Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset
Wzgórza Quantock
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Wzgórza Quantock
To pomiędzy wzniesieniami wzgórz Quantock usytuowana jest Dolina Godryka i przylegające do niej tereny. Rozciągają się jednak daleko poza Dolinę, od wybrzeża na północy dalej na południowy zachód, prawie że równolegle do położonej dalej na zachodzie rzeki Parrett. Same wzgórza odznaczają się niezwykłą urodą, porośnięte są wrzosowiskami i dębiną, które dają schronienie dla zwierzyny. W pogodne dni ze szczytów wzgórz można ujrzeć leżące najbliżej na zachód od wzniesień miasto - Bridgwater. Pomiędzy pagórami rozrzucone są pojedyncze domki i farmy, w których koniec z końcem starają się splatać ich mieszkańcy: Quantock obfitują bowiem w żyzną glebę sprzyjającą uprawom, co czyni z nich niezwykle cenne tereny i zniechęca do wyprowadzki zwłaszcza wtedy, gdy w oczy Anglików zagląda głód.
Nie było wielu miejsc, w których faktycznie mogła spotykać duchy; poza granicami korytarzy Hogwartu nie miała możliwości widzieć, doświadczać, poczuć ich obecności, ale nawet te przemierzające szkolne mury były czymś zapierającym dech w piersi. Czymś, co wywoływało pytania i sugerowało odpowiedzi, nawet mimo legend, pogłosek i historii krążących z ust do ust uczniów. Prawiebezgłowy Nick był specyficzny – wszystkie zjawy krążące od klasy do klasy, sali do sali, korytarza do korytarza, były specyficzne – ten, który pojawił się przed nią, wśród leśnych scenerii, miękkiego podłoża i tracących kolor roślinności, wydawał się tak naturalny, że gdyby nie półprzezroczystość ciała, być może pomyliłaby go z realnym człowiekiem.
– Och, tak, tak jakby... – odpowiedziała wprost, marszcząc odrobinę brwi. Potrzebowała chwili, by ułożyć myśli w jakikolwiek sensowny ciąg; znaleźć punkt, który pozwoliłby jej uspokoić własne serce, ukoić kołaczące w głowie gdybania – spacer, nawet po obcych terenach, miał w tym pomóc, choć bezcelowe snucie się po nieznanych miejscach miało niewiele wspólnego z odpowiedzialnością. Być może Julien nie spodziewał się, że Anne zawędruje tak daleko, ale przecież nic złego jej nie groziło, prawda?
Drobne muśnięcia potoczyły się wzdłuż odrobinę wychłodzonego ciała, delikatna woń znacząca powietrze miała w sobie coś z nadziei; na kilka krótkich chwil nie było wilgotnego podmuchu bezkresnej jesieni, strach i lód zbliżającej się zimy przestały być ważne; instynktownie rozejrzała się wokół, jak gdyby chciała wyłapać, znaleźć źródło zapachu – źródło aury, która w przyjemny sposób pląsała po zmysłach, faktycznie uspokajając odrobinę galopujące serce i zdumienie spowodowane jego obecnością i słowami, które wypowiedział.
Chyba nie do końca potrafiła wyobrazić sobie Dolinę w taki sposób; nieodpowiednio i naiwnie, ale przypadkowe miejsce, w którym się zatrzymała, naprawdę miało w sobie tak wiele spokoju – dziwnego i trudnego do wytłumaczenia – że poczucie bezpieczeństwa, nawet na obczyźnie, podpowiadało śmielsze kroki.
– Bardzo mi miło, Caleb – odpowiedziała, uśmiechając się, blado, choć z nieco większą pewnością, niż zaledwie kilka chwil temu, na słowa o jej imieniu. Było proste, nijakie, szare i łatwe do zapamiętania; ale chyba także je lubiła – Zwykle wszyscy mówią Annie – rzuciła ot tak, wzruszając ramionami.
Przez kilka chwil próbowała skupić uwagę na okolicznej przyrodzie, zatrzymać wzrok na pożółkłych i brunatnych plamach ścielących się wokół, ale to on wciąż i wciąż zaskarbiał sobie całość dziewczęcej atencji. Czy wypadało tak się gapić? Wypytywać o to, kim był?
– Zatrzymałam się tutaj. U... przyjaciela – przyjaciela, którego znała ledwie dwa dni; ale pomógł jej, wziął pod swój dach, zapewnił schronienie – tacy ludzie chyba faktycznie byli przyjaciółmi?
– Na chwilę, kilka dni, chyba... – zanim ruszy dalej, choć nie wiedziała jeszcze dokąd – A ty... gdzie mieszkasz? Tu, w Dolinie? – gdzie mieszkały duchy? Choć odpowiedź wydawała się nadto oczywista, doprawdy wtedy nie przyszła jej na myśl. Może duchy potrafiły żyć prawie jak ludzie?
– Nie jesteś.... och... jak to nazwać... – wymamrotała, marszcząc odrobinę brwi i w popłochu przed własnym wstydem uciekając spojrzeniem na okoliczne krzewy – Naznaczony jakąś klątwą? Związany z miejscem siłą?
– Och, tak, tak jakby... – odpowiedziała wprost, marszcząc odrobinę brwi. Potrzebowała chwili, by ułożyć myśli w jakikolwiek sensowny ciąg; znaleźć punkt, który pozwoliłby jej uspokoić własne serce, ukoić kołaczące w głowie gdybania – spacer, nawet po obcych terenach, miał w tym pomóc, choć bezcelowe snucie się po nieznanych miejscach miało niewiele wspólnego z odpowiedzialnością. Być może Julien nie spodziewał się, że Anne zawędruje tak daleko, ale przecież nic złego jej nie groziło, prawda?
Drobne muśnięcia potoczyły się wzdłuż odrobinę wychłodzonego ciała, delikatna woń znacząca powietrze miała w sobie coś z nadziei; na kilka krótkich chwil nie było wilgotnego podmuchu bezkresnej jesieni, strach i lód zbliżającej się zimy przestały być ważne; instynktownie rozejrzała się wokół, jak gdyby chciała wyłapać, znaleźć źródło zapachu – źródło aury, która w przyjemny sposób pląsała po zmysłach, faktycznie uspokajając odrobinę galopujące serce i zdumienie spowodowane jego obecnością i słowami, które wypowiedział.
Chyba nie do końca potrafiła wyobrazić sobie Dolinę w taki sposób; nieodpowiednio i naiwnie, ale przypadkowe miejsce, w którym się zatrzymała, naprawdę miało w sobie tak wiele spokoju – dziwnego i trudnego do wytłumaczenia – że poczucie bezpieczeństwa, nawet na obczyźnie, podpowiadało śmielsze kroki.
– Bardzo mi miło, Caleb – odpowiedziała, uśmiechając się, blado, choć z nieco większą pewnością, niż zaledwie kilka chwil temu, na słowa o jej imieniu. Było proste, nijakie, szare i łatwe do zapamiętania; ale chyba także je lubiła – Zwykle wszyscy mówią Annie – rzuciła ot tak, wzruszając ramionami.
Przez kilka chwil próbowała skupić uwagę na okolicznej przyrodzie, zatrzymać wzrok na pożółkłych i brunatnych plamach ścielących się wokół, ale to on wciąż i wciąż zaskarbiał sobie całość dziewczęcej atencji. Czy wypadało tak się gapić? Wypytywać o to, kim był?
– Zatrzymałam się tutaj. U... przyjaciela – przyjaciela, którego znała ledwie dwa dni; ale pomógł jej, wziął pod swój dach, zapewnił schronienie – tacy ludzie chyba faktycznie byli przyjaciółmi?
– Na chwilę, kilka dni, chyba... – zanim ruszy dalej, choć nie wiedziała jeszcze dokąd – A ty... gdzie mieszkasz? Tu, w Dolinie? – gdzie mieszkały duchy? Choć odpowiedź wydawała się nadto oczywista, doprawdy wtedy nie przyszła jej na myśl. Może duchy potrafiły żyć prawie jak ludzie?
– Nie jesteś.... och... jak to nazwać... – wymamrotała, marszcząc odrobinę brwi i w popłochu przed własnym wstydem uciekając spojrzeniem na okoliczne krzewy – Naznaczony jakąś klątwą? Związany z miejscem siłą?
Anne Beddow
Zawód : powsinoga
Wiek : 18 lat
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
choć nie chcę budzić się, nie umiem spać
świat dziwny jest jak sen
a sen jak świat
świat dziwny jest jak sen
a sen jak świat
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Zaintrygowała go, choć może poprawniej byłoby rzec; on zaintrygował ją. Nie był przyzwyczajony do tak odważnie okazywanej uwagi, do długiego spojrzenia, które zamiast uciekać lub przenikać go na wylot, wydawało się zakotwiczone w jego postaci, jego duchowej esencji. Większość ludzi obawiała się długo stykać z duchem spojrzeniem, jakby te mgliste, niebieskoszare oczy miały przynieść im zgubę, może nawet zapewnić podobny los w przyszłości. Coś było w tym samotnym, trawiastym zboczu, że nawet chłodną jesienią przynosiło ukojenie i ufność. Gdyby miał jeszcze na to szansę, przycupnąłby teraz na omszałym kamieniu, założył ręce za głowę i w towarzystwie nowo poznanej młodej damy poczekał na zachód słońca. Potem odprowadziłby ją do domu, upewnił się, że trafiła na próg bezpiecznie. Pierwsze może problematyczne, ale mógł zadbać o drugie; nie był czarnym kotem z wijącym się w powietrzu ogonem, ludzie nie przepędzali go z ogrodów miotłą.
- Nie musisz się obawiać - zauważył z uśmiechem, w którym ciężko byłoby się dopatrzyć złośliwości. Nie miał takiej natury jak brat, nie lubił drwić z ludzi otwarcie okazujących niepokój. - Te dziwne uczucie, które cię dopadło, to moja sprawka. Potrafię tworzyć iluzje, wydawało mi się, że może pokażę ci stado motyli, żeby było ci raźniej, ale chyba... chyba opadłem z sił - podsumował smętnie, wcale nie dumny ze swojej niespodziewanej niemocy.
W jego mniemaniu Anne nie było banalnym imieniem; klasycznym, może, ale w większych miastach niewielu jeszcze sięgało po klasyki, chcąc wybić się z tłumu ekscentrycznością. W każdym razie na pewno wśród czystej krwi czarodziejów, u mugoli mogło to wyglądać inaczej. Annie jednak nie była mugolem, prawda? Nie mogła, gdyby była, na pewno nie zareagowałaby tak spokojnie na jego pojawienie się.
- Annie. Zapamiętam - obiecał, zatrzymując się kilka kroków od niej, wystarczająco, by mogła odczuć ciąg chłodnego powietrza, które zawsze otaczało powietrze w promieniu kilku cali wokół ducha. - Może znam twojego przyjaciela. Znam tu wielu ludzi - zachęcił, zanim zdążył lepiej się nad tym zastanowić; zabrzmiał, jakby chciał wyciągać z niej informacje, nie miał takiego celu. - Ja mieszkam na cmentarzu, ale nie jestem przeklęty. Mogę wędrować, mogę się nawet teleportować, jeżeli zechcę - poprawił się, kontynuując prędko temat własnej osoby i rzetelnie odpowiadając na pytania. Zawsze uważał powiedzenie o kocie zabitym przez ciekawość jako głupie pieprzenie niemyślących ludzi: jeżeli chciała, mogła pytać. - Będzie ci przeszkadzać, jeżeli potem odprowadzę cię do domu? Nie mam i tak nic ciekawszego do roboty - Wzruszył ramieniem i włożył dłonie do widmowych kieszeni. W tej pozycji mógł zdawać się całkiem zrelaksowany.
[bylobrzydkobedzieladnie]
- Nie musisz się obawiać - zauważył z uśmiechem, w którym ciężko byłoby się dopatrzyć złośliwości. Nie miał takiej natury jak brat, nie lubił drwić z ludzi otwarcie okazujących niepokój. - Te dziwne uczucie, które cię dopadło, to moja sprawka. Potrafię tworzyć iluzje, wydawało mi się, że może pokażę ci stado motyli, żeby było ci raźniej, ale chyba... chyba opadłem z sił - podsumował smętnie, wcale nie dumny ze swojej niespodziewanej niemocy.
W jego mniemaniu Anne nie było banalnym imieniem; klasycznym, może, ale w większych miastach niewielu jeszcze sięgało po klasyki, chcąc wybić się z tłumu ekscentrycznością. W każdym razie na pewno wśród czystej krwi czarodziejów, u mugoli mogło to wyglądać inaczej. Annie jednak nie była mugolem, prawda? Nie mogła, gdyby była, na pewno nie zareagowałaby tak spokojnie na jego pojawienie się.
- Annie. Zapamiętam - obiecał, zatrzymując się kilka kroków od niej, wystarczająco, by mogła odczuć ciąg chłodnego powietrza, które zawsze otaczało powietrze w promieniu kilku cali wokół ducha. - Może znam twojego przyjaciela. Znam tu wielu ludzi - zachęcił, zanim zdążył lepiej się nad tym zastanowić; zabrzmiał, jakby chciał wyciągać z niej informacje, nie miał takiego celu. - Ja mieszkam na cmentarzu, ale nie jestem przeklęty. Mogę wędrować, mogę się nawet teleportować, jeżeli zechcę - poprawił się, kontynuując prędko temat własnej osoby i rzetelnie odpowiadając na pytania. Zawsze uważał powiedzenie o kocie zabitym przez ciekawość jako głupie pieprzenie niemyślących ludzi: jeżeli chciała, mogła pytać. - Będzie ci przeszkadzać, jeżeli potem odprowadzę cię do domu? Nie mam i tak nic ciekawszego do roboty - Wzruszył ramieniem i włożył dłonie do widmowych kieszeni. W tej pozycji mógł zdawać się całkiem zrelaksowany.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Umrzeć, usnąć? Śnić może?
Bowiem sny owe, które mogą nadejść pośród snu śmierci, gdy już odrzucimy wrzawę śmiertelnych, budzą w nas wahanie, zmieniając życie w klęskę...
Być może nie powinna była; rozmawiać z nim, patrzeć śmiało, poddawać się dziwnej aurze, która pozwalała nerwom uspokoić się, odrobinę, na moment, lekko choć zauważalnie – nie powinno jej tu w ogóle być; tu na wzgórzach, oddalonych znacznie od Makówki, tu w Dolinie Godryka, tu w tej części Anglii? Sama już nie wiedziała, gdzie powinna się znajdować, a gdzie kategorycznie kroki nie powinny jej kierować – może nie było już faktycznego miejsca dla niej?
Ale mimo to patrzyła; z subtelną rezerwą, a jednak wciąż śmiałością. Nie uciekła, nie odwróciła wzroku, zamiast tego ze zwyczajną, na skraju dziecinności, ciekawością, lustrowała mgielne ciało, które zdawało się być czymś tak nierealnym, że lichy podmuch wiatru mógłby zmieść go z powierzchni ziemi – równocześnie wydawał się być ponad to; ponad siły natury i wietrzne podrygi.
– Och – było pierwszą odpowiedzią na jego wyznanie; kolejna pojawiła się w zdumieniu wypisanym na twarzy, choć podsycanym faktycznym zainteresowaniem – Tak bez faktycznego czarowania? – bez machania różdżką i bez inkantacji? Pamiętała zaklęcia jeszcze ze szkoły, pamiętała przywoływanie aury i czegoś, co faktycznie nie istniało; słowo motyle sprawiło, że uśmiechnęła się szerzej.
– Łaskotało, odrobinę – wyznała, chyba nieco chcąc dodać mu otuchy kiedy dobiegł ją smętny ton jego głosu – Myślałam, że to wiatr. A tu proszę – dodała, kącik ust wznosząc nieco wyżej. Czy duchy tak potrafiły? Roztaczać wokół siebie konkretną atmosferę? Słyszała o chłodzie, i takowego też doświadczyła, kiedy pojawił się bliżej; o dziwo nie cofnęła kroku, nie cofnęła nawet ręki, nie dopuściła niepokoju do spojrzenia; nie był podobny do zjaw ze szkolnych korytarzy, mimo tak widocznej nierealności. Chyba dopiero wtedy zdała sobie sprawę, że nigdy nie rozmawiała z duchem. Nie takim prawdziwym.
– To Julien – stwierdziła, a przez jasne brwi przemknęło krótkie zawahanie; chyba nie pamiętała jego nazwiska, mimo że była pewna, że brzmiało francusko i bardzo dumnie. Ale chyba w Dolinie nie mogło być wielu Julienów?
Powoli skinęła głową na słowa o cmentarzu; to było poniekąd oczywiste, ale z ów faktu zdała sobie sprawę dopiero wtedy. Pozwoliła krótkiej ciszy zawisnąć między nimi; między kolejnym krokiem a następnym, cichym świstem wiatru i śpiewem poruszanych liści, odgłosem mchu ocierającego się ledwo słyszalnie o trzewiki.
– Pewnie! – odpowiedziała niemal od razu, z wyraźnym, choć chyba trudnym dlań samej do wytłumaczenia, entuzjazmem – To trochę daleko stąd, chyba straciłam poczucie...czasu. I przestrzeni – wyjaśniła, kiedy wargi przyjęły cień speszonego uśmiechu. Ale nie mogła przecież być aż tak daleko, prawda?
– Jak to się stało, że... no wiesz – kolejne pytanie zawisło po dłuższej chwili – Że jesteś duchem. Nie...nie wszyscy nimi zostają – jej rodzice nie byli duchami, ale nie byli też czarodziejami, może to dlatego? Ale ludzie ginący na wojnie od szmaragdowych smug zaklęcia też nie zostawali duchami.
– Przepraszam, to... chyba głupie pytanie – wymamrotała zaraz potem, zawieszając spojrzenie gdzieś z boku – Pewnie słyszysz to cały czas.
A śmierć należało szanować, nawet taką nieoczywistą, która zawieszała byt pomiędzy dwoma światami.
Ciekawe co na to pan Bóg.
Ale mimo to patrzyła; z subtelną rezerwą, a jednak wciąż śmiałością. Nie uciekła, nie odwróciła wzroku, zamiast tego ze zwyczajną, na skraju dziecinności, ciekawością, lustrowała mgielne ciało, które zdawało się być czymś tak nierealnym, że lichy podmuch wiatru mógłby zmieść go z powierzchni ziemi – równocześnie wydawał się być ponad to; ponad siły natury i wietrzne podrygi.
– Och – było pierwszą odpowiedzią na jego wyznanie; kolejna pojawiła się w zdumieniu wypisanym na twarzy, choć podsycanym faktycznym zainteresowaniem – Tak bez faktycznego czarowania? – bez machania różdżką i bez inkantacji? Pamiętała zaklęcia jeszcze ze szkoły, pamiętała przywoływanie aury i czegoś, co faktycznie nie istniało; słowo motyle sprawiło, że uśmiechnęła się szerzej.
– Łaskotało, odrobinę – wyznała, chyba nieco chcąc dodać mu otuchy kiedy dobiegł ją smętny ton jego głosu – Myślałam, że to wiatr. A tu proszę – dodała, kącik ust wznosząc nieco wyżej. Czy duchy tak potrafiły? Roztaczać wokół siebie konkretną atmosferę? Słyszała o chłodzie, i takowego też doświadczyła, kiedy pojawił się bliżej; o dziwo nie cofnęła kroku, nie cofnęła nawet ręki, nie dopuściła niepokoju do spojrzenia; nie był podobny do zjaw ze szkolnych korytarzy, mimo tak widocznej nierealności. Chyba dopiero wtedy zdała sobie sprawę, że nigdy nie rozmawiała z duchem. Nie takim prawdziwym.
– To Julien – stwierdziła, a przez jasne brwi przemknęło krótkie zawahanie; chyba nie pamiętała jego nazwiska, mimo że była pewna, że brzmiało francusko i bardzo dumnie. Ale chyba w Dolinie nie mogło być wielu Julienów?
Powoli skinęła głową na słowa o cmentarzu; to było poniekąd oczywiste, ale z ów faktu zdała sobie sprawę dopiero wtedy. Pozwoliła krótkiej ciszy zawisnąć między nimi; między kolejnym krokiem a następnym, cichym świstem wiatru i śpiewem poruszanych liści, odgłosem mchu ocierającego się ledwo słyszalnie o trzewiki.
– Pewnie! – odpowiedziała niemal od razu, z wyraźnym, choć chyba trudnym dlań samej do wytłumaczenia, entuzjazmem – To trochę daleko stąd, chyba straciłam poczucie...czasu. I przestrzeni – wyjaśniła, kiedy wargi przyjęły cień speszonego uśmiechu. Ale nie mogła przecież być aż tak daleko, prawda?
– Jak to się stało, że... no wiesz – kolejne pytanie zawisło po dłuższej chwili – Że jesteś duchem. Nie...nie wszyscy nimi zostają – jej rodzice nie byli duchami, ale nie byli też czarodziejami, może to dlatego? Ale ludzie ginący na wojnie od szmaragdowych smug zaklęcia też nie zostawali duchami.
– Przepraszam, to... chyba głupie pytanie – wymamrotała zaraz potem, zawieszając spojrzenie gdzieś z boku – Pewnie słyszysz to cały czas.
A śmierć należało szanować, nawet taką nieoczywistą, która zawieszała byt pomiędzy dwoma światami.
Ciekawe co na to pan Bóg.
Anne Beddow
Zawód : powsinoga
Wiek : 18 lat
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
choć nie chcę budzić się, nie umiem spać
świat dziwny jest jak sen
a sen jak świat
świat dziwny jest jak sen
a sen jak świat
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Była taka ufna, młodziutka. Z początkiem patrzył na nią z zainteresowaniem jak na młodą kobietę, ale teraz zaczął strofować się w myślach. Ona była dzieckiem, na pewno tylko dzieckiem. Ta uprzejmość, która wkradła się do jego tonu, była przejawem naturalnej opiekuńczości. Nie miał już do zrobienia niczego szlachetnego, w żaden sposób nie mógł walczyć z uprzedzeniami, jak tylko okazując troskę o mieszkańców swojego miasteczka. Rozbawiło go to jak widocznie nie była w stanie oderwać od niego wzroku. W wietrzny dzień, w blasku gasnącego dnia musiał wyglądać nadzwyczaj eterycznie; był w końcu półprzeźroczystą duszą zawieszoną między dwoma przestrzeniami i ani wichura ani ciemność nie wpływały na jego postać. Był tu, a jednak gdzie indziej. Tak samo jak te iluzoryczne motyle.
- To nie do końca magia. Tak myślę, bardziej... - zamyślił się, spacerując niedaleko dziewczyny i przyglądając się kominom domów w dolinie. - ...mój wpływ na zmysły. Nie potrafię wpływać na rzeczywistość, nie jestem poltergeistem, ale zauważyłem, że mogę tworzyć duchowe obrazy, które widzą żywi. Jakbym... jakbym tworzył swój własny świat w waszym świecie. - Podekscytowało go, że może o tym komuś opowiedzieć, nawet, jeżeli była to obca dziewczyna, która zapewne nie będzie w stanie w pełni zrozumieć, co miał na myśli. Te moce były na początku obce nawet jemu, w Hogwarcie nie uczyli się o duchach tak wiele, aby je poznać, a ze zwykłej ignorancji nie pomyślał nigdy, by porozmawiać więcej z ich duchowymi opiekunami domów. Nie zakładał, że kiedykolwiek stanie się taki jak on, miał całe życie przed sobą. Jak żałośnie.
- Julien... - powtórzył po niej cicho, a potem rozwichrzył palcami włosy i uśmiechnął się. - Coś mi to mówi. I mam dobre przeczucie. - Roześmiał się cicho na jej skonfundowane stwierdzenie; był to przyjemny dźwięk, niski i gardłowy. - Ja też często tracę poczucie czasu i przestrzeni. Nie mam na dzisiaj żadnych planów, mógłbym cię odprowadzić nawet do Szkocji - Spochmurniał, gdy zadała pytanie; tak wszakże niewinne i oczywiste, a jednak tak samo frustrujące jak za każdym razem, gdy padało z ludzkich ust. Z jednej strony ich rozumiał, sam chciałby to wiedzieć, gdyby spotkał ducha na ich miejscu, a z drugiej... czy to nie było aby zbyt osobiste, aby dzielić się tym przy pierwszej rozmowie? - Po prostu tak się stało. Nie wiem dlaczego. Podświadomie musiałem czuć, że mam jeszcze nierozwiązane sprawy - powiedział, nie dodając nic więcej i licząc, że dziewczyna zrozumie, że szczegóły były jego prywatną sprawą. Uśmiechnął się ponuro, wyciągając rękę i zawieszając ją niedaleko ramienia Annie, jakby chciał ją tam poklepać. Rzecz jasna, nie zrobił tego, wiedział, że by się wzdrygnęła. - Słyszę cały czas. Ale to nic. Nie jestem zły - Naprawdę nie był. - Idziemy już powoli? Pamiętasz, gdzie mieszka twój przyjaciel?
- To nie do końca magia. Tak myślę, bardziej... - zamyślił się, spacerując niedaleko dziewczyny i przyglądając się kominom domów w dolinie. - ...mój wpływ na zmysły. Nie potrafię wpływać na rzeczywistość, nie jestem poltergeistem, ale zauważyłem, że mogę tworzyć duchowe obrazy, które widzą żywi. Jakbym... jakbym tworzył swój własny świat w waszym świecie. - Podekscytowało go, że może o tym komuś opowiedzieć, nawet, jeżeli była to obca dziewczyna, która zapewne nie będzie w stanie w pełni zrozumieć, co miał na myśli. Te moce były na początku obce nawet jemu, w Hogwarcie nie uczyli się o duchach tak wiele, aby je poznać, a ze zwykłej ignorancji nie pomyślał nigdy, by porozmawiać więcej z ich duchowymi opiekunami domów. Nie zakładał, że kiedykolwiek stanie się taki jak on, miał całe życie przed sobą. Jak żałośnie.
- Julien... - powtórzył po niej cicho, a potem rozwichrzył palcami włosy i uśmiechnął się. - Coś mi to mówi. I mam dobre przeczucie. - Roześmiał się cicho na jej skonfundowane stwierdzenie; był to przyjemny dźwięk, niski i gardłowy. - Ja też często tracę poczucie czasu i przestrzeni. Nie mam na dzisiaj żadnych planów, mógłbym cię odprowadzić nawet do Szkocji - Spochmurniał, gdy zadała pytanie; tak wszakże niewinne i oczywiste, a jednak tak samo frustrujące jak za każdym razem, gdy padało z ludzkich ust. Z jednej strony ich rozumiał, sam chciałby to wiedzieć, gdyby spotkał ducha na ich miejscu, a z drugiej... czy to nie było aby zbyt osobiste, aby dzielić się tym przy pierwszej rozmowie? - Po prostu tak się stało. Nie wiem dlaczego. Podświadomie musiałem czuć, że mam jeszcze nierozwiązane sprawy - powiedział, nie dodając nic więcej i licząc, że dziewczyna zrozumie, że szczegóły były jego prywatną sprawą. Uśmiechnął się ponuro, wyciągając rękę i zawieszając ją niedaleko ramienia Annie, jakby chciał ją tam poklepać. Rzecz jasna, nie zrobił tego, wiedział, że by się wzdrygnęła. - Słyszę cały czas. Ale to nic. Nie jestem zły - Naprawdę nie był. - Idziemy już powoli? Pamiętasz, gdzie mieszka twój przyjaciel?
Umrzeć, usnąć? Śnić może?
Bowiem sny owe, które mogą nadejść pośród snu śmierci, gdy już odrzucimy wrzawę śmiertelnych, budzą w nas wahanie, zmieniając życie w klęskę...
Może nie powinna była – kategorycznie nie powinna była – podchodzić, rozmawiać, reagować tak entuzjastycznie? Nie wiedziała o duchach wiele, niemalże nic, ale może to właśnie motyle, czymkolwiek faktycznie były, sprawiły, że niepokój zszedł na dalszy plan, a ona pozwoliła – i jemu, i samej sobie – na odrobinę swobody?
Byli tutaj sami, razem z wiatrem, zimnym podmuchem nadchodzącej zimy, dygoczącymi drzewami i szeleszczącą zielenią, pomiędzy złocistymi refleksami słońca, w których wyglądał naprawdę tak, jakby był utkany ze szklanego jedwabiu.
– Niesamowite – wypowiedziała wprost, faktycznie zaintrygowana; jak wiele rzeczy jeszcze nie wiedzieli, jak wiele magia potrafiła odkrywać? Choć na co dzień zwykle stała z boku – bała się sięgać po coś więcej niż użytkową konieczność – tak sposób, w jaki rzeczywiście mógł wchodzić w interakcje z ludzkimi zmysłami, wydawał się bardzo interesujący.
Pokiwała głową po raz kolejny, pozwalając sobie samej na szerszy uśmiech.
– Julien jest wspaniały, naprawdę – wypowiedziała od razu, jak gdyby to miało jakkolwiek pomóc z rozpoznaniu mieszkańca Doliny – Jest Francuzem. I jest niezwykle życzliwy, kulturalny, naprawdę ciekawy i bardzo pomocny! – choć tak naprawdę znała go dwa dni, jakże barwna rekomendacja nie wydawała się jej być nie na miejscu, przynajmniej wtedy.
– Do Szkocji jest odrobinę daleko... – rzuciła, z drgającym kącikiem ust podnosząc spojrzenie i niedługo później doskonale wyczuwając – choć wydawało się to prawie nierealne – moment, w którym na moment opuściła go... energia? Werwa? Co tak naprawdę odczuwały duchy?
Wprowadziła go w konsternację, samej zatapiając się we własnej, o czym świadczył prędko zmieniony punkt obserwacyjny; wtapiając spojrzenie w gęstą zieleń mchu pod ich stopami zagryzła nerwowo wargę, potakując głową na jego krótkie wyjaśnienia.
– Nie powinnam była – pytać, zastanawiać się; ciekawość nie zawsze była dobra i potrafiła wprowadzić w kłopoty; powinna była o tym pamiętać, ale wspomnienie łaskoczących motyli chyba faktycznie dodawało jej otuchy i sprawiało, że nie do końca myślała o konsekwencjach. Poza tym, pogawędka z duchem nawet w ich świecie nie należała do codziennych czynności.
Nie mówiąc już nic, decydując że każda kolejna próba przeprosin tudzież wytłumaczenia się z własnego pytania mogłaby być nieodpowiednia, pokiwała żywiołowo głową słysząc jego pytanie.
– W Makówce – odpowiedziała od razu, zerkając w końcu, odrobinę niepewnie, jakby bała się dostrzec cień zakłopotania na mglistej twarzy, w jego stronę – To taki charakterystyczny, piękny i kolorowy dom. Kawałek stąd – wyjaśniła po krótce, na moment rozglądając się jeszcze wokół, jakby musiała faktycznie oszacować pokonaną odległość – Na pewno jest ci to na rękę?
Byli tutaj sami, razem z wiatrem, zimnym podmuchem nadchodzącej zimy, dygoczącymi drzewami i szeleszczącą zielenią, pomiędzy złocistymi refleksami słońca, w których wyglądał naprawdę tak, jakby był utkany ze szklanego jedwabiu.
– Niesamowite – wypowiedziała wprost, faktycznie zaintrygowana; jak wiele rzeczy jeszcze nie wiedzieli, jak wiele magia potrafiła odkrywać? Choć na co dzień zwykle stała z boku – bała się sięgać po coś więcej niż użytkową konieczność – tak sposób, w jaki rzeczywiście mógł wchodzić w interakcje z ludzkimi zmysłami, wydawał się bardzo interesujący.
Pokiwała głową po raz kolejny, pozwalając sobie samej na szerszy uśmiech.
– Julien jest wspaniały, naprawdę – wypowiedziała od razu, jak gdyby to miało jakkolwiek pomóc z rozpoznaniu mieszkańca Doliny – Jest Francuzem. I jest niezwykle życzliwy, kulturalny, naprawdę ciekawy i bardzo pomocny! – choć tak naprawdę znała go dwa dni, jakże barwna rekomendacja nie wydawała się jej być nie na miejscu, przynajmniej wtedy.
– Do Szkocji jest odrobinę daleko... – rzuciła, z drgającym kącikiem ust podnosząc spojrzenie i niedługo później doskonale wyczuwając – choć wydawało się to prawie nierealne – moment, w którym na moment opuściła go... energia? Werwa? Co tak naprawdę odczuwały duchy?
Wprowadziła go w konsternację, samej zatapiając się we własnej, o czym świadczył prędko zmieniony punkt obserwacyjny; wtapiając spojrzenie w gęstą zieleń mchu pod ich stopami zagryzła nerwowo wargę, potakując głową na jego krótkie wyjaśnienia.
– Nie powinnam była – pytać, zastanawiać się; ciekawość nie zawsze była dobra i potrafiła wprowadzić w kłopoty; powinna była o tym pamiętać, ale wspomnienie łaskoczących motyli chyba faktycznie dodawało jej otuchy i sprawiało, że nie do końca myślała o konsekwencjach. Poza tym, pogawędka z duchem nawet w ich świecie nie należała do codziennych czynności.
Nie mówiąc już nic, decydując że każda kolejna próba przeprosin tudzież wytłumaczenia się z własnego pytania mogłaby być nieodpowiednia, pokiwała żywiołowo głową słysząc jego pytanie.
– W Makówce – odpowiedziała od razu, zerkając w końcu, odrobinę niepewnie, jakby bała się dostrzec cień zakłopotania na mglistej twarzy, w jego stronę – To taki charakterystyczny, piękny i kolorowy dom. Kawałek stąd – wyjaśniła po krótce, na moment rozglądając się jeszcze wokół, jakby musiała faktycznie oszacować pokonaną odległość – Na pewno jest ci to na rękę?
Anne Beddow
Zawód : powsinoga
Wiek : 18 lat
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
choć nie chcę budzić się, nie umiem spać
świat dziwny jest jak sen
a sen jak świat
świat dziwny jest jak sen
a sen jak świat
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Gdyby miał jeszcze materialne ciało, żadna młoda dziewczyna nie chciałaby spotkać go w środku wojny na odludnych wzgórzach. Nikomu nie mógł mieć za złe ostrożności, rozumiał, że w obecnych czasach każdy obcy był wrogiem - a jeśli był to ponadto obcy mężczyzna, wysoki i barczysty łowca magicznych stworzeń, nie miałby co liczyć na zaufanie. Pod pewnymi względami bycie duchem dało mu wyjątkową, jedyną w swym rodzaju szansę na znajomości czy rozmowy. Ludzie bez względu na wiek, płeć, czy czystość krwi otwierali się przed nim i chcieli skorzystać ze swobody obecności kogoś, kto rozumował jak człowiek, ale nie mógł ich skrzywdzić - bo zwyczajnie już nie żył.
Taka Anne choćby, nastolatka, dziecko wojny. Nie poznaliby się, gdyby nie umarł. Starał się za wszelką cenę pocieszać udręczonego ducha tymi małymi okruchami ciepła.
- Francuz w Dolinie Godryka? - zagadnął, wskazując ramieniem po dżentelmeńsku, aby ruszyli najbardziej łagodną ścieżką w dół zbocza. Mu kamienie i dziury nie robiły żadnej różnicy; szukał właściwej drogi dla niej. - Teraz jestem już pewny, że musiałem o nim słyszeć. W takich małych miastach nieczęsto spotyka się cudzoziemców. - Pokręcił głową, a promienie światła słonecznego przecięły półprzeźroczystą sylwetkę, tworząc iluzję unoszących się wewnątrz niego okruchów ognia. - Od dawna się znacie? Wydajecie się być blisko - Puścił do dziewczyny zawadiackie oczko, nie mogąc powstrzymać dwuznacznego komentarza. To nic. Byli młodzi, przynajmniej ona, on czuł się młody duchem. Spacerując wczesnym wieczorem po wzgórzach mogli pozwolić sobie na odrobinę niewinnej swobody.
Owszem, ciekawskie pytanie nadszarpnęło nastrojem Caleba i przypomniało mu o wszystkich tych, którzy zadawali je nie z grzecznością, ale bezczelnie, jakby był im cokolwiek winien. Na tak uroczą czarownicę nie sposób było jednak gniewać się długo - przebrnął przez to, zatajając informacje, którymi nie chciał się jeszcze dzielić. Prędko wrócili do zwykłych tematów, spokojnych, nie zahaczających o materię życia i śmierci. Makówka była określeniem gościnnym i swojskim, dużo lepszym od Cmentarza, na który zwykł zapraszać bliskich sobie ludzi.
- Na rękę, nogę i głowę, jeżeli będzie trzeba - Wzruszył ramionami, wkładając dłonie do widmowych kieszeni. - Wierz mi, ja mam dużo czasu. Nieskończenie wiele czasu - dodał, jak zwykle czując wiążące się z tym poczucie odrealnienia, nierzeczywistości. Jakby nie mówił o sobie, jakby to nie on miał obserwować życie i śmierć wszystkich znanych sobie osób, a potem następujących po nich pokoleń. Koniec wojny, początek następnej. Może nawet koniec świata. - Chodźmy - Uśmiechnął się z trudem.
/zt x2 <3
Taka Anne choćby, nastolatka, dziecko wojny. Nie poznaliby się, gdyby nie umarł. Starał się za wszelką cenę pocieszać udręczonego ducha tymi małymi okruchami ciepła.
- Francuz w Dolinie Godryka? - zagadnął, wskazując ramieniem po dżentelmeńsku, aby ruszyli najbardziej łagodną ścieżką w dół zbocza. Mu kamienie i dziury nie robiły żadnej różnicy; szukał właściwej drogi dla niej. - Teraz jestem już pewny, że musiałem o nim słyszeć. W takich małych miastach nieczęsto spotyka się cudzoziemców. - Pokręcił głową, a promienie światła słonecznego przecięły półprzeźroczystą sylwetkę, tworząc iluzję unoszących się wewnątrz niego okruchów ognia. - Od dawna się znacie? Wydajecie się być blisko - Puścił do dziewczyny zawadiackie oczko, nie mogąc powstrzymać dwuznacznego komentarza. To nic. Byli młodzi, przynajmniej ona, on czuł się młody duchem. Spacerując wczesnym wieczorem po wzgórzach mogli pozwolić sobie na odrobinę niewinnej swobody.
Owszem, ciekawskie pytanie nadszarpnęło nastrojem Caleba i przypomniało mu o wszystkich tych, którzy zadawali je nie z grzecznością, ale bezczelnie, jakby był im cokolwiek winien. Na tak uroczą czarownicę nie sposób było jednak gniewać się długo - przebrnął przez to, zatajając informacje, którymi nie chciał się jeszcze dzielić. Prędko wrócili do zwykłych tematów, spokojnych, nie zahaczających o materię życia i śmierci. Makówka była określeniem gościnnym i swojskim, dużo lepszym od Cmentarza, na który zwykł zapraszać bliskich sobie ludzi.
- Na rękę, nogę i głowę, jeżeli będzie trzeba - Wzruszył ramionami, wkładając dłonie do widmowych kieszeni. - Wierz mi, ja mam dużo czasu. Nieskończenie wiele czasu - dodał, jak zwykle czując wiążące się z tym poczucie odrealnienia, nierzeczywistości. Jakby nie mówił o sobie, jakby to nie on miał obserwować życie i śmierć wszystkich znanych sobie osób, a potem następujących po nich pokoleń. Koniec wojny, początek następnej. Może nawet koniec świata. - Chodźmy - Uśmiechnął się z trudem.
/zt x2 <3
Umrzeć, usnąć? Śnić może?
Bowiem sny owe, które mogą nadejść pośród snu śmierci, gdy już odrzucimy wrzawę śmiertelnych, budzą w nas wahanie, zmieniając życie w klęskę...
Volans postanowił zmienić na parę chwil otoczenie i powłóczyć się po malowniczych okolicach Doliny Godryka, zanim dotrze do samej miejscowości. Nie pożałował tego. O tej porze roku okolica prezentowała się naprawdę wspaniale. Nic więc dziwnego, że podjął decyzję o zrobieniu sobie chwili przerwy. Usiadł na samotnym pniaku, opierając wysłużoną skórzaną torbę na kolanach i wyciągnął z niej termos z kawą zbożową.
Napełnił menażkę gorącym napojem. Zjadł także pierwszą kanapkę ze starego, suchego chleba z wędzoną cielęciną. Chleb mógłby być świeższy, ale jeszcze nadawał się do zjedzenia. Prócz kanapek miał spakowane dwa jabłka i jedną 0,5 l butelkę czarodziejskiego miodu pitnego. Alkohol był nieco dziwnym wyborem na pieszą wycieczkę, jednak w Dolinie mieszkał jego znajomy. Zamierzał wieczorem zapukać do drzwi jego domu.
Sięgnął również po wciśnięty do torby szkicownik i rysik, by naszkicować rozpościerający się przed jego oczami krajobraz. Wrzosowisko, dębinę i pojedyncze domy. Wszystko to wydawało mu się naprawdę spokojne, pozbawione widocznego piętna wojny. To też sprawiło, że sam sięgnął pamięcią do czasów, gdy wojna nie odcisnęły na nim i jego rodzinie swojego piętna. Był to naprawdę piękny czas, a życie wydawało się proste. Brakowało mu tego wszystkiego.
W takich chwilach jak ta trzymał się tej odrobiny nadziei, że ta przeklęta wojna dobiegnie końca. Chciał po prostu przeżyć ten koszmar, chociaż takie konflikty nigdy nie kończyły się same. Dlatego chciał o to zawalczyć, by ktoś inny nie musiał tego robić. By jego najmłodszy brat nie musiał tego robić. O wartości człowieka nie powinna świadczyć krew płynąca w jego żyłach, tylko czyny.
Gdy już skończył szkicować, z powrotem włożył szkicownik i rysik do wysłużonej torby, schował do niej termos i menażkę. Ruszył ponownie w drogę. Schodził właśnie ze zbocza, kiedy to do jego uszu dobiegły żałosne piski jakiegoś zwierzęcia. Nie byłby sobą, gdyby to zignorował. Położył znów torbę na trawie, kierując się bardzo powoli w stronę źródła tych dźwięków. Potrafił się całkiem nieźle skradać. Po pokonaniu pewnej odległości ujrzał uwięzionego we wnykach lisa, który bezskutecznie próbował się uwolnić. Zagrożony jego obecnością zwierz zaszczekał monosylabicznie.
— Spokojnie... chcę tylko ci pomóc — Wymruczał ostrożnie zbliżając się do tego stworzenia. Nie spuszczał z niego wzroku. Lis go nie zrozumie, ale zwierzęta były w stanie wyczuć intencje człowieka. A on miał dobre i naprawdę chciał pomóc temu biednemu zwierzęciu zachować wszystkie cztery łapy.[bylobrzydkobedzieladnie]
I want to feel the sun shine
On my face like a new day's just begun
And I'll steal a moment's fun
And reflect on all those days long dead and gone
On my face like a new day's just begun
And I'll steal a moment's fun
And reflect on all those days long dead and gone
Volans Moore
Zawód : Smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Oh I still can remember a time when it wasn't like this
Before the world became enslaved
Can we all go back to the time when we were not like this
Can we even be saved?
Before the world became enslaved
Can we all go back to the time when we were not like this
Can we even be saved?
OPCM : 19 +3
UROKI : 15 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Samotne spacery nie były niczym dziwnym w wypadku Sheili. Część osób na pewno brałoby to za głupotę – tak po prawdzie to nawet spora część osób – ale panna Doe chyba nie przyjmowała się tym aż tak. Wojna toczyła się dookoła z taką gwałtownością, że wydawało się, iż postawienie nogi w dowolnym miejscu mogło cię skrócić o głowę, ktoś postanowi wyrwać ci flaki albo jeszcze jakieś inne wydarzenia, które mogły kosztować cię życie i zdrowie. Każde miejsce wyglądało, jakby w nim cierpieli ludzie, a chociaż Sheila rozumiała, jak ta sprawa dotyka jej samej, niespecjalnie potrafiła myśleć o wojnie jako w czymś, w czym powinna brać udział. Była teraz na tym świecie sama, nie wiedząc, czy jej rodzina w ogóle żyje, ani też czy ma przed sobą jakąkolwiek inną przyszłość niż czekanie na życie i udawanie, że ma coś więcej do powiedzenia niż podążanie teraz za Adelaidą. Nawet odwiedziny u jej kuzynów wydawały się nieco mdłe jak na drobne wyrwanie z miasta. Pamiętała też ciągle te wszystkie krzywe spojrzenia i obelgi kierowane w jej stronę tylko ze względu na jej pochodzenie. To, jak piekarze potrafili rzucać w nią kamieniami tylko dlatego, że odważyła stać przed ich wystawą. Nie, żeby czarodzieje czystokrwiści (i nie tylko) byli w tym miejscu jakoś lepsi albo zachowywali się lepiej. Po prostu nie uważała, aby ci, którzy byli dla niej obcy, mieli jakkolwiek jej przychylności.
Wolała takie momenty jak teraz – spokojnie spacerować po wzgórzach, chociaż wiatr był już chłodny i bez dobrego odzienia, które miała również dzięki uprzejmości, na pewno by marzła. Cóż, na pewno miała i tak nieco więcej przewiewu niż przypadkowa szlachcianka, zwłaszcza, że ilość materiału oznaczała większe koszty. Tęskniła za swoimi ubraniami gdzie długie spódnice owijały się dookoła kostek, ale jednocześnie zachowywała te jedyne sztuki, które miała, kiedy uciekała z obozu, na wyjątkowe i specjalne okazje.
Teraz zaś wiedziała, że nie miała co przyglądać się swoim nogom albo długości spódnicy, kierując się w stronę części, której nie widziała, a która mogła jej przynieść nowe zainteresowania. Widziała parę ptaków i nawet jakieś drobne wiewiórki, które zbierały już nasiona na zimę. Może spotkałaby jeszcze jakieś inne zwierzęta? Albo odnalazłaby jakąś ciekawą roślinę albo jakieś rośliny jadalne o tej porze? Nawet takie najdrobniejsze rzeczy mogły poprawić jej dzień zanim będzie musiała wrócić do miasta i pewnie zajmie się Edgarem.
Szczeknięcie w okolicy przykuło jej uwagę – przez chwilę zastanawiała się, czy w ogóle powinna udawać się w tamtym kierunku, ale wydawało się, że stworzenie mogło być ranne, dlatego tak dla pewności postanowiła to sprawdzić. Nie musiała przecież podchodzić jakoś mocno blisko i narażać się na niebezpieczeństwo. Dlatego ostrożnie skierowała się w miejsce, gdzie wydawało jej się, że powinna znajdować się ta istota…nie była jednak samotna, przynajmniej z tego co zobaczyła. Mężczyzny nie kojarzyła zupełnie, nic więc dziwnego, że dłonie które schowała w kieszeniach odruchowo zacisnęły się na różdżce. Ze słów, które jednak skierował w stronę przerażonego lisa, wydawało się, że najbardziej chce teraz pomóc niewinnemu stworzeniu. Zawahała się przez chwilę, ale dla dobra rudej kity, która teraz kuliła się, jednocześnie szczekając dla próby odstraszenia, nie mogła się nie upewnić że wszystko w porządku zanim nie odejdzie.
- …poradzi pan sobie, czy pomóc?
Wolała takie momenty jak teraz – spokojnie spacerować po wzgórzach, chociaż wiatr był już chłodny i bez dobrego odzienia, które miała również dzięki uprzejmości, na pewno by marzła. Cóż, na pewno miała i tak nieco więcej przewiewu niż przypadkowa szlachcianka, zwłaszcza, że ilość materiału oznaczała większe koszty. Tęskniła za swoimi ubraniami gdzie długie spódnice owijały się dookoła kostek, ale jednocześnie zachowywała te jedyne sztuki, które miała, kiedy uciekała z obozu, na wyjątkowe i specjalne okazje.
Teraz zaś wiedziała, że nie miała co przyglądać się swoim nogom albo długości spódnicy, kierując się w stronę części, której nie widziała, a która mogła jej przynieść nowe zainteresowania. Widziała parę ptaków i nawet jakieś drobne wiewiórki, które zbierały już nasiona na zimę. Może spotkałaby jeszcze jakieś inne zwierzęta? Albo odnalazłaby jakąś ciekawą roślinę albo jakieś rośliny jadalne o tej porze? Nawet takie najdrobniejsze rzeczy mogły poprawić jej dzień zanim będzie musiała wrócić do miasta i pewnie zajmie się Edgarem.
Szczeknięcie w okolicy przykuło jej uwagę – przez chwilę zastanawiała się, czy w ogóle powinna udawać się w tamtym kierunku, ale wydawało się, że stworzenie mogło być ranne, dlatego tak dla pewności postanowiła to sprawdzić. Nie musiała przecież podchodzić jakoś mocno blisko i narażać się na niebezpieczeństwo. Dlatego ostrożnie skierowała się w miejsce, gdzie wydawało jej się, że powinna znajdować się ta istota…nie była jednak samotna, przynajmniej z tego co zobaczyła. Mężczyzny nie kojarzyła zupełnie, nic więc dziwnego, że dłonie które schowała w kieszeniach odruchowo zacisnęły się na różdżce. Ze słów, które jednak skierował w stronę przerażonego lisa, wydawało się, że najbardziej chce teraz pomóc niewinnemu stworzeniu. Zawahała się przez chwilę, ale dla dobra rudej kity, która teraz kuliła się, jednocześnie szczekając dla próby odstraszenia, nie mogła się nie upewnić że wszystko w porządku zanim nie odejdzie.
- …poradzi pan sobie, czy pomóc?
Only those who are capable of silliness can be called truly intelligent.
Na co dzień zajmował się magicznymi stworzeniami, które przez większość czasu nie wymagały faktycznej opieki ani interakcji z czarodziejami. Tresowanie smoków było nieprawdopodobne, ale nie oznaczało to, że było niemożliwe. Warto byłoby spróbować dokonać czegoś takiego w ramach projektu badawczego. Choć na pewno istniały równie ciekawe i mniej niebezpieczne projekty.
Cały czas nie spuszczając wzroku z tego biednego stworzenia zbliżał się do niego coraz bardziej, po drodze zdejmując swój płaszcz. Zamierzał wykorzystać swoje okrycie do ograniczenia widoczności temu zwierzęciu i uniemożliwienie mu gryzienia. Zmagał się z lekkim niedowładem lewej ręki i to mu wystarczy jak na razie. Nie chciał stracić kilku palców tylko dlatego, że niedostatnie zadbał o swoje bezpieczeństwo.
Istniała szansa, że jeśli zrobi to dostatecznie szybko to przerażone zwierzę nie uwolni się, nie przegryzie się przez materiał płaszcza albo nie zniszczy go w żaden inny sposób. To jeszcze był całkiem przyzwoity płaszcz, pomimo już widocznego miejscami zużycia. Może i miał póki co w miarę stabilną sytuację majątkową, jednak to nie oznaczało, że mógł wydawać lekką ręką pieniądze. Starał się tego nie robić, tylko dobrze gospodarzyć swoimi środkami.
Nie zdawał sobie sprawy z tego, że nie jest tutaj sam i całe to zamieszanie ściągnęło tutaj być może kolejną osobę, której los tego lisa nie był obojętny. W tym momencie nie stanowił dla nikogo zagrożenia, jednocześnie pozostając bezbronnym. Ktoś mógł wypalić mu prosto w plecy jakimkolwiek zaklęciem i padłby jak długi albo – co gorsza – martwy.
Tą osobą okazała się nieznana mu kobieta. Nie spojrzał na nią, jednak nie rozpoznawał jej głosu. Narzucił w tym momencie płaszcz na lisa, przyklękając na prawym kolanie i przytrzymując jego ciało prawą ręką, natomiast lewą materiał wokół jego pyska.
— Bardzo proszę mi pomóc — Zwrócił się do nieznajomej, mając nadzieję, że ona się pośpieszy i pomoże im, zanim słabość jego lewej ręki da o sobie znać i obróci się to przeciwko nim. To byłoby bardzo niefortunne i mogłoby to kogoś kosztować znacznie więcej niż zniszczony płaszcz.
Cały czas nie spuszczając wzroku z tego biednego stworzenia zbliżał się do niego coraz bardziej, po drodze zdejmując swój płaszcz. Zamierzał wykorzystać swoje okrycie do ograniczenia widoczności temu zwierzęciu i uniemożliwienie mu gryzienia. Zmagał się z lekkim niedowładem lewej ręki i to mu wystarczy jak na razie. Nie chciał stracić kilku palców tylko dlatego, że niedostatnie zadbał o swoje bezpieczeństwo.
Istniała szansa, że jeśli zrobi to dostatecznie szybko to przerażone zwierzę nie uwolni się, nie przegryzie się przez materiał płaszcza albo nie zniszczy go w żaden inny sposób. To jeszcze był całkiem przyzwoity płaszcz, pomimo już widocznego miejscami zużycia. Może i miał póki co w miarę stabilną sytuację majątkową, jednak to nie oznaczało, że mógł wydawać lekką ręką pieniądze. Starał się tego nie robić, tylko dobrze gospodarzyć swoimi środkami.
Nie zdawał sobie sprawy z tego, że nie jest tutaj sam i całe to zamieszanie ściągnęło tutaj być może kolejną osobę, której los tego lisa nie był obojętny. W tym momencie nie stanowił dla nikogo zagrożenia, jednocześnie pozostając bezbronnym. Ktoś mógł wypalić mu prosto w plecy jakimkolwiek zaklęciem i padłby jak długi albo – co gorsza – martwy.
Tą osobą okazała się nieznana mu kobieta. Nie spojrzał na nią, jednak nie rozpoznawał jej głosu. Narzucił w tym momencie płaszcz na lisa, przyklękając na prawym kolanie i przytrzymując jego ciało prawą ręką, natomiast lewą materiał wokół jego pyska.
— Bardzo proszę mi pomóc — Zwrócił się do nieznajomej, mając nadzieję, że ona się pośpieszy i pomoże im, zanim słabość jego lewej ręki da o sobie znać i obróci się to przeciwko nim. To byłoby bardzo niefortunne i mogłoby to kogoś kosztować znacznie więcej niż zniszczony płaszcz.
Volans Moore
Zawód : Smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Oh I still can remember a time when it wasn't like this
Before the world became enslaved
Can we all go back to the time when we were not like this
Can we even be saved?
Before the world became enslaved
Can we all go back to the time when we were not like this
Can we even be saved?
OPCM : 19 +3
UROKI : 15 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Sheila na co dzień zajmowała się tkaninami. Składała jedną do drugiej, przeszywała je, poprawiała wzory i tak cały dzień. Dla niektórych zadanie to było monotonne, dla niej był to sposób na przeżycie dnia i zarobienie na tyle, aby w czasach wojny miała co do garnka włożyć. Edukację skończyła domowo i to z całkiem mieszanymi wynikami. Tak naprawdę to jej marzeniem miało być zostanie gospodynią, żoną, matką i kimś, kto zajmowałby się wozem. Nie miała jednak ani męża, ani dzieci, ani tym bardziej wozu i rodziny. Utknęła w mieście, w którym nie chciała zostawać, ale życie chyba uparło się na to, aby popsuć się raz a dobrze.
Obserwowała, jak podchodził do stworzenia – wydawał się to robić wiele razy. Może zajmował się istotami już wcześniej? A może też ratował je z pułapek? Z jednej strony współczuła tej biednej istocie, którą miała przed sobą, ale z drugiej strony, nie do końca potrafiła żałować. Potrzebowała jeść i wiedziała, czemu się szykuje wnyki. Dość młodo musiała przygotować się do przyrządzania obiadów, a do tego dochodziła też ta część nieco bardziej brudniejsza. Nie była zachwycona, ale nie mogła oczekiwać, że patroszenie będzie jej sztuką obcą. Zresztą, natura sama w sobie również była dość okrutna, nie było więc po co użalać się nad tym zbytnio. Prawdziwie źle zaczynało się, gdy cierpienie było zadawane bez większego powodu. To już było przekroczeniem pewnej granicy.
Mężczyzna wydawał się zaskoczony, ale dość szybko przeszedł do problemu przed nimi. W jakiś sposób to jej ulżyło – sam zajmował się czymś, co zdecydowanie było priorytetem i przeszedł do sedna. Poprosił ją o to, by też mu pomogła, dlatego sama Sheila bez większego zastanowienia podeszła do przodu. Dłonie odnalazły sidła i w takich momentach zdecydowanie cieszyła się, że sprawność ze zdobywanego zawodu pozwalała jej na rozsupływanie sideł które teraz raniły skórę lisa.
- Jeszcze tylko chwila.. – Wiedziała, że w tym wypadku każda sekunda się liczy, musiała jednak być ostrożna, bo kiedy zwierzę się szarpnie, mogłaby mu zrobić jeszcze większą krzywdę. A tych doznało już wystarczająco dużo.
| Rzut kością na zdarzenie
1. Lis był zdezorientowany - ból przejmował jego myślenie, a zarzucenie płaszcza na niego i jego pysk sprawiło, że jeszcze bardziej zestresował się całą sytuacją. Chociaż Volans trzymał go mocno, tak po chwili lis wyszarpał się z tego uścisku, odwracając głowę i szczęki zaciskając na ręce Sheili.
2. Zwierzę widocznie trzęsło się ze strachu, a rana nie pomagała mu się uspokoić, dlatego już w momencie owinięcia płaszcza wokół niego, ten zaczął się szarpać. Mężczyźnie udało mu się go utrzymać, chociaż lisie szarpanie się sprawiło, że fragment kołnierza oderwał się od płaszcza.
3. Kiedy tak Volans i Sheila poświęcali się lisowi, zza nich dobiegły odgłosy drugiego zwierzęcia. Był to najwidoczniej partner lisa, zdenerwowany dość mocno, a jego szczeknięcia miały być ostrzeżeniem dla dwójki ludzi. Niepewność sprawiała, że jeszcze nie zaatakował, ale zaraz mógł to zrobić.
Obserwowała, jak podchodził do stworzenia – wydawał się to robić wiele razy. Może zajmował się istotami już wcześniej? A może też ratował je z pułapek? Z jednej strony współczuła tej biednej istocie, którą miała przed sobą, ale z drugiej strony, nie do końca potrafiła żałować. Potrzebowała jeść i wiedziała, czemu się szykuje wnyki. Dość młodo musiała przygotować się do przyrządzania obiadów, a do tego dochodziła też ta część nieco bardziej brudniejsza. Nie była zachwycona, ale nie mogła oczekiwać, że patroszenie będzie jej sztuką obcą. Zresztą, natura sama w sobie również była dość okrutna, nie było więc po co użalać się nad tym zbytnio. Prawdziwie źle zaczynało się, gdy cierpienie było zadawane bez większego powodu. To już było przekroczeniem pewnej granicy.
Mężczyzna wydawał się zaskoczony, ale dość szybko przeszedł do problemu przed nimi. W jakiś sposób to jej ulżyło – sam zajmował się czymś, co zdecydowanie było priorytetem i przeszedł do sedna. Poprosił ją o to, by też mu pomogła, dlatego sama Sheila bez większego zastanowienia podeszła do przodu. Dłonie odnalazły sidła i w takich momentach zdecydowanie cieszyła się, że sprawność ze zdobywanego zawodu pozwalała jej na rozsupływanie sideł które teraz raniły skórę lisa.
- Jeszcze tylko chwila.. – Wiedziała, że w tym wypadku każda sekunda się liczy, musiała jednak być ostrożna, bo kiedy zwierzę się szarpnie, mogłaby mu zrobić jeszcze większą krzywdę. A tych doznało już wystarczająco dużo.
| Rzut kością na zdarzenie
1. Lis był zdezorientowany - ból przejmował jego myślenie, a zarzucenie płaszcza na niego i jego pysk sprawiło, że jeszcze bardziej zestresował się całą sytuacją. Chociaż Volans trzymał go mocno, tak po chwili lis wyszarpał się z tego uścisku, odwracając głowę i szczęki zaciskając na ręce Sheili.
2. Zwierzę widocznie trzęsło się ze strachu, a rana nie pomagała mu się uspokoić, dlatego już w momencie owinięcia płaszcza wokół niego, ten zaczął się szarpać. Mężczyźnie udało mu się go utrzymać, chociaż lisie szarpanie się sprawiło, że fragment kołnierza oderwał się od płaszcza.
3. Kiedy tak Volans i Sheila poświęcali się lisowi, zza nich dobiegły odgłosy drugiego zwierzęcia. Był to najwidoczniej partner lisa, zdenerwowany dość mocno, a jego szczeknięcia miały być ostrzeżeniem dla dwójki ludzi. Niepewność sprawiała, że jeszcze nie zaatakował, ale zaraz mógł to zrobić.
Only those who are capable of silliness can be called truly intelligent.
The member 'Sheila Doe' has done the following action : Rzut kością
'k3' : 1
'k3' : 1
Wszystko to wydawało się słuszne. Magiczne stworzenie, czy nie, nie zasługiwało na taki los. Polowanie na zwierzęta łowne pozwalało zdobyć niezbędną do przeżycia żywność i przeznaczone na sprzedaż lub do wykorzystania w inny sposób skóry. Sam łowił ryby w podobnym celu, chociaż ich nie sprzedawał. Sam nie polował. Jednak uważał, że jeśli ktoś już poluje to powinien nie sprawiać swojej zwierzynie nadmiernych cierpień. Dlatego potępiał myśliwych zakładających wnyki.
Podchodzenie do tego biednego zwierzęcia było łatwiejsze, niż do smoka. Choć nie przez fakt, że nie mogło uciec przed nimi, lecz dlatego, że nie było to tak ogromne zwierzę i nie ziało ogniem. Nadal jednak mógł ugryźć. I gdyby to miało mieć miejsce, wolałby samemu zostać ugryziony zamiast niej. To było bardzo istotne, biorąc pod uwagę fakt, że zdecydował się zwrócić do nieznanej mu z imienia panny o pomoc w uwolnieniu tego zwierzaka.
Niewykluczone, że nie poradzi sobie sam z jednoczesnym trzymaniem lisa i uwalnianiem go w tym momencie. Chociaż może powinien użyć powinien użyć magii, ale ona przecież nie stanowi złotego środka na całe zło tego świata. Mógł też zostać nakrytym przez tę dziewczynę podczas posługiwania się magią, a przecież mogła być mugolką. Oni również zamieszkiwali Dolinę Godryka.
— Świetnie ci idzie — Zwrócił się do pomagającej mu w oswobodzeniu lisa dziewczyny. Powinni niebawem skończyć. Im szybciej, tym lepiej. Zdawał sobie sprawę ze swoich ograniczeń i chociaż trzymał to stworzenie jak najmocniej potrafił w połach swojego płaszcza to one w najgorszym momencie dały o sobie znać.
Poczuł jak jego lewa dłoń słabnie, jak palce nie trzymają tak mocno materiału, który wyślizgiwał mu się z dłoni. Widział jak spod kawałka materiału wyłania się coraz więcej rudego futra i w końcu lisie uszy oraz pysk. Starał się ponownie chwycić materiał dłonią i narzucić go pysk zwierzęcia, ale było już za późno. Błysnęły lisie zębiska, które zacisnęły się na ręce dziewczyny. Nie tak miało być. To była jego wina.
— Niech to szlag — Zaklął pod nosem.
Podchodzenie do tego biednego zwierzęcia było łatwiejsze, niż do smoka. Choć nie przez fakt, że nie mogło uciec przed nimi, lecz dlatego, że nie było to tak ogromne zwierzę i nie ziało ogniem. Nadal jednak mógł ugryźć. I gdyby to miało mieć miejsce, wolałby samemu zostać ugryziony zamiast niej. To było bardzo istotne, biorąc pod uwagę fakt, że zdecydował się zwrócić do nieznanej mu z imienia panny o pomoc w uwolnieniu tego zwierzaka.
Niewykluczone, że nie poradzi sobie sam z jednoczesnym trzymaniem lisa i uwalnianiem go w tym momencie. Chociaż może powinien użyć powinien użyć magii, ale ona przecież nie stanowi złotego środka na całe zło tego świata. Mógł też zostać nakrytym przez tę dziewczynę podczas posługiwania się magią, a przecież mogła być mugolką. Oni również zamieszkiwali Dolinę Godryka.
— Świetnie ci idzie — Zwrócił się do pomagającej mu w oswobodzeniu lisa dziewczyny. Powinni niebawem skończyć. Im szybciej, tym lepiej. Zdawał sobie sprawę ze swoich ograniczeń i chociaż trzymał to stworzenie jak najmocniej potrafił w połach swojego płaszcza to one w najgorszym momencie dały o sobie znać.
Poczuł jak jego lewa dłoń słabnie, jak palce nie trzymają tak mocno materiału, który wyślizgiwał mu się z dłoni. Widział jak spod kawałka materiału wyłania się coraz więcej rudego futra i w końcu lisie uszy oraz pysk. Starał się ponownie chwycić materiał dłonią i narzucić go pysk zwierzęcia, ale było już za późno. Błysnęły lisie zębiska, które zacisnęły się na ręce dziewczyny. Nie tak miało być. To była jego wina.
— Niech to szlag — Zaklął pod nosem.
I want to feel the sun shine
On my face like a new day's just begun
And I'll steal a moment's fun
And reflect on all those days long dead and gone
On my face like a new day's just begun
And I'll steal a moment's fun
And reflect on all those days long dead and gone
Volans Moore
Zawód : Smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Oh I still can remember a time when it wasn't like this
Before the world became enslaved
Can we all go back to the time when we were not like this
Can we even be saved?
Before the world became enslaved
Can we all go back to the time when we were not like this
Can we even be saved?
OPCM : 19 +3
UROKI : 15 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Jeżeli dla kogokolwiek miało to mieć jakieś znaczenie, to starała się pomóc. Miała już wcześniej styczność ze zwierzętami, ale nigdy ich wcześniej nie uwalniała. Musiała jednak zachować powagę i skupienie, nie dając się rozpraszać. Ponieważ więc Volans trzymał lisa, starając się utrzymać zwierzę w miejscu, tak Sheila przestała się całkowicie skupiać na pozostałych działaniach. Pewnie nawet gdyby teraz ktoś stanąłby za jej plecami, próbując nawet rzucić na nią zaklęcie, nie zwróciłaby na niego uwagi. Teraz jej świat zawęził się dość mocno do rudej łapy, którą musiała trzymać, oraz drutu pułapki, w którą się złapał. Serce biło jej dość szybko, ale panna Doe wiedziała, że musiała być ostrożna. Czasem zdarzało się, że nawet mimo ratunku, wyciągnięte z sideł zwierzęta traciły kończyny, dlatego starała się tego uniknąć. Odetchnęła głęboko, kiedy w końcu udało jej się zając całością, a lis był wolny.
Radość nie potrwała długo, bo ledwie chwilę później ostry ból przeszył jej rękę, a ona sama krzyknęła dość głośno. Na szczęście w odruchu nie szarpnęła się, wiedząc, że to najpewniej sprawiłoby, że zwierzę zacisnęłoby zęby jeszcze mocniej. Spojrzała na nieznajomego, starając się nie skupiać na tym, że właśnie z jej oczu zaczęły spływać łzy, zaciskając zęby i jedną z dłoni ostrożnie złapała górną część pyska zwierzęcia, nie wykonując zbyt gwałtownych ruchów, aby nie prowokować go do dalszych działań.
- Jeżeli pan może, proszę złapać go za dolną część i potem odciągnąć. – Miała nadzieję, że pójdzie to w miarę sprawnie, nawet jeżeli wcześniej lis wymknął im się spod kontroli. Kiedy Volans chwycił dolną część szczęki i razem otworzyli szerzej pysk lisa, Sheila wykorzystała to jak najszybciej, aby odsunąć się, nie chcąc dalej stawiać na drodze zwierzęciu. Krew, która wcześniej trysnęła, teraz zaczęła swobodniej płynąć, barwiąc ciemną wełnę czerwienią i spływając wzdłuż jej ręki tak, by ostatecznie skapywać z dłoni na wyschłą już o tej porze roku trawę.
Szybko wyciągnęła różdżkę, nie znając na tyle magii leczniczej, aby móc pozwolić sobie na całkowite zaleczenie rany – będzie musiała po tym poprosić kogoś o pomoc w tej kwestii. Mogła ją jednak póki co odkazić, co mogło przynajmniej pomóc jej nie narazić się na późniejsze problemy. Nie zwracając chwilowo uwagi ani na Volansa ani na lisa, ani tym bardziej na cokolwiek, co działo się w okolicy, skierowała różdżkę na ranę, wzdychając lekko.
- Purus. – Oby zadziałało.
Radość nie potrwała długo, bo ledwie chwilę później ostry ból przeszył jej rękę, a ona sama krzyknęła dość głośno. Na szczęście w odruchu nie szarpnęła się, wiedząc, że to najpewniej sprawiłoby, że zwierzę zacisnęłoby zęby jeszcze mocniej. Spojrzała na nieznajomego, starając się nie skupiać na tym, że właśnie z jej oczu zaczęły spływać łzy, zaciskając zęby i jedną z dłoni ostrożnie złapała górną część pyska zwierzęcia, nie wykonując zbyt gwałtownych ruchów, aby nie prowokować go do dalszych działań.
- Jeżeli pan może, proszę złapać go za dolną część i potem odciągnąć. – Miała nadzieję, że pójdzie to w miarę sprawnie, nawet jeżeli wcześniej lis wymknął im się spod kontroli. Kiedy Volans chwycił dolną część szczęki i razem otworzyli szerzej pysk lisa, Sheila wykorzystała to jak najszybciej, aby odsunąć się, nie chcąc dalej stawiać na drodze zwierzęciu. Krew, która wcześniej trysnęła, teraz zaczęła swobodniej płynąć, barwiąc ciemną wełnę czerwienią i spływając wzdłuż jej ręki tak, by ostatecznie skapywać z dłoni na wyschłą już o tej porze roku trawę.
Szybko wyciągnęła różdżkę, nie znając na tyle magii leczniczej, aby móc pozwolić sobie na całkowite zaleczenie rany – będzie musiała po tym poprosić kogoś o pomoc w tej kwestii. Mogła ją jednak póki co odkazić, co mogło przynajmniej pomóc jej nie narazić się na późniejsze problemy. Nie zwracając chwilowo uwagi ani na Volansa ani na lisa, ani tym bardziej na cokolwiek, co działo się w okolicy, skierowała różdżkę na ranę, wzdychając lekko.
- Purus. – Oby zadziałało.
Only those who are capable of silliness can be called truly intelligent.
The member 'Sheila Doe' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 85
'k100' : 85
Doceniał to, że dziewczyna zgodziła mu się pomóc. A przede wszystkim, że zgodziła się pomóc temu zwierzęciu. To było słuszne. Pozostawał w pełni skupiony na tym, co właśnie próbowali osiągnąć. Niewątpliwie sam również był łatwym celem dla potencjalnego napastnika, jednak w tym momencie nie zakładał najgorszego.
Dosyć szybko okazało się, że ma znacznie większe zmartwienia, niż zostanie zaatakowanym przez jakiegoś czarodzieja. Lisa udało się im uwolnić, co było ich małym sukcesem. Jednak to on zawiódł, nawet, jeśli na pewne rzeczy nie miał tak naprawdę wpływu. Niepokoiło go to, do czego doszło w tym momencie. Młoda kobieta krzyknęła dość głośno z bólu, jednak nie zareagowała instynktownie. Było to godne podziwu. Większość ludzi z miejsca zaczęłaby panikować i się szarpać, pogarszając swoją sytuację.
— Oczywiście — Odrzekł jedynie i pośpieszył kobiecie z pomocą. Prawą dłonią chwycił dolną szczękę tego zwierzęcia i razem z nieznajomą rozwarł jego paszczę. Sam również wycofał się, nie chcąc zostać zaatakowanym przez tego lisa.
Ręka pomagającej mu nieznanej panny nie wyglądała dobrze. Obficie krwawiła, jednak nie było w tym nic dziwnego. Uznał, że na rozmowę jeszcze przyjdzie pora. Najważniejsze w tym momencie było opatrzenie ręki Sheili. W torbie miał bandaż, którego zamierzał teraz użyć. Pewnym problemem mogło być to, że pozostawił torbę dosyć daleko i gdyby nie magia to musiałby po nią po nią iść. Jednak wcale nie musiał, tym bardziej, że Sheila dobyła różdżki i za pomocą magii postanowiła chociaż oczyścić zadaną jej przez dzikie zwierzę ranę. Dobrze byłoby mieć do czynienia z czarownicą.
— W torbie mam bandaż, mogę opatrzeć twoją rękę. Możemy poszukać pomocy w Dolinie — Poinformował ją o takiej możliwości, której w tym momencie nie powinna odrzucać. Sięgnął w tym momencie po swoją różdżkę, kierując ją przed siebie i wskazując jej końcem na swoją torbę.
— Accio torba — Wypowiedział odpowiednią inkantację, wyraźnie określając rodzaj przywoływanego przez niego przedmiotu. Przygotowywał się również do złapania torby.
Rzucam na accio (przywołanie torby) + 18 OPCM
ST 35
Dosyć szybko okazało się, że ma znacznie większe zmartwienia, niż zostanie zaatakowanym przez jakiegoś czarodzieja. Lisa udało się im uwolnić, co było ich małym sukcesem. Jednak to on zawiódł, nawet, jeśli na pewne rzeczy nie miał tak naprawdę wpływu. Niepokoiło go to, do czego doszło w tym momencie. Młoda kobieta krzyknęła dość głośno z bólu, jednak nie zareagowała instynktownie. Było to godne podziwu. Większość ludzi z miejsca zaczęłaby panikować i się szarpać, pogarszając swoją sytuację.
— Oczywiście — Odrzekł jedynie i pośpieszył kobiecie z pomocą. Prawą dłonią chwycił dolną szczękę tego zwierzęcia i razem z nieznajomą rozwarł jego paszczę. Sam również wycofał się, nie chcąc zostać zaatakowanym przez tego lisa.
Ręka pomagającej mu nieznanej panny nie wyglądała dobrze. Obficie krwawiła, jednak nie było w tym nic dziwnego. Uznał, że na rozmowę jeszcze przyjdzie pora. Najważniejsze w tym momencie było opatrzenie ręki Sheili. W torbie miał bandaż, którego zamierzał teraz użyć. Pewnym problemem mogło być to, że pozostawił torbę dosyć daleko i gdyby nie magia to musiałby po nią po nią iść. Jednak wcale nie musiał, tym bardziej, że Sheila dobyła różdżki i za pomocą magii postanowiła chociaż oczyścić zadaną jej przez dzikie zwierzę ranę. Dobrze byłoby mieć do czynienia z czarownicą.
— W torbie mam bandaż, mogę opatrzeć twoją rękę. Możemy poszukać pomocy w Dolinie — Poinformował ją o takiej możliwości, której w tym momencie nie powinna odrzucać. Sięgnął w tym momencie po swoją różdżkę, kierując ją przed siebie i wskazując jej końcem na swoją torbę.
— Accio torba — Wypowiedział odpowiednią inkantację, wyraźnie określając rodzaj przywoływanego przez niego przedmiotu. Przygotowywał się również do złapania torby.
Rzucam na accio (przywołanie torby) + 18 OPCM
ST 35
Volans Moore
Zawód : Smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Oh I still can remember a time when it wasn't like this
Before the world became enslaved
Can we all go back to the time when we were not like this
Can we even be saved?
Before the world became enslaved
Can we all go back to the time when we were not like this
Can we even be saved?
OPCM : 19 +3
UROKI : 15 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Wzgórza Quantock
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset