzdycha, prostując się, podnosząc gitarę i układając ją raz jeszcze na kolanach. Dłonie naturalnie wracają do wygrywanej melodii - Ale teraz jest spokojnie, miło - rozmowa nie wydaje się realna, tak samo jak Cattermole, fakt, że jest w Dolinie Godryka zamiast Merlin wie gdzie. Może jeśli zerknie kątem ciemnego oka, tak dostrzeże czarne sylwetki i zmuszona będzie podjąć kolejną pogoń. Dlatego nie patrzy, wygląda przed siebie, po prostu gra. Niedługo się obudzi.
Złoty klucz na dłoni, to nie mój dom
Siwy włos na skroni - ucieknę stąd
Siwy włos na skroni - ucieknę stąd
Gia Moretti
Zawód : aktorka w wędrownej trupie teatralnej
Wiek : 22
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Nothing ever ends poetically.
It ends and we turn it into poetry. All that blood was never once beautiful.
It was just red.
It ends and we turn it into poetry. All that blood was never once beautiful.
It was just red.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie wiedział, jak to jest—stracić dom i już nie wrócić do gruzów, do pustych stołów i poprzewracanych krzeseł. Nie wiedział, bo jego prawdziwy dom w Dolinie Godryka wciąż stał, choć przerażająco pusty, pozbawiony krzyków matki i łagodnych słów ojca i parsknięć Willrica, a do niedawna nawet cichych kroków Belli. Belli, która w zimie śmiała się tak perliście, a od zniknięcia kuzyna gasła w oczach. Powinieneś ją odesłać - mówili mu przyjaciele, poruszeni jego złamanym sercem, ale on nie mógł zostawić żony. Nie mógłby nawet gdyby jej nie kochał, bo trwała wojna, świat się kończył, a ona była na nim całkiem sama. A ją kochał, wciąż i rozpaczliwie i złośliwy los łamał mu serce od nowa i od nowa. W czerwcu zastanawiał się, czy Bella kiedykolwiek wróci. Teraz, widząc upiorne wizje w kosmicznej łunie, musiał zastanawiać się, jak wiele czasu jest im dane. Gdzie podzieje się jego żona, jeśli on ją zostawi, czy będzie zmuszona błąkać się po świecie, zdana na łaskę obcych ludzi? Nie wiedział, że właśnie taki los przypadł Gii. Naiwnie myślał, że jeśli ktoś przeżył to przecież wróci i co jakiś czas zaglądał nawet do pustej knajpy—nie przewidziawszy, że pewne rany są zbyt bolesne by wracać na miejsce ich zadania, że Gia jest żywa i zdrowa, ale że jest już bardzo daleko. Samemu też nie wrócił do kamienicy w Londynie, z której wyprowadził się w takim popłochu, myśląc o kałuży pod drzwiami pani Howell. Sądził jednak, że to innego, bo kamienica nie była takim prawdziwym domem, a Mała Italia - owszem.
-To niesprawiedliwe. - mruknął. Czy duchy zawsze były takie filozoficzne? Po prostu jest, dobre sobie. Gia odeszła za wcześnie, Bertie odszedł za wcześnie, nawet pani Howell odeszła jakoś za wcześnie i dla niego też było za wcześnie. W tym wieku miał jeździć po Ameryce Południowej i tropić artefakty dla Gringotta, a w zamian cierpiał i cierpiał, najpierw z powodu żałoby, potem złamanego serca, a teraz widma śmierci.
Słuchał o jej śmierci, o bólu, i zagryzał wargę coraz mocniej, poruszony tym, jak bardzo jej koniec przypominał jego sny.
A potem powiedziała, że to się dzieje od nowa. I od nowa. Zamrugał, skonsternowany.
-W zaświatach też cię ścigają? - zmarszczył brwi, z troską. Myślał, że wszyscy odeszli do lepszego miejsca. Świadomość, że Gia mogłaby cierpieć po śmierci była okrutna, okropna, niesprawiedliwa. -Ścigają cię? Są tu? - dopytał nerwowo. Nie chciał się z nimi mierzyć, nie dzisiaj, nie teraz. Był taki zmęczony, taki słaby. A mimo to sięgnął po różdżkę, niepewnie, ale z cichą determinacją. Ochronić siebie i jej ducha przed czymś, czego nie mógł zobaczyć, ale co - być może - wskaże mu świetlista poświata. Kiedyś myślał, że Cienie są martwe, ale skoro wgryzały się w ich skórę i sączyły ciepłą posokę - jak w jego snach i jej opowieści - to musiały żyć.
-Homenum Revelio. - szepnął, by magia pokazała mu wszystkie żywe istoty i niebezpieczeństwa w promieniu kilkunastu metrów, ale żadna ciemność nie rozbłysła. Rozbłysła tylko Gia, a on rozdziawił usta, patrząc jak jej wychudzona sylwetka spowija się blaskiem. Blaskiem, niosącym nadzieję.
-Ej! Ty... ty żyjesz? - skonkludował błyskotliwie i podbiegł bliżej, by dotknąć jej ramienia - nieco oślepiony światłem, które sam wywołał i które było widoczne tylko dla niego.
1. Dotykam ramienia, jak chciałem!
2. Potrącam gitarę
3. Trącam cię w nos, ale lekko
-To niesprawiedliwe. - mruknął. Czy duchy zawsze były takie filozoficzne? Po prostu jest, dobre sobie. Gia odeszła za wcześnie, Bertie odszedł za wcześnie, nawet pani Howell odeszła jakoś za wcześnie i dla niego też było za wcześnie. W tym wieku miał jeździć po Ameryce Południowej i tropić artefakty dla Gringotta, a w zamian cierpiał i cierpiał, najpierw z powodu żałoby, potem złamanego serca, a teraz widma śmierci.
Słuchał o jej śmierci, o bólu, i zagryzał wargę coraz mocniej, poruszony tym, jak bardzo jej koniec przypominał jego sny.
A potem powiedziała, że to się dzieje od nowa. I od nowa. Zamrugał, skonsternowany.
-W zaświatach też cię ścigają? - zmarszczył brwi, z troską. Myślał, że wszyscy odeszli do lepszego miejsca. Świadomość, że Gia mogłaby cierpieć po śmierci była okrutna, okropna, niesprawiedliwa. -Ścigają cię? Są tu? - dopytał nerwowo. Nie chciał się z nimi mierzyć, nie dzisiaj, nie teraz. Był taki zmęczony, taki słaby. A mimo to sięgnął po różdżkę, niepewnie, ale z cichą determinacją. Ochronić siebie i jej ducha przed czymś, czego nie mógł zobaczyć, ale co - być może - wskaże mu świetlista poświata. Kiedyś myślał, że Cienie są martwe, ale skoro wgryzały się w ich skórę i sączyły ciepłą posokę - jak w jego snach i jej opowieści - to musiały żyć.
-Homenum Revelio. - szepnął, by magia pokazała mu wszystkie żywe istoty i niebezpieczeństwa w promieniu kilkunastu metrów, ale żadna ciemność nie rozbłysła. Rozbłysła tylko Gia, a on rozdziawił usta, patrząc jak jej wychudzona sylwetka spowija się blaskiem. Blaskiem, niosącym nadzieję.
-Ej! Ty... ty żyjesz? - skonkludował błyskotliwie i podbiegł bliżej, by dotknąć jej ramienia - nieco oślepiony światłem, które sam wywołał i które było widoczne tylko dla niego.
1. Dotykam ramienia, jak chciałem!
2. Potrącam gitarę
3. Trącam cię w nos, ale lekko
intellectual, journalist
little spy
little spy
Steffen Cattermole
Zawód : młodszy specjalista od klątw i zabezpieczeń w Gringottcie, po godzinach reporter dla "Czarownicy"
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
I like to go to places uninvited
OPCM : 30 +7
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 35 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 16
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Steffen Cattermole' has done the following action : Rzut kością
'k3' : 3
'k3' : 3
Policzek wciska mocniej w gryf, powieki ciążą jakby ważyły tonę i ciche westchnienie umyka spomiędzy rozchylonych ust. Dopadała ją powoli senność, czy można jednak spać we śnie? Łapała się na tym, że czasem boi się otwierać oczy, że kiedy tylko ciemne tęczówki wyjrzą spod rzęs tak znowu znajdzie się w zaciemnionym pubie trzęsącym się od uderzeń spadających gwiazd, że wciąż jest w Londynie, który postanowił i ją zniszczyć do końca. Liczyła wtedy palce, z uporem, raz po raz i wbijała paznokcie we wnętrze dłoni tak mocno, że żłobienia krwawiły lekko. To wszystko jest prawdą, to wszystko jest rzeczywistością. Potwierdzenie nie niosło ulgi, zapominała o tym zaraz zawieszona gdzieś pomiędzy jednym koszmarem a drugim. Może powinna przestać, umysł znowu płatał jej figle, podsuwał sylwetki z minionych lat, wymęczony jak ona poddawał się, bronił przed stresem oraz kolejnymi ciosami, dlaczego miałaby z nim dalej walczyć? Jeśli ma oszaleć, tańczyć z duchami, mówić do powietrza, niezależnie czy to wszystko było marą, czy też jawą, to mogła mu na to pozwolić. Chyba miała coraz mniej sił na to wszystko.
- A czy kiedykolwiek było sprawiedliwie? - pyta, nieco kwaśno, nieco z żalem. Przed wojną przecież nie było wcale tak kolorowo, jednak pamięć idealizowała wspomnienia, dzieliła je dzielnie na przed i po, podkreślając ciepło oraz koloryt przeszłości, wyzbywając barw teraźniejszość. A co jeśli to kiedyś wcale nie istniało? Co jeśli ten konflikt ciągnął się i ciągnął od samego początku i każdy moment własnego życia sobie wyobraziła? Nie, zaraz. Brwi marszczą się lekko. To strasznie durne, może serio już świrowała a Steffen, który nie był wcale Steffenem nie pomagał wcale.
- Hm? Che come? - prostuje się a niezrozumienie odbija się na jej twarzy. W zaświatach? Nie byli tam jeszcze przecież, nie było tutaj lazuru słonej wody ani sycylijskiego zachodu słońca, ani dojrzałych pomarańczy zmuszających gałęzie do uginania się - Nie wiem, oby nie - odpowiada więc szczerze, gitarę odkładając na bok. Początkowo splata ze sobą palce, jak dziadkowie Foss do dziękczynnej modlitwy, chociaż nigdy nie rozumiała samej idei, bo wobec kogo mieli być wdzięczni jeśli nie siebie, ciężko pracujących na każdy kęs? Nerwowy tik daje jednak o sobie znać, nim się obejrzy, a już skubie skórki przy paznokciach boleśnie, poruszona, wręcz zaniepokojona pytaniem. Czy ją ścigały? Cienie? Czasem miała wrażenie, że tak, że jeśli kątem oka w bok zerknie, tam cienistą postać ujrzy i już chce coś na to odpowiedzieć, jednak widok wyciąganej różdżki sprawia, że zamiera. Jak zwierzę, które słyszy trzask gałęzi pod butem myśliwego i orientuje się, iż nie jest tak bezpieczne jak sądziło. Nie, nie, nie. To miał być koniec, miało nie być strachu, mieli iść, powinni iść dalej! I zamyka oczy, instynktownie spodziewając się zielonego blasku, tego, że postać Cattermole zaraz rozmyje się i zastąpi ją widmowa czerń. Bo cienie nigdy się nie powtarzały w swym okrucieństwie, teraz też zagrały jej na nosie. Homenum Revelio. Słyszy te słowa, co pozwala dziewczynie uchylić jedną powiekę, wciąż zbyt spięta, żeby mogła odważyć się spojrzeć baczniej na chłopaka. I trochę jest to błąd, bo Steffen już jest przy niej, już sięga po nią ręką, a potem. Potem jest ból, acz nie ten, którego się spodziewało.
- Cavolo! - woła zaskoczona Gia, zrywając się na równe nogi przy jednoczesnym złapaniu się za nos. Ruch jest na tyle gwałtowny, że ramieniem trochę uderza w rozmówcę, zmuszając go do wycofania się - Steffano mamma mia, może od razu wbijesz mi różdżkę w serce, zamiast się patyczkować! - syczy w oburzeniu, a oczy szklą się nieco. Zastyga, orientując się co właśnie powiedziała. Co właśnie czuła. To było realne? - Ratto? - pyta ostrożnie, jakby nie wiedziała, czy powinna zabierać głos, bo co jeśli sama do siebie jednak mówi? Ale nos pulsował lekko, wszystko wydawało się prawdziwe - Caspita! Co wy macie z tym kładzeniem mnie do grobu stupido, aż taka pierwsza jestem do śmierci? - pyta z oburzeniem najprawdziwszym, takim niemal włoskim, chociaż do wulkanicznego wybuchu jeszcze daleko. Uraza jednak iskrzy, bo Jim też sądził, że umarła i Marcel, a teraz nawet Steffano - I co ty tutaj robisz? - zagubienie w całej tej sytuacji przychodzi całkiem łatwo, jaka była szansa, że się tutaj w ogóle spotkają? Przecież kilka razy mijała Dolinę Godryka. Dlaczego teraz?
- A czy kiedykolwiek było sprawiedliwie? - pyta, nieco kwaśno, nieco z żalem. Przed wojną przecież nie było wcale tak kolorowo, jednak pamięć idealizowała wspomnienia, dzieliła je dzielnie na przed i po, podkreślając ciepło oraz koloryt przeszłości, wyzbywając barw teraźniejszość. A co jeśli to kiedyś wcale nie istniało? Co jeśli ten konflikt ciągnął się i ciągnął od samego początku i każdy moment własnego życia sobie wyobraziła? Nie, zaraz. Brwi marszczą się lekko. To strasznie durne, może serio już świrowała a Steffen, który nie był wcale Steffenem nie pomagał wcale.
- Hm? Che come? - prostuje się a niezrozumienie odbija się na jej twarzy. W zaświatach? Nie byli tam jeszcze przecież, nie było tutaj lazuru słonej wody ani sycylijskiego zachodu słońca, ani dojrzałych pomarańczy zmuszających gałęzie do uginania się - Nie wiem, oby nie - odpowiada więc szczerze, gitarę odkładając na bok. Początkowo splata ze sobą palce, jak dziadkowie Foss do dziękczynnej modlitwy, chociaż nigdy nie rozumiała samej idei, bo wobec kogo mieli być wdzięczni jeśli nie siebie, ciężko pracujących na każdy kęs? Nerwowy tik daje jednak o sobie znać, nim się obejrzy, a już skubie skórki przy paznokciach boleśnie, poruszona, wręcz zaniepokojona pytaniem. Czy ją ścigały? Cienie? Czasem miała wrażenie, że tak, że jeśli kątem oka w bok zerknie, tam cienistą postać ujrzy i już chce coś na to odpowiedzieć, jednak widok wyciąganej różdżki sprawia, że zamiera. Jak zwierzę, które słyszy trzask gałęzi pod butem myśliwego i orientuje się, iż nie jest tak bezpieczne jak sądziło. Nie, nie, nie. To miał być koniec, miało nie być strachu, mieli iść, powinni iść dalej! I zamyka oczy, instynktownie spodziewając się zielonego blasku, tego, że postać Cattermole zaraz rozmyje się i zastąpi ją widmowa czerń. Bo cienie nigdy się nie powtarzały w swym okrucieństwie, teraz też zagrały jej na nosie. Homenum Revelio. Słyszy te słowa, co pozwala dziewczynie uchylić jedną powiekę, wciąż zbyt spięta, żeby mogła odważyć się spojrzeć baczniej na chłopaka. I trochę jest to błąd, bo Steffen już jest przy niej, już sięga po nią ręką, a potem. Potem jest ból, acz nie ten, którego się spodziewało.
- Cavolo! - woła zaskoczona Gia, zrywając się na równe nogi przy jednoczesnym złapaniu się za nos. Ruch jest na tyle gwałtowny, że ramieniem trochę uderza w rozmówcę, zmuszając go do wycofania się - Steffano mamma mia, może od razu wbijesz mi różdżkę w serce, zamiast się patyczkować! - syczy w oburzeniu, a oczy szklą się nieco. Zastyga, orientując się co właśnie powiedziała. Co właśnie czuła. To było realne? - Ratto? - pyta ostrożnie, jakby nie wiedziała, czy powinna zabierać głos, bo co jeśli sama do siebie jednak mówi? Ale nos pulsował lekko, wszystko wydawało się prawdziwe - Caspita! Co wy macie z tym kładzeniem mnie do grobu stupido, aż taka pierwsza jestem do śmierci? - pyta z oburzeniem najprawdziwszym, takim niemal włoskim, chociaż do wulkanicznego wybuchu jeszcze daleko. Uraza jednak iskrzy, bo Jim też sądził, że umarła i Marcel, a teraz nawet Steffano - I co ty tutaj robisz? - zagubienie w całej tej sytuacji przychodzi całkiem łatwo, jaka była szansa, że się tutaj w ogóle spotkają? Przecież kilka razy mijała Dolinę Godryka. Dlaczego teraz?
Złoty klucz na dłoni, to nie mój dom
Siwy włos na skroni - ucieknę stąd
Siwy włos na skroni - ucieknę stąd
Gia Moretti
Zawód : aktorka w wędrownej trupie teatralnej
Wiek : 22
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Nothing ever ends poetically.
It ends and we turn it into poetry. All that blood was never once beautiful.
It was just red.
It ends and we turn it into poetry. All that blood was never once beautiful.
It was just red.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
-Było. - odpowiedział uparcie, żarliwie, tylko za sprawą zdrowego rozsądku dławiąc cisnące się na usta uzupełnienie: za rządów Longbottoma. W przeciwieństwie do Gii jest chłopcem z dobrego domu, któremu nigdy nie było źle, którego ojciec przygotował do Hogwartu na tyle dobrze, że nikt ze złośliwych Ślizgonów nie odgadł przedwcześnie mugolskiego pochodzenia matki: Steffena nie lubiano za charakter.
-Nie wiesz? Są aż tak ciche? - westchnął, krzywiąc się lekko. Pamiętał macki, które ścigały go gdy próbował ściągać klątwy—cieniste, lepkie, zostawiające po sobie blizny. Nie mordercze, jeszcze nie, ale może go naznaczyły, obrały sobie za cel? Nie miał wtedy szans przed nimi uciec, nie będzie miał ich teraz. Merlinie, Gia nawet nie wie, czy ją ścigały! Zaklęcie miało je pokazać, pomóc im uprzedzić zasadzkę, ale zamiast tego rozświetliło ją. Żywą, namacalną, materialną. Chyba przestraszoną, ale nie zauważył tego, gdy ona zaciskała powieki, a on sięgał po omacku ku jej twarzy. Otrzeźwił go, ostatecznie, jej głos. Niby taki jak zwykle, ale żywszy, najpierw dzięki zaskoczeniu, a potem znajomemu oburzeniu. Otworzył szerzej oczy, a potem roześmiał się, z ulgą i niedowierzaniem.
-Merlinie, Gia, czemu gadałaś jak duch?! - parsknął, kręcąc głową. -Ja... - zorientował się, że samemu nie był lepszy. -...może miałem powód. Koszmar. - ale ty?
Włoskie oburzenie wcale go nie przeraża, bo paradoksalnie cieszy. Rozpala nadzieję. Zanim Gia zdążyłaby dokończyć, położył dłonie na jej ramionach—jakby niepewnie chciał ją objąć, ale jakby zarazem coś go powstrzymywało. Nowe granice, stare granice, ciężar minionych miesięcy?
-Byłem u was, w restauracji. Wszystko było spalone, zniknęłaś... - wyjaśnił, poważniejąc. Oczy miał smutne, jak zawsze gdy wspominał skutki Bezksiężycowej Nocy. -...ale ja też zmyłem się z Londynu. Tutaj. - wyjaśnił pogodniej. -Ale od roku nie widziałem w Dolinie ciebie. - były momenty, w których więcej siedział w pracy niż w domu, ale jednak każdego tutaj kojarzył. -Co tu robisz? Gdzie byłaś? Wszystko w porządku? - mógłby kontynuować, ale przytomnie dał jej i sobie złapać oddech.
-Nie wiesz? Są aż tak ciche? - westchnął, krzywiąc się lekko. Pamiętał macki, które ścigały go gdy próbował ściągać klątwy—cieniste, lepkie, zostawiające po sobie blizny. Nie mordercze, jeszcze nie, ale może go naznaczyły, obrały sobie za cel? Nie miał wtedy szans przed nimi uciec, nie będzie miał ich teraz. Merlinie, Gia nawet nie wie, czy ją ścigały! Zaklęcie miało je pokazać, pomóc im uprzedzić zasadzkę, ale zamiast tego rozświetliło ją. Żywą, namacalną, materialną. Chyba przestraszoną, ale nie zauważył tego, gdy ona zaciskała powieki, a on sięgał po omacku ku jej twarzy. Otrzeźwił go, ostatecznie, jej głos. Niby taki jak zwykle, ale żywszy, najpierw dzięki zaskoczeniu, a potem znajomemu oburzeniu. Otworzył szerzej oczy, a potem roześmiał się, z ulgą i niedowierzaniem.
-Merlinie, Gia, czemu gadałaś jak duch?! - parsknął, kręcąc głową. -Ja... - zorientował się, że samemu nie był lepszy. -...może miałem powód. Koszmar. - ale ty?
Włoskie oburzenie wcale go nie przeraża, bo paradoksalnie cieszy. Rozpala nadzieję. Zanim Gia zdążyłaby dokończyć, położył dłonie na jej ramionach—jakby niepewnie chciał ją objąć, ale jakby zarazem coś go powstrzymywało. Nowe granice, stare granice, ciężar minionych miesięcy?
-Byłem u was, w restauracji. Wszystko było spalone, zniknęłaś... - wyjaśnił, poważniejąc. Oczy miał smutne, jak zawsze gdy wspominał skutki Bezksiężycowej Nocy. -...ale ja też zmyłem się z Londynu. Tutaj. - wyjaśnił pogodniej. -Ale od roku nie widziałem w Dolinie ciebie. - były momenty, w których więcej siedział w pracy niż w domu, ale jednak każdego tutaj kojarzył. -Co tu robisz? Gdzie byłaś? Wszystko w porządku? - mógłby kontynuować, ale przytomnie dał jej i sobie złapać oddech.
intellectual, journalist
little spy
little spy
Steffen Cattermole
Zawód : młodszy specjalista od klątw i zabezpieczeń w Gringottcie, po godzinach reporter dla "Czarownicy"
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
I like to go to places uninvited
OPCM : 30 +7
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 35 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 16
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Strona 4 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
Książkowy zakątek
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset :: Dolina Godryka