Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset
Wzgórza Quantock
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Wzgórza Quantock
To pomiędzy wzniesieniami wzgórz Quantock usytuowana jest Dolina Godryka i przylegające do niej tereny. Rozciągają się jednak daleko poza Dolinę, od wybrzeża na północy dalej na południowy zachód, prawie że równolegle do położonej dalej na zachodzie rzeki Parrett. Same wzgórza odznaczają się niezwykłą urodą, porośnięte są wrzosowiskami i dębiną, które dają schronienie dla zwierzyny. W pogodne dni ze szczytów wzgórz można ujrzeć leżące najbliżej na zachód od wzniesień miasto - Bridgwater. Pomiędzy pagórami rozrzucone są pojedyncze domki i farmy, w których koniec z końcem starają się splatać ich mieszkańcy: Quantock obfitują bowiem w żyzną glebę sprzyjającą uprawom, co czyni z nich niezwykle cenne tereny i zniechęca do wyprowadzki zwłaszcza wtedy, gdy w oczy Anglików zagląda głód.
Oczy nie mogły udawać, że nie dostrzegły zdumienia na jego twarzy, mglisty uśmiech przyćmił przygnębienie ziejące z niezapełnionej pustki w duszy. Nie powinni wkraczać na tak grząski grunt tuż po gwałtownym poznaniu się nawzajem. Ich relacja była zbyt świeża, zbyt nijaka, zdefiniowana wyłącznie przez krzywdę, jakiej stali się świadkami, w żaden sposób nie powinna zachęcać do wynurzeń... Choć z drugiej strony komu łatwiej było zdradzać tajemnice, niż ludziom zupełnie obcym? Patrząc na Rhennarda nie widziała przyjaciela, który natychmiast postawiłby sobie za punkt honoru sklejenia mieszanką złota rozbitych fragmentów osobowości, ani krewnego przyrzekającego sobie, że wyprzytula z niej wszelkie smutki. Anonimowość w pokrętny sposób ułatwiała podobną szczerość. Tego samego doświadczyła z Hectorem, przy którym otworzyła się stosunkowo szybko, z potokiem łez wylewając z siebie urywki krzywd doznanych w Tower - tyle że jemu za to płaciła. Był wyszkolony do mierzenia się z ciężką tematyką drzemiącą w pulsujących traumami głowach. Niestety - Abbott starł się z niespodziewanym komentarzem absolutnie na niego nieprzygotowany.
- A jednak każdy zasługuje czasem na odpoczynek. Nawet ona - dopowiedziała łagodnie, niemal wręcz przepraszająco, lecz słowa zbyt mocno łaskotały język, by mogła zatrzymać je w gardle. Trudno, najwyżej uzna ją za żyjącą w kłębach szarości pesymistkę, nie wiedział przecież, że dziś rozmawiał z o wiele szczęśliwszą półwilą, niż jaką była jeszcze dwa miesiące temu; przez szarość nieba nad jej głową przebijały się coraz silniejsze błękitne refleksy, pasma złotego światła słońca ogrzewającego rumiane policzki. Zresztą - gdyby nawigowanie takich rozmów nie było mu w pewien sposób bliskie, spodziewała się, że po prostu by zamilkł, kwestię pozostawiwszy zamkniętą, zaryglowaną za zamkami trzech różnych kłódek. Nie zrobił tego jednak. Skinęła lekko głową. To ona postawiła klamrę domknięcia na zagęszczonej atmosferze, po tym, jak kąciki jej ust uniosły się po raz ostatni, wdzięcznie, odbierając jego słowa za miłe życzenie. Przydadzą się również i tobie, Rhennardzie, zdrowie i dobra passa; może pewnego dnia, za wiele lat, będziemy mogli porozmawiać o tym, jak je wykorzystaliśmy.
Jej ciało spięło się, gdy tylko wspomniał o swym pochodzeniu.
Abbott. Partner w zbrodni. Rozpoznał ją? Wiedział, że miał do czynienia z uciekinierką z Tower of London i tak śmiało, beztrosko z tego żartował? Zmroziły ją własne myśli przecinające organizm jak lodowata, morska fala o toksycznej pianie. Rysy jego twarzy nagle przestały być łagodne, a wydały się jej ostrzejsze, nieprzejednane. Suche. Bezduszne. Półwila zamrugała kilkakrotnie, przyglądając mu się z bliźniaczym osłupieniem, podobnym temu, które rzuciło cień na postać Rhennarda chwilę temu. Tego nie mogła przewidzieć, lorda pośrodku niczego, wymuskanego panicza, któremu bliżej było do atłasów, niż ciężkiej pracy. A mimo to... Z godnym uznania oddaniem pomagał słabnącemu stworzeniu, ryzykując przy tym własnym życiem.
Jesteśmy partnerami w zbrodni.
Tych kilka słów dzwoniło w niej jak uparte echo. Mieszkańcy Dunster Castle to szlachetni panowie nie tylko z urodzenia, ptaszyno, opowiadał jej tatko, choć nigdy nie spytała czy któregokolwiek z nich znał osobiście, czy posługiwał się wyłącznie zasłyszanymi opowieściami. Żyją blisko nas, a jeszcze bliżej skrzydlatków, które uratowali od zabaw spoconych miotlarzy od Macmillanów. To im trzeba przyznać, że dobrze postąpili.
Ale tata wierzył też z początku w system sprawiedliwości i dokąd go to doprowadziło?
- Lisbeth - przedstawiła się lakonicznie swoim drugim imieniem, unikając jego spojrzenia. Jeśli jakimś cudem ją poznał, jeśli wiedział o tym, że była zbiegiem, kryminalistką wymykającą się łapskom aresztu, to, czy poda mu prawdziwą tożsamość nie będzie miało znaczenia. - Uratowane życie powinno być mu bliższe od warzyw. Ale na wszelki wypadek nie mówmy mu, że to tylko puste obietnice - szepnęła w odpowiedzi, siląc się na współmierny humor, choćby po to, by rozładować własne napięcie. Może to nie zły człowiek. Źli ludzie pozostawiliby czterokopytne zwierzę na pastwę niedźwiedzia i nie zaprzątaliby sobie nim myśli na dłużej niż dwie minuty.
Szczęście jakby ich usłuchało, obracając kartę pomyślności na korzyść dwójki czarodziejów i rannego abraksana, który tak dzielnie znosił trud każdego kroku stawianego naprzód, z dala od rozproszonego zagrożenia. Celine z całych sił pomagała przytrzymać go w pionie, aż cienka warstwa potu zrosiła czoło i zajęła się refleksem późnomajowych promieni słońca. Bliskość hodowli z każdą sekundą wysysała z niego energię; w napięciu jego drżących mięśni czuć było ciurkiem umykającą determinację, a kapki krwi skraplały ziemię na trajektorii ich podróży. Raz po raz półwila spoglądała przez ramię, by upewnić się, że niedźwiedź nie poznał się na manewrze i nie ruszył gniewnie za nimi. Zaklęcie Rhennarda nie mogło nasycić jego głodu, odebrać ssącego rwania w żołądku, zaspokoić pustki po ofierze odmawiającej poświęcenia. Na szczęście pracownicy hodowli przyuważyli ich w pewnym dystansie i z ich pomocą doprowadzenie abraksana do bezpiecznej zagrody było już niepomiernie łatwiejsze; pozwoliło odetchnąć pełną piersią. Abbottowie słynęli z krasomówstwa, bez zawahania pozwoliła mu więc zrelacjonować przebieg wydarzeń, podczas gdy sama oparła się o deskę ogrodzenia i z pomrukiem ulgi rozciągnęła ciało. Fakt faktem, nie zmęczyła się tak bardzo jak on, nawet po pobycie w Tower odznaczająca się lepszą niż Rhennard kondycją, ale miło było chwilkę odpocząć, szczególnie z poczuciem spełnionego dobrego uczynku.
Tutaj patrzyła na niego inaczej. Mniej niepewnie, mniej nieruchomo. Ów dobry uczynek splótł ją z nim poczuciem wspólnego dokonania; z głową lekko pochyloną przyjrzała się Rhennardowi spod firany długich rzęs, nie do końca jeszcze ufnie, ale przyjaźniej niż przedtem.
- Ostrożnie z pochwałami. W innym wypadku mogę znów zechcieć coś z tobą uratować - parsknęła cicho, nieco swobodniej, tym razem ze szczerą żartobliwością. Z czystej przekory, ale i pozwolenia, mówiła mu na ty, wiedząc, że podobna zuchwałość spotkałaby się z burą na Grimmauld Place, z karą, może nawet z kolejnym policzkiem jak wtedy, gdy wspomniała o mugolach jako o ludziach. - Co z nim będzie? Wyzdrowieje? - na jego propozycję pokręciła jednak lekko głową; rozmowa tutaj, przy hodowli abraksanów, była bezpieczniejsza niż zapuszczanie się w cierniste korytarze posiadłości nawet najwspanialszej arystokratycznej rodziny, której jeszcze sama nie znała. - Dziękuję, ale powinnam już wracać - i zapytać Elrica co sądził o Rhennardzie Abbotcie, czy go znał, czy jak tatko trzymał w sercu pochlebną opinię o panach z Somerset. Gładkim ruchem odepchnęła się od ogrodzenia i ruszyła przed siebie, w długiej kieszeni sukienki odszukując różdżkę, z asystą której teleportuje się do domu. Nim to zrobiła, już z grenadillowym drewnem w dłoni, zatrzymała się i ponownie spojrzała na czarodzieja przez ramię. - Ale nigdy nie byłam w rezerwacie znikaczy - rzuciła z nadzieją. Dostępu do tego miejsca nie miał chyba byle śmiertelnik, nigdy tego nie sprawdzała. - A tata mówił mi, że to piękne miejsce. Oprowadzisz mnie kiedyś? - poprosiła; może tego dnia zdradzę ci moje prawdziwe imię. Gdy odpowiedział, usta rozchylił ścieg nikłego uśmiechu, a potem w powietrzu rozległo się ciche pyknięcie i już jej nie było.
zt
- A jednak każdy zasługuje czasem na odpoczynek. Nawet ona - dopowiedziała łagodnie, niemal wręcz przepraszająco, lecz słowa zbyt mocno łaskotały język, by mogła zatrzymać je w gardle. Trudno, najwyżej uzna ją za żyjącą w kłębach szarości pesymistkę, nie wiedział przecież, że dziś rozmawiał z o wiele szczęśliwszą półwilą, niż jaką była jeszcze dwa miesiące temu; przez szarość nieba nad jej głową przebijały się coraz silniejsze błękitne refleksy, pasma złotego światła słońca ogrzewającego rumiane policzki. Zresztą - gdyby nawigowanie takich rozmów nie było mu w pewien sposób bliskie, spodziewała się, że po prostu by zamilkł, kwestię pozostawiwszy zamkniętą, zaryglowaną za zamkami trzech różnych kłódek. Nie zrobił tego jednak. Skinęła lekko głową. To ona postawiła klamrę domknięcia na zagęszczonej atmosferze, po tym, jak kąciki jej ust uniosły się po raz ostatni, wdzięcznie, odbierając jego słowa za miłe życzenie. Przydadzą się również i tobie, Rhennardzie, zdrowie i dobra passa; może pewnego dnia, za wiele lat, będziemy mogli porozmawiać o tym, jak je wykorzystaliśmy.
Jej ciało spięło się, gdy tylko wspomniał o swym pochodzeniu.
Abbott. Partner w zbrodni. Rozpoznał ją? Wiedział, że miał do czynienia z uciekinierką z Tower of London i tak śmiało, beztrosko z tego żartował? Zmroziły ją własne myśli przecinające organizm jak lodowata, morska fala o toksycznej pianie. Rysy jego twarzy nagle przestały być łagodne, a wydały się jej ostrzejsze, nieprzejednane. Suche. Bezduszne. Półwila zamrugała kilkakrotnie, przyglądając mu się z bliźniaczym osłupieniem, podobnym temu, które rzuciło cień na postać Rhennarda chwilę temu. Tego nie mogła przewidzieć, lorda pośrodku niczego, wymuskanego panicza, któremu bliżej było do atłasów, niż ciężkiej pracy. A mimo to... Z godnym uznania oddaniem pomagał słabnącemu stworzeniu, ryzykując przy tym własnym życiem.
Jesteśmy partnerami w zbrodni.
Tych kilka słów dzwoniło w niej jak uparte echo. Mieszkańcy Dunster Castle to szlachetni panowie nie tylko z urodzenia, ptaszyno, opowiadał jej tatko, choć nigdy nie spytała czy któregokolwiek z nich znał osobiście, czy posługiwał się wyłącznie zasłyszanymi opowieściami. Żyją blisko nas, a jeszcze bliżej skrzydlatków, które uratowali od zabaw spoconych miotlarzy od Macmillanów. To im trzeba przyznać, że dobrze postąpili.
Ale tata wierzył też z początku w system sprawiedliwości i dokąd go to doprowadziło?
- Lisbeth - przedstawiła się lakonicznie swoim drugim imieniem, unikając jego spojrzenia. Jeśli jakimś cudem ją poznał, jeśli wiedział o tym, że była zbiegiem, kryminalistką wymykającą się łapskom aresztu, to, czy poda mu prawdziwą tożsamość nie będzie miało znaczenia. - Uratowane życie powinno być mu bliższe od warzyw. Ale na wszelki wypadek nie mówmy mu, że to tylko puste obietnice - szepnęła w odpowiedzi, siląc się na współmierny humor, choćby po to, by rozładować własne napięcie. Może to nie zły człowiek. Źli ludzie pozostawiliby czterokopytne zwierzę na pastwę niedźwiedzia i nie zaprzątaliby sobie nim myśli na dłużej niż dwie minuty.
Szczęście jakby ich usłuchało, obracając kartę pomyślności na korzyść dwójki czarodziejów i rannego abraksana, który tak dzielnie znosił trud każdego kroku stawianego naprzód, z dala od rozproszonego zagrożenia. Celine z całych sił pomagała przytrzymać go w pionie, aż cienka warstwa potu zrosiła czoło i zajęła się refleksem późnomajowych promieni słońca. Bliskość hodowli z każdą sekundą wysysała z niego energię; w napięciu jego drżących mięśni czuć było ciurkiem umykającą determinację, a kapki krwi skraplały ziemię na trajektorii ich podróży. Raz po raz półwila spoglądała przez ramię, by upewnić się, że niedźwiedź nie poznał się na manewrze i nie ruszył gniewnie za nimi. Zaklęcie Rhennarda nie mogło nasycić jego głodu, odebrać ssącego rwania w żołądku, zaspokoić pustki po ofierze odmawiającej poświęcenia. Na szczęście pracownicy hodowli przyuważyli ich w pewnym dystansie i z ich pomocą doprowadzenie abraksana do bezpiecznej zagrody było już niepomiernie łatwiejsze; pozwoliło odetchnąć pełną piersią. Abbottowie słynęli z krasomówstwa, bez zawahania pozwoliła mu więc zrelacjonować przebieg wydarzeń, podczas gdy sama oparła się o deskę ogrodzenia i z pomrukiem ulgi rozciągnęła ciało. Fakt faktem, nie zmęczyła się tak bardzo jak on, nawet po pobycie w Tower odznaczająca się lepszą niż Rhennard kondycją, ale miło było chwilkę odpocząć, szczególnie z poczuciem spełnionego dobrego uczynku.
Tutaj patrzyła na niego inaczej. Mniej niepewnie, mniej nieruchomo. Ów dobry uczynek splótł ją z nim poczuciem wspólnego dokonania; z głową lekko pochyloną przyjrzała się Rhennardowi spod firany długich rzęs, nie do końca jeszcze ufnie, ale przyjaźniej niż przedtem.
- Ostrożnie z pochwałami. W innym wypadku mogę znów zechcieć coś z tobą uratować - parsknęła cicho, nieco swobodniej, tym razem ze szczerą żartobliwością. Z czystej przekory, ale i pozwolenia, mówiła mu na ty, wiedząc, że podobna zuchwałość spotkałaby się z burą na Grimmauld Place, z karą, może nawet z kolejnym policzkiem jak wtedy, gdy wspomniała o mugolach jako o ludziach. - Co z nim będzie? Wyzdrowieje? - na jego propozycję pokręciła jednak lekko głową; rozmowa tutaj, przy hodowli abraksanów, była bezpieczniejsza niż zapuszczanie się w cierniste korytarze posiadłości nawet najwspanialszej arystokratycznej rodziny, której jeszcze sama nie znała. - Dziękuję, ale powinnam już wracać - i zapytać Elrica co sądził o Rhennardzie Abbotcie, czy go znał, czy jak tatko trzymał w sercu pochlebną opinię o panach z Somerset. Gładkim ruchem odepchnęła się od ogrodzenia i ruszyła przed siebie, w długiej kieszeni sukienki odszukując różdżkę, z asystą której teleportuje się do domu. Nim to zrobiła, już z grenadillowym drewnem w dłoni, zatrzymała się i ponownie spojrzała na czarodzieja przez ramię. - Ale nigdy nie byłam w rezerwacie znikaczy - rzuciła z nadzieją. Dostępu do tego miejsca nie miał chyba byle śmiertelnik, nigdy tego nie sprawdzała. - A tata mówił mi, że to piękne miejsce. Oprowadzisz mnie kiedyś? - poprosiła; może tego dnia zdradzę ci moje prawdziwe imię. Gdy odpowiedział, usta rozchylił ścieg nikłego uśmiechu, a potem w powietrzu rozległo się ciche pyknięcie i już jej nie było.
zt
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
6 VII
Skraplający się z nieba żar osiadał na ciele, malował czerwienią policzki, gorącem przyspieszony oddech. Mógł mieć pretensje tylko do samego siebie, że wybrał na miejsce spotkania akurat nieporuszane muśnięciem wiatru wrzosowisko; nawet teraz, gdy na niebie pozostała tylko słoneczna łuna, przebijająca się z trudem przez marszczenia chmur, nie wytrzymał przy tabliczce upamiętniającej założycieli Doliny więcej niż kilka minut. W oczekiwaniu na rodzeństwo skrył się w dębowym cieniu, nieopodal rozstai, przywierając plecami do rozgrzanej kory.
Wzrok mimowolnie pomknął w górę, szukając biało-złotej wstęgi, która od trzech dni niezmiennie dryfowała na nieboskłonie, przedzierając się przez niego, to unosząc się, to opadając; zostawiała za sobą tylko warkocz gwiezdnych iskier, pustkę w sercu i wżerający się w myśli niepokój.
Wciąż pamiętał pierwsze ukłucie niepewności, zwiastujące ciąg niewyjaśnionych zdarzeń - niesubordynację świstoklika, magię, która sprzeciwiła się woli Summersa, przejmując kontrolę i przemieszczając go w miejsce, w którym nie powinien był się znaleźć.
Kolejny z wielu znaków, obok których trudno było przejść obojętnie. Po koszmarze przesilenia i ponurych doniesieniach z Doliny spodziewał się wszystkiego.
Naprędce nakreślone listy powierzył Houdini, z niecierpliwością wyczekując odpowiedzi rodzeństwa. Wojna nie była jedynym z niebezpieczeństw, z którymi musieli się zmierzyć. A gdzieś tam, bez ich pomocy, Jodie i Jacob radzili sobie zupełnie sami.
Powinni coś zrobić, rozszerzyć obszar poszukiwań, zastanowić się nad opcjami. Na ten moment miał w głowie pustkę, ale potrzebował planu. Strategii. Rozmowy, która przyniesie możliwe rozwiązania.
Do tej pory wciąż uciekał. Ukrywał się. Prześlizgiwał przez kolejne dni.
Ale mógł też spróbować czegoś innego, jeśli nie dla siebie, to dla nich - bo to oni sprawiali, że jego życie miało jakikolwiek sens, jakiekolwiek znaczenie.
Wciśnięte w kieszenie spodni dłonie drżały nerwowo nawet teraz, gdy zdawało się, że nic mu nie grozi. Nie potrafił już tak dłużej, chciał coś zmienić, nauczyć się, jak skruszyć kajdany strachu i zastygłego marazmu.
mam ze sobą świstoklik oraz jedną nalewkę z jagód Brenyn; plus wciśnięty do plecaka koc i cztery kieliszki, butelkę wody
rzucam na konsekwencje poeventowe
[bylobrzydkobedzieladnie]
Skraplający się z nieba żar osiadał na ciele, malował czerwienią policzki, gorącem przyspieszony oddech. Mógł mieć pretensje tylko do samego siebie, że wybrał na miejsce spotkania akurat nieporuszane muśnięciem wiatru wrzosowisko; nawet teraz, gdy na niebie pozostała tylko słoneczna łuna, przebijająca się z trudem przez marszczenia chmur, nie wytrzymał przy tabliczce upamiętniającej założycieli Doliny więcej niż kilka minut. W oczekiwaniu na rodzeństwo skrył się w dębowym cieniu, nieopodal rozstai, przywierając plecami do rozgrzanej kory.
Wzrok mimowolnie pomknął w górę, szukając biało-złotej wstęgi, która od trzech dni niezmiennie dryfowała na nieboskłonie, przedzierając się przez niego, to unosząc się, to opadając; zostawiała za sobą tylko warkocz gwiezdnych iskier, pustkę w sercu i wżerający się w myśli niepokój.
Wciąż pamiętał pierwsze ukłucie niepewności, zwiastujące ciąg niewyjaśnionych zdarzeń - niesubordynację świstoklika, magię, która sprzeciwiła się woli Summersa, przejmując kontrolę i przemieszczając go w miejsce, w którym nie powinien był się znaleźć.
Kolejny z wielu znaków, obok których trudno było przejść obojętnie. Po koszmarze przesilenia i ponurych doniesieniach z Doliny spodziewał się wszystkiego.
Naprędce nakreślone listy powierzył Houdini, z niecierpliwością wyczekując odpowiedzi rodzeństwa. Wojna nie była jedynym z niebezpieczeństw, z którymi musieli się zmierzyć. A gdzieś tam, bez ich pomocy, Jodie i Jacob radzili sobie zupełnie sami.
Powinni coś zrobić, rozszerzyć obszar poszukiwań, zastanowić się nad opcjami. Na ten moment miał w głowie pustkę, ale potrzebował planu. Strategii. Rozmowy, która przyniesie możliwe rozwiązania.
Do tej pory wciąż uciekał. Ukrywał się. Prześlizgiwał przez kolejne dni.
Ale mógł też spróbować czegoś innego, jeśli nie dla siebie, to dla nich - bo to oni sprawiali, że jego życie miało jakikolwiek sens, jakiekolwiek znaczenie.
Wciśnięte w kieszenie spodni dłonie drżały nerwowo nawet teraz, gdy zdawało się, że nic mu nie grozi. Nie potrafił już tak dłużej, chciał coś zmienić, nauczyć się, jak skruszyć kajdany strachu i zastygłego marazmu.
mam ze sobą świstoklik oraz jedną nalewkę z jagód Brenyn; plus wciśnięty do plecaka koc i cztery kieliszki, butelkę wody
rzucam na konsekwencje poeventowe
[bylobrzydkobedzieladnie]
gwiazdy były nisko jak gołębie
ludzie smutni nachylali twarz
i szukali gwiazd prawdziwych w głębi
z tym uśmiechem, który chyba znasz
Ostatnio zmieniony przez Laurence Morrow dnia 21.02.23 22:12, w całości zmieniany 2 razy
The member 'Laurence Morrow' has done the following action : Rzut kością
'k3' : 3
'k3' : 3
Zadarta wysoko głowa szukała śladu przemijania.
I nie mogła ich znaleźć.
Szaroniebieskie oczy zdawały się sunąć za kometą bez przerwy, towarzysząc jej chaotycznemu ruchowi, z którego niewiele dało się wyczytać, poza rosnącą frustracją, odbijającą się na twarzy młodego przecież jeszcze mężczyzny. Próbował odgonić swoje myśli gdzieś dalej, zająć się pracą, to wychodziło mu zawsze najlepiej, gdy nie mógł pozwolić sobie na zapadnięcie się na dno własnych przeczuć, czy wyobrażeń. Teraz jednak wydawało się, że nie musiał kompletnie oddawać się obowiązkom zawodowym — te i tak, miał wrażenie, pozostawały pod niespotykanym i niespodziewanym wpływem ciała niebieskiego — jeden z jego b r a c i (słowo to dalej wybrzmiewało w jego głowie z lekką dozą niedowierzania, ale to prawda, miał braci, miał siostry) wystosował do niego list z prośbą o spotkanie, list potencjalnie przygotowujący Olivera do poruszenia kolejnych ważnych, pewnie też w swój sposób bolesnych kwestii. Życie nauczyło go jednak, że gdy chciało się pójść dalej, należało przede wszystkim zrobić porządek z przeszłością. Dadzą sobie radę.
Zgodnie z umową zamknął sklep wcześniej, zabierając ze sobą także kilka eliksirów, które — jak zakładał — będą pomocne w przyszłości. Jeżeli nie teraz. Odkąd karty jego przeszłości zostały odkryte nie minęło może sporo czasu; był jednak człowiekiem niezwykle wręcz obowiązkowym, z sercem podszytym koniecznością dbania o kogoś innego(gdyż — z wielu względów — nigdy nie potrafił zadbać o siebie). Chciał mieć pewność, że cokolwiek nie stanie na drodze jego rodzeństwu, jego rodzicom, poradzą sobie z tym, lub przynajmniej zyskają trochę przewagi, kupią sobie nieco czasu.
Im bardziej zbliżał się do miejsca zbiórki — tabliczki w Dolinie Godryka — tym mocniej czuł nacisk na skroniach. Serce biło szybciej, w antycypacyjnej niepewności podsuwając umysłowi wszystkie możliwe powody takiego spotkania. Cieszył się z nich, oczywiście, czuł się w Zapiecku już niemal tak wygodnie, jak wcześniej na Wrzosowisku, czy teraz we Wrzosowej Przystani. Dlatego też zmiana miejsca spotkania na teren (choć zawieszenie broni było cudowną ideą, niekoniecznie miał pewność, czy druga strona miała prawdziwe chęci jej utrzymania; pragnął zawsze być w pogotowiu) wzbudziła w nim pewien niepokój, lakoniczna wymiana listów z Lawrim również. Dowiesz się wszystkiego na miejscu, Oliverze — szeptał do siebie uspokajająco, gdy poprawiał podwinięte rękawy koszuli, zapiętej na ostatni guzik pomimo panującego upału. Nie mógł jej rozpiąć, jeżeli nie nosił pod spodem podkoszulka. Zawsze miał wrażenie, że jeden, nieodpowiedzialny ruch a blizny wyjdą na jaw, podobnie z jego sekretem. Nie chciał, nie chciał, by tak się stało.
Sylwetka drugiego z braci, licząc w kolejności urodzin, zarysowała się na horyzoncie. Przyspieszył kroku, nie chcąc dawać mu czekać. Poprawił jedynie skórzaną torbę, którą miał na swoim ramieniu, fiolki z eliksirami szczęknęły mało subtelnie, ale ruszył przed siebie, bo poza wątpliwościami, zżerała go jeszcze ciekawość.
— Lawrie — imię brata, zdrobniałe, spłynęło z jego języka tak, jakby nie robił tego dopiero któryś—nasty raz, a był do tego przyzwyczajony przez całe swoje życie. Usta wygięły się w przyjemnym dla oka, choć noszącym ślady nieśmiałości uśmiechu, jedna z dłoni uniosła się wyżej w geście powitania, po czym wsunęła do torby, z której wyciągnęła kilka fiolek. — Nie mogłem przyjść z pustymi rękami — dodał niemalże konspiracyjnie, wyciągając ku niemu rękę. Postarał się przy tym, by spojrzenie z przyjaznego, zmieniło się na zdecydowane, ponieważ...
Zdecydowanie nie przyjmie odmowy.
| ekwipunek: różdżka, szata i buty ze skóry tebo (+27 do żywotności), świstoklik typu I (wisior z liściem klonu), eliksir ochrony (1 porcja), Maść z wodnej gwiazdy (1 porcja, stat. 46), czuwający strażnik (1 porcja, stat. 40)
przekazuję Lauriemu:
Marynowana narośl ze szczuroszczeta (1 porcja, stat. 40)
Eliksir znieczulający (1 porcja)
Maść z wodnej gwiazdy (1 porcja, stat. 46)
I nie mogła ich znaleźć.
Szaroniebieskie oczy zdawały się sunąć za kometą bez przerwy, towarzysząc jej chaotycznemu ruchowi, z którego niewiele dało się wyczytać, poza rosnącą frustracją, odbijającą się na twarzy młodego przecież jeszcze mężczyzny. Próbował odgonić swoje myśli gdzieś dalej, zająć się pracą, to wychodziło mu zawsze najlepiej, gdy nie mógł pozwolić sobie na zapadnięcie się na dno własnych przeczuć, czy wyobrażeń. Teraz jednak wydawało się, że nie musiał kompletnie oddawać się obowiązkom zawodowym — te i tak, miał wrażenie, pozostawały pod niespotykanym i niespodziewanym wpływem ciała niebieskiego — jeden z jego b r a c i (słowo to dalej wybrzmiewało w jego głowie z lekką dozą niedowierzania, ale to prawda, miał braci, miał siostry) wystosował do niego list z prośbą o spotkanie, list potencjalnie przygotowujący Olivera do poruszenia kolejnych ważnych, pewnie też w swój sposób bolesnych kwestii. Życie nauczyło go jednak, że gdy chciało się pójść dalej, należało przede wszystkim zrobić porządek z przeszłością. Dadzą sobie radę.
Zgodnie z umową zamknął sklep wcześniej, zabierając ze sobą także kilka eliksirów, które — jak zakładał — będą pomocne w przyszłości. Jeżeli nie teraz. Odkąd karty jego przeszłości zostały odkryte nie minęło może sporo czasu; był jednak człowiekiem niezwykle wręcz obowiązkowym, z sercem podszytym koniecznością dbania o kogoś innego
Im bardziej zbliżał się do miejsca zbiórki — tabliczki w Dolinie Godryka — tym mocniej czuł nacisk na skroniach. Serce biło szybciej, w antycypacyjnej niepewności podsuwając umysłowi wszystkie możliwe powody takiego spotkania. Cieszył się z nich, oczywiście, czuł się w Zapiecku już niemal tak wygodnie, jak wcześniej na Wrzosowisku, czy teraz we Wrzosowej Przystani. Dlatego też zmiana miejsca spotkania na teren (choć zawieszenie broni było cudowną ideą, niekoniecznie miał pewność, czy druga strona miała prawdziwe chęci jej utrzymania; pragnął zawsze być w pogotowiu) wzbudziła w nim pewien niepokój, lakoniczna wymiana listów z Lawrim również. Dowiesz się wszystkiego na miejscu, Oliverze — szeptał do siebie uspokajająco, gdy poprawiał podwinięte rękawy koszuli, zapiętej na ostatni guzik pomimo panującego upału. Nie mógł jej rozpiąć, jeżeli nie nosił pod spodem podkoszulka. Zawsze miał wrażenie, że jeden, nieodpowiedzialny ruch a blizny wyjdą na jaw, podobnie z jego sekretem. Nie chciał, nie chciał, by tak się stało.
Sylwetka drugiego z braci, licząc w kolejności urodzin, zarysowała się na horyzoncie. Przyspieszył kroku, nie chcąc dawać mu czekać. Poprawił jedynie skórzaną torbę, którą miał na swoim ramieniu, fiolki z eliksirami szczęknęły mało subtelnie, ale ruszył przed siebie, bo poza wątpliwościami, zżerała go jeszcze ciekawość.
— Lawrie — imię brata, zdrobniałe, spłynęło z jego języka tak, jakby nie robił tego dopiero któryś—nasty raz, a był do tego przyzwyczajony przez całe swoje życie. Usta wygięły się w przyjemnym dla oka, choć noszącym ślady nieśmiałości uśmiechu, jedna z dłoni uniosła się wyżej w geście powitania, po czym wsunęła do torby, z której wyciągnęła kilka fiolek. — Nie mogłem przyjść z pustymi rękami — dodał niemalże konspiracyjnie, wyciągając ku niemu rękę. Postarał się przy tym, by spojrzenie z przyjaznego, zmieniło się na zdecydowane, ponieważ...
Zdecydowanie nie przyjmie odmowy.
| ekwipunek: różdżka, szata i buty ze skóry tebo (+27 do żywotności), świstoklik typu I (wisior z liściem klonu), eliksir ochrony (1 porcja), Maść z wodnej gwiazdy (1 porcja, stat. 46), czuwający strażnik (1 porcja, stat. 40)
przekazuję Lauriemu:
Marynowana narośl ze szczuroszczeta (1 porcja, stat. 40)
Eliksir znieczulający (1 porcja)
Maść z wodnej gwiazdy (1 porcja, stat. 46)
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
Czuł każdą kroplę potu, spływającą mu wzdłuż kręgosłupa, chociaż nadal krył się w cieniu lasu. Na plecach jednak niósł ciężar plecaka, a w dłoniach trzymał wciąż karabin, uważnie rozglądając się dookoła. Chociaż miał wrażenie, że ta dziwna kometa spłoszyła okoliczną zwierzynę. Sama ta myśl wykrzywiła twarz Alfiego w niezadowolonym grymasie - to głównie polowania sprawiały, że nie musieli przymierać głodem, a na stole czasem pojawiła się porcja mięsa. Szczególnie, że - ku jego częściowej uldze - coraz więcej Summersów zaglądało do Zapiecka, wypełniając go rodzinną atmosferą.
Zerknął na nadgarstek, na którym widniał stary, mugolski zegarek i skierował w końcu swoje kroki w stronę skraju lasu, gdzie spotkać mieli się z Lawriem, Hazel i Olivierem. Obecność tego ostatniego wciąż pewnym niedowierzaniem odbijała się w głowie Alfreda, a całą absurdalność sytuacji sprawiała, że nie umiał pojąć tego jak do tego doszło, że szukał go w najdalszych kątach, a miał najmłodszego z nich na wyciągnięcie ręki.
Kręcił się jeszcze w okolicy - przezorność kazała sprawdzić mu pasmo lasu blisko ich miejsca spotkania. Chociaż podobno cały kraj objęty został zawieszeniem broni, Alfie nauczył się nie ufać deklaracjom polityków - tych samych, którzy stali za masowymi mordami niewinnej ludności, bez wzruszenia patrzyli na spływające krwią ulice Londynu.
Kiedy słońce spłynęło na jego twarz, promienie podświetliły srebro zaplątane w jego przerzedzonych włosach. Niemalże od razu skierował swoje kroki w stronę dwóch rysujących się nieopodal sylwetek. Między zębami miął kawałek dłuższego źdźbła trawy - brak tytoniu w czasie wojny niewątpliwie dawał mu się we znaki - zamiast zwyczajowej wykałaczki, która często znajdowała się między jego zębami. Za duża koszula nieco nadymała się z każdym krokiem, a spodnie trzymały się jedynie za pomocą szelek na szczupłych biodrach. Poruszający się materiał co jakiś czas odsłaniał kawałek ramienia, gdzie widniała okrągła blizna o nierównych, poszarpanych krawędziach. Echo czasów, o których wolał nie wspominać. Kiedy do nich dotarł zrzucił z ramienia materiałowy plecak w kolorze zieleni z mnóstwem kieszeni i oparł o drzewo zabezpieczoną broń. - Ollie - zwrócił się do młodszego z braci, po czym zamknął go w krótkim uścisku, klepnąwszy go bratersko po plecach. - Lawrie - ponownie powtórzył czynność, jakby nie widzieli się dłuższy czas. Ech, może czas nieco go zmiękczył? Rozejrzał się dookoła, delikatnie marszcząc brwi, po czym znowu zerknął na luźno zapięty na nadgarstku zegarek. Hazel nie zwykła się spóźniać, ale czy jeszcze mógł uznawać, że znał siostrę? - Albo cała zwierzyna uciekła przed upałem, albo przegoniło je to cholerne coś na niebie - mruknął niezadowolony, kucając przy plecaku. Ze środka jedno jabłko. - Aye, Ollie, orientuj się - zwrócił się w stronę młodszego brata, rzucając w jego stronę czerwone jabłko. Drugie poleciało w stronę Lawrence'a. Nie byli w Zapiecku, ale ktoś musiał dbać oto, żeby para tęgich głów w rozważaniach o rzeczach mądrych nie zapomniała o przyziemnych sprawach, jak jedzenie.
| ze sobą mam różdżkę, karabin, naboje i sześć jabłek co by dzieci nie były głodne
Zerknął na nadgarstek, na którym widniał stary, mugolski zegarek i skierował w końcu swoje kroki w stronę skraju lasu, gdzie spotkać mieli się z Lawriem, Hazel i Olivierem. Obecność tego ostatniego wciąż pewnym niedowierzaniem odbijała się w głowie Alfreda, a całą absurdalność sytuacji sprawiała, że nie umiał pojąć tego jak do tego doszło, że szukał go w najdalszych kątach, a miał najmłodszego z nich na wyciągnięcie ręki.
Kręcił się jeszcze w okolicy - przezorność kazała sprawdzić mu pasmo lasu blisko ich miejsca spotkania. Chociaż podobno cały kraj objęty został zawieszeniem broni, Alfie nauczył się nie ufać deklaracjom polityków - tych samych, którzy stali za masowymi mordami niewinnej ludności, bez wzruszenia patrzyli na spływające krwią ulice Londynu.
Kiedy słońce spłynęło na jego twarz, promienie podświetliły srebro zaplątane w jego przerzedzonych włosach. Niemalże od razu skierował swoje kroki w stronę dwóch rysujących się nieopodal sylwetek. Między zębami miął kawałek dłuższego źdźbła trawy - brak tytoniu w czasie wojny niewątpliwie dawał mu się we znaki - zamiast zwyczajowej wykałaczki, która często znajdowała się między jego zębami. Za duża koszula nieco nadymała się z każdym krokiem, a spodnie trzymały się jedynie za pomocą szelek na szczupłych biodrach. Poruszający się materiał co jakiś czas odsłaniał kawałek ramienia, gdzie widniała okrągła blizna o nierównych, poszarpanych krawędziach. Echo czasów, o których wolał nie wspominać. Kiedy do nich dotarł zrzucił z ramienia materiałowy plecak w kolorze zieleni z mnóstwem kieszeni i oparł o drzewo zabezpieczoną broń. - Ollie - zwrócił się do młodszego z braci, po czym zamknął go w krótkim uścisku, klepnąwszy go bratersko po plecach. - Lawrie - ponownie powtórzył czynność, jakby nie widzieli się dłuższy czas. Ech, może czas nieco go zmiękczył? Rozejrzał się dookoła, delikatnie marszcząc brwi, po czym znowu zerknął na luźno zapięty na nadgarstku zegarek. Hazel nie zwykła się spóźniać, ale czy jeszcze mógł uznawać, że znał siostrę? - Albo cała zwierzyna uciekła przed upałem, albo przegoniło je to cholerne coś na niebie - mruknął niezadowolony, kucając przy plecaku. Ze środka jedno jabłko. - Aye, Ollie, orientuj się - zwrócił się w stronę młodszego brata, rzucając w jego stronę czerwone jabłko. Drugie poleciało w stronę Lawrence'a. Nie byli w Zapiecku, ale ktoś musiał dbać oto, żeby para tęgich głów w rozważaniach o rzeczach mądrych nie zapomniała o przyziemnych sprawach, jak jedzenie.
| ze sobą mam różdżkę, karabin, naboje i sześć jabłek co by dzieci nie były głodne
Zachłysnęła się pierwszym, głębszym oddechem czystego powietrza. Delikatny zapach wrzosów drażnił nozdrza; gdzieś w tle przebijały się nuty słodkiego zapachu Lagerstroemii, którą przed kilkoma latami tak upodobano sobie na wzniosłych dworach Anglii. Miała swój okaz w szklarni, wtedy, gdy jeszcze mogła mówić o swoim domu, swojej pracy i swoim życiu.
Teraz, w przełykaniu gorzkich łez, tkwili przede wszystkim inni - pierwszy syn, którego z trudem oderwała od klatki piersiowej, gdy w przypływie smutku przypomniał sobie o istnieniu taty; drugi, który próbował odnaleźć swoje miejsce wśród troskliwej opieki wujków; owi wujkowie, na bogów, jej bracia - niegdyś trzech najważniejszych obok ojca mężczyzn w jej życiu, teraz w odmętach troski pojawił się kolejny - ten, którego obecność musiała przełknąć mimo głębokiej konsternacji. Przyzwyczaiła się do świata bez niego, bez nich, ale teraz byli - wszyscy, niezmiennie roszczący sobie miejsce w chłodnym, bo chłodnym, ale bijącym sercu Pani Wilde.
Krok po kroku, coraz bardziej przyśpieszała a lniana sukienka obijała się o za duże trzewiki. Niechlujny kok rozwarstwił się na niezrozumiałą kitkę wpół skręconych od warkocza włosów. Lekkie kropelki potu tkwiły na wołających z oddali sińców pod oczami. Nie mogła się spóźnić, nigdy się nie spóźniała.
Trzy sylwetki wydawały się coraz to bardziej wyraźne. Męskie - choć z tyłu głowy dalej przypominały o uroczych dołeczkach w policzku i nastoletnich wyprawach po kurę-uciekinierkę sąsiadki zz przeciwka.
Nawet niezmyta czerwona szminka gościła gdzieś tam na zmęczonej twarzy, jak miała w zwyczaju znana im wcześniej siostra. Czerwień jej pasowała, ponoć dodawała odwagi, którą jako jedyna z rodzeństwa nie zwykła się w tak oczywisty sposób cechować. Wręcz przeciwnie, z każdą chwilą oddychania brytyjskim powietrzem zdawała sobie sprawę, że była bliższa tchórzostwa swoim wyjazdem i powrotem okraszonym złudnie szlachetnymi celami.
Jeszcze krok, na bogów, sport nie był jej mocną stroną.
- Ollie! - Czy upadnie na ziemię? Bogowie wszelkich kultur, grunt się wali. Powietrza, chyba wypluła płuca. Odetchnęła, wreszcze zbliżając się do swoich chłopców i przypływem chwili - manipulacja, nawet nieumyślna, zawsze towarzyszy złamanym intelektom - skierowała wyprostowane dłonie w sugestii uścisku do niedawno poznanego brata. Nie mógł odmówić, przecież. Zielonkawo-błękitne oczęta przesunęły porozumiewawczo po twarzy Alfiego i Lawriego, ale wiedziała, że nie musi im tłumaczyć. Miał się czuć z nimi jak swój.
- Nie spóźniłam się. - Zdążyła pogładzić najmłodszą latorośl z obecnych po plecach, przechodząc wiekiem do następnego w kolejce, bo chyba żaden nie próbował uciekać od krótkiej, troskliwej wymiany uścisków. Kiedyś do tego lgnęli, w chwilach słabości, w tęsknocie za bezpiecznym dzieciństwem, czyż nie, Lawrie?
Ostatni uścisk, najdelikatniejszy, jakby krucha stuktura najstarszego brata miała się posypać. Było w tym coś na kszałt bólu przemieszanego ze wstydem. Ze spojrzeniem, które na moment uciekło w przestrzeń za nimi.
Alfie, gdzie jesteś bezpieczny?
- Przepraszam, że tak na styk... Młody miał gorszy dzień. - Pozostał więc u przyjaciółki, nie chciała obciążać mamy buntem dziewięciolatka. Ten smakował bowiem gorzko - wspomnieniami ojca, tęsknotą za Francją i zrozumiałą dla dziecka niechęcią do głupiej Anglii. - Z tego wszystkiego zapomniałam też o cieście, ale czujcie się zaproszeni jutro po odbiór. Tylko błagam, po dziewiątej. - Lekko uniesione kąciki ust wskazywały na subtelny uśmiech, a spojrzenie przecięte krótkim puszczeniem oczka skierowała na Olliego, który wydawał się zdolny do wstania z kogutem i kolejnych prób ratowania świata. W jego wieku też taka była, a teraz kolejne stawy bolą.
Odetchnęła ponownie, krótko i układając dłonie na lekko zgiętych kolanach spróbowała odnaleźć wigor nastolatki. Powinna zadbać o kondycję, zdecydowanie.
- To ten, jaki jest powód tego spędu rodzinnego? Czy to tak bez powodu, ot, stęskniłeś się, młody? - Lekkie kiwnięcie skierowała w stronę środkowego, podnosząc się z ciężko przełkniętą, sportową porażką do wyprostowanej postawy. Ponoć Ci środkowi są najbardziej zaradni, może i coś w tym było patrząc na koleje niepowodzeń Summersów, tom tysięczny. Albo to ona nabijała statystyki, ale to by znaczyło, że jeszcze na coś się przydaje.
| ze sobą mam różdżkę i dobry humor, bo to niezastąpiona waluta czy coś.
Teraz, w przełykaniu gorzkich łez, tkwili przede wszystkim inni - pierwszy syn, którego z trudem oderwała od klatki piersiowej, gdy w przypływie smutku przypomniał sobie o istnieniu taty; drugi, który próbował odnaleźć swoje miejsce wśród troskliwej opieki wujków; owi wujkowie, na bogów, jej bracia - niegdyś trzech najważniejszych obok ojca mężczyzn w jej życiu, teraz w odmętach troski pojawił się kolejny - ten, którego obecność musiała przełknąć mimo głębokiej konsternacji. Przyzwyczaiła się do świata bez niego, bez nich, ale teraz byli - wszyscy, niezmiennie roszczący sobie miejsce w chłodnym, bo chłodnym, ale bijącym sercu Pani Wilde.
Krok po kroku, coraz bardziej przyśpieszała a lniana sukienka obijała się o za duże trzewiki. Niechlujny kok rozwarstwił się na niezrozumiałą kitkę wpół skręconych od warkocza włosów. Lekkie kropelki potu tkwiły na wołających z oddali sińców pod oczami. Nie mogła się spóźnić, nigdy się nie spóźniała.
Trzy sylwetki wydawały się coraz to bardziej wyraźne. Męskie - choć z tyłu głowy dalej przypominały o uroczych dołeczkach w policzku i nastoletnich wyprawach po kurę-uciekinierkę sąsiadki zz przeciwka.
Nawet niezmyta czerwona szminka gościła gdzieś tam na zmęczonej twarzy, jak miała w zwyczaju znana im wcześniej siostra. Czerwień jej pasowała, ponoć dodawała odwagi, którą jako jedyna z rodzeństwa nie zwykła się w tak oczywisty sposób cechować. Wręcz przeciwnie, z każdą chwilą oddychania brytyjskim powietrzem zdawała sobie sprawę, że była bliższa tchórzostwa swoim wyjazdem i powrotem okraszonym złudnie szlachetnymi celami.
Jeszcze krok, na bogów, sport nie był jej mocną stroną.
- Ollie! - Czy upadnie na ziemię? Bogowie wszelkich kultur, grunt się wali. Powietrza, chyba wypluła płuca. Odetchnęła, wreszcze zbliżając się do swoich chłopców i przypływem chwili - manipulacja, nawet nieumyślna, zawsze towarzyszy złamanym intelektom - skierowała wyprostowane dłonie w sugestii uścisku do niedawno poznanego brata. Nie mógł odmówić, przecież. Zielonkawo-błękitne oczęta przesunęły porozumiewawczo po twarzy Alfiego i Lawriego, ale wiedziała, że nie musi im tłumaczyć. Miał się czuć z nimi jak swój.
- Nie spóźniłam się. - Zdążyła pogładzić najmłodszą latorośl z obecnych po plecach, przechodząc wiekiem do następnego w kolejce, bo chyba żaden nie próbował uciekać od krótkiej, troskliwej wymiany uścisków. Kiedyś do tego lgnęli, w chwilach słabości, w tęsknocie za bezpiecznym dzieciństwem, czyż nie, Lawrie?
Ostatni uścisk, najdelikatniejszy, jakby krucha stuktura najstarszego brata miała się posypać. Było w tym coś na kszałt bólu przemieszanego ze wstydem. Ze spojrzeniem, które na moment uciekło w przestrzeń za nimi.
Alfie, gdzie jesteś bezpieczny?
- Przepraszam, że tak na styk... Młody miał gorszy dzień. - Pozostał więc u przyjaciółki, nie chciała obciążać mamy buntem dziewięciolatka. Ten smakował bowiem gorzko - wspomnieniami ojca, tęsknotą za Francją i zrozumiałą dla dziecka niechęcią do głupiej Anglii. - Z tego wszystkiego zapomniałam też o cieście, ale czujcie się zaproszeni jutro po odbiór. Tylko błagam, po dziewiątej. - Lekko uniesione kąciki ust wskazywały na subtelny uśmiech, a spojrzenie przecięte krótkim puszczeniem oczka skierowała na Olliego, który wydawał się zdolny do wstania z kogutem i kolejnych prób ratowania świata. W jego wieku też taka była, a teraz kolejne stawy bolą.
Odetchnęła ponownie, krótko i układając dłonie na lekko zgiętych kolanach spróbowała odnaleźć wigor nastolatki. Powinna zadbać o kondycję, zdecydowanie.
- To ten, jaki jest powód tego spędu rodzinnego? Czy to tak bez powodu, ot, stęskniłeś się, młody? - Lekkie kiwnięcie skierowała w stronę środkowego, podnosząc się z ciężko przełkniętą, sportową porażką do wyprostowanej postawy. Ponoć Ci środkowi są najbardziej zaradni, może i coś w tym było patrząc na koleje niepowodzeń Summersów, tom tysięczny. Albo to ona nabijała statystyki, ale to by znaczyło, że jeszcze na coś się przydaje.
| ze sobą mam różdżkę i dobry humor, bo to niezastąpiona waluta czy coś.
poetry and anarchism
it’s survival of the fittest, rich against the poor. I’m not the only one who finds it hard to understand I’m not afraid of God, I am afraid of man
Hazel Wilde
Zawód : naukowczyni, botaniczka, głos propagandy podziemnego ministerstwa
Wiek : 32 lata rozczarowań
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Wdowa
widzę wyraźnie
pełne rozczarowań twarze
a w oczach ból i gniew
uśpionych zdarzeń
pełne rozczarowań twarze
a w oczach ból i gniew
uśpionych zdarzeń
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Aureola jasnych kosmyków okalała niewyraźną jeszcze twarz, wciąż rozmytą dzielącą ich odległością; znowu poczuł się tak, jakby ktoś przekręcił oś zmieniacza czasu wielokrotnie, jakby stanął przed nim młodszy o dekadę doświadczeń Alfie.
Zmęczony uśmiech zarysował się na policzkach, a dłoń uniosła się wyżej, w geście serdecznego powitania; oderwał się od drzewa, ruszając w stronę najmłodszego Summersa, żeby razem z bratem poczekać na resztę rodzeństwa.
Wciąż uczył się tego, jakim człowiekiem jest Ollie. Jakie tworzą go gesty, jaka mimika, jaki ton głosu. Odnotowywał kolejne szczegóły, wyławiając informacje przekazywane także niewerbalnie.
Kącik ust uniósł się wyżej, gdy zauważył, że jego koszula ponownie zapięta jest na ostatni guzik. Starannie, schludnie, najpewniej z taką samą dbałością o detale podchodzić musiał do wykonywania nie tylko codziennych czynności, lecz także zawodowych obowiązków.
- Ollie - wyrwało mu się niemal w tym samym momencie, harmonizując dwugłos powitania; uderzające o siebie szkło wydawało dźwięk, który sprawił, że jedna z brwi uniosła się wyżej, w zaskoczeniu. - Zdążyłeś jeszcze po pracy obrabować lokalnego browarnika? - rzucił z zaciekawieniem, ściskając go na powitanie - nim opisane flakoniki i pudełeczko nie znalazły się w dłoniach brata. - To dla mnie? - upewnił się, nim przyjął niespodziewany prezent. Wyjątkowo cenny. - Dziękuję - o ile eliksir znieczulający i maść z wodnej gwiazdy cokolwiek mu mówiły, to już etykietka z enigmatyczną i nieprzesadnie zachęcającą do wypicia nazwą zawierającą w sobie szczuroszczeta - nie za bardzo. Nie miał najmniejszego pojęcia, z czym powinno mu się to kojarzyć. - Do czego używa się marynowanej narośli...? - urwał, uciekając spojrzeniem w stronę kolejnego z braci, który właśnie się do nich zbliżał.
Z ręką na pulsie, na karabinie; zawsze czujny, zawsze gotowy. - Alfie - zakleszczył go w braterskim uścisku, krótkim, niemalże żołnierskim. - Czekaj, jeszcze... - nie teraz; jabłko leciało już jednak w jego stronę, więc pozostało tylko dostosować się do zaistniałych okoliczności. - Na pół? - zaproponował, nie będąc pewien, ile sztuk ma ze sobą Alfie. - Pamiętajcie, żeby policzyć pestki - łapał się na tym, że nadal to robił; a już na pewno nie mógłby pominąć tego rytuału w rodzinnym gronie. - Jodie nas do tego zmuszała - wtrącił, zerkając w stronę Olliego; chciał wyjaśnić mu kontekst - parzysta liczba nasion to perspektywa wielkiej miłości, a nieparzysta to jej brak, przynajmniej w najbliższym czasie - Jacob z kolei zaproponowałby zawody na plucie pestkami na odległość; cierń tęsknoty oplótł serce mocniej, ciaśniej.
- Jest i ona - zaanonsował Hazel, uśmiechającą się do nich czerwienią szminki, w której zaplątały się pigmenty troski. Nie potrzebował słów, by zrozumieć to, co chciała mu przekazać w spojrzeniu, posłanym znad ramienia Olliego. Nie mogli pozwolić na to, by poczuł się w jakikolwiek sposób wykluczony. - Nie spóźniłaś się - uspokoił, nieco rozbawiony, słysząc w jej głosie echo własnej irytacji, gdy zdarzało mu się docierać na miejsce spotkania jako ostatni. - Co z młodym? Gorszy dzień... czy ostatnie dni, odkąd pojawił się na niebie ten... twór? - dopytał z niepokojem, świadom tego, jak nieporównanie intensywniej oddziaływała na mugoli i młodszych obecność niezbadanego ciała niebieskiego. - Jak się ostatnio czuliście? Gdzie byliście trzeciego? - czy znaleźli się w niebezpieczeństwie, gdy magia zaczęła odmawiać posłuszeństwa?
- Możemy zostać tutaj, skryć się pod drzewem, dopóki nie zajdzie słońce - sam nie był do końca pewien, czy półgodzinny marsz w tej temperaturze to najlepszy pomysł; w gruncie rzeczy najważniejsze było to, że udało im zebrać razem.
- Żaden nie jest zły, ale nie ukrywam, że jest coś, o czym chciałbym z wami porozmawiać. Przede wszystkim, jak wygląda teraz sytuacja w Dolinie? Czytałem o samobójstwach... licznych samobójstwach - o fali samobójstw; w pierwszym odruchu skontaktował się z nimi pod teoretycznie błahym powodem - by tylko upewnić się, że są bezpieczni. - Wiadomo coś więcej? Co mówi się w Dolinie? - dlaczego w tym samym momencie tak wielu ludzi postanowiło odebrać sobie życie? Z czym było to powiązane?
k3 na jabłko, bo taki jestem zwinny, że:
1. chwytam powietrze, a owoc muszę podnieść z trawy
2. jabłko odbija mi się od barku, zanim wyginam pod dziwnym kątem rękę i ostatecznie udaje mi się go niezgrabnie złapać
3. niczym profesjonalny szukający przechwytuję owoc w locie, choć to łut szczęścia, a nie celowy zamiar, co poświadczy wyraz malujący się na mojej twarzy
k20 na liczbę nasion w jabłku, bo to ważne; parzyste - wielka miłość za rogiem, nieparzyste - dużo samotności
Zmęczony uśmiech zarysował się na policzkach, a dłoń uniosła się wyżej, w geście serdecznego powitania; oderwał się od drzewa, ruszając w stronę najmłodszego Summersa, żeby razem z bratem poczekać na resztę rodzeństwa.
Wciąż uczył się tego, jakim człowiekiem jest Ollie. Jakie tworzą go gesty, jaka mimika, jaki ton głosu. Odnotowywał kolejne szczegóły, wyławiając informacje przekazywane także niewerbalnie.
Kącik ust uniósł się wyżej, gdy zauważył, że jego koszula ponownie zapięta jest na ostatni guzik. Starannie, schludnie, najpewniej z taką samą dbałością o detale podchodzić musiał do wykonywania nie tylko codziennych czynności, lecz także zawodowych obowiązków.
- Ollie - wyrwało mu się niemal w tym samym momencie, harmonizując dwugłos powitania; uderzające o siebie szkło wydawało dźwięk, który sprawił, że jedna z brwi uniosła się wyżej, w zaskoczeniu. - Zdążyłeś jeszcze po pracy obrabować lokalnego browarnika? - rzucił z zaciekawieniem, ściskając go na powitanie - nim opisane flakoniki i pudełeczko nie znalazły się w dłoniach brata. - To dla mnie? - upewnił się, nim przyjął niespodziewany prezent. Wyjątkowo cenny. - Dziękuję - o ile eliksir znieczulający i maść z wodnej gwiazdy cokolwiek mu mówiły, to już etykietka z enigmatyczną i nieprzesadnie zachęcającą do wypicia nazwą zawierającą w sobie szczuroszczeta - nie za bardzo. Nie miał najmniejszego pojęcia, z czym powinno mu się to kojarzyć. - Do czego używa się marynowanej narośli...? - urwał, uciekając spojrzeniem w stronę kolejnego z braci, który właśnie się do nich zbliżał.
Z ręką na pulsie, na karabinie; zawsze czujny, zawsze gotowy. - Alfie - zakleszczył go w braterskim uścisku, krótkim, niemalże żołnierskim. - Czekaj, jeszcze... - nie teraz; jabłko leciało już jednak w jego stronę, więc pozostało tylko dostosować się do zaistniałych okoliczności. - Na pół? - zaproponował, nie będąc pewien, ile sztuk ma ze sobą Alfie. - Pamiętajcie, żeby policzyć pestki - łapał się na tym, że nadal to robił; a już na pewno nie mógłby pominąć tego rytuału w rodzinnym gronie. - Jodie nas do tego zmuszała - wtrącił, zerkając w stronę Olliego; chciał wyjaśnić mu kontekst - parzysta liczba nasion to perspektywa wielkiej miłości, a nieparzysta to jej brak, przynajmniej w najbliższym czasie - Jacob z kolei zaproponowałby zawody na plucie pestkami na odległość; cierń tęsknoty oplótł serce mocniej, ciaśniej.
- Jest i ona - zaanonsował Hazel, uśmiechającą się do nich czerwienią szminki, w której zaplątały się pigmenty troski. Nie potrzebował słów, by zrozumieć to, co chciała mu przekazać w spojrzeniu, posłanym znad ramienia Olliego. Nie mogli pozwolić na to, by poczuł się w jakikolwiek sposób wykluczony. - Nie spóźniłaś się - uspokoił, nieco rozbawiony, słysząc w jej głosie echo własnej irytacji, gdy zdarzało mu się docierać na miejsce spotkania jako ostatni. - Co z młodym? Gorszy dzień... czy ostatnie dni, odkąd pojawił się na niebie ten... twór? - dopytał z niepokojem, świadom tego, jak nieporównanie intensywniej oddziaływała na mugoli i młodszych obecność niezbadanego ciała niebieskiego. - Jak się ostatnio czuliście? Gdzie byliście trzeciego? - czy znaleźli się w niebezpieczeństwie, gdy magia zaczęła odmawiać posłuszeństwa?
- Możemy zostać tutaj, skryć się pod drzewem, dopóki nie zajdzie słońce - sam nie był do końca pewien, czy półgodzinny marsz w tej temperaturze to najlepszy pomysł; w gruncie rzeczy najważniejsze było to, że udało im zebrać razem.
- Żaden nie jest zły, ale nie ukrywam, że jest coś, o czym chciałbym z wami porozmawiać. Przede wszystkim, jak wygląda teraz sytuacja w Dolinie? Czytałem o samobójstwach... licznych samobójstwach - o fali samobójstw; w pierwszym odruchu skontaktował się z nimi pod teoretycznie błahym powodem - by tylko upewnić się, że są bezpieczni. - Wiadomo coś więcej? Co mówi się w Dolinie? - dlaczego w tym samym momencie tak wielu ludzi postanowiło odebrać sobie życie? Z czym było to powiązane?
k3 na jabłko, bo taki jestem zwinny, że:
1. chwytam powietrze, a owoc muszę podnieść z trawy
2. jabłko odbija mi się od barku, zanim wyginam pod dziwnym kątem rękę i ostatecznie udaje mi się go niezgrabnie złapać
3. niczym profesjonalny szukający przechwytuję owoc w locie, choć to łut szczęścia, a nie celowy zamiar, co poświadczy wyraz malujący się na mojej twarzy
k20 na liczbę nasion w jabłku, bo to ważne; parzyste - wielka miłość za rogiem, nieparzyste - dużo samotności
gwiazdy były nisko jak gołębie
ludzie smutni nachylali twarz
i szukali gwiazd prawdziwych w głębi
z tym uśmiechem, który chyba znasz
The member 'Laurence Morrow' has done the following action : Rzut kością
#1 'k3' : 3
--------------------------------
#2 'k20' : 13
#1 'k3' : 3
--------------------------------
#2 'k20' : 13
Szeroki uśmiech zmusił powracające do krągłości policzki do uniesienia się, a szaroniebieskie oczy do zmrużenia. Krótki, choć dźwięczny śmiech rozlał się po okolicy, żart brata był cudownie beztroski i takiego chciał go pamiętać. Ze złotymi promieniami plątającymi się między rdzawymi kosmykami, wychodzącego mu naprzeciw. Bezpiecznego. Żywego.
— Chciałbym, żeby to był browarnik — rzucił odrobinę tylko zmieszany, ukazując wreszcie zawartość torby. Swoich eliksirów nie rozdawał "byle komu", musiał mieć do tych osób zaufanie lub — po prostu — czuć względem nich szczególną więź. Ta, która łączyła go z Laurim, z całym rodzeństwem kształtowała się dopiero. Powoli, mozolnie, ale była, istniała. C h c i a ł się nimi zająć. — Może nie smakuje tak dobrze, ale jestem pewien, że kiedyś się przyda — dodał, przekazując wszystkie mikstury. Brat zaskoczył go miło, kojarzył niektóre z mieszanek, a gdy spytał o marynowaną narośl, uśmiech Olivera poszerzył się jeszcze, wyprostował dumnie plecy i pospieszył z wyjaśnieniem.
— Pomaga w walce. Zwiększa odporność na zaklęcia i uroki, ale nie pij więcej niż jedną fiolkę w ciągu doby, bo inaczej będziesz miał włochate, fioletowe uszy — przestrzegł go tonem eksperta (którym, oczywiście był), po czym klepnął go delikatnie w ramię. Akurat w momencie, gdy gdzieś obok odkładany na ziemię był karabin, sekundy przed zostaniem porwanym w kolejny uścisk. Męski, silny, zbyt silny nieco, ale nie miał serca zwrócić mu uwagi, poza krótkim, chyba niedosłyszalnym jęknięciem, którego nie mógł zatrzymać w sobie.
— Alfie — zawtórował Lauriemu, kontynuując jakąś dziwną unię ich głosów; nie przeszkadzała mu ona, zupełnie. Było w niej nawet coś czarującego, ale na pewno nie tak czarującego jak Hazel, jedyna z odnalezionych sióstr. Ledwo wypuszczony z ramion Alfreda poczuł zaraz coś zupełnie innego — łagodne pogładzenie po plecach, które jakoś odruchowo, ufnie ułożyły się pod ręką siostry, gdy prostował plecy raz jeszcze, chcąc wyglądać dojrzale, dorośle, może trochę nieustępliwie. Byli z Alfredem tego samego wzrostu, choć różnica w posturze rzucała się w oczy od razu, na niekorzyść Olivera oczywiście.
— Hazel, w samą porę — rzucił, w zamyśle uspokajająco. Czy biegła, by zdążyć im na spotkanie? Odruchowo przysunął się bliżej niej, pragnąc chyba stać się jej oparciem, gdyby nagle opadła z sił. Nawet jeżeli jedną rękę miał zajętą ledwo złapanym jabłkiem. Nie był dobry w takie gry. — Ciasto? No to teraz faktycznie muszę wpaść — powiedział, wgryzając się powoli w jabłko. Nie dotarł jeszcze do pestek, nie mógł więc ich policzyć, ale mógł dopytać Hazel o zwyczaje panujące w ich domu. — Słyszałaś to o pestkach? I że trzeba je liczyć? — spytał szeptem, wyraźnie sceptyczny co do podobnych prób wróżenia. Może dlatego, że po prostu bał się wyniku; uważał, że z Hectorem osiągnął już szczyt miłości. Sygnet znajdujący się na palcu serdecznym, w towarzystwie wielu innych pierścionków, które nosił (a które były przede wszystkim wynikiem jego nieudanych prób rzemieślniczych), nie rzucał się w oczy, ale był symbolem miłości. Co, jeżeli wyjdzie mu, że jej nie będzie? Głupie wróżby, tylko człowieka straszą...
I mógłby dalej zastanawiać się i rozmyślać na temat jabłek i wróżb, gdyby nie temat, który rozpoczął Lawrence. Słysząc o samobójstwach poczuł, że niedawno połknięty kawałek jabłka staje mu w gardle. Natychmiast odwrócił wzrok, opuścił trzymającą jabłko rękę, po czym ruszył przed siebie, w kierunku jednego ze wzgórz, oddalając się od Doliny. Im mniej osób wie, tym lepiej.
— Chodźcie, to nie miejsce na taką rozmowę — poprosił, wyraźnie nieswój. W szczególności, na kilka sekund zawiesił spojrzenie na Alfredzie, wierząc, że jeżeli uda mu się przekonać do spaceru jego, reszta rodzeństwa także się ruszy. Dopiero po jakimś czasie — minucie, może dwóch w ciszy, przerywanej ciepłymi powiewami wiatru, gdy rodzeństwo znalazło się na terenie sąsiadującym ze wzgórzami Quantock, Oliver oparł się o jedno z drzew, zwracając bezpośrednio do rodzeństwa.
— Te samobójstwa to nie dzieło przypadku — rozpoczął ponuro, spoglądając na średniego z braci znad oprawek okularów. Zgarbił się nieco, jak na dłoni widać było, że niewygodnie mu z tym tematem. — To wina czarnej magii. Najgorzej było w Minehead, to niedaleko miejsca, gdzie mieszkałem — zagryzł lekko dolną wargę, spoglądając tym razem na Hazel. Wiedział, że siostra udzielała się nie tylko w Podziemnym Ministerstwie Magii, ale także była Sojuszniczką Zakonu Feniksa. Jej mógł powiedzieć. A braciom? To zależy, co powiedzą na kolejne pytanie.
— Alfie, Laurie... Tylko bez ściemniania. Co słyszeliście o Zakonie Feniksa? — zmarszczył nieco brwi, przechylając głowę na bok. Wyczekujące, nieustępliwe spojrzenie zawiesił na twarzach braci, jednocześnie wyciągając dłoń i palcami muskając (w swoim mniemaniu oczywiście bardzo dyskretnie) nadgarstek siostry.
Może nie będzie lepszej okazji.
| k20 na ilość nasion, bo kiedyś się dogryzę
— Chciałbym, żeby to był browarnik — rzucił odrobinę tylko zmieszany, ukazując wreszcie zawartość torby. Swoich eliksirów nie rozdawał "byle komu", musiał mieć do tych osób zaufanie lub — po prostu — czuć względem nich szczególną więź. Ta, która łączyła go z Laurim, z całym rodzeństwem kształtowała się dopiero. Powoli, mozolnie, ale była, istniała. C h c i a ł się nimi zająć. — Może nie smakuje tak dobrze, ale jestem pewien, że kiedyś się przyda — dodał, przekazując wszystkie mikstury. Brat zaskoczył go miło, kojarzył niektóre z mieszanek, a gdy spytał o marynowaną narośl, uśmiech Olivera poszerzył się jeszcze, wyprostował dumnie plecy i pospieszył z wyjaśnieniem.
— Pomaga w walce. Zwiększa odporność na zaklęcia i uroki, ale nie pij więcej niż jedną fiolkę w ciągu doby, bo inaczej będziesz miał włochate, fioletowe uszy — przestrzegł go tonem eksperta (którym, oczywiście był), po czym klepnął go delikatnie w ramię. Akurat w momencie, gdy gdzieś obok odkładany na ziemię był karabin, sekundy przed zostaniem porwanym w kolejny uścisk. Męski, silny, zbyt silny nieco, ale nie miał serca zwrócić mu uwagi, poza krótkim, chyba niedosłyszalnym jęknięciem, którego nie mógł zatrzymać w sobie.
— Alfie — zawtórował Lauriemu, kontynuując jakąś dziwną unię ich głosów; nie przeszkadzała mu ona, zupełnie. Było w niej nawet coś czarującego, ale na pewno nie tak czarującego jak Hazel, jedyna z odnalezionych sióstr. Ledwo wypuszczony z ramion Alfreda poczuł zaraz coś zupełnie innego — łagodne pogładzenie po plecach, które jakoś odruchowo, ufnie ułożyły się pod ręką siostry, gdy prostował plecy raz jeszcze, chcąc wyglądać dojrzale, dorośle, może trochę nieustępliwie. Byli z Alfredem tego samego wzrostu, choć różnica w posturze rzucała się w oczy od razu, na niekorzyść Olivera oczywiście.
— Hazel, w samą porę — rzucił, w zamyśle uspokajająco. Czy biegła, by zdążyć im na spotkanie? Odruchowo przysunął się bliżej niej, pragnąc chyba stać się jej oparciem, gdyby nagle opadła z sił. Nawet jeżeli jedną rękę miał zajętą ledwo złapanym jabłkiem. Nie był dobry w takie gry. — Ciasto? No to teraz faktycznie muszę wpaść — powiedział, wgryzając się powoli w jabłko. Nie dotarł jeszcze do pestek, nie mógł więc ich policzyć, ale mógł dopytać Hazel o zwyczaje panujące w ich domu. — Słyszałaś to o pestkach? I że trzeba je liczyć? — spytał szeptem, wyraźnie sceptyczny co do podobnych prób wróżenia. Może dlatego, że po prostu bał się wyniku; uważał, że z Hectorem osiągnął już szczyt miłości. Sygnet znajdujący się na palcu serdecznym, w towarzystwie wielu innych pierścionków, które nosił (a które były przede wszystkim wynikiem jego nieudanych prób rzemieślniczych), nie rzucał się w oczy, ale był symbolem miłości. Co, jeżeli wyjdzie mu, że jej nie będzie? Głupie wróżby, tylko człowieka straszą...
I mógłby dalej zastanawiać się i rozmyślać na temat jabłek i wróżb, gdyby nie temat, który rozpoczął Lawrence. Słysząc o samobójstwach poczuł, że niedawno połknięty kawałek jabłka staje mu w gardle. Natychmiast odwrócił wzrok, opuścił trzymającą jabłko rękę, po czym ruszył przed siebie, w kierunku jednego ze wzgórz, oddalając się od Doliny. Im mniej osób wie, tym lepiej.
— Chodźcie, to nie miejsce na taką rozmowę — poprosił, wyraźnie nieswój. W szczególności, na kilka sekund zawiesił spojrzenie na Alfredzie, wierząc, że jeżeli uda mu się przekonać do spaceru jego, reszta rodzeństwa także się ruszy. Dopiero po jakimś czasie — minucie, może dwóch w ciszy, przerywanej ciepłymi powiewami wiatru, gdy rodzeństwo znalazło się na terenie sąsiadującym ze wzgórzami Quantock, Oliver oparł się o jedno z drzew, zwracając bezpośrednio do rodzeństwa.
— Te samobójstwa to nie dzieło przypadku — rozpoczął ponuro, spoglądając na średniego z braci znad oprawek okularów. Zgarbił się nieco, jak na dłoni widać było, że niewygodnie mu z tym tematem. — To wina czarnej magii. Najgorzej było w Minehead, to niedaleko miejsca, gdzie mieszkałem — zagryzł lekko dolną wargę, spoglądając tym razem na Hazel. Wiedział, że siostra udzielała się nie tylko w Podziemnym Ministerstwie Magii, ale także była Sojuszniczką Zakonu Feniksa. Jej mógł powiedzieć. A braciom? To zależy, co powiedzą na kolejne pytanie.
— Alfie, Laurie... Tylko bez ściemniania. Co słyszeliście o Zakonie Feniksa? — zmarszczył nieco brwi, przechylając głowę na bok. Wyczekujące, nieustępliwe spojrzenie zawiesił na twarzach braci, jednocześnie wyciągając dłoń i palcami muskając (w swoim mniemaniu oczywiście bardzo dyskretnie) nadgarstek siostry.
Może nie będzie lepszej okazji.
| k20 na ilość nasion, bo kiedyś się dogryzę
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
The member 'Oliver Summers' has done the following action : Rzut kością
'k20' : 9
'k20' : 9
- Mam - odparł jedynie, zerkając w stronę brata z lekkim uśmiechem. Może to nie było osiągnięcie, szczególnie w oczach Olivera, któremu - z tego co było mu wiadomo - w oczy nigdy nie zajrzała bieda, z którą codziennie mierzyli się Summersowie, dzieląc się wszystkim; ubraniami, szczątkowymi ilościami słodyczy, czy nawet czegoś takiego jak jabłko. Sięgnął dłonią po czerwony owoc i niedbale otarł skórkę o materiał koszuli, po czym wgryzł się w jego twardą strukturę, na chwilę rozkoszując się smakiem rozpływającym się po jego ustach. Sposępniał, kiedy Lawrie wspomniał o Jodie. Jej brak był sola na rany Alfreda - za swoja osobistą porażkę uznawał fakt, że wciąż nie złapał bliźniąt, które wciąż błąkały się gdzieś w świecie spowitym wojną. - A idź z tymi wróżbami, Jakey wolał pluć tymi pestkami. I chyba do dzisiaj nie powiedział mamie, że to ojciec podsunął nam ten pomysł - poszedł jednak śladem Lawrence'a, chcąc w obecności Olivera jak najwięcej szczegółów z rodzinnego życia przytaczać - żeby mógł się poczuć, jakby był już ich, jakby ich znał od zawsze. Od momentu, w którym stali na schodkach prowadzących do kamienicy i pluli pestkami po jabłkach.
Zawsze na czas, pomyślał, kiedy Hazel pojawiła się wśród braci. Nie, nie zawsze podpowiadał pełen żalu głos gdzieś z tyłu głowy.
Przysłowiowa ślinka pociekła mu na samą myśl o cieście, którym pochwaliła się Hazel, której również zaoferował jabłko.
- Po dziewiątej? To dyskryminacja klasy robotniczej - żachnął się, pozornie obrażony, chociaż marny cień czegoś co kiedyś - w innym życiu - byłoby zawadiackim uśmiechem. Bo z nich to jedynie on pracował na gwizdek. Nie przeszkadzało mu to - od zawsze wiedział, że nie był stworzony do rzeczy wielkich, a jego dłonie zawsze miały być szorstkie, popękane - jak dłonie ich ojca - noszące ślady pracy fizycznej.
Podejrzewał, że pełen beztroski wstęp był swego rodzaju zasłona dymną dla tematu, który ciężko niby kamień opadnie na dno żołądka. I tak było w jego przypadku, gdy Lawrie spytał o trzeciego lipca. Nie lubił dzielić się słabościami, w swojej głowie tworząc obraz samego siebie, jaki chciał pokazywać na zewnątrz. Jako starszy brat miał sam walczyć z problemami na wyboistej drodze, nabierając wody w usta. W myślach miał jednak widok umierających elfów, usianych wokół martwego drzewa. Pozwolił się rozproszyć - bez słowa ruszył na przód i nie musząc patrzeć na żadne z nich, skupiając spojrzenie na czubkach swoich butów odezwał się. - Cokolwiek to było, wyciągnęło mnie z domu. Obudziłem się stojąc pod Martwym Drzewem, potem to cholerstwo pojawiło się na niebie - zdawkowa odpowiedź, podana surowym tonem głosu nie wyrażającym niczego. Nie miał zamiaru mówić co widział, krocząc ulicami Doliny Godryka, maszerując w stronę drzewa. Gdy dotarli na miejsce, kucnął, sięgając palcami do źdźbeł trawy. Zrzucił ze strudzonych ramion plecak i ułożył na ziemi (ale wciąż w zasięgu ręki) karabin. Czarna magia. Podobna do tej, która zaatakowała ich pod Szarodrzewem? Ta, której żyły owijały biel Martwego Drzewa?
Podniósł się, dopiero kiedy padło pytanie Zakon Feniksa. Wiedział niewiele - domyślał się trochę więcej - ale nigdy nie pytał. Bardziej zaalarmowało go dyskretna wymiana gestów między Oliverem a Hazel. Może i daleko mu było do książkowej mądrości, jaką mogło pochwalić się jego rodzeństwo, ale był człowiekiem spostrzegawczym. Odruchowo rozejrzał się dookoła. O czymkolwiek mieli mówić, niezależnie od tego jak bezpiecznym miejscem była Dolina, musiał upewnić się, że w zasięgu wzroku nie znajduje się żadna niepożądana persona. Zmrużył oczy i posłał krótkie spojrzenie w stronę Lawrence'a, później ponownie wracając spojrzeniem w stronę najmłodszego z nich. - Niewiele - odparł zgodnie z prawdą, zwięźle. Brwi ściągnęły się do środka, pogłębiając zmarszczkę na środku. Na chwilę nawet zapomniał o jabłku, które do tej pory podgryzał. - Dlaczego pytasz? - odbił piłeczkę z coraz bardziej stężałym wyrazem twarzy. Starał się jednak nie wyciągać pochopnych wniosków. A mimo to szczęka widocznie napięła się pod cienką skórą na szczupłejwychudzonej twarzy.
Zawsze na czas, pomyślał, kiedy Hazel pojawiła się wśród braci. Nie, nie zawsze podpowiadał pełen żalu głos gdzieś z tyłu głowy.
Przysłowiowa ślinka pociekła mu na samą myśl o cieście, którym pochwaliła się Hazel, której również zaoferował jabłko.
- Po dziewiątej? To dyskryminacja klasy robotniczej - żachnął się, pozornie obrażony, chociaż marny cień czegoś co kiedyś - w innym życiu - byłoby zawadiackim uśmiechem. Bo z nich to jedynie on pracował na gwizdek. Nie przeszkadzało mu to - od zawsze wiedział, że nie był stworzony do rzeczy wielkich, a jego dłonie zawsze miały być szorstkie, popękane - jak dłonie ich ojca - noszące ślady pracy fizycznej.
Podejrzewał, że pełen beztroski wstęp był swego rodzaju zasłona dymną dla tematu, który ciężko niby kamień opadnie na dno żołądka. I tak było w jego przypadku, gdy Lawrie spytał o trzeciego lipca. Nie lubił dzielić się słabościami, w swojej głowie tworząc obraz samego siebie, jaki chciał pokazywać na zewnątrz. Jako starszy brat miał sam walczyć z problemami na wyboistej drodze, nabierając wody w usta. W myślach miał jednak widok umierających elfów, usianych wokół martwego drzewa. Pozwolił się rozproszyć - bez słowa ruszył na przód i nie musząc patrzeć na żadne z nich, skupiając spojrzenie na czubkach swoich butów odezwał się. - Cokolwiek to było, wyciągnęło mnie z domu. Obudziłem się stojąc pod Martwym Drzewem, potem to cholerstwo pojawiło się na niebie - zdawkowa odpowiedź, podana surowym tonem głosu nie wyrażającym niczego. Nie miał zamiaru mówić co widział, krocząc ulicami Doliny Godryka, maszerując w stronę drzewa. Gdy dotarli na miejsce, kucnął, sięgając palcami do źdźbeł trawy. Zrzucił ze strudzonych ramion plecak i ułożył na ziemi (ale wciąż w zasięgu ręki) karabin. Czarna magia. Podobna do tej, która zaatakowała ich pod Szarodrzewem? Ta, której żyły owijały biel Martwego Drzewa?
Podniósł się, dopiero kiedy padło pytanie Zakon Feniksa. Wiedział niewiele - domyślał się trochę więcej - ale nigdy nie pytał. Bardziej zaalarmowało go dyskretna wymiana gestów między Oliverem a Hazel. Może i daleko mu było do książkowej mądrości, jaką mogło pochwalić się jego rodzeństwo, ale był człowiekiem spostrzegawczym. Odruchowo rozejrzał się dookoła. O czymkolwiek mieli mówić, niezależnie od tego jak bezpiecznym miejscem była Dolina, musiał upewnić się, że w zasięgu wzroku nie znajduje się żadna niepożądana persona. Zmrużył oczy i posłał krótkie spojrzenie w stronę Lawrence'a, później ponownie wracając spojrzeniem w stronę najmłodszego z nich. - Niewiele - odparł zgodnie z prawdą, zwięźle. Brwi ściągnęły się do środka, pogłębiając zmarszczkę na środku. Na chwilę nawet zapomniał o jabłku, które do tej pory podgryzał. - Dlaczego pytasz? - odbił piłeczkę z coraz bardziej stężałym wyrazem twarzy. Starał się jednak nie wyciągać pochopnych wniosków. A mimo to szczęka widocznie napięła się pod cienką skórą na szczupłej
The member 'Alfie Summers' has done the following action : Rzut kością
'k20' : 5
'k20' : 5
8 VIII 1958
Wściekłe spojrzenie prześlizgnęło się po znajomym bałaganie, po osiadającym na starych deskach pyle, po stercie przeżartych paneli i zalegającej obok świeżej dostawie drewna - zmarnowanej, zamokłej. Był pewien - całkowicie, kurwa, pewien - że zabezpieczył wszystko należycie, a jednak cholerna deszczówka dostała się w pierdolone zakamarki i pół dnia spędził na próbach odratowania cennego materiału; nie miał tyle pieniędzy, by wyrzucać je w błoto przez... och, pewnie, powodów znalazłoby się sporo. Od niesprzyjających pogodowych zrywów, przez brak doświadczenia, kończąc na najczystszej furii, tańczącej ochoczo na mięśniach wyczerpanego ciała. Permanentny stan, do którego powinien przywyknąć, a jednak tutaj, w Dolinie Godryka, coś drażniło go bardziej, rozsierdzało do granic. Powodem była odpowiedzialność, lecz wypierał się tego, omijał, skrzętnie wędrując myślami od obowiązku do obowiązku, zamiast przyznać przed sobą, jak bardzo przeraża go wizja kolejnych lat. Klął więc zażarcie, w samotności i rozgoryczeniu mierząc się z napiętrzanymi wyzwaniami. Ile można? Za co miał się zabrać, kiedy rozgrzebane było absolutnie wszystko? Świrował, świrował od nadmiaru zadań i obowiązków, łapiąc się na tym, że nawet symfonie odgrywane w myślach stały się boleśnie chaotyczne i oderwane od rzeczywistości, palące, trudne. Był tu ledwo miesiąc, nawet nie, a już miał serdecznie dość. Miał dość od samego początku.
No i chuj, burknął pod nosem z jakże elegancką manierą, odrzucając ciężką dechę na poturbowaną podłogę. Zapadła się w kolejnym miejscu, lecz Filch tylko otrzepał ręce i zostawił za sobą ten pierdolnik - wsiadł na rower, z przedziwną satysfakcją oddalał się od Łupinki, od Doliny, od każdej nowopoznanej twarzy, jakby miało to pomóc w odsunięciu się od myśli, ale te atakowały uporczywie, raz za razem. Jak długo mógł jechać? W pewnym momencie zauważył, że wysłużony zegarek na nadgarstku nie odmierza czasu, wskazówki zatrzymały się w miejscu, zrobił więc to samo, w pełni irytacji wymierzając tarczy siarczystego pstryczka. Wtedy też - zdawało mu się, czy nie? - wiatr przywiódł parę niezbyt wprawnie zestawionych nut, szepty okrutnie torturowanego instrumentu, rozstrojonego pianina, aż dreszcz przeszedł po plecach, a na twarz wstąpił grymas. Rozejrzał się, próbując zlokalizować, skąd dochodzą dźwięki - na pewno z bliska. Wyłapał odpowiedni kierunek po chwili błądzenia, czując się w okolicy nieswojo, dziwnie, lecz skąd się te odczucia brały? Złość, mimo wszystko, sprawnie tłumiła wszelkie znaki ostrzegawcze, może powinien dać im wybrzmieć, ale brnął w zaparte, zwiedziony paskudną muzyką, co za fujara tak torturowała pianino?
Skryty między dębami dom nie był duży, aczkolwiek dosyć specyficzny, niepoukładany - już na zewnątrz pogrążony w chaosie dziwnych sprzętów i przyrządów, jakieś magiczne ustrojstwo przeleciało obok ucha, brzęcząc irytująco. Okrążało domostwo, ale po co? Jakaś pułapka? Argus uniósł brew, wpatrując się w nagromadzenie złomu, czujnie szukając wskazówek, choć miał ochotę wparować z miejsca przez próg i wytargać za fraki nieudolnego muzyka. W myślach już tworzyły się epitety na jego temat, ale za rogiem mignęła mu jakaś ciemnowłosa postać, za którą podążył bez większego namysłu, niewzruszony ewentualnym zagrożeniem. Coś tu było nie tak, czuł to.
- Halo - burknął nieprzyjemnie, jak zwykle. - To pański dom? - zapytał, wychylając się żeby dostrzec nieznajomego, którego zlustrował spojrzeniem.[bylobrzydkobedzieladnie]
note by note
bruise by bruise
bruise by bruise
Ostatnio zmieniony przez Argus Filch dnia 25.11.23 14:41, w całości zmieniany 2 razy
Mapa nie mogła się mylić. On nie mógł się pomylić. Dlaczego w takim razie droga, która miała zająć jakieś cztery godziny, ciągnie się w nieskończoność? W ministerstwie uprzedzali Rigela, że może spotkać na miejscu różne dziwne rzeczy — podobno już wcześniej zdarzały się tam sytuacje, kiedy ludzie “gubili” parę godzin, udając się na spacery. Brzmiało to niegroźnie… w teorii. W praktyce jednak wszystko zaczynało wyglądać coraz bardziej podejrzanie i przerażająco.
Black już żałował, że wziął na siebie to badanie terenowe. Najpierw miotła zaczęła mu odmawiać posłuszeństwa, a teraz to. Mógł przewidzieć przecież, że wraz z pojawieniem się komety, każda magia, nawet ta umieszczona w przedmiotach domowego użytku, zacznie szwankować, a co dopiero miejsca obdarzone wyjątkowo silnym polem magicznym? Trudno jednak jest uniknąć pokusie zbadania czegoś we względnym bezpieczeństwie i pokoju na wrogim terenie. Czarodziej rozumiał też frustrację niektórych Niewymownych, którzy musieli przerwać eksperymenty, utraciwszy dostęp do swoich obiektów badawczych. Takich właśnie jak to miejsce.
Kiedy Rigel zapoznawał się z notatką, jaka miała mu się przydać w tej wyprawie, dowiedział się, że problemy z zagubionym czasem dotyczą tylko jednego z niewielkich wąwozów, ukrytego wśród wzgórz. Na przestrzeni lat wypracowano parę teorii wyjaśniających ten fenomen — żyła magiczna, oddziałująca na ukryte w ziemi odłamki meteorytu, dawne zaklęcie ochronne tamtejszych osadników czy też nieudany eksperyment magiczny Rzymian. Obecnie jednak badacze skłaniają się ku temu, że każda z nich ma rację bytu.
Arystokrata spędził długie godziny na zapoznanie z się ze wszystkimi dostępnym i w miarę nieocenzurowanym dokumentem, by pojąć, z czym będzie się mierzył i na co ma zwracać uwagę. Chyba nigdy nie czytał tyle o badaniach próbek gleby i skał w kontekście ich kosmicznego pochodzenia. Nie spodziewał się również, że prymitywne ludy posiadały tak ciekawe i całkiem zaawansowane sposoby na splatanie magii. Im więcej studiował tekstów, tym bardziej nie mógł się doczekać wyprawy.
Teraz to przeklinał siebie z przeszłości.
Teren wzgórz nie był wybitnie zalesiony, a i tak niesamowicie trudno było Rigelowi odnaleźć się w tej przestrzeni. Na domiar złego zegarek, ten przeklęty zegarek od ojca, który jakimś cudem nadal działał mimo wszystkich wypadków i koszmarów, jakie go spotkały, w końcu stanął.
-Co się dzieje? - wymamrotał, stukając palcem w tarczę, którą przecinała wyraźna rysa.
Przecież nie mógł się tak po prostu zgubić. Przecież takie rzeczy nigdy mu się nie zdarzają! Powoli Black zaczął kalkulować, ile ma przy sobie wody i prowiantu. Sytuacja nie wyglądała kolorowo.
Musiał zrobić wszystko by się wydostać.
I nie panikować.
Najważniejsze — nie panikować.
Zrobił głęboki wdech i wydech, jak podczas ćwiczeń oddechowych i tej ciekawej indyjskiej gimnastyki, jaką uprawiał każdego ranka, pozwalając, by płuca wypełniła przyjemna wilgotna leśna woń, po czym ponownie skupił się na mapie, na słońcu, w duchu przeklął kometę i ruszył przed siebie.
Kiedy ponownie do umysłu czarodzieja zaczęły wkradać się czarne myśli, że jednak zostanie tu na zawsze i w końcu umrze, czego cudem uniknął w maju, jego nozdrza wyłapały słaby zapach dymu. W innej sytuacji Black raczej poczułby niepokój, jednak zapachy, świadczące o innych ludziach w tym miejscu napełniły jego serce nadzieją. Nie czekając ani chwili dłużej, podążył za tym aromatem, do którego niedługo po tym dołączył dźwięk instrumentu — pianina. Rigel miał wręcz ujemny słuch muzyczny, jednak szybko wyłapał, iż tajemniczy grajek również cierpi na tę sama przypadłość, co i on sam.
Pianino w lesie? - arystokrata zmarszczył brwi. Tego zupełnie się nie spodziewał. Jak i tego, że w końcu jego oczom ukaże się chatka, wręcz zawalona wszelkimi rupieciami i dziwacznymi buczącymi urządzeniami; jedno z nich, latające jak złoty znicz, prawie wleciało mu w twarz, zataczając kręgi wokół chatki.
Zanim zdążył się dokładnie zorientować w sytuacji, usłyszał głos.
-Dzień dobry - odpowiedział uprzejmie, trzymając się etykiety nawet w warunkach krytycznych. - Nie, nie mój.
Pokręcił głową i uważniej przyjrzał się napotkanemu mężczyźnie. Jego rysy przez sekundę wydały mu się znajome, chociaż Black był przekonany, że nigdy się nie spotkali.
-Chyba się zgubiłem - przyznał. - Czy mógłby Pan wskazać mi drogę do… - Zerknął na mapę, by się upewnić, że niczego nie pomylił. - Rowu Martwej Kobiety?
Latająca kulka okrążająca przedziwne domostwo, mimo swych niedużych rozmiarów, ponownie próbowała stratować intruzów.
-Nie bywa tu często i muszę z przykrością przyznać, iż chyba zabłądziłem. - Zrobił krok w bok, by uniknąć zderzenia z mechanizmem. - Według mapy to miejsce, powinno się znajdować tuż obok, jednak las ten chyba jest większy, niż sądziłem…
Black już żałował, że wziął na siebie to badanie terenowe. Najpierw miotła zaczęła mu odmawiać posłuszeństwa, a teraz to. Mógł przewidzieć przecież, że wraz z pojawieniem się komety, każda magia, nawet ta umieszczona w przedmiotach domowego użytku, zacznie szwankować, a co dopiero miejsca obdarzone wyjątkowo silnym polem magicznym? Trudno jednak jest uniknąć pokusie zbadania czegoś we względnym bezpieczeństwie i pokoju na wrogim terenie. Czarodziej rozumiał też frustrację niektórych Niewymownych, którzy musieli przerwać eksperymenty, utraciwszy dostęp do swoich obiektów badawczych. Takich właśnie jak to miejsce.
Kiedy Rigel zapoznawał się z notatką, jaka miała mu się przydać w tej wyprawie, dowiedział się, że problemy z zagubionym czasem dotyczą tylko jednego z niewielkich wąwozów, ukrytego wśród wzgórz. Na przestrzeni lat wypracowano parę teorii wyjaśniających ten fenomen — żyła magiczna, oddziałująca na ukryte w ziemi odłamki meteorytu, dawne zaklęcie ochronne tamtejszych osadników czy też nieudany eksperyment magiczny Rzymian. Obecnie jednak badacze skłaniają się ku temu, że każda z nich ma rację bytu.
Arystokrata spędził długie godziny na zapoznanie z się ze wszystkimi dostępnym i w miarę nieocenzurowanym dokumentem, by pojąć, z czym będzie się mierzył i na co ma zwracać uwagę. Chyba nigdy nie czytał tyle o badaniach próbek gleby i skał w kontekście ich kosmicznego pochodzenia. Nie spodziewał się również, że prymitywne ludy posiadały tak ciekawe i całkiem zaawansowane sposoby na splatanie magii. Im więcej studiował tekstów, tym bardziej nie mógł się doczekać wyprawy.
Teraz to przeklinał siebie z przeszłości.
Teren wzgórz nie był wybitnie zalesiony, a i tak niesamowicie trudno było Rigelowi odnaleźć się w tej przestrzeni. Na domiar złego zegarek, ten przeklęty zegarek od ojca, który jakimś cudem nadal działał mimo wszystkich wypadków i koszmarów, jakie go spotkały, w końcu stanął.
-Co się dzieje? - wymamrotał, stukając palcem w tarczę, którą przecinała wyraźna rysa.
Przecież nie mógł się tak po prostu zgubić. Przecież takie rzeczy nigdy mu się nie zdarzają! Powoli Black zaczął kalkulować, ile ma przy sobie wody i prowiantu. Sytuacja nie wyglądała kolorowo.
Musiał zrobić wszystko by się wydostać.
I nie panikować.
Najważniejsze — nie panikować.
Zrobił głęboki wdech i wydech, jak podczas ćwiczeń oddechowych i tej ciekawej indyjskiej gimnastyki, jaką uprawiał każdego ranka, pozwalając, by płuca wypełniła przyjemna wilgotna leśna woń, po czym ponownie skupił się na mapie, na słońcu, w duchu przeklął kometę i ruszył przed siebie.
Kiedy ponownie do umysłu czarodzieja zaczęły wkradać się czarne myśli, że jednak zostanie tu na zawsze i w końcu umrze, czego cudem uniknął w maju, jego nozdrza wyłapały słaby zapach dymu. W innej sytuacji Black raczej poczułby niepokój, jednak zapachy, świadczące o innych ludziach w tym miejscu napełniły jego serce nadzieją. Nie czekając ani chwili dłużej, podążył za tym aromatem, do którego niedługo po tym dołączył dźwięk instrumentu — pianina. Rigel miał wręcz ujemny słuch muzyczny, jednak szybko wyłapał, iż tajemniczy grajek również cierpi na tę sama przypadłość, co i on sam.
Pianino w lesie? - arystokrata zmarszczył brwi. Tego zupełnie się nie spodziewał. Jak i tego, że w końcu jego oczom ukaże się chatka, wręcz zawalona wszelkimi rupieciami i dziwacznymi buczącymi urządzeniami; jedno z nich, latające jak złoty znicz, prawie wleciało mu w twarz, zataczając kręgi wokół chatki.
Zanim zdążył się dokładnie zorientować w sytuacji, usłyszał głos.
-Dzień dobry - odpowiedział uprzejmie, trzymając się etykiety nawet w warunkach krytycznych. - Nie, nie mój.
Pokręcił głową i uważniej przyjrzał się napotkanemu mężczyźnie. Jego rysy przez sekundę wydały mu się znajome, chociaż Black był przekonany, że nigdy się nie spotkali.
-Chyba się zgubiłem - przyznał. - Czy mógłby Pan wskazać mi drogę do… - Zerknął na mapę, by się upewnić, że niczego nie pomylił. - Rowu Martwej Kobiety?
Latająca kulka okrążająca przedziwne domostwo, mimo swych niedużych rozmiarów, ponownie próbowała stratować intruzów.
-Nie bywa tu często i muszę z przykrością przyznać, iż chyba zabłądziłem. - Zrobił krok w bok, by uniknąć zderzenia z mechanizmem. - Według mapy to miejsce, powinno się znajdować tuż obok, jednak las ten chyba jest większy, niż sądziłem…
HOW MUCH CAN YOU TAKE BEFORE YOU SNAP?
Rigel Black
Zawód : Stażysta w Departamencie Tajemnic, naukowiec
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Wszystko to co mam, to ta nadzieja, że życie mnie poskleja
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Wilkołak
Nieaktywni
Zmrużone oczy śledziły czujnie czarodzieja, poddając go prędkiej ocenie. Wyglądał bogato, świadczył o tym strój, uczesanie, cała postawa, którą Argus bez trudu przyporządkował arystokratycznej krwi - taki przynajmniej był jego traf, wstępna klasyfikacja. Maniery i sposób wysławiania wpisywały się w studium przypadku, bardzo dalekie od wiejskich przyzwyczajeń; płynna, elegancka forma, żaden fikuśny szkocki akcent ani peryferyjny dialekt. Filch, mając okazję mieszkać tak w Londynie, jak na wsi, dosłuchiwał się różnic w mig, a szorując kąty w Wenus miał okazję przyjrzeć się temu i tamtemu lordowi - mógł podjąć próby zgadywania, z jakiego rodu pochodzi paniczyk, ale odpuścił sobie wzmożone rozmyślenia w temacie, skoncentrowany na mierzeniu nieznajomego spojrzeniem o charakterze pogardy wymieszanej z podejrzliwością, jakby to on był winny potwornym dźwiękom, napływającym z dziwacznego domu. Ciekawe, czy coś tu kombinował, czy to dziwne uczucie było bałaganem, który próbował po sobie posprzątać i teraz tylko udawał niezorientowanego? Skołowanie wydawało się szczere, ale Argus Filch nie ufał nikomu, choć do lordów miał w życiu wyjątkowe szczęście - lubili go zatrudniać, a kto płacił lepiej? Może i z tym mógłby się dogadać? Ostatnio w modzie były marsze żałobne, przy tym mógłby zabłysnąć.
- Do czego? - burknął, krzywiąc się w niezrozumieniu? - Żadnych martwych kobiet po drodze nie mijałem - stwierdził, unosząc brew, nawet na chwilę nie odrywając spojrzenia od mężczyzny, niepomny na podejrzany magiczny wihajster, krążący wokół coraz dziwniejszymi trasami. Zwalniał, przyspieszał, jakieś harce nieporadne, slalomy, kto by się połapał? - A już tym bardziej w rowy nie zaglądam - poinformował z lekkim wzburzeniem, stałym napięciem obecnym w głosie.
- A po co ten rów? Czego pan tu szuka? - zapytał, szarpnąwszy krótko głową, gdy unosił brodę w zaciekawieniu, lecz nieznajomy nie dostał czasu na odpowiedź - w tle rozległ się okropny jazgot, jakby ktoś opadł na wszystkie klawisze na raz. Filch wiedział, że nie wszystkie. Typ wybrał sobie absolutnie dręczącą kombinację dźwięków, prowadzącą po karku dreszcz, w niektórych przypadkach nazywany przerażeniem, w jego - zażenowaniem umiejętnościami tej cholernej wszy, co śmiała niweczyć absolutnie niekwestionowane piękno dźwięków pianina.
- O losie, ile jeszcze?! - rozległo się rozpaczliwe nawoływanie z domu, następujące tuż po kakofonii. Męski głos wydawał się należeć do młodego, a przynajmniej - nie starego człowieka.
- Ukatrupię, co za afront - wymamrotał cicho przez zaciśnięte zęby, spojrzeniem wędrując do okna, za którym musiał znajdować się ten idiota. - Ma pan pojęcie, co tu się wyprawia? Trzeba typa natychmiast odciągnąć od klawiszy, zanim nam uszy zwiędną - stwierdził, otwartą dłonią wymierzając energiczny cios durnemu ustrojstwu, które właśnie leciało w jego stronę, najwyraźniej chcąc dostać się do ucha. To był błąd, bo po uderzeniu czas wokół nich zawirował nagle, na chwilę zwalniając, na moment przyspieszając, rozstrojony, pozostawiając po sobie nierówne uderzenia serca, zanim uregulował się - a przynajmniej tak by się wydawało. Urządzenie odleciało prędko od Argusa, chowając się za rogiem.
- Co, u licha? - warknął, ale na domiar złego typ w domu uznał, że czas kontynuować grę.
- Znowu? Znowu? Litości, listości, ile można! - dokładnie ile można torturować szlachetne dźwięki!
- Dość tego - zawyrokował Argus, zamierzając wparować do budynku jak najprędzej.
- Do czego? - burknął, krzywiąc się w niezrozumieniu? - Żadnych martwych kobiet po drodze nie mijałem - stwierdził, unosząc brew, nawet na chwilę nie odrywając spojrzenia od mężczyzny, niepomny na podejrzany magiczny wihajster, krążący wokół coraz dziwniejszymi trasami. Zwalniał, przyspieszał, jakieś harce nieporadne, slalomy, kto by się połapał? - A już tym bardziej w rowy nie zaglądam - poinformował z lekkim wzburzeniem, stałym napięciem obecnym w głosie.
- A po co ten rów? Czego pan tu szuka? - zapytał, szarpnąwszy krótko głową, gdy unosił brodę w zaciekawieniu, lecz nieznajomy nie dostał czasu na odpowiedź - w tle rozległ się okropny jazgot, jakby ktoś opadł na wszystkie klawisze na raz. Filch wiedział, że nie wszystkie. Typ wybrał sobie absolutnie dręczącą kombinację dźwięków, prowadzącą po karku dreszcz, w niektórych przypadkach nazywany przerażeniem, w jego - zażenowaniem umiejętnościami tej cholernej wszy, co śmiała niweczyć absolutnie niekwestionowane piękno dźwięków pianina.
- O losie, ile jeszcze?! - rozległo się rozpaczliwe nawoływanie z domu, następujące tuż po kakofonii. Męski głos wydawał się należeć do młodego, a przynajmniej - nie starego człowieka.
- Ukatrupię, co za afront - wymamrotał cicho przez zaciśnięte zęby, spojrzeniem wędrując do okna, za którym musiał znajdować się ten idiota. - Ma pan pojęcie, co tu się wyprawia? Trzeba typa natychmiast odciągnąć od klawiszy, zanim nam uszy zwiędną - stwierdził, otwartą dłonią wymierzając energiczny cios durnemu ustrojstwu, które właśnie leciało w jego stronę, najwyraźniej chcąc dostać się do ucha. To był błąd, bo po uderzeniu czas wokół nich zawirował nagle, na chwilę zwalniając, na moment przyspieszając, rozstrojony, pozostawiając po sobie nierówne uderzenia serca, zanim uregulował się - a przynajmniej tak by się wydawało. Urządzenie odleciało prędko od Argusa, chowając się za rogiem.
- Co, u licha? - warknął, ale na domiar złego typ w domu uznał, że czas kontynuować grę.
- Znowu? Znowu? Litości, listości, ile można! - dokładnie ile można torturować szlachetne dźwięki!
- Dość tego - zawyrokował Argus, zamierzając wparować do budynku jak najprędzej.
note by note
bruise by bruise
bruise by bruise
Wzgórza Quantock
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset