Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Mniejsze wyspy :: Oaza Harolda
Ratusz
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Ratusz
Oaza zaczynała się rozrastać, a im więcej zamieszkiwało ją czarodziejów, tym bardziej potrzebna była ściślejsza organizacja. W połowie września 1957 r. ukończono budowę ratusza, który powstał przy samej wiosce, w nieznacznym oddaleniu od chatek mieszkalnych. Zamieszkał tam Harold Longbottom, który zawsze potrzebny był na miejscu, wraz z najbliższymi współpracownikami czuwającymi nad bezpieczeństwem wyspy i zdrowiem jej mieszkańców. To nieco większy budynek, w którym odbywają się rozmowy na szczycie, spotkania organizacyjne oraz audiencje u prawowitego Ministra Magii i jego delegatów. Wnętrze ratusza jest surowe, wojskowe, mało przytulne, brak elementów ozdobnych. Niewygodne drewniane meble zostały zbite przez Zakonników.
Ten kubek herbaty, który trzymał w dłoniach, opróżniony już w 3/4 swojej zawartości był naprawdę dobrym pomysłem. Fortelem, który przejął od Michaela albo Michael od niego — niezbyt istotne było teraz to, kto zaczął, gdy oboje uciekali do ciepłego napoju w chwilach napięcia, w potrzebie uspokojenia myśli i ukrycia tego, że czuli. Castorowi szło jednak zdecydowanie gorzej, zwłaszcza to ostatnie. Dlaczego?
Cała sprawa z Jackie obijała się bowiem o coś, co dla Sprouta było podstawą podstaw. Zaufanie, współpracę, wzajemną troskę. Zawsze, gdy wychodził gdzieś w teren (od początku roku zaczął robić to zdecydowanie częściej, nie trzymając się już w miarę bezpiecznego Półwyspu), starał się nie iść sam, bowiem czysto pragmatycznie oceniał, że stanowił naprawdę łatwy cel. Alchemik, rzemieślnik, wątły z natury, jeszcze w okularach i niewyglądający jak na swój wiek — o umiejętnościach z zakresu obrony przed czarną magią i urokach nie wspominając, bo nie było o czym. Tonksowie nauczyli go polegania na sobie wzajemnie, byli w końcu żywymi dowodami na to, co dzieje się, gdy ktoś oddzieli się od grupy, zupełnie jak w wilczym stadzie. Oczywiście, że podobne ustalenia nie były mu na rękę — bądź co bądź był dorosłym mężczyzną, a ograniczanie wolności przez chodzenie z opiekunem lub opiekunką godziło w dumę, wbijało w nią tysiące maleńkich igieł, ale robił to przecież z jakiegoś powodu. Dla osiągnięcia konkretnego celu. Dla dobra — sprawy, towarzyszy, potrzebujących, swojego — mógł przełknąć gorzką pigułkę niewielkiej samodzielności i nie wyobrażał sobie, by ktokolwiek z najczęściej towarzyszących mu osób mógł postąpić w ten sposób. Michael był mu jak brat, poświęciliby się dla siebie bezwarunkowo, a potem pewnie pokłócili, bo każdy uznałby, że to durny pomysł i kazał drugiemu priorytetyzować siebie. Justine, pomimo początkowo szorstkiego podejścia dała mu się poznać jako człowiek wykonujący polecone zadanie w największym możliwym stopniu, znała już ciężar odpowiedzialności za swoje czyny. Thalia potrafiła się nad nim wzruszać nawet (a może przede wszystkim) gdy nie trzeba było tego robić, poza tym opiekował się Szarlotką. Steffen i Marcel czasami pozwalali sobie na różne głupstwa, ale w obliczu zagrożenia był pewien, absolutnie pewien, że postąpią właściwie, wystarczyło przypomnieć sobie lutową rozmowę.
Przesunął wzrokiem po zgromadzonych przy stole. Za każdego z nich skoczyłby przecież w ogień, każdemu z nich by pomógł najlepiej, jak tylko może, bo ważniejsze są przecież nie osobiste sympatie lub ich brak. Mieli nieść nadzieję, mieli być głosem tych, którym go zabierano, mieli wygrać ze złem, byli przecież światłem w ciemności.
I nie rozumiał — zwyczajnie w świecie nie rozumiał — takiej obojętności.
Skrzyżowawszy spojrzenia z Williamem, chyba nie zdołał ukryć wiszącego nad nim, wtapiającego się w całą jego osobę smutku. Ale starał się. Mrugnął, w teorii potwierdzająco, zmusił się nawet do uśmiechu, lecz myślami był zupełnie gdzieś indziej, a na pierwszy plan wysunęło się pytanie, którego nie miał odwagi zadać.
Czy gdyby Pomona—
Głos Lucindy doszedł do niego przytłumiony, jakby znajdował się głęboko pod wodą. Ciało zadziałało jednak natychmiast, podciągnął się na krześle, prostując się znów jak struna, szarobłękitne spojrzenie zatrzymując na jej twarzy.
— Dziękuję. Ciężko jest... wczuć się w sytuację, gdy nie dotyczy kogoś bezpośrednio — skinął jej lekko głową, drżącą wciąż ręką zgarniając pukle jasnych loków z twarzy do tyłu. Jednym było mieszkanie z dwójką terrorystów i niemagicznym wrogiem uzurpatorskiego rządu, czym innym oglądanie swojej twarzy z jakiegoś pożal się Merlinie plakatu i życie ze świadomością, że ktoś mógłby przehandlować twój żywot za nabazgraną kwotę galeonów. Współczuł im wszystkim, okropnie, w szczególności na początku roku, gdy oglądał Michaela przeżywającego swój własny list, ale dla niego... Wszyscy oni dalej byli bohaterami.
Wracając znów do Billy'ego i pytanie o patronusy, zacisnął mocniej szczękę. I gdyby mógł tylko słyszeć myśli Marcela, od razu przyznałby mu rację. Wszyscy mówili o tym jakby patronus był równie skomplikowany co Fae Feli, a jednak nie było to zaklęcie zaliczane do szkolnego kanonu. Opróżnił kubek z herbatą.
Jeżeli on tego nie powie, spodziewał się, że i ewentualna reszta będzie siedzieć cicho, w obawie przed... wyśmianiem? Potencjalną pobłażliwością?
— Wiem, że to nie to pytanie, ale na przykład ja nie potrafię — ciężko było mu to mówić, wpatrywał się uparcie w stół przed nim, ale był pewien, że czerwień kumuluje się już w jego uszach, czuł pulsowanie krwi przepływające przez żyły. — Próbowałem. Pięć dni temu. Na cmentarzu w Dolinie Godryka był dementor, ledwo... — nie zdążył powstrzymać się przed zagryzieniem dolnej wargi. To długa historia. I tak pewnie nikt by mu nie uwierzył, może poza Michaelem, który nieco sceptycznie podszedł do tej rewelacji, gdy opowiadał mu o niej dzień później i Marcelem, gdyby dowiedział się, kto towarzyszył mu tego feralnego dnia. Pokręcił krótko głową. — Nieistotne. Rozumiem, że jest wojna, ale są wśród nas ludzie, którzy mają inne mocne strony i moim zdaniem niesprawiedliwe byłoby wykluczenie ich z komunikacji — specjalnie nie patrzył na Marcela, choć domyślał się, że mógł mieć ten sam problem, co on. Wystarczyło, że on się naje wstydu, Carrington też swoje przeżył. — Nie oznacza to też, że nie ma, jak już mówię za siebie, we mnie chęci nauki, żebyśmy się źle nie zrozumieli. Patronus to silne zaklęcie, od pierwszych powodzeń i mgły do jego cielesnej postaci jest długa droga, co dopiero używanie go jako posłańca... — ostatnie zdania wypowiedział już znacznie ciszej, ale musiały wybrzmieć. Oczywiście, że rozumiał podejście tych, którzy już dawno temu poradzili sobie z tym zagadnieniem, jednakże od zawsze był zwolennikiem równania w górę. Nie w dół.
Kolejne kwestie związane z radiem załatwił już niewerbalnie. Przytaknął Williamowi, potwierdzając, że nadąża za kwestiami zabezpieczenia radia. Ten sam gest powtórzył, gdy odezwał się Marcel. Sam był wychowany w czystokrwistej rodzinie, pomysł z radiem zafascynował go pod kątem techniczno—numerologicznym, lecz każde spotkanie z mugolską (teraz też poniekąd i jego) wynalazczością był czymś niezwykle wręcz ekscytującym. Zupełnie jakby wystawił głowę przez okno do innego świata.
Ożywił się dopiero na pytanie Maeve, myśl pociągniętą dalej przez Michaela.
— Steffen je ma — odpowiedział od razu, razem odbierali rzeczy od wujka w Ptasim Radiu. — Nie rzucają się w oczy, jeżeli ktoś by jakiegoś potrzebował, też na użytek własny, to myślę, że nie będzie problemu — problem? Ze Steffenem? Największym problemem było to, że mu się jadaczka nie zamykała, dzielił się bardzo chętnie.
Cała sprawa z Jackie obijała się bowiem o coś, co dla Sprouta było podstawą podstaw. Zaufanie, współpracę, wzajemną troskę. Zawsze, gdy wychodził gdzieś w teren (od początku roku zaczął robić to zdecydowanie częściej, nie trzymając się już w miarę bezpiecznego Półwyspu), starał się nie iść sam, bowiem czysto pragmatycznie oceniał, że stanowił naprawdę łatwy cel. Alchemik, rzemieślnik, wątły z natury, jeszcze w okularach i niewyglądający jak na swój wiek — o umiejętnościach z zakresu obrony przed czarną magią i urokach nie wspominając, bo nie było o czym. Tonksowie nauczyli go polegania na sobie wzajemnie, byli w końcu żywymi dowodami na to, co dzieje się, gdy ktoś oddzieli się od grupy, zupełnie jak w wilczym stadzie. Oczywiście, że podobne ustalenia nie były mu na rękę — bądź co bądź był dorosłym mężczyzną, a ograniczanie wolności przez chodzenie z opiekunem lub opiekunką godziło w dumę, wbijało w nią tysiące maleńkich igieł, ale robił to przecież z jakiegoś powodu. Dla osiągnięcia konkretnego celu. Dla dobra — sprawy, towarzyszy, potrzebujących, swojego — mógł przełknąć gorzką pigułkę niewielkiej samodzielności i nie wyobrażał sobie, by ktokolwiek z najczęściej towarzyszących mu osób mógł postąpić w ten sposób. Michael był mu jak brat, poświęciliby się dla siebie bezwarunkowo, a potem pewnie pokłócili, bo każdy uznałby, że to durny pomysł i kazał drugiemu priorytetyzować siebie. Justine, pomimo początkowo szorstkiego podejścia dała mu się poznać jako człowiek wykonujący polecone zadanie w największym możliwym stopniu, znała już ciężar odpowiedzialności za swoje czyny. Thalia potrafiła się nad nim wzruszać nawet (a może przede wszystkim) gdy nie trzeba było tego robić, poza tym opiekował się Szarlotką. Steffen i Marcel czasami pozwalali sobie na różne głupstwa, ale w obliczu zagrożenia był pewien, absolutnie pewien, że postąpią właściwie, wystarczyło przypomnieć sobie lutową rozmowę.
Przesunął wzrokiem po zgromadzonych przy stole. Za każdego z nich skoczyłby przecież w ogień, każdemu z nich by pomógł najlepiej, jak tylko może, bo ważniejsze są przecież nie osobiste sympatie lub ich brak. Mieli nieść nadzieję, mieli być głosem tych, którym go zabierano, mieli wygrać ze złem, byli przecież światłem w ciemności.
I nie rozumiał — zwyczajnie w świecie nie rozumiał — takiej obojętności.
Skrzyżowawszy spojrzenia z Williamem, chyba nie zdołał ukryć wiszącego nad nim, wtapiającego się w całą jego osobę smutku. Ale starał się. Mrugnął, w teorii potwierdzająco, zmusił się nawet do uśmiechu, lecz myślami był zupełnie gdzieś indziej, a na pierwszy plan wysunęło się pytanie, którego nie miał odwagi zadać.
Czy gdyby Pomona—
Głos Lucindy doszedł do niego przytłumiony, jakby znajdował się głęboko pod wodą. Ciało zadziałało jednak natychmiast, podciągnął się na krześle, prostując się znów jak struna, szarobłękitne spojrzenie zatrzymując na jej twarzy.
— Dziękuję. Ciężko jest... wczuć się w sytuację, gdy nie dotyczy kogoś bezpośrednio — skinął jej lekko głową, drżącą wciąż ręką zgarniając pukle jasnych loków z twarzy do tyłu. Jednym było mieszkanie z dwójką terrorystów i niemagicznym wrogiem uzurpatorskiego rządu, czym innym oglądanie swojej twarzy z jakiegoś pożal się Merlinie plakatu i życie ze świadomością, że ktoś mógłby przehandlować twój żywot za nabazgraną kwotę galeonów. Współczuł im wszystkim, okropnie, w szczególności na początku roku, gdy oglądał Michaela przeżywającego swój własny list, ale dla niego... Wszyscy oni dalej byli bohaterami.
Wracając znów do Billy'ego i pytanie o patronusy, zacisnął mocniej szczękę. I gdyby mógł tylko słyszeć myśli Marcela, od razu przyznałby mu rację. Wszyscy mówili o tym jakby patronus był równie skomplikowany co Fae Feli, a jednak nie było to zaklęcie zaliczane do szkolnego kanonu. Opróżnił kubek z herbatą.
Jeżeli on tego nie powie, spodziewał się, że i ewentualna reszta będzie siedzieć cicho, w obawie przed... wyśmianiem? Potencjalną pobłażliwością?
— Wiem, że to nie to pytanie, ale na przykład ja nie potrafię — ciężko było mu to mówić, wpatrywał się uparcie w stół przed nim, ale był pewien, że czerwień kumuluje się już w jego uszach, czuł pulsowanie krwi przepływające przez żyły. — Próbowałem. Pięć dni temu. Na cmentarzu w Dolinie Godryka był dementor, ledwo... — nie zdążył powstrzymać się przed zagryzieniem dolnej wargi. To długa historia. I tak pewnie nikt by mu nie uwierzył, może poza Michaelem, który nieco sceptycznie podszedł do tej rewelacji, gdy opowiadał mu o niej dzień później i Marcelem, gdyby dowiedział się, kto towarzyszył mu tego feralnego dnia. Pokręcił krótko głową. — Nieistotne. Rozumiem, że jest wojna, ale są wśród nas ludzie, którzy mają inne mocne strony i moim zdaniem niesprawiedliwe byłoby wykluczenie ich z komunikacji — specjalnie nie patrzył na Marcela, choć domyślał się, że mógł mieć ten sam problem, co on. Wystarczyło, że on się naje wstydu, Carrington też swoje przeżył. — Nie oznacza to też, że nie ma, jak już mówię za siebie, we mnie chęci nauki, żebyśmy się źle nie zrozumieli. Patronus to silne zaklęcie, od pierwszych powodzeń i mgły do jego cielesnej postaci jest długa droga, co dopiero używanie go jako posłańca... — ostatnie zdania wypowiedział już znacznie ciszej, ale musiały wybrzmieć. Oczywiście, że rozumiał podejście tych, którzy już dawno temu poradzili sobie z tym zagadnieniem, jednakże od zawsze był zwolennikiem równania w górę. Nie w dół.
Kolejne kwestie związane z radiem załatwił już niewerbalnie. Przytaknął Williamowi, potwierdzając, że nadąża za kwestiami zabezpieczenia radia. Ten sam gest powtórzył, gdy odezwał się Marcel. Sam był wychowany w czystokrwistej rodzinie, pomysł z radiem zafascynował go pod kątem techniczno—numerologicznym, lecz każde spotkanie z mugolską (teraz też poniekąd i jego) wynalazczością był czymś niezwykle wręcz ekscytującym. Zupełnie jakby wystawił głowę przez okno do innego świata.
Ożywił się dopiero na pytanie Maeve, myśl pociągniętą dalej przez Michaela.
— Steffen je ma — odpowiedział od razu, razem odbierali rzeczy od wujka w Ptasim Radiu. — Nie rzucają się w oczy, jeżeli ktoś by jakiegoś potrzebował, też na użytek własny, to myślę, że nie będzie problemu — problem? Ze Steffenem? Największym problemem było to, że mu się jadaczka nie zamykała, dzielił się bardzo chętnie.
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
Zmarszczył brwi, dokładając wszelkich starań by jak najlepiej ubrać w słowa własne przemyślenia na nurtujące go kwestie, tak by każdy go zrozumiał i by nie było najmniejszych wątpliwości co do jego intencji.
— Toczymy wojnę i często jesteśmy zmuszeni podejmować trudne decyzje. To właśnie one są jedną z przyczyn, przez które jesteśmy postrzegani w ten sposób. Oczywiście, propaganda robi swoje i wszystko to razem wzięte trafia na podatny grunt. Dlatego uważam, że jest ważne działanie w taki sposób, aby ludzie dla których walczymy nie widzieli w nas wspomnianych terrorystów i morderców — Zdecydował się zabrać głos odnośnie tej sprawy, zgodnie z tym czym się kierował w życiu. Wolał unikać wymierzania sprawiedliwości na własną rękę w postaci odbierania życia każdemu pokonanemu przeciwnikowi. Mógł z ręką na sercu stwierdzić, że to byłoby słuszne i mógłby się tym usprawiedliwiać za każdym razem, ale nawet najgorszym zbrodniarzom wojennym należy się sprawiedliwy proces i kara. Niektórzy członkowie tej organizacji wiedzieli, że postępował w ten sposób, polegając na niemagicznych systemach prawnych. Jeśli chodzi o wspólne działanie w słusznej sprawie razem z Greengrassami było to stosunkowo skomplikowane, nawet jeśli losy ludzi żyjących w tych hrabstwach nie były mu obojętne. Do tej pory działał niezależnie od lordów tych ziem i zrobił wiele dobrego dla ludzi. Najlepiej będzie jak nie będą wchodzić sobie w drogę.
— To, że nie życzyłem sobie bycia wzywanym na rozmowę poza godzinami swojej pracy, nie oznacza, że nie pomogę ludziom w potrzebie w sposób zgodny ze swoimi przekonaniami i możliwościami. W przypadku Rycerzy Walpurgii i szmalcowników wszelkie podejmowane działania są uzasadnione i konieczne. Natomiast w przypadku mieszkańców, którzy dokonywali samosądów na zwolennikach Zakonu sugerowałbym rozwagę. Nie twierdzę, że ci ludzie postąpili słusznie i że nie należy się im kara. Bo tego nie zrobili i powinni ponieść konsekwencje swoich czynów. Jednak istnieje możliwość, że wielu z nich zostało zastraszonych przez popleczników Czarnego Pana. Nie jesteśmy ich wrogami i nie będziemy. Prawdziwym zagrożeniem są Rycerze, będący w stanie wymordować wszystkich mieszkańców wsi czy miasteczka i to tylko dlatego, że są tam osoby nas wspierające. Należy pamiętać, że ludźmi kierują różne motywy, ale najistotniejszym i najsilniejszym jest strach o siebie i swoich bliskich — Zwrócił się do Elroya bez cienia uprzejmości w głosie co do braku zmartwień z tego tytułu. Natomiast swoje stanowisko przedstawiał ze spokojem i rozwagą. Kwestia samosądów nie była czarno-biała. Jak wszystko na wojnie. Nie była słuszna i nie należało tego pozostawić bez echa. Jednakże należało działać z rozwagą przy zachowaniu szerszej perspektywy, bez ryzyka destabilizacji terenu poprzez kolejny akt wrogości skierowanej wobec nich oraz sojuszników tej organizacji. Nawet, jeśli jako Zakon Feniksa starali się chronić ludzi to z racji znacznej przewagi prawdziwego wroga okazywane przez cywilów wsparcie dla nich było przyczyną wielu nieszczęść. Jakikolwiek autorytet nie miał teraz znaczenia.
— Ja nie potrafię wyczarować takiego patronusa. Chciałbym się tego nauczyć — Wyraził taką chęć. Dostrzegał wszystkie korzyści płynące z tej umiejętności. Tak czy inaczej zaakceptuje każde rozwiązanie.
— Posiadam taką samą wiedzę, jak ty. I doświadczenie praktyczne wynikające z faktu opieki nad tym stworzeniem. Mogę cię zapewnić, że każde zwierzę wykazujące zdolność do przywiązania się będzie bronić swojego pana przed zagrożeniem. Psidwaki są niezwykle lojalne wobec swoich opiekunów i nie będą podchodzić przyjaźnie do każdego wrogo nastawionego czarodzieja niezależnie od jego pochodzenia. Nie lekceważę istoty zabezpieczeń i chętnie zwrócę się do zaufanej osoby z prośbą o ich nałożenie — Zwrócił się poważnie do Elroya tonem ucinającym tę dyskusję. Bo to nie czas i miejsce na rozmowy o magicznych stworzeniach, zwłaszcza tak odmiennych od smoków. Tym gadom obce było przywiązywanie się do opiekuna. W obecnej sytuacji to spotkanie zapowiadało się coraz lepiej, biorąc pod uwagę różnicę zdań między Greengrassem a nim na kolejne tematy.
— Czy to jedyny znany nam incydent z tymi istotami? — Dopytywał nie ukrywając swojego zaniepokojenia tym wszystkim, co się w Dorset z udziałem ich najmłodszego brata i jego przyjaciół. Musiał dowiedzieć się więcej. A miał ku temu kolejną możliwość, gdyż jedna z uczestniczek tego spotkania zadała dodatkowe pytania. Upadek Ipswich... chętnie zaangażowałby się w pomoc tym ludziom. Słowa Michaela zaniepokoiły go jeszcze bardziej. Nic z tego nie rozumiał, ale to nie oznaczało, że nie podchodził do tego na poważnie. Nie miał takiej wiedzy, by odpowiedzieć na te wszystkie pytania tego czarodzieja.
— Co do opisywanego przez ciebie zdarzenia... czymkolwiek to było okazało się naprawdę skuteczne. A to tylko trzy osoby. Gdyby to zjawisko wystąpiło na większą skalę to nawet nie chcę myśleć, jakby się to skończyło — Zabrał jednak głos, zakładając najgorszy ale i prawdopodobnie najbardziej realistyczny scenariusz. Trudno o optymizm w takiej sytuacji.
— Toczymy wojnę i często jesteśmy zmuszeni podejmować trudne decyzje. To właśnie one są jedną z przyczyn, przez które jesteśmy postrzegani w ten sposób. Oczywiście, propaganda robi swoje i wszystko to razem wzięte trafia na podatny grunt. Dlatego uważam, że jest ważne działanie w taki sposób, aby ludzie dla których walczymy nie widzieli w nas wspomnianych terrorystów i morderców — Zdecydował się zabrać głos odnośnie tej sprawy, zgodnie z tym czym się kierował w życiu. Wolał unikać wymierzania sprawiedliwości na własną rękę w postaci odbierania życia każdemu pokonanemu przeciwnikowi. Mógł z ręką na sercu stwierdzić, że to byłoby słuszne i mógłby się tym usprawiedliwiać za każdym razem, ale nawet najgorszym zbrodniarzom wojennym należy się sprawiedliwy proces i kara. Niektórzy członkowie tej organizacji wiedzieli, że postępował w ten sposób, polegając na niemagicznych systemach prawnych. Jeśli chodzi o wspólne działanie w słusznej sprawie razem z Greengrassami było to stosunkowo skomplikowane, nawet jeśli losy ludzi żyjących w tych hrabstwach nie były mu obojętne. Do tej pory działał niezależnie od lordów tych ziem i zrobił wiele dobrego dla ludzi. Najlepiej będzie jak nie będą wchodzić sobie w drogę.
— To, że nie życzyłem sobie bycia wzywanym na rozmowę poza godzinami swojej pracy, nie oznacza, że nie pomogę ludziom w potrzebie w sposób zgodny ze swoimi przekonaniami i możliwościami. W przypadku Rycerzy Walpurgii i szmalcowników wszelkie podejmowane działania są uzasadnione i konieczne. Natomiast w przypadku mieszkańców, którzy dokonywali samosądów na zwolennikach Zakonu sugerowałbym rozwagę. Nie twierdzę, że ci ludzie postąpili słusznie i że nie należy się im kara. Bo tego nie zrobili i powinni ponieść konsekwencje swoich czynów. Jednak istnieje możliwość, że wielu z nich zostało zastraszonych przez popleczników Czarnego Pana. Nie jesteśmy ich wrogami i nie będziemy. Prawdziwym zagrożeniem są Rycerze, będący w stanie wymordować wszystkich mieszkańców wsi czy miasteczka i to tylko dlatego, że są tam osoby nas wspierające. Należy pamiętać, że ludźmi kierują różne motywy, ale najistotniejszym i najsilniejszym jest strach o siebie i swoich bliskich — Zwrócił się do Elroya bez cienia uprzejmości w głosie co do braku zmartwień z tego tytułu. Natomiast swoje stanowisko przedstawiał ze spokojem i rozwagą. Kwestia samosądów nie była czarno-biała. Jak wszystko na wojnie. Nie była słuszna i nie należało tego pozostawić bez echa. Jednakże należało działać z rozwagą przy zachowaniu szerszej perspektywy, bez ryzyka destabilizacji terenu poprzez kolejny akt wrogości skierowanej wobec nich oraz sojuszników tej organizacji. Nawet, jeśli jako Zakon Feniksa starali się chronić ludzi to z racji znacznej przewagi prawdziwego wroga okazywane przez cywilów wsparcie dla nich było przyczyną wielu nieszczęść. Jakikolwiek autorytet nie miał teraz znaczenia.
— Ja nie potrafię wyczarować takiego patronusa. Chciałbym się tego nauczyć — Wyraził taką chęć. Dostrzegał wszystkie korzyści płynące z tej umiejętności. Tak czy inaczej zaakceptuje każde rozwiązanie.
— Posiadam taką samą wiedzę, jak ty. I doświadczenie praktyczne wynikające z faktu opieki nad tym stworzeniem. Mogę cię zapewnić, że każde zwierzę wykazujące zdolność do przywiązania się będzie bronić swojego pana przed zagrożeniem. Psidwaki są niezwykle lojalne wobec swoich opiekunów i nie będą podchodzić przyjaźnie do każdego wrogo nastawionego czarodzieja niezależnie od jego pochodzenia. Nie lekceważę istoty zabezpieczeń i chętnie zwrócę się do zaufanej osoby z prośbą o ich nałożenie — Zwrócił się poważnie do Elroya tonem ucinającym tę dyskusję. Bo to nie czas i miejsce na rozmowy o magicznych stworzeniach, zwłaszcza tak odmiennych od smoków. Tym gadom obce było przywiązywanie się do opiekuna. W obecnej sytuacji to spotkanie zapowiadało się coraz lepiej, biorąc pod uwagę różnicę zdań między Greengrassem a nim na kolejne tematy.
— Czy to jedyny znany nam incydent z tymi istotami? — Dopytywał nie ukrywając swojego zaniepokojenia tym wszystkim, co się w Dorset z udziałem ich najmłodszego brata i jego przyjaciół. Musiał dowiedzieć się więcej. A miał ku temu kolejną możliwość, gdyż jedna z uczestniczek tego spotkania zadała dodatkowe pytania. Upadek Ipswich... chętnie zaangażowałby się w pomoc tym ludziom. Słowa Michaela zaniepokoiły go jeszcze bardziej. Nic z tego nie rozumiał, ale to nie oznaczało, że nie podchodził do tego na poważnie. Nie miał takiej wiedzy, by odpowiedzieć na te wszystkie pytania tego czarodzieja.
— Co do opisywanego przez ciebie zdarzenia... czymkolwiek to było okazało się naprawdę skuteczne. A to tylko trzy osoby. Gdyby to zjawisko wystąpiło na większą skalę to nawet nie chcę myśleć, jakby się to skończyło — Zabrał jednak głos, zakładając najgorszy ale i prawdopodobnie najbardziej realistyczny scenariusz. Trudno o optymizm w takiej sytuacji.
I want to feel the sun shine
On my face like a new day's just begun
And I'll steal a moment's fun
And reflect on all those days long dead and gone
On my face like a new day's just begun
And I'll steal a moment's fun
And reflect on all those days long dead and gone
Volans Moore
Zawód : Smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Oh I still can remember a time when it wasn't like this
Before the world became enslaved
Can we all go back to the time when we were not like this
Can we even be saved?
Before the world became enslaved
Can we all go back to the time when we were not like this
Can we even be saved?
OPCM : 19 +3
UROKI : 15 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Popijał kawę kiedy padały wymiany zdań i długie dyskusje. Obserwowała uważnie rozmówców starając się wyłapać najważniejsze informacje. Nie należał do strategów więc nie włączał się w dyskusję jak należy dalej prowadzić działania Zakonu, ale aż się w nim zagotowało kiedy rozmowa zeszła na karanie mieszkańców, którzy dokonali samosądów.
-Czy bierzecie pod uwagę to, że mogli być zastraszeni, że propaganda jest tak silna, że nie widzieli innej opcji? - Zapytał tym samym zgadzając się z Volansem. Skinął mu głową chcąc wyrazić jeszcze gestem swoje poparcie dla jego stanowiska. -Jeżeli Zakon dokona kary, nie będziemy w niczym lepsi od wroga, który właśnie w ten sposób działa. Chcecie zasiać terror, proszę bardzo ale mnie w to nie mieszajcie. - Stanowczo był przeciwny takim działaniom i miał zamiar przeciwdziałać tej postawie. -Edukujmy, a nie karzmy w bezlitosny sposób. Tutaj z pomocą może przyjść nam radio. - Odniósł się do wcześniejszego tematu aby zamknąć ten element dyskusji. -Wezmę to na siebie. Nie stanowi to dodatkowego problemu, a znając historię wiem jak wielkim nośnikiem informacji potrafi być radio. Nasz wróg gardzi wszystkim co mugolskiego i tu jest nasza siła. Wykorzystajmy to przeciwko nim. Mam dostęp do map, wiedzy mugolów z czasów wojny, mogę z tego skorzystać i mam zamiar. - Opróżnił kubek z kawą do końca odstawiając puste naczynie na stół. Przeczesał ciemne włosy dłonią uświadamiając sobie, że dawno się nie strzygł. Zwyczajnie nie miał głowy do tak prozaicznych czynności. -Wróg może dekodować nasze nadania przez radio, ale to normalne i należy się z tym liczyć i jak tak się stanie wymyślimy nowy kod. Nie można rezygnować z czegoś tylko dlatego, że wróg będzie przeciwdziałał. - Inaczej Niemcy wygraliby wojnę i świat, nawet czarodziejski mógłby wyglądać zupełnie inaczej. On, będąc półkrwi zawsze starał się łączyć magię i technologię mugolską wiedząc, że to się sprawdza i nie jest sprzeczne wobec siebie. -Im więcej będziemy mieli możliwości weryfikacji informacji tym lepiej. Nie ograniczajmy się do jednego czy dwóch, bo wtedy wykluczamy część innych osób. - Też zgodził się z Castorem wiedząc, że sam miał problemy z wyczarowaniem Patronusa, choć przez misje dla Zakonu jego umiejętności magiczne znacznie wzrosły.
-Czy bierzecie pod uwagę to, że mogli być zastraszeni, że propaganda jest tak silna, że nie widzieli innej opcji? - Zapytał tym samym zgadzając się z Volansem. Skinął mu głową chcąc wyrazić jeszcze gestem swoje poparcie dla jego stanowiska. -Jeżeli Zakon dokona kary, nie będziemy w niczym lepsi od wroga, który właśnie w ten sposób działa. Chcecie zasiać terror, proszę bardzo ale mnie w to nie mieszajcie. - Stanowczo był przeciwny takim działaniom i miał zamiar przeciwdziałać tej postawie. -Edukujmy, a nie karzmy w bezlitosny sposób. Tutaj z pomocą może przyjść nam radio. - Odniósł się do wcześniejszego tematu aby zamknąć ten element dyskusji. -Wezmę to na siebie. Nie stanowi to dodatkowego problemu, a znając historię wiem jak wielkim nośnikiem informacji potrafi być radio. Nasz wróg gardzi wszystkim co mugolskiego i tu jest nasza siła. Wykorzystajmy to przeciwko nim. Mam dostęp do map, wiedzy mugolów z czasów wojny, mogę z tego skorzystać i mam zamiar. - Opróżnił kubek z kawą do końca odstawiając puste naczynie na stół. Przeczesał ciemne włosy dłonią uświadamiając sobie, że dawno się nie strzygł. Zwyczajnie nie miał głowy do tak prozaicznych czynności. -Wróg może dekodować nasze nadania przez radio, ale to normalne i należy się z tym liczyć i jak tak się stanie wymyślimy nowy kod. Nie można rezygnować z czegoś tylko dlatego, że wróg będzie przeciwdziałał. - Inaczej Niemcy wygraliby wojnę i świat, nawet czarodziejski mógłby wyglądać zupełnie inaczej. On, będąc półkrwi zawsze starał się łączyć magię i technologię mugolską wiedząc, że to się sprawdza i nie jest sprzeczne wobec siebie. -Im więcej będziemy mieli możliwości weryfikacji informacji tym lepiej. Nie ograniczajmy się do jednego czy dwóch, bo wtedy wykluczamy część innych osób. - Też zgodził się z Castorem wiedząc, że sam miał problemy z wyczarowaniem Patronusa, choć przez misje dla Zakonu jego umiejętności magiczne znacznie wzrosły.
Zły pomysł?Nie ma czegoś takiego jak zły pomysł, tylko złe wykonanie go
Herbert Grey
Zawód : Botanik, podróżnik, awanturnik
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Podróżowanie to nie jest coś, do czego się nadajesz. To coś, co robisz. Jak oddychanie
OPCM : 18 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2 +1
TRANSMUTACJA : 15 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Wydychany dym sprawił, że powoli skupiała się na smaku tytoniu i kawy zbożowej, nie zaś na własnym lekkim stresie, który nieodzownie towarzyszył jej kiedy znajdowała się na sali. W końcu pierwszy raz była na w miarę poważniejszym spotkaniu, w otoczeniu osób które wydawały się wiedzieć znacznie więcej, mówiąc o wyczarowywaniu patronusa jakby to była oczywistość którą nabywał każdy wraz z postawieniem stopy w tym miejscu. Spojrzenie więc kierowała pomiędzy wszystkich obecnych, zazwyczaj kierując błękit tęczówek na przemawiających akurat w tym momencie. Uśmiechnęła się jeszcze w stronę Lucindy kiedy ta wspomniała o pomocy w porcie, wiedząc, że jak zawsze, nie odmówi pomocy.
- Jak zawsze gotowa. – Uniosła jeszcze w jej stronę kubek kawy zbożowej, zaraz też upijając jeden łyk, kiwając jeszcze głową gdy Billy poparł ten pomysł. Co prawda najlepiej by było jeszcze przebrać Lucindę na nowo, tak aby jak najmniej przypominała nie tylko siebie (listy wciąż w końcu były w pamięci), ale też kobietę całkowicie. Nie powiedziała jednak tego głośno, wiedząc, że na szczegóły działań przyjdzie jeszcze czas.
- Deratyzacja. – Nie sądziła, że to trudne słowo, z drugiej strony, była przyzwyczajona już do niego, więc może jak ktoś nie używał… - Bierzesz kota i wsadzasz na statek aby ogarniał szczury. Bo mogą się dobrać do towaru. – Nie podejrzewała, aby z tego była gratka dla animaga, ale był to niejako bezpieczny sposób przeprawy gdy było się kotem.
Kontrolnie zerknęła jeszcze na, jak jej się wydawało, pobudzonego całą tą rozmową Castora który wydawał się mieć sporo emocji na tematy padające tutaj. Chciałaby być równie optymistyczna jak jego wcześniejsza wypowiedź, sama jednak odebrała usunięcie listów gończych jako nie zmartwienie rządu a raczej jego pogardę. Tak jakby zupełnie przestawali brać większość Zakonu za zagrożenie, bo przecież drobne straty były dla nich niczym w porównaniu do podbicia hrabstw i próby zajęcia tego należącego do innego rodu. A teraz nikomu nie zależałoby aby złapać tych, których niegdyś można było oglądać na plakatach – przy spotkaniu o wiele bardziej prawdopodobna była więc próba zabicia takiej osoby, a nie ciągnięcia do najbliższej władzy. Przez to jej spojrzenie zbiło się z tym, które posłał jej Michael, a na które jedynie uniosła brew, słysząc jego słowa. Myślała nad tymi słowami, ostatecznie jednak odpuszczając sobie rozmowę na ten temat. Nie był to czas na bitwę poglądów o tym, kto się poddał a kto nie. Chociaż czuła, że gdy Volans i Herbert wypowiedzieli się już w tej kwestii, to i jej wypadało.
- Herbert ma nieco racji - my mamy ludzi na których możemy się oprzeć gdy stanie się coś złego, mamy możliwość uciec gdzieś do zaprzyjaźnionej osoby która da nam schronienie. Cóż, większość z nas. A jeżeli teraz dodatkowo znaleźli sposób aby kontrolować ich bez użycia zaklęcia Imperio, tym bardziej mogli nie robić rzeczy z własnej woli.
Na wspomnienie o zabezpieczeniach przesunęła spojrzenie na Samuela, nie wiedząc, co powinna odpowiedzieć na ten temat, skoro sama niewiele znała się na nich i pozostawały one w jego rękach. Kiedy zaś Lucinda wspomniała o przebywaniu w tym miejscu minimum raz w miesiącu, uśmiechnęła się nieco krzywo, zaraz jednak przyjmując bardziej neutralny wyraz twarzy.
- Czy w wypadku kiedy nie ma się możliwości zostawiania tu notatek osobiście, a osoba która mogłaby to robić i przekazywać informacje ważne dla danego sojusznika nie jest obecna w kraju, czy wtedy należy łapać kogoś i prosić o przekazanie informacji czy poprosić jedną osobę o…nazwijmy to zastępstwo? – Musiała rozważać, że nie tylko ona zostanie w takiej sytuacji jak teraz, gdy Reggiego nie było w kraju, nie miała więc osoby kontaktowej. Czy gdyby ktoś dostarczył tutaj notatkę która mogłaby pomóc sojusznikowi, czy ktokolwiek by się tego zobowiązał pod nieobecność „opiekuna” danej osoby, czy jednak każdy by uznał, że informację ktoś przekazał?
- Nic poza tym, co wspomniałam wcześniej – zwróciła się do Maeve która pociągnęła temat związany z handlem ludźmi, wspominając jeszcze o porcie w Ipswich. Wiedziała, że w wypadku masowego handlu dziećmi cztery kobiety nie były tak szokujące i nie zwracały takiej uwagi, mimo to wolała o tym wspomnieć. Na szczęście każda z zainteresowanych była już bezpieczna i poza granicami kraju, w miejscu gdzie nikt nie zamierzał im zrobić krzywdy (chociaż tego w dzisiejszych czasach nie można było powiedzieć z całkowitą pewnością), więc przynajmniej w tej sprawie można było ucieszyć się drobnym pokrzyżowaniem krzyków. – Jedna osoba zajmowała się dalej tematem. – Zastanawiała się, czy McConell dowiedział się więcej, chociaż ponure rozważania skierowały się w fakt, czy w ogóle żył jeszcze. W tych czasach to było o wiele bardziej niepewne.
- Mnie się ledwie udało wyczarować cielesnego patronusa, nie mówiąc już o tym, żeby to robić regularnie. – Uśmiechnęła się w stronę Castora, chcąc dodać mu otuchy i pokazując, że nie był sam z tym problemem. – Nie mówiąc już o tym, że do nauki przekazywania wiadomości potrzeba kogoś, kto by tej nauki udzielił, co w najlepszym wypadku zajmie tygodnie, w najgorszym nawet i lata. – Nie wytykała palcami kto był lepszy, kto był gorszy, ale prawda była taka, że efektów szybkiej komunikacji patronusem nie dało się zbudować kilkoma machnięciami różdżką w parę dni, nawet jeżeli był to najbezpieczniejszy sposób.
- Czy pluskwy by się dało ewentualnie zmodyfikować? – Na nowo spojrzała na Sprouta, zaraz jednak spojrzenie przenosząc na Herberta który brał na siebie radio. – Jeżeli mogłyby ulec samozniszczeniu przy próbach modyfikacji, może to też powstrzymałoby ich badania przez osoby, których nie chcemy aby wiedzieli dokładnie co to. – Pomysł był całkowicie luźny i możliwe, że nie miał sensu, ale przypominały jej się te wszystkie schowki które niszczyły się gdy tylko ktoś próbował je otworzyć w nieodpowiedni sposób.
- Podczas mojej misji w Cromer gdy byłyśmy tam z Lucindą i innymi osobami – skinęła w jej stronę, wiedząc, że ta może potwierdzić w razie czego jej słowa. – nad niebem przelecieli dementorzy. Ciężko było ich policzyć, bo zbili się w jedną masę, ale powiedziałabym, że liczyć ich by należało bliżej tysiąca niż w sztukach. Udało nam się ich rozbić, ale z tego, co udało nam się dowiedzieć dalej – tym razem spojrzenie posłała w stronę Floreana i Castora – była to zaplanowana akcja nie na Cromer ale na Warwick. A skoro mają środki aby od tak wysłać tyle dementorów, kontrolować ludzi czy też nimi handlować…. – to co do cholery działo się tam i o czym nie wiedzieli?
- Jak zawsze gotowa. – Uniosła jeszcze w jej stronę kubek kawy zbożowej, zaraz też upijając jeden łyk, kiwając jeszcze głową gdy Billy poparł ten pomysł. Co prawda najlepiej by było jeszcze przebrać Lucindę na nowo, tak aby jak najmniej przypominała nie tylko siebie (listy wciąż w końcu były w pamięci), ale też kobietę całkowicie. Nie powiedziała jednak tego głośno, wiedząc, że na szczegóły działań przyjdzie jeszcze czas.
- Deratyzacja. – Nie sądziła, że to trudne słowo, z drugiej strony, była przyzwyczajona już do niego, więc może jak ktoś nie używał… - Bierzesz kota i wsadzasz na statek aby ogarniał szczury. Bo mogą się dobrać do towaru. – Nie podejrzewała, aby z tego była gratka dla animaga, ale był to niejako bezpieczny sposób przeprawy gdy było się kotem.
Kontrolnie zerknęła jeszcze na, jak jej się wydawało, pobudzonego całą tą rozmową Castora który wydawał się mieć sporo emocji na tematy padające tutaj. Chciałaby być równie optymistyczna jak jego wcześniejsza wypowiedź, sama jednak odebrała usunięcie listów gończych jako nie zmartwienie rządu a raczej jego pogardę. Tak jakby zupełnie przestawali brać większość Zakonu za zagrożenie, bo przecież drobne straty były dla nich niczym w porównaniu do podbicia hrabstw i próby zajęcia tego należącego do innego rodu. A teraz nikomu nie zależałoby aby złapać tych, których niegdyś można było oglądać na plakatach – przy spotkaniu o wiele bardziej prawdopodobna była więc próba zabicia takiej osoby, a nie ciągnięcia do najbliższej władzy. Przez to jej spojrzenie zbiło się z tym, które posłał jej Michael, a na które jedynie uniosła brew, słysząc jego słowa. Myślała nad tymi słowami, ostatecznie jednak odpuszczając sobie rozmowę na ten temat. Nie był to czas na bitwę poglądów o tym, kto się poddał a kto nie. Chociaż czuła, że gdy Volans i Herbert wypowiedzieli się już w tej kwestii, to i jej wypadało.
- Herbert ma nieco racji - my mamy ludzi na których możemy się oprzeć gdy stanie się coś złego, mamy możliwość uciec gdzieś do zaprzyjaźnionej osoby która da nam schronienie. Cóż, większość z nas. A jeżeli teraz dodatkowo znaleźli sposób aby kontrolować ich bez użycia zaklęcia Imperio, tym bardziej mogli nie robić rzeczy z własnej woli.
Na wspomnienie o zabezpieczeniach przesunęła spojrzenie na Samuela, nie wiedząc, co powinna odpowiedzieć na ten temat, skoro sama niewiele znała się na nich i pozostawały one w jego rękach. Kiedy zaś Lucinda wspomniała o przebywaniu w tym miejscu minimum raz w miesiącu, uśmiechnęła się nieco krzywo, zaraz jednak przyjmując bardziej neutralny wyraz twarzy.
- Czy w wypadku kiedy nie ma się możliwości zostawiania tu notatek osobiście, a osoba która mogłaby to robić i przekazywać informacje ważne dla danego sojusznika nie jest obecna w kraju, czy wtedy należy łapać kogoś i prosić o przekazanie informacji czy poprosić jedną osobę o…nazwijmy to zastępstwo? – Musiała rozważać, że nie tylko ona zostanie w takiej sytuacji jak teraz, gdy Reggiego nie było w kraju, nie miała więc osoby kontaktowej. Czy gdyby ktoś dostarczył tutaj notatkę która mogłaby pomóc sojusznikowi, czy ktokolwiek by się tego zobowiązał pod nieobecność „opiekuna” danej osoby, czy jednak każdy by uznał, że informację ktoś przekazał?
- Nic poza tym, co wspomniałam wcześniej – zwróciła się do Maeve która pociągnęła temat związany z handlem ludźmi, wspominając jeszcze o porcie w Ipswich. Wiedziała, że w wypadku masowego handlu dziećmi cztery kobiety nie były tak szokujące i nie zwracały takiej uwagi, mimo to wolała o tym wspomnieć. Na szczęście każda z zainteresowanych była już bezpieczna i poza granicami kraju, w miejscu gdzie nikt nie zamierzał im zrobić krzywdy (chociaż tego w dzisiejszych czasach nie można było powiedzieć z całkowitą pewnością), więc przynajmniej w tej sprawie można było ucieszyć się drobnym pokrzyżowaniem krzyków. – Jedna osoba zajmowała się dalej tematem. – Zastanawiała się, czy McConell dowiedział się więcej, chociaż ponure rozważania skierowały się w fakt, czy w ogóle żył jeszcze. W tych czasach to było o wiele bardziej niepewne.
- Mnie się ledwie udało wyczarować cielesnego patronusa, nie mówiąc już o tym, żeby to robić regularnie. – Uśmiechnęła się w stronę Castora, chcąc dodać mu otuchy i pokazując, że nie był sam z tym problemem. – Nie mówiąc już o tym, że do nauki przekazywania wiadomości potrzeba kogoś, kto by tej nauki udzielił, co w najlepszym wypadku zajmie tygodnie, w najgorszym nawet i lata. – Nie wytykała palcami kto był lepszy, kto był gorszy, ale prawda była taka, że efektów szybkiej komunikacji patronusem nie dało się zbudować kilkoma machnięciami różdżką w parę dni, nawet jeżeli był to najbezpieczniejszy sposób.
- Czy pluskwy by się dało ewentualnie zmodyfikować? – Na nowo spojrzała na Sprouta, zaraz jednak spojrzenie przenosząc na Herberta który brał na siebie radio. – Jeżeli mogłyby ulec samozniszczeniu przy próbach modyfikacji, może to też powstrzymałoby ich badania przez osoby, których nie chcemy aby wiedzieli dokładnie co to. – Pomysł był całkowicie luźny i możliwe, że nie miał sensu, ale przypominały jej się te wszystkie schowki które niszczyły się gdy tylko ktoś próbował je otworzyć w nieodpowiedni sposób.
- Podczas mojej misji w Cromer gdy byłyśmy tam z Lucindą i innymi osobami – skinęła w jej stronę, wiedząc, że ta może potwierdzić w razie czego jej słowa. – nad niebem przelecieli dementorzy. Ciężko było ich policzyć, bo zbili się w jedną masę, ale powiedziałabym, że liczyć ich by należało bliżej tysiąca niż w sztukach. Udało nam się ich rozbić, ale z tego, co udało nam się dowiedzieć dalej – tym razem spojrzenie posłała w stronę Floreana i Castora – była to zaplanowana akcja nie na Cromer ale na Warwick. A skoro mają środki aby od tak wysłać tyle dementorów, kontrolować ludzi czy też nimi handlować…. – to co do cholery działo się tam i o czym nie wiedzieli?
So heed the words from sailors old
Beware the dreams with eyes of gold
And though he'll speak of quests and powers...
...blessed, ignore the lies you're told
Beware the dreams with eyes of gold
And though he'll speak of quests and powers...
...blessed, ignore the lies you're told
Thalia Wellers
Zawód : Żeglarz, handlarz, przemytnik
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
OPCM : 13+2
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0+1
TRANSMUTACJA : 5+2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
Zmęczenie, w określony sposób stawało się pochodną ich zakonnego żywota. I nawet słabszy obserwator szybko wyciągnąłby podobną konkluzję, po krótkiej analizie zebranych. Każdy działał na swój unikalny sposób i nie jemu było oceniać ich wyniki, aczkolwiek w personalnej ocenie, w niektórych wypadkach wciąż zbyt wiele naiwności kleiło się do przedstawianych słów. Prawdopodobnie kiedyś, bardziej raziłaby go podobna sytuacja, pogłębiając falująca w powietrzu frustrację. A jednak, emocje płynęły obok, nie dając mu powodu, do niepotrzebnie gwałtownej reakcji - Zrobili z tego biznes - podsumował pierwsze pytanie, zerkając także na Thalię. Odsunął wtrącającą się wizję, co zrobiłby sam, gdyby cokolwiek stało się jego synowi. Czy potrafił całkowicie wykluczyć uczucia i działać z namysłem? Mógł odpowiadać jedynie za siebie. Czy ktokolwiek z zebranych, kto już był rodzicem zdołałby odsunąć podobne niepokoje?
Krótko zatrzymał wzrok na twarzy Williama oraz Maeve, milczeniem potwierdzając stwierdzenia. Kontynuował spokojnie, dystansując sypiące się pytania - Początkowo byłem razem z Jackie, która poprosiła mnie o pomoc, nie była ranna. Był także Herbert, uzdrowicielka Ronja, oraz panna Prudence Macmillan wraz ze swoim pracownikiem Thomas Doe. Rozdzieliliśmy się - odetchnął, przenosząc uwagę na Tonksa - Twings to nasz świadek, zabraliśmy ją ze sobą, jej męża szantażowali, porwali im córkę - kolejny raz raport do przedstawienia z działań, w które został wplątany, rzucając odpowiedzialnością. Ale skoro już podjął się działania - nie miał zamiaru odpuścić. Tylko na moment zmrużył ślepia, gdy odezwał się Castor. Przeniósł wzrok na młodego zakonnika, konfrontując z emocją, która buzowała w jego oczach - Sprout - przerwał, rzucając chłodniej - trzy rzeczy - nie spuścił wzroku z talizmaniarza - targają Tobą emocje, ogarnij je zanim zagnasz się w oskarżeniach, to raz - zmarszczył brwi - i zbierz fakty. Jackie to nie mała dziewczynka zgubiona w lesie. To doświadczony wiedźmi strażnik - kontynuował rzeczowo, wciąż utrzymując chłodny ton - i po trzecie. O wszystkim został poinformowany sir Longbottom. Na miejscu nie znaleźli jej śladu. Uratowali za to uwięzione dzieci - zaplótł ramiona przed sobą. Nie miał zamiaru tłumaczyć się ze swoich decyzji, ani z komplikacji w postaci szefa magicznej policji i całej jego bandy. Temat oskarżeń uznał z zamknięty, odwracając się w stronę innych relacji.
- Wiesz, że możesz na mnie liczyć - spojrzał na Elroya. Było wiele rzeczy, które wymagały ich uwagi. Nie we wszystkich był w stanie pomóc. Miał i własne plany, zadania, misje i problemy, którymi potrzebował się zająć.
- Zgadzam się - wrócił do odpowiedzi Williama, a także Elroya - liczą, że podkulimy ogony i przeczekamy? Nie wiem jak pozostali uśmierceni, ale nie będę ubolewał nad faktem, gdybym wrócił na listę. Zrobić dla odmiany z nich kretynów, a przynajmniej podciąć zaufanie do ich zwycięstw. Jednak żyjemy - w tym momencie było mu obojętne, czy mieli go ścigać, czy pozwolili działać w cieniu. Robił swoje, niezależnie od konsekwencji, jakie fałszywe ministerstwo przyszywało sobie prawo do egzekwowania. Był już na tak mocno ugruntowanej ścieżce, że nie widział możliwości jej zmiany. Im większy nacisk na nich nakładano, tym proporcjonalnie, większy opór się rodził. A skoro byli tu gdzie byli, pozostali prawdopodobnie myśleli podobnie. Prawdopodobnie.
- Dlatego powiedziałem, że patronusy - w miarę możliwości - podkreślił, dostrzegając rodzące się wątpliwości. W kwestii radia - ustrojstwo było ciekawą samą w sobie alternatywą komunikacji. Nigdy jednak do tej pory z niej nie korzystał. Być może, podobny odbiornik powinien mieć przynajmniej dla otrzymywania informacji od osób, które innego sposobu porozumienia nie będą miały. Zaklęte monety mogły być czymś, co prosto pozwoli na zakomunikowanie zmian.
Nieporozumienia, które zatoczyły w przestrzeni spotkania zignorował, gdy wspomniano temat cieni - Wiadomo coś więcej? - wyprostował się, zbierając słowa, które dotyczyły równie tajemniczych zjawisk - Wiem, że to tylko skojarzenie, ale mimowolnie, oprócz dementorów nasuwają się na myśl także czarne mgły, jakie wykorzystują Rycerze. Może to jakaś ich forma? Albo coś wymknęło im się spod kontroli? - widział i przeżył wystarczająco wiele rzeczy, żeby sugerowac podobne kwestie. A wróg miał potężne narzędzia w rękach. Czy z ich szalonym Czarnym Panem byli w stanie odkryć coś nowego? Moc kryła niepojętą potęgę. Przekonywał się o tym za każdym razem, gdy doświadczał nowej formy magii światła. Także tej niszczącej. Dobrze pamiętał światło patronusa, które na popił spaliło stworzone plugawą magią inferiusy. Kiedyś, byłoby to niepojęte.
Krótko zatrzymał wzrok na twarzy Williama oraz Maeve, milczeniem potwierdzając stwierdzenia. Kontynuował spokojnie, dystansując sypiące się pytania - Początkowo byłem razem z Jackie, która poprosiła mnie o pomoc, nie była ranna. Był także Herbert, uzdrowicielka Ronja, oraz panna Prudence Macmillan wraz ze swoim pracownikiem Thomas Doe. Rozdzieliliśmy się - odetchnął, przenosząc uwagę na Tonksa - Twings to nasz świadek, zabraliśmy ją ze sobą, jej męża szantażowali, porwali im córkę - kolejny raz raport do przedstawienia z działań, w które został wplątany, rzucając odpowiedzialnością. Ale skoro już podjął się działania - nie miał zamiaru odpuścić. Tylko na moment zmrużył ślepia, gdy odezwał się Castor. Przeniósł wzrok na młodego zakonnika, konfrontując z emocją, która buzowała w jego oczach - Sprout - przerwał, rzucając chłodniej - trzy rzeczy - nie spuścił wzroku z talizmaniarza - targają Tobą emocje, ogarnij je zanim zagnasz się w oskarżeniach, to raz - zmarszczył brwi - i zbierz fakty. Jackie to nie mała dziewczynka zgubiona w lesie. To doświadczony wiedźmi strażnik - kontynuował rzeczowo, wciąż utrzymując chłodny ton - i po trzecie. O wszystkim został poinformowany sir Longbottom. Na miejscu nie znaleźli jej śladu. Uratowali za to uwięzione dzieci - zaplótł ramiona przed sobą. Nie miał zamiaru tłumaczyć się ze swoich decyzji, ani z komplikacji w postaci szefa magicznej policji i całej jego bandy. Temat oskarżeń uznał z zamknięty, odwracając się w stronę innych relacji.
- Wiesz, że możesz na mnie liczyć - spojrzał na Elroya. Było wiele rzeczy, które wymagały ich uwagi. Nie we wszystkich był w stanie pomóc. Miał i własne plany, zadania, misje i problemy, którymi potrzebował się zająć.
- Zgadzam się - wrócił do odpowiedzi Williama, a także Elroya - liczą, że podkulimy ogony i przeczekamy? Nie wiem jak pozostali uśmierceni, ale nie będę ubolewał nad faktem, gdybym wrócił na listę. Zrobić dla odmiany z nich kretynów, a przynajmniej podciąć zaufanie do ich zwycięstw. Jednak żyjemy - w tym momencie było mu obojętne, czy mieli go ścigać, czy pozwolili działać w cieniu. Robił swoje, niezależnie od konsekwencji, jakie fałszywe ministerstwo przyszywało sobie prawo do egzekwowania. Był już na tak mocno ugruntowanej ścieżce, że nie widział możliwości jej zmiany. Im większy nacisk na nich nakładano, tym proporcjonalnie, większy opór się rodził. A skoro byli tu gdzie byli, pozostali prawdopodobnie myśleli podobnie. Prawdopodobnie.
- Dlatego powiedziałem, że patronusy - w miarę możliwości - podkreślił, dostrzegając rodzące się wątpliwości. W kwestii radia - ustrojstwo było ciekawą samą w sobie alternatywą komunikacji. Nigdy jednak do tej pory z niej nie korzystał. Być może, podobny odbiornik powinien mieć przynajmniej dla otrzymywania informacji od osób, które innego sposobu porozumienia nie będą miały. Zaklęte monety mogły być czymś, co prosto pozwoli na zakomunikowanie zmian.
Nieporozumienia, które zatoczyły w przestrzeni spotkania zignorował, gdy wspomniano temat cieni - Wiadomo coś więcej? - wyprostował się, zbierając słowa, które dotyczyły równie tajemniczych zjawisk - Wiem, że to tylko skojarzenie, ale mimowolnie, oprócz dementorów nasuwają się na myśl także czarne mgły, jakie wykorzystują Rycerze. Może to jakaś ich forma? Albo coś wymknęło im się spod kontroli? - widział i przeżył wystarczająco wiele rzeczy, żeby sugerowac podobne kwestie. A wróg miał potężne narzędzia w rękach. Czy z ich szalonym Czarnym Panem byli w stanie odkryć coś nowego? Moc kryła niepojętą potęgę. Przekonywał się o tym za każdym razem, gdy doświadczał nowej formy magii światła. Także tej niszczącej. Dobrze pamiętał światło patronusa, które na popił spaliło stworzone plugawą magią inferiusy. Kiedyś, byłoby to niepojęte.
Darkness brings evil things
the reckoning begins
Blondynka wsłuchiwała się w dyskusję. Takie zawsze miały miejsce. W końcu mieli inne doświadczenia, inne przekonania, pochodzili z innych grup społecznych. Byłaby zaskoczona, gdyby we wszystkim się zgadzali. To byłoby nieludzkie, zwyczajnie. Skinęła głową w stronę Thalii i również delikatnie się uśmiechnęła – Ustalimy szczegóły już po spotkaniu, albo listownie – dodała z pewnością w głosie. Chciała, bardzo chciała działać, ale wiedziała, że wszystko wymaga przemyślenia, skupienia. Nawet jeśli przez chwile mieliby być spokojniejsi.
Lucinda pomyślała o patronusach. Nie chodziło już o przekazywanie wiadomości, ale biorąc pod uwagę ich sytuacje to każdy kto walczy w tej wojnie powinien umieć wyczarować swojego. Dla ochrony. – Przekazywanie wiadomości za pomocą patronusa to jedno, ale… myślę, że powinniście nad tym pracować. Patronus to ważna ochrona, dementorów w okolicy jest coraz więcej. Mogę wam w tym pomóc w miarę własnych możliwości. Oczywiście nikt nie gwarantuje, że zawsze się udaje, ale trening zawsze pomaga. Jeżeli będziecie chętni to po prostu prześlijcie sowę. – dodała w zamyśleniu. Jej treningi dały bardzo dużo. W walce wchodzą w grę emocje i adrenalina dlatego często magia płata figle, ale na pewno nauka umiejętności się przydaje. Ona była żywym tego przykładem.
Ona również miała ochotę wyjść i powiedzieć głośno, że żyje. Tak jak mówiła… z jednej strony była to ulga, może nie będą musieli już ukrywać się przed wzrokiem ciekawskich cywili, ale z drugiej strony nie wyobrażała sobie teraz stać w cieniu, ukrywać się. Nie była typem takiego człowieka, chciała przede wszystkim pokazać wszystkim, że informacje, którymi są karmieni to kłamstwo. Wierutne kłamstwo. Może gdyby wyszli i głośno powiedzieli, że żyją to wtedy ci, którzy wierzą w propagandę Ministerstwa zastanowiliby się dwukrotnie. Skupiła jedynie spojrzenie na Billym. Jeśli ustalą jakąś wersje to za nią pójdzie. Nie było sensu ryzykować.
Kiedy Thalia spytała o niemożność zostawienia notatki w Ratuszu, Lucinda przeniosła na nią spojrzenie. – Spokojnie, to tylko moja propozycja ewentualnego komunikowania się. Jeśli będziesz wtedy w stanie dotrzeć do kogoś kto taką informacje będzie w stanie przekazać innym, to będzie wystarczające. Wiem, że wydanie Walczącego Maga postawiło nas w niekomfortowej sytuacji, ale czasem może się zdarzyć, że nie będziemy mogli zostawić takiej wiadomości. – dodała. Ludzie znikali i wracali, ale nadzieja pozostawała w niej silna. Czasem tylko ona trzymała ją na nogach.
Lucinda pomyślała o patronusach. Nie chodziło już o przekazywanie wiadomości, ale biorąc pod uwagę ich sytuacje to każdy kto walczy w tej wojnie powinien umieć wyczarować swojego. Dla ochrony. – Przekazywanie wiadomości za pomocą patronusa to jedno, ale… myślę, że powinniście nad tym pracować. Patronus to ważna ochrona, dementorów w okolicy jest coraz więcej. Mogę wam w tym pomóc w miarę własnych możliwości. Oczywiście nikt nie gwarantuje, że zawsze się udaje, ale trening zawsze pomaga. Jeżeli będziecie chętni to po prostu prześlijcie sowę. – dodała w zamyśleniu. Jej treningi dały bardzo dużo. W walce wchodzą w grę emocje i adrenalina dlatego często magia płata figle, ale na pewno nauka umiejętności się przydaje. Ona była żywym tego przykładem.
Ona również miała ochotę wyjść i powiedzieć głośno, że żyje. Tak jak mówiła… z jednej strony była to ulga, może nie będą musieli już ukrywać się przed wzrokiem ciekawskich cywili, ale z drugiej strony nie wyobrażała sobie teraz stać w cieniu, ukrywać się. Nie była typem takiego człowieka, chciała przede wszystkim pokazać wszystkim, że informacje, którymi są karmieni to kłamstwo. Wierutne kłamstwo. Może gdyby wyszli i głośno powiedzieli, że żyją to wtedy ci, którzy wierzą w propagandę Ministerstwa zastanowiliby się dwukrotnie. Skupiła jedynie spojrzenie na Billym. Jeśli ustalą jakąś wersje to za nią pójdzie. Nie było sensu ryzykować.
Kiedy Thalia spytała o niemożność zostawienia notatki w Ratuszu, Lucinda przeniosła na nią spojrzenie. – Spokojnie, to tylko moja propozycja ewentualnego komunikowania się. Jeśli będziesz wtedy w stanie dotrzeć do kogoś kto taką informacje będzie w stanie przekazać innym, to będzie wystarczające. Wiem, że wydanie Walczącego Maga postawiło nas w niekomfortowej sytuacji, ale czasem może się zdarzyć, że nie będziemy mogli zostawić takiej wiadomości. – dodała. Ludzie znikali i wracali, ale nadzieja pozostawała w niej silna. Czasem tylko ona trzymała ją na nogach.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
– Nie musimy p-p-publicznie obwieszczać, że mamy się dobrze – przytaknął słowom lorda Greengrassa, po chwili przenosząc spojrzenie na Samuela; z nim również się zgadzał – ale powinniśmy dalej robić swoje. Konkretne działania dadzą ludziom więcej n-n-nadziei niż nasze twarze. – Czarodzieje i mugole potrzebowali czegoś więcej niż idei; musieli zapewnić im ochronę, dać szansę na dalsze życie; im wojna trwała dłużej, i im więcej czasu mijało, tym bardziej byli zdesperowani – co brutalnie pokazały im ostatnie wydarzenia w Staffordshire.
Nad słowami o kontrofensywie, wysuniętymi najpierw przez Lucindę, a później przez Michaela, zamyślił się przez moment, nie pociągnął jednak dalej tego tematu. Popierał go – to, że powinni walczyć, że powinni przynajmniej spróbować zepchnąć wroga do obrony, wyrwać angielskie ziemie z łap Rycerzy Walpurgii – ale nie był strategiem; nie wiedziałby nawet gdzie mieliby uderzyć, narady wojenne prowadzili inni, aurorzy i przywódcy bojówek. – Jeżeli p-p-plany takiego ataku powstaną, chciałbym wziąć w nim udział – zapewnił jedynie, na krótko zatrzymując spojrzenie na Tonksie. Magia ofensywna może i nie należała do jego najsilniejszych stron, ale mógł stanowić wsparcie z powietrza; działał już w ten sposób, z dobrym skutkiem.
Póki co jego uwaga skupiała się jednak głównie na rozłożonej na stole mapie; słysząc wątpliwości zwerbalizowane przez Elroya, przyjrzał się raz jeszcze imionom zakończonym znakiem zapytania, bezwiednie kręcąc głową – Kieran, Jackie, Marcella, Alexander; nie licząc Charlene, wszyscy pozostali byli doświadczonymi czarodziejami, wprawionymi w walce – jeśli mieliby jakąkolwiek możliwość skontaktowania się z Zakonem Feniksa, z pewnością by to zrobili. Przełknął tę myśl z trudem, starając się podążać za krótkim sprawozdaniem wygłoszonym przez Samuela, ale gdy z ust aurora padło znajome (od niedawna) nazwisko, dłoń, którą akurat unosił kubek do ust, opadła niekontrolowanie w dół, sprawiając, że naczynie stuknęło głośno o blat. Co on tam robił?, chciał zapytać, w ostatniej chwili ugryzł się w język; to była sprawa, o której chciał porozmawiać z Samuelem po spotkaniu. Póki nie miał wszystkich informacji – nie chciał wywoływać burzy w szklance wody. – Czy wiemy, gdzie jest t-t-teraz dziewczynka? – zapytał, starając się nie wyobrażać sobie, co musiała czuć matka, której odebrano córkę. Wciąż pamiętał – i nie miał nigdy zapomnieć – obezwładniającego przerażenia, jakie poczuł na widok ciała Amelii, leżącego bezwładnie na posadzce w Azkabanie; chociaż dzisiaj wiedział już, że była to jedynie iluzja, wytwór umysłu wrażliwego na obecność dementorów, to paskudne wspomnienie uparcie do niego wracało, na ogół przeistaczając się w nocne koszmary.
Czując na sobie spojrzenie Castora, podniósł wzrok. – Nie sp-p-pisujemy też nikogo na straty – odezwał się spokojnie, starając się załagodzić nieco ostre (chociaż rozsądne) słowa Samuela. – Między innymi dlatego właśnie pop-p-prosiłem was, żebyście tu dzisiaj przyszli – dodał; wydawało mu się oczywiste, że po potwierdzeniu, którzy z uśmierconych przez Walczącego Maga członków Zakonu Feniksa tak naprawdę mieli się dobrze, spróbują ustalić, co stało się z pozostałymi. Nie chciał powtarzać błędów przeszłości; nie zapomniał, jak na barkach ciążyło mu wynoszone z Azkabanu ciało Pomony – i nie miał zamiaru pozwolić, by jej los podzielił którykolwiek z Zakonników. Byli dla niego jak rodzina, wszyscy – nawet Michael, mimo że od czasu do czasu musiał powstrzymywać się przed wycedzeniem w jego kierunku komentarza godnego rozwścieczonego dwunastolatka.
Sytuacja w Norfolku nie była mu znana, wieści o kobietach odbitych z pokładu statku zmroziły mu jednak krew w żyłach – podobnie jak nowiny o upadku Suffolku. Pożar, który rozpętali w kraju Rycerze Walpurgii wciąż się roznosił, pozostawiając po sobie spopieloną ziemię i ludzkie tragedie; przełknął kolejny łyk herbaty, która nagle wydała mu się dziwnie gorzka. – Jeżeli będzie p-p-potrzebna pomoc w dostarczeniu świstoklików do ewakuacji, mogę zwrócić się do „Sów”. Na mnie też m-m-możecie liczyć – powiedział, odnosząc się zarówno do słów Maeve, jak i Michaela i Castora. Nie miał pojęcia, jak długo mogło bronić się oblężone miasto, ale podejrzewał, że była to kwestia bardziej dni niż tygodni – zwłaszcza, jeśli reszta hrabstwa wpadła w ręce wroga.
Nie potrafił nie zauważyć napięcia, które wytworzyło się między Volansem a lordem Greengrassem; zmarszczył brwi, mimo uszu puszczając uwagę o psidwaku, ale wciąż nie mogąc pozbyć się wrażenia, że tocząca się rozmowa była kontynuacją jakiejś innej dyskusji, która nie miała miejsca przy stole w ratuszu. Jeszcze bardziej zdziwiły go plany wydania dekretów i samodzielnego wymierzania kar, i wyglądało na to, że nie tylko jego – przeniósł spojrzenie najpierw na starszego brata, a później na Herberta i Thalię, unosząc dłoń w niemej prośbie o możliwość zabrania głosu; starając się uspokoić narastające wśród Zakonników emocje, zanim zdążyłyby wymknąć się spod kontroli. – Nikt z nas nie zap-p-proponował siania terroru – zauważył, wierząc, że kary wspomniane przez Elroya nie miały polegać na starej zasadzie oko za oko – ale zgadzam się z Herbertem, że w-w-wydawanie osądów i wymierzanie kar nie należy do nas. Poprawcie mnie, jeśli się mylę – dodał, zwracając się głównie do Samuela, Michaela, Fredericka i Maeve, którzy byli częścią podziemnego wymiaru sprawiedliwości – ale mamy p-p-przecież struktury, które się tym zajmują. Wprowadzanie nowych nie zmniejszy wojennego chaosu, p-p-powinniśmy wszyscy mówić jednym głosem. Nasi wrogowie już i tak robią wszystko, co mogą, żeby nas p-p-podzielić – kontynuował, rozglądając się wśród pozostałych. Nie był do końca pewien, w jaki sposób działały powołane przez Harolda Longbottoma sądy wojskowe, ale wiedział, że istniały; lotnicy niejednokrotnie byli angażowani w przenoszeniu wyroków i rozkazów pomiędzy komórkami a dowództwem. – Odpowiedzialni za samosądy p-p-powinni zostać osądzeni, ale my też powinniśmy zrobić wszystko, żeby takie tragedie nie miały miejsca. A mają, bo ludzie są p-p-przerażeni – podjął po chwili, odnosząc się zarówno do wyważonych słów Volansa, jak i uwag Herberta. – Rząd maluje nas jako t-t-terrorystów i morderców, przypisuje nam zbrodnie, obarcza odpowiedzialnością za tę wojnę. Jasne, to k-k-kłamstwa, i to zazwyczaj szyte grubymi nićmi, ale ktoś, kto od miesięcy nieustannie boi się o życie swoje i swoich bliskich, nie szuka logiki – t-t-tylko ratunku. – Przerwał na chwilę, biorąc oddech. – Zbrodnie na niewinnych nie mogą p-p-pozostać bezkarne, ale pokazanie reszcie, że mogą zwrócić się do nas, a nie przeciwko nam, jeśli b-b-będą czuć się zagrożeni, to nasza rola. Radio może być jednym ze sposobów – zgodził się z Herbertem, uśmiechając się, gdy ten zdecydował się wziąć projekt na swoje barki. – Jeśli będziesz p-p-potrzebował pomocy logistycznej, jestem do dyspozycji – dodał ciszej, zaintrygowany kwestią map i wiedzy zaczerpniętej z mugolskiej wojny. – Czy jesteśmy w stanie nadawać na różnych częstotliwościach? Jednej dostępnej t-t-tylko dla nas, innej dla szerszego ogółu? – zapytał po chwili, tknięty zarówno własną myślą, jak i słowami Maeve.
Odpowiedzi na jego pytanie o patronusy były dokładnie takie, jakich się spodziewał; uśmiechnął się życzliwie do Castora, który jako pierwszy przyznał, że tego nie potrafi. – Nikt nie chce nikogo wykluczyć z k-k-komunikacji, stąd właśnie wzięło się moje pytanie – wyjaśnił. – Przywołanie p-p-patronusa nie jest proste nawet w kontrolowanych warunkach – a w p-p-podbramkowej sytuacji może okazać się nieosiągalne również dla tych, którzy normalnie nie mają z nim problemu – przyznał, poniekąd odwołując się do własnych doświadczeń. – Dlatego p-p-pozostawiłbym go jako alternatywę. A jeśli ktoś chciałby się tego nauczyć, to – no, nie jestem sp-p-pecjalistą, ale mogę pomóc – zaproponował trochę kulawo, bezwiednie sięgając dłonią karku. – Do nauki, nie tylko patronusów, można też w-w-wykorzystać boisko w Oazie – to duży teren, i zabezpieczony tak, że rzucane zaklęcia nie p-p-przedostają się na trybuny ani dalej – wspomniał, odnosząc się do sugestii Elroya o możliwości zorganizowania treningów w Derbyshire. – Co do notatek w ratuszu, moglibyśmy p-p-powiesić tu tablicę – taką, jaka kiedyś wisiała w starej chacie, może nadal wisi. Co wy na to? – Bardzo dawno tam nie był. – Nie dla p-p-pilnych informacji, ale takich, które warto zbierać. – Zastanowił się. – A Sieć Fiuu – podjął, przypominając sobie propozycję Floreana, ze wstydem stwierdzając, że umknęła mu w powodzi pomysłów – czy odłączone od niej k-k-kominki miałyby szansę dalej funkcjonować? – zapytał, rozglądając się za kimś, kto mógłby mu udzielić odpowiedzi na to pytanie; sam kompletnie się na tym nie znał, numerologiczne sieci połączeń były mu równie obce, co balet trolli.
Z niepokojem wysłuchał opowieści o innych incydentach z udziałem cieni, dementorów i niezrozumiałej dla niego magii, początkowo nie potrafiąc zrozumieć, skąd brała się trudna do odegnania potrzeba zasłonięcia uszu. W rzeczywistości – bał się; tego, czego nie rozumiał, i z czym nie wiedział, jak sobie poradzić – i tego, że wisiało nad nimi widmo nowego niebezpieczeństwa, chociaż nie zdołali jeszcze poradzić sobie ze starym. – Tak – odeszły same, ale nie wiem, d-d-dokąd – odpowiedział na pytanie Maeve, orientując się, że wcześniej sam się nad tym nie zastanowił. – Czy to możliwe, żeby ludzie w Dziurawym K-k-kotle padli ofiarą jakiejś klątwy? – zapytał; nie znał się na czarnomagicznych przekleństwach – nie wiedział więc, czy mogła towarzyszyć im jakaś poświata, ani jakie mogłyby być ich efekty. Przełknął ślinę, mnąc w ustach drugie pytanie, którego jednak póki co nie ośmielił się zadać. Na te zawieszone w przestrzeni przez Thalię i Samuela z kolei nie potrafił odpowiedzieć.
Nad słowami o kontrofensywie, wysuniętymi najpierw przez Lucindę, a później przez Michaela, zamyślił się przez moment, nie pociągnął jednak dalej tego tematu. Popierał go – to, że powinni walczyć, że powinni przynajmniej spróbować zepchnąć wroga do obrony, wyrwać angielskie ziemie z łap Rycerzy Walpurgii – ale nie był strategiem; nie wiedziałby nawet gdzie mieliby uderzyć, narady wojenne prowadzili inni, aurorzy i przywódcy bojówek. – Jeżeli p-p-plany takiego ataku powstaną, chciałbym wziąć w nim udział – zapewnił jedynie, na krótko zatrzymując spojrzenie na Tonksie. Magia ofensywna może i nie należała do jego najsilniejszych stron, ale mógł stanowić wsparcie z powietrza; działał już w ten sposób, z dobrym skutkiem.
Póki co jego uwaga skupiała się jednak głównie na rozłożonej na stole mapie; słysząc wątpliwości zwerbalizowane przez Elroya, przyjrzał się raz jeszcze imionom zakończonym znakiem zapytania, bezwiednie kręcąc głową – Kieran, Jackie, Marcella, Alexander; nie licząc Charlene, wszyscy pozostali byli doświadczonymi czarodziejami, wprawionymi w walce – jeśli mieliby jakąkolwiek możliwość skontaktowania się z Zakonem Feniksa, z pewnością by to zrobili. Przełknął tę myśl z trudem, starając się podążać za krótkim sprawozdaniem wygłoszonym przez Samuela, ale gdy z ust aurora padło znajome (od niedawna) nazwisko, dłoń, którą akurat unosił kubek do ust, opadła niekontrolowanie w dół, sprawiając, że naczynie stuknęło głośno o blat. Co on tam robił?, chciał zapytać, w ostatniej chwili ugryzł się w język; to była sprawa, o której chciał porozmawiać z Samuelem po spotkaniu. Póki nie miał wszystkich informacji – nie chciał wywoływać burzy w szklance wody. – Czy wiemy, gdzie jest t-t-teraz dziewczynka? – zapytał, starając się nie wyobrażać sobie, co musiała czuć matka, której odebrano córkę. Wciąż pamiętał – i nie miał nigdy zapomnieć – obezwładniającego przerażenia, jakie poczuł na widok ciała Amelii, leżącego bezwładnie na posadzce w Azkabanie; chociaż dzisiaj wiedział już, że była to jedynie iluzja, wytwór umysłu wrażliwego na obecność dementorów, to paskudne wspomnienie uparcie do niego wracało, na ogół przeistaczając się w nocne koszmary.
Czując na sobie spojrzenie Castora, podniósł wzrok. – Nie sp-p-pisujemy też nikogo na straty – odezwał się spokojnie, starając się załagodzić nieco ostre (chociaż rozsądne) słowa Samuela. – Między innymi dlatego właśnie pop-p-prosiłem was, żebyście tu dzisiaj przyszli – dodał; wydawało mu się oczywiste, że po potwierdzeniu, którzy z uśmierconych przez Walczącego Maga członków Zakonu Feniksa tak naprawdę mieli się dobrze, spróbują ustalić, co stało się z pozostałymi. Nie chciał powtarzać błędów przeszłości; nie zapomniał, jak na barkach ciążyło mu wynoszone z Azkabanu ciało Pomony – i nie miał zamiaru pozwolić, by jej los podzielił którykolwiek z Zakonników. Byli dla niego jak rodzina, wszyscy – nawet Michael, mimo że od czasu do czasu musiał powstrzymywać się przed wycedzeniem w jego kierunku komentarza godnego rozwścieczonego dwunastolatka.
Sytuacja w Norfolku nie była mu znana, wieści o kobietach odbitych z pokładu statku zmroziły mu jednak krew w żyłach – podobnie jak nowiny o upadku Suffolku. Pożar, który rozpętali w kraju Rycerze Walpurgii wciąż się roznosił, pozostawiając po sobie spopieloną ziemię i ludzkie tragedie; przełknął kolejny łyk herbaty, która nagle wydała mu się dziwnie gorzka. – Jeżeli będzie p-p-potrzebna pomoc w dostarczeniu świstoklików do ewakuacji, mogę zwrócić się do „Sów”. Na mnie też m-m-możecie liczyć – powiedział, odnosząc się zarówno do słów Maeve, jak i Michaela i Castora. Nie miał pojęcia, jak długo mogło bronić się oblężone miasto, ale podejrzewał, że była to kwestia bardziej dni niż tygodni – zwłaszcza, jeśli reszta hrabstwa wpadła w ręce wroga.
Nie potrafił nie zauważyć napięcia, które wytworzyło się między Volansem a lordem Greengrassem; zmarszczył brwi, mimo uszu puszczając uwagę o psidwaku, ale wciąż nie mogąc pozbyć się wrażenia, że tocząca się rozmowa była kontynuacją jakiejś innej dyskusji, która nie miała miejsca przy stole w ratuszu. Jeszcze bardziej zdziwiły go plany wydania dekretów i samodzielnego wymierzania kar, i wyglądało na to, że nie tylko jego – przeniósł spojrzenie najpierw na starszego brata, a później na Herberta i Thalię, unosząc dłoń w niemej prośbie o możliwość zabrania głosu; starając się uspokoić narastające wśród Zakonników emocje, zanim zdążyłyby wymknąć się spod kontroli. – Nikt z nas nie zap-p-proponował siania terroru – zauważył, wierząc, że kary wspomniane przez Elroya nie miały polegać na starej zasadzie oko za oko – ale zgadzam się z Herbertem, że w-w-wydawanie osądów i wymierzanie kar nie należy do nas. Poprawcie mnie, jeśli się mylę – dodał, zwracając się głównie do Samuela, Michaela, Fredericka i Maeve, którzy byli częścią podziemnego wymiaru sprawiedliwości – ale mamy p-p-przecież struktury, które się tym zajmują. Wprowadzanie nowych nie zmniejszy wojennego chaosu, p-p-powinniśmy wszyscy mówić jednym głosem. Nasi wrogowie już i tak robią wszystko, co mogą, żeby nas p-p-podzielić – kontynuował, rozglądając się wśród pozostałych. Nie był do końca pewien, w jaki sposób działały powołane przez Harolda Longbottoma sądy wojskowe, ale wiedział, że istniały; lotnicy niejednokrotnie byli angażowani w przenoszeniu wyroków i rozkazów pomiędzy komórkami a dowództwem. – Odpowiedzialni za samosądy p-p-powinni zostać osądzeni, ale my też powinniśmy zrobić wszystko, żeby takie tragedie nie miały miejsca. A mają, bo ludzie są p-p-przerażeni – podjął po chwili, odnosząc się zarówno do wyważonych słów Volansa, jak i uwag Herberta. – Rząd maluje nas jako t-t-terrorystów i morderców, przypisuje nam zbrodnie, obarcza odpowiedzialnością za tę wojnę. Jasne, to k-k-kłamstwa, i to zazwyczaj szyte grubymi nićmi, ale ktoś, kto od miesięcy nieustannie boi się o życie swoje i swoich bliskich, nie szuka logiki – t-t-tylko ratunku. – Przerwał na chwilę, biorąc oddech. – Zbrodnie na niewinnych nie mogą p-p-pozostać bezkarne, ale pokazanie reszcie, że mogą zwrócić się do nas, a nie przeciwko nam, jeśli b-b-będą czuć się zagrożeni, to nasza rola. Radio może być jednym ze sposobów – zgodził się z Herbertem, uśmiechając się, gdy ten zdecydował się wziąć projekt na swoje barki. – Jeśli będziesz p-p-potrzebował pomocy logistycznej, jestem do dyspozycji – dodał ciszej, zaintrygowany kwestią map i wiedzy zaczerpniętej z mugolskiej wojny. – Czy jesteśmy w stanie nadawać na różnych częstotliwościach? Jednej dostępnej t-t-tylko dla nas, innej dla szerszego ogółu? – zapytał po chwili, tknięty zarówno własną myślą, jak i słowami Maeve.
Odpowiedzi na jego pytanie o patronusy były dokładnie takie, jakich się spodziewał; uśmiechnął się życzliwie do Castora, który jako pierwszy przyznał, że tego nie potrafi. – Nikt nie chce nikogo wykluczyć z k-k-komunikacji, stąd właśnie wzięło się moje pytanie – wyjaśnił. – Przywołanie p-p-patronusa nie jest proste nawet w kontrolowanych warunkach – a w p-p-podbramkowej sytuacji może okazać się nieosiągalne również dla tych, którzy normalnie nie mają z nim problemu – przyznał, poniekąd odwołując się do własnych doświadczeń. – Dlatego p-p-pozostawiłbym go jako alternatywę. A jeśli ktoś chciałby się tego nauczyć, to – no, nie jestem sp-p-pecjalistą, ale mogę pomóc – zaproponował trochę kulawo, bezwiednie sięgając dłonią karku. – Do nauki, nie tylko patronusów, można też w-w-wykorzystać boisko w Oazie – to duży teren, i zabezpieczony tak, że rzucane zaklęcia nie p-p-przedostają się na trybuny ani dalej – wspomniał, odnosząc się do sugestii Elroya o możliwości zorganizowania treningów w Derbyshire. – Co do notatek w ratuszu, moglibyśmy p-p-powiesić tu tablicę – taką, jaka kiedyś wisiała w starej chacie, może nadal wisi. Co wy na to? – Bardzo dawno tam nie był. – Nie dla p-p-pilnych informacji, ale takich, które warto zbierać. – Zastanowił się. – A Sieć Fiuu – podjął, przypominając sobie propozycję Floreana, ze wstydem stwierdzając, że umknęła mu w powodzi pomysłów – czy odłączone od niej k-k-kominki miałyby szansę dalej funkcjonować? – zapytał, rozglądając się za kimś, kto mógłby mu udzielić odpowiedzi na to pytanie; sam kompletnie się na tym nie znał, numerologiczne sieci połączeń były mu równie obce, co balet trolli.
Z niepokojem wysłuchał opowieści o innych incydentach z udziałem cieni, dementorów i niezrozumiałej dla niego magii, początkowo nie potrafiąc zrozumieć, skąd brała się trudna do odegnania potrzeba zasłonięcia uszu. W rzeczywistości – bał się; tego, czego nie rozumiał, i z czym nie wiedział, jak sobie poradzić – i tego, że wisiało nad nimi widmo nowego niebezpieczeństwa, chociaż nie zdołali jeszcze poradzić sobie ze starym. – Tak – odeszły same, ale nie wiem, d-d-dokąd – odpowiedział na pytanie Maeve, orientując się, że wcześniej sam się nad tym nie zastanowił. – Czy to możliwe, żeby ludzie w Dziurawym K-k-kotle padli ofiarą jakiejś klątwy? – zapytał; nie znał się na czarnomagicznych przekleństwach – nie wiedział więc, czy mogła towarzyszyć im jakaś poświata, ani jakie mogłyby być ich efekty. Przełknął ślinę, mnąc w ustach drugie pytanie, którego jednak póki co nie ośmielił się zadać. Na te zawieszone w przestrzeni przez Thalię i Samuela z kolei nie potrafił odpowiedzieć.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
– Jasne. W takim razie czekam na sowę – odparłem Billy'emu odnośnie planu ewakuacji Oazy. Miał rację, dzisiejsze spotkanie nie było najlepszym miejscem na taką dyskusję. Wróciłem na swoje miejsce, upijając łyk ciepłej herbaty. Słuchałem kolejnych głosów, nie do końca mogąc się połapać w tych wszystkich pomysłach, ale musiałem przyznać, że miło się ich słuchało. Poczułem się lepiej na duchu, widząc, że tyle osób wciąż jest zaangażowanych w walkę, choć każdy z nas mógł się podzielić traumatyczną historią z nią związaną. Sięgnąłem po jeszcze jednego racucha, uśmiechając się przelotnie do Castora. Niech wie, że sprawił nam dzisiaj nie lada gratkę tym przysmakiem.
– Radio nie jest szybkim źródłem kontaktu, to prawda – westchnąłem, słysząc kolejne wątpliwości ze strony Maeve i Volansa, kiedy tylko przegryzłem kawałek placka. – Nikt nie będzie nosił ze sobą odbiorników w teren, a audycje mogą być podsłuchane – zgodziłem się, opierając łokcie o szorstki drewniany blat. – Ale radio ma inne plusy, z których aż żal nie skorzystać. Tak jak mówi Thalia, dzięki niemu można szerzej omówić jakiś temat, skontrować propagandę ministerstwa, radio można też wykorzystać do nauki, można zrobić audycje na... och, na tyle przeróżnych tematów! Poza ciężkimi tematami można też zrobić audycje satyryczne, żeby podnieść ludzi na duchu, już chyba każdy z nas ma dość tego... smutku. Ja wierzę, że radio wykorzystane w mądry sposób może nam przynieść wiele dobrego. I, oczywiście, trzeba się w jakiś sposób zabezpieczyć przed podsłuchaniem ze strony wroga, ale gdybyśmy mieli się martwić, że każda nasza inicjatywa zostanie przejrzana, równie dobrze możemy nic nie robić – powiedziałem, zerkając również w stronę Castora, bo ja miałem już trochę dość tej ostrożności. Billy słusznie powiedział, że nie możemy dać się zastraszyć, choć przemawiała przeze mnie hipokryzja, bo faktycznie poczułem się niekomfortowo, widząc listy gończe z własnym nazwiskiem. – Także gdybyś potrzebował pomocy, Herbercie, chętnie się zaangażuję – dodałem, bo też trochę znałem się na historii, również tej mugolskiej, i sama koncepcja radia też nie była mi obca.
– Te cienie... – zacząłem z pełnymi ustami, kończąc racucha. – Nie wiem co to jest – przyznałem, odpowiadając Maeve, Volansowi i wszystkim tym, którzy jeszcze ich nie widzieli. – Wydają się stworzone z czarnej magii. Ale z drugiej strony... Nie wydają się aż takie... złe? – Dodałem, zerkając na Thalię i Castora. Oni na pewno wiedzieli o co mi chodzi. – Przynajmniej nie ten, którego ostatnio widzieliśmy – wzruszyłem ramionami, bo ciężko mi było gdybać na ten temat. – Jak nie anomalie to cienie, nie? Ciekawe co nas nawiedzi w przyszłym roku... – zażartowałem, opadając plecami na oparcie krzesła.
– Ja potrafię wyczarować cielesnego patronusa i mogę w tym pomóc gdyby ktoś chciał, ale nigdy nie udało mi się wysłać nim żadnej wiadomości... – sam patronus już nie raz mnie uratował przed niebezpieczeństwem, ale jak widać nie opanowałem wszystkich możliwości, jakimi dysponował.
– Nazwiska raczej nie dziwią – stwierdziłem, kiedy Marcel wymienił te, które pamiętał. Wciąż te same, do znudzenia.
– W sumie masz rację, Thals. Na takiej uroczystości na pewno chętnie pochwaliliby się jakąś... zdobyczą. A usunięcie tych listów faktycznie przypomina desperację. Lucinda słusznie zauważyła, że mogą mieć problemy ze swoimi sojusznikami. W końcu dość długo wisiały bez żadnego efektu... – Poza Bertiem, ale o tym chyba każdy pamiętał, a ja nie chciałem rozdrapywać ran. Przynajmniej nie swojej. Przysłuchiwałem się dalej coraz bardziej zaostrzającym się wymianom zdań, dopijając herbatę. Nie podobał mi się kierunek, w którym to wszystko zmierza. Wstałem, chcąc dolać sobie jeszcze trochę wody do kubka.
– To wszystko jest takie męczące... – wtrąciłem się w końcu, wysłuchawszy lorda Greengrassa i Lucindy. – I trwa już tak długo. Nie wiem jak wy, ale ja już mam tej wojny serdecznie dość – westchnąłem. – Ale zgodzę się z Herbertem. Nie powinniśmy zachowywać się agresywnie, karać ludzi... Nie wiem, według mnie to brzmi jak zły kierunek, którym nie powinniśmy podążać. Oni tylko na to czekają, nasze ataki będą im na rękę – stwierdziłem, choć byłem przekonany, że moja słowa wiele osób uzna za naiwność. Być może faktycznie byłem naiwny, wciąż wierząc, że da się ten konflikt rozwiązać bez otwartej walki i mordowania ludzi. Ale w takim razie chciałem pozostać naiwny.
– Tablica ze starej chaty to dobry pomysł. Tutaj też powinna taka być – zgodziłem się z Billym. – Co do sieci Fiuu, niestety nie znam się na tym za dobrze, musiałbym podpytać kogoś, kto zna się na numerologii lepiej ode mnie. Gdyby jednak kominki dalej działały, moglibyśmy stworzyć sieć szybkiego transportu z domu do jakiegoś schronienia... Już dwukrotnie musiałem uciekać z miejsca zamieszkania i za każdym razem było to trudne, stresujące i niebezpiecznie. Jeżeli nie sieć Fiuu, to powinniśmy wymyślić inny sposób, tak na wszelki wypadek. Chociażby zaopatrzyć każdego domownika w świstoklik, teleportacja w takich momentach nie zawsze jest możliwa – wyjaśniłem, spoglądając na resztę zebranych. Skoro część z nich się przyznała, że ich domy nie są dobrze zabezpieczone, niech chociaż mają plan ewakuacji. Bo z własnego doświadczenia wiedziałem, że Rycerze mogą wpaść w każdej chwili.
– Radio nie jest szybkim źródłem kontaktu, to prawda – westchnąłem, słysząc kolejne wątpliwości ze strony Maeve i Volansa, kiedy tylko przegryzłem kawałek placka. – Nikt nie będzie nosił ze sobą odbiorników w teren, a audycje mogą być podsłuchane – zgodziłem się, opierając łokcie o szorstki drewniany blat. – Ale radio ma inne plusy, z których aż żal nie skorzystać. Tak jak mówi Thalia, dzięki niemu można szerzej omówić jakiś temat, skontrować propagandę ministerstwa, radio można też wykorzystać do nauki, można zrobić audycje na... och, na tyle przeróżnych tematów! Poza ciężkimi tematami można też zrobić audycje satyryczne, żeby podnieść ludzi na duchu, już chyba każdy z nas ma dość tego... smutku. Ja wierzę, że radio wykorzystane w mądry sposób może nam przynieść wiele dobrego. I, oczywiście, trzeba się w jakiś sposób zabezpieczyć przed podsłuchaniem ze strony wroga, ale gdybyśmy mieli się martwić, że każda nasza inicjatywa zostanie przejrzana, równie dobrze możemy nic nie robić – powiedziałem, zerkając również w stronę Castora, bo ja miałem już trochę dość tej ostrożności. Billy słusznie powiedział, że nie możemy dać się zastraszyć, choć przemawiała przeze mnie hipokryzja, bo faktycznie poczułem się niekomfortowo, widząc listy gończe z własnym nazwiskiem. – Także gdybyś potrzebował pomocy, Herbercie, chętnie się zaangażuję – dodałem, bo też trochę znałem się na historii, również tej mugolskiej, i sama koncepcja radia też nie była mi obca.
– Te cienie... – zacząłem z pełnymi ustami, kończąc racucha. – Nie wiem co to jest – przyznałem, odpowiadając Maeve, Volansowi i wszystkim tym, którzy jeszcze ich nie widzieli. – Wydają się stworzone z czarnej magii. Ale z drugiej strony... Nie wydają się aż takie... złe? – Dodałem, zerkając na Thalię i Castora. Oni na pewno wiedzieli o co mi chodzi. – Przynajmniej nie ten, którego ostatnio widzieliśmy – wzruszyłem ramionami, bo ciężko mi było gdybać na ten temat. – Jak nie anomalie to cienie, nie? Ciekawe co nas nawiedzi w przyszłym roku... – zażartowałem, opadając plecami na oparcie krzesła.
– Ja potrafię wyczarować cielesnego patronusa i mogę w tym pomóc gdyby ktoś chciał, ale nigdy nie udało mi się wysłać nim żadnej wiadomości... – sam patronus już nie raz mnie uratował przed niebezpieczeństwem, ale jak widać nie opanowałem wszystkich możliwości, jakimi dysponował.
– Nazwiska raczej nie dziwią – stwierdziłem, kiedy Marcel wymienił te, które pamiętał. Wciąż te same, do znudzenia.
– W sumie masz rację, Thals. Na takiej uroczystości na pewno chętnie pochwaliliby się jakąś... zdobyczą. A usunięcie tych listów faktycznie przypomina desperację. Lucinda słusznie zauważyła, że mogą mieć problemy ze swoimi sojusznikami. W końcu dość długo wisiały bez żadnego efektu... – Poza Bertiem, ale o tym chyba każdy pamiętał, a ja nie chciałem rozdrapywać ran. Przynajmniej nie swojej. Przysłuchiwałem się dalej coraz bardziej zaostrzającym się wymianom zdań, dopijając herbatę. Nie podobał mi się kierunek, w którym to wszystko zmierza. Wstałem, chcąc dolać sobie jeszcze trochę wody do kubka.
– To wszystko jest takie męczące... – wtrąciłem się w końcu, wysłuchawszy lorda Greengrassa i Lucindy. – I trwa już tak długo. Nie wiem jak wy, ale ja już mam tej wojny serdecznie dość – westchnąłem. – Ale zgodzę się z Herbertem. Nie powinniśmy zachowywać się agresywnie, karać ludzi... Nie wiem, według mnie to brzmi jak zły kierunek, którym nie powinniśmy podążać. Oni tylko na to czekają, nasze ataki będą im na rękę – stwierdziłem, choć byłem przekonany, że moja słowa wiele osób uzna za naiwność. Być może faktycznie byłem naiwny, wciąż wierząc, że da się ten konflikt rozwiązać bez otwartej walki i mordowania ludzi. Ale w takim razie chciałem pozostać naiwny.
– Tablica ze starej chaty to dobry pomysł. Tutaj też powinna taka być – zgodziłem się z Billym. – Co do sieci Fiuu, niestety nie znam się na tym za dobrze, musiałbym podpytać kogoś, kto zna się na numerologii lepiej ode mnie. Gdyby jednak kominki dalej działały, moglibyśmy stworzyć sieć szybkiego transportu z domu do jakiegoś schronienia... Już dwukrotnie musiałem uciekać z miejsca zamieszkania i za każdym razem było to trudne, stresujące i niebezpiecznie. Jeżeli nie sieć Fiuu, to powinniśmy wymyślić inny sposób, tak na wszelki wypadek. Chociażby zaopatrzyć każdego domownika w świstoklik, teleportacja w takich momentach nie zawsze jest możliwa – wyjaśniłem, spoglądając na resztę zebranych. Skoro część z nich się przyznała, że ich domy nie są dobrze zabezpieczone, niech chociaż mają plan ewakuacji. Bo z własnego doświadczenia wiedziałem, że Rycerze mogą wpaść w każdej chwili.
not a perfect soldier
but a good man
but a good man
Florean Fortescue
Zawód : właściciel lodziarni
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Pijemy z czary istnienia
Z zamkniętymi oczami,
Złote skropiwszy jej brzegi
Własnymi gorzkimi łzami.
Z zamkniętymi oczami,
Złote skropiwszy jej brzegi
Własnymi gorzkimi łzami.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Zamrugał, gdy Billy spojrzał wprost na niego, ale szybko opanował (nie)głupią myśl, że Hannah zasługuje przecież na kogoś kto przeżyje tą wojnę. Nie mógł mieszać prywatności z pracą i misją ani urazić dumy nikogo z organizacji, a Moore był przecież świetnym czarodziejem. Gwiazdą Quidditcha, kimś kto przetrwał Azkaban, jest bardziej wysportowany od niektórych aurorów, nie jest wilkołakiem, ma na tyle charyzmy i rozsądku by zwołać spotkanie zamiast w samotności roztrząsać czy Hannah żyje i nadal potrafi się szczerze uśmiechać - przemknęło mu przez głowę z nagłą goryczą, ale szybko upił łyk kawy i odpowiedział Williamowi jakby nigdy nic:
-Oczywiście. Jeśli takie plany powstaną, będziemy cię potrzebować - i innych z doświadczeniem w walce. - rozszerzył swoje słowa na innych zgromadzonych, celowo formułując je w sposób, który nie podsunie Castorowi i innym niebiorącym udziału w bezpośrednich walkach pomysłów, że tego od nich oczekuje. Każdy miał swoje silne strony i każdy był tu potrzebny.
Słuchał dalej, a choć nie rozumiał przyczyn napięcia między starszym Moorem i Elroyem (i nie zamierzał się w nie wtrącać), to w pewnym momencie ciężej odstawił kubek na blat, a siedzący obok Castor mógł rozpoznać minę Tonksa. Zaciskał usta w podobny sposób ilekroć wspominał szmalcowników, Rycerzy, wrogów, wszystko czego był świadkiem. Noc masakry w Staffordshire - o której dowiedział się zaraz po pełni, co tylko spotęgowało jego wściekłość. Zacisnął usta mocniej, choć na jego twarzy odbił się cień zawodu gdy odezwała się Thalia (nigdy nie porozmawiali dłużej o szmalcownikach, których przy niej zabił - czy powinni?) i taktownie (w swoim mniemaniu) milczał, dopóki Billy nie poprosił aurorów i Maeve o wypowiedzenie się.
-Jesteśmy na wojnie, a sądy wojskowe podziemnego Ministerstwa Magii działają sprawnie. Ci, którzy dokonali samosądów na niewinnych i bezbronnych nie zasługują na debatę przy tym stole - będą mieli trzy dni by udowodnić niewinność lub przedstawić… swoje motywacje - słowa wybrzmiały lodowato, tak jakby Mike nie wierzył w jakiekolwiek motywacje - ale sprawiedliwość to sprawiedliwość. Sądy składały się z trzech sędziów, jeśli brał w nich udział jako auror i bywał zbyt surowy to pozostali bywali głosem łagodzącym. Albo i nie. -przed strukturami Ministerstwa, a aurorzy są w stanie stwierdzić czy nie działali pod wpływem Imperiusa. Karą za najcięższe zbrodnie wojenne, choć nie za wszystkie przestępstwa, jest śmierć. Nie każdy przy tym stole musi brać udział w czynnej walce, ale to chyba nie miejsce na wyrozumiałość dla wrogów lub zakładanie ich dobrych intencji. Zabijają bezbronnych i niewinnych i którzy bez wahania zabiliby wielu z nas albo nasze rodziny gdyby tylko mieli okazję. Jeśli ktoś dokonał zaplanowanego samosądu, nie robił tego pod wpływem afektu ani nie był samemu bezbronny. Pomagamy ludziom, ale nie możemy tolerować bezprawia. Nawet jeśli uzurpator Malfoy przedstawia nas jako terrorystów, to działamy dla prawowitego Ministra. El… - szybko poprawił się na oficjalny tytuł zanim z rozpędu zwrócił się do przyjaciela po imieniu -Lord Greengrass z pewnością zna więcej szczegółów o tamtych konkretnych wydarzeniach w Staffordshire, jako auror chętnie wesprę jego śledztwo, a struktury naszego Ministerstwa z pewnością pomogą w wymierzeniu sprawiedliwości - ale skupmy się na ogóle, nie konkretnych zajściach i motywacjach w konrketnym hrabstwie. A ogół sytuacji wygląda tak, że Rycerze, Ministerstwo uzurpatora i sprzyjający im cywile każdego dnia dokonują w Anglii ludobójstwa mugoli i osób o mugolskiej krwi, zaś w kraju panoszy się czarna magia. Staffordshire było tego przykładem i w interesie nas wszystkich jest, by autorytet lordów Sojuszu Kornwalijskiego pozostał nienaruszony. Nikt nie wymierza samosądów w odpowiedzi na samosądy, ale musimy mówić jednym głosem. - odezwał się ostro, powtarzając na koniec prośbę samego Williama i przesuwając wzrokiem po wszystkich, którzy wyrazili wątpliwości wobec karania odpowiedzialnych za samosądy i inne zbrodnie, zarazem wyjaśniając wątpliwości odnośnie Imperiusa.
-Skoro są tutaj… bieglejsi w kontrpropagandzie ode mnie - ewidentnie biegły w niej nie był, nawet przy tym stole nie owijał w bawełnę, a pomysł by przemówić do ludzi poprzez radio podsunął już Billy i inni. Zaczynał być świadom tego, że samemu niekoniecznie wzbudza zaufanie odkąd wydano za nim list gończy i odkąd coraz trudniej było mu zachować pogodę ducha, ale bycie miłym utrudniałoby mu pracę. -Tak jak zaproponował William i inni, przedstawmy w radiu ludziom, że jesteśmy tutaj aby im pomóc, że mogą się do nas zwrócić w razie potrzeby - i że jesteśmy tutaj także po to, by dbać o sprawiedliwość wobec wojennych zbrodni, chronić ludzi przed szabrem i bezprawiem. - dodał łagodniej, pamiętając, że nie wszyscy zgromadzeni widzieli jeszcze na własne oczy to, co wielu z innych przy tym stole. Zamordowane dzieci, dzieci pozbawione duszy przez dementory, torturowane rodziny, pozostałości styczniowej rzezi w Staffordshire (gdy zamknął oczy, dokładnie widział inferiusy rozproszone patronusem Skamandra; trupa i ledwo żywych przerażonych ludzi w śniegu…) - nie każdy Zakonnik się z tym zetknął (a może każdy? Nawet w oczach młodego Carringtona widział już smutek, nawet ten dzieciak stracił już dłoń), ale ci, którzy nie wyzbyli się jeszcze złudzeń, jak Tonks, mogli zadbać o… przyjaźniejsze podejście do cywili.
On nie miał na to czasu. Ilekroć zastanawiał się czy w kimś tkwi jeszcze dobro, tylekroć gorzko tego żałował. Drgnął lekko na dźwięk nazwiska Doe, ale nic nie powiedział - kolejny przykład osoby, przy której nie powinien się wahać. Zerknął przelotnie na Carringtona, ale nie chciał go peszyć (powinni porozmawiać, później - od Justine wiedział, że inni zajmują się już tą sprawą), więc szybko zajął się kawą i zamilkł, licząc, że Clearwater, Skamander i Fox dopowiedzą więcej. On dopiero od niedawna brał udział w sądach wojskowych - i w przeciwieństwie do oklumenty Samuela nie potrafił myśleć o wrogach bez tłumionego gniewu.
Dopił kawę, wiercąc się na krześle. Powinien wracać wkrótce na patrol - nachmurzony nie był zresztą najprzyjemniejszym towarzystwem.
-Samemu zabezpieczałem Dziurawy Kocioł z Lovegood i Bottem, wtedy nie natknęliśmy się na żadne klątwy i Czaroszpieg nie doniósł mi, by ktoś miał możliwość je nałożyć - ale nie znam się na klątwach na tyle, by móc pomyśleć o wszystkich i o tym, czy mugoli mógł ktoś przekląć na odległość. - kojarzył, że tak, jeśli zdobyłoby się czyjąś krew (zasady bezpieczeństwa Biura, „zmyj własną krew z miejsca pojedynku”), ale w kontekście mugoli ukrywających się w pubie uprzednio nałożona klątwa wydawała się mało prawdopodobna - choć nie niemożliwa.
przepraszamzajakość i brak podkreśleń (telefon) - i jeśli kogoś pominęłam, bo z tel widzę tylko kilka ostatnich postów (a Mike streszcza struktury MM z odpowiedniego tematu)
-Oczywiście. Jeśli takie plany powstaną, będziemy cię potrzebować - i innych z doświadczeniem w walce. - rozszerzył swoje słowa na innych zgromadzonych, celowo formułując je w sposób, który nie podsunie Castorowi i innym niebiorącym udziału w bezpośrednich walkach pomysłów, że tego od nich oczekuje. Każdy miał swoje silne strony i każdy był tu potrzebny.
Słuchał dalej, a choć nie rozumiał przyczyn napięcia między starszym Moorem i Elroyem (i nie zamierzał się w nie wtrącać), to w pewnym momencie ciężej odstawił kubek na blat, a siedzący obok Castor mógł rozpoznać minę Tonksa. Zaciskał usta w podobny sposób ilekroć wspominał szmalcowników, Rycerzy, wrogów, wszystko czego był świadkiem. Noc masakry w Staffordshire - o której dowiedział się zaraz po pełni, co tylko spotęgowało jego wściekłość. Zacisnął usta mocniej, choć na jego twarzy odbił się cień zawodu gdy odezwała się Thalia (nigdy nie porozmawiali dłużej o szmalcownikach, których przy niej zabił - czy powinni?) i taktownie (w swoim mniemaniu) milczał, dopóki Billy nie poprosił aurorów i Maeve o wypowiedzenie się.
-Jesteśmy na wojnie, a sądy wojskowe podziemnego Ministerstwa Magii działają sprawnie. Ci, którzy dokonali samosądów na niewinnych i bezbronnych nie zasługują na debatę przy tym stole - będą mieli trzy dni by udowodnić niewinność lub przedstawić… swoje motywacje - słowa wybrzmiały lodowato, tak jakby Mike nie wierzył w jakiekolwiek motywacje - ale sprawiedliwość to sprawiedliwość. Sądy składały się z trzech sędziów, jeśli brał w nich udział jako auror i bywał zbyt surowy to pozostali bywali głosem łagodzącym. Albo i nie. -przed strukturami Ministerstwa, a aurorzy są w stanie stwierdzić czy nie działali pod wpływem Imperiusa. Karą za najcięższe zbrodnie wojenne, choć nie za wszystkie przestępstwa, jest śmierć. Nie każdy przy tym stole musi brać udział w czynnej walce, ale to chyba nie miejsce na wyrozumiałość dla wrogów lub zakładanie ich dobrych intencji. Zabijają bezbronnych i niewinnych i którzy bez wahania zabiliby wielu z nas albo nasze rodziny gdyby tylko mieli okazję. Jeśli ktoś dokonał zaplanowanego samosądu, nie robił tego pod wpływem afektu ani nie był samemu bezbronny. Pomagamy ludziom, ale nie możemy tolerować bezprawia. Nawet jeśli uzurpator Malfoy przedstawia nas jako terrorystów, to działamy dla prawowitego Ministra. El… - szybko poprawił się na oficjalny tytuł zanim z rozpędu zwrócił się do przyjaciela po imieniu -Lord Greengrass z pewnością zna więcej szczegółów o tamtych konkretnych wydarzeniach w Staffordshire, jako auror chętnie wesprę jego śledztwo, a struktury naszego Ministerstwa z pewnością pomogą w wymierzeniu sprawiedliwości - ale skupmy się na ogóle, nie konkretnych zajściach i motywacjach w konrketnym hrabstwie. A ogół sytuacji wygląda tak, że Rycerze, Ministerstwo uzurpatora i sprzyjający im cywile każdego dnia dokonują w Anglii ludobójstwa mugoli i osób o mugolskiej krwi, zaś w kraju panoszy się czarna magia. Staffordshire było tego przykładem i w interesie nas wszystkich jest, by autorytet lordów Sojuszu Kornwalijskiego pozostał nienaruszony. Nikt nie wymierza samosądów w odpowiedzi na samosądy, ale musimy mówić jednym głosem. - odezwał się ostro, powtarzając na koniec prośbę samego Williama i przesuwając wzrokiem po wszystkich, którzy wyrazili wątpliwości wobec karania odpowiedzialnych za samosądy i inne zbrodnie, zarazem wyjaśniając wątpliwości odnośnie Imperiusa.
-Skoro są tutaj… bieglejsi w kontrpropagandzie ode mnie - ewidentnie biegły w niej nie był, nawet przy tym stole nie owijał w bawełnę, a pomysł by przemówić do ludzi poprzez radio podsunął już Billy i inni. Zaczynał być świadom tego, że samemu niekoniecznie wzbudza zaufanie odkąd wydano za nim list gończy i odkąd coraz trudniej było mu zachować pogodę ducha, ale bycie miłym utrudniałoby mu pracę. -Tak jak zaproponował William i inni, przedstawmy w radiu ludziom, że jesteśmy tutaj aby im pomóc, że mogą się do nas zwrócić w razie potrzeby - i że jesteśmy tutaj także po to, by dbać o sprawiedliwość wobec wojennych zbrodni, chronić ludzi przed szabrem i bezprawiem. - dodał łagodniej, pamiętając, że nie wszyscy zgromadzeni widzieli jeszcze na własne oczy to, co wielu z innych przy tym stole. Zamordowane dzieci, dzieci pozbawione duszy przez dementory, torturowane rodziny, pozostałości styczniowej rzezi w Staffordshire (gdy zamknął oczy, dokładnie widział inferiusy rozproszone patronusem Skamandra; trupa i ledwo żywych przerażonych ludzi w śniegu…) - nie każdy Zakonnik się z tym zetknął (a może każdy? Nawet w oczach młodego Carringtona widział już smutek, nawet ten dzieciak stracił już dłoń), ale ci, którzy nie wyzbyli się jeszcze złudzeń, jak Tonks, mogli zadbać o… przyjaźniejsze podejście do cywili.
On nie miał na to czasu. Ilekroć zastanawiał się czy w kimś tkwi jeszcze dobro, tylekroć gorzko tego żałował. Drgnął lekko na dźwięk nazwiska Doe, ale nic nie powiedział - kolejny przykład osoby, przy której nie powinien się wahać. Zerknął przelotnie na Carringtona, ale nie chciał go peszyć (powinni porozmawiać, później - od Justine wiedział, że inni zajmują się już tą sprawą), więc szybko zajął się kawą i zamilkł, licząc, że Clearwater, Skamander i Fox dopowiedzą więcej. On dopiero od niedawna brał udział w sądach wojskowych - i w przeciwieństwie do oklumenty Samuela nie potrafił myśleć o wrogach bez tłumionego gniewu.
Dopił kawę, wiercąc się na krześle. Powinien wracać wkrótce na patrol - nachmurzony nie był zresztą najprzyjemniejszym towarzystwem.
-Samemu zabezpieczałem Dziurawy Kocioł z Lovegood i Bottem, wtedy nie natknęliśmy się na żadne klątwy i Czaroszpieg nie doniósł mi, by ktoś miał możliwość je nałożyć - ale nie znam się na klątwach na tyle, by móc pomyśleć o wszystkich i o tym, czy mugoli mógł ktoś przekląć na odległość. - kojarzył, że tak, jeśli zdobyłoby się czyjąś krew (zasady bezpieczeństwa Biura, „zmyj własną krew z miejsca pojedynku”), ale w kontekście mugoli ukrywających się w pubie uprzednio nałożona klątwa wydawała się mało prawdopodobna - choć nie niemożliwa.
przepraszamzajakość i brak podkreśleń (telefon) - i jeśli kogoś pominęłam, bo z tel widzę tylko kilka ostatnich postów (a Mike streszcza struktury MM z odpowiedniego tematu)
Can I not save one
from the pitiless wave?
Stłumiła w sobie chęć, by sięgnąć do nasady nosa i rozmasować ją między palcem wskazującym a kciukiem, zamiast tego zastukała kilka razy piórem o pergamin. Rozumiała emocje, gniew, strach, wszystko to, co pojawiło się na wieść o zaginionych towarzyszach, nie chciała jednak patrzeć, jak znowu rzucają się sobie do gardeł – teraz, gdy tym bardziej musieli jednoczyć się i wspierać w każdy możliwy sposób. Zbyt wyraźnie pamiętała poprzednie spotkanie Zakonu i rodzącą się wtedy niezgodę. Nie wiedziała, czy niektóre reakcje wynikają z niezrozumienia intencji rozmówców, czy są dyktowane przez kiełkujące w piersi uczucia, zdradliwe i przytłaczające. Tak czy inaczej próbowała odnaleźć w sobie cierpliwość i wyrozumiałość, by nie dołożyć do i tak podszytej już napięciem dyskusji jeszcze więcej nerwów. – Wydaje mi się, że nikt nie mówił o wykluczeniu z komunikacji. Patronusy są jedną z omawianych przez nas opcji. Owszem, nauka wymaga wysiłku, lecz wielu z nas, w tym ja, mogłoby pomóc z przećwiczeniem samego zaklęcia, a później próbami przesyłania nim informacji – spojrzała to na Sprouta, to na Thalię, zgadzają się ze swymi przedmówcami: i Billy, i Lucinda zaproponowali już swą pomoc w tej materii, zostały również wskazane miejsca, w których mogliby się spotykać i trenować. – Nikt nikogo do niczego nie zmusi. Lecz wojna nie skończy się za miesiąc, a biorąc pod uwagę doniesienia o dementorach i tajemniczych cieniach, brzmi to, moim zdaniem, jak dość cenna umiejętność – zakończyła pozornie spokojnie, panując nad swym głosem wyćwiczoną na przestrzeni lat siłą woli; może nie patrzyła na ten temat obiektywnie, może zapomniała już, jak to jest być laikiem, który dopiero musiał wdrażać się w dany temat. Choć to uroki były jej mocniejszą stroną, dołożyła wszelkich starań, by podszkolić się i w dziedzinie białej magii. Wciąż jednak uważała, że powinni poważnie rozważyć tę propozycję. Dla siebie, i dla innych.
– Kto zajmował się dalej tym tematem? – dopytała Thalii, mając na myśli doniesienia dotyczące handlu kobietami, nim rozmowa potoczyła się w zupełnie innym kierunku. Ipswich. Pamiętała chaos, który tam zastała, ludzi kierujących się do miasta ze wszystkich możliwych stron. Wszyscy chcieli uciec. Wszyscy szukali ratunku. – Byłam tam na zwiadzie pod koniec marca. Myślę, że nie powinniśmy zwlekać, jeśli tylko mamy ludzi i środki, żeby coś zdziałać – zwróciła się do Tonksa, przelotnie podchwytując jego spojrzenie. – Odezwę się do Cattermole'a, by zapytać o świstokliki. – Skinęła Castorowi głową w niemej podzięce za tę informację. – Dowiem się, jak wygląda sytuacja, czy wciąż możemy zapuścić się w tamtą okolicę bez ściągania na siebie zbędnej uwagi. Wtedy moglibyśmy wyciągnąć stamtąd jak największą liczbę ludzi i przetransportować ich do Oazy lub innych schronisk... Wiem, że jedno powstało na ziemiach rodu Prewettów – dodała, posyłając Billy'emu blady uśmiech. Pomoc "Sów" mogła znacznie ułatwić rozeznanie się w sytuacji, a także dotarcie do potrzebujących. Wpierw jednak musiała upewnić się, jakie mają do tego warunki i czy świstokliki nie zostały jeszcze zużyte w trakcie innych inicjatyw.
– Wydaje mi się, że nikt nie chciałby rezygnować z radia – czy jakiegokolwiek innego działania – tylko dlatego, że wróg mógłby próbować pokrzyżować nam plany – wtrąciła, nie do końca rozumiejąc, co stało za słowami Floreana czy Herberta. – Nie możemy jednak zapominać o ostrożności albo nie martwić się rezultatami naszych decyzji. Jeśli możemy zrobić coś, żeby zminimalizować ryzyko przechwycenia lub rozszyfrowania naszych wiadomości, to powinniśmy się tym zająć – dodała jeszcze, może zbyt surowo, nie potrafiąc wyzbyć się wpajanej od niemalże dekady ostrożności. Przez dłuższą chwilę milczała, pozwalając Michaelowi zabrać głos w temacie, który wzbudził niejakie kontrowersje wśród zebranych. Może to i lepiej; zyskała w ten sposób czas, by odetchnąć głębiej, uspokoić skołatane nerwy, ubrać myśli w słowa. – Zakon nie wymierzy kary, ani nie zasieje terroru – odniosła się do myśli Herberta, zszokowana tym, jak ktoś, kto wspierał ich inicjatywę, mógł w ogóle wypowiedzieć takie słowa. Czy tak ich właśnie widział? Jako zbrodniarzy i terrorystów? – Tak jak wspomniał już Billy i jak przybliżył temat Michael, nasze Ministerstwo ma odpowiednie struktury, które są odpowiedzialne za sądownictwo. Nie są one tak rozbudowane jak Wizengamot, oczywiście, lecz nie możemy pozostawać ślepi na bezprawie. Wielu spośród ludzi, którzy mogą być podatni na manipulacje, na naciski ze strony ciemiężców, potrzebuje zobaczyć, że nie są sami. Że jest ktoś, kto stanie w ich obronie i wyegzekwuje sprawiedliwość jeśli zajdzie taka potrzeba. A ci, którzy kradną, łupią i porywają się na życie innych może odstraszyć wizja stanięcia przed sądem – dodała kilka słów od siebie, choć Moore niemalże wyczerpał temat. Przekazy radiowe powinny pomóc w poniesieniu wieści dalej, w budowaniu silniejszego, bardziej godnego zaufania wizerunku Ministerstwa pod przewodnictwem sir Longbottoma. – Jestem za tym, żeby przenieść tutaj tablicę, pomogłaby ona w organizacji informacji, które powinny być znane szerszemu gronu odbiorców – zwróciła się jeszcze do Billy'ego, nim jej myśli pomknęły znów dalej, ku przytoczonej przez Michaela sytuacji w Dziurawym Kotle, o wspomnianych przez Thalię zastępach dementorów. Wzdrygnęła się, nie potrafiąc zapanować nad tym odruchem. Nadal nie rozumiała, czym były te cienie, dlaczego zostawiły Aidana w spokoju i gdzie ruszyły dalej. Coś je... przyciągało? Wzywało? [bylobrzydkobedzieladnie]
| zt
– Kto zajmował się dalej tym tematem? – dopytała Thalii, mając na myśli doniesienia dotyczące handlu kobietami, nim rozmowa potoczyła się w zupełnie innym kierunku. Ipswich. Pamiętała chaos, który tam zastała, ludzi kierujących się do miasta ze wszystkich możliwych stron. Wszyscy chcieli uciec. Wszyscy szukali ratunku. – Byłam tam na zwiadzie pod koniec marca. Myślę, że nie powinniśmy zwlekać, jeśli tylko mamy ludzi i środki, żeby coś zdziałać – zwróciła się do Tonksa, przelotnie podchwytując jego spojrzenie. – Odezwę się do Cattermole'a, by zapytać o świstokliki. – Skinęła Castorowi głową w niemej podzięce za tę informację. – Dowiem się, jak wygląda sytuacja, czy wciąż możemy zapuścić się w tamtą okolicę bez ściągania na siebie zbędnej uwagi. Wtedy moglibyśmy wyciągnąć stamtąd jak największą liczbę ludzi i przetransportować ich do Oazy lub innych schronisk... Wiem, że jedno powstało na ziemiach rodu Prewettów – dodała, posyłając Billy'emu blady uśmiech. Pomoc "Sów" mogła znacznie ułatwić rozeznanie się w sytuacji, a także dotarcie do potrzebujących. Wpierw jednak musiała upewnić się, jakie mają do tego warunki i czy świstokliki nie zostały jeszcze zużyte w trakcie innych inicjatyw.
– Wydaje mi się, że nikt nie chciałby rezygnować z radia – czy jakiegokolwiek innego działania – tylko dlatego, że wróg mógłby próbować pokrzyżować nam plany – wtrąciła, nie do końca rozumiejąc, co stało za słowami Floreana czy Herberta. – Nie możemy jednak zapominać o ostrożności albo nie martwić się rezultatami naszych decyzji. Jeśli możemy zrobić coś, żeby zminimalizować ryzyko przechwycenia lub rozszyfrowania naszych wiadomości, to powinniśmy się tym zająć – dodała jeszcze, może zbyt surowo, nie potrafiąc wyzbyć się wpajanej od niemalże dekady ostrożności. Przez dłuższą chwilę milczała, pozwalając Michaelowi zabrać głos w temacie, który wzbudził niejakie kontrowersje wśród zebranych. Może to i lepiej; zyskała w ten sposób czas, by odetchnąć głębiej, uspokoić skołatane nerwy, ubrać myśli w słowa. – Zakon nie wymierzy kary, ani nie zasieje terroru – odniosła się do myśli Herberta, zszokowana tym, jak ktoś, kto wspierał ich inicjatywę, mógł w ogóle wypowiedzieć takie słowa. Czy tak ich właśnie widział? Jako zbrodniarzy i terrorystów? – Tak jak wspomniał już Billy i jak przybliżył temat Michael, nasze Ministerstwo ma odpowiednie struktury, które są odpowiedzialne za sądownictwo. Nie są one tak rozbudowane jak Wizengamot, oczywiście, lecz nie możemy pozostawać ślepi na bezprawie. Wielu spośród ludzi, którzy mogą być podatni na manipulacje, na naciski ze strony ciemiężców, potrzebuje zobaczyć, że nie są sami. Że jest ktoś, kto stanie w ich obronie i wyegzekwuje sprawiedliwość jeśli zajdzie taka potrzeba. A ci, którzy kradną, łupią i porywają się na życie innych może odstraszyć wizja stanięcia przed sądem – dodała kilka słów od siebie, choć Moore niemalże wyczerpał temat. Przekazy radiowe powinny pomóc w poniesieniu wieści dalej, w budowaniu silniejszego, bardziej godnego zaufania wizerunku Ministerstwa pod przewodnictwem sir Longbottoma. – Jestem za tym, żeby przenieść tutaj tablicę, pomogłaby ona w organizacji informacji, które powinny być znane szerszemu gronu odbiorców – zwróciła się jeszcze do Billy'ego, nim jej myśli pomknęły znów dalej, ku przytoczonej przez Michaela sytuacji w Dziurawym Kotle, o wspomnianych przez Thalię zastępach dementorów. Wzdrygnęła się, nie potrafiąc zapanować nad tym odruchem. Nadal nie rozumiała, czym były te cienie, dlaczego zostawiły Aidana w spokoju i gdzie ruszyły dalej. Coś je... przyciągało? Wzywało? [bylobrzydkobedzieladnie]
| zt
Ostatnio zmieniony przez Maeve Clearwater dnia 25.06.24 13:53, w całości zmieniany 3 razy
Maeve Clearwater
Zawód : Rebeliant, wywiadowca
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
The moments of peace that we find sometimes, they aren't anything but warfare, thinly disguised.
OPCM : 22+1
UROKI : 32+4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
Emocje rosły w trakcie dyskusji, sprawiały, że powietrze od nich wibrowało i stawało się gęste niczym legumina. To był dobry znak, oznaczało, że wciąż im zależy, że pomimo przeciwności losu chcieli działać. Brak emocji byłby kłopotem. Przeniósł spojrzenie na Thalię, ponieważ jej pytanie, a dokładniej sam pomysł były ciekawe i godne rozważenia.
-Możemy podjąć próbę modyfikacji. - Zgodził się kiwając przy tym nieznacznie głową. Z pomocą transmutacji powinno udać im się coś takiego stworzyć. To oznaczało jedynie, że będzie musiał zwiększyć produkcję rzeczonych pluskiew jeżeli będą ulegać samozniszczeniu.
Wymierzanie kar kojarzyło mu się wyłącznie z terrorem. Nie pochwalał samosądów i linczowania, ale oni mieli reprezentować praworządność w czasach wojny. Mieli być oparciem dla ciemiężonych obywateli, dla tych resztek uciekających, którzy jakimś cudem jeszcze uniknęli łapanek. Słowa Billego były tym co sam sądził więc jedynie kiwał głową przytakując. Walka z kłamstwem musiała zacząć się tu i teraz, a jak się okazało mieli całkiem sporo różnych pomysłów, należało je jedynie wcielić w życie.
-Możemy spróbować nadawać na początek na dwóch częstotliwościach, a potem sprawdzimy czy możemy więcej. - Nie był aż takim ekspertem, ale najwidoczniej w najbliższym czasie miało się to zmienić. Cóż, chyba syndrom bohatera znów mu się włączył. -Popracuję nad tym i chętnie skorzystam później z pomocy. Aby radio dotarło do jak największej ilości ludzi musimy działać sprawnie i szybko. - Oznaczało to, że czekały go kolejne długie dni i noce spędzone w domowej pracowni. Nie obawiał się przepracowania, a działanie zmieniało świat, nie zaś czcze gadanie. Głos Floriana w sprawie radia mocno go podbudował, bo oznaczało, że sam pomysł się przyjął i znajdą się chętni do pomocy. Nie tylko roznoszenia pluskiew, ale tworzenia audycji, a czarodziej rzucał pomysłami z rękawa. -O to właśnie chodzi. Prorok to gazeta zakazana, jest nośnikiem informacji, ale to za mało. Wróg szerzy propagandę gdzie się da. Spotkania, ochronki połączone z przerażeniem. Tworzą pełną skrajnych emocji sytuacje, w której ciężko się odnaleźć więc ludzie pozbawieni innych alternatyw, poddają się jej. Radio może nas narazić, to prawda. Może zwiększyć działania wroga, ale może też uświadamiać ludzi. Być nośnikiem informacji, nadziei. - Zgodził się z Fortescue. Ostre słowa Michaela przyjął z lekkim zaskoczeniem, ale zgadzał się z nimi. Miał nadzieję, że temat został wyczerpany bo niezwykle go drażnił i powodował niemałą irytację. Czuł się jak wtedy kiedy ojciec opowiadał o wojnie. Czy czarodzieje czy mugole, wszyscy stosowali te same metody. Jedynie broń była inna. Nic więcej. Nerwy, zmęczenie, strach i głód powodowały, że nawet osoby pełne szczerych i dobrych intencji podejmowały złe decyzje. Nie uszedł jego uwadze komentarz Maeve ani ton głosu jakim wypowiedziała swoje słowa. Nie miał zamiaru podejmować dyskusji nie chcąc jej zaogniać jeszcze bardziej. Zwyczajnie miał świadomość, że nie każdy obywatel Anglii widział w Zakonie wojowników o wolność. Świat nie dzielił się na dwie strony czarną i białą, był szary i choć idea oraz szczytne cele były tym do czego należało dążyć, to nie mogli zapomnieć o prozie życia i zwyczajnych ludzkich dramatach starając się zrozumieć, że za pewną decyzją, której nie popierają kryje się strach i lęk o życie swoje i najbliższych. Nie każdy miał czyste i szlachetne serce, ale każdy miał powody.
Rewelacje o cieniach były dla niego czymś nowym, czymś z czym się jeszcze nie spotkał więc słuchał z nie małym zainteresowaniem tego co mówili chcąc wyłapać z tej wymiany zdań jak najwięcej informacji.
-Możemy podjąć próbę modyfikacji. - Zgodził się kiwając przy tym nieznacznie głową. Z pomocą transmutacji powinno udać im się coś takiego stworzyć. To oznaczało jedynie, że będzie musiał zwiększyć produkcję rzeczonych pluskiew jeżeli będą ulegać samozniszczeniu.
Wymierzanie kar kojarzyło mu się wyłącznie z terrorem. Nie pochwalał samosądów i linczowania, ale oni mieli reprezentować praworządność w czasach wojny. Mieli być oparciem dla ciemiężonych obywateli, dla tych resztek uciekających, którzy jakimś cudem jeszcze uniknęli łapanek. Słowa Billego były tym co sam sądził więc jedynie kiwał głową przytakując. Walka z kłamstwem musiała zacząć się tu i teraz, a jak się okazało mieli całkiem sporo różnych pomysłów, należało je jedynie wcielić w życie.
-Możemy spróbować nadawać na początek na dwóch częstotliwościach, a potem sprawdzimy czy możemy więcej. - Nie był aż takim ekspertem, ale najwidoczniej w najbliższym czasie miało się to zmienić. Cóż, chyba syndrom bohatera znów mu się włączył. -Popracuję nad tym i chętnie skorzystam później z pomocy. Aby radio dotarło do jak największej ilości ludzi musimy działać sprawnie i szybko. - Oznaczało to, że czekały go kolejne długie dni i noce spędzone w domowej pracowni. Nie obawiał się przepracowania, a działanie zmieniało świat, nie zaś czcze gadanie. Głos Floriana w sprawie radia mocno go podbudował, bo oznaczało, że sam pomysł się przyjął i znajdą się chętni do pomocy. Nie tylko roznoszenia pluskiew, ale tworzenia audycji, a czarodziej rzucał pomysłami z rękawa. -O to właśnie chodzi. Prorok to gazeta zakazana, jest nośnikiem informacji, ale to za mało. Wróg szerzy propagandę gdzie się da. Spotkania, ochronki połączone z przerażeniem. Tworzą pełną skrajnych emocji sytuacje, w której ciężko się odnaleźć więc ludzie pozbawieni innych alternatyw, poddają się jej. Radio może nas narazić, to prawda. Może zwiększyć działania wroga, ale może też uświadamiać ludzi. Być nośnikiem informacji, nadziei. - Zgodził się z Fortescue. Ostre słowa Michaela przyjął z lekkim zaskoczeniem, ale zgadzał się z nimi. Miał nadzieję, że temat został wyczerpany bo niezwykle go drażnił i powodował niemałą irytację. Czuł się jak wtedy kiedy ojciec opowiadał o wojnie. Czy czarodzieje czy mugole, wszyscy stosowali te same metody. Jedynie broń była inna. Nic więcej. Nerwy, zmęczenie, strach i głód powodowały, że nawet osoby pełne szczerych i dobrych intencji podejmowały złe decyzje. Nie uszedł jego uwadze komentarz Maeve ani ton głosu jakim wypowiedziała swoje słowa. Nie miał zamiaru podejmować dyskusji nie chcąc jej zaogniać jeszcze bardziej. Zwyczajnie miał świadomość, że nie każdy obywatel Anglii widział w Zakonie wojowników o wolność. Świat nie dzielił się na dwie strony czarną i białą, był szary i choć idea oraz szczytne cele były tym do czego należało dążyć, to nie mogli zapomnieć o prozie życia i zwyczajnych ludzkich dramatach starając się zrozumieć, że za pewną decyzją, której nie popierają kryje się strach i lęk o życie swoje i najbliższych. Nie każdy miał czyste i szlachetne serce, ale każdy miał powody.
Rewelacje o cieniach były dla niego czymś nowym, czymś z czym się jeszcze nie spotkał więc słuchał z nie małym zainteresowaniem tego co mówili chcąc wyłapać z tej wymiany zdań jak najwięcej informacji.
Zły pomysł?Nie ma czegoś takiego jak zły pomysł, tylko złe wykonanie go
Herbert Grey
Zawód : Botanik, podróżnik, awanturnik
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Podróżowanie to nie jest coś, do czego się nadajesz. To coś, co robisz. Jak oddychanie
OPCM : 18 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2 +1
TRANSMUTACJA : 15 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Przywoływanie tej dziwnej, naprawdę dziwnej kompanii zajmującej się kwestią handlu dziećmi zajęło myśli Castora na kilka długich chwil. Samuel, Herbert, uzdrowicielka Ronja, o której słyszał coś kiedyś od Michaela, ale niewiele w sumie wiedział, Jackie i...
Thomas?
Dźwięk nagle odkładanego kubka Williama sprawił, że niemal podskoczył na krześle, w impulsie mającym coś z typowej psiej uwagi. Obrócił się nawet na moment w jego stronę, w powietrzu zawisło nieme pytanie czy wszystko w porządku?, później drugie, chyba o to, czy to przypadek, czy Billy może znać Thomasa, wreszcie ledwo powstrzymał się przed szukaniem spojrzenia Marcela i zadanie kolejnego niemego pytania o to, w co znowu mógł się wplątać ten baran, jednak to wszystko musiało poczekać, gdy został wyzwany do odpowiedzi.
— Troska o kompanów nie jest niczym, czego powinno się wstydzić — odpowiedział Samuelowi od razu, nie zmieniając tonu. Głos nie drżał, podobnie do tęczówek, które utkwił w mężczyźnie. Dobrze, że auror mu odpowiedział, jednak sposób, w który to zrobił według Sprouta pozostawiał wiele do życzenia i nie stawiał ich w równej pozycji. Jeżeli było coś, co szczególnie nie podobało się blondynowi, było to z pewnością patronizowanie — celowe lub nie stawianie go w pozycji słabszego, czy dziecinnego. Nie teraz. Może wyglądał młodo — ba, nie mógł liczyć na budowanie autorytetu na podstawie samej budowy ciała, przy tym stole wszyscy byli równi, choć różni. Akceptował autorytet osób, którzy w jakimś zagadnieniu posiedli większą wiedzę od niego. Ale nie lubił być traktowany jak dziecko. — Ale dobrze, zbiorę fakty, tylko odpowiedz mi, proszę na pytanie. Wiem, kim jest Jackie — jedna z brwi drgnęła, wybiła się ku górze. Pytanie było proste, czy kontaktował się z Jackie, nie z lordem ministrem. — Nie podważam kompetencji żadnego z nas i uwierz mi, gdyby sytuacja była odwrotna i to o twojej potencjalnej śmierci musielibyśmy rozmawiać, zadawałbym te same pytania — wreszcie przybrał łagodniejszy ton, wyraźnie w reakcji na słowa Williama, dochodzące do niego gdzieś znad prawego ramienia. Doceniał zarówno ciężki, choć konkretny styl wypowiedzi Skamandera, jak i próby wielofrontowej mediacji Moore'a. I z szacunku do obojga, choć było to dość trudne, postanowił zejść odrobinę z tonu. Nie chodziło przecież o to, by robić sobie wrogów, by rozdrapywać to, co niezagojone, jątrzyć rany. — Cieszę się, że udało się odbić dzieci. Dobra robota — dodał na koniec, bo ostatecznie cel został... osiągnięty?
Atmosfera zgęstniała i nawet ktoś taki jak Castor, czasami (albo często) pomijający pewne niewielkie sygnały wiedział, że dzieje się coś niedobrego. Niemal wzdrygnął się, powstrzymując się przed tym w ostatniej chwili, słysząc jak łagodnie podchodzą do tematu samosądów ludzie, których by o to nie podejrzewał. Z szeroko otwartymi oczami przypatrywał się więc to Volansowi, to Herbertowi, to Thalii, kończąc ostatecznie na Floreanie.
— Edukujmy, nie karzmy? — powtórzył po kuzynie, nie wierząc chyba w to, co słyszy. — Tak jak Rycerze Walpurgii edukowali mojego wuja na placu w Stoke—on—Trent przebijając mu serce czarnomagicznym zaklęciem? Za to tylko, że opowiedział się po naszej stronie? Herbert, na jakim świecie ty żyjesz — miał przecież ojca mugola, wiedział o nich więcej niż Castor, a tak lekko podchodził do tego, jaką krzywdę im wyrządzali? — Edukujmy, nie karzmy — powtórzył jeszcze raz, wciąż z niedowierzaniem i nerwowym uśmiechem wychodzącym mu na usta. Krew przyspieszyła swój bieg w żyłach, serce zaczęło bić jeszcze mocniej, w ten sposób podkładano ogień pod stos idealizmu. — Terror w tym przypadku nazywa się Vulnerario. Terror w innym to wymordowane wioski, to ludzie wygnani ze swoich domów zmuszeni jeść siebie wzajemnie, żeby mieć szansę na przeżycie, to ludzie obdarci z godności przez Rycerzy Walpurgii i to i tak najlepszy przypadek, bo mogli po prostu zginąć — może nie był uzdolniony w walce, ale przecież widział. Widział wiele, czuł może jeszcze więcej. I każde spotkanie z wojennym okrucieństwem budziło w nim gniew, na Malfoya—Uzurpatora, na Rycerzy Walpurgii, na tę cholerną milczącą większość, która kryła się za tekturową tarczą strachu, na cały świat.
Przymknął powieki, wsunął na moment okulary na czoło, by potrzeć kąciki oczu kciukiem i palcem wskazującym prawej dłoni. Zimnych.
Westchnął, głęboko, przeciągle.
— Na całe szczęście, jak mówią mądrzejsi ode mnie, mamy prawo. I sądy. Także każdy, kto nie chce przykładać ręki do terroru, może spać spokojnie. To nie tu, w Oazie, nie w Northumberland, nie w Somerset, nie w Staffordshire, nie w Kornwalii, nie w Devon, nie w Dorset, nie w Lancashire i nie w Derbyshire ma on swe źródło. Ministerstwo ma odpowiednie struktury, a my działamy na zasadach i w granicach prawa — dodał po chwili, powoli, dolewając sobie herbaty, zdążył już opróżnić kubek, a musiał zająć ręce naprawdę czymkolwiek. — Jest wojna. Wszyscy się boimy — dokończył, odkładając dzbanek z wrzątkiem i opierając się ponownie o oparcie krzesła. W jego głosie brzdękała emulowana, podebrana od pewnego magipsychiatry melancholia. Ta sama, z którą wypowiadał te same słowa w domu na walijskim wybrzeżu.
Odezwał się dopiero później, gdy Thalia spytała o możliwość zmodyfikowania pluskiew.
— Z tego, co rozmawiałem z Trixie i wujkiem Steviem, pluskwy to bardzo skomplikowane urządzenie — rozpoczął, posyłając kolejne, zmęczone już wyraźnie i smutne spojrzenie Herbertowi, który miał na ten temat inne zdanie. — Do tego potrzebna byłaby spora wiedza z zakresu numerologii, tak by nie popsuć mechanizmu. Ale na ten moment to poza moim zasięgiem. Mógłbym spróbować to rozebrać, potem przy odrobinie szczęścia złożyć, ale nie mogę zagwarantować, że będzie działać jak przed rozbiórką. Mimo wszystko zakres mojej... ekspertyzy, jest nieco inny — numerologia, choć znał jej podstawy, nigdy nie była jego forte i wolał nie pchać się tam, gdzie nie potrafił dostarczyć odpowiednich rezultatów, ani tym bardziej obiecywać niestworzone rzeczy. Do zrozumienia działania pluskiew nie wystarczyła przecież sama znajomość ich mechanizmu. Trzeba było wejść w poziom wyższy niż zrozumienie tego, który przycisk wcisnąć, jaką gałkę przekręcić, by wydobywał się z niego dźwięk. Mugolska technika to jedno, połączenie jej z magicznym wynalazkiem to coś zupełnie innego i trudnego. Wymagającego lat doświadczenia w bardzo wąskiej specjalizacji.
Wreszcie, wciąż popijając herbatę, spojrzał na Lucindę, Maeve i Williama, uśmiechając się do nich już z większą dozą energii, choć widać było, że wspomnienie śmierci wuja, wyrażone na głos i tragiczny los Pomony, który roztrząsał w samotności swych myśli, zabrał mu nieco sił.
— Macie rację. Im więcej będziemy ćwiczyć, tym w końcu lepiej dla nas — bo takie były fakty. Wojna nie skończy się za miesiąc, niewiele wskazywało na to, że poradzą z nią sobie do końca roku. A w przeciągu trzech tygodni widział dementory trzykrotnie, raz prawie przypłacając to życiem.
Na sam koniec przeniósł spojrzenie na Floreana i Thalię, chcąc poświęcić trochę uwagi czarnej masie z Leeds.
— Byliśmy z Thalią i Floreanem w Leeds, kilka dni temu — zaczął, przechylając się do przodu, by pojawić się znów gdzieś pomiędzy Michaelem a Marcelem. To ciągłe gadanie trochę już nurzyło, ale czuł, że każde zdanie, wypowiadał w zgodzie ze swoim sumieniem, po coś. — To, co zobaczyliśmy... Nie nazwałbym tego cieniem. Przypominało raczej masę. Czarną, krzyczącą. Nie chciała nam zrobić krzywdy, próbowała dotknąć kwiatów — zagryzł wewnętrzną część policzka, spoglądając na stół, na talerz wciąż przykryty kilkoma racuchami. — Pomogłem jej. Gdy rośliny oplotły tę masę, zaczęła się skraplać i... te krople wyparowały. Może to głupia hipoteza, ale nie mam lepszej. Myślałem wtedy, że może to... — pokręcił nadgarstkami, szukając odpowiedniego gestu, ale chyba ta sztuka mu się nie udała. — Coś w rodzaju energii. Tak jak patronusy są materializacją szczęścia, tej pozytywnej energii, tak to, co widzieliśmy, mogło być tego przeciwieństwem. Nagromadzeniem bólu, rozpaczy, której trzeba ulżyć — nie spodziewał się, że ktokolwiek nadążał już za tym, co mówił, może za wyjątkiem Wellers i Fortescue, którzy byli na miejscu, ale w Ratuszu nie było innego człowieka z podobnie naukowym zacięciem co Sprout. — W każdym razie, dzieją się rzeczy, których zrozumienie jest... Trudne. Miejcie to na uwadze. Gdyby ktokolwiek potrzebował uzupełnić zapasy eliksirów, można na mnie liczyć.
| z/t[bylobrzydkobedzieladnie]
Thomas?
Dźwięk nagle odkładanego kubka Williama sprawił, że niemal podskoczył na krześle, w impulsie mającym coś z typowej psiej uwagi. Obrócił się nawet na moment w jego stronę, w powietrzu zawisło nieme pytanie czy wszystko w porządku?, później drugie, chyba o to, czy to przypadek, czy Billy może znać Thomasa, wreszcie ledwo powstrzymał się przed szukaniem spojrzenia Marcela i zadanie kolejnego niemego pytania o to, w co znowu mógł się wplątać ten baran, jednak to wszystko musiało poczekać, gdy został wyzwany do odpowiedzi.
— Troska o kompanów nie jest niczym, czego powinno się wstydzić — odpowiedział Samuelowi od razu, nie zmieniając tonu. Głos nie drżał, podobnie do tęczówek, które utkwił w mężczyźnie. Dobrze, że auror mu odpowiedział, jednak sposób, w który to zrobił według Sprouta pozostawiał wiele do życzenia i nie stawiał ich w równej pozycji. Jeżeli było coś, co szczególnie nie podobało się blondynowi, było to z pewnością patronizowanie — celowe lub nie stawianie go w pozycji słabszego, czy dziecinnego. Nie teraz. Może wyglądał młodo — ba, nie mógł liczyć na budowanie autorytetu na podstawie samej budowy ciała, przy tym stole wszyscy byli równi, choć różni. Akceptował autorytet osób, którzy w jakimś zagadnieniu posiedli większą wiedzę od niego. Ale nie lubił być traktowany jak dziecko. — Ale dobrze, zbiorę fakty, tylko odpowiedz mi, proszę na pytanie. Wiem, kim jest Jackie — jedna z brwi drgnęła, wybiła się ku górze. Pytanie było proste, czy kontaktował się z Jackie, nie z lordem ministrem. — Nie podważam kompetencji żadnego z nas i uwierz mi, gdyby sytuacja była odwrotna i to o twojej potencjalnej śmierci musielibyśmy rozmawiać, zadawałbym te same pytania — wreszcie przybrał łagodniejszy ton, wyraźnie w reakcji na słowa Williama, dochodzące do niego gdzieś znad prawego ramienia. Doceniał zarówno ciężki, choć konkretny styl wypowiedzi Skamandera, jak i próby wielofrontowej mediacji Moore'a. I z szacunku do obojga, choć było to dość trudne, postanowił zejść odrobinę z tonu. Nie chodziło przecież o to, by robić sobie wrogów, by rozdrapywać to, co niezagojone, jątrzyć rany. — Cieszę się, że udało się odbić dzieci. Dobra robota — dodał na koniec, bo ostatecznie cel został... osiągnięty?
Atmosfera zgęstniała i nawet ktoś taki jak Castor, czasami (albo często) pomijający pewne niewielkie sygnały wiedział, że dzieje się coś niedobrego. Niemal wzdrygnął się, powstrzymując się przed tym w ostatniej chwili, słysząc jak łagodnie podchodzą do tematu samosądów ludzie, których by o to nie podejrzewał. Z szeroko otwartymi oczami przypatrywał się więc to Volansowi, to Herbertowi, to Thalii, kończąc ostatecznie na Floreanie.
— Edukujmy, nie karzmy? — powtórzył po kuzynie, nie wierząc chyba w to, co słyszy. — Tak jak Rycerze Walpurgii edukowali mojego wuja na placu w Stoke—on—Trent przebijając mu serce czarnomagicznym zaklęciem? Za to tylko, że opowiedział się po naszej stronie? Herbert, na jakim świecie ty żyjesz — miał przecież ojca mugola, wiedział o nich więcej niż Castor, a tak lekko podchodził do tego, jaką krzywdę im wyrządzali? — Edukujmy, nie karzmy — powtórzył jeszcze raz, wciąż z niedowierzaniem i nerwowym uśmiechem wychodzącym mu na usta. Krew przyspieszyła swój bieg w żyłach, serce zaczęło bić jeszcze mocniej, w ten sposób podkładano ogień pod stos idealizmu. — Terror w tym przypadku nazywa się Vulnerario. Terror w innym to wymordowane wioski, to ludzie wygnani ze swoich domów zmuszeni jeść siebie wzajemnie, żeby mieć szansę na przeżycie, to ludzie obdarci z godności przez Rycerzy Walpurgii i to i tak najlepszy przypadek, bo mogli po prostu zginąć — może nie był uzdolniony w walce, ale przecież widział. Widział wiele, czuł może jeszcze więcej. I każde spotkanie z wojennym okrucieństwem budziło w nim gniew, na Malfoya—Uzurpatora, na Rycerzy Walpurgii, na tę cholerną milczącą większość, która kryła się za tekturową tarczą strachu, na cały świat.
Przymknął powieki, wsunął na moment okulary na czoło, by potrzeć kąciki oczu kciukiem i palcem wskazującym prawej dłoni. Zimnych.
Westchnął, głęboko, przeciągle.
— Na całe szczęście, jak mówią mądrzejsi ode mnie, mamy prawo. I sądy. Także każdy, kto nie chce przykładać ręki do terroru, może spać spokojnie. To nie tu, w Oazie, nie w Northumberland, nie w Somerset, nie w Staffordshire, nie w Kornwalii, nie w Devon, nie w Dorset, nie w Lancashire i nie w Derbyshire ma on swe źródło. Ministerstwo ma odpowiednie struktury, a my działamy na zasadach i w granicach prawa — dodał po chwili, powoli, dolewając sobie herbaty, zdążył już opróżnić kubek, a musiał zająć ręce naprawdę czymkolwiek. — Jest wojna. Wszyscy się boimy — dokończył, odkładając dzbanek z wrzątkiem i opierając się ponownie o oparcie krzesła. W jego głosie brzdękała emulowana, podebrana od pewnego magipsychiatry melancholia. Ta sama, z którą wypowiadał te same słowa w domu na walijskim wybrzeżu.
Odezwał się dopiero później, gdy Thalia spytała o możliwość zmodyfikowania pluskiew.
— Z tego, co rozmawiałem z Trixie i wujkiem Steviem, pluskwy to bardzo skomplikowane urządzenie — rozpoczął, posyłając kolejne, zmęczone już wyraźnie i smutne spojrzenie Herbertowi, który miał na ten temat inne zdanie. — Do tego potrzebna byłaby spora wiedza z zakresu numerologii, tak by nie popsuć mechanizmu. Ale na ten moment to poza moim zasięgiem. Mógłbym spróbować to rozebrać, potem przy odrobinie szczęścia złożyć, ale nie mogę zagwarantować, że będzie działać jak przed rozbiórką. Mimo wszystko zakres mojej... ekspertyzy, jest nieco inny — numerologia, choć znał jej podstawy, nigdy nie była jego forte i wolał nie pchać się tam, gdzie nie potrafił dostarczyć odpowiednich rezultatów, ani tym bardziej obiecywać niestworzone rzeczy. Do zrozumienia działania pluskiew nie wystarczyła przecież sama znajomość ich mechanizmu. Trzeba było wejść w poziom wyższy niż zrozumienie tego, który przycisk wcisnąć, jaką gałkę przekręcić, by wydobywał się z niego dźwięk. Mugolska technika to jedno, połączenie jej z magicznym wynalazkiem to coś zupełnie innego i trudnego. Wymagającego lat doświadczenia w bardzo wąskiej specjalizacji.
Wreszcie, wciąż popijając herbatę, spojrzał na Lucindę, Maeve i Williama, uśmiechając się do nich już z większą dozą energii, choć widać było, że wspomnienie śmierci wuja, wyrażone na głos i tragiczny los Pomony, który roztrząsał w samotności swych myśli, zabrał mu nieco sił.
— Macie rację. Im więcej będziemy ćwiczyć, tym w końcu lepiej dla nas — bo takie były fakty. Wojna nie skończy się za miesiąc, niewiele wskazywało na to, że poradzą z nią sobie do końca roku. A w przeciągu trzech tygodni widział dementory trzykrotnie, raz prawie przypłacając to życiem.
Na sam koniec przeniósł spojrzenie na Floreana i Thalię, chcąc poświęcić trochę uwagi czarnej masie z Leeds.
— Byliśmy z Thalią i Floreanem w Leeds, kilka dni temu — zaczął, przechylając się do przodu, by pojawić się znów gdzieś pomiędzy Michaelem a Marcelem. To ciągłe gadanie trochę już nurzyło, ale czuł, że każde zdanie, wypowiadał w zgodzie ze swoim sumieniem, po coś. — To, co zobaczyliśmy... Nie nazwałbym tego cieniem. Przypominało raczej masę. Czarną, krzyczącą. Nie chciała nam zrobić krzywdy, próbowała dotknąć kwiatów — zagryzł wewnętrzną część policzka, spoglądając na stół, na talerz wciąż przykryty kilkoma racuchami. — Pomogłem jej. Gdy rośliny oplotły tę masę, zaczęła się skraplać i... te krople wyparowały. Może to głupia hipoteza, ale nie mam lepszej. Myślałem wtedy, że może to... — pokręcił nadgarstkami, szukając odpowiedniego gestu, ale chyba ta sztuka mu się nie udała. — Coś w rodzaju energii. Tak jak patronusy są materializacją szczęścia, tej pozytywnej energii, tak to, co widzieliśmy, mogło być tego przeciwieństwem. Nagromadzeniem bólu, rozpaczy, której trzeba ulżyć — nie spodziewał się, że ktokolwiek nadążał już za tym, co mówił, może za wyjątkiem Wellers i Fortescue, którzy byli na miejscu, ale w Ratuszu nie było innego człowieka z podobnie naukowym zacięciem co Sprout. — W każdym razie, dzieją się rzeczy, których zrozumienie jest... Trudne. Miejcie to na uwadze. Gdyby ktokolwiek potrzebował uzupełnić zapasy eliksirów, można na mnie liczyć.
| z/t[bylobrzydkobedzieladnie]
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Ostatnio zmieniony przez Castor Sprout dnia 18.06.22 14:53, w całości zmieniany 1 raz
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
Fakt, że w proceder handlu dziećmi był w jakiś sposób zamieszany Thomas bódł go potwornie; te słowa nie były dla niego zaskoczeniem, Maeve już mu o tym opowiedziała, a jednak postrzegał to jako osobistą porażkę; zdradzając go kilka tygodni temu jego dawny przyjaciel stracił całe z trudem odzyskane zaufanie Marcela, tym razem, jak wierzył on sam, bezpowrotnie. Jednak nawet w sytuacjach takich jak ta i pomimo krzywdy, jaką usiłował zrobić Celine, Marcel nie chciał kierować na starszego z braci Doe uwagi Zakonników, przemilczał temat. Wątpliwości siedzącego obok niego Castora, które ostro uciął Samuel, były boleśnie ludzkie, ale obdarł się już ze złudzeń - w przeciwieństwie do Sprouta tak w życiu, jak pośród poznanych Zakonników, znacznie częściej stykał się z brakiem zaufania i niechęcią, niżeli bezgranicznym oddaniem. Od Tonksa, od Skamandera, nawet od Maeve. Właściwie sam Castor z jakiegoś powodu nie wierzył wtedy, że Marcel chciał mu pomóc. Był mu jednak wdzięczny za podniesienie kwestii patornusów: zawsze był od neigo znacznie zdolniejszy, jesli brak tej umiejetności nie był wstydem dla Castora, nie mógł nim być również dla Marcela. Naturalnie, że chciał się uczyć, czy myśleli, że nie próbował? Naturalnie, że próbował - lecz wszystkie jego wysiłki spełzły na niczym. Im pewnie wydawało się to tak proste, jak łatwo o tym mówili.
Spojrzał to na Elroya, to na Volansa, kiedy lord Greengrass wypomniał bratu Billy'ego prywatne nieporozumienia, może za sprawą uprzedzeń do bogaczy, a może za sprawą atmosfery, wydało mu się to zadufane. Gdyby Moore nie chciał działać z ramienia Zakonu Feniksa, nie byłoby go przecież dzisiaj pośród nich.
- Handlują też ludźmi z Tower of London - odpowiedział na wątpliwość Maeve. - Na pewno młodymi kobietami - przełknął ślinę, spuszczając wzrok. Zastanawiał się, czy wspomnieć szczegóły, ale wydawały mu się zbędne, a zachowanie jego przyjaciół brutalnie złamało mu serce. Samuel chciał dowiedzieć się wszystkiego już wcześniej, gdyby uznał to za zasadne, pewnie sam poruszyłby temat. - Przypadkiem trafiłem na ich trop. Mam... mam mapy, sprawdzę to i wrócę z pewnymi informacjami, ale najprawdopodobniej mają kryjówkę gdzieś pod Londynem. Może tam być parę dziewczyn, które będzie trzeba wyciągnąć - Uniósł spojrzenie na Maeve dopiero teraz, planowanie akcji nie miało sensu, kiedy nie miał jeszcze pełnych informacji, a wiele z tych słów stanowiło tylko domysł, ale jeśli do tego dojdzie - będzie ich potrzebował. Nic nie wskazywało na to, by miało to cokolwiek wspólnego ze sprawą, o której rozmawiali, ale odpowiedział na pytanie kobiety. To przez to wszystko wokół nich, wszechobecną śmierć, okrucieństwa, rosnącą znieczulicę, ludzie z wolna przestawali się wzajemnie traktować jak ludzie. - To pewnie łatwy zarobek dzisiaj, a pieniędzy wszędzie brakuje - mruknął gorzko, nieznacznie ciszej, jakby nie był pewien, czy chciał, by ktokolwiek go usłyszał.
Informacje o cieniach brzmiały przerażająco. Słuchał, choć nie mówił, zastanawiając się nad słowami każdego czarodzieja, który zabrał w temacie głos; czymkolwiek były te stworzenia, cokolwiek oznaczały, wyglądało na to, że świat, który znali, nigdy dotąd nie był jeszcze w tak strasznych tarapatach.
- Co do tych... pluskiew, jeśli trzeba je gdzieś dostarczyć, też mogę pomóc. Nikt mnie nie zauważy - Był szybki, na ziemi i na miotle, poruszał się lekko, potrafił trzymać się cienia. W walkach, karach, o których rozmawiali, byłby tylko zbędnym balastem, gdy w pierwszym szeregu wychodzili aurorzy. Ściągnął ze współczuciem brew i położył dłoń na ramieniu Castora, kiedy wzburzył się litością dla wrogów. Nie miał odwagi mówić o tym głośno, lecz w tym samym momencie przed jego oczyma objawił się obraz jego matki, krwawo zamordowanej, wypatroszonej przez szalonego szmalcownika. Prawie to samo zrobił z nim, zrobiłby, gdyby Billy nie ocalił mu wtedy życia, ale nie to było najgorsze. Najgorsze było to, że musiał patrzeć na jej upokorzenie.
- Nasi wrogowie nie mają w sobie już niczego, co ludzkie - wtrącił, kiedy umilkł Castor. - Powie to każdy, kto widział, co po nich zostaje. Śmierć i zniszczenie. Zło, tak jak złe są moce, o których opowiadacie. - Czymkolwiek są, czymkolwiek były, pochodziły od nich. I może te słowa były naiwne, ale wszystko co nad tym stołem padło, przekonywało go - że to było - po prostu - złe. Baśniowo, plugawo i potwornie - złe. Szukanie w nich człowieczeństwa wydawało mu się krzywdzące dla tych, którzy na własnej skórze poznali ich okrucieństwo, lewa dłoń bezwiednie już pod stołem pochwyciła prawą, w przegubie nadgarstka, na którym nie było już widać blizny po bestialsko oderżniętej kończynie.
I przecież właśnie dlatego oni wszyscy siedzieli przy tym stole, bo to zło należało powstrzymać - wiedział, że Herbert nie został przez Sprouta zrozumiany. Wróg też miał wiele obliczy, bestii było ledwie kilka, lecz tylu wystarczało, by zastraszyć całe wioski, całe miasta. Czy zastraszonych można było nazwać winnymi?
Spojrzał to na Elroya, to na Volansa, kiedy lord Greengrass wypomniał bratu Billy'ego prywatne nieporozumienia, może za sprawą uprzedzeń do bogaczy, a może za sprawą atmosfery, wydało mu się to zadufane. Gdyby Moore nie chciał działać z ramienia Zakonu Feniksa, nie byłoby go przecież dzisiaj pośród nich.
- Handlują też ludźmi z Tower of London - odpowiedział na wątpliwość Maeve. - Na pewno młodymi kobietami - przełknął ślinę, spuszczając wzrok. Zastanawiał się, czy wspomnieć szczegóły, ale wydawały mu się zbędne, a zachowanie jego przyjaciół brutalnie złamało mu serce. Samuel chciał dowiedzieć się wszystkiego już wcześniej, gdyby uznał to za zasadne, pewnie sam poruszyłby temat. - Przypadkiem trafiłem na ich trop. Mam... mam mapy, sprawdzę to i wrócę z pewnymi informacjami, ale najprawdopodobniej mają kryjówkę gdzieś pod Londynem. Może tam być parę dziewczyn, które będzie trzeba wyciągnąć - Uniósł spojrzenie na Maeve dopiero teraz, planowanie akcji nie miało sensu, kiedy nie miał jeszcze pełnych informacji, a wiele z tych słów stanowiło tylko domysł, ale jeśli do tego dojdzie - będzie ich potrzebował. Nic nie wskazywało na to, by miało to cokolwiek wspólnego ze sprawą, o której rozmawiali, ale odpowiedział na pytanie kobiety. To przez to wszystko wokół nich, wszechobecną śmierć, okrucieństwa, rosnącą znieczulicę, ludzie z wolna przestawali się wzajemnie traktować jak ludzie. - To pewnie łatwy zarobek dzisiaj, a pieniędzy wszędzie brakuje - mruknął gorzko, nieznacznie ciszej, jakby nie był pewien, czy chciał, by ktokolwiek go usłyszał.
Informacje o cieniach brzmiały przerażająco. Słuchał, choć nie mówił, zastanawiając się nad słowami każdego czarodzieja, który zabrał w temacie głos; czymkolwiek były te stworzenia, cokolwiek oznaczały, wyglądało na to, że świat, który znali, nigdy dotąd nie był jeszcze w tak strasznych tarapatach.
- Co do tych... pluskiew, jeśli trzeba je gdzieś dostarczyć, też mogę pomóc. Nikt mnie nie zauważy - Był szybki, na ziemi i na miotle, poruszał się lekko, potrafił trzymać się cienia. W walkach, karach, o których rozmawiali, byłby tylko zbędnym balastem, gdy w pierwszym szeregu wychodzili aurorzy. Ściągnął ze współczuciem brew i położył dłoń na ramieniu Castora, kiedy wzburzył się litością dla wrogów. Nie miał odwagi mówić o tym głośno, lecz w tym samym momencie przed jego oczyma objawił się obraz jego matki, krwawo zamordowanej, wypatroszonej przez szalonego szmalcownika. Prawie to samo zrobił z nim, zrobiłby, gdyby Billy nie ocalił mu wtedy życia, ale nie to było najgorsze. Najgorsze było to, że musiał patrzeć na jej upokorzenie.
- Nasi wrogowie nie mają w sobie już niczego, co ludzkie - wtrącił, kiedy umilkł Castor. - Powie to każdy, kto widział, co po nich zostaje. Śmierć i zniszczenie. Zło, tak jak złe są moce, o których opowiadacie. - Czymkolwiek są, czymkolwiek były, pochodziły od nich. I może te słowa były naiwne, ale wszystko co nad tym stołem padło, przekonywało go - że to było - po prostu - złe. Baśniowo, plugawo i potwornie - złe. Szukanie w nich człowieczeństwa wydawało mu się krzywdzące dla tych, którzy na własnej skórze poznali ich okrucieństwo, lewa dłoń bezwiednie już pod stołem pochwyciła prawą, w przegubie nadgarstka, na którym nie było już widać blizny po bestialsko oderżniętej kończynie.
I przecież właśnie dlatego oni wszyscy siedzieli przy tym stole, bo to zło należało powstrzymać - wiedział, że Herbert nie został przez Sprouta zrozumiany. Wróg też miał wiele obliczy, bestii było ledwie kilka, lecz tylu wystarczało, by zastraszyć całe wioski, całe miasta. Czy zastraszonych można było nazwać winnymi?
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
- Nazywa się McConnell. – Chciała powiedzieć coś więcej jeżeli chodziło o tę sprawę, ale skoro nawet nie znała imienia tej osoby, ciężko było jej zdać jakieś detale na ten temat, podsunęła więc Maeve to co mogła. Wydawało się jednak, że skoro sprawa handlu ludzi wychodziła poza tę jedną sytuację, kiedy nagle zaangażowana była w to magipolicja, ktoś jeszcze, a tych spraw się piętrzyło jeszcze więcej. Jak wiele to się ciągnęło, jak wiele punktów przerzutu jeszcze istniało? Potarła się po czole, mając wrażenie, że migrena zaraz nadejdzie. Zamiast tego, wyciągnęła dłoń w stronę wystawionego przez nią na stole jedzenia – skoro Maeve sięgnęła po drożdżówkę, wyciągnęła drugą porcję w jej stronę, resztę chowając. Po chwili ostatecznie popchnęła jeszcze pięć papierosów w stronę Samuela, kojarząc że na początku wydawał się nimi zainteresowany.
- Gdyby ktoś potrzebował zająć się portowymi punktami przerzutu… - spojrzała to na Maeve, to na Marcela, nie wiedząc, jakie mogą mieć plany wobec tych zadań. Czy Samuel chciał zadziałać dalej, nie wiedziała -…to służę pomocą. – Wiedziała, że w takich wypadkach trudniejsze będzie dokładne namierzenie, bo mało kto wpisywał ludzi, których chce przehandlować, do spisu towarów. Mimo to, nie znaczyło, że nie warto było spróbować, a przynajmniej ona tego tak nie postrzegała.
- To luźny pomysł. Być może udałoby się stworzyć nowy dodatek do pluskiew albo inny rodzaj zabezpieczenia stanowiący dodatek. – Nie znała się, a w momencie kiedy jedna osoba powiedziała, że się da, druga dodawała zaraz, że nie, jedyne co jej zostało to wzruszenie ramionami. Dodatkowe rozważania pozostawała tęgim głowom, a skoro Herbert podjął się radia, postanawiała mu zaufać i złożyć sprawę na jego ręce.
- Chętnie skorzystam z nauki. – Spojrzała jeszcze na Williama, skoro się zaoferował. Z Lucindą umówione były już wstępie na inne zadanie, jeżeli więc potrzeba była poćwiczenia, mogła z nią skontaktować się w inny sposób. Co prawda raczej nie wiedziała jak to wygląda z jej uczestnictwem na treningu tutaj, ale zawsze można było znaleźć inne miejsce. Zwłaszcza teraz, kiedy miała też w końcu dom.
- Stawiasz na równi Rycerzy Walpurgii z przeciętną osobą? – Uniosła lekko brwi, mając wrażenie, że jednak byli trochę zbyt rozbieżni w tym co mówią. Raczej nikt tutaj nie sugerował, że mają teraz wyciągnąć stolik z ratusza i postawić go przed siedzibą Rosierów, zapraszając na herbatkę i spokojne omówienie sytuacji licząc na to, że każdy poda sobie dłonie i poleci się przez świat w radosnych podskokach. – Człowiek, któremu odebrano dziecko i który jest tym szantażowany, człowiek, który jest głodny od tak wielu dni, czy taki, którego dom akurat nie jest zabezpieczony, albo takiego, który domu w ogóle nie ma i zmuszany jest do życia w obozie w lesie, który nie może liczyć na naukę wyczarowywania patronusa, albo który absolutnie nie ma pewności, ze ktoś po niego przyjdzie, stawiany jest obok tego który intencjonalnie zamordował ci krewnego? – Uniosła brwi. Chyba na pewno się nie zrozumieli. Jak można było porównać przeciętnego człowieka do bezwzględnego mordercy? Osobę o zupełnie innych motywacjach? - Mówimy nie o tych, którzy otwarcie nawołują o mordowanie, ale o tych, którzy trzymając przy sobie umierające z głodu dziecko, odbiorą jedzenie komuś innemu nawet przemocą, bo to jedyny sposób aby przeżyło. - Nie ważne, że wtedy ta inna osoba mogła nie mieć jedzenia.
- Skoro pojawiają się niespotykane dotąd cienie, o których nikt nic nie wie ani nie słyszał, skoro pojawiają się możliwości, że osoby nagle zwracają się przeciwko sobie… - odpowiedziała równie upartym spojrzeniem w stronę Michaela jakie on posłał jej samej -…to skoro pojawia się tak wiele niewiadomych, jak można być pewnym, co wpłynęło na zachowanie ludzi, poza oczywistą desperacją. Skoro jednak zostały przedstawione struktury sądownicze, to wierzę, że każdy przypadek potraktują tak jak na to zasługują. Nie ogólnie.
Poprawiła się na swoim siedzeniu, dopijając resztę kawy. Miała szczerą nadzieję, że po prostu się nie dogadali i nikt nagle nie sądził, że pragną pikniczków na festiwalu lata razem z mordercami. Ale patrzenie wąskim torem z perspektywy o wiele silniejszego człowieka któremu na ratunek rzuca się cały zakon było zdecydowanie bolesne dla wszystkich, dla których pomoc przychodziła po tragedii.
Pozwoliła też aby Castor już opowiedział o dziwnej masie, będąc tego świadkiem, samej kończąc papierosa. Miała zbyt mało tytoniu na takie dyskusje.
- Gdyby ktoś potrzebował zająć się portowymi punktami przerzutu… - spojrzała to na Maeve, to na Marcela, nie wiedząc, jakie mogą mieć plany wobec tych zadań. Czy Samuel chciał zadziałać dalej, nie wiedziała -…to służę pomocą. – Wiedziała, że w takich wypadkach trudniejsze będzie dokładne namierzenie, bo mało kto wpisywał ludzi, których chce przehandlować, do spisu towarów. Mimo to, nie znaczyło, że nie warto było spróbować, a przynajmniej ona tego tak nie postrzegała.
- To luźny pomysł. Być może udałoby się stworzyć nowy dodatek do pluskiew albo inny rodzaj zabezpieczenia stanowiący dodatek. – Nie znała się, a w momencie kiedy jedna osoba powiedziała, że się da, druga dodawała zaraz, że nie, jedyne co jej zostało to wzruszenie ramionami. Dodatkowe rozważania pozostawała tęgim głowom, a skoro Herbert podjął się radia, postanawiała mu zaufać i złożyć sprawę na jego ręce.
- Chętnie skorzystam z nauki. – Spojrzała jeszcze na Williama, skoro się zaoferował. Z Lucindą umówione były już wstępie na inne zadanie, jeżeli więc potrzeba była poćwiczenia, mogła z nią skontaktować się w inny sposób. Co prawda raczej nie wiedziała jak to wygląda z jej uczestnictwem na treningu tutaj, ale zawsze można było znaleźć inne miejsce. Zwłaszcza teraz, kiedy miała też w końcu dom.
- Stawiasz na równi Rycerzy Walpurgii z przeciętną osobą? – Uniosła lekko brwi, mając wrażenie, że jednak byli trochę zbyt rozbieżni w tym co mówią. Raczej nikt tutaj nie sugerował, że mają teraz wyciągnąć stolik z ratusza i postawić go przed siedzibą Rosierów, zapraszając na herbatkę i spokojne omówienie sytuacji licząc na to, że każdy poda sobie dłonie i poleci się przez świat w radosnych podskokach. – Człowiek, któremu odebrano dziecko i który jest tym szantażowany, człowiek, który jest głodny od tak wielu dni, czy taki, którego dom akurat nie jest zabezpieczony, albo takiego, który domu w ogóle nie ma i zmuszany jest do życia w obozie w lesie, który nie może liczyć na naukę wyczarowywania patronusa, albo który absolutnie nie ma pewności, ze ktoś po niego przyjdzie, stawiany jest obok tego który intencjonalnie zamordował ci krewnego? – Uniosła brwi. Chyba na pewno się nie zrozumieli. Jak można było porównać przeciętnego człowieka do bezwzględnego mordercy? Osobę o zupełnie innych motywacjach? - Mówimy nie o tych, którzy otwarcie nawołują o mordowanie, ale o tych, którzy trzymając przy sobie umierające z głodu dziecko, odbiorą jedzenie komuś innemu nawet przemocą, bo to jedyny sposób aby przeżyło. - Nie ważne, że wtedy ta inna osoba mogła nie mieć jedzenia.
- Skoro pojawiają się niespotykane dotąd cienie, o których nikt nic nie wie ani nie słyszał, skoro pojawiają się możliwości, że osoby nagle zwracają się przeciwko sobie… - odpowiedziała równie upartym spojrzeniem w stronę Michaela jakie on posłał jej samej -…to skoro pojawia się tak wiele niewiadomych, jak można być pewnym, co wpłynęło na zachowanie ludzi, poza oczywistą desperacją. Skoro jednak zostały przedstawione struktury sądownicze, to wierzę, że każdy przypadek potraktują tak jak na to zasługują. Nie ogólnie.
Poprawiła się na swoim siedzeniu, dopijając resztę kawy. Miała szczerą nadzieję, że po prostu się nie dogadali i nikt nagle nie sądził, że pragną pikniczków na festiwalu lata razem z mordercami. Ale patrzenie wąskim torem z perspektywy o wiele silniejszego człowieka któremu na ratunek rzuca się cały zakon było zdecydowanie bolesne dla wszystkich, dla których pomoc przychodziła po tragedii.
Pozwoliła też aby Castor już opowiedział o dziwnej masie, będąc tego świadkiem, samej kończąc papierosa. Miała zbyt mało tytoniu na takie dyskusje.
So heed the words from sailors old
Beware the dreams with eyes of gold
And though he'll speak of quests and powers...
...blessed, ignore the lies you're told
Beware the dreams with eyes of gold
And though he'll speak of quests and powers...
...blessed, ignore the lies you're told
Thalia Wellers
Zawód : Żeglarz, handlarz, przemytnik
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
OPCM : 13+2
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0+1
TRANSMUTACJA : 5+2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
Uniósł nieznacznie spojrzenie gdy Castor postanowił zabrać głos. Uśmiechnął się ponuro kiedy padały kolejne słowa i zarzuty ze strony kuzyna. Zakładał, że przemawia przez niego gniew, pociąg do wymierzenia sprawiedliwości i lekka naiwność, że odpowiadając oko za oko uzyska się brak samosądów ze strony przerażonych ludzi. Ludzi, którzy działali instynktownie. Castor miał serce po właściwej stronie, ale chyba zmęczenie i nadmiar problemów zaczął mu przysłaniać pełen obraz.
-Mylisz pojęcia, kuzynie. - Odparł spokojnie ani trochę nie urażony atakiem jaki został w jego stronę posłany. -Nie my będziemy przychodzić i udzielać reprymendy czy kar. Mamy sądy, mamy do tego struktury, które dokonają osądu. Jednak tworzenie ad hoc dekretów, wchodzących w nocy sprawi, że nie będziemy się różnić niczym od wroga. - Nie rozumiał tego uniesienia i słów, które zarzucały mu, że podchodzi do sprawy lekko lub jest oderwany od rzeczywistości. -Aby uniknąć takich sytuacji jak samosądy należy ludzi edukować. Należy im pokazać, że jest inne wyjście, a to co słyszą od popleczników Malfoya to kłamstwa, które mają za zadanie usadzić ich w miejscu. Bez poparcia ludzi, bez poparcia naszych działań przez magiczne społeczeństwo jesteśmy skazani na porażkę. Strach to potężne narzędzie, o którym wróg wie i śmiało z niego korzysta.
Westchnął słysząc kolejne zdania. Castor zaprzeczał sam sobie, mówił w emocjach. I choć w samym Herberce się gotowało i był pierwszy do tego aby ruszyć na pole walki to na tym spotkaniu mieli myśleć chłodno i trzeźwo, mieli przekazać sobie informacje, a zrobił się z tego komitet. Kuzyn postanowił znów mu udowadniać, że na niczym się nie zna. Nie pierwszy raz z kolei. Nie wiedział skąd ta nagła niechęć do jego osoby i z czego wynika, ale nie miał zamiaru dać się sprowokować.
-Zbiorę wokół siebie ekspertów, którzy będą ze mną nad tym pracować. - Odparł chłodno oznajmiając tym samym, że uważa temat za zamknięty. Nie było to miejsce i czas na rozbieranie każdej akcji i pomysłu na drobne części. Mieli ustalić co robią dalej, kto bierze na siebie koordynację danego zadania i to w zakresie obowiązków tej osoby będzie zebranie ludzi, którzy będą razem współdziałać.
Cienie były czymś nowym, z czym do tej pory nie miał do czynienia nawet jak podróżował po Amazonii. Jako botanik skupiał się głównie na roślinach i na ich zdolnościach, które można było wykorzystać w codziennym użyciu. Zakładał, że w szeregach Zakonu są osoby, które pochylą się nad tym tematem i z czasem uzyskają więcej informacji czym są rzeczone cienie i skąd się wzięły. Na pewno jednak musieli poznać choć trochę ich istotę aby móc z nimi skutecznie walczyć.
Kiedy spotkanie dobiegło końca zapewnił jeszcze raz Volansa, Marceliusa i Billego, że zgłosi się do nich odnośnie działań i misji. Wiedział, że może na nich zawsze polegać, jak na innych członkach Zakonu. Choć mogli się w pewnych kwestiach nie zgadzać, mogli mieć różne spojrzenia na to samo zagadnienie, tak nigdy się na nich nie zawiódł. Świadomość, że prośba zawsze uzyska odpowiedź dodawała otuchy. Spotkanie uświadomiło mu również jak bardzo się zmienił przez ostatnie miesiące, jak inaczej podchodził do otaczającego go świata i jak bardzo chciał być w Anglii kiedy wcześniej domem nazywał Amazonię.
|zt dla Herberta
-Mylisz pojęcia, kuzynie. - Odparł spokojnie ani trochę nie urażony atakiem jaki został w jego stronę posłany. -Nie my będziemy przychodzić i udzielać reprymendy czy kar. Mamy sądy, mamy do tego struktury, które dokonają osądu. Jednak tworzenie ad hoc dekretów, wchodzących w nocy sprawi, że nie będziemy się różnić niczym od wroga. - Nie rozumiał tego uniesienia i słów, które zarzucały mu, że podchodzi do sprawy lekko lub jest oderwany od rzeczywistości. -Aby uniknąć takich sytuacji jak samosądy należy ludzi edukować. Należy im pokazać, że jest inne wyjście, a to co słyszą od popleczników Malfoya to kłamstwa, które mają za zadanie usadzić ich w miejscu. Bez poparcia ludzi, bez poparcia naszych działań przez magiczne społeczeństwo jesteśmy skazani na porażkę. Strach to potężne narzędzie, o którym wróg wie i śmiało z niego korzysta.
Westchnął słysząc kolejne zdania. Castor zaprzeczał sam sobie, mówił w emocjach. I choć w samym Herberce się gotowało i był pierwszy do tego aby ruszyć na pole walki to na tym spotkaniu mieli myśleć chłodno i trzeźwo, mieli przekazać sobie informacje, a zrobił się z tego komitet. Kuzyn postanowił znów mu udowadniać, że na niczym się nie zna. Nie pierwszy raz z kolei. Nie wiedział skąd ta nagła niechęć do jego osoby i z czego wynika, ale nie miał zamiaru dać się sprowokować.
-Zbiorę wokół siebie ekspertów, którzy będą ze mną nad tym pracować. - Odparł chłodno oznajmiając tym samym, że uważa temat za zamknięty. Nie było to miejsce i czas na rozbieranie każdej akcji i pomysłu na drobne części. Mieli ustalić co robią dalej, kto bierze na siebie koordynację danego zadania i to w zakresie obowiązków tej osoby będzie zebranie ludzi, którzy będą razem współdziałać.
Cienie były czymś nowym, z czym do tej pory nie miał do czynienia nawet jak podróżował po Amazonii. Jako botanik skupiał się głównie na roślinach i na ich zdolnościach, które można było wykorzystać w codziennym użyciu. Zakładał, że w szeregach Zakonu są osoby, które pochylą się nad tym tematem i z czasem uzyskają więcej informacji czym są rzeczone cienie i skąd się wzięły. Na pewno jednak musieli poznać choć trochę ich istotę aby móc z nimi skutecznie walczyć.
Kiedy spotkanie dobiegło końca zapewnił jeszcze raz Volansa, Marceliusa i Billego, że zgłosi się do nich odnośnie działań i misji. Wiedział, że może na nich zawsze polegać, jak na innych członkach Zakonu. Choć mogli się w pewnych kwestiach nie zgadzać, mogli mieć różne spojrzenia na to samo zagadnienie, tak nigdy się na nich nie zawiódł. Świadomość, że prośba zawsze uzyska odpowiedź dodawała otuchy. Spotkanie uświadomiło mu również jak bardzo się zmienił przez ostatnie miesiące, jak inaczej podchodził do otaczającego go świata i jak bardzo chciał być w Anglii kiedy wcześniej domem nazywał Amazonię.
|zt dla Herberta
Zły pomysł?Nie ma czegoś takiego jak zły pomysł, tylko złe wykonanie go
Herbert Grey
Zawód : Botanik, podróżnik, awanturnik
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Podróżowanie to nie jest coś, do czego się nadajesz. To coś, co robisz. Jak oddychanie
OPCM : 18 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2 +1
TRANSMUTACJA : 15 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Ratusz
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Mniejsze wyspy :: Oaza Harolda