Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset
Wzgórza Quantock
AutorWiadomość
Wzgórza Quantock
To pomiędzy wzniesieniami wzgórz Quantock usytuowana jest Dolina Godryka i przylegające do niej tereny. Rozciągają się jednak daleko poza Dolinę, od wybrzeża na północy dalej na południowy zachód, prawie że równolegle do położonej dalej na zachodzie rzeki Parrett. Same wzgórza odznaczają się niezwykłą urodą, porośnięte są wrzosowiskami i dębiną, które dają schronienie dla zwierzyny. W pogodne dni ze szczytów wzgórz można ujrzeć leżące najbliżej na zachód od wzniesień miasto - Bridgwater. Pomiędzy pagórami rozrzucone są pojedyncze domki i farmy, w których koniec z końcem starają się splatać ich mieszkańcy: Quantock obfitują bowiem w żyzną glebę sprzyjającą uprawom, co czyni z nich niezwykle cenne tereny i zniechęca do wyprowadzki zwłaszcza wtedy, gdy w oczy Anglików zagląda głód.
| 9 listopada - akcja jedzenie
Spodziewał się, że wpadnie na ceremonię jedynie na moment – parę chwil potrzebnych, żeby złożyć życzenia młodej parze – ale gdy okazało się, że uroczystość się nie odbędzie, nie wahał się zbyt długo przed zgłoszeniem się do pomocy w rozwiezieniu jedzenia. Sam pomysł wydał mu się niezwykle trafiony, nie było tajemnicą, że wojna odcisnęła swoje piętno na tych terenach szczególnie mocno, poza tym – chciał się do czegoś przydać; czułby się dziwnie, gdyby zwyczajnie wrócił do pustego domu, ze świadomością, że cała reszta członków Zakonu Feniksa i ludzi, na których w jakimś stopniu mu zależało, była tutaj.
Może też po części zwyczajnie nie chciał być sam.
Odnalezienie się w nieco chaotycznym rozgardiaszu, który zapanował w Kurniku, zajęło mu chwilę, ale w końcu udało mu się ustalić plan działania; i już miał ruszyć w stronę kuchni, żeby zapakować jedno z przeznaczonych do rozdysponowania dań, gdy między krzątającymi się gośćmi dostrzegł mignięcie znajomego profilu. Jasne włosy i nieco blade policzki, szczupłe ramiona okryte odświętną sukienką; minęło trochę czasu, odkąd rozmawiał z nią po raz ostatni – ale doskonale pamiętał wczesny wieczór na kornwalijskim klifie, wiatr targający ubraniem i płaszcz odrzucony na ziemię, stopy ślizgające się zbyt blisko krawędzi. Myślał o niej dosyć często, później; zastanawiał się, jak sobie radziła, były też momenty, w których chciał o to zapytać – ale ostatecznie za każdym razem rezygnował, nie odnajdując właściwych słów ani nie będąc pewnym czy Charlene życzyła sobie jego obecności. Widywał ją zresztą, migała mu w Oazie, gdy zjawiał się tam od czasu do czasu z dostawą żywności czy drewna przywiezionego ze szkockich lasów; wyglądało na to, że jakoś sobie radziła – choć nie mógł pozbyć się wrażenia, że za każdym razem, kiedy ją widział, ubranie otaczało ją odrobinę luźniej. – Charlie – odezwał się, podnosząc nieco głos, żeby przebił się ponad kakofonię innych rozmów: ludzi dzielących się na grupy i rozważających, które części wioski odwiedzą.
Uśmiechnął się, stając obok. – Jak się czujesz? – zapytał; być może wrażenie było mylne, ale wydawało mu się, że na nikogo nie czekała. – Pomyślałem… Nie chciałabyś mi pomóc? Chcę wziąć Cienia i rozdać część jedzenia na wzgórzach ponad doliną, widziałem tam kilka domów, do których pewnie ciężko będzie dotrzeć tym, którzy idą piechotą. We dwójkę poszłoby nam sprawniej – zaproponował, posyłając jej pytające spojrzenie. Samo dotarcie do gospodarstw nie było dla niego problemem, ale nie był jeszcze pewien, jak poradzić sobie z zabraniem talerzy i sztućców; najlepiej byłoby je pomniejszyć albo powielić na miejscu, ale transmutacja była mu wyjątkowo obca. Przy dzieleniu posiłków na porcje też czułby się zdecydowanie pewniej, gdyby mogła go w tym wyręczyć kobieca dłoń. – W kuchni zostały jeszcze pieczone pardwy, tylko trzeba je pokroić i zapakować. – Nie był pewien, jaki sposób byłby najlepszy. Na plastry? Mógł zapytać o to wcześniej, zanim większość gości się rozeszła; miał jednak nadzieję, że Charlie będzie w stanie mu pomóc.
Spodziewał się, że wpadnie na ceremonię jedynie na moment – parę chwil potrzebnych, żeby złożyć życzenia młodej parze – ale gdy okazało się, że uroczystość się nie odbędzie, nie wahał się zbyt długo przed zgłoszeniem się do pomocy w rozwiezieniu jedzenia. Sam pomysł wydał mu się niezwykle trafiony, nie było tajemnicą, że wojna odcisnęła swoje piętno na tych terenach szczególnie mocno, poza tym – chciał się do czegoś przydać; czułby się dziwnie, gdyby zwyczajnie wrócił do pustego domu, ze świadomością, że cała reszta członków Zakonu Feniksa i ludzi, na których w jakimś stopniu mu zależało, była tutaj.
Może też po części zwyczajnie nie chciał być sam.
Odnalezienie się w nieco chaotycznym rozgardiaszu, który zapanował w Kurniku, zajęło mu chwilę, ale w końcu udało mu się ustalić plan działania; i już miał ruszyć w stronę kuchni, żeby zapakować jedno z przeznaczonych do rozdysponowania dań, gdy między krzątającymi się gośćmi dostrzegł mignięcie znajomego profilu. Jasne włosy i nieco blade policzki, szczupłe ramiona okryte odświętną sukienką; minęło trochę czasu, odkąd rozmawiał z nią po raz ostatni – ale doskonale pamiętał wczesny wieczór na kornwalijskim klifie, wiatr targający ubraniem i płaszcz odrzucony na ziemię, stopy ślizgające się zbyt blisko krawędzi. Myślał o niej dosyć często, później; zastanawiał się, jak sobie radziła, były też momenty, w których chciał o to zapytać – ale ostatecznie za każdym razem rezygnował, nie odnajdując właściwych słów ani nie będąc pewnym czy Charlene życzyła sobie jego obecności. Widywał ją zresztą, migała mu w Oazie, gdy zjawiał się tam od czasu do czasu z dostawą żywności czy drewna przywiezionego ze szkockich lasów; wyglądało na to, że jakoś sobie radziła – choć nie mógł pozbyć się wrażenia, że za każdym razem, kiedy ją widział, ubranie otaczało ją odrobinę luźniej. – Charlie – odezwał się, podnosząc nieco głos, żeby przebił się ponad kakofonię innych rozmów: ludzi dzielących się na grupy i rozważających, które części wioski odwiedzą.
Uśmiechnął się, stając obok. – Jak się czujesz? – zapytał; być może wrażenie było mylne, ale wydawało mu się, że na nikogo nie czekała. – Pomyślałem… Nie chciałabyś mi pomóc? Chcę wziąć Cienia i rozdać część jedzenia na wzgórzach ponad doliną, widziałem tam kilka domów, do których pewnie ciężko będzie dotrzeć tym, którzy idą piechotą. We dwójkę poszłoby nam sprawniej – zaproponował, posyłając jej pytające spojrzenie. Samo dotarcie do gospodarstw nie było dla niego problemem, ale nie był jeszcze pewien, jak poradzić sobie z zabraniem talerzy i sztućców; najlepiej byłoby je pomniejszyć albo powielić na miejscu, ale transmutacja była mu wyjątkowo obca. Przy dzieleniu posiłków na porcje też czułby się zdecydowanie pewniej, gdyby mogła go w tym wyręczyć kobieca dłoń. – W kuchni zostały jeszcze pieczone pardwy, tylko trzeba je pokroić i zapakować. – Nie był pewien, jaki sposób byłby najlepszy. Na plastry? Mógł zapytać o to wcześniej, zanim większość gości się rozeszła; miał jednak nadzieję, że Charlie będzie w stanie mu pomóc.
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Charlie bardzo stresowała się w związku z opuszczeniem Oazy i udaniem do Doliny Godryka, w końcu była osobą poszukiwaną listem gończym, ukrywającą się od wielu miesięcy. Gdyby nie to, że wielu Zakonników wybierało się tam i mogła zabrać się razem z nimi z Oazy, pewnie by się na to nie odważyła. Ale dała się skusić namowom innych, którzy od kilku dni nakłaniali ją, by choć na chwilę wystawiła nos poza Oazę i spędziła czas jak normalna czarownica, świętując połączenie dwóch zakochanych dusz, które na przekór wojnie pragnęły być razem.
Niestety los zadrwił z nich i do ślubu nie doszło, choć całe szczęście to nie żadna wielka tragedia taka jak czyjaś śmierć stanęła na drodze, a nagła choroba panny młodej. Choroba, z której ta miała wkrótce wyjść, ale pozostawało faktem, że dziś ślubu i wesela nie będzie. Ale jedzenie przyniesione przez gości nie mogło się zmarnować, skoro teraz było towarem tak deficytowym i głodująca od tygodni Charlie czuła, jak burczy jej w brzuchu od tych wszystkich smakowitych zapachów w Kurniku. W końcu sama od kilku tygodni żywiła się głównie suchym chlebem na śniadanie i gotowaną kaszą na skromny obiad, rzadko miała w zanadrzu coś innego, dlatego coraz bardziej przypominała wieszak. Czuła pewien wstyd z powodu tego, że nawet nie miała co przynieść na ślub, bo sama ledwo miała jedzenia dla siebie i musiała je racjonować, by wystarczyło do kolejnej dostawy. Ukrywanie się w Oazie i niemożność jej samodzielnego opuszczania sprawiły, że była zdana tylko na to, co dostarczali do Oazy inni, i jej dieta była bardzo uboga i mało zróżnicowana.
Jakoś żyła, kurczowo czepiała się egzystencji, choć niewątpliwie przypominała cień dawnej siebie, nie tylko przez depresję, ale też przez głód, który sprawiał, że wygrzebana z czeluści kuferka sukienka wisiała na jej ciele zdecydowanie zbyt luźno, i że obiecywała sobie, że musi poprosić kogoś o korepetycje z podstaw krawiectwa, aby móc samodzielnie zwężać swoje ubrania w talii, choćby prowizorycznie, co by tylko oszukiwać wzrok innych, że wcale nie schudła aż tak bardzo.
Widok Percivala początkowo ją zaskoczył, od miesięcy nie mieli okazji zamienić ze sobą więcej niż kilku zdań, mężczyzna pojawiał się w Oazie dość rzadko, wiedziała tylko tyle, że żył i działał, ale dobrze było go widzieć tutaj całego i zdrowego.
- Percival – szepnęła do niego, kiedy dostrzegła, że podszedł. Przywołała na twarz uśmiech, cieszyła się że go widzi. – Ja, eee… chyba całkiem dobrze. Tak myślę. – Nie było do końca dobrze, ale nie chciała go martwić. – Szkoda, że ślub nie może się odbyć, Alexowi i Idzie na pewno jest teraz strasznie smutno. Pewnie bardzo na to czekali. – Jak sama by się czuła, gdyby nagle w swoim wielkim dniu zachorowała i nie mogła ślubować ukochanemu mężczyźnie? Pewnie kiepsko. Tym bardziej, że oboje niedoszli małżonkowie swoje przeszli, w dodatku była wojna i nie wiadomo, ile dni mieli mieć przed sobą. – Chętnie ci pomogę – dodała po chwili zastanowienia, bo choć przerażała ją myśl o znalezieniu się na zewnątrz, gdzie przecież każda napotkana osoba mogła ją rozpoznać i wydać, to miała nadzieję, że przy Percivalu będzie bezpieczna. Poza tym nie mieli przecież wałęsać się nigdzie daleko, a w Dolinie Godryka mieszkali raczej w większości dobrzy ludzie, którzy także cierpieli przez działania władzy. A żeby jedzenie ze ślubu się nie zmarnowało, mogli rozdać go trochę innym potrzebującym. Sama już dobrze wiedziała, czym był głód. – Pokroję je i zapakuję, będzie łatwiej je później rozdać.
Większość pozostałych gości pozabierała już jedzenie i rozeszła się, ale Charlie zdążyła w minionych miesiącach nauczyć się podstaw gotowania, a krojenie jedzenia nie było niczym trudnym, zwłaszcza dla kogoś, kto tak często porcjował rozmaite ingrediencje. Bez większego problemu pokroiła pardwy na równe kawałki, tak, aby każdy dostał taką samą część, a później schludnie zawinęła je w papier i podzieliła pakunki po równo między Percivala i siebie.
- Dawno cię nie widziałam, ale rozumiem, że pewnie miałeś dużo zajęć, które nie pozwalały często bywać w Oazie – odezwała się nagle. Była ciekawa, co porabiał przez ten czas. – Czy nadal pracujesz w smoczym rezerwacie? – spytała. Nie wiedziała, czy jeszcze to robił, czy może fakt bycia poszukiwanym i jego zmusił do rezygnacji z ukochanej pracy. Ona do Munga nie mogła wrócić dopóki wojna się nie skończy. Była bezrobotną alchemiczką, przynajmniej jeśli chodzi o pracę zarobkową, bo warzyć dla mieszkańców Oazy i Zakonników nadal mogła i robiła to wtedy, gdy pozwalała jej dostępność ingrediencji, a czasem z niektórymi bywało krucho. Cóż, wizyty w aptece też nie wchodziły w grę, odkąd jej twarz zdobiła cały Londyn i pewnie też wiele innych miejsc w kraju. Była zależna od dostaw ingrediencji do Oazy.
Miała pewne opory w związku z wyjściem na zewnątrz, więc trochę odwlekała ten moment, ale w końcu musieli to zrobić, bo i tak byli jednymi z ostatnich. Poprawiła zarzucony na sukienkę płaszcz po raz ostatni, musiała zebrać się na odwagę i nie trząść się jak osika na samą myśl o spotkaniu z ludźmi spoza Zakonu i mieszkańców Oazy. Jednak zanim wyszli z Kurnika musiała zrobić jeszcze coś, by poczuć się choć odrobinę bezpieczniej. Wyciągnęła różdżkę i przytknęła ją sobie do włosów.
- Poczekaj chwilę… Capillus – szepnęła, zaciskając powieki i wyobrażając sobie, że jej włosy, normalnie proste i w pszenicznym odcieniu blondu, staną się ciemnobrązowe i kręcone, stworzyła sobie też niesforną grzywkę ukosem przykrywającą część czoła. Nie była metamorfomagiem, nie mogła ot tak przerobić sobie twarzy, ale mogła przynajmniej zaczarować włosy, dzięki czemu, jeśli ktoś nie będzie przyglądać jej się zbyt natarczywie, miała szansę nie krzyczeć swoim wyglądem z daleka, że była poszukiwaną zbrodniarką z plakatów. Te przedstawiały w końcu blondynkę. – Może ciebie też przemienić? – zapytała, gotowa mu pomóc gdyby też chciał zmienić fryzurę. W ostatnich tygodniach powróciła do aktywniejszego użytkowania transmutacji i tego typu czary nie stanowiły dla niej żadnego problemu. – Pewnie to trochę paranoja, ale… od wielu miesięcy nie opuszczałam Oazy. – Jeśli nie liczyć kilkudniowego pobytu u Macmillanów na początku października. – Mam nadzieję, że nie napotkamy po drodze nikogo wrogo nastawionego, bo jak pewnie wiesz… nie za bardzo umiem się bronić.
Większy brak talentu pojedynkowego wykazywali chyba tylko jedenastolatkowie którzy dopiero zaczęli naukę i charłacy. Czuła się bezbronna i naprawdę miała nadzieję, że żadne niebezpieczeństwo nie spadnie na nich podczas tej małej wyprawy z jedzeniem.
Niestety los zadrwił z nich i do ślubu nie doszło, choć całe szczęście to nie żadna wielka tragedia taka jak czyjaś śmierć stanęła na drodze, a nagła choroba panny młodej. Choroba, z której ta miała wkrótce wyjść, ale pozostawało faktem, że dziś ślubu i wesela nie będzie. Ale jedzenie przyniesione przez gości nie mogło się zmarnować, skoro teraz było towarem tak deficytowym i głodująca od tygodni Charlie czuła, jak burczy jej w brzuchu od tych wszystkich smakowitych zapachów w Kurniku. W końcu sama od kilku tygodni żywiła się głównie suchym chlebem na śniadanie i gotowaną kaszą na skromny obiad, rzadko miała w zanadrzu coś innego, dlatego coraz bardziej przypominała wieszak. Czuła pewien wstyd z powodu tego, że nawet nie miała co przynieść na ślub, bo sama ledwo miała jedzenia dla siebie i musiała je racjonować, by wystarczyło do kolejnej dostawy. Ukrywanie się w Oazie i niemożność jej samodzielnego opuszczania sprawiły, że była zdana tylko na to, co dostarczali do Oazy inni, i jej dieta była bardzo uboga i mało zróżnicowana.
Jakoś żyła, kurczowo czepiała się egzystencji, choć niewątpliwie przypominała cień dawnej siebie, nie tylko przez depresję, ale też przez głód, który sprawiał, że wygrzebana z czeluści kuferka sukienka wisiała na jej ciele zdecydowanie zbyt luźno, i że obiecywała sobie, że musi poprosić kogoś o korepetycje z podstaw krawiectwa, aby móc samodzielnie zwężać swoje ubrania w talii, choćby prowizorycznie, co by tylko oszukiwać wzrok innych, że wcale nie schudła aż tak bardzo.
Widok Percivala początkowo ją zaskoczył, od miesięcy nie mieli okazji zamienić ze sobą więcej niż kilku zdań, mężczyzna pojawiał się w Oazie dość rzadko, wiedziała tylko tyle, że żył i działał, ale dobrze było go widzieć tutaj całego i zdrowego.
- Percival – szepnęła do niego, kiedy dostrzegła, że podszedł. Przywołała na twarz uśmiech, cieszyła się że go widzi. – Ja, eee… chyba całkiem dobrze. Tak myślę. – Nie było do końca dobrze, ale nie chciała go martwić. – Szkoda, że ślub nie może się odbyć, Alexowi i Idzie na pewno jest teraz strasznie smutno. Pewnie bardzo na to czekali. – Jak sama by się czuła, gdyby nagle w swoim wielkim dniu zachorowała i nie mogła ślubować ukochanemu mężczyźnie? Pewnie kiepsko. Tym bardziej, że oboje niedoszli małżonkowie swoje przeszli, w dodatku była wojna i nie wiadomo, ile dni mieli mieć przed sobą. – Chętnie ci pomogę – dodała po chwili zastanowienia, bo choć przerażała ją myśl o znalezieniu się na zewnątrz, gdzie przecież każda napotkana osoba mogła ją rozpoznać i wydać, to miała nadzieję, że przy Percivalu będzie bezpieczna. Poza tym nie mieli przecież wałęsać się nigdzie daleko, a w Dolinie Godryka mieszkali raczej w większości dobrzy ludzie, którzy także cierpieli przez działania władzy. A żeby jedzenie ze ślubu się nie zmarnowało, mogli rozdać go trochę innym potrzebującym. Sama już dobrze wiedziała, czym był głód. – Pokroję je i zapakuję, będzie łatwiej je później rozdać.
Większość pozostałych gości pozabierała już jedzenie i rozeszła się, ale Charlie zdążyła w minionych miesiącach nauczyć się podstaw gotowania, a krojenie jedzenia nie było niczym trudnym, zwłaszcza dla kogoś, kto tak często porcjował rozmaite ingrediencje. Bez większego problemu pokroiła pardwy na równe kawałki, tak, aby każdy dostał taką samą część, a później schludnie zawinęła je w papier i podzieliła pakunki po równo między Percivala i siebie.
- Dawno cię nie widziałam, ale rozumiem, że pewnie miałeś dużo zajęć, które nie pozwalały często bywać w Oazie – odezwała się nagle. Była ciekawa, co porabiał przez ten czas. – Czy nadal pracujesz w smoczym rezerwacie? – spytała. Nie wiedziała, czy jeszcze to robił, czy może fakt bycia poszukiwanym i jego zmusił do rezygnacji z ukochanej pracy. Ona do Munga nie mogła wrócić dopóki wojna się nie skończy. Była bezrobotną alchemiczką, przynajmniej jeśli chodzi o pracę zarobkową, bo warzyć dla mieszkańców Oazy i Zakonników nadal mogła i robiła to wtedy, gdy pozwalała jej dostępność ingrediencji, a czasem z niektórymi bywało krucho. Cóż, wizyty w aptece też nie wchodziły w grę, odkąd jej twarz zdobiła cały Londyn i pewnie też wiele innych miejsc w kraju. Była zależna od dostaw ingrediencji do Oazy.
Miała pewne opory w związku z wyjściem na zewnątrz, więc trochę odwlekała ten moment, ale w końcu musieli to zrobić, bo i tak byli jednymi z ostatnich. Poprawiła zarzucony na sukienkę płaszcz po raz ostatni, musiała zebrać się na odwagę i nie trząść się jak osika na samą myśl o spotkaniu z ludźmi spoza Zakonu i mieszkańców Oazy. Jednak zanim wyszli z Kurnika musiała zrobić jeszcze coś, by poczuć się choć odrobinę bezpieczniej. Wyciągnęła różdżkę i przytknęła ją sobie do włosów.
- Poczekaj chwilę… Capillus – szepnęła, zaciskając powieki i wyobrażając sobie, że jej włosy, normalnie proste i w pszenicznym odcieniu blondu, staną się ciemnobrązowe i kręcone, stworzyła sobie też niesforną grzywkę ukosem przykrywającą część czoła. Nie była metamorfomagiem, nie mogła ot tak przerobić sobie twarzy, ale mogła przynajmniej zaczarować włosy, dzięki czemu, jeśli ktoś nie będzie przyglądać jej się zbyt natarczywie, miała szansę nie krzyczeć swoim wyglądem z daleka, że była poszukiwaną zbrodniarką z plakatów. Te przedstawiały w końcu blondynkę. – Może ciebie też przemienić? – zapytała, gotowa mu pomóc gdyby też chciał zmienić fryzurę. W ostatnich tygodniach powróciła do aktywniejszego użytkowania transmutacji i tego typu czary nie stanowiły dla niej żadnego problemu. – Pewnie to trochę paranoja, ale… od wielu miesięcy nie opuszczałam Oazy. – Jeśli nie liczyć kilkudniowego pobytu u Macmillanów na początku października. – Mam nadzieję, że nie napotkamy po drodze nikogo wrogo nastawionego, bo jak pewnie wiesz… nie za bardzo umiem się bronić.
Większy brak talentu pojedynkowego wykazywali chyba tylko jedenastolatkowie którzy dopiero zaczęli naukę i charłacy. Czuła się bezbronna i naprawdę miała nadzieję, że żadne niebezpieczeństwo nie spadnie na nich podczas tej małej wyprawy z jedzeniem.
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
Miał wrażenie, że za jej słowami kryło się coś więcej – coś, czego z jakiegoś powodu nie mówiła na głos – ale nie drążył tematu, posyłając jej jedynie pokrzepiający uśmiech; starając się nie myśleć o tym, że Charlene wcale nie wyglądała dobrze, choć już na pierwszy rzut oka było widać, że zmizerniała znacznie – i nie chodziło tylko o nienaturalną szczupłość nadgarstków czy mocniej zarysowane kości policzkowe. Cała jej postać wydawała się jakby przygaszona, cichsza; zupełnie inna od kobiety, która przed miesiącami odwiedziła go w rezerwacie, żywo dyskutując o alchemicznych ingrediencjach i pomagając mu znaleźć przyczynę toczącej smoczęta choroby. Dzisiaj brakowało jej tamtego błysku w oku, energiczności w ruchach; skóra na jej twarzy, nawet uśmiechniętej, i nawet w ciepłym oświetlającym kuchnię blasku, sprawiała wrażenie zbyt bladej, niezdrowej, poznaczonej cieniami zarysowanymi wyraźnie pod jasnymi oczami. Czy była to tylko kwestia niewielkich racji, które udawało im się dostarczyć do Oazy, czy może czegoś więcej? Czy on mógł zrobić coś, żeby jej pomóc? Wtedy, na klifie – i później? Wnętrzności wykręciły mu się nieprzyjemnie w nagłej fali cierpkich wyrzutów sumienia, nie wykrzywił jednak ust w grymasie, wciąż uśmiechając się do Charlene łagodnie, a jednocześnie żałując, że w czasie tych krótkich wizyt w magicznej wiosce nie wstąpił do niej chociaż na chwilę, zbyt zaaferowany własną, rozwarstwiającą się stopniowo rzeczywistością.
– Chyba nikt się tego nie spodziewał – przyznał, gdy wspomniała o odwołanym ślubie, bezwiednie zastanawiając się, kiedy dokładnie zaczęli żyć w świecie, w którym zapadnięcie na groszopryszczkę budziło większe zaskoczenie niż znacznie poważniejsze tragedie. Gdyby ktoś powiedział mu po fakcie, że uroczystość się nie odbyła, chyba w pierwszej kolejności pomyślałby właśnie o nich: o magicznej policji aresztującej gości, albo ataku popleczników Czarnego Pana. Było w tym coś przygnębiającego. – Ale najważniejsze, że są razem – dodał po chwili refleksji, wzruszając lekko ramionami. Ślub mógł odbyć się kiedy indziej, choroba miała minąć; Alexander był uzdrowicielem – był pewien, że w lecznicy poradzą sobie z opanowaniem sytuacji bez większych problemów.
Ucieszył się, kiedy zgodziła się mu pomóc, od razu podwijając rękawy, żeby zabrać się za pakowanie poczęstunku. – Świetnie, dziękuję. Co mogę zrobić? Zawijać je w papier? – zapytał, gdy Charlene zabrała się za krojenie, z wprawą dzieląc upieczone pardwy na zgrabne i równe plastry. W tym wolał jej nie przeszkadzać, wiedząc, że z pewnością poradzi sobie lepiej niż on – obserwował jednak kątem oka, jak pakowała przygotowane porcje, a później starał się ją naśladować, robiąc to samo. – Nie było mnie przez jakiś czas w kraju – odpowiedział, starając się nie brzmieć tak, jakby się usprawiedliwiał, ale nie potrafił pozbyć się przekonania, że dokładnie to robił. Zerknął na nią z ukosa, odkładając na bok kolejną zapakowaną porcję poczęstunku. – Wróciłem końcem września, ale musiałem poukładać kilka spraw. Doprowadzić do porządku dom, hodowlę. W rezerwacie też – dodał, chociaż nie tylko Peak District spędzało mu ostatnio sen z powiek. – Nie wiem, jak odpłacę się Greengrassom za to, że dalej pozwalają mi tam pracować. Kiedy Mag wydrukował te listy, myślałem, że... – Zawahał się na moment; zdanie, niewypowiedziane, rozmyło się gdzieś w pustoszejącej stopniowo przestrzeni kuchni. Odchrząknął. – Ale na szczęście wciąż są czarodzieje, którzy nie wierzą w te bzdury. Nie myślałaś o tym, żeby spróbować? – zapytał, spoglądając na nią, tknięty nagłą myślą. – Doświadczeni alchemicy są teraz na wagę złota, a żaden z rodów, które opowiedziały się przeciwko Malfoyowi, by cię nie wydał. – Z raz ogłoszonego stanowiska niełatwo było się wycofać, a wątpił, by Macmillanowie czy Prewettowie mieli zamiar to zrobić, zwłaszcza, gdy również i oni sami znaleźli się na celowniku władzy, na listach gończych okrzyknięci zdrajcami krwi. Tak samo jak on.
Dostrzegł jej zawahanie, gdy zaczęli się zbierać do wyjścia na zewnątrz, nie od razu jednak zrozumiał, z czego wynikało. On już trochę do tego przywykł: do konieczności oglądania się przez ramię za każdym razem, gdy opuszczał Sennen, choć ani tutaj, w Dolinie Godryka, ani w rezerwacie, nie spodziewał się ciosu zadanego zza pleców. Ufał członkom Zakonu Feniksa, nie podważał też intencji pracujących w Peak District smokologów; byli dla niego rodziną i przyjaciółmi. – W porządku? – zagadnął, zapinając pod szyją klamrę wzmacnianej peleryny. Przyglądał jej się z zainteresowaniem, kiedy sięgnęła po różdżkę, pojedynczym zaklęciem zmieniając kolor, długość i ułożenie włosów. Twarz pozostała ta sama, ale zniknęły charakterystyczne, jasne kosmyki; gdyby jej nie znał, z pewnością nie skojarzyłby jej z dziewczyną z plakatów. – Imponujące – przyznał, przyglądając się z ciekawością ciemnym lokom, skręcającym się ponad jasnym czołem. – Pewnie, myślę, że to nie zaszkodzi. Jak długo się utrzymuje? To zaklęcie – zapytał z zainteresowaniem, ciekawy, czy należało to tych trudniejszych; jeśli nie, być może powinien sam się nad nim pochylić, wydawało się bardzo przydatne.
Gdy wyszli na zewnątrz, skierował się od razu w stronę prowadzącej do lasu ścieżki, bo tam, między drzewami, zostawił Cienia. – Dlaczego? – zapytał, posyłając Charlene pytające spojrzenie. Rozumiał ostrożność związaną z posłanymi za członkami Zakonu Feniksa listami gończymi, ale na szczęście wciąż jeszcze były tereny, które można było uznać za względnie bezpieczne: w Irlandii i tutaj, na półwyspie. – Nie stanie się nic złego, Charlie – powiedział, chcąc ją uspokoić. – Ale w razie czego po prostu weź Cienia i uciekaj, już cię zna – zabierze cię w bezpieczne miejsce – dodał, zatrzymując się przy aetonanie i spoglądając na nią poważnie. Nie spodziewał się, że będzie to konieczne, ale wydawało mu się oczywiste, że nie oczekiwał od niej stanięcia do walki, nawet gdyby zostali zaatakowani.
– Chodź, pomogę ci – zaproponował, gdy zatrzymali się przy skrzydlatym wierzchowcu; odwiązał skórzany rzemień, którym wcześniej otoczył pień drzewa, wyciągając też dłoń, by pogładzić towarzysza po grzbiecie. Później wyciągnął rękę do Charlene, chcąc pomóc jej we wspięciu się do siodła. – Chyba najlepiej będzie, jak zaczniemy od tamtego wzgórza – zastanowił się głośno, wskazując odpowiedni kierunek – a później zatoczymy koło wokół doliny i wrócimy tutaj. Zobaczymy, na ile wystarczy nam paczek. Jak myślisz? – zapytał, chwytając za wodze, żeby również wspiąć się na grzbiet aetonana. – Gotowa? – upewnił się, czekając na potwierdzenie, nim skierował wierzchowca w stronę pnącej się w górę ścieżki; tam, gdzie w oddali majaczył już pierwszy budynek.
– Chyba nikt się tego nie spodziewał – przyznał, gdy wspomniała o odwołanym ślubie, bezwiednie zastanawiając się, kiedy dokładnie zaczęli żyć w świecie, w którym zapadnięcie na groszopryszczkę budziło większe zaskoczenie niż znacznie poważniejsze tragedie. Gdyby ktoś powiedział mu po fakcie, że uroczystość się nie odbyła, chyba w pierwszej kolejności pomyślałby właśnie o nich: o magicznej policji aresztującej gości, albo ataku popleczników Czarnego Pana. Było w tym coś przygnębiającego. – Ale najważniejsze, że są razem – dodał po chwili refleksji, wzruszając lekko ramionami. Ślub mógł odbyć się kiedy indziej, choroba miała minąć; Alexander był uzdrowicielem – był pewien, że w lecznicy poradzą sobie z opanowaniem sytuacji bez większych problemów.
Ucieszył się, kiedy zgodziła się mu pomóc, od razu podwijając rękawy, żeby zabrać się za pakowanie poczęstunku. – Świetnie, dziękuję. Co mogę zrobić? Zawijać je w papier? – zapytał, gdy Charlene zabrała się za krojenie, z wprawą dzieląc upieczone pardwy na zgrabne i równe plastry. W tym wolał jej nie przeszkadzać, wiedząc, że z pewnością poradzi sobie lepiej niż on – obserwował jednak kątem oka, jak pakowała przygotowane porcje, a później starał się ją naśladować, robiąc to samo. – Nie było mnie przez jakiś czas w kraju – odpowiedział, starając się nie brzmieć tak, jakby się usprawiedliwiał, ale nie potrafił pozbyć się przekonania, że dokładnie to robił. Zerknął na nią z ukosa, odkładając na bok kolejną zapakowaną porcję poczęstunku. – Wróciłem końcem września, ale musiałem poukładać kilka spraw. Doprowadzić do porządku dom, hodowlę. W rezerwacie też – dodał, chociaż nie tylko Peak District spędzało mu ostatnio sen z powiek. – Nie wiem, jak odpłacę się Greengrassom za to, że dalej pozwalają mi tam pracować. Kiedy Mag wydrukował te listy, myślałem, że... – Zawahał się na moment; zdanie, niewypowiedziane, rozmyło się gdzieś w pustoszejącej stopniowo przestrzeni kuchni. Odchrząknął. – Ale na szczęście wciąż są czarodzieje, którzy nie wierzą w te bzdury. Nie myślałaś o tym, żeby spróbować? – zapytał, spoglądając na nią, tknięty nagłą myślą. – Doświadczeni alchemicy są teraz na wagę złota, a żaden z rodów, które opowiedziały się przeciwko Malfoyowi, by cię nie wydał. – Z raz ogłoszonego stanowiska niełatwo było się wycofać, a wątpił, by Macmillanowie czy Prewettowie mieli zamiar to zrobić, zwłaszcza, gdy również i oni sami znaleźli się na celowniku władzy, na listach gończych okrzyknięci zdrajcami krwi. Tak samo jak on.
Dostrzegł jej zawahanie, gdy zaczęli się zbierać do wyjścia na zewnątrz, nie od razu jednak zrozumiał, z czego wynikało. On już trochę do tego przywykł: do konieczności oglądania się przez ramię za każdym razem, gdy opuszczał Sennen, choć ani tutaj, w Dolinie Godryka, ani w rezerwacie, nie spodziewał się ciosu zadanego zza pleców. Ufał członkom Zakonu Feniksa, nie podważał też intencji pracujących w Peak District smokologów; byli dla niego rodziną i przyjaciółmi. – W porządku? – zagadnął, zapinając pod szyją klamrę wzmacnianej peleryny. Przyglądał jej się z zainteresowaniem, kiedy sięgnęła po różdżkę, pojedynczym zaklęciem zmieniając kolor, długość i ułożenie włosów. Twarz pozostała ta sama, ale zniknęły charakterystyczne, jasne kosmyki; gdyby jej nie znał, z pewnością nie skojarzyłby jej z dziewczyną z plakatów. – Imponujące – przyznał, przyglądając się z ciekawością ciemnym lokom, skręcającym się ponad jasnym czołem. – Pewnie, myślę, że to nie zaszkodzi. Jak długo się utrzymuje? To zaklęcie – zapytał z zainteresowaniem, ciekawy, czy należało to tych trudniejszych; jeśli nie, być może powinien sam się nad nim pochylić, wydawało się bardzo przydatne.
Gdy wyszli na zewnątrz, skierował się od razu w stronę prowadzącej do lasu ścieżki, bo tam, między drzewami, zostawił Cienia. – Dlaczego? – zapytał, posyłając Charlene pytające spojrzenie. Rozumiał ostrożność związaną z posłanymi za członkami Zakonu Feniksa listami gończymi, ale na szczęście wciąż jeszcze były tereny, które można było uznać za względnie bezpieczne: w Irlandii i tutaj, na półwyspie. – Nie stanie się nic złego, Charlie – powiedział, chcąc ją uspokoić. – Ale w razie czego po prostu weź Cienia i uciekaj, już cię zna – zabierze cię w bezpieczne miejsce – dodał, zatrzymując się przy aetonanie i spoglądając na nią poważnie. Nie spodziewał się, że będzie to konieczne, ale wydawało mu się oczywiste, że nie oczekiwał od niej stanięcia do walki, nawet gdyby zostali zaatakowani.
– Chodź, pomogę ci – zaproponował, gdy zatrzymali się przy skrzydlatym wierzchowcu; odwiązał skórzany rzemień, którym wcześniej otoczył pień drzewa, wyciągając też dłoń, by pogładzić towarzysza po grzbiecie. Później wyciągnął rękę do Charlene, chcąc pomóc jej we wspięciu się do siodła. – Chyba najlepiej będzie, jak zaczniemy od tamtego wzgórza – zastanowił się głośno, wskazując odpowiedni kierunek – a później zatoczymy koło wokół doliny i wrócimy tutaj. Zobaczymy, na ile wystarczy nam paczek. Jak myślisz? – zapytał, chwytając za wodze, żeby również wspiąć się na grzbiet aetonana. – Gotowa? – upewnił się, czekając na potwierdzenie, nim skierował wierzchowca w stronę pnącej się w górę ścieżki; tam, gdzie w oddali majaczył już pierwszy budynek.
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Trudne przeżycia ostatniego roku musiały się na niej odbić. Począwszy od zaginięcia Very w październiku ubiegłego roku, przez marcowe znalezienie jej ciała, późniejsze listy gończe, ukrywanie się w Oazie aż po obecną sytuację, w której zmuszona była znosić głód i stałą niepewność przyszłości, wszystko to miało wpływ na to, jak teraz wyglądała i się zachowywała. Percival mógł ją teraz widzieć jako znacznie lichszą niż w dniu, kiedy spotkali się po raz pierwszy, także jej zachowanie było inne, gdzieś zniknął ten zapał w słowach i błysk w zielonych oczach, z którymi dawniej opowiadała mu o eliksirach. Obecna Charlie była zlękniona, niepewna i może nawet odrobinę znerwicowana, ale nigdy nie należała do osób o najsilniejszej konstrukcji psychicznej. Samo opuszczenie Oazy i przybycie tutaj z Zakonnikami było w jej przypadku aktem odwagi.
Ale jej uśmiech skierowany w jego stronę był szczery bo cieszyła się, że go widzi. I nie winiła go za to, że miał swoje zajęcia, w końcu też był poszukiwany, ale w przeciwieństwie do niej nie chował się w Oazie, a działał i walczył.
Rzeczywiście w obecnych czasach zwykła choroba, która mogła spotkać każdego i w każdych czasach, budziła większe zdumienie niż jakaś tragedia. Bo o tragediach ostatnio słyszeli ciągle, i kiedy komuś nagle coś wypadało, zwykle od razu na myśl nasuwało się najgorsze.
- Alex na pewno ją wyleczy. Masz rację, najważniejsze, że i tak są razem – pokiwała głową. Groszopryszczka nie była przyjemną chorobą, ale dało się ją wyleczyć, zwłaszcza że Idą na pewno zajmą się uzdrowiciele i doprowadzą ją do porządku raz dwa, ślub mógł odbyć się w późniejszym terminie, w tych czasach nikt nie powinien ich winić za to, że mieszkają razem bez formalnego zalegalizowania związku. Oby tylko wszyscy go dożyli, żeby móc się tu spotkać w tym samym gronie.
- Tak, możesz mi pomóc, pokażę ci jak to robić… - rzekła, demonstrując mu, jak zawijać porcje jedzenia w papier, bo w końcu nie powinni podawać go ludziom gołymi rękami, a właśnie w opakowaniu. Razem szło im to dość sprawnie. – Jak mają się sprawy z hodowlą? – spytała z ciekawością. – To dobrze, że Greengrassowie pozwolili ci zostać, nawet po tym jak… no wiesz.
Oboje byli poszukiwani, podobnie jak i wielu innych ich przyjaciół. Percival w dodatku z pewnością był bardziej rozpoznawalny, miał więcej wrogów, których narobił sobie zdradzając rodzinę i dawnych sojuszników. Greengrassowie podejmowali wielkie ryzyko pozwalając mu zostać, bo sami też mogli na tym ucierpieć.
- Pewnie mogłabym też spróbować u Greengrassów, Anthony proponował mi też kiedyś pracę dla Macmillanów, ale… jestem całkowicie zależna od Zakonników, nie mogę opuszczać Oazy samodzielnie ani samodzielnie do niej wracać. – Nie znała lokalizacji przejścia, ba, nawet nie była już Zakonniczką, a jedynie zwykłą mieszkanką Oazy, która po prostu przyjaźniła się z niektórymi Zakonnikami i pomagała im pomimo rezygnacji z przynależności organizacyjnej. Wyprowadzono ją z Oazy z zasłoniętymi oczami i tak też zostanie wprowadzona, kiedy nadejdzie moment powrotu. – Poza tym w Oazie też nie brak zajęć, dużo ludzi potrzebuje nawet prostych eliksirów leczniczych. Udzielam też korepetycji kilkorgu dzieciom.
Jeśli chodzi o pracę zarobkową była aktualnie praktycznie bezrobotna, więc zaangażowała się w pracę u podstaw w Oazie, w pomoc społeczności poprzez warzenie mikstur i dawanie lekcji kilku dzieciakom z pobliskich chatek. Codzienne opuszczanie Oazy budziłoby w niej wielki stres i wymagałoby ciągłego angażowania kogoś z Zakonu, żeby ją wyprowadzał i wprowadzał, dlatego z myślami o stałej pracy poza Oazą na razie musiała się pożegnać.
Nawet teraz stresowało ją wyjście na zewnątrz, bo ostatnie pół roku spędziła w Oazie, gdzie wszyscy byli ukrywającymi się uciekinierami. Od miesięcy nie miała styczności z nikim, kto nie był Zakonnikiem, sojusznikiem lub mieszkańcem Oazy. Tutaj było inaczej, to był świat na zewnątrz, świat, w którym wielu ludzi mogło pragnąć zgarnąć pokaźny worek galeonów. Oni oboje byli teraz takimi wielkimi, chodzącymi workami galeonów. Zmiana fryzury to niby niewiele, ale zawsze poprawiało to jej komfort psychiczny, że po tej małej metamorfozie mniej przypominała dziewczynę z plakatów.
- To dość prosty czar, po wszystkim możesz go zdjąć zwykłym finite – zapewniła; tego typu zaklęć uczono na poziomie Hogwartu, nie była to więc żadna zaawansowana transmutacja, a coś w zasięgu każdego czarodzieja. – Capillus – wypowiedziała miękko, za pozwoleniem Percivala zmieniając jego kolor i długość włosów, by odrobinę mniej przypominał siebie, i teraz to jego kosmyki były jasne i nieco dłuższe niż przed zaklęciem.
Wyszli z Kurnika, kierując się do miejsca, gdzie mężczyzna pozostawił swojego aetonana.
- Mam nadzieję, że to nie będzie konieczne… - szepnęła, licząc na to, że nic złego się nie wydarzy. W powietrzu mogli czuć się odrobinę bezpieczniej niż na ziemi, bo nie będą obserwowani przez mijających ich na ulicy przechodniów, a będą lecieć wysoko, z daleka od wzroku ludzi. Zobaczą ich tylko mieszkańcy chat, które odwiedzą.
Pozwoliła się podsadzić; była tak lekka, że Percival prawdopodobnie nawet tego nie poczuł. Gdyby zechciał, mógłby pewnie podnieść ją jedną ręką, tak mało teraz ważyła. Nawet mniej niż wtedy, kiedy w kwietniu zabierał ją z klifu po jej niedoszłej próbie samobójczej.
- To dobry pomysł, może z góry dostrzeżemy jakieś domostwa? – Mieli szansę dotrzeć tam, gdzie inni pieszo nie dojdą, a mieszkańcy wzgórz także mogli potrzebować jedzenia, o ile w chatach na wzgórzach jeszcze ktoś pozostał. Musieli to sprawdzić. – Myślisz, że nie ściągniemy na głowy tych ludzi kłopotów?
Chwyciła się siodła i dała Percivalowi znak, że mogą startować. Po chwili aetonan oderwał się od ziemi, unosząc ich ze sobą ku wzgórzom. Charlie zdała sobie sprawę, że chciałaby kiedyś nauczyć się tak latać, bo nawet jeśli nie wiadomo czy kiedykolwiek przyjdzie jej posiadać własnego aetonana, to nie pogniewałaby się o parę lekcji. Wzbili się ponad drzewa, lecąc ku najbliższemu wzgórzu, gdzie rzeczywiście znajdowała się chatka. Czy zamieszkała, tego zaraz się dowiedzą. Zdawała sobie sprawę, że teraz wiele domów mogło stać pustych, bo zarówno czarodzieje jak i mugole uciekali przed wojną, a niektórzy nie mieli tyle szczęścia i powiększali statystyki ofiar tego okropnego konfliktu. Jej dawny dom rodzinny w Tinworth też stał pusty, odkąd jej rodzice uciekli. Jej kornwalijski domek w St. Ives również był teraz pusty, choć w październiku miała okazję go odwiedzić i sprawdzić, czy wszystko w porządku.
Wylądowali nieopodal chatki, a Charlie znowu poczuła, jak serduszko szybko dudni w jej piersi. Czy ci ludzie będą pokojowo nastawieni? Co, jeśli mimo jej sztuczek z transmutacją włosów rozpoznają w nich poszukiwanych przez ministerstwo magii zbrodniarzy? Jeśli to czarodzieje, było to prawdopodobne, choć równie dobrze mogło się okazać, że mieszkali tu mugole, tego nie była pewna. W przypadku mugoli można było jednak mieć obawy, że na widok intruzów przylatujących na latającym (!) koniu mogą wpaść w panikę, a strach może ich popchnąć do zachowań agresywnych. Mugole w tych czasach nie mieli wielu powodów, by ufać czarodziejom po tym, co stało się w Londynie i w wielu innych miejscach, dlatego liczyła się z tym, że zaraz ktoś może pogonić ich widłami. Lub czymś gorszym, ale oby nie. W końcu chcieli tylko pomóc, podzielić się jedzeniem.
Ale jej uśmiech skierowany w jego stronę był szczery bo cieszyła się, że go widzi. I nie winiła go za to, że miał swoje zajęcia, w końcu też był poszukiwany, ale w przeciwieństwie do niej nie chował się w Oazie, a działał i walczył.
Rzeczywiście w obecnych czasach zwykła choroba, która mogła spotkać każdego i w każdych czasach, budziła większe zdumienie niż jakaś tragedia. Bo o tragediach ostatnio słyszeli ciągle, i kiedy komuś nagle coś wypadało, zwykle od razu na myśl nasuwało się najgorsze.
- Alex na pewno ją wyleczy. Masz rację, najważniejsze, że i tak są razem – pokiwała głową. Groszopryszczka nie była przyjemną chorobą, ale dało się ją wyleczyć, zwłaszcza że Idą na pewno zajmą się uzdrowiciele i doprowadzą ją do porządku raz dwa, ślub mógł odbyć się w późniejszym terminie, w tych czasach nikt nie powinien ich winić za to, że mieszkają razem bez formalnego zalegalizowania związku. Oby tylko wszyscy go dożyli, żeby móc się tu spotkać w tym samym gronie.
- Tak, możesz mi pomóc, pokażę ci jak to robić… - rzekła, demonstrując mu, jak zawijać porcje jedzenia w papier, bo w końcu nie powinni podawać go ludziom gołymi rękami, a właśnie w opakowaniu. Razem szło im to dość sprawnie. – Jak mają się sprawy z hodowlą? – spytała z ciekawością. – To dobrze, że Greengrassowie pozwolili ci zostać, nawet po tym jak… no wiesz.
Oboje byli poszukiwani, podobnie jak i wielu innych ich przyjaciół. Percival w dodatku z pewnością był bardziej rozpoznawalny, miał więcej wrogów, których narobił sobie zdradzając rodzinę i dawnych sojuszników. Greengrassowie podejmowali wielkie ryzyko pozwalając mu zostać, bo sami też mogli na tym ucierpieć.
- Pewnie mogłabym też spróbować u Greengrassów, Anthony proponował mi też kiedyś pracę dla Macmillanów, ale… jestem całkowicie zależna od Zakonników, nie mogę opuszczać Oazy samodzielnie ani samodzielnie do niej wracać. – Nie znała lokalizacji przejścia, ba, nawet nie była już Zakonniczką, a jedynie zwykłą mieszkanką Oazy, która po prostu przyjaźniła się z niektórymi Zakonnikami i pomagała im pomimo rezygnacji z przynależności organizacyjnej. Wyprowadzono ją z Oazy z zasłoniętymi oczami i tak też zostanie wprowadzona, kiedy nadejdzie moment powrotu. – Poza tym w Oazie też nie brak zajęć, dużo ludzi potrzebuje nawet prostych eliksirów leczniczych. Udzielam też korepetycji kilkorgu dzieciom.
Jeśli chodzi o pracę zarobkową była aktualnie praktycznie bezrobotna, więc zaangażowała się w pracę u podstaw w Oazie, w pomoc społeczności poprzez warzenie mikstur i dawanie lekcji kilku dzieciakom z pobliskich chatek. Codzienne opuszczanie Oazy budziłoby w niej wielki stres i wymagałoby ciągłego angażowania kogoś z Zakonu, żeby ją wyprowadzał i wprowadzał, dlatego z myślami o stałej pracy poza Oazą na razie musiała się pożegnać.
Nawet teraz stresowało ją wyjście na zewnątrz, bo ostatnie pół roku spędziła w Oazie, gdzie wszyscy byli ukrywającymi się uciekinierami. Od miesięcy nie miała styczności z nikim, kto nie był Zakonnikiem, sojusznikiem lub mieszkańcem Oazy. Tutaj było inaczej, to był świat na zewnątrz, świat, w którym wielu ludzi mogło pragnąć zgarnąć pokaźny worek galeonów. Oni oboje byli teraz takimi wielkimi, chodzącymi workami galeonów. Zmiana fryzury to niby niewiele, ale zawsze poprawiało to jej komfort psychiczny, że po tej małej metamorfozie mniej przypominała dziewczynę z plakatów.
- To dość prosty czar, po wszystkim możesz go zdjąć zwykłym finite – zapewniła; tego typu zaklęć uczono na poziomie Hogwartu, nie była to więc żadna zaawansowana transmutacja, a coś w zasięgu każdego czarodzieja. – Capillus – wypowiedziała miękko, za pozwoleniem Percivala zmieniając jego kolor i długość włosów, by odrobinę mniej przypominał siebie, i teraz to jego kosmyki były jasne i nieco dłuższe niż przed zaklęciem.
Wyszli z Kurnika, kierując się do miejsca, gdzie mężczyzna pozostawił swojego aetonana.
- Mam nadzieję, że to nie będzie konieczne… - szepnęła, licząc na to, że nic złego się nie wydarzy. W powietrzu mogli czuć się odrobinę bezpieczniej niż na ziemi, bo nie będą obserwowani przez mijających ich na ulicy przechodniów, a będą lecieć wysoko, z daleka od wzroku ludzi. Zobaczą ich tylko mieszkańcy chat, które odwiedzą.
Pozwoliła się podsadzić; była tak lekka, że Percival prawdopodobnie nawet tego nie poczuł. Gdyby zechciał, mógłby pewnie podnieść ją jedną ręką, tak mało teraz ważyła. Nawet mniej niż wtedy, kiedy w kwietniu zabierał ją z klifu po jej niedoszłej próbie samobójczej.
- To dobry pomysł, może z góry dostrzeżemy jakieś domostwa? – Mieli szansę dotrzeć tam, gdzie inni pieszo nie dojdą, a mieszkańcy wzgórz także mogli potrzebować jedzenia, o ile w chatach na wzgórzach jeszcze ktoś pozostał. Musieli to sprawdzić. – Myślisz, że nie ściągniemy na głowy tych ludzi kłopotów?
Chwyciła się siodła i dała Percivalowi znak, że mogą startować. Po chwili aetonan oderwał się od ziemi, unosząc ich ze sobą ku wzgórzom. Charlie zdała sobie sprawę, że chciałaby kiedyś nauczyć się tak latać, bo nawet jeśli nie wiadomo czy kiedykolwiek przyjdzie jej posiadać własnego aetonana, to nie pogniewałaby się o parę lekcji. Wzbili się ponad drzewa, lecąc ku najbliższemu wzgórzu, gdzie rzeczywiście znajdowała się chatka. Czy zamieszkała, tego zaraz się dowiedzą. Zdawała sobie sprawę, że teraz wiele domów mogło stać pustych, bo zarówno czarodzieje jak i mugole uciekali przed wojną, a niektórzy nie mieli tyle szczęścia i powiększali statystyki ofiar tego okropnego konfliktu. Jej dawny dom rodzinny w Tinworth też stał pusty, odkąd jej rodzice uciekli. Jej kornwalijski domek w St. Ives również był teraz pusty, choć w październiku miała okazję go odwiedzić i sprawdzić, czy wszystko w porządku.
Wylądowali nieopodal chatki, a Charlie znowu poczuła, jak serduszko szybko dudni w jej piersi. Czy ci ludzie będą pokojowo nastawieni? Co, jeśli mimo jej sztuczek z transmutacją włosów rozpoznają w nich poszukiwanych przez ministerstwo magii zbrodniarzy? Jeśli to czarodzieje, było to prawdopodobne, choć równie dobrze mogło się okazać, że mieszkali tu mugole, tego nie była pewna. W przypadku mugoli można było jednak mieć obawy, że na widok intruzów przylatujących na latającym (!) koniu mogą wpaść w panikę, a strach może ich popchnąć do zachowań agresywnych. Mugole w tych czasach nie mieli wielu powodów, by ufać czarodziejom po tym, co stało się w Londynie i w wielu innych miejscach, dlatego liczyła się z tym, że zaraz ktoś może pogonić ich widłami. Lub czymś gorszym, ale oby nie. W końcu chcieli tylko pomóc, podzielić się jedzeniem.
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
Przyglądał się jej przez moment uważnie, obserwując, jak starannie składała papier, owijając nim porcje pieczonej pardwy tak, by mięso nie wysunęło się przypadkowo z opakowania, a później spróbował to odwzorować; szło mu nieco wolniej niż Charlene, ale i tak starał się pomóc – nie miał pewności, jak dużo czasu zajmie im rozwożenie poczęstunku, a dobrze by było, gdyby udało im się wrócić, zanim zrobi się ciemno. – Coraz lepiej – odpowiedział, podciągając wyżej kącik ust, gdy padło pytanie o hodowlę. O dorastających w Ocaleniu smoczognikach mógłby mówić godzinami, opowiadając o każdym drobnym zachowaniu czy zwyczaju, które udało mu się zaobserwować; uwielbiał tam przebywać, czując się za przeszklonymi ścianami prawie tak samo dobrze, jak w rezerwacie. A może lepiej – bo chociaż brakowało tam otwartych przestrzeni i ścieżek, które można było przez wiele godzin przemierzać, to było to miejsce, które należało tylko do niego, coś, co stworzył samodzielnie; niosło więc za sobą zupełnie inną, trudną do opisania wartość. – Udało mi się już przystosować smoczogniki do nowych warunków, teraz pracuję głównie nad tresurą – chciałbym, żeby wszystkie były w stanie przebywać na zewnątrz. Na razie zabieram tylko Ognika i Skierkę, bo wracają na zawołanie i same nie oddalają się zbyt daleko. Ognik już kilka razy nosił dla mnie listy, idzie mu coraz lepiej – przestał przypadkowo podpalać pergamin. Nad firankami jeszcze pracujemy – dodał, przypominając sobie małą katastrofę, którą wywołały nieplanowane odwiedziny smoczognika na obiedzie u Wrightów. Odchrząknął z lekkim zakłopotaniem. – Wybacz, nie próbuję cię zanudzać – zapewnił, odkładając na bok kolejną porcję mięsa i uśmiechając się do niej przepraszająco.
Zawahał się na moment, zanim odezwał się ponownie. – Po tym, jak ministerstwo wysłało za mną list gończy. Wiem, Charlie – przytaknął, dokańczając za nią myśl, którą urwała w połowie. – Nie wstydzę się tego. Popełniłem wiele błędów, ale to nie za nie jestem poszukiwany – dodał. Jego własna podobizna, spoglądająca na niego z plakatów, budziła w nim gniew i determinację, ale nigdy żal; nie żałował podjętych decyzji – bez względu na utracone tytuły i konieczność ciągłego spoglądania przez ramię, bez względu na przysięgę wiążącą go na zawsze z Zakonem Feniksa, czy na przekreśloną przyszłość. Postępowanie wbrew sobie było po stokroć gorsze, i choćby obiecali mu zmazanie win i bezbolesny powrót do łask, nigdy by się na to nie zdecydował.
Potarł w zamyśleniu nasadę nosa, zastanawiając się nad słowami Charlene. – No tak – mruknął. – A co z twoim domem w Kornwalii? Miałabyś blisko do Puddlemere, wystarczyłaby teleportacja – zauważył, posyłając jej pytające spojrzenie. Tereny należące do Macmillanów wciąż należały do tych najspokojniejszych, sam czuł się na nich pewnie – tym bardziej, odkąd usłyszał o powstałym z inicjatywy Archibalda przymierzu. To było ważne – że zdecydowali się działać razem; w grupie mogli więcej. – Na pewno są ci za to wdzięczni. Za eliksiry. – Dostęp do leczniczych mikstur dla wielu z nich oznaczał być albo nie być. – W Oazie działa jakaś szkoła dla dzieciaków? Prowadzisz im lekcje? – zapytał z ciekawością, unosząc wyżej brwi; wcześniej nie przyszło mu do głowy, że część z ukrywających się w wiosce dzieci musiała zrezygnować z nauki w Hogwarcie, teraz jednak wydało mu się to oczywiste i niepokojące; to, jak wiele tracili przez wojnę, z której rozpętaniem nie mieli nic wspólnego.
Zanim wyszli, zerknął jeszcze na swoje odbicie w wiszącym w przedpokoju lustrze, krzywiąc się wewnętrznie na widok jasnych włosów, ale ostatecznie stwierdzając, że w zestawieniu z ciemną brodą wyglądały na tyle dziwnie, że właściwie spełniały swoją rolę; z pewnością miały ściągać uwagę bardziej niż jego twarz. – Dziękuję – powiedział, uśmiechając się do Charlene; kiedy wyszli, odruchowo naciągnął jednak na głowę kaptur ochronnej peleryny.
Upewniwszy się, że siedziała na grzbiecie Cienia stabilnie, skierował wierzchowca w stronę otwartego terenu, a później w górę, stopniowo oddalając się od Kurnika. – Na pewno, widziałem kilka, kiedy tu leciałem – powiedział; chociaż najwięcej domów można było znaleźć w samej dolinie, to wzdłuż polnych, przecinających wzgórza dróg, również było ich sporo – znaczyły teren od Doliny Godryka aż do sąsiedniego miasteczka. – Nie, jeśli będziemy ostrożni – odparł. Nie planował zostawać nigdzie długo, szansa, że ktoś ich zauważy była więc niewielka, zresztą – z grzbietu aetonana mieli szansę dostrzec ewentualnych intruzów znacznie wcześniej niż oni dostrzegliby ich; nie mówiąc już o ich rozpoznaniu.
Gdy dotarli do pierwszego domu, drewnianego, oddalonego nieco od głównej drogi, przezornie zatrzymał Cienia kilkadziesiąt metrów dalej. Nie wiedział, kto mieszkał w środku – czy byli to czarodzieje, czy mugole – i czy nie chciał wzbudzić ich niepokoju widokiem latającego wierzchowca. – Podejdźmy kawałek piechotą – zaproponował, sprawnie zaskakując z grzbietu aetonana, a później wyciągając rękę, żeby pomóc zejść Charlie. W odświętnej sukience i butach z pewnością było jej trudniej. Wygładził szatę, po czym sięgnął po torbę, do której wcześniej zapakowali paczki z pieczoną pardwą; unosił się znad niej przyjemny zapach ziół.
Kiedy znaleźli się przed drzwiami, zastukał kilka razy mosiężną kołatką, odpowiedziała mu jednak cisza; zerknął w stronę Charlene, zastanawiając się, czy przypadkiem nie natrafili na posiadłość opuszczoną – ale wydawała się być utrzymana w zbyt dobrym stanie. – Myślisz, że nie ma nikogo? – zapytał, nim jednak zdążyłby się odwrócić, drzwi skrzypnęły i uchyliły się powoli, a po drugiej stronie stanęła młoda, szczupła kobieta, ubrana w prostą sukienkę i zbyt duży sweter. Spojrzała na nich przelęknionym wzrokiem; przy jej nodze, uczepiony matczynej poły, stał kilkuletni chłopiec. – Dzień dobry – odezwał się Percival, skłaniając nisko głowę; starał się brzmieć łagodnie – wiedział, że żyli w czasach, w których odwiedziny nieznajomych nie kojarzyły się zbyt dobrze. – Przepraszamy za najście, nie zajmiemy pani dużo czasu. Nasz przyjaciel miał wziąć dzisiaj ślub, ale niestety wesele nie doszło do skutku – chcielibyśmy więc w jego imieniu podzielić się tym, co przygotował. Przyjmuje w leśnej lecznicy, być może go pani zna – wyjaśnił, dla potwierdzenia swoich słów wyciągając z torby dwie porcje mięsa; papier był odrobinę tłusty, ale czysty, i wciąż starannie zawinięty. – Proszę, czy w domu jest ktoś jeszcze? Powinno wystarczyć dla wszystkich, chcemy odwiedzić jeszcze sąsiadów, czy może wie pani, gdzie znajdziemy najbliższych? – zapytał, rozglądając się. W międzyczasie chłopiec, który początkowo tylko im się przyglądał, wyszedł zza nóg kobiety i korzystając z jej nieuwagi, zrobił kilka kroków do przodu, zatrzymując się przed Charlie. – Jest pani bardzo ładna – powiedział, zadzierając wysoko głowę i uśmiechając się; brakowało mu obu górnych jedynek.
Zawahał się na moment, zanim odezwał się ponownie. – Po tym, jak ministerstwo wysłało za mną list gończy. Wiem, Charlie – przytaknął, dokańczając za nią myśl, którą urwała w połowie. – Nie wstydzę się tego. Popełniłem wiele błędów, ale to nie za nie jestem poszukiwany – dodał. Jego własna podobizna, spoglądająca na niego z plakatów, budziła w nim gniew i determinację, ale nigdy żal; nie żałował podjętych decyzji – bez względu na utracone tytuły i konieczność ciągłego spoglądania przez ramię, bez względu na przysięgę wiążącą go na zawsze z Zakonem Feniksa, czy na przekreśloną przyszłość. Postępowanie wbrew sobie było po stokroć gorsze, i choćby obiecali mu zmazanie win i bezbolesny powrót do łask, nigdy by się na to nie zdecydował.
Potarł w zamyśleniu nasadę nosa, zastanawiając się nad słowami Charlene. – No tak – mruknął. – A co z twoim domem w Kornwalii? Miałabyś blisko do Puddlemere, wystarczyłaby teleportacja – zauważył, posyłając jej pytające spojrzenie. Tereny należące do Macmillanów wciąż należały do tych najspokojniejszych, sam czuł się na nich pewnie – tym bardziej, odkąd usłyszał o powstałym z inicjatywy Archibalda przymierzu. To było ważne – że zdecydowali się działać razem; w grupie mogli więcej. – Na pewno są ci za to wdzięczni. Za eliksiry. – Dostęp do leczniczych mikstur dla wielu z nich oznaczał być albo nie być. – W Oazie działa jakaś szkoła dla dzieciaków? Prowadzisz im lekcje? – zapytał z ciekawością, unosząc wyżej brwi; wcześniej nie przyszło mu do głowy, że część z ukrywających się w wiosce dzieci musiała zrezygnować z nauki w Hogwarcie, teraz jednak wydało mu się to oczywiste i niepokojące; to, jak wiele tracili przez wojnę, z której rozpętaniem nie mieli nic wspólnego.
Zanim wyszli, zerknął jeszcze na swoje odbicie w wiszącym w przedpokoju lustrze, krzywiąc się wewnętrznie na widok jasnych włosów, ale ostatecznie stwierdzając, że w zestawieniu z ciemną brodą wyglądały na tyle dziwnie, że właściwie spełniały swoją rolę; z pewnością miały ściągać uwagę bardziej niż jego twarz. – Dziękuję – powiedział, uśmiechając się do Charlene; kiedy wyszli, odruchowo naciągnął jednak na głowę kaptur ochronnej peleryny.
Upewniwszy się, że siedziała na grzbiecie Cienia stabilnie, skierował wierzchowca w stronę otwartego terenu, a później w górę, stopniowo oddalając się od Kurnika. – Na pewno, widziałem kilka, kiedy tu leciałem – powiedział; chociaż najwięcej domów można było znaleźć w samej dolinie, to wzdłuż polnych, przecinających wzgórza dróg, również było ich sporo – znaczyły teren od Doliny Godryka aż do sąsiedniego miasteczka. – Nie, jeśli będziemy ostrożni – odparł. Nie planował zostawać nigdzie długo, szansa, że ktoś ich zauważy była więc niewielka, zresztą – z grzbietu aetonana mieli szansę dostrzec ewentualnych intruzów znacznie wcześniej niż oni dostrzegliby ich; nie mówiąc już o ich rozpoznaniu.
Gdy dotarli do pierwszego domu, drewnianego, oddalonego nieco od głównej drogi, przezornie zatrzymał Cienia kilkadziesiąt metrów dalej. Nie wiedział, kto mieszkał w środku – czy byli to czarodzieje, czy mugole – i czy nie chciał wzbudzić ich niepokoju widokiem latającego wierzchowca. – Podejdźmy kawałek piechotą – zaproponował, sprawnie zaskakując z grzbietu aetonana, a później wyciągając rękę, żeby pomóc zejść Charlie. W odświętnej sukience i butach z pewnością było jej trudniej. Wygładził szatę, po czym sięgnął po torbę, do której wcześniej zapakowali paczki z pieczoną pardwą; unosił się znad niej przyjemny zapach ziół.
Kiedy znaleźli się przed drzwiami, zastukał kilka razy mosiężną kołatką, odpowiedziała mu jednak cisza; zerknął w stronę Charlene, zastanawiając się, czy przypadkiem nie natrafili na posiadłość opuszczoną – ale wydawała się być utrzymana w zbyt dobrym stanie. – Myślisz, że nie ma nikogo? – zapytał, nim jednak zdążyłby się odwrócić, drzwi skrzypnęły i uchyliły się powoli, a po drugiej stronie stanęła młoda, szczupła kobieta, ubrana w prostą sukienkę i zbyt duży sweter. Spojrzała na nich przelęknionym wzrokiem; przy jej nodze, uczepiony matczynej poły, stał kilkuletni chłopiec. – Dzień dobry – odezwał się Percival, skłaniając nisko głowę; starał się brzmieć łagodnie – wiedział, że żyli w czasach, w których odwiedziny nieznajomych nie kojarzyły się zbyt dobrze. – Przepraszamy za najście, nie zajmiemy pani dużo czasu. Nasz przyjaciel miał wziąć dzisiaj ślub, ale niestety wesele nie doszło do skutku – chcielibyśmy więc w jego imieniu podzielić się tym, co przygotował. Przyjmuje w leśnej lecznicy, być może go pani zna – wyjaśnił, dla potwierdzenia swoich słów wyciągając z torby dwie porcje mięsa; papier był odrobinę tłusty, ale czysty, i wciąż starannie zawinięty. – Proszę, czy w domu jest ktoś jeszcze? Powinno wystarczyć dla wszystkich, chcemy odwiedzić jeszcze sąsiadów, czy może wie pani, gdzie znajdziemy najbliższych? – zapytał, rozglądając się. W międzyczasie chłopiec, który początkowo tylko im się przyglądał, wyszedł zza nóg kobiety i korzystając z jej nieuwagi, zrobił kilka kroków do przodu, zatrzymując się przed Charlie. – Jest pani bardzo ładna – powiedział, zadzierając wysoko głowę i uśmiechając się; brakowało mu obu górnych jedynek.
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Ciekawiło ją to, co mówił o hodowli, w końcu oprócz bycia alchemiczką interesowała się magicznymi roślinami i zwierzętami. Nie tylko w charakterze ingrediencji. Poza tym Percival zawsze ciekawie opowiadał o swojej pasji do stworzeń i lubiła go słuchać.
- Cieszę się, że jest coraz lepiej. Chciałabym kiedyś je zobaczyć. I wcale nie zanudzasz, lubię słuchać, jak opowiadasz o magicznych stworzeniach – zapewniła go znad starannie zapakowywanych paczuszek z jedzeniem. Jak przystało na alchemiczkę była osobą precyzyjną w tym, co robiła, jej dłonie działały pewnie.
Percival zdawał się znosić fakt bycia poszukiwanym lepiej od niej – ale on, w przeciwieństwie do niej, zapewne od dawna liczył się z konsekwencjami odwrócenia się od rycerzy i od rodziny. Na pewno był przygotowany na to, że tamci mu nie wybaczą i będą go szukać. Wiedział też, za co go szukali, a ona nie. Nie miała pojęcia, kiedy i jak wróg się o niej dowiedział, ponieważ nigdy nie dopuściła się tak spektakularnego podpadnięcia władzy jak zrobił to Percival. Była zwykłą, skromną i nie rzucającą się w oczy alchemiczką, która z dnia na dzień nagle została poszukiwaną przestępczynią.
- Chciałabym wiedzieć, skąd oni wiedzieli o mnie. To był dla mnie szok, nagle ujrzeć swoją twarz zaraz nad obietnicą wielkiej nagrody, kiedy dotychczas było się całkowicie zwyczajną obywatelką – zastanowiła się. Teraz, po upływie pół roku, mówienie o tym przychodziło jej już łatwiej, do pewnych rzeczy przywykła. A przynajmniej w bezpiecznej przestrzeni Oazy, bo to tam teraz żyła i właściwie tego miejsca nie opuszczała. – Ty przynajmniej wiesz, dlaczego pragną twojej głowy, a ja… no cóż, nigdy się zbytnio nie wychylałam. Nie byłam tak odważna w wyrażaniu swoich poglądów jak ty, nigdy też nie walczyłam z wrogiem.
Percival był dzielny. Nie było jej w Stonehenge, ale słyszała opowieści o tym, jak publicznie przeciwstawił się konserwatywnej rodzinie mimo świadomości konsekwencji. To wymagało wielkiej odwagi i determinacji i w głębi duszy go podziwiała. Niewielu tak jak on potrafiło całkowicie zmienić swoje życie i odrzucić wygodę na rzecz życia w zgodzie z własnym sumieniem. W dodatku miał dość odwagi, by walczyć o to, w co wierzył na przekór temu, co próbowano mu wpoić za młodu. A ona już w Hogwarcie była zbyt wielkim tchórzem, by choćby stanąć w obronie krzywdzonych przez niektórych Ślizgonów mugolaków. Czasem czuła się później winna, bo zdawała sobie sprawę, że obojętność i chowanie głowy w piasek wyrządzały wiele krzywd.
- Jeśli chodzi o dom w Kornwalii, teoretycznie ministerstwo nie powinno o nim wiedzieć, bo zamieszkałam w nim już po rzuceniu pracy i ucieczce z Londynu… Ale jednak zabezpieczenia na nim nie dają stuprocentowej gwarancji bezpieczeństwa. Jeśli ktoś mnie zaatakuje, nie dam rady się obronić, a jeśli mnie schwytają… W niebezpieczeństwie będzie każdy, o kim wiem. To zbyt wielkie ryzyko – rzekła, kręcąc głową. Oczywiście że wolałaby zamieszkać w Kornwalii niż w Oazie, ale nie ufała swoim umiejętnościom obronnym. Nie miała też natury ryzykantki, nie lubiła kusić losu, a skoro w tym przypadku na szali leżało nie tylko jej bezpieczeństwo, ale i innych, to tym bardziej nie mogła ryzykować. Nie znała wojennych planów Zakonu ani położenia przejścia do Oazy, ale nadal sporo wiedziała o niej i jej bywalcach oraz mieszkańcach. Kornwalia teoretycznie była teraz bezpieczniejsza, ale Charlie zdawała sobie sprawę, że mieszkańcy tych ziem wcale nie musieli być jednolici światopoglądowo, poza tym pewnie nadal mogli tu przeniknąć wrogowie.
- Nie ma żadnej formalnej szkoły, to raczej… sąsiedzka przysługa. Obok mnie mieszka kilka rodzin z dziećmi, czasem zdarzy się, że ktoś podzieli się ze mną odrobiną strawy, więc odwdzięczam się dając korepetycje dzieciom tych ludzi. Nie wiadomo, kiedy i czy w ogóle będą mogły pójść do Hogwartu. – To napawało ją smutkiem, że tylu młodych ludzi nie będzie mogło przeżyć wspaniałych chwil w magicznej szkole, że pozostawali odcięci od prawdziwej edukacji, bo jedyne co mogła zaoferować Oaza, to prowizoryczne korepetycje od ludzi, którzy znali się na jakiejś dziedzinie i mogli podzielić się wiedzą. Rodzice nie mogli dać dzieciom wszystkiego, bo nikt nie był specjalistą w każdej gałęzi magii. A alchemia i transmutacja były dość niszowymi dziedzinami i nie każdy się na nich znał. Poza tym Charlie nie miała teraz normalnej pracy, więc ze swoim czasem wolnym musiała coś zrobić, więc próbowała zrobić coś pożytecznego dla innych. I dla siebie przy okazji też, bo jej wiedza przynajmniej się nie zastawała, i mogła oderwać się od depresyjnych myśli. Bezczynność bardzo źle robiła na depresję i pogarszała jej stan zamiast poprawiać.
Później opuścili Kurnik i po małej sztuczce z włosami mogli odlecieć na aetonanie ku wzgórzom, by poszukać domów i potrzebujących, którzy mogli ucieszyć się z odrobiny świeżego jedzenia. Charlie wiedziała teraz, jak bardzo ważne jest jedzenie, kiedyś rzecz oczywista i normalna, a dziś towar deficytowy dla wielu. Dla niej też, co było widać po jej wyglądzie.
- Dobrze – zgodziła się, gdy postanowił wylądować kawałek wcześniej i resztę drogi przejść pieszo, bo nie wiedzieli, czy w domu czasem nie mieszkali mugole, a widok skrzydlatego konia mógłby ich bardzo przerazić. Charlie nie wiedziała wiele o mugolach, ale domyślała się, że nie znali latających koni.
Zeskoczyła nieco niezdarnie, głównie przez to, że jej buciki, choć na niewysokim obcasie, nadal niespecjalnie nadawały się do takich akrobacji, poza tym głód nie robił dobrze na kondycję i Charlie nie była w najlepszej formie fizycznej, męczyła się szybciej niż dawniej, dlatego miałaby poważny problem z pokonaniem dystansu od Kurnika do szczytu wzgórza pieszo, i naprawdę była wdzięczna Percivalowi za lot aetonanem i za to, że pieszo mieli przejść tylko mały kawałek, wystarczający żeby mogła nacieszyć się widokami, ale zbyt krótki, by mogła się mocniej zmęczyć. Zapach jedzenia dobywający się z torby działał i na nią, sprawiając, że też zaczęła się robić głodna.
Dotarli do domku; i Charlie miała obawy, że mogą nikogo nie zastać, zaczęła się rozglądać, ale nie zauważyła wybitych okien ani innych oznak że z domem jest coś nie tak, wszystko wyglądało dość skromnie, ale raczej spokojnie i normalnie. Po chwili w drzwiach ukazała się kobieta będąca może niewiele starszą od Charlie; alchemiczka nie miała jednak pojęcia, czy nieznajoma jest czarownicą, czy mugolką, na szczęście jedzenie które nieśli nie było jawnie czarodziejskie i nie powinno wzbudzić niepokoju, jaki wzbudziłyby w mugolach choćby zwykłe czekoladowe żaby czy inne ruszające się potrawy. Spódnicy kobiety był uczepiony mały chłopiec. Charlie uśmiechnęła się ciepło zarówno do niego, jak i do jego matki, potwierdzając słowa Percivala.
- Wiemy, że w obecnych czasach może wam być trudno, sama wiem, jak to jest mieć mało jedzenia – powiedziała; jej wygląd sam za siebie mówił, że nie kłamała. – Nasz przyjaciel chciał podzielić się z innymi mieszkańcami Doliny Godryka. Bez obaw, są bardzo smaczne. Ucieszymy się, jeśli pani je przyjmie.
Kobieta, mimo początkowej niepewności, najwyraźniej skusiła się zapachem. Kto wie, od jak dawna nie jedli tu mięsa? Powiedziała jeszcze, że mieszka z nią mąż, który aktualnie wyszedł zająć się gospodarstwem; Charlie zostawiła więc jeszcze jedną paczuszkę i dla niego, a kiedy odezwał się do niej chłopiec, przykucnęła lekko, by jej twarz znalazła się na wysokości jego twarzy. Nawet jeśli chłopiec był małym czarodziejem, to wątpiła, by czytywał Walczącego Maga i mógł znać jej twarz z listów gończych.
- Dziękuję, to bardzo miłe – powiedziała, obdarzając go ciepłym uśmiechem. Żałowała, że przychodziło mu spędzać dzieciństwo w tak okropnych czasach. I że nie miała w kieszeniach nic słodkiego, czym mogłaby się podzielić. Gdyby miała pewność, że rodzina była czarodziejska, mogłaby coś dla niego wyczarować albo zmienić się w kotkę, by go rozweselić, ale takiej pewności nie było. Stojąc przed wejściem do budynku nie widzieli, czy w środku znajdowały się jakieś magiczne sprzęty czy nie. – Jak masz na imię? Jesteś już dość duży, pewnie masz z siedem lat, co? – zapytała go, starając się zachowywać jak najbardziej przyjaźnie. Chłopiec wyglądał na góra sześć lat, ale częste kontakty z dziećmi Oazy nauczyły ją co nieco o tym, jak obchodzić się z dzieciakami, wiele z nich lubiło gdy dorośli się nimi interesowali i je chwalili, lubiły też być uznawane za starsze niż w rzeczywistości. Kobieta w tym czasie wskazała dom znajdujący się paręset metrów dalej, mówiąc, że mieszka tam kolejna rodzina z dziećmi. – W porządku, więc pójdziemy i do nich – przytaknęła, zerkając na Percivala i podnosząc się z kucek.
- Cieszę się, że jest coraz lepiej. Chciałabym kiedyś je zobaczyć. I wcale nie zanudzasz, lubię słuchać, jak opowiadasz o magicznych stworzeniach – zapewniła go znad starannie zapakowywanych paczuszek z jedzeniem. Jak przystało na alchemiczkę była osobą precyzyjną w tym, co robiła, jej dłonie działały pewnie.
Percival zdawał się znosić fakt bycia poszukiwanym lepiej od niej – ale on, w przeciwieństwie do niej, zapewne od dawna liczył się z konsekwencjami odwrócenia się od rycerzy i od rodziny. Na pewno był przygotowany na to, że tamci mu nie wybaczą i będą go szukać. Wiedział też, za co go szukali, a ona nie. Nie miała pojęcia, kiedy i jak wróg się o niej dowiedział, ponieważ nigdy nie dopuściła się tak spektakularnego podpadnięcia władzy jak zrobił to Percival. Była zwykłą, skromną i nie rzucającą się w oczy alchemiczką, która z dnia na dzień nagle została poszukiwaną przestępczynią.
- Chciałabym wiedzieć, skąd oni wiedzieli o mnie. To był dla mnie szok, nagle ujrzeć swoją twarz zaraz nad obietnicą wielkiej nagrody, kiedy dotychczas było się całkowicie zwyczajną obywatelką – zastanowiła się. Teraz, po upływie pół roku, mówienie o tym przychodziło jej już łatwiej, do pewnych rzeczy przywykła. A przynajmniej w bezpiecznej przestrzeni Oazy, bo to tam teraz żyła i właściwie tego miejsca nie opuszczała. – Ty przynajmniej wiesz, dlaczego pragną twojej głowy, a ja… no cóż, nigdy się zbytnio nie wychylałam. Nie byłam tak odważna w wyrażaniu swoich poglądów jak ty, nigdy też nie walczyłam z wrogiem.
Percival był dzielny. Nie było jej w Stonehenge, ale słyszała opowieści o tym, jak publicznie przeciwstawił się konserwatywnej rodzinie mimo świadomości konsekwencji. To wymagało wielkiej odwagi i determinacji i w głębi duszy go podziwiała. Niewielu tak jak on potrafiło całkowicie zmienić swoje życie i odrzucić wygodę na rzecz życia w zgodzie z własnym sumieniem. W dodatku miał dość odwagi, by walczyć o to, w co wierzył na przekór temu, co próbowano mu wpoić za młodu. A ona już w Hogwarcie była zbyt wielkim tchórzem, by choćby stanąć w obronie krzywdzonych przez niektórych Ślizgonów mugolaków. Czasem czuła się później winna, bo zdawała sobie sprawę, że obojętność i chowanie głowy w piasek wyrządzały wiele krzywd.
- Jeśli chodzi o dom w Kornwalii, teoretycznie ministerstwo nie powinno o nim wiedzieć, bo zamieszkałam w nim już po rzuceniu pracy i ucieczce z Londynu… Ale jednak zabezpieczenia na nim nie dają stuprocentowej gwarancji bezpieczeństwa. Jeśli ktoś mnie zaatakuje, nie dam rady się obronić, a jeśli mnie schwytają… W niebezpieczeństwie będzie każdy, o kim wiem. To zbyt wielkie ryzyko – rzekła, kręcąc głową. Oczywiście że wolałaby zamieszkać w Kornwalii niż w Oazie, ale nie ufała swoim umiejętnościom obronnym. Nie miała też natury ryzykantki, nie lubiła kusić losu, a skoro w tym przypadku na szali leżało nie tylko jej bezpieczeństwo, ale i innych, to tym bardziej nie mogła ryzykować. Nie znała wojennych planów Zakonu ani położenia przejścia do Oazy, ale nadal sporo wiedziała o niej i jej bywalcach oraz mieszkańcach. Kornwalia teoretycznie była teraz bezpieczniejsza, ale Charlie zdawała sobie sprawę, że mieszkańcy tych ziem wcale nie musieli być jednolici światopoglądowo, poza tym pewnie nadal mogli tu przeniknąć wrogowie.
- Nie ma żadnej formalnej szkoły, to raczej… sąsiedzka przysługa. Obok mnie mieszka kilka rodzin z dziećmi, czasem zdarzy się, że ktoś podzieli się ze mną odrobiną strawy, więc odwdzięczam się dając korepetycje dzieciom tych ludzi. Nie wiadomo, kiedy i czy w ogóle będą mogły pójść do Hogwartu. – To napawało ją smutkiem, że tylu młodych ludzi nie będzie mogło przeżyć wspaniałych chwil w magicznej szkole, że pozostawali odcięci od prawdziwej edukacji, bo jedyne co mogła zaoferować Oaza, to prowizoryczne korepetycje od ludzi, którzy znali się na jakiejś dziedzinie i mogli podzielić się wiedzą. Rodzice nie mogli dać dzieciom wszystkiego, bo nikt nie był specjalistą w każdej gałęzi magii. A alchemia i transmutacja były dość niszowymi dziedzinami i nie każdy się na nich znał. Poza tym Charlie nie miała teraz normalnej pracy, więc ze swoim czasem wolnym musiała coś zrobić, więc próbowała zrobić coś pożytecznego dla innych. I dla siebie przy okazji też, bo jej wiedza przynajmniej się nie zastawała, i mogła oderwać się od depresyjnych myśli. Bezczynność bardzo źle robiła na depresję i pogarszała jej stan zamiast poprawiać.
Później opuścili Kurnik i po małej sztuczce z włosami mogli odlecieć na aetonanie ku wzgórzom, by poszukać domów i potrzebujących, którzy mogli ucieszyć się z odrobiny świeżego jedzenia. Charlie wiedziała teraz, jak bardzo ważne jest jedzenie, kiedyś rzecz oczywista i normalna, a dziś towar deficytowy dla wielu. Dla niej też, co było widać po jej wyglądzie.
- Dobrze – zgodziła się, gdy postanowił wylądować kawałek wcześniej i resztę drogi przejść pieszo, bo nie wiedzieli, czy w domu czasem nie mieszkali mugole, a widok skrzydlatego konia mógłby ich bardzo przerazić. Charlie nie wiedziała wiele o mugolach, ale domyślała się, że nie znali latających koni.
Zeskoczyła nieco niezdarnie, głównie przez to, że jej buciki, choć na niewysokim obcasie, nadal niespecjalnie nadawały się do takich akrobacji, poza tym głód nie robił dobrze na kondycję i Charlie nie była w najlepszej formie fizycznej, męczyła się szybciej niż dawniej, dlatego miałaby poważny problem z pokonaniem dystansu od Kurnika do szczytu wzgórza pieszo, i naprawdę była wdzięczna Percivalowi za lot aetonanem i za to, że pieszo mieli przejść tylko mały kawałek, wystarczający żeby mogła nacieszyć się widokami, ale zbyt krótki, by mogła się mocniej zmęczyć. Zapach jedzenia dobywający się z torby działał i na nią, sprawiając, że też zaczęła się robić głodna.
Dotarli do domku; i Charlie miała obawy, że mogą nikogo nie zastać, zaczęła się rozglądać, ale nie zauważyła wybitych okien ani innych oznak że z domem jest coś nie tak, wszystko wyglądało dość skromnie, ale raczej spokojnie i normalnie. Po chwili w drzwiach ukazała się kobieta będąca może niewiele starszą od Charlie; alchemiczka nie miała jednak pojęcia, czy nieznajoma jest czarownicą, czy mugolką, na szczęście jedzenie które nieśli nie było jawnie czarodziejskie i nie powinno wzbudzić niepokoju, jaki wzbudziłyby w mugolach choćby zwykłe czekoladowe żaby czy inne ruszające się potrawy. Spódnicy kobiety był uczepiony mały chłopiec. Charlie uśmiechnęła się ciepło zarówno do niego, jak i do jego matki, potwierdzając słowa Percivala.
- Wiemy, że w obecnych czasach może wam być trudno, sama wiem, jak to jest mieć mało jedzenia – powiedziała; jej wygląd sam za siebie mówił, że nie kłamała. – Nasz przyjaciel chciał podzielić się z innymi mieszkańcami Doliny Godryka. Bez obaw, są bardzo smaczne. Ucieszymy się, jeśli pani je przyjmie.
Kobieta, mimo początkowej niepewności, najwyraźniej skusiła się zapachem. Kto wie, od jak dawna nie jedli tu mięsa? Powiedziała jeszcze, że mieszka z nią mąż, który aktualnie wyszedł zająć się gospodarstwem; Charlie zostawiła więc jeszcze jedną paczuszkę i dla niego, a kiedy odezwał się do niej chłopiec, przykucnęła lekko, by jej twarz znalazła się na wysokości jego twarzy. Nawet jeśli chłopiec był małym czarodziejem, to wątpiła, by czytywał Walczącego Maga i mógł znać jej twarz z listów gończych.
- Dziękuję, to bardzo miłe – powiedziała, obdarzając go ciepłym uśmiechem. Żałowała, że przychodziło mu spędzać dzieciństwo w tak okropnych czasach. I że nie miała w kieszeniach nic słodkiego, czym mogłaby się podzielić. Gdyby miała pewność, że rodzina była czarodziejska, mogłaby coś dla niego wyczarować albo zmienić się w kotkę, by go rozweselić, ale takiej pewności nie było. Stojąc przed wejściem do budynku nie widzieli, czy w środku znajdowały się jakieś magiczne sprzęty czy nie. – Jak masz na imię? Jesteś już dość duży, pewnie masz z siedem lat, co? – zapytała go, starając się zachowywać jak najbardziej przyjaźnie. Chłopiec wyglądał na góra sześć lat, ale częste kontakty z dziećmi Oazy nauczyły ją co nieco o tym, jak obchodzić się z dzieciakami, wiele z nich lubiło gdy dorośli się nimi interesowali i je chwalili, lubiły też być uznawane za starsze niż w rzeczywistości. Kobieta w tym czasie wskazała dom znajdujący się paręset metrów dalej, mówiąc, że mieszka tam kolejna rodzina z dziećmi. – W porządku, więc pójdziemy i do nich – przytaknęła, zerkając na Percivala i podnosząc się z kucek.
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
Gdy już uporali się z zawinięciem ostatniej porcji mięsa, cofnął się o krok, żeby sięgnąć po jedną z kuchennych ściereczek; zerknął na Charlie, wycierając ręce. – Zaproszenie jest nadal aktualne – przypomniał jej z uśmiechem; jeszcze w lecie zapewniał ją, że jeśli tylko będzie miała ochotę go – ich – odwiedzić, chętnie ją ugości. – Mogę przyjść po ciebie do Oazy, teleportujemy się stamtąd do Kornwalii. W pobliże twojego domu, na przykład? Zostawię tam wcześniej Cienia, żebyśmy mogli dalej polecieć już na jego grzbiecie, z St. Ives do Sennen jest rzut kaflem. Jeśli oczywiście będziesz chciała – zaoferował, rzucając jej pytające spojrzenie. Starał się mieć na uwadze wszystko to, co mu mówiła: jej obawy odnośnie opuszczania wioski i problemy z przemieszczaniem się; nie chciał by musiała niepotrzebnie się denerwować, zresztą – w obecnych czasach z ostrożnością trudno było przesadzić. – Później oczywiście odstawiłbym cię z powrotem – zapewnił, gdzieś między jednym zdaniem a drugim orientując się, że naprawdę ucieszyłby się z tej wizyty. Odkąd Benjamin wyjechał, większość czasu spędzał samotnie, w hodowli lub na długich spacerach z psami. Wiedział, że poniekąd była to cena za podjęte decyzje, nie zawsze czyniło to jednak rzeczywistość łatwiejszą.
Miał wrażenie, że Charlene było jeszcze trudniej pogodzić się z tym, jak teraz wyglądała ich codzienność. Westchnął przeciągle, odwieszając ścierkę i zaczynając ostrożnie pakować paczki z jedzeniem do płóciennej torby. – Nie zadręczaj się tym, Charlie – powiedział, unosząc na nią poważne spojrzenie. – Czy to by coś zmieniło, gdybyś wiedziała, skąd wiedzą? Oni mają oczy i uszy wszędzie. Węszą, przekupują, grożą. Sądzisz, że ludzie, których pojmali i stracili, naprawdę na to zasłużyli? Zabijają całe rodziny, dorosłych, dzieci. Nie ma sensu doszukiwać się w tym sprawiedliwości. Nie znajdziemy jej tam. – Nie było jej ani w przejęciu władzy przez Malfoya, ani w niczym, co jego ludzie zrobili później; żadna z egzekucji, którą przeprowadzili, nie powinna była się odbyć – nie mówiąc już o Bezksiężycowej Nocy, setkach mugoli zamordowanych wyłącznie za to, że w ich żyłach nie płynęła magia. – Nie jesteś zwyczajną obywatelką – zaprzeczył, kręcąc lekko głową; w jego głosie próżno było jednak szukać nagany czy dezaprobaty – była tam głównie wdzięczność i uznanie. – Gdyby nie twoje eliksiry, wiele misji i akcji zapewne potoczyłoby się zupełnie inaczej. Walczyć można na różne sposoby, nie tylko stając oko w oko z wrogiem. – Wszyscy, którzy wspomagali buntowników, narażali się obecnej władzy: uzdrowiciele, którzy leczyli ich rany, zamiast wydać ich organom ścigania; handlarze, którzy dostarczali im żywność, drewno i ingrediencje; alchemicy warzący eliksiry, numerolodzy tworzący nielegalne świstokliki. Nie stawiał się wyżej od nich, nie uważał swoich działań za istotniejsze; nie był od nich odważniejszy.
Kiwnął głową, gdy wyjaśniła mu swoje wątpliwości co do powrotu do Kornwalii; choć nie do końca się z nimi zgadzał, nie mógł dyskutować z jej odczuciami – każde z nich radziło sobie z wojną inaczej. – Dobrze, że mają kogoś, kto o nie dba – powiedział, mając na myśli mieszkające w Oazie dzieci. Mógł jedynie próbować wyobrazić sobie, jak bardzo musiały czuć się zagubione; rozczarowane świadomością, że być może nigdy nie będzie im dane stanąć w murach magicznej szkoły, a na ukrytej przed światem wyspie spędzą kolejne długie miesiące; gdy miało się kilka lub kilkanaście lat, wydawało się to wiecznością.
Charlene zdawała się mieć do nich podejście – obserwował ją kątem oka, jak przykucnęła przy chłopcu, żeby przez chwilę z nim porozmawiać, gdy jakiś czas później dotarli do pierwszego z domów, tych stojących najbliżej Doliny Godryka. Kolejny, jeśli wierzyć słowom młodej kobiety, znajdował się nieco dalej, przycupnięty przy tej samej, wąskiej drodze – więc kiedy podziękował jej za wskazówki, to właśnie tam zdecydował się udać. Tym razem nie pozwolił Cieniowi wznieść się w powietrze, nie było takiej potrzeby; kilkaset metrów dzielących ich od następnego gospodarstwa mogli równie dobrze przebyć lądem. – To chyba tutaj – powiedział, gdy zza załamania terenu wyłonił się najpierw pokryty czerwoną dachówką dach, a później reszta murowanego domu. Był nieco większy niż poprzedni, otoczony pomalowanym niedawno płotem; za furtką suszyło się pranie.
Gdy tylko podeszli bliżej, zza drewnianej szopy wybiegło dwoje dzieci: chłopiec, który wyglądał, jakby niedługo miał pójść do Hogwartu, i niższa od niego dziewczynka o ogniście rudych włosach. Zobaczywszy Percivala i Charlene, zatrzymały się w pół kroku, popatrzyły po sobie, a później odwróciły na pięcie. – Tato! Tato! – zawołały; w ślad za nimi na wydeptanej ścieżce pojawił się mężczyzna w średnim wieku, z bujną brodą o tym samym pomarańczowym odcieniu, co włosy dziewczynki. – Dzień dobry! – zawołał Percival, unosząc dłoń, żeby zwrócić na nich uwagę mężczyzny. Cień został kilka metrów za nimi, skubiąc trawę przy płocie; rudowłosy mężczyzna rzucił w jego kierunku spojrzenie, ale jeśli widok skrzydlatego wierzchowca zaniepokoił go w jakikolwiek sposób, to tego nie okazał.
– Tak? – zapytał, podchodząc do furtki; Percival zerknął przelotnie na Charlie, po czym znów spojrzał na mężczyznę. Nie nacisnął klamki, nie chcąc robić tego bez wyraźnego zaproszenia.
– Przychodzimy z leśnej lecznicy. Nasz przyjaciel miał brać dzisiaj ślub, ale uroczystość niestety nie mogła się odbyć. Pomyśleliśmy, że może mieliby państwo ochotę na pieczoną pardwę, proszę – powtórzył w nieco innych słowach tę samą historię, wyciągając z torby porcje zapakowanego starannie mięsa. Mężczyzna spojrzał na nie z wyraźnym zainteresowaniem, ale wciąż wydawał się nieco ostrożny. – Pański dom wskazała nam pani Goshawk, mieszka nieco dalej w tamtą stronę? – dodał, wskazując odpowiedni kierunek. Kątem oka dostrzegł, że rudowłosy mężczyzna kiwnął głową. – Czy w domu jest ktoś jeszcze? Mamy tego trochę więcej, wystarczy dla wszystkich – planujemy odwiedzić jeszcze sąsiadów – zapytał; widział dwoje dzieci, czy w środku była również ich matka? Nim zdążyłby sformułować pytanie, otrzymał odpowiedź.
– Moja żona – powiedział mężczyzna, opierając się ramieniem o ogrodzenie. – Ale nie czuje się najlepiej, nie wiem, czy będzie w stanie… – Pokręcił głową. – Skończyły nam się lekarstwa dla niej, a w miasteczku od dawna nie można ich dostać, półki w aptece świecą pustkami – wyjaśnił, pocierając czoło tuż ponad krzaczastą brwią w wyrazie zmartwienia. Później machnął jednak ręką. – Ale! Dzieci na pewno się ucieszą, dziękuję – rzucił wyciągając dłoń, żeby wziąć od nich pakunki.
Percival przekazał mu paczki, spoglądając jednak pytająco najpierw na niego, a później na Charlene. – Co dolega pana żonie? Jakich eliksirów potrzebuje? Może moglibyśmy?.. – zawiesił pytanie w powietrzu, niepewny, czy powinien je dokończyć; z nich dwojga tylko Charlie znała na się na alchemii, nie chciał jednak składać żadnych deklaracji w jej imieniu.
Miał wrażenie, że Charlene było jeszcze trudniej pogodzić się z tym, jak teraz wyglądała ich codzienność. Westchnął przeciągle, odwieszając ścierkę i zaczynając ostrożnie pakować paczki z jedzeniem do płóciennej torby. – Nie zadręczaj się tym, Charlie – powiedział, unosząc na nią poważne spojrzenie. – Czy to by coś zmieniło, gdybyś wiedziała, skąd wiedzą? Oni mają oczy i uszy wszędzie. Węszą, przekupują, grożą. Sądzisz, że ludzie, których pojmali i stracili, naprawdę na to zasłużyli? Zabijają całe rodziny, dorosłych, dzieci. Nie ma sensu doszukiwać się w tym sprawiedliwości. Nie znajdziemy jej tam. – Nie było jej ani w przejęciu władzy przez Malfoya, ani w niczym, co jego ludzie zrobili później; żadna z egzekucji, którą przeprowadzili, nie powinna była się odbyć – nie mówiąc już o Bezksiężycowej Nocy, setkach mugoli zamordowanych wyłącznie za to, że w ich żyłach nie płynęła magia. – Nie jesteś zwyczajną obywatelką – zaprzeczył, kręcąc lekko głową; w jego głosie próżno było jednak szukać nagany czy dezaprobaty – była tam głównie wdzięczność i uznanie. – Gdyby nie twoje eliksiry, wiele misji i akcji zapewne potoczyłoby się zupełnie inaczej. Walczyć można na różne sposoby, nie tylko stając oko w oko z wrogiem. – Wszyscy, którzy wspomagali buntowników, narażali się obecnej władzy: uzdrowiciele, którzy leczyli ich rany, zamiast wydać ich organom ścigania; handlarze, którzy dostarczali im żywność, drewno i ingrediencje; alchemicy warzący eliksiry, numerolodzy tworzący nielegalne świstokliki. Nie stawiał się wyżej od nich, nie uważał swoich działań za istotniejsze; nie był od nich odważniejszy.
Kiwnął głową, gdy wyjaśniła mu swoje wątpliwości co do powrotu do Kornwalii; choć nie do końca się z nimi zgadzał, nie mógł dyskutować z jej odczuciami – każde z nich radziło sobie z wojną inaczej. – Dobrze, że mają kogoś, kto o nie dba – powiedział, mając na myśli mieszkające w Oazie dzieci. Mógł jedynie próbować wyobrazić sobie, jak bardzo musiały czuć się zagubione; rozczarowane świadomością, że być może nigdy nie będzie im dane stanąć w murach magicznej szkoły, a na ukrytej przed światem wyspie spędzą kolejne długie miesiące; gdy miało się kilka lub kilkanaście lat, wydawało się to wiecznością.
Charlene zdawała się mieć do nich podejście – obserwował ją kątem oka, jak przykucnęła przy chłopcu, żeby przez chwilę z nim porozmawiać, gdy jakiś czas później dotarli do pierwszego z domów, tych stojących najbliżej Doliny Godryka. Kolejny, jeśli wierzyć słowom młodej kobiety, znajdował się nieco dalej, przycupnięty przy tej samej, wąskiej drodze – więc kiedy podziękował jej za wskazówki, to właśnie tam zdecydował się udać. Tym razem nie pozwolił Cieniowi wznieść się w powietrze, nie było takiej potrzeby; kilkaset metrów dzielących ich od następnego gospodarstwa mogli równie dobrze przebyć lądem. – To chyba tutaj – powiedział, gdy zza załamania terenu wyłonił się najpierw pokryty czerwoną dachówką dach, a później reszta murowanego domu. Był nieco większy niż poprzedni, otoczony pomalowanym niedawno płotem; za furtką suszyło się pranie.
Gdy tylko podeszli bliżej, zza drewnianej szopy wybiegło dwoje dzieci: chłopiec, który wyglądał, jakby niedługo miał pójść do Hogwartu, i niższa od niego dziewczynka o ogniście rudych włosach. Zobaczywszy Percivala i Charlene, zatrzymały się w pół kroku, popatrzyły po sobie, a później odwróciły na pięcie. – Tato! Tato! – zawołały; w ślad za nimi na wydeptanej ścieżce pojawił się mężczyzna w średnim wieku, z bujną brodą o tym samym pomarańczowym odcieniu, co włosy dziewczynki. – Dzień dobry! – zawołał Percival, unosząc dłoń, żeby zwrócić na nich uwagę mężczyzny. Cień został kilka metrów za nimi, skubiąc trawę przy płocie; rudowłosy mężczyzna rzucił w jego kierunku spojrzenie, ale jeśli widok skrzydlatego wierzchowca zaniepokoił go w jakikolwiek sposób, to tego nie okazał.
– Tak? – zapytał, podchodząc do furtki; Percival zerknął przelotnie na Charlie, po czym znów spojrzał na mężczyznę. Nie nacisnął klamki, nie chcąc robić tego bez wyraźnego zaproszenia.
– Przychodzimy z leśnej lecznicy. Nasz przyjaciel miał brać dzisiaj ślub, ale uroczystość niestety nie mogła się odbyć. Pomyśleliśmy, że może mieliby państwo ochotę na pieczoną pardwę, proszę – powtórzył w nieco innych słowach tę samą historię, wyciągając z torby porcje zapakowanego starannie mięsa. Mężczyzna spojrzał na nie z wyraźnym zainteresowaniem, ale wciąż wydawał się nieco ostrożny. – Pański dom wskazała nam pani Goshawk, mieszka nieco dalej w tamtą stronę? – dodał, wskazując odpowiedni kierunek. Kątem oka dostrzegł, że rudowłosy mężczyzna kiwnął głową. – Czy w domu jest ktoś jeszcze? Mamy tego trochę więcej, wystarczy dla wszystkich – planujemy odwiedzić jeszcze sąsiadów – zapytał; widział dwoje dzieci, czy w środku była również ich matka? Nim zdążyłby sformułować pytanie, otrzymał odpowiedź.
– Moja żona – powiedział mężczyzna, opierając się ramieniem o ogrodzenie. – Ale nie czuje się najlepiej, nie wiem, czy będzie w stanie… – Pokręcił głową. – Skończyły nam się lekarstwa dla niej, a w miasteczku od dawna nie można ich dostać, półki w aptece świecą pustkami – wyjaśnił, pocierając czoło tuż ponad krzaczastą brwią w wyrazie zmartwienia. Później machnął jednak ręką. – Ale! Dzieci na pewno się ucieszą, dziękuję – rzucił wyciągając dłoń, żeby wziąć od nich pakunki.
Percival przekazał mu paczki, spoglądając jednak pytająco najpierw na niego, a później na Charlene. – Co dolega pana żonie? Jakich eliksirów potrzebuje? Może moglibyśmy?.. – zawiesił pytanie w powietrzu, niepewny, czy powinien je dokończyć; z nich dwojga tylko Charlie znała na się na alchemii, nie chciał jednak składać żadnych deklaracji w jej imieniu.
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Charlie pokiwała głową, także wycierając ręce.
- Jeśli to nie byłby kłopot, to możemy tak zrobić – zgodziła się. Percival jako Zakonnik mógł przychodzić do Oazy i wychodzić z niej, ona nie. Im mniej osób znało położenie przejścia, tym lepiej. Ona, jako osoba nie potrafiąca się w razie zagrożenia bronić, nie powinna znać istotnych sekretów. – Mógłbyś mnie odebrać, a po wszystkim odstawić z powrotem. Myślę… że dobrze by mi zrobiło takie wyjście. Życie tyle miesięcy w Oazie potrafi przytłoczyć, bo niby nie jestem sama, wokół jest mnóstwo ludzi którzy też swoje przeszli… ale mam to przykre poczucie, że... Nie jestem w pełni wolna. Żadne z nas nie jest prawdziwie wolne, odkąd wojna nam to zabrała.
Bo nie byli. Ani ona, ani większość innych mieszkańców nie mogła tak po prostu wychodzić sobie kiedy chciała. Nie mogli kontynuować dawnego życia, byli uciekinierami przed złym systemem. Poszukiwana listem gończym Charlie nie mogła sobie tak po prostu chadzać po ulicach, robić zakupów czy pracować jak zwyczajna czarownica, którą kiedyś była. Chcąc przeżyć musiała się ukrywać.
- Masz rację, mogą wiedzieć… skądkolwiek – westchnęła. Nigdy co prawda się nie afiszowała z poglądami, nie miała też okazji stanąć oko w oko z wrogiem w walce, ale przecież istniały różne sposoby zdobywania informacji przez tych, którzy chcieli je zdobyć. Nie mogła mieć pewności, czy na przykład obok niej nie znalazł się kiedyś jakiś legilimenta (nieznająca się na urokach Charlie nie wiedziała, w jaki dokładnie sposób takowa umiejętność funkcjonuje), który odczytał z jej myśli fakt, że pomagała buntownikom. Mógł też ktoś choćby przypadkiem wspomnieć o niej komuś, kto potem wykorzystał tę informację w niewłaściwy sposób. – I wiem, że u nich nie znajdziemy sprawiedliwości. Że nic się dla nich nie liczy, a każdy, kto nie jest z nimi, jest przeciwko nim. – Ciekawe, czy uniknęłaby tego losu, gdyby nie dołączyła do Zakonu? Gdyby czas się cofnął, gdyby wiedziała wtedy, z czym to się wiąże, nie zostałaby Zakonniczką, ale nie odmówiłaby przyjaciołom, gdyby potrzebowali jej eliksirów, więc dla tamtych pewnie to i tak nadal byłoby udzielanie pomocy wrogom systemu. Nie była z nimi, więc była przeciwko nim. Bo pomagała przyjaciołom oraz innym ludziom, którzy tego potrzebowali. Bo nie chciała sortować potrzebujących przez wzgląd na krew, a traktowała wszystkich równo. – Ja po prostu… Chciałabym żyć normalnie. Nie musieć się bać, że ktoś mnie zabije, a przedtem zmusi do wydania przyjaciół. A tego się boję, dlatego przez ostatnie miesiące właściwie w ogóle nie opuszczałam Oazy.
Dopóki nie ukazały się listy mogła żyć normalnie i w miarę spokojnie, mogła ignorować wiele spraw i łudzić się, że wojna jakoś ominie ją i jej bliskich, tak jak miało to miejsce w poprzedniej, kiedy jej rodzina szczęśliwie nie ucierpiała w żaden sposób. Teraz niestety nie miało tak być. A nawet gdyby nie ukazał się list z jej nazwiskiem, to i tak nie mogłaby pracować w Mungu ani bywać w Londynie. Wciąż musiałaby się bać i oglądać przez ramię, bo i tak mogłaby znaleźć się w niebezpieczeństwie; w końcu tamci nie polowali tylko na poszukiwanych, ginęło też wielu przypadkowych ludzi, którzy mieli pecha pojawić się w złym miejscu i czasie. A ona w dalszym ciągu miała powiązania z poszukiwanymi, znała wielu tych ludzi, którzy byli na listach, z niektórymi była nawet spokrewniona.
Tym sposobem jej domem stała się Oaza, bardziej z konieczności niż z wyboru, ale większość z mieszkańców trafiła tam, bo nie miała innego wyjścia. A skoro tam byli, musieli stworzyć jakąś względnie działającą społeczność, zwłaszcza że były tam też dzieci, które przedwcześnie utraciły normalne życie i jeśli obecna sytuacja potrwa dłużej, mogło to wywrzeć nieodwracalne skutki, nie tylko w postaci braku należytej edukacji, ale przede wszystkim wielu psychicznych traum. Może przeżyją, ale wejdą w dorosłość straszliwie poranione na duszy. I jakie społeczeństwo będą mieli za kilka, kilkanaście lat, gdy wojna wreszcie się skończy?
Rozmyślała o tym także wtedy, kiedy dawali jedzenie rodzinie z pierwszego napotkanego domu i kiedy Charlie krótko rozmawiała z małym chłopcem. Jaki los czekał tych ludzi za jakiś czas? Co, jeśli pewnego dnia też będą musieli uciekać do Oazy? A może nie będą mieć nawet tego szczęścia? Oaza nie mogła przecież pomieścić wszystkich mieszkańców kraju. Alchemiczka szczerze zmartwiła się o los ludzi, którym dziś mieli pomagać.
- To straszne, że żyjemy w czasach, kiedy wielu ludziom brakuje nawet tak podstawowych rzeczy jak jedzenie. Nie myślałam, że nawet poza Oazą tak jest – odezwała się cicho, kiedy już oddalili się od pierwszego domostwa i ruszyli pieszo w stronę drugiego. Charlie, choć cieszyła się z okazji do spaceru, do zobaczenia miejsca nie będącego Oazą którą przez ostatnie pół roku miała okazję poznać wzdłuż i wszerz, była zmartwiona tym, że żyli w świecie dotkniętym piekłem wojny, nawet jeśli tutaj pozornie wydawało się spokojnie, nad głowami nie latały zaklęcia i mimo faktu bycia poszukiwanymi mogli w miarę swobodnie iść i nikt nie wyskoczył na nich zza drzewa z wyciągniętą różdżką, jak przez ostatnie miesiące wyobrażała sobie ewentualne wyjście z Oazy. – Tu jest tak pięknie, tak spokojnie… Ale jednak wojna nie omija nikogo, prawda? Nawet tu trudno całkowicie zapomnieć o tym, że ona jest, że nawet w tej chwili gdzieś komuś dzieje się krzywda.
Niedługo później dotarli do drugiego domostwa, gdzie oczom Charlie ukazała się dwójka dzieci, a po chwili i rudowłosy mężczyzna. Charlie niepewnie, ale grzecznie się przywitała, potwierdzając słowa Percivala, który lepiej radził sobie z przemawianiem i przekonywaniem ludzi. Przekazali mężczyźnie paczuszki z jedzeniem w ilości wystarczającej dla niego, dzieci i jego żony.
Charlie nie była pewna, czy mężczyzna jest czarodziejem, ale biorąc pod uwagę, że nie uciekł z krzykiem na widok skrzydlatego konia i zdawał się rozumieć, czym są eliksiry, uznała, że musiał mieć jakieś pojęcie o magii. Rozglądając się dalej dostrzegła też w ogródku coś, co wyglądało na magiczny krzew trzepotki oraz norkę w ziemi która musiała należeć do gnoma. W Dolinie Godryka mieszkało wielu czarodziejów, może nawet więcej niż mugoli.
- Jestem alchemiczką, mogę uwarzyć dla pana żony eliksir, jakiego potrzebuje, jeśli tylko użyczy mi pan kociołka i da trochę czasu na przygotowanie – zaproponowała natychmiast. Potrafiła uwarzyć właściwie każdy leczniczy eliksir, nieco gorzej było z dawkowaniem trudniejszych, ale nad tym też pracowała, w wolnych chwilach studiując podręcznik do anatomii, bo chciała nauczyć się jak podawać też te bardziej zaawansowane medykamenty, by być lepszą pomocą dla uzdrowicieli w Oazie.
W swojej zaczarowanej torbie zawsze nosiła trochę najbardziej podstawowych ziół, miała nadzieję, że żadne rzadkie składniki nie będą w tym przypadku potrzebne, bo mógłby być problem z ich zdobyciem, zwłaszcza na szybko. Na szczęście okazało się, że nie były konieczne, że lekarstwa potrzebne chorej kobiecie nie należały do tych skomplikowanych i w normalnych czasach bez problemu dałoby się je zdobyć w każdej czarodziejskiej aptece, ale teraz brakowało nawet takich produktów, nie każdy też potrafił uwarzyć je sam. Coś, co dla Charlie było proste i łatwe, dla czarodziejów nieobeznanych z alchemią, zwłaszcza leczniczą, mogło być ponad siły.
Miała nadzieję, że Percival się nie gniewał przestojem w roznoszeniu jedzenia. Korzystając z tego, że rudowłosy mężczyzna, pragnący uczepić się choć odrobiny nadziei na zdobycie eliksirów dla żony użyczył jej kociołka i miejsca do pracy, w pół godziny uwarzyła mały zapasik mikstury ze składników, które akurat miała pod ręką. Część zaczerpnęła ze swojej torby, resztę mogła zerwać w ogródku czarodziejskiego małżeństwa. Wiedziała że to niewiele, że wystarczy może na kilka dni, ale obiecała, że uwarzy więcej i wyśle sową. Zdawała sobie sprawę, że okazano im wielkie zaufanie, bo w tych czasach niewielu mogłoby zdecydować się wpuścić za próg obcą osobę, ale nieznajomy najwyraźniej był bardzo zdesperowany. Ona też czuła lęk i niepokój (skoro tyle miesięcy się ukrywała i unikała interakcji z ludźmi spoza Zakonu i Oazy), ale wierzyła, że w razie czego Percival ją obroni, zresztą ani rudowłosy czarodziej, ani jego blada i wiotka żona nie wyglądali na niebezpiecznych.
Mężczyzna wyglądał za to na bardzo przejętego i wdzięcznego, kiedy się żegnali już po tym, jak ofiarowali im jedzenie oraz Charlie naprędce uwarzyła malutki zapasik eliksiru leczniczego dla jego żony. Czasem niewiele było trzeba, żeby kogoś uszczęśliwić i to podniosło alchemiczkę na duchu, sprawiło, że czuła się potrzebna, a jej krok stał się bardziej sprężysty, kiedy ruszyli dalej.
- Jeśli to nie byłby kłopot, to możemy tak zrobić – zgodziła się. Percival jako Zakonnik mógł przychodzić do Oazy i wychodzić z niej, ona nie. Im mniej osób znało położenie przejścia, tym lepiej. Ona, jako osoba nie potrafiąca się w razie zagrożenia bronić, nie powinna znać istotnych sekretów. – Mógłbyś mnie odebrać, a po wszystkim odstawić z powrotem. Myślę… że dobrze by mi zrobiło takie wyjście. Życie tyle miesięcy w Oazie potrafi przytłoczyć, bo niby nie jestem sama, wokół jest mnóstwo ludzi którzy też swoje przeszli… ale mam to przykre poczucie, że... Nie jestem w pełni wolna. Żadne z nas nie jest prawdziwie wolne, odkąd wojna nam to zabrała.
Bo nie byli. Ani ona, ani większość innych mieszkańców nie mogła tak po prostu wychodzić sobie kiedy chciała. Nie mogli kontynuować dawnego życia, byli uciekinierami przed złym systemem. Poszukiwana listem gończym Charlie nie mogła sobie tak po prostu chadzać po ulicach, robić zakupów czy pracować jak zwyczajna czarownica, którą kiedyś była. Chcąc przeżyć musiała się ukrywać.
- Masz rację, mogą wiedzieć… skądkolwiek – westchnęła. Nigdy co prawda się nie afiszowała z poglądami, nie miała też okazji stanąć oko w oko z wrogiem w walce, ale przecież istniały różne sposoby zdobywania informacji przez tych, którzy chcieli je zdobyć. Nie mogła mieć pewności, czy na przykład obok niej nie znalazł się kiedyś jakiś legilimenta (nieznająca się na urokach Charlie nie wiedziała, w jaki dokładnie sposób takowa umiejętność funkcjonuje), który odczytał z jej myśli fakt, że pomagała buntownikom. Mógł też ktoś choćby przypadkiem wspomnieć o niej komuś, kto potem wykorzystał tę informację w niewłaściwy sposób. – I wiem, że u nich nie znajdziemy sprawiedliwości. Że nic się dla nich nie liczy, a każdy, kto nie jest z nimi, jest przeciwko nim. – Ciekawe, czy uniknęłaby tego losu, gdyby nie dołączyła do Zakonu? Gdyby czas się cofnął, gdyby wiedziała wtedy, z czym to się wiąże, nie zostałaby Zakonniczką, ale nie odmówiłaby przyjaciołom, gdyby potrzebowali jej eliksirów, więc dla tamtych pewnie to i tak nadal byłoby udzielanie pomocy wrogom systemu. Nie była z nimi, więc była przeciwko nim. Bo pomagała przyjaciołom oraz innym ludziom, którzy tego potrzebowali. Bo nie chciała sortować potrzebujących przez wzgląd na krew, a traktowała wszystkich równo. – Ja po prostu… Chciałabym żyć normalnie. Nie musieć się bać, że ktoś mnie zabije, a przedtem zmusi do wydania przyjaciół. A tego się boję, dlatego przez ostatnie miesiące właściwie w ogóle nie opuszczałam Oazy.
Dopóki nie ukazały się listy mogła żyć normalnie i w miarę spokojnie, mogła ignorować wiele spraw i łudzić się, że wojna jakoś ominie ją i jej bliskich, tak jak miało to miejsce w poprzedniej, kiedy jej rodzina szczęśliwie nie ucierpiała w żaden sposób. Teraz niestety nie miało tak być. A nawet gdyby nie ukazał się list z jej nazwiskiem, to i tak nie mogłaby pracować w Mungu ani bywać w Londynie. Wciąż musiałaby się bać i oglądać przez ramię, bo i tak mogłaby znaleźć się w niebezpieczeństwie; w końcu tamci nie polowali tylko na poszukiwanych, ginęło też wielu przypadkowych ludzi, którzy mieli pecha pojawić się w złym miejscu i czasie. A ona w dalszym ciągu miała powiązania z poszukiwanymi, znała wielu tych ludzi, którzy byli na listach, z niektórymi była nawet spokrewniona.
Tym sposobem jej domem stała się Oaza, bardziej z konieczności niż z wyboru, ale większość z mieszkańców trafiła tam, bo nie miała innego wyjścia. A skoro tam byli, musieli stworzyć jakąś względnie działającą społeczność, zwłaszcza że były tam też dzieci, które przedwcześnie utraciły normalne życie i jeśli obecna sytuacja potrwa dłużej, mogło to wywrzeć nieodwracalne skutki, nie tylko w postaci braku należytej edukacji, ale przede wszystkim wielu psychicznych traum. Może przeżyją, ale wejdą w dorosłość straszliwie poranione na duszy. I jakie społeczeństwo będą mieli za kilka, kilkanaście lat, gdy wojna wreszcie się skończy?
Rozmyślała o tym także wtedy, kiedy dawali jedzenie rodzinie z pierwszego napotkanego domu i kiedy Charlie krótko rozmawiała z małym chłopcem. Jaki los czekał tych ludzi za jakiś czas? Co, jeśli pewnego dnia też będą musieli uciekać do Oazy? A może nie będą mieć nawet tego szczęścia? Oaza nie mogła przecież pomieścić wszystkich mieszkańców kraju. Alchemiczka szczerze zmartwiła się o los ludzi, którym dziś mieli pomagać.
- To straszne, że żyjemy w czasach, kiedy wielu ludziom brakuje nawet tak podstawowych rzeczy jak jedzenie. Nie myślałam, że nawet poza Oazą tak jest – odezwała się cicho, kiedy już oddalili się od pierwszego domostwa i ruszyli pieszo w stronę drugiego. Charlie, choć cieszyła się z okazji do spaceru, do zobaczenia miejsca nie będącego Oazą którą przez ostatnie pół roku miała okazję poznać wzdłuż i wszerz, była zmartwiona tym, że żyli w świecie dotkniętym piekłem wojny, nawet jeśli tutaj pozornie wydawało się spokojnie, nad głowami nie latały zaklęcia i mimo faktu bycia poszukiwanymi mogli w miarę swobodnie iść i nikt nie wyskoczył na nich zza drzewa z wyciągniętą różdżką, jak przez ostatnie miesiące wyobrażała sobie ewentualne wyjście z Oazy. – Tu jest tak pięknie, tak spokojnie… Ale jednak wojna nie omija nikogo, prawda? Nawet tu trudno całkowicie zapomnieć o tym, że ona jest, że nawet w tej chwili gdzieś komuś dzieje się krzywda.
Niedługo później dotarli do drugiego domostwa, gdzie oczom Charlie ukazała się dwójka dzieci, a po chwili i rudowłosy mężczyzna. Charlie niepewnie, ale grzecznie się przywitała, potwierdzając słowa Percivala, który lepiej radził sobie z przemawianiem i przekonywaniem ludzi. Przekazali mężczyźnie paczuszki z jedzeniem w ilości wystarczającej dla niego, dzieci i jego żony.
Charlie nie była pewna, czy mężczyzna jest czarodziejem, ale biorąc pod uwagę, że nie uciekł z krzykiem na widok skrzydlatego konia i zdawał się rozumieć, czym są eliksiry, uznała, że musiał mieć jakieś pojęcie o magii. Rozglądając się dalej dostrzegła też w ogródku coś, co wyglądało na magiczny krzew trzepotki oraz norkę w ziemi która musiała należeć do gnoma. W Dolinie Godryka mieszkało wielu czarodziejów, może nawet więcej niż mugoli.
- Jestem alchemiczką, mogę uwarzyć dla pana żony eliksir, jakiego potrzebuje, jeśli tylko użyczy mi pan kociołka i da trochę czasu na przygotowanie – zaproponowała natychmiast. Potrafiła uwarzyć właściwie każdy leczniczy eliksir, nieco gorzej było z dawkowaniem trudniejszych, ale nad tym też pracowała, w wolnych chwilach studiując podręcznik do anatomii, bo chciała nauczyć się jak podawać też te bardziej zaawansowane medykamenty, by być lepszą pomocą dla uzdrowicieli w Oazie.
W swojej zaczarowanej torbie zawsze nosiła trochę najbardziej podstawowych ziół, miała nadzieję, że żadne rzadkie składniki nie będą w tym przypadku potrzebne, bo mógłby być problem z ich zdobyciem, zwłaszcza na szybko. Na szczęście okazało się, że nie były konieczne, że lekarstwa potrzebne chorej kobiecie nie należały do tych skomplikowanych i w normalnych czasach bez problemu dałoby się je zdobyć w każdej czarodziejskiej aptece, ale teraz brakowało nawet takich produktów, nie każdy też potrafił uwarzyć je sam. Coś, co dla Charlie było proste i łatwe, dla czarodziejów nieobeznanych z alchemią, zwłaszcza leczniczą, mogło być ponad siły.
Miała nadzieję, że Percival się nie gniewał przestojem w roznoszeniu jedzenia. Korzystając z tego, że rudowłosy mężczyzna, pragnący uczepić się choć odrobiny nadziei na zdobycie eliksirów dla żony użyczył jej kociołka i miejsca do pracy, w pół godziny uwarzyła mały zapasik mikstury ze składników, które akurat miała pod ręką. Część zaczerpnęła ze swojej torby, resztę mogła zerwać w ogródku czarodziejskiego małżeństwa. Wiedziała że to niewiele, że wystarczy może na kilka dni, ale obiecała, że uwarzy więcej i wyśle sową. Zdawała sobie sprawę, że okazano im wielkie zaufanie, bo w tych czasach niewielu mogłoby zdecydować się wpuścić za próg obcą osobę, ale nieznajomy najwyraźniej był bardzo zdesperowany. Ona też czuła lęk i niepokój (skoro tyle miesięcy się ukrywała i unikała interakcji z ludźmi spoza Zakonu i Oazy), ale wierzyła, że w razie czego Percival ją obroni, zresztą ani rudowłosy czarodziej, ani jego blada i wiotka żona nie wyglądali na niebezpiecznych.
Mężczyzna wyglądał za to na bardzo przejętego i wdzięcznego, kiedy się żegnali już po tym, jak ofiarowali im jedzenie oraz Charlie naprędce uwarzyła malutki zapasik eliksiru leczniczego dla jego żony. Czasem niewiele było trzeba, żeby kogoś uszczęśliwić i to podniosło alchemiczkę na duchu, sprawiło, że czuła się potrzebna, a jej krok stał się bardziej sprężysty, kiedy ruszyli dalej.
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
– To żaden kłopot – odpowiedział jej od razu, uśmiechając się ciepło. – Inaczej bym nie proponował – dodał jeszcze, nie chcąc, by miała jakiekolwiek wątpliwości. Nad jej następnymi słowami zastanowił się jednak przez chwilę, rozważając w myślach, czy rzeczywiście się tak czuł. Czy miał wrażenie, że w momencie rozesłania listów gończych z jego podobizną utracił jakąś wolność, którą miał wcześniej? Gdyby miał odpowiedzieć szczerze, powiedziałby, że nie; życie, które zostawił za sobą, nigdy nie kojarzyło mu się z wolnością – nie licząc krótkich oddechów, które brał w trakcie smoczych wypraw, rzeczywistość, w której żył przed, wypełniona była kłamstwami i ograniczeniami. Tak naprawdę po raz pierwszy poczuł się prawdziwie wolny w chwili, w której w środku październikowej nocy przytargał się pod drzwi Jaimiego – już bez nazwiska, bez tytułów, w pożyczonych od Alexandra spodniach i koszuli. Uśmiechnął się pod nosem na to wspomnienie, zaraz potem jednak się reflektując; niezbyt pasowało to do tematu ich rozmowy. – Mam nadzieję, że uda ci się ją odzyskać. Tę wolność, za którą tęsknisz – powiedział tylko, ani nie zgadzając się z jej słowami, ani im nie przecząc. Każde z nich przeżywało wojnę inaczej.
Nie wiedział, co powinien jej powiedzieć – nie mógł składać obietnic, że wszystko niedługo wróci do normalności; czasami miał wrażenie, że nigdy nie wróci – że wojna pozostawi ich świat trwale odmienionym, nadając mu kształt, którego dzisiaj jeszcze żadne z nich nie potrafiło przewidzieć. Nie wiedział, czy chciałby być w stanie to zrobić. – Wiem, Charlie – odpowiedział więc po prostu; nie chciał uciekać się do pustych słów, ani do tych przepełnionych patosem, oferując jej jedyną rzecz, którą w aktualnej sytuacji mógł: zrozumienie. Wyciągnął rękę, żeby poklepać ją pokrzepiająco po plecach, niejako starając się dodać jej pewności siebie przed wyjściem na zewnątrz, ciesząc się mimo wszystko, że zdecydowała się to zrobić – ciągłe ukrywanie się, zamknięcie, życie w strachu, nie mogło być dobre dla nikogo.
Miał wrażenie, że trochę ją to ożywiło – przyglądał się jej, kiedy rozmawiała z chłopcem, łagodnie, z życzliwością, wymieniając także kilka zdań z jego matką – choć gdy zmierzali w stronę kolejnego z domów, jej słowa wciąż były poważne. – Oaza to tylko kropla w morzu – powiedział, spoglądając w jej stronę z lekkim zaskoczeniem; wiedział, że rzadko zdarzało jej się wychodzić na zewnątrz, że przez dłuższy czas żyła odcięta od kraju – ale nie spodziewał się, że nie docierały do niej również wieści z innych terenów. – Wojna dotyka wszystkich, to znaczy – głównie tych, którzy otwarcie nie poparli rządów Malfoya. Zwykłych ludzi, z których większość nie ma nic wspólnego z walką, a próbuje zwyczajnie żyć. Wychować dzieci, stworzyć coś dla nich. – Kiedyś nie zwracał na to uwagi, ale mieszkał w Sennen już przeszło rok; poznawał ludzi, którzy żyli w pobliżu, uczył się od nich: trochę jak stawiające pierwsze kroki dziecko, wraz z każdym kolejnym dniem uświadamiając sobie, jak wiele rzeczy do tej pory brał za pewnik, nie zastanawiając się nad tym, skąd właściwie się brały.
Eliksiry lecznicze były jedną z nich.
Propozycja Charlene nieco go zaskoczyła, początkowo zakładał, że zwyczajnie zapytają mężczyzny, czego potrzebował, żeby dostarczyć mu to później – ale gdy ten pokiwał głową i otworzył przed nimi furtkę, wszedł za nim do środka, przodem przepuszczając swoją towarzyszkę. – Masz wszystko, czego potrzebujesz? – upewnił się tylko cicho, ale gdy uzyskał potwierdzenie, nie próbował jej powstrzymać, uśmiechając się jedynie pod nosem; wierzył, że Charlie, jako doświadczone alchemiczka, wiedziała, co robiła – a chwilowy przestój specjalnie mu nie przeszkadzał; w najgorszym wypadku mieli dotrzeć do Kurnika później.
Nie chciał jej przeszkadzać w pracy, zostawił ją więc nad kociołkiem, razem z rudowłosym mężczyzną przechodząc do niewielkiej kuchni; początkowo swobodna i pozbawiona ciężaru rozmowa szybko przerodziła się w nieco poważniejszą – zahaczającą o wojnę, i o nieskończoną ilość sposobów, na jakie dotknęła mieszkającą wokół Doliny Godryka społeczność. Percival wahał się przez chwilę, ale czarodziej wyglądał na dobrego człowieka: przyzwoitego, dbającego o żonę i dzieci, i zwyczajnie starającego się przeżyć. – Mógłbym pana prosić o kawałek pergaminu? – zapytał w końcu; na przyniesionym przez mężczyznę skrawku zapisał swoje imię i nazwisko: to samo, które widniało na plakatach; to samo, które bez trudu można było skojarzyć z Zakonem Feniksa. – Gdyby pan czegokolwiek potrzebował – pan, pańska żona, sąsiedzi, którym pan ufa – proszę nie wahać się napisać. Rzeczy, których nie posiadam sam, postaram się załatwić od moich przyjaciół – wiem, że apteka świeci pustkami, czy jest coś jeszcze? – upewnił się, podając czarodziejowi świstek. – Jak pan je zapamięta, proszę je najlepiej spalić – zastrzegł; nie chciał nikogo narażać. Obserwował rudowłosego czarodzieja, gdy ten przyglądał się nakreślonym słowom, trochę się obawiając, czy nie wyciągnie w jego stronę różdżki – ale dłoń, którą ostatecznie wysunął, była jej pozbawiona. Uścisnął ją, dziękując za gościnę, a później razem wrócili do Charlene, która miała już gotowy zapas prostych, leczniczych mikstur.
Pożegnawszy czarodzieja, wrócili do aetonana. – Dziękuję. Że im pomogłaś – odezwał się, zanim pomógł jej ponownie wdrapać się na grzbiet; nie musiała tego robić – ale nie od dzisiaj wiedział, że nie była obojętna na los innych. – Musimy trochę nadgonić – uprzedził ją, zanim popędził Cienia do szybszego biegu; od rudowłosego czarodzieja dostał jeszcze kilka adresów, ruszył więc w stronę pierwszego z nich, a później kolejnych – wszystkich otwierających im drzwi mieszkańców witając w podobny sposób, upewniając się, że otrzymali wystarczająco jedzenia dla wszystkich domowników, ale i że wiedzieli, skąd się wzięło; za każdym razem wspominając o leśnej lecznicy, czasami przemycając w rozmowie nazwisko (tylko swoje – wiedział, że Charlie nie czuła się na tyle pewnie, żeby zostać rozpoznaną), innym razem mając wrażenie, że charakterystyczna broda i rysy i tak go zdradziły.
Gdy ich torba zaczęła świecić pustkami, a dookoła zaczynało robić się ciemno, zatrzymał się przy aetonanie. – Wracamy? – upewnił się; chyba nic więcej nie mogli zrobić, ale cieszył się, że zrobili przynajmniej tyle.
Nie wiedział, co powinien jej powiedzieć – nie mógł składać obietnic, że wszystko niedługo wróci do normalności; czasami miał wrażenie, że nigdy nie wróci – że wojna pozostawi ich świat trwale odmienionym, nadając mu kształt, którego dzisiaj jeszcze żadne z nich nie potrafiło przewidzieć. Nie wiedział, czy chciałby być w stanie to zrobić. – Wiem, Charlie – odpowiedział więc po prostu; nie chciał uciekać się do pustych słów, ani do tych przepełnionych patosem, oferując jej jedyną rzecz, którą w aktualnej sytuacji mógł: zrozumienie. Wyciągnął rękę, żeby poklepać ją pokrzepiająco po plecach, niejako starając się dodać jej pewności siebie przed wyjściem na zewnątrz, ciesząc się mimo wszystko, że zdecydowała się to zrobić – ciągłe ukrywanie się, zamknięcie, życie w strachu, nie mogło być dobre dla nikogo.
Miał wrażenie, że trochę ją to ożywiło – przyglądał się jej, kiedy rozmawiała z chłopcem, łagodnie, z życzliwością, wymieniając także kilka zdań z jego matką – choć gdy zmierzali w stronę kolejnego z domów, jej słowa wciąż były poważne. – Oaza to tylko kropla w morzu – powiedział, spoglądając w jej stronę z lekkim zaskoczeniem; wiedział, że rzadko zdarzało jej się wychodzić na zewnątrz, że przez dłuższy czas żyła odcięta od kraju – ale nie spodziewał się, że nie docierały do niej również wieści z innych terenów. – Wojna dotyka wszystkich, to znaczy – głównie tych, którzy otwarcie nie poparli rządów Malfoya. Zwykłych ludzi, z których większość nie ma nic wspólnego z walką, a próbuje zwyczajnie żyć. Wychować dzieci, stworzyć coś dla nich. – Kiedyś nie zwracał na to uwagi, ale mieszkał w Sennen już przeszło rok; poznawał ludzi, którzy żyli w pobliżu, uczył się od nich: trochę jak stawiające pierwsze kroki dziecko, wraz z każdym kolejnym dniem uświadamiając sobie, jak wiele rzeczy do tej pory brał za pewnik, nie zastanawiając się nad tym, skąd właściwie się brały.
Eliksiry lecznicze były jedną z nich.
Propozycja Charlene nieco go zaskoczyła, początkowo zakładał, że zwyczajnie zapytają mężczyzny, czego potrzebował, żeby dostarczyć mu to później – ale gdy ten pokiwał głową i otworzył przed nimi furtkę, wszedł za nim do środka, przodem przepuszczając swoją towarzyszkę. – Masz wszystko, czego potrzebujesz? – upewnił się tylko cicho, ale gdy uzyskał potwierdzenie, nie próbował jej powstrzymać, uśmiechając się jedynie pod nosem; wierzył, że Charlie, jako doświadczone alchemiczka, wiedziała, co robiła – a chwilowy przestój specjalnie mu nie przeszkadzał; w najgorszym wypadku mieli dotrzeć do Kurnika później.
Nie chciał jej przeszkadzać w pracy, zostawił ją więc nad kociołkiem, razem z rudowłosym mężczyzną przechodząc do niewielkiej kuchni; początkowo swobodna i pozbawiona ciężaru rozmowa szybko przerodziła się w nieco poważniejszą – zahaczającą o wojnę, i o nieskończoną ilość sposobów, na jakie dotknęła mieszkającą wokół Doliny Godryka społeczność. Percival wahał się przez chwilę, ale czarodziej wyglądał na dobrego człowieka: przyzwoitego, dbającego o żonę i dzieci, i zwyczajnie starającego się przeżyć. – Mógłbym pana prosić o kawałek pergaminu? – zapytał w końcu; na przyniesionym przez mężczyznę skrawku zapisał swoje imię i nazwisko: to samo, które widniało na plakatach; to samo, które bez trudu można było skojarzyć z Zakonem Feniksa. – Gdyby pan czegokolwiek potrzebował – pan, pańska żona, sąsiedzi, którym pan ufa – proszę nie wahać się napisać. Rzeczy, których nie posiadam sam, postaram się załatwić od moich przyjaciół – wiem, że apteka świeci pustkami, czy jest coś jeszcze? – upewnił się, podając czarodziejowi świstek. – Jak pan je zapamięta, proszę je najlepiej spalić – zastrzegł; nie chciał nikogo narażać. Obserwował rudowłosego czarodzieja, gdy ten przyglądał się nakreślonym słowom, trochę się obawiając, czy nie wyciągnie w jego stronę różdżki – ale dłoń, którą ostatecznie wysunął, była jej pozbawiona. Uścisnął ją, dziękując za gościnę, a później razem wrócili do Charlene, która miała już gotowy zapas prostych, leczniczych mikstur.
Pożegnawszy czarodzieja, wrócili do aetonana. – Dziękuję. Że im pomogłaś – odezwał się, zanim pomógł jej ponownie wdrapać się na grzbiet; nie musiała tego robić – ale nie od dzisiaj wiedział, że nie była obojętna na los innych. – Musimy trochę nadgonić – uprzedził ją, zanim popędził Cienia do szybszego biegu; od rudowłosego czarodzieja dostał jeszcze kilka adresów, ruszył więc w stronę pierwszego z nich, a później kolejnych – wszystkich otwierających im drzwi mieszkańców witając w podobny sposób, upewniając się, że otrzymali wystarczająco jedzenia dla wszystkich domowników, ale i że wiedzieli, skąd się wzięło; za każdym razem wspominając o leśnej lecznicy, czasami przemycając w rozmowie nazwisko (tylko swoje – wiedział, że Charlie nie czuła się na tyle pewnie, żeby zostać rozpoznaną), innym razem mając wrażenie, że charakterystyczna broda i rysy i tak go zdradziły.
Gdy ich torba zaczęła świecić pustkami, a dookoła zaczynało robić się ciemno, zatrzymał się przy aetonanie. – Wracamy? – upewnił się; chyba nic więcej nie mogli zrobić, ale cieszył się, że zrobili przynajmniej tyle.
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Życie Charlie po ukazaniu się listów zmieniło się zdecydowanie na gorsze. Co prawda pracę w Mungu porzuciła już wcześniej, po Nocy Bezksiężycowej po prostu nie powracając do niej z urlopu który wzięła, gdy w drugiej połowie marca dotarła do niej wieść o znalezieniu ciała Very, ale nadal mogła mieć jej namiastkę dzięki Leśnej Lecznicy. List odebrał jej także to, podobnie jak możliwość spokojnego i bezpiecznego mieszkania w Kornwalii. Gdyby tam pozostała, musiałaby nieustannie oglądać się przez ramię i kombinować, jak tu nie zostać rozpoznaną i wydaną. Jako że w razie niebezpieczeństwa nie potrafiła się obronić najrozsądniejszą rzeczą było ukrycie się w Oazie – bo przecież niczym nie różniła się od innych jej mieszkańców. Oaza była miejscem dla ludzi zagrożonych i nie potrafiących samodzielnie zawalczyć o swoje bezpieczeństwo, a ona taka właśnie była. Eliksiry i transmutacja nie ocaliłyby jej, gdyby naprzeciwko znalazł się ktoś władający czarną magią. Nagłe zawalenie się całego jej życia poskutkowało depresją, z której dopiero niedawno zaczęła się powoli wygrzebywać dzięki zaangażowaniu w pracę u podstaw w Oazie.
- Tego bardzo bym chciała. Żeby wojna wreszcie się skończyła, żeby wróciło to dawne życie – powiedziała cicho. Tego życzyła sobie i innym, żeby pewnego dnia znowu mogli żyć jak najbardziej normalnie, bez strachu o swoje bezpieczeństwo. Nie chciała musieć do końca swoich dni się bać, a teraz jej życie było nieustającym strachem. Dziś, gdy opuściła Oazę, strach był tym silniejszy i wiele samozaparcia kosztowało ją, by wyjść z Percivalem z Kurnika. Gdyby nie była pewna jego umiejętności, pewnie by się nie odważyła. Najtrudniejsze było to pierwsze spotkanie z ludźmi z zewnątrz, bowiem od miesięcy nie miała do czynienia z nikim, kto nie był powiązany z Zakonem lub Oazą. Miała mnóstwo obaw odnośnie tego, że zostanie rozpoznana, i że mimo życzliwości, którą z Percivalem okazywali, ktoś może na nich donieść, ale miała nadzieję, że nie. Że ci głodujący, ubodzy ludzie unikają ministerstwa i boją się go tak jak i ona.
Przez ostatnie pół roku żyła w oderwaniu od świata na zewnątrz, docierały do niej jedynie strzępki informacji od innych – ale były to jedynie urywki, gdyż w większości jej otoczenie stanowili teraz mieszkańcy Oazy, którzy również jej nie opuszczali, i tylko czasem przelotnie stykała się z Zakonnikami. Z oczywistych względów nie mogli jej mówić o ważnych rzeczach, gdyż nie była w Zakonie, stąd jej stan wiedzy o świecie na zewnątrz pozostawał niski.
- To… naprawdę przykre. Nie powinno tak być, ale… żyjemy teraz w pokręconym świecie i nie wiadomo, kiedy to wszystko wróci do normy – westchnęła, idąc wraz z nim ścieżka biegnącą pomiędzy jednym domostwem a drugim. Był listopad, więc trawa wokół nich nie była tak zielona jak w lecie, niestety całe lato minęło jej w Oazie i w tym roku nie miała okazji zobaczyć go poza wyspą. Ale i tak cieszyła się możliwością pooddychania innym powietrzem, zobaczenia innych krajobrazów, a także pomocy ludziom. Tylko ten strach dyszący w kark rzucał cień na to wszystko, przypominając, że była poszukiwaną zbrodniarką i póki wojna się nie skończy nie będzie mogła poczuć się bezpiecznie.
Po rozmowie z rudowłosym mężczyzną wiedziała, że jest w stanie szybko przygotować potrzebne eliksiry, gdyż szczęśliwie nie należały one do tych trudnych. Kiedyś ich obecność w domu byłaby normalna i oczywista, dziś, jak się okazywało, nawet takie specyfiki trudno było zdobyć i Charlie trudno byłoby stąd odejść z myślą, że potrafiła je uwarzyć a tego nie zrobiła. Oczywiście że towarzyszył jej lęk, zdawała sobie sprawę, że zatrzymanie się gdzieś dłużej niosło zagrożenie nie tylko dla niej, ale i dla ludzi u których byli, ale pragnęła wierzyć, że te tereny rzeczywiście były w jakiś sposób chronione i że zło nie wtargnie tu, gdy akurat pochylała się nad kociołkiem, przygotowując leczniczą mieszankę.
Nie wiedziała, co w tym czasie robił Percival, choć wydawało się, że chyba rozmawiał z mężczyzną który ich ugościł. Uwarzenie eliksirów poszło jej sprawnie, bo w Mungu warzyła takie niemal każdego dnia i doskonale wiedziała, co robić. Mężczyzna i tak okazał im zaufanie, że ich tu wpuścił i że przyjął eliksiry od nieznanej osoby, jego desperacja musiała być silna.
Później opuścili dom tych ludzi i ruszyli dalej.
- Czułabym się źle, gdybym tego nie zrobiła wiedząc, że potrafię uwarzyć takie eliksiry – powiedziała Percivalowi, gdy gramoliła się na grzbiet aetonana. Może i straciła pracę w Mungu, ale nie zapomniała o powołaniu, które przed laty ją tam zaprowadziło, i które zaprowadziło ją później też, ku jej zgubie, do Zakonu Feniksa. Z Zakonu też mogła odejść powodowana strachem przed konsekwencjami, ale wciąż była osobą, która lubiła pomagać potrzebującym.
Wiedziała, że teraz musieli trochę przyspieszyć, na szczęście w kolejnych domach zeszło im szybciej, rozdali jedzenie jeszcze paru rodzinom, tylu na ile im wystarczyło. Niestety mieli pożywienia ograniczoną ilość i nie mogliby wykarmić całej Doliny Godryka, zresztą do innych domostw może dotrą inni. Oni starali się obejść domostwa na wzgórzach, co z pomocą aetonana było szybsze i łatwiejsze.
- Tak, wracajmy już, robi się późno – przytaknęła, bo i tak długo im zeszło, naprawdę długo jak na jej pierwszy taki kontakt z zewnętrznym światem od miesięcy, i była pozytywnie zaskoczona, że wszystko przebiegło tak bezproblemowo, lepiej niż zakładała. Mając poczucie dobrze spełnionego obowiązku wyruszyli w drogę powrotną do Kurnika; gdy Zakonnicy z Oazy będą wracać musiała przecież zabrać się z nimi, bo sama nie umiałaby się tam dostać bez pomocy innych, skoro nie znała położenia przejścia.
| zt. x 2
- Tego bardzo bym chciała. Żeby wojna wreszcie się skończyła, żeby wróciło to dawne życie – powiedziała cicho. Tego życzyła sobie i innym, żeby pewnego dnia znowu mogli żyć jak najbardziej normalnie, bez strachu o swoje bezpieczeństwo. Nie chciała musieć do końca swoich dni się bać, a teraz jej życie było nieustającym strachem. Dziś, gdy opuściła Oazę, strach był tym silniejszy i wiele samozaparcia kosztowało ją, by wyjść z Percivalem z Kurnika. Gdyby nie była pewna jego umiejętności, pewnie by się nie odważyła. Najtrudniejsze było to pierwsze spotkanie z ludźmi z zewnątrz, bowiem od miesięcy nie miała do czynienia z nikim, kto nie był powiązany z Zakonem lub Oazą. Miała mnóstwo obaw odnośnie tego, że zostanie rozpoznana, i że mimo życzliwości, którą z Percivalem okazywali, ktoś może na nich donieść, ale miała nadzieję, że nie. Że ci głodujący, ubodzy ludzie unikają ministerstwa i boją się go tak jak i ona.
Przez ostatnie pół roku żyła w oderwaniu od świata na zewnątrz, docierały do niej jedynie strzępki informacji od innych – ale były to jedynie urywki, gdyż w większości jej otoczenie stanowili teraz mieszkańcy Oazy, którzy również jej nie opuszczali, i tylko czasem przelotnie stykała się z Zakonnikami. Z oczywistych względów nie mogli jej mówić o ważnych rzeczach, gdyż nie była w Zakonie, stąd jej stan wiedzy o świecie na zewnątrz pozostawał niski.
- To… naprawdę przykre. Nie powinno tak być, ale… żyjemy teraz w pokręconym świecie i nie wiadomo, kiedy to wszystko wróci do normy – westchnęła, idąc wraz z nim ścieżka biegnącą pomiędzy jednym domostwem a drugim. Był listopad, więc trawa wokół nich nie była tak zielona jak w lecie, niestety całe lato minęło jej w Oazie i w tym roku nie miała okazji zobaczyć go poza wyspą. Ale i tak cieszyła się możliwością pooddychania innym powietrzem, zobaczenia innych krajobrazów, a także pomocy ludziom. Tylko ten strach dyszący w kark rzucał cień na to wszystko, przypominając, że była poszukiwaną zbrodniarką i póki wojna się nie skończy nie będzie mogła poczuć się bezpiecznie.
Po rozmowie z rudowłosym mężczyzną wiedziała, że jest w stanie szybko przygotować potrzebne eliksiry, gdyż szczęśliwie nie należały one do tych trudnych. Kiedyś ich obecność w domu byłaby normalna i oczywista, dziś, jak się okazywało, nawet takie specyfiki trudno było zdobyć i Charlie trudno byłoby stąd odejść z myślą, że potrafiła je uwarzyć a tego nie zrobiła. Oczywiście że towarzyszył jej lęk, zdawała sobie sprawę, że zatrzymanie się gdzieś dłużej niosło zagrożenie nie tylko dla niej, ale i dla ludzi u których byli, ale pragnęła wierzyć, że te tereny rzeczywiście były w jakiś sposób chronione i że zło nie wtargnie tu, gdy akurat pochylała się nad kociołkiem, przygotowując leczniczą mieszankę.
Nie wiedziała, co w tym czasie robił Percival, choć wydawało się, że chyba rozmawiał z mężczyzną który ich ugościł. Uwarzenie eliksirów poszło jej sprawnie, bo w Mungu warzyła takie niemal każdego dnia i doskonale wiedziała, co robić. Mężczyzna i tak okazał im zaufanie, że ich tu wpuścił i że przyjął eliksiry od nieznanej osoby, jego desperacja musiała być silna.
Później opuścili dom tych ludzi i ruszyli dalej.
- Czułabym się źle, gdybym tego nie zrobiła wiedząc, że potrafię uwarzyć takie eliksiry – powiedziała Percivalowi, gdy gramoliła się na grzbiet aetonana. Może i straciła pracę w Mungu, ale nie zapomniała o powołaniu, które przed laty ją tam zaprowadziło, i które zaprowadziło ją później też, ku jej zgubie, do Zakonu Feniksa. Z Zakonu też mogła odejść powodowana strachem przed konsekwencjami, ale wciąż była osobą, która lubiła pomagać potrzebującym.
Wiedziała, że teraz musieli trochę przyspieszyć, na szczęście w kolejnych domach zeszło im szybciej, rozdali jedzenie jeszcze paru rodzinom, tylu na ile im wystarczyło. Niestety mieli pożywienia ograniczoną ilość i nie mogliby wykarmić całej Doliny Godryka, zresztą do innych domostw może dotrą inni. Oni starali się obejść domostwa na wzgórzach, co z pomocą aetonana było szybsze i łatwiejsze.
- Tak, wracajmy już, robi się późno – przytaknęła, bo i tak długo im zeszło, naprawdę długo jak na jej pierwszy taki kontakt z zewnętrznym światem od miesięcy, i była pozytywnie zaskoczona, że wszystko przebiegło tak bezproblemowo, lepiej niż zakładała. Mając poczucie dobrze spełnionego obowiązku wyruszyli w drogę powrotną do Kurnika; gdy Zakonnicy z Oazy będą wracać musiała przecież zabrać się z nimi, bo sama nie umiałaby się tam dostać bez pomocy innych, skoro nie znała położenia przejścia.
| zt. x 2
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
27 X 1957
Kolejny krok, kolejne świśnięcie wiatru, kolejny chłodny podmuch jesiennej aury otulającej wzniesienie; tego dnia było odrobinę cieplej. Słońce świeciło wysoko, i choć wiatr smagał raz po raz odsłoniętą skórę, rozpędzał też chmury, dzięki czemu ostatnie październikowe promienie spacerowały po leśnych wzgórzach, zaglądając raz po raz pod krzewy czy decydując się zatańczyć na miękkim mchu ścielącym podłoże.
Zaszła odrobinę dalej, niż faktycznie się tego spodziewała; prawdę mówiąc bez ładu i bez składu, bez konkretnego celu, poza jednym, mało istotnym – odświeżeniem myśli. Być może w ogóle znalezieniem ich, uporządkowaniem, zarejestrowaniem miejsca i czasu; Dolina Godryka wcale nie była miejscem, w którym planowała się zatrzymać. A jednak noc przyniosła niespodziewane, a ranek przyniósł wędrówkę; spacerowała powoli, choć energicznie, pokonując kolejne ziemskie wzniesienia, rozglądając się po okolicy uważnie. Chciała poznać to miejsce; chciała zapisać je na mapie własnych myśli jako punkt nadziei, bo to właśnie ofiarował jej młody Francuz ubiegłego wieczora pogrążonego w ciężkich smugach deszczu.
Teraz słońce świeciło wysoko; może to był dobry znak?
Znak na to, że zmierza w dobrym kierunku; potwierdzenie, że zrobiła dobrze, decydując się zatrzymać się na chwilę w przypadkowym miejscu. Zatrzymać, zebrać myśli, określić co dalej; bo musiała określić cokolwiek. Ułożyć plan działania, spisać kolejne miejsce, które musiała sprawdzić, a które mogły nieść choć ślad braterskich kroków.
Może Dolina też je niosła?
Była tak niepodobna do Londynu, i w tym wszystkim zupełnie inspirująca; może gdyby była tutaj w innych okolicznościach, może z Peterem u swojego boku, i kiedy wiatr nie rozdmuchiwałby tak zajadle jasnych kosmyków włosów, może wtedy mogliby urządzić tutaj piknik? Na wzgórzach, na których rozłożyliby koc, a ona opisałaby – może w wierszu, a może prozą – cały urok krajobrazu, tak odległego od miejskiej zabudowy.
Stawiając kolejne kroki była pewna, że gdy tylko odnajdzie brata, opowie mu o tym miejscu; opowie o życzliwości ludzi, i o tym, że magia jest wszędzie. Że wcale nie trzeba uważać, gdy wysuwa się różdżkę z kieszeni, i wcale nie trzeba myśleć o czym mówi się na głos. I tutaj, na wysokich łąkach, i wśród domów i ładnych uliczek.
Anne Beddow
Zawód : powsinoga
Wiek : 18 lat
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
choć nie chcę budzić się, nie umiem spać
świat dziwny jest jak sen
a sen jak świat
świat dziwny jest jak sen
a sen jak świat
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Zdaniem Caleba wzgórza Quantock prezentowały się najpiękniej letnią porą; wtedy, gdy wrzosowiska i leżące w dolinie domki okrywał blask gorącego słońca, a pastwiska żółciły się płatami pachnącego zboża. Jako duch nie był już w stanie odczuć zapachu ani poczuć lekkiego wiatru muskającego spoconą skórę, lecz gdy świat stawał się tak intensywny, błyszczący i piękny, był czasem w stanie oszukać umysł i wmówić sobie, że nadal jest jego częścią. Większą, istotniejszą niż tylko zbłąkaną duszą błąkającą się po globie w poszukiwaniu celu, którego specyfiki wciąż w pełni nie rozumiał. Czy istniało cokolwiek, czego mógł dokonać, aby odpuścić sobie życie widma i pójść tam... gdzie szli wszyscy zmarli, jeżeli uparty duch nie trzymał się ziemi jak rzep psiego ogona?
To nadal pozostawało niezgłębioną tajemnicą, a jego kontakt ze starszymi zjawami był mocno ograniczony. Przez większość czasu był tu tylko on, mieszkańcy Doliny Godryka i te wspaniałe pejzaże natury, które z braku innych zajęć chętnie podziwiał. Przynajmniej raz w tygodniu wspinał się (jeżeli można to było w ogóle tak nazwać, w końcu nóg nie męczył) na wzgórze, by spojrzeć na świat z dystansu. Końcem października wiatr na wyższych partiach szarpał jego półprzeźroczystym ciałem, tworząc interesujący efekt rozmywania krawędzi; sam obserwował go z ciekawością, mając świadomość, że największa nawet wichura nie byłaby zdolna przepędzić go ani rozerwać na kawałki. Tak sądził.
Aczkolwiek nie eksperymentował.
Zwykle o tej porze roku nie spotykał wielu spacerowiczów. Z pewnością nie młode, samotne dziewczyny - trwała wojna i nikt rozsądny nie wypuszczał swoich córek, dziewcząt, żon na spacer w dzicz, gdy z każdej ze stron mogła nadejść zemsta wariatów. Nie, jeżeli nie były wojowniczkami, a ta śliczna blondynka nie wyglądała, jakby miała cokolwiek wspólnego z walką. Przez swoją delikatną figurę i gładki obrys włosów przez krótki moment skojarzyła mu się z ukochaną; szybko jednak odegnał niechcianą myśl. Jego była narzeczona musiała dziś być znacznie starsza.
Zanim zaanonsował swoją obecność - w świetle słońca bowiem nie łatwo było dojrzeć jego mglistą postać - spróbował skierować moc w dobrej intencji, aby utworzyć wokół niej iluzję wielobarwnych motyli. Wychodził chyba z wprawy, bo koniec końców nie zmusił plastycznego świata nie-materii do niczego więcej niż wzbudzenia w dziewczynie uczucia łagodnego muskania - jakby z każdej ze stron otoczyły ją widmowe skrzydełka, których nie mogła zobaczyć.
- Witaj - przywitał się uprzejmie, w lekkim półukłonie. - Co robisz tutaj sama, panno... pani...? - zawiesił głos, nie znając jej stanu ani imienia. - Mam nadzieję, że cię nie przestraszyłem.
To nadal pozostawało niezgłębioną tajemnicą, a jego kontakt ze starszymi zjawami był mocno ograniczony. Przez większość czasu był tu tylko on, mieszkańcy Doliny Godryka i te wspaniałe pejzaże natury, które z braku innych zajęć chętnie podziwiał. Przynajmniej raz w tygodniu wspinał się (jeżeli można to było w ogóle tak nazwać, w końcu nóg nie męczył) na wzgórze, by spojrzeć na świat z dystansu. Końcem października wiatr na wyższych partiach szarpał jego półprzeźroczystym ciałem, tworząc interesujący efekt rozmywania krawędzi; sam obserwował go z ciekawością, mając świadomość, że największa nawet wichura nie byłaby zdolna przepędzić go ani rozerwać na kawałki. Tak sądził.
Aczkolwiek nie eksperymentował.
Zwykle o tej porze roku nie spotykał wielu spacerowiczów. Z pewnością nie młode, samotne dziewczyny - trwała wojna i nikt rozsądny nie wypuszczał swoich córek, dziewcząt, żon na spacer w dzicz, gdy z każdej ze stron mogła nadejść zemsta wariatów. Nie, jeżeli nie były wojowniczkami, a ta śliczna blondynka nie wyglądała, jakby miała cokolwiek wspólnego z walką. Przez swoją delikatną figurę i gładki obrys włosów przez krótki moment skojarzyła mu się z ukochaną; szybko jednak odegnał niechcianą myśl. Jego była narzeczona musiała dziś być znacznie starsza.
Zanim zaanonsował swoją obecność - w świetle słońca bowiem nie łatwo było dojrzeć jego mglistą postać - spróbował skierować moc w dobrej intencji, aby utworzyć wokół niej iluzję wielobarwnych motyli. Wychodził chyba z wprawy, bo koniec końców nie zmusił plastycznego świata nie-materii do niczego więcej niż wzbudzenia w dziewczynie uczucia łagodnego muskania - jakby z każdej ze stron otoczyły ją widmowe skrzydełka, których nie mogła zobaczyć.
- Witaj - przywitał się uprzejmie, w lekkim półukłonie. - Co robisz tutaj sama, panno... pani...? - zawiesił głos, nie znając jej stanu ani imienia. - Mam nadzieję, że cię nie przestraszyłem.
Umrzeć, usnąć? Śnić może?
Bowiem sny owe, które mogą nadejść pośród snu śmierci, gdy już odrzucimy wrzawę śmiertelnych, budzą w nas wahanie, zmieniając życie w klęskę...
Nie zwykła myśleć o tym, co dalej.
Co dalej, co głębiej, co potem; dziewczęce losy ograniczało to, w czym przyszło jej się wychowywać. Świat raz po raz zmieniał swój kształt, targał z miejsca na miejsce, forma ulegała zniekształceniu tak prędko, że nie było nawet chwili, by faktycznie zastanowić się nad istotą – może nawet sensem – tego wszystkiego.
Nie pamiętała domu; tego, który faktycznie był domem. Tego, w którym przyszła na świat i w którym postawiła pierwsze kroki – w troskliwym otoczeniu matki i brata, którzy sprawowali pieczę nad nią w latach, które zamiast prawdziwe wspomnienie, przypominały charakterystyczne, pojedyncze plamy; punkciki, wyrwy, gwałtowne zrywy o określonym kształcie, barwie, czasem nawet układające się w przedmiot, dźwięk czy zapach – skrawki przeszłości, której przecież ktoś tak młody nigdy nie rozpamiętuje.
Szarość murów sierocińca była już inna – układała się w całość, tworzyła początek i koniec, raz po raz przerywana ostrą czerwienią skrytą za buchającą parą Hogwart Express – chyba tak rozumiała własne dzieciństwo.
Najpierw te rozmyte, później te ponure, finalnie te wypełnione magią – los przerzucał ją między światami jakby nic nie ważyła; i choć doskonale zdawała sobie sprawę, że w całym ferworze rzeczywistości, już nawet nie tej dotkniętej wojenną smugą, była przecież nikim.
Nikim istotnym; bez przeszłości i bez przyszłości. Było tylko tu i teraz.
Tu i teraz w obcym miejscu, które zbudował przypadek i które całkowitym przypadkiem rozciągało się przed nią zżółkniętą zielenią i brunatnymi ścieżkami.
Pozornie miała przed sobą całe życie – całe życie, całe morze możliwości, całą gamę ambicji i dziewczęcych marzeń; czymże było to wszystko w obliczu czegoś, co wywróciło jej świat – ten, do którego w końcu zaczęła się przyzwyczajać – do góry nogami?
Był w ogóle sens zastanawiać się nad - paradoksalnie, zabawnie i irracjonalnie – sensem w istocie?
Fakt, że los postanowił postawić na jej drodze jego, był idealnym zaprzeczeniem braku porządku. A może wręcz przeciwnie? Może przypadki budowały całe spektrum przeznaczenia?
Minęło więcej niż jedno uderzenie serca, kiedy przez skórę przeszło delikatnie miękkie muśnięcie; gęsia skórka potoczyła się po jasnej fakturze gdzieniegdzie odkrytej, gdzieniegdzie otulonej splotami beżowego swetra. Subtelne łaskotki przypisała wiatrowi, nim w rzeczywistości nie wybrzmiał czyjś głos.
Wzdrygnięcie nie było odpowiednim przywitaniem, ale chyba jedynym, na jakie potrafiła się zdobyć, odrobinę faktycznie wystraszona, choć od razu chciał temu zaprzeczyć.
– Och, ojej... – krótkie westchnięcie wypłynęło prędko, kiedy oczy obejmowały sylwetkę – nie ludzką i nie materialną; taką, które faktycznie już widywała, chociażby na szkolnych korytarzach, ale które wciąż wywoływały dziwaczne uczucie – na skraju elektryzowania i niepokoju.
– Ja... czy ja mogę w ogóle tutaj być? – pytanie na pytanie, bo dziwnym trafem, jedyne co przyszło jej na myśl, to możliwość zakłócenia jego... spokoju.
Nie znała Doliny, nie znała panujących w niej zwyczajów, nader wszystko nie znała duchów pomieszkujących w Dolinie.
– Jestem Anne, i prawdę mówiąc, nie jestem stąd – wyjaśniła prędko, czując potrzebę wytłumaczenia się z własnej obecności – Spacerowałam, to znaczy... spaceruję. A ty... ty jesteś...?
Co dalej, co głębiej, co potem; dziewczęce losy ograniczało to, w czym przyszło jej się wychowywać. Świat raz po raz zmieniał swój kształt, targał z miejsca na miejsce, forma ulegała zniekształceniu tak prędko, że nie było nawet chwili, by faktycznie zastanowić się nad istotą – może nawet sensem – tego wszystkiego.
Nie pamiętała domu; tego, który faktycznie był domem. Tego, w którym przyszła na świat i w którym postawiła pierwsze kroki – w troskliwym otoczeniu matki i brata, którzy sprawowali pieczę nad nią w latach, które zamiast prawdziwe wspomnienie, przypominały charakterystyczne, pojedyncze plamy; punkciki, wyrwy, gwałtowne zrywy o określonym kształcie, barwie, czasem nawet układające się w przedmiot, dźwięk czy zapach – skrawki przeszłości, której przecież ktoś tak młody nigdy nie rozpamiętuje.
Szarość murów sierocińca była już inna – układała się w całość, tworzyła początek i koniec, raz po raz przerywana ostrą czerwienią skrytą za buchającą parą Hogwart Express – chyba tak rozumiała własne dzieciństwo.
Najpierw te rozmyte, później te ponure, finalnie te wypełnione magią – los przerzucał ją między światami jakby nic nie ważyła; i choć doskonale zdawała sobie sprawę, że w całym ferworze rzeczywistości, już nawet nie tej dotkniętej wojenną smugą, była przecież nikim.
Nikim istotnym; bez przeszłości i bez przyszłości. Było tylko tu i teraz.
Tu i teraz w obcym miejscu, które zbudował przypadek i które całkowitym przypadkiem rozciągało się przed nią zżółkniętą zielenią i brunatnymi ścieżkami.
Pozornie miała przed sobą całe życie – całe życie, całe morze możliwości, całą gamę ambicji i dziewczęcych marzeń; czymże było to wszystko w obliczu czegoś, co wywróciło jej świat – ten, do którego w końcu zaczęła się przyzwyczajać – do góry nogami?
Był w ogóle sens zastanawiać się nad - paradoksalnie, zabawnie i irracjonalnie – sensem w istocie?
Fakt, że los postanowił postawić na jej drodze jego, był idealnym zaprzeczeniem braku porządku. A może wręcz przeciwnie? Może przypadki budowały całe spektrum przeznaczenia?
Minęło więcej niż jedno uderzenie serca, kiedy przez skórę przeszło delikatnie miękkie muśnięcie; gęsia skórka potoczyła się po jasnej fakturze gdzieniegdzie odkrytej, gdzieniegdzie otulonej splotami beżowego swetra. Subtelne łaskotki przypisała wiatrowi, nim w rzeczywistości nie wybrzmiał czyjś głos.
Wzdrygnięcie nie było odpowiednim przywitaniem, ale chyba jedynym, na jakie potrafiła się zdobyć, odrobinę faktycznie wystraszona, choć od razu chciał temu zaprzeczyć.
– Och, ojej... – krótkie westchnięcie wypłynęło prędko, kiedy oczy obejmowały sylwetkę – nie ludzką i nie materialną; taką, które faktycznie już widywała, chociażby na szkolnych korytarzach, ale które wciąż wywoływały dziwaczne uczucie – na skraju elektryzowania i niepokoju.
– Ja... czy ja mogę w ogóle tutaj być? – pytanie na pytanie, bo dziwnym trafem, jedyne co przyszło jej na myśl, to możliwość zakłócenia jego... spokoju.
Nie znała Doliny, nie znała panujących w niej zwyczajów, nader wszystko nie znała duchów pomieszkujących w Dolinie.
– Jestem Anne, i prawdę mówiąc, nie jestem stąd – wyjaśniła prędko, czując potrzebę wytłumaczenia się z własnej obecności – Spacerowałam, to znaczy... spaceruję. A ty... ty jesteś...?
Anne Beddow
Zawód : powsinoga
Wiek : 18 lat
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
choć nie chcę budzić się, nie umiem spać
świat dziwny jest jak sen
a sen jak świat
świat dziwny jest jak sen
a sen jak świat
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Większość z nich reagowała niepokojem, tym większym, o ile większy był procent mugolskiej krwi w ich rodowodzie. Dojrzałe kobiety, młode dziewczęta, nastoletni chłopcy, farmerzy; wszyscy ci, do których dawniej mógł podejść bez obaw, którzy reagowali na jego obecność uśmiechem, rezygnacją, złością - czymś - teraz patrzyli na niego i widzieli wyłącznie ducha. Magiczny byt bez przeszłości i bez imienia, tu i teraz gotowy na konfrontację, jak testral zbłąkany w gęstych połaciach lasu lub syrena wystawiająca błyszczącą głowę nad taflą. Musiał minąć czas, aby ludzie przekonali się, przypomnieli sobie, że był czymś więcej niż formą zdolną do przenikania przez ściany. Nie chciał nikogo przerażać ani wprawiać w dyskomfort, ale czasami nie miał wyboru - był, do cholery jasnej, duchem.
- To ciekawe pytanie - odparł, zachowując bezpieczną odległość; nie dla siebie, lecz dla niej, aby nie zaczęła cofać się instynktownie i ryzykować potknięcia na kamieniach. - Mówiłaś komuś, że wychodzisz sama? Ja tutaj tylko spaceruję, nie zrobię ci krzywdy, ale nigdy nie wiadomo, kogo spotkasz na pustym zboczu. - Poczuł nutę niechęci do samego siebie za paternalistyczny ton, który wkradł mu się między słowa, ale intencje miał czyste i dżentelmeńskie; puste łąki i lasy, choć piękne, naprawdę były niebezpieczne.
Podtrzymał subtelne wrażenie łaskotania, słodką woń kwietnej polany zawisłą w smaganym wiatrem powietrzu. Liczył na to, że spokojne bodźce wpłyną kojąco na zszargane nerwy dziewczyny, przekonają ją o chwilowym bezpieczeństwie. Tak jakby mógł zrobić cokolwiek, by zapobiec morderstwu, gdyby zza głazów wyskoczyli szabrownicy.
- Anne - zasmakował imienia, okrążając dziewczynę płynnym ruchem. - Bardzo podoba mi się to imię. Proste i dobrze brzmi. Ja jestem Caleb - Tylko tyle musiała wiedzieć. - Pochodzę z Doliny. Co przyprowadziło tutaj ciebie? - zapytał uprzejmie, zawieszając głos, aby dać jej do zrozumienia, że wcale nie musi odpowiadać na nic, jeżeli w rzeczywistości nie zechce.
Nad ich głowami śmignęła popiskująca samica strzyżyka, po rozmyciu wzniesionej przez Caleba iluzji dało się wyczuć duszną, wiejską woń siana pozostawionego na zboczach mimo nadchodzącej zimy. Na całe szczęście nadal byli sami.
- To ciekawe pytanie - odparł, zachowując bezpieczną odległość; nie dla siebie, lecz dla niej, aby nie zaczęła cofać się instynktownie i ryzykować potknięcia na kamieniach. - Mówiłaś komuś, że wychodzisz sama? Ja tutaj tylko spaceruję, nie zrobię ci krzywdy, ale nigdy nie wiadomo, kogo spotkasz na pustym zboczu. - Poczuł nutę niechęci do samego siebie za paternalistyczny ton, który wkradł mu się między słowa, ale intencje miał czyste i dżentelmeńskie; puste łąki i lasy, choć piękne, naprawdę były niebezpieczne.
Podtrzymał subtelne wrażenie łaskotania, słodką woń kwietnej polany zawisłą w smaganym wiatrem powietrzu. Liczył na to, że spokojne bodźce wpłyną kojąco na zszargane nerwy dziewczyny, przekonają ją o chwilowym bezpieczeństwie. Tak jakby mógł zrobić cokolwiek, by zapobiec morderstwu, gdyby zza głazów wyskoczyli szabrownicy.
- Anne - zasmakował imienia, okrążając dziewczynę płynnym ruchem. - Bardzo podoba mi się to imię. Proste i dobrze brzmi. Ja jestem Caleb - Tylko tyle musiała wiedzieć. - Pochodzę z Doliny. Co przyprowadziło tutaj ciebie? - zapytał uprzejmie, zawieszając głos, aby dać jej do zrozumienia, że wcale nie musi odpowiadać na nic, jeżeli w rzeczywistości nie zechce.
Nad ich głowami śmignęła popiskująca samica strzyżyka, po rozmyciu wzniesionej przez Caleba iluzji dało się wyczuć duszną, wiejską woń siana pozostawionego na zboczach mimo nadchodzącej zimy. Na całe szczęście nadal byli sami.
Umrzeć, usnąć? Śnić może?
Bowiem sny owe, które mogą nadejść pośród snu śmierci, gdy już odrzucimy wrzawę śmiertelnych, budzą w nas wahanie, zmieniając życie w klęskę...
Wzgórza Quantock
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset