Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Mniejsze wyspy :: Oaza Harolda
Ratusz
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Ratusz
Oaza zaczynała się rozrastać, a im więcej zamieszkiwało ją czarodziejów, tym bardziej potrzebna była ściślejsza organizacja. W połowie września 1957 r. ukończono budowę ratusza, który powstał przy samej wiosce, w nieznacznym oddaleniu od chatek mieszkalnych. Zamieszkał tam Harold Longbottom, który zawsze potrzebny był na miejscu, wraz z najbliższymi współpracownikami czuwającymi nad bezpieczeństwem wyspy i zdrowiem jej mieszkańców. To nieco większy budynek, w którym odbywają się rozmowy na szczycie, spotkania organizacyjne oraz audiencje u prawowitego Ministra Magii i jego delegatów. Wnętrze ratusza jest surowe, wojskowe, mało przytulne, brak elementów ozdobnych. Niewygodne drewniane meble zostały zbite przez Zakonników.
Lucinda nie chciała się włączać w rozmowę o samosądach, bo nie uważała się w tym zakresie kompetentna. Merlin jej świadkiem, że sama popełniła w życiu wiele błędów, za które wewnętrznie się karała. Czuła, że historia i tak ich wszystkich osądzi na swój sposób, a kierowanie się zasadą ząb za ząb nikomu nie pomoże. To przepychanka, która w ogólnym rozrachunku nie przyniesie nic prócz zrealizowaną zemstą. Podczas pierwszego od dawna spotkania pojawiło się wiele niejasności i Lucinda cieszyła się, że takie spotkanie w ogóle miało miejsce. Jak widać potrzeba przekazywania sobie informacji była ogromna. Sama wiedziała jak to jest się czegoś domyślać, ale nie być pewnym. Jeżeli teraz wyniknęło tyle spraw, które należało przepracować, to czy mogli sobie pozwolić na to by nie widywać się zupełnie? Struktura Zakonu się zmieniała, zmieniali się też członkowie. Pojawiały się pytania dotyczące zaufania, a to nie było na wyciągnięcie ręki w dzisiejszych czasach. Lucinda utwierdzała się jedynie w przekonaniu, że wojna była aktualnie zbyt pasywna by pozostawać ze sobą w tak niewielkim kontakcie.
- Pamiętajmy, że ludzie w cierpieniu słyszą jedynie to co chcą usłyszeć. W pewnym momencie może zdarzyć się tak, że nawet w opinii publicznej będziemy tymi złymi. Nie traćmy czasu i energii na organizowanie nowych struktur. Wszyscy jesteśmy już zmęczeni, zrezygnowani, a w takim stanie łatwo o błędy. Może się mylę, ale nie chce abyśmy sami własnymi działaniami strzelili sobie w kolano. – dodała w odpowiedzi na słowa Williama dotyczące opinii publicznej. Rząd robił z nich terrorystów, ale nie powinni dawać im więcej okazji ku temu. Merlin jeden wie ile już stracili w tej bitwie, wie również jak trudne będzie odzyskanie tego. Powinni się skupić teraz na tym by ich walka przynosiła rezultaty. Nie umniejszała nikomu, po prostu już to przerabiali niejednokrotnie. W niektórych kwestiach nie ma zgody.
Lucinda skinęła głową słysząc o tablicy. O to dokładnie jej chodziło. Może i zebranych informacji nie było na niej zbyt wiele, ale jednak. Nawet dla nowych członków Zakonu Feniksa była to ważna informacja. Teraz jej tego brakowało. Tego, że nie znała twarzy, nie znała ludzi. Może przez fakt, że ciągle otaczała się tymi samymi osobami, może dlatego, że naprawdę było jej ciężko komuś zaufać. Nie chciała tego teraz roztrząsać. Czuła jednak, że po tym spotkaniu będzie pewniejsza co do późniejszej współpracy.
Czarownica przeniosła spojrzenie na Castora, kiedy wspomniał o treningu. Skinęła głową. – Wcześniej zbieraliśmy już informacje o tym kto i w czym najlepiej się czuje. Nie do końca wiem czy gdzieś te informacje nadal są, ale no wszyscy jesteśmy różni i każdy jest w jakiejś dziedzinie magii dobry. Ja na przykład nie pogardzę transmutacją, więc jeśli ktoś miałby ochotę mnie podszkolić, a raczej nauczyć podstaw, to też byłabym wdzięczna. – może i była dobra w zaklęciach z zakresu obrony przed czarną magią nie znaczyło, że nie miała potrzeb. Sama też chciała dalej się rozwijać. Uczyć się nowych rzeczy.
Lucinda skupiła się na słowach Zakonników dotyczących Cieni. Zmarszczyła brwi. Kolejna niepokojąca i nieznana przeszkoda do pokonania. – A w jakim momencie ten cień się pojawił? – zapytała z ciekawością w głosie. Może było coś co wywoływało jego obecność. Jeżeli była to czarna magia, to mogli spodziewać się, że prędzej czy później obróci się to przeciw nim.
- Pamiętajmy, że ludzie w cierpieniu słyszą jedynie to co chcą usłyszeć. W pewnym momencie może zdarzyć się tak, że nawet w opinii publicznej będziemy tymi złymi. Nie traćmy czasu i energii na organizowanie nowych struktur. Wszyscy jesteśmy już zmęczeni, zrezygnowani, a w takim stanie łatwo o błędy. Może się mylę, ale nie chce abyśmy sami własnymi działaniami strzelili sobie w kolano. – dodała w odpowiedzi na słowa Williama dotyczące opinii publicznej. Rząd robił z nich terrorystów, ale nie powinni dawać im więcej okazji ku temu. Merlin jeden wie ile już stracili w tej bitwie, wie również jak trudne będzie odzyskanie tego. Powinni się skupić teraz na tym by ich walka przynosiła rezultaty. Nie umniejszała nikomu, po prostu już to przerabiali niejednokrotnie. W niektórych kwestiach nie ma zgody.
Lucinda skinęła głową słysząc o tablicy. O to dokładnie jej chodziło. Może i zebranych informacji nie było na niej zbyt wiele, ale jednak. Nawet dla nowych członków Zakonu Feniksa była to ważna informacja. Teraz jej tego brakowało. Tego, że nie znała twarzy, nie znała ludzi. Może przez fakt, że ciągle otaczała się tymi samymi osobami, może dlatego, że naprawdę było jej ciężko komuś zaufać. Nie chciała tego teraz roztrząsać. Czuła jednak, że po tym spotkaniu będzie pewniejsza co do późniejszej współpracy.
Czarownica przeniosła spojrzenie na Castora, kiedy wspomniał o treningu. Skinęła głową. – Wcześniej zbieraliśmy już informacje o tym kto i w czym najlepiej się czuje. Nie do końca wiem czy gdzieś te informacje nadal są, ale no wszyscy jesteśmy różni i każdy jest w jakiejś dziedzinie magii dobry. Ja na przykład nie pogardzę transmutacją, więc jeśli ktoś miałby ochotę mnie podszkolić, a raczej nauczyć podstaw, to też byłabym wdzięczna. – może i była dobra w zaklęciach z zakresu obrony przed czarną magią nie znaczyło, że nie miała potrzeb. Sama też chciała dalej się rozwijać. Uczyć się nowych rzeczy.
Lucinda skupiła się na słowach Zakonników dotyczących Cieni. Zmarszczyła brwi. Kolejna niepokojąca i nieznana przeszkoda do pokonania. – A w jakim momencie ten cień się pojawił? – zapytała z ciekawością w głosie. Może było coś co wywoływało jego obecność. Jeżeli była to czarna magia, to mogli spodziewać się, że prędzej czy później obróci się to przeciw nim.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
- Kary nie są obiektem jednowymiarowym, który może wyglądać w jeden narzucony i określony sposób. Wymierzanie kar nie jest wprowadzaniem terroru - odpowiedział na niezrozumiałą przez niego interpretacje. - Nikt nie chce karać śmiercią niewinnych, nikt nie chce ich terroryzować. Jednocześnie brak odpowiedzi, brak wyciągnięcia konsekwencji z samosądów nie tylko pokazuje przyzwolenie na takie działanie, ale i fakt, że ci ludzie są sami, ci których rodziny cierpią na tym, kiedy nie wiedzą czy jutro ich ktoś nie zaatakuje - powiedział, przesuwając wzrokiem po Volansie, Thalii, Floreanie i Herbercie. Nie musiał tłumaczyć struktur, które przytoczył już Michael czy Maeve - ale nie mógł zrozumieć tak jednostronnego spojrzenia na problem, który wierzył, że nie był wyjątkiem wyłącznie dla Staffordshire i Derbyshire, a dla wszystkich terenów, na których panowała wojna. - Strach działa na wszystkich, jest potężną siłą, która napędza do działania - ludzi, którzy będą domagać się krwi jeśli zobaczą brak sprawiedliwości. Rodziny ludzi brutalnie zamordowanych początkiem stycznia, na których był pogrzebie - jakie emocje musiały w nich buzować? On sam był wściekły, nie mógł znaleźć upustu dla wszystkich emocji, kiedy to się działo. Po swoich bliskich widział rezygnację, strach - w Lavedale widział podobną mieszankę emocji u prostych mieszkańców, którzy chowali swoje dzieci i wnuki, babki i rodziców czy dalszą rodzinę - a ilu zmarłych tam nikt nie pożegnał? Ile grobów za kilka lat popadnie w zapomnienie, bo nie będzie osoby, która mogłaby złożyć kwiaty na nagrobku?
Ludzie dla samych siebie byli jedną niewiadomą, tak jak człowiek którego pojmali - Felix. Był osobą, która mieszkała między ludźmi, których wydała. Był ich sąsiadem.
- Prawo ma chronić ludzi przed krzywdą, ale ma im również przypominać, że ich czyny niosą konsekwencje. Dziwi mnie ślepa troska kierowana w stronę ludzi, którzy czynnie wprowadzają terror w życia tych, którzy sprzeciwiają się wojnie. Zakon Feniksa nie może być wszędzie, jeszcze przed wybuchem wojny wierzę, że przestępstwa były popełniane dlatego, że nie jest fizycznie możliwym, aby znajdywać się w każdym miejscu o każdym czasie i pilnować by ludzie nie dokonywali występków, ale to właśnie dlatego, kiedy w kraju jedni czują przyzwolenie na bezprawie, trzeba im przypomnieć o istnieniu struktur, które wiążą się zarówno z karami jak i bezpieczeństwem dla nich, kiedy są one przestrzegane - mówił pewnie i spokojnie, nie rzucając swoich wcześniejszych słów bez uprzedniego przemyślenia ryzyka, ale i zysków. Przychodziło mu to ciężko do zrozumienia, że ludzie nie posiadali silnej moralności w tych kwestiach - potrzebowali praw i zasad, potrzebowali kar, aby wiedzieć że czegoś nie mogli się dopuścić. Bez tego, co stało im na przeszkodzie?
- Czy jeśli nie posiadamy wielu informacji na temat tych... cieni? Nie powinniśmy zaznaczyć na mapie miejsc, w których one występowały i w miarę naszych możliwości przekazywać informacje, jeśli ponownie się na nie natkniemy? Może uda nam się zrozumieć ich schematy zachowania, czy posiadają takowe lub czy nie wykonują rozkazów tak jak zwykli robić to Dementorzy. Jeśli zrozumiemy ich naturę, będzie nam łatwiej zrozumieć z czym mamy do czynienia, zacząć się przed nimi bronić lub... wykorzystać na naszą korzyść jeśli pojawiłaby się ku temu okazja - zasugerował, nie będąc pewnym, jak dokładnie wyglądały te cienie i jakie miały zachowanie, nie komentując już zaprezentowanych przez niego dzisiaj wątpliwych kompetencji z zakresu ich dziedziny.
Ludzie dla samych siebie byli jedną niewiadomą, tak jak człowiek którego pojmali - Felix. Był osobą, która mieszkała między ludźmi, których wydała. Był ich sąsiadem.
- Prawo ma chronić ludzi przed krzywdą, ale ma im również przypominać, że ich czyny niosą konsekwencje. Dziwi mnie ślepa troska kierowana w stronę ludzi, którzy czynnie wprowadzają terror w życia tych, którzy sprzeciwiają się wojnie. Zakon Feniksa nie może być wszędzie, jeszcze przed wybuchem wojny wierzę, że przestępstwa były popełniane dlatego, że nie jest fizycznie możliwym, aby znajdywać się w każdym miejscu o każdym czasie i pilnować by ludzie nie dokonywali występków, ale to właśnie dlatego, kiedy w kraju jedni czują przyzwolenie na bezprawie, trzeba im przypomnieć o istnieniu struktur, które wiążą się zarówno z karami jak i bezpieczeństwem dla nich, kiedy są one przestrzegane - mówił pewnie i spokojnie, nie rzucając swoich wcześniejszych słów bez uprzedniego przemyślenia ryzyka, ale i zysków. Przychodziło mu to ciężko do zrozumienia, że ludzie nie posiadali silnej moralności w tych kwestiach - potrzebowali praw i zasad, potrzebowali kar, aby wiedzieć że czegoś nie mogli się dopuścić. Bez tego, co stało im na przeszkodzie?
- Czy jeśli nie posiadamy wielu informacji na temat tych... cieni? Nie powinniśmy zaznaczyć na mapie miejsc, w których one występowały i w miarę naszych możliwości przekazywać informacje, jeśli ponownie się na nie natkniemy? Może uda nam się zrozumieć ich schematy zachowania, czy posiadają takowe lub czy nie wykonują rozkazów tak jak zwykli robić to Dementorzy. Jeśli zrozumiemy ich naturę, będzie nam łatwiej zrozumieć z czym mamy do czynienia, zacząć się przed nimi bronić lub... wykorzystać na naszą korzyść jeśli pojawiłaby się ku temu okazja - zasugerował, nie będąc pewnym, jak dokładnie wyglądały te cienie i jakie miały zachowanie, nie komentując już zaprezentowanych przez niego dzisiaj wątpliwych kompetencji z zakresu ich dziedziny.
Hope's not gone
Elroy Greengrass
Zawód : Smokolog w Peak District
Wiek : 36
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
I won't talk myself up, I don't need to pretend
You won't see me coming 'til it's too late again
You won't see me coming 'til it's too late again
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
W tej całej burzliwej wymianie zdań zamierzał wysłuchać wszystkich obecnych tu osób i rozważyć ich stanowisko. Może to oni mają rację, a on się myli co do swoich poglądów i motywów, które nim kierują.
— Ja również chciałbym wziąć w tym udział — Zaoferował swoją różdżkę, umiejętności i doświadczenie zdobyte podczas licznych pojedynków w czasach szkolnych i ze szmalcownikami. Taka bitwa wydawała mu się kwestią czasu i nie mógłby w niej nie uczestniczyć. Pytanie, które padło z ust Williama, skłoniło go do posłania mu pokrzepiającego uśmiechu. Z tej odległości nie mógł poklepać młodszego brata po ramieniu. Sam jeszcze nie założył rodziny i nie miał dzieci, ale miał tę świadomość, że utrata dziecka dla rodzica była niezwykle bolesna. Tak teraz postrzegał swojego brata. Zresztą zwykł rozpieszczać swoją bratanicę, którą bardzo kochał. Zmarszczył brwi, słysząc spostrzeżenie prowadzącego to spotkanie brata. Naprawdę chciałby w to wierzyć, jednak nie potrafił. Zwłaszcza w stosunku do Elroya.
— Trudno mi w to wierzyć — Wymruczał pod nosem w duchu własnego sceptycyzmu. Poruszył się niespokojnie, jakby chciał podnieść się z krzesła i zacisnąć palce na krawędzi stołu. Spoglądał na Tonksa z zaniepokojeniem. Czarodziej zdawał się wszędzie widzieć czarnoksiężników, dopatrywać się w nawet w ofiarach wojny bezwzględnego zła. Zaczynał nabierać przekonania, że Michael nie nadaje się już do pełnienia służby jako auror.
— Michael, w moim odczuciu zachowujesz się jakbyś wszędzie widział wrogów i był bliski posądzenia nas o wyrozumiałość dla wszystkich złych ludzi. A to coś, czego nikt z nas nie robi i nie zrobi. Każdego szmalcownika, z którym walczyłem, nie traktowałem ulgowo. Jedyną różnicą jest to, że nie szukamy sobie wrogów za wszelką cenę wśród przerażonych ofiar wojny i rozumiemy, że bycie jej ofiarą przybiera różne formy — Odrzekł poważni na słowa aurora, żywo przy tym gestykulując. Podobno to zdarzało się w tym zawodzie bardzo często. Jeszcze trochę, a któregoś dnia Tonks okrzyknie ich swoimi wrogami chociażby przez różnicę poglądów czy podobno powszechną dla aurorów paranoję.
— Wstąpiłem do Zakonu Feniksa o to, by walczyć dla zwykłych ludzi zgodnie ze swoimi przekonaniami. One nie obejmują podejmowania działań mających na celu utrzymanie autorytetu lordów w nienaruszonym stanie. Nikt z nas nie powinien się tym zajmować — Tymi słowami zakończył swoją wymianę zdań z Tonksem. Do tej pory sądził, że Zakon Feniksa jest organizacją wolną od jakichkolwiek wpływów arystokracji. Wszystkie problemy tego typu lordowie powinni rozwiązywać we własnym zakresie, bez wciągania w to ich wszystkich. Widocznie się mylił w tej kwestii. Autorytet kilku lordów nie stanowił dla niego wartości, za którą należało walczyć. Zamrugał oczyma z wyraźnym niedowierzaniem, graniczącym z szokiem na słowa jakie padły z ust Castora. Kolejny zrozumiał ich stanowisko opatrznie. I to już był temat na inną rozmowę, której istotą byłoby tłumaczenie sedna ich poglądów. I sam już widział wiele okropieństw, reagując na nie i starając się zapobiegać kolejnym na różnych płaszczyznach. Z pewną pomocą przyszła mu Thalia, której skinął z uznaniem głową.
— To dobry początek. Uważam, że przede wszystkim powinniśmy zadbać o to, by ci wszyscy ludzie nie musieli całkowicie polegać na nas i czekać aż przybędziemy im z odsieczą, tylko zapewnić im większą możliwość samoobrony. Powinni przekonać się, że nasi wrogowie choć są trudnymi przeciwnikami to jednak nie są niepokonani — Podzielił się swoim spostrzeżeniem z pozostałymi uczestnikami tego spotkania. Wyuczone umiejętności i zdobyte doświadczenie, znajomość zaklęć pojedynkowych dała mu dużo pewności siebie, kontrolę nad własnym strachem wynikającą z poczucia nie bycia bezbronnym. Czarodzieje, a zwłaszcza mugole nie powinni czuć się bezbronni. Jedni i drudzy chcieli chronić swoich bliskich. I mieli ku temu możliwości, które w końcu ktoś powinien im wskazać.
— Uważam, że oazowe boisko bardziej się nada do nauki przywoływania patronusów — Z wielu względów bardziej przychylał się do propozycji brata. Chociażby dlatego, że Oaza była bezpieczniejsza, niż Derbyshire. Z osobistych powodów to podczas uczestniczenia w treningach na terenie Oazy nie czułby na karku krzywych spojrzeń Greengrassów. Nie zamierzałby zrezygnować z udziału w treningu umiejętności magicznych.
— Nie mówię "nie" temu radiu. Słuchałbym takich audycji. Zwłaszcza tych satyrycznych — Stwierdził. Zdecydowanie chciał być lepiej zorientowany w kwestiach tej organizacji i szybciej otrzymywać wieści z hrabstw ościennych. Tym bardziej, że w nich działo się sporo. Przydałoby się też coś, co wnosi odrobinę radości w życie. — Jeśli naprawdę są stworzone z czarnej magii to są złe — Zwrócił się do Floreana, nie zamierzając nawet rozważać sensu tego stwierdzenia o pozytywnych aspektach tych mrocznych bytów. To nie pozostawiało najmniejszych wątpliwości. — Jak dla mnie to brzmi zbyt abstrakcyjnie, Castor — Stwierdził jedynie, zdając sobie z własnych ograniczeń. Nie mógł stwierdzić, że tak nie było albo, że przypuszczenia Castora są błędne. Były to rzeczy przekraczające jego zdolności pojmowania spraw nienaturalnych.
— Stworzenie swoistej bazy informacji na temat tych istot to warty uwagi pomysł — Wyraził swoją aprobatę dla zasugerowanego przez Elroya rozwiązania. To mogłoby okazać się bardzo przydatne. Sięgnął po kolejnego racucha z talerza.
— Ja również chciałbym wziąć w tym udział — Zaoferował swoją różdżkę, umiejętności i doświadczenie zdobyte podczas licznych pojedynków w czasach szkolnych i ze szmalcownikami. Taka bitwa wydawała mu się kwestią czasu i nie mógłby w niej nie uczestniczyć. Pytanie, które padło z ust Williama, skłoniło go do posłania mu pokrzepiającego uśmiechu. Z tej odległości nie mógł poklepać młodszego brata po ramieniu. Sam jeszcze nie założył rodziny i nie miał dzieci, ale miał tę świadomość, że utrata dziecka dla rodzica była niezwykle bolesna. Tak teraz postrzegał swojego brata. Zresztą zwykł rozpieszczać swoją bratanicę, którą bardzo kochał. Zmarszczył brwi, słysząc spostrzeżenie prowadzącego to spotkanie brata. Naprawdę chciałby w to wierzyć, jednak nie potrafił. Zwłaszcza w stosunku do Elroya.
— Trudno mi w to wierzyć — Wymruczał pod nosem w duchu własnego sceptycyzmu. Poruszył się niespokojnie, jakby chciał podnieść się z krzesła i zacisnąć palce na krawędzi stołu. Spoglądał na Tonksa z zaniepokojeniem. Czarodziej zdawał się wszędzie widzieć czarnoksiężników, dopatrywać się w nawet w ofiarach wojny bezwzględnego zła. Zaczynał nabierać przekonania, że Michael nie nadaje się już do pełnienia służby jako auror.
— Michael, w moim odczuciu zachowujesz się jakbyś wszędzie widział wrogów i był bliski posądzenia nas o wyrozumiałość dla wszystkich złych ludzi. A to coś, czego nikt z nas nie robi i nie zrobi. Każdego szmalcownika, z którym walczyłem, nie traktowałem ulgowo. Jedyną różnicą jest to, że nie szukamy sobie wrogów za wszelką cenę wśród przerażonych ofiar wojny i rozumiemy, że bycie jej ofiarą przybiera różne formy — Odrzekł poważni na słowa aurora, żywo przy tym gestykulując. Podobno to zdarzało się w tym zawodzie bardzo często. Jeszcze trochę, a któregoś dnia Tonks okrzyknie ich swoimi wrogami chociażby przez różnicę poglądów czy podobno powszechną dla aurorów paranoję.
— Wstąpiłem do Zakonu Feniksa o to, by walczyć dla zwykłych ludzi zgodnie ze swoimi przekonaniami. One nie obejmują podejmowania działań mających na celu utrzymanie autorytetu lordów w nienaruszonym stanie. Nikt z nas nie powinien się tym zajmować — Tymi słowami zakończył swoją wymianę zdań z Tonksem. Do tej pory sądził, że Zakon Feniksa jest organizacją wolną od jakichkolwiek wpływów arystokracji. Wszystkie problemy tego typu lordowie powinni rozwiązywać we własnym zakresie, bez wciągania w to ich wszystkich. Widocznie się mylił w tej kwestii. Autorytet kilku lordów nie stanowił dla niego wartości, za którą należało walczyć. Zamrugał oczyma z wyraźnym niedowierzaniem, graniczącym z szokiem na słowa jakie padły z ust Castora. Kolejny zrozumiał ich stanowisko opatrznie. I to już był temat na inną rozmowę, której istotą byłoby tłumaczenie sedna ich poglądów. I sam już widział wiele okropieństw, reagując na nie i starając się zapobiegać kolejnym na różnych płaszczyznach. Z pewną pomocą przyszła mu Thalia, której skinął z uznaniem głową.
— To dobry początek. Uważam, że przede wszystkim powinniśmy zadbać o to, by ci wszyscy ludzie nie musieli całkowicie polegać na nas i czekać aż przybędziemy im z odsieczą, tylko zapewnić im większą możliwość samoobrony. Powinni przekonać się, że nasi wrogowie choć są trudnymi przeciwnikami to jednak nie są niepokonani — Podzielił się swoim spostrzeżeniem z pozostałymi uczestnikami tego spotkania. Wyuczone umiejętności i zdobyte doświadczenie, znajomość zaklęć pojedynkowych dała mu dużo pewności siebie, kontrolę nad własnym strachem wynikającą z poczucia nie bycia bezbronnym. Czarodzieje, a zwłaszcza mugole nie powinni czuć się bezbronni. Jedni i drudzy chcieli chronić swoich bliskich. I mieli ku temu możliwości, które w końcu ktoś powinien im wskazać.
— Uważam, że oazowe boisko bardziej się nada do nauki przywoływania patronusów — Z wielu względów bardziej przychylał się do propozycji brata. Chociażby dlatego, że Oaza była bezpieczniejsza, niż Derbyshire. Z osobistych powodów to podczas uczestniczenia w treningach na terenie Oazy nie czułby na karku krzywych spojrzeń Greengrassów. Nie zamierzałby zrezygnować z udziału w treningu umiejętności magicznych.
— Nie mówię "nie" temu radiu. Słuchałbym takich audycji. Zwłaszcza tych satyrycznych — Stwierdził. Zdecydowanie chciał być lepiej zorientowany w kwestiach tej organizacji i szybciej otrzymywać wieści z hrabstw ościennych. Tym bardziej, że w nich działo się sporo. Przydałoby się też coś, co wnosi odrobinę radości w życie. — Jeśli naprawdę są stworzone z czarnej magii to są złe — Zwrócił się do Floreana, nie zamierzając nawet rozważać sensu tego stwierdzenia o pozytywnych aspektach tych mrocznych bytów. To nie pozostawiało najmniejszych wątpliwości. — Jak dla mnie to brzmi zbyt abstrakcyjnie, Castor — Stwierdził jedynie, zdając sobie z własnych ograniczeń. Nie mógł stwierdzić, że tak nie było albo, że przypuszczenia Castora są błędne. Były to rzeczy przekraczające jego zdolności pojmowania spraw nienaturalnych.
— Stworzenie swoistej bazy informacji na temat tych istot to warty uwagi pomysł — Wyraził swoją aprobatę dla zasugerowanego przez Elroya rozwiązania. To mogłoby okazać się bardzo przydatne. Sięgnął po kolejnego racucha z talerza.
I want to feel the sun shine
On my face like a new day's just begun
And I'll steal a moment's fun
And reflect on all those days long dead and gone
On my face like a new day's just begun
And I'll steal a moment's fun
And reflect on all those days long dead and gone
Volans Moore
Zawód : Smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Oh I still can remember a time when it wasn't like this
Before the world became enslaved
Can we all go back to the time when we were not like this
Can we even be saved?
Before the world became enslaved
Can we all go back to the time when we were not like this
Can we even be saved?
OPCM : 19 +3
UROKI : 15 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
– Dzięki – odpowiedział krótko na zapewnienie Michaela, kiwając przy tym nieznacznie głową, przez cały czas starając się odsunąć niechętne myśli na dalszy plan. Tutaj nie było na nie miejsca – tocząca się ponad długim stołem dyskusja pochłaniała jego uwagę w całości, tym bardziej, im intensywniejsza się stawała; aż za dobrze zdawał sobie sprawę z tego, jak szybko w trakcie spotkań Zakonu Feniksa emocje potrafiły wymknąć się spod kontroli, starał się więc reagować na nie od razu, chcąc załagodzić narastające nieporozumienia. W większości – niepotrzebne; nie miał wątpliwości co do tego, że nikt z obecnych w ratuszu nie kierował się złymi intencjami, wszyscy walczyli o to samo – ale byli też od siebie różni; z poglądami ukształtowanymi przez inne doświadczenia, a niektórzy – z ranami, które jeszcze nie do końca zdążyły się zabliźnić.
W odpowiedzi na milczące pytanie Castora pokręcił dyskretnie głową, krzyżując z nim spojrzenia dosłownie na chwilę i rozluźniając palce zaciśnięte na kubku; wzrokiem starając się przekazać jednocześnie: wszystko w porządku i przepraszam, a później na powrót skupiając się na temacie handlu ludźmi, choć każde kolejne zdanie sprawiało, że krew coraz bardziej się w nim gotowała. Mimo że już wcześniej był świadomy, czym zajmowali się szmalcownicy – do niedawna i za jego schwytanie wyznaczona była nagroda – to wchodząc tego dnia do ratusza nie miał pojęcia, jak powszechne stało się zjawisko wyceniania ludzkiego życia. Dzieci? Młode dziewczyny? Cofnął dłonie, chowając je pod stołem i zaciśnięte w pięści opierając na kolanach. Spojrzenie przeniósł na Marcela, wysłuchując z uwagą jego słów; nie oferował pomocy w zbieraniu informacji ani ewentualnym zwiadzie – z byciem niewidocznym i przedostawaniem się do miejsc, które dla większości były niedostępne, czarodziej radził sobie znacznie lepiej od niego – ale gdy Thalia zaproponowała pomoc w organizacji punktów przerzutowych, również się odezwał. – Mogę p-p-pomóc w transporcie i przygotowaniu schronień. W razie czego – powiedział, właściwie kierując te słowa tak samo do Marcela, jak i pozostałych.
Dyskusja na temat wymierzanych kar kojarzyła mu się ze stąpaniem po polu najeżonym pułapkami, chociaż po słowach Floreana i rzeczowej wypowiedzi Michaela, William odniósł (krótkotrwałe) wrażenie, że udało im się dojść do pewnego porozumienia; przeniósł spojrzenie na Tonksa na dłuższą chwilę, po raz pierwszy tego dnia spoglądając na aurora z wyraźnym szacunkiem – odrobinę zazdroszcząc mu klarowności i dobitności, z jakimi werbalizował swoje myśli. Surowe, ale trafne; kiwnął nieświadomie głową, zaraz potem przenosząc spojrzenie na Maeve; pod wszystkim, co powiedziała, również mógłby się podpisać. Dopiero słowa Castora wprawiły go w osłupienie; przeniósł wzrok na Sprouta, marszcząc brwi i zastanawiając się, czy przekręcenie wyciągniętej z kontekstu wypowiedzi Herberta wynikało z roztargnienia czy jakiegoś osobistego zatargu. Miał nadzieję, że z tego pierwszego, i że Castor zwyczajnie nie słuchał ich uważnie, być może myślami błądząc gdzieś indziej. – Ani Herbert, ani nikt z nas, nie p-p-proponował edukowania Rycerzy Walpurgii, Castorze – odezwał się spokojnie, przytakując poniekąd Thalii; łagodne, ale raczej chłodne spojrzenie skupiając na Sproucie. – M-m-mówimy o zwykłych ludziach – o tych, którzy nie wierzą w brednie o czystości krwi i bohaterskim mordowaniu mugoli, ale utknęli gdzieś p-p-pomiędzy, wepchnięci w wojnę, której nigdy nie chcieli. Jest różnica między szmalcownikiem, który zabija n-n-niemagiczne dzieci za galeony, a matką, która wydała sąsiada, bo grożono jej śmiercią dziecka. Ci p-p-pierwsi nie zasługują na litość – tak, jak mówi Marcel, nie mają w sobie już nic ludzkiego. Większość z nas widziała, do czego są zdolni – dodał gorzko. On też widział – i nigdy nie miał zapomnieć; ani ociekających krwią, odciętych głów dzieci, które przeklęty szmalcownik wyciągnął z płóciennego worka niczym makabryczne trofea, ani tego, co zastał w mieszkaniu mamy Marcela. Nie miał zamiaru wybaczyć: dziewczynki pozbawionej duszy w Azkabanie, straconego bezprawnie Rodericka, krzywd wyrządzonych Płazom i dziesiątkom innych dzieci. Nie pozbył się gniewu, który budziły w nim te wspomnienia, chował go za to głęboko – wierząc, że pewnego dnia będzie mu dane skierować go przeciwko psidwakosynom, którzy rozpętali to całe piekło. – Nie ma dla nich ratunku, zanim ta wojna się skończy, zap-p-płacą za swoje zbrodnie. Ale wciąż możemy pomóc ich ofiarom – tym, którzy uciekają się do p-p-przemocy, bo zostali postawieni pod ścianą. Zaoferować alternatywę, bezpieczne schronienie, ratunek dla członków rodziny – sp-p-prawić, że przestanie kierować nimi strach. Gdy od miesięcy tkwi się w ciemności, nietrudno jest zapomnieć o nadziei, ale czasami wystarczy ktoś, kto zap-p-pali światło. Radio może nam w tym pomóc – zakończył, powracając do tematu audycji, nie powtarzając tego, co mówili już inni – Florean, Maeve, Herbert – ale doceniając każdy pomysł na wykorzystanie tego środka komunikacji. Do rozwiewania fałszywej propagandy, do odnajdywania ludzi, którzy potrzebowali pomocy, do podnoszenia na duchu; nie wątpił, że w Zakonie Feniksa znajdowali się czarodzieje zdolni osiągnąć to wszystko. Na temat wprowadzenia do pluskiew nowych zabezpieczeń nie miał wiele do powiedzenia, kompletnie nie znał się na numerologii – ale wierzył, że Herbert poradzi sobie z tym zadaniem.
– Kiedy będzie wiadomo, w jakim zakresie m-m-możemy bezpiecznie wykorzystać radio – proponuję, żebyśmy spotkali się raz jeszcze, żeby opracować konkretny sposób komunikacji – powiedział, spoglądając na pozostałych w poszukiwaniu aprobaty. – W międzyczasie p-p-pomogę w treningach – zapewnił, posyłając uśmiech Thalii, która wyraziła chęć nauki.
Opowieści o cieniach i niemożliwych do wytłumaczenia zjawiskach wywoływały u niego ten rodzaj niepokoju, który trudno mu było jednoznacznie umiejscowić; rozpychał się we wnętrznościach, ściskał za gardło; zagrożenie pozbawione konkretnego kształtu i formy było czymś zupełnie innym niż przeciwnik z krwi i kości – i chociaż słowa Castora sugerowały, że być może nie powinni traktować tego jak zła samego w sobie, to trudno mu było powtrzymać nieprzyjemne ukłucie strachu. Od zawsze bał się tego, czego nie rozumiał, a od czasu anomalii obawiał się tych niewiadomych podwójnie – wciąż pamiętając, jakie spustoszenie siała niestabilna magia w ciele Amelii. – Up-p-pewnię się, że lord Longbottom nie ma nic przeciwko i przeniosę tablicę ze starej chaty – odezwał się powoli, przenosząc spojrzenie z Floreana na Maeve, gdy oboje poparli ten pomysł. – Może p-p-powinniśmy wykorzystać ją do zbierania w jednym miejscu informacji o tych… istotach? – zaproponował; skoro co najmniej kilkoro z nich się już z nimi zetknęło, to prawdopodobnie kolejne incydenty były jedynie kwestią czasu. – I innych wydarzeniach, których nie p-p-potrafimy do końca wyjaśnić. Może wyłoni się z tego jakiś… sens. No i im więcej będziemy o nich wiedzieć, tym chyba lepiej. – Jeśli jego obawy były słuszne – jeśli Marcel miał rację, i cienie nie miały w sobie nic oprócz zła, stanowiąc nową broń wroga – to musieli być w stanie z nimi walczyć. – Zostawię tam też tą mapę i wszystko, co udało nam się do tej p-p-pory ustalić. Maeve, znalazłabyś chwilę? – zapytał, już chwilę wcześniej dostrzegając przed nią pergamin i pióro; na spotkaniu padło wiele informacji, notatki na pewno pomogłyby wszystko uporządkować. Zganił się milcząco, że sam o tym nie pomyślał.
W odpowiedzi na słowa Floreana skinął głową, zastanawiając się przez chwilę. Rozumiał, jak istotne było posiadanie drogi ewakuacji, sam jakiś czas temu zaczął opracowywanie awaryjnego planu dla Oazy; planował wrócić do tego na wiosnę, gdy nieco odpuszczą mrozy. Otworzył usta, chcąc zapytać o możliwość przetransportowania części świstoklików na wyspę, mieszkańcy musieli być gotowi na ewentualną ucieczkę – ale wyglądało na to, że pomyślał o tym w złą godzinę.
Wstrząs, który poruszył budynkiem ratusza, był tak silny, jak gdyby ktoś w niedalekim sąsiedztwie rzucił potężną bombardę; huk, który mu towarzyszył, zdawał się przetoczyć gdzieś pod nimi – wdarł się do uszu, rezonując w klatce piersiowej i sprawiając, że William prawie przygryzł sobie język. Zachwiał się – nie upadając jedynie dzięki opartym o blat dłoniom, jednak strach, który ścisnął jego wnętrzności sprawił, że i tak czuł się, jakby spadał; metalowe kubki zadzwoniły, obijając się o twardą powierzchnię, rozchlapując część wypełniających je napojów; szyby w oknach zadzwoniły, drewno, z którego zbudowane było sklepienie, zatrzeszczało ostrzegawczo – i przez jedną przerażającą sekundę był niemal pewien, że ratusz runie prosto na nich. Rozejrzał się dookoła, przyglądając się twarzom siedzących dookoła Zakonników, jakby oczekiwał, że któryś z nich wyjaśni, co właśnie się stało – ale nim zdążyłby uformować pytanie, na krótką chwilę znów zrobiło się cicho. Drżenie umilkło, przestrzeń znieruchomiała – by zaraz potem wypełnić się stłumionymi przez ściany krzykami, szuraniem, tupotem kroków gdzieś na korytarzu.
Co właśnie się stało?
– P-p-powinniśmy wyjść na zewnątrz – odezwał się po chwili, która wydawała się trwać całą wieczność, zdziwiony tym, jak spokojnie brzmiał jego głos – bo jego własne myśli rozbrzmiewały w czaszce tak głośno, że czuł się prawie ogłuszony, zalewając go setką pytań, na które nie znał odpowiedzi; czy to był koniec? Gdzie były Płazy? Czy coś runęło? Przełknął ślinę. – Florean, Marcel, Sam – p-p-pomożecie mi sprawdzić, czy nikt w ratuszu nie potrzebuje pomocy? – zapytał. Wstrząs nadszedł nagle – i nie było wiadomo, czy wszystkie pomieszczenia pozostały w stanie nienaruszonym. – Spotkajmy się za dziesięć minut na głównym p-p-placu w wiosce – zasugerował, nie przypuszczając jeszcze – nie mając pojęcia – co mieli tam zastać.
| Tym miłym akcentem przechodzimy do fazy drugiej spotkania. Post mistrza gry opisujący wydarzenia w Oazie znajduje się tutaj i proponuję, byśmy właśnie tutaj się na jednego postka zebrali – później wrzucając linki do locek, w których będziemy rozgrywać opanowywanie chaosu na wyspie. W poście jest mowa o przełomie stycznia i lutego, z oczywistych względów będziemy rozgrywać to teraz – początkiem kwietnia – reszta posta pozostaje jednak niezmienna, mistrz gry zgodził się, byśmy uznali, że zima w Oazie, ze względu na jej ulokowanie, trwa dłużej.
Niżej wrzucam kostki z urozmaiceniami dla poszczególnych obszarów, rzucanie nimi jest dobrowolne, możecie robić to też w dowolnym momencie – rzut wykonujecie kostką k6 i odnosicie się do opisu zgodnie z legendą.
1. Zabezpieczenie szczeliny (żółty kolor na mapce, samą szczelinę zaznaczyłam czarną kreską); legenda do k6:
2. Chaos w wiosce (niebieski kolor na mapce); legenda do k6:
3. Ożwieńcy (czerwony kolor na mapce); legenda do k6:
W odpowiedzi na milczące pytanie Castora pokręcił dyskretnie głową, krzyżując z nim spojrzenia dosłownie na chwilę i rozluźniając palce zaciśnięte na kubku; wzrokiem starając się przekazać jednocześnie: wszystko w porządku i przepraszam, a później na powrót skupiając się na temacie handlu ludźmi, choć każde kolejne zdanie sprawiało, że krew coraz bardziej się w nim gotowała. Mimo że już wcześniej był świadomy, czym zajmowali się szmalcownicy – do niedawna i za jego schwytanie wyznaczona była nagroda – to wchodząc tego dnia do ratusza nie miał pojęcia, jak powszechne stało się zjawisko wyceniania ludzkiego życia. Dzieci? Młode dziewczyny? Cofnął dłonie, chowając je pod stołem i zaciśnięte w pięści opierając na kolanach. Spojrzenie przeniósł na Marcela, wysłuchując z uwagą jego słów; nie oferował pomocy w zbieraniu informacji ani ewentualnym zwiadzie – z byciem niewidocznym i przedostawaniem się do miejsc, które dla większości były niedostępne, czarodziej radził sobie znacznie lepiej od niego – ale gdy Thalia zaproponowała pomoc w organizacji punktów przerzutowych, również się odezwał. – Mogę p-p-pomóc w transporcie i przygotowaniu schronień. W razie czego – powiedział, właściwie kierując te słowa tak samo do Marcela, jak i pozostałych.
Dyskusja na temat wymierzanych kar kojarzyła mu się ze stąpaniem po polu najeżonym pułapkami, chociaż po słowach Floreana i rzeczowej wypowiedzi Michaela, William odniósł (krótkotrwałe) wrażenie, że udało im się dojść do pewnego porozumienia; przeniósł spojrzenie na Tonksa na dłuższą chwilę, po raz pierwszy tego dnia spoglądając na aurora z wyraźnym szacunkiem – odrobinę zazdroszcząc mu klarowności i dobitności, z jakimi werbalizował swoje myśli. Surowe, ale trafne; kiwnął nieświadomie głową, zaraz potem przenosząc spojrzenie na Maeve; pod wszystkim, co powiedziała, również mógłby się podpisać. Dopiero słowa Castora wprawiły go w osłupienie; przeniósł wzrok na Sprouta, marszcząc brwi i zastanawiając się, czy przekręcenie wyciągniętej z kontekstu wypowiedzi Herberta wynikało z roztargnienia czy jakiegoś osobistego zatargu. Miał nadzieję, że z tego pierwszego, i że Castor zwyczajnie nie słuchał ich uważnie, być może myślami błądząc gdzieś indziej. – Ani Herbert, ani nikt z nas, nie p-p-proponował edukowania Rycerzy Walpurgii, Castorze – odezwał się spokojnie, przytakując poniekąd Thalii; łagodne, ale raczej chłodne spojrzenie skupiając na Sproucie. – M-m-mówimy o zwykłych ludziach – o tych, którzy nie wierzą w brednie o czystości krwi i bohaterskim mordowaniu mugoli, ale utknęli gdzieś p-p-pomiędzy, wepchnięci w wojnę, której nigdy nie chcieli. Jest różnica między szmalcownikiem, który zabija n-n-niemagiczne dzieci za galeony, a matką, która wydała sąsiada, bo grożono jej śmiercią dziecka. Ci p-p-pierwsi nie zasługują na litość – tak, jak mówi Marcel, nie mają w sobie już nic ludzkiego. Większość z nas widziała, do czego są zdolni – dodał gorzko. On też widział – i nigdy nie miał zapomnieć; ani ociekających krwią, odciętych głów dzieci, które przeklęty szmalcownik wyciągnął z płóciennego worka niczym makabryczne trofea, ani tego, co zastał w mieszkaniu mamy Marcela. Nie miał zamiaru wybaczyć: dziewczynki pozbawionej duszy w Azkabanie, straconego bezprawnie Rodericka, krzywd wyrządzonych Płazom i dziesiątkom innych dzieci. Nie pozbył się gniewu, który budziły w nim te wspomnienia, chował go za to głęboko – wierząc, że pewnego dnia będzie mu dane skierować go przeciwko psidwakosynom, którzy rozpętali to całe piekło. – Nie ma dla nich ratunku, zanim ta wojna się skończy, zap-p-płacą za swoje zbrodnie. Ale wciąż możemy pomóc ich ofiarom – tym, którzy uciekają się do p-p-przemocy, bo zostali postawieni pod ścianą. Zaoferować alternatywę, bezpieczne schronienie, ratunek dla członków rodziny – sp-p-prawić, że przestanie kierować nimi strach. Gdy od miesięcy tkwi się w ciemności, nietrudno jest zapomnieć o nadziei, ale czasami wystarczy ktoś, kto zap-p-pali światło. Radio może nam w tym pomóc – zakończył, powracając do tematu audycji, nie powtarzając tego, co mówili już inni – Florean, Maeve, Herbert – ale doceniając każdy pomysł na wykorzystanie tego środka komunikacji. Do rozwiewania fałszywej propagandy, do odnajdywania ludzi, którzy potrzebowali pomocy, do podnoszenia na duchu; nie wątpił, że w Zakonie Feniksa znajdowali się czarodzieje zdolni osiągnąć to wszystko. Na temat wprowadzenia do pluskiew nowych zabezpieczeń nie miał wiele do powiedzenia, kompletnie nie znał się na numerologii – ale wierzył, że Herbert poradzi sobie z tym zadaniem.
– Kiedy będzie wiadomo, w jakim zakresie m-m-możemy bezpiecznie wykorzystać radio – proponuję, żebyśmy spotkali się raz jeszcze, żeby opracować konkretny sposób komunikacji – powiedział, spoglądając na pozostałych w poszukiwaniu aprobaty. – W międzyczasie p-p-pomogę w treningach – zapewnił, posyłając uśmiech Thalii, która wyraziła chęć nauki.
Opowieści o cieniach i niemożliwych do wytłumaczenia zjawiskach wywoływały u niego ten rodzaj niepokoju, który trudno mu było jednoznacznie umiejscowić; rozpychał się we wnętrznościach, ściskał za gardło; zagrożenie pozbawione konkretnego kształtu i formy było czymś zupełnie innym niż przeciwnik z krwi i kości – i chociaż słowa Castora sugerowały, że być może nie powinni traktować tego jak zła samego w sobie, to trudno mu było powtrzymać nieprzyjemne ukłucie strachu. Od zawsze bał się tego, czego nie rozumiał, a od czasu anomalii obawiał się tych niewiadomych podwójnie – wciąż pamiętając, jakie spustoszenie siała niestabilna magia w ciele Amelii. – Up-p-pewnię się, że lord Longbottom nie ma nic przeciwko i przeniosę tablicę ze starej chaty – odezwał się powoli, przenosząc spojrzenie z Floreana na Maeve, gdy oboje poparli ten pomysł. – Może p-p-powinniśmy wykorzystać ją do zbierania w jednym miejscu informacji o tych… istotach? – zaproponował; skoro co najmniej kilkoro z nich się już z nimi zetknęło, to prawdopodobnie kolejne incydenty były jedynie kwestią czasu. – I innych wydarzeniach, których nie p-p-potrafimy do końca wyjaśnić. Może wyłoni się z tego jakiś… sens. No i im więcej będziemy o nich wiedzieć, tym chyba lepiej. – Jeśli jego obawy były słuszne – jeśli Marcel miał rację, i cienie nie miały w sobie nic oprócz zła, stanowiąc nową broń wroga – to musieli być w stanie z nimi walczyć. – Zostawię tam też tą mapę i wszystko, co udało nam się do tej p-p-pory ustalić. Maeve, znalazłabyś chwilę? – zapytał, już chwilę wcześniej dostrzegając przed nią pergamin i pióro; na spotkaniu padło wiele informacji, notatki na pewno pomogłyby wszystko uporządkować. Zganił się milcząco, że sam o tym nie pomyślał.
W odpowiedzi na słowa Floreana skinął głową, zastanawiając się przez chwilę. Rozumiał, jak istotne było posiadanie drogi ewakuacji, sam jakiś czas temu zaczął opracowywanie awaryjnego planu dla Oazy; planował wrócić do tego na wiosnę, gdy nieco odpuszczą mrozy. Otworzył usta, chcąc zapytać o możliwość przetransportowania części świstoklików na wyspę, mieszkańcy musieli być gotowi na ewentualną ucieczkę – ale wyglądało na to, że pomyślał o tym w złą godzinę.
Wstrząs, który poruszył budynkiem ratusza, był tak silny, jak gdyby ktoś w niedalekim sąsiedztwie rzucił potężną bombardę; huk, który mu towarzyszył, zdawał się przetoczyć gdzieś pod nimi – wdarł się do uszu, rezonując w klatce piersiowej i sprawiając, że William prawie przygryzł sobie język. Zachwiał się – nie upadając jedynie dzięki opartym o blat dłoniom, jednak strach, który ścisnął jego wnętrzności sprawił, że i tak czuł się, jakby spadał; metalowe kubki zadzwoniły, obijając się o twardą powierzchnię, rozchlapując część wypełniających je napojów; szyby w oknach zadzwoniły, drewno, z którego zbudowane było sklepienie, zatrzeszczało ostrzegawczo – i przez jedną przerażającą sekundę był niemal pewien, że ratusz runie prosto na nich. Rozejrzał się dookoła, przyglądając się twarzom siedzących dookoła Zakonników, jakby oczekiwał, że któryś z nich wyjaśni, co właśnie się stało – ale nim zdążyłby uformować pytanie, na krótką chwilę znów zrobiło się cicho. Drżenie umilkło, przestrzeń znieruchomiała – by zaraz potem wypełnić się stłumionymi przez ściany krzykami, szuraniem, tupotem kroków gdzieś na korytarzu.
Co właśnie się stało?
– P-p-powinniśmy wyjść na zewnątrz – odezwał się po chwili, która wydawała się trwać całą wieczność, zdziwiony tym, jak spokojnie brzmiał jego głos – bo jego własne myśli rozbrzmiewały w czaszce tak głośno, że czuł się prawie ogłuszony, zalewając go setką pytań, na które nie znał odpowiedzi; czy to był koniec? Gdzie były Płazy? Czy coś runęło? Przełknął ślinę. – Florean, Marcel, Sam – p-p-pomożecie mi sprawdzić, czy nikt w ratuszu nie potrzebuje pomocy? – zapytał. Wstrząs nadszedł nagle – i nie było wiadomo, czy wszystkie pomieszczenia pozostały w stanie nienaruszonym. – Spotkajmy się za dziesięć minut na głównym p-p-placu w wiosce – zasugerował, nie przypuszczając jeszcze – nie mając pojęcia – co mieli tam zastać.
| Tym miłym akcentem przechodzimy do fazy drugiej spotkania. Post mistrza gry opisujący wydarzenia w Oazie znajduje się tutaj i proponuję, byśmy właśnie tutaj się na jednego postka zebrali – później wrzucając linki do locek, w których będziemy rozgrywać opanowywanie chaosu na wyspie. W poście jest mowa o przełomie stycznia i lutego, z oczywistych względów będziemy rozgrywać to teraz – początkiem kwietnia – reszta posta pozostaje jednak niezmienna, mistrz gry zgodził się, byśmy uznali, że zima w Oazie, ze względu na jej ulokowanie, trwa dłużej.
Niżej wrzucam kostki z urozmaiceniami dla poszczególnych obszarów, rzucanie nimi jest dobrowolne, możecie robić to też w dowolnym momencie – rzut wykonujecie kostką k6 i odnosicie się do opisu zgodnie z legendą.
1. Zabezpieczenie szczeliny (żółty kolor na mapce, samą szczelinę zaznaczyłam czarną kreską); legenda do k6:
- 1:
- 1 – Powietrze wokół wypełnia głośne syczenie, zdające się dobiegać jakby spod ziemi; narastając z każdą chwilą, wprawia w drżenie skałę pod waszymi stopami. Wreszcie cichnie – a po paru sekundach przejmującej ciszy ze stworzonej w trakcie trzęsienia ziemi szczeliny bez ostrzeżenia bucha kłąb gorącej pary, z trzaskiem przedzierając się przez lodowate powietrze i topiąc śnieg dookoła. Macie tylko moment, żeby się przed nią osłonić; w zetknięciu ze skórą wywoła paskudne poparzenia, objawiające się pojawieniem białych pęcherzy wypełnionych bezbarwnym płynem.
- 2:
- 2 – Chociaż wydawało się, że szczelina przestała się już rozszerzać, to powietrze wokół was nagle przeszywa głośny trzask – a na krótką chwilę ziemia znów zaczyna się trząść. W skale pojawiają się kolejne pęknięcia, po czym część podłoża osuwa się w dół. Postać, która rzuciła kością, dosłownie traci grunt pod nogami. Uchwycenie się w porę krawędzi szczeliny ma ST równe 50, a do rzutu dolicza się podwojoną zwinność. W przypadku niepowodzenia, złapać ją może inna z postaci obecnych w wątku; wydostanie się ze szczeliny wymagać będzie jej pomocy.
- 3:
- 3 – Uciekająca w stronę szczeliny biała magia momentami staje się niestabilna; jasne drobinki zlepiają się ze sobą, po czym eksplodują z trzaskiem, tworząc niewielkie wyładowania, wpływające na działanie magii na najbliższym obszarze. Jedno z wyładowań ma miejsce tuż obok, sprawiając, że ostatnie rzucone zaklęcie działa jak levissimus.
- 4:
- 4 – Okolicą przetacza się kolejny, wtórny wstrząs. Chociaż jest znacznie słabszy niż ten pierwotny, to tuż po nim buchająca ze szczeliny para nagle się rozpierzcha, a chwilę później z wnętrza ziemi zaczyna bić przeraźliwe zimno. Wasze oddechy zamieniają się w parę, a włosy pokrywają się szronem; bezpośredni kontakt z unoszącą się ponad szczeliną, lodowatą mgłą, grozi nabawieniem się bolesnych odmrożeń. Efekt utrzyma się przez kilka minut.
- 5:
- 5 – Gdzieś obok was rozlega się głośne, piskliwe „mamo!”, po czym w polu waszego widzenia pojawia się kilkuletni, ubrany w zbyt duży płaszcz chłopiec – możecie się jedynie domyślać, że jest synem kobiety, która miała nieszczęście wpaść w szczelinę. Nie zwracając uwagi na kłęby buchającej pary, rzuca się biegiem do przodu, żeby uklęknąć na krawędzi i zajrzeć w głąb głębokiej wyrwy. Pojawiające się na ziemi pęknięcia zwiastują, że tragedia wisi w powietrzu. Przekonanie go do odsunięcia się od szczeliny ma ST równe 60, a do rzutu dolicza się bonus przysługujący za biegłość perswazji, kłamstwa lub zastraszania (w zależności od obranej metody). Możecie też sami podejść do chłopca i odciągnąć go od wyrwy – w takim wypadku postać wykonuje dodatkowy rzut kością k100. Wyrzucenie wartości nieparzystej oznacza zarwanie się ziemi pod postacią i chłopcem.
(Jeśli kość wypadła po raz drugi, można rzucić ponownie - dajcie mi też znać, podmienię ją na inną.)
- 6:
- 6 – Umykające w stronę szczeliny drobiny białej magii gęstnieją, powodując serię niewielkich wyładowań, mających miejsce tuż nad waszymi głowami. Wyładowania same w sobie nie stanowią dla was zagrożenia, ale im dłużej trwają, tym mocniej powietrze wokół was sprawia wrażenie naelektryzowanego, destabilizując wiązki rzucanych przez was zaklęć. Jeśli w jednym z dwóch ostatnich postów w wątku użyto magii, to tuż obok rzucającego czarodzieja ma miejsce niewielka eksplozja energii, odrzucając go na kilka metrów w tył.
2. Chaos w wiosce (niebieski kolor na mapce); legenda do k6:
- 1:
- 1 – Powietrze przeszywa trzask drewna, a ledwie parę sekund później – huk walącej się konstrukcji, gdy dach nad jedną z chat, uszkodzoną w trakcie trzęsienia ziemi, zapada się do środka. Szczęśliwie nigdzie nie widać ognia, jednak mieszkająca w domu rodzina zostaje uwięziona wewnątrz; drzwi są zablokowane, przedostać się do środka można wyłącznie jednym z okien lub górą, przez dziurę powstałą w zadaszeniu. Jeśli kość została wyrzucona po raz pierwszy – wewnątrz znajduje się trójka młodych dzieci, które potrzebują pomocy w wydostaniu się; jeśli po raz drugi – w chacie odnajdziecie ranną kobietę, której noga została przygnieciona przez część zawalonej konstrukcji.
- 2:
- 2 – W trakcie trzęsienia ziemi uszkodzona została zagroda, w której znajdowały się nieliczne, zamieszkujące Oazę zwierzęta gospodarskie; kilka owiec i kóz rozbiegło się w popłochu, część w panice rzuciła się w stronę stromego wybrzeża, część ruszyła ku powstałej w ziemi wyrwie. Jeśli nie zostaną szybko wyłapane, z pewnością zrobią sobie krzywdę.
(Jeśli kość wypadła po raz drugi, można rzucić ponownie - dajcie mi też znać, podmienię ją na inną.)
- 3:
- 3 – Jasne, unoszące się ponad wyspą drobinki magii, umykając w stronę ziejącej w ziemi szczeliny, zaczęły zderzać się ze sobą i reagować, wywołując serię niewielkich magicznych wyładowań. Gdzieś nad waszymi głowami rozległ się trzask, zupełnie jakby powietrze przecięła jasna błyskawica – wprawiając w drżenie przestrzeń wokół was. Każde zaklęcie, które zostało rzucone w tej turze, działa jak levissimus. Jeśli żadne nie zostało rzucone, magiczne wyładowanie powoduje wybuch niewielkiego pożaru gdzieś niedaleko.
- 4:
- 4 – Dociera do was przerażony krzyk dziewczynki, co najwyżej kilkuletniej, u której – prawdopodobnie na skutek emocji związanych z trzęsieniem ziemi – właśnie przebudziła się magia. Kiedy ją odnajdujecie, okazuje się lewitować kilka metrów nad ziemią, pośrodku niewielkiego placu w wiosce; jej jasne włosy unoszą się wokół bladej ze strachu twarzy, a wokół niej latają również inne przedmioty, wiaderka, beczki, drewniane klocki – tworząc miniaturową trąbę powietrzną, z dziewczynką uwięzioną w samym jej środku. Jedynym sposobem na opanowanie magii, jest uspokojenie młodej czarownicy, która z każdą minutą boi się coraz bardziej. Żeby do niej podejść, trzeba najpierw pozbyć się wirujących przeszkód lub przejść pomiędzy nimi – w tym drugim przypadku należy wykonać test na zwinność (ST wynosi 70, do rzutu dodaje się podwojoną wartość statystyki); nieosiągnięcie ST oznacza uderzenie latającym przedmiotem i zadaje obrażenia tłuczone w ilości równej liczbie oczek, których zabrakło do wyznaczonego ST.
(Jeśli kość wypadła po raz drugi, można rzucić ponownie - dajcie mi też znać, podmienię ją na inną.)
- 5:
- 5 – Tuż obok, w niedalekiej odległości od was, rozlega się kolejny, wtórny wstrząs. Nie jest tak silny jak poprzedni, ale drżenie podłoża pod waszymi stopami utrudnia utrzymanie się na nogach. ST wynosi 50, do rzutu dolicza się podwojoną statystykę zwinności; w przypadku nieosiągnięcia wystarczającego wyniku, postać przewraca się i otrzymuje 10 punktów obrażeń (tłuczone).
- 6:
- 6 – Drobinki niestabilnej, białej magii, uciekające w stronę szczeliny, gromadzą się nad waszymi głowami, od czasu do czasu powodując niewielkie magiczne wyładowania. Jedno z nich ma miejsce tuż obok – powietrze przecina wiązka podobna do błyskawicy i uderza niedaleko, powodując mały pożar, który – nieugaszony – rozprzestrzeni się jednak na sąsiednie budynki.
3. Ożwieńcy (czerwony kolor na mapce); legenda do k6:
- 1:
- 1 – Gdzieś niedaleko was przetacza się wtórny wstrząs; jest słabszy i krótszy niż ten pierwotny, ale wystarcza, żeby uszkodzić część skalistego, stromego brzegu – na wasze nieszczęście, dzieje się to dokładnie w miejscu, w którym stoi postać, która rzuciła kością. Grunt osuwa się jej spod nóg, po czym spada kilka metrów w dół, prosto do lodowatej, wzburzonej wody. Jeśli nie posiada biegłości pływania na co najmniej I poziomie, ma problemy z utrzymaniem się na powierzchni i otrzymuje 20 punktów obrażeń od podtopienia co turę, dopóki nie otrzyma pomocy w wydostaniu się na brzeg. Dodatkowo tuż obok niej z wody zaczynają wychodzić ożywieńcy – zarwanie się klifu odsłoniło ich mogiły.
- 2:
- 2 – Niespodziewane wyładowanie białej magii powoduje rozstąpienie się ziemi w niedalekiej odległości od was; z odsłoniętego grobu wydostają się trzy ożywione ciała w więziennych łachmanach, po czym zaczynają zmierzać w kierunku wioski. Zdajecie sobie sprawę, że jeśli tam dotrą, wzbudzą popłoch wśród mieszkańców – nie reagują jednak na żadne próby zatrzymania ich, brną uparcie przed siebie, jakby coś ciągnęło ich w tamtą stronę.
- 3:
- 3 – Postać, która wyrzuciła kość, czuje na ramieniu lodowaty dotyk, a kiedy się odwraca, dostrzega stojącą tuż obok postać ożywieńca; powietrze wypełnia paskudny zapach rozkładającego się ciała, podczas gdy martwy mężczyzna zwyczajnie wpatruje się w nieszczęśnika pustką zaciągniętych bielmem źrenic. Nie jest agresywny, nie wchodzi z wami w interakcje – zwyczajnie podąża krok w krok za postacią, powłócząc sztywnymi kończynami.
- 4:
- 4 – Gdzieś w niedalekiej odległości od was rozlega się głośny trzask, po czym ziemia pod waszymi stopami się zapada – zupełnie jakby trafiło w nią zaklęcie orcumiano. Jesteście w stanie uniknąć upadku, jeśli zareagujecie wystarczająco szybko – ST wykonania odskoku wynosi 70, do rzutu dolicza się podwojoną statystykę zwinności. W innym wypadku wpadacie do głębokiego na cztery metry dołu, w którym znajdują się... ciała. Ożywione trupy powoli wygrzebują się z ziemi, z ziejących w nich otworów wypełzają paskudne robaki, które obłażą również was, wciskając się pod ubranie. W dodatku z ziemi bucha przeraźliwe zimno – przebywanie w dole dłużej niż jedną turę spowoduje wychłodzenie, które będzie towarzyszyło wam przez kolejne 24 godziny – w tym czasie w żaden sposób nie będziecie w stanie się ogrzać.
- 5:
- 5 – Uciekająca w stronę szczeliny biała magia momentami staje się niestabilna; jasne drobinki zlepiają się ze sobą, po czym eksplodują z trzaskiem, tworząc niewielkie wyładowania, wpływające na działanie magii na najbliższym obszarze. Jedno z wyładowań ma miejsce tuż obok, sprawiając, że ostatnie rzucone zaklęcie działa jak levissimus.
- 6:
- Gwałtowne uderzenie morskiej fali o wysoki, urwisty brzeg sprawia, że część skały odłupuje się z ogłuszającym hukiem i spada w dół – prosto we wzburzoną wodę. Łyse drzewo, które rosło tuż na krawędzi klifu przechyla się, a powietrze przeszywa krzyk; spoglądając w kierunku źródła dźwięku zauważacie pośród rozłożystych, poskręcanych gałęzi, drobną sylwetkę chłopca – co najwyżej dziesięcioletniego; nie jest trudno zgadnąć, że ukrył się tam przed wypełzającymi spod ziemi ożywieńcami. Gdy drzewo się przechyliło, nie zdążył zeskoczyć – trzymając się samotnej gałęzi, zawisł ponad przepaścią, sparaliżowany strachem. Mieliście jedynie chwilę na reakcję; chwiejący się pień i trzeszczące, pozbawione podparcia korzenie, nie pozostawiały wątpliwości co do tego, że drzewo lada moment miało runąć w fale.
(Jeśli kość wypadła po raz drugi, można rzucić ponownie - dajcie mi też znać, podmienię ją na inną.)
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Umilkł, trochę speszony, czując na sobie spojrzenie Williama - tym razem miał trudności z odczytaniem jego mimiki twarzy (być może dlatego, że nie spodziewając się szacunku akurat z jego strony, nie potrafił dopasować odpowiedniej nazwy do wyrazu spojrzenia Moore'a), ale słysząc podziękowanie skinął mu lekko głową i chyba spróbował się blado uśmiechnąć.
Szybko sięgnął po kawę, ale kubek był już pusty.
-W temacie ostrożności - uzupełnił jeszcze słowa Maeve, podkreślającej wagę zabezpieczania informacji -nie zapominajmy o tym, że nasze własne bezpieczeństwo jest powiązane z bezpieczeństwem tych, którym już pomogliśmy. Już siedząc przy tym stole posiadamy wrażliwe informacje. - na moment spuścił wzrok, niektórzy z zebranych przy tym stole doskonale wiedzieli, że mówi teraz o bolesnym przykładzie Justine. Bezpieczeństwo Oazy już raz było zagrożone, a przecież nie tylko ona była wrażliwym punktem - kryjówki organizowali teraz w całym kraju. Mówienie o błędach własnej siostry i krytyczna refleksja nad własnymi były dla Michaela wystarczająco trudne, by elaborował - jeśli ktoś nie znał jeszcze pełnego kontekstu wydarzeń z sierpnia zeszłego roku, musiałby go usłyszeć od kogoś innego. -Jeśli potrzebujecie porad z zakresu obrony przed czarną magią, chętnie pomogę, a już leżące w zasięgu podstawowych możliwości Sphaecessatio może pomóc skutecznie ochronić tożsamość naszą albo osób, których pomagamy. - doradził, pamiętając z dyskusji o patronusach, że nie każdy czuje się pewnie w zaawansowanej białej magii. Chciał nienachalnie zaoferować pomoc, zarazem świadom możliwości czasowych Zakonników i swoich własnych. Warto było przypomnieć zebranym o tym, że nie każdy środek ostrożności wymaga nakładów energii magicznej lub szczególnego talentu.
Wypowiedziawszy się na temat sądów, nie chciał już zabierać głosu - nie zamierzał wkładać kija w mrowisko, nawet jeśli samemu trudno byłoby mu się zdobyć na empatię dla choćby sąsiedek-donosicielek. Szkolenie autorskie nauczyło go spoglądać na ludzi strategicznie, a los jednej zastraszonej kobiety byłby mu obojętny gdyby jej donos naraził większą grupę ludzi. Docierało zresztą do niego, że nie każdy patrzy na sprawę podobnie - choć wymiany zdań między Castorem i Samuelem słuchał w milczeniu, to spojrzał krótko i porozumiewawczo na Skamandra, biorąc jego stronę. Nie znał szczegółów tamtej akcji, ale prawdopodobnie zareagowałby identycznie jak on - czy spriorytetyzowanie misji nad los Jackie czyniła go niewrażliwym człowiekiem? Czy to może utrata Justine zdążyła go zahartować?
Różne rodzaje emocjonalności i wrażliwości powinny zresztą stanowić siłę Zakonników - Tonks nie nadawał się choćby do radia - ale niespodziewanie doprowadziły do... żywszej wymiany zdań.
Choć, szczególnie po uzupełnieniu Maeve i Elroya (Clearwater zawsze uważał za nieco roztropniejszą od siebie, a Elroya za lepszego mówcę od siebie), uważał temat za zamknięty, to Thalia i Volans zwrócili się do niego bezpośrednio - a on uniósł brwi, wyraźnie zaskoczony. Wstąpił na kurs autorski jako siedemnastolatek, nie przywykł do kwestionowania hierarchii i struktur (a nie streszczał przy tym stole nic stojącego w sprzeczności z rozkazami otrzymywanymi od szefa, Ministerstwa i Ministra, Clearwater potwierdziła zresztą to samo z perspektywy wiedźmiej strażniczki). Zdawał sobie sprawę, że ich wątpliwości biorą się pewnie z dobrego serca, ale trudno było mu nie uznać dalszej rozmowy za bezzasadną - zarazem musiał się jednak niechętnie odnieść do ich słów, by nie zostać źle zrozumianym.
-Szmalcownicy, którym stawiłaś przy mnie czoła nie byli Rycerzami Walpurgii - doprecyzował chłodno w odpowiedzi na jej pytanie (retoryczne? Skupiony na treści, gubił się w niuansach) o to, czy stawia przeciętnych ludzi na równi z Rycerzami. -I pewnie niektórzy z nich, a na pewno ten, którego pamiętam z policji i którego spotkałaś ze mną w Northumberland byli przed wojną całkowicie przeciętni. - jak typowy auror, podchodził do kolegów z departamentu z podświadomą wyższością. Z drugiej strony mijał tamtego mężczyznę na korytarzach, widział go kiedyś przed Ministerstwem z ładną dziewczyną. Czy Thalia naprawdę sądziła, że nigdy nie widział w nim człowieka, że eliminacja wrogów nie była mniejszym złem i desperacką próbą zminimalizowania większej ilości ofiar? -Pamiętasz też, co szmalcownicy zrobili bezbronnym ludziom w Northumberland. - nie powiedział wszystkim o zabitym dziecku, wystarczyło, że Thalia wiedziała. I że wiedziała, że nigdy nie podniósł przy niej różdżki na nikogo niewinnego, przeciętnego lub zastraszonego - nie rozumiał więc jej obecnych oskarżeń. Choć zwracał się do Wellers raczej rzeczowo i chłodno, to wszyscy, którzy znali go lepiej (w tym sama Wellers) mogli wyczytać z jego miny, że chyba sprawiła mu wyraźną przykrość. Oskarżenia od osoby, którą tak dobrze znał, bolały bardziej niż wątpliwości Volansa Moore, z którym Michael nie miał jeszcze okazji pracować. Na niego spojrzał ze zdziwieniem, zastanawiając się jedynie, czy został źle zrozumiany i dlaczego rozmawiali o dwóch tematach na raz.
-Nie rozumiem, dlaczego od rozmowy o uzbrojonych czarodziejach dokonujących morderstw - dla niego tym były samosądy, czy źle się zrozumieli? Przesunął wzrokiem od Thalii do Volansa -przeszliśmy do dyskusji o zastraszonych matkach z dziećmi. Nie zajmuję się tymi drugimi, ale nigdy nie będę bagatelizował tych pierwszych. Wierzysz, że my nie szukamy wrogów za wszelką cenę - ale zaręczam ci, że oni poszukują nas, a wraz z nami informacji o tych, których obiecaliśmy chronić. Jeśli masz wątpliwości co do tego, czy sądy wojenne sprawiedliwie podchodzą do ofiar wojny, lepiej odpowiedzą na nie organizatorzy tych struktur niż ja - wiem natomiast, że już na polu walki chwila zawahania potrafi kosztować życie więcej niż jednej osoby. - odpowiedział, jak na siebie dość łagodnie, odnosząc się do niedawnych listów gończych i szczęśliwie nie wiedząc, co sądzi w duszy Volans o jego pracy. Aurorzy byli ramieniem wojskowym Longbottoma, nie stawali przeciwko cywilom - likwidacja najgroźniejszych przeciwników była pracą Tonksa, który zawsze stosował się do otrzymanych rozkazów. Nawet (zwłaszcza) tego najtrudniejszego, otrzymanego w sierpniu: czekania na organizację odsieczy Justine zanim ruszył szukać jej na własną rękę. Gdzieś w głębi duszy był świadom, że tamten stres przyczynił się do części jego obecnych problemów, ale nigdy nie przyszło mu nawet na myśl wątpić w decyzje przełożonych ani świadomie zwerbalizować tej myśli, a ostatnim czego potrzebował byli cywile roztrząsający hipotetyczną krzywdę matek z dziećmi i wtrącający się do jego sumienia. Pewnie polegli w walce wrogowie zostawili za sobą wdowy i sieroty - ale on myślał o wdowach po swoich kompanach, o sierotach widzianych w Oazie. Nie oczekiwał od nikogo równej zaciętości, ale, zahartowany swoją karierą, nie miał chyba ani typowych doświadczeń ani cierpliwości do dyskusji o wojennej moralności.
Teraz, na przykład, powinien zamilknąć - ale coś nie dawało mu spokoju. Był lojalny wobec osób, które okazały mu serdeczność, a jedna z nich była dziś nieobecna - Archibald Prewett, ścigany listem gończym i obiecujący pomoc najpierw mugolom i mugolakom, a teraz wilkołakom. Inni promugolscy lordowie, którzy poszli za jego przykładem, również narazili własne bezpieczeństwo - a Michael nie był naiwny. Wiedział, że Ministerstwo poszukiwało mugolaków, że z lordami pewnie by się ułożyło.
-Koalicja lordów Półwyspu Kornwalijskiego - nie był znawcą tytułów i ziem, więc użył skrótu myślowego obejmującego również Northumberland, Lancashire, Derbyshire i Staffordshire -ochroniła w kwietniu niewinnych przed rzezią. Ministerstwo zabiłoby wtedy mnie i ciebie i każdego mugolaka - przypomniał więc jeszcze Volansowi, -ale lord Archibald Prewett wciąż jest poszukiwany listem gończym za swoje działania dyplomatyczne mające na celu ochronę zwykłych ludzi, a uchodźcy znajdują azyl we wszystkich promugolskich hrabstwach, więc powstrzymanie destabilizacji na ziemiach wszystkich, którzy nam pomogli, leży w interesie wszystkich mieszkańców tych ziem. Żaden lord nie rozkazuje nikomu z nas i nie znam Twoich poglądów, ale stabilność hrabstw, interesy Zakonu Feniksa i los zwykłych ludzi są zbieżne. Wszyscy sobie pomagamy. - tym razem mówił ciszej i spokojniej, bo wypowiadał się przede wszystkim za siebie i nie znał Volansa na tyle, by wiedzieć, co dokładnie miał na myśli. Podczas Bezksiężycowej Nocy Kerrie i ojciec Michaela znajdowali się w Kornwalii - jak wyglądałaby wojna, gdyby nie opór lordów Macmillan, czy w ogóle by przeżyli? Nie miał pojęcia czy lordowie mogli pomóc im bardziej, może kiedyś będzie miał śmiałość zapytać o to Elroya, a może nie. Na razie czuł się zobligowany do pomocy zarówno poszukiwanymi Prewettowi, jak i innym arystokratom potrzebującym umiejętności aurora - zobligowany nie rozkazem, nie poglądami, a własnym sumieniem.
Nadal nerwowo obracał w dłoniach pusty kubek, aż wreszcie odłożył go na stół. A ten - nagle zaczął się trząść, zatrzęsła się też ziemia. Mike siedział przez chwilę osłupiały, choć momentalnie się wyprostował i instynktownie sięgnął po różdżkę - zaalarmowany, w głowie próbował oszacować, czy to Terremotio, czy może zetknął się z podobną czarną magią.
William odezwał się pierwszy i tym razem to Mike spojrzał na niego z mimowolnym szacunkiem, świadom, że szybka reakcja i uspokojenie zebranych - w tym przypadku instrukcjami - są tutaj kluczowe.
-Znam ratusz, pójdę z Carringtonem. - odezwał się, z jednej strony nie będąc pewnym czy Marcel i Florean bywali tutaj równie często jak autorzy, ale mając inny cel. Żałował, że przybył spóźniony, ale chciał zamienić z Carringtonem kilka słów po spotkaniu, w cztery oczy. Teraz nie będzie już okazji, więc musiał improwizować.
Skinął na Marcela (nieświadom nawet, że - poważny, skupiony i zaniepokojony - może wyglądać raczej groźnie) i przeszli do lewego skrzydła ratusza, Mike pierwszy. Sprawdzenie pozostałych pomieszczeń zostawili innym, powinni się rozsądnie podzielić.
-Homenum Revelio. - mruknął, omiatając pomieszczenia bacznym wzrokiem. Sylwetka Marcela rozbłysła znajomym światłem, ale wydawało się, że nikogo innego nie ma przed nimi - inne kształty Mike widział już dalej, poza budynkiem ratusza. Odczekał, aż Marcel jeszcze się rozejrzy, lepiej mieć pewność; zawołał "jest tu kto?", a potem stanął przed chłopakiem, usiłując podchwycić kontakt wzrokowy.
Kilka lat temu może położyłby nawet uspokajająco dłoń na jego ramieniu, ale po pierwsze ostatnio trudniej mu było zdobyć się na podobne odruchy, a po drugie jedyny znany mu rówieśnik Marcela (Castor) miał święte prawo reagować alergicznie na dotyk na lewym barku. Mike zresztą też.
-Słyszałem o Thomasie Doe, od siostry. O tym, co zrobił nad rzeką Lune. - odezwał się od razu, z rozpędu nie uściślając od której. -Po pierwsze - przepraszam za tamto. - wypalił na jednym wydechu, choć lekkie zmarszczenie brwi zdradziło, że słowa nie przyszły mu łatwo. Myślał, że spirytus i wylewny jak na siebie list będą odpowiednią rekompensatą za stres, ale odkąd Justine powiedziała mu o przesłuchaniu, roztrząsał tamtą sytuację w głowie raz po raz. Do dzisiaj nie był pewien, czy postąpiłby wtedy inaczej - nie był wtedy w pracy, bezpieczeństwo Kerrie komplikowało mocno sprawę gdy wpadł do tamtego domu z niewypowiedzianą intencją wymazania wszystkim pamięci, a obecność innego Zakonnika skomplikowała wszystko jeszcze bardziej. W normalnej sytuacji polegałby na własnym instynkcie, ale zaufał Carringtonowi i jego - wydawałoby się, szczeremu - poręczeniu za tamtych ludzi. Zaufał też temu, jak Doe patrzył na jego siostrę - wtedy wydawali się pałać do siebie prawdziwym uczuciem.
A potem wszystko się posypało. Domyślał się, jak musi się czuć Carrington, zerkał na niego dyskretnie, gdy podczas spotkania padło nazwisko Doe. Po namyśle uznał jednak, że nawet gdyby mógł cofnąć czas - zaufałby młodszemu Zakonnikowi. Kim byłby, gdyby tego nie zrobił? To nie wina Marcela, że nie mógł polegać na przyjacielu, może to niczyja wina, może to tragiczny impas - a może coś, czemu powinni teraz zaradzić.
Spytałby, czy Carrington jest bezpieczny w Londynie i co z jego ręką, ale widział przecież odpowiedź - gdyby coś się posypało, blondyna by tu nie było.
-Wiem, jak to jest zaufać niewłaściwej osobie. Szczególnie takiej, którą zna się od zawsze. I wiem jakie potrafią być konsekwencje. - dodał łagodniej, zastanawiając się, czy blondyna zżarło już poczucie winy - i co właściwie Marcel wie o nim. Opowiedział kiedyś o likantropii na spotkaniu Zakonu, plotki o okolicznościach obiegły Ministerstwo już dawno, ale do Carringtona chyba nie miały jak dotrzeć. Żadne plotki i słowa nie oddadzą zresztą tego uczucia, gdy przez ułamek sekundy za długo wierzysz w dobre serce dawnego przyjaciela, a on przemienia się w wilkołaka i potem musisz już żyć z ciężarem śmiercitrzech? dwóch przyjaciół. I nadal nie jesteś pewien, czy naprawdę był winny czy to wszystko cholerny wypadek i nie chcesz o tym myśleć, już nigdy, ale będziesz myśleć zawsze.
-Pomogę ci, wystarczy słowo - jeden list, a resztę powiedz mi na cmentarzu w Dolinie Godryka. Sphaecessatio i brak pięciu tysięcy galeonów nad moją głową znacząco ułatwią mi dostęp do Londynu. - powiedział prosto z mostu, celowo nie uściślając jaką pomoc ma na myśli - Carrington wiedział chyba, że aurorzy mają całą gamę możliwości. -Wiesz gdzie go szukać, albo czy odpowie na Twój list? - upewnił się. -Pewnie odpowiedziałby na list Kerstin. - mruknął pod nosem, marszcząc lekko brwi. Nie podobała mu się wizja użycia siostry jako przynęty (i nie miał jeszcze pojęcia, czy by ją do tego przekonał), ale był to winien Carringtonowi - i przecież to on, nie ona przyszedłby na spotkanie.
-Jeśli będziesz mnie potrzebował, możemy to zrobić po mojemu albo po twojemu. - obiecał jeszcze. Po słowach Justine i pomimo łez Kerrie, stracił całą wyrozumiałość do tamtego chłopaka - ale to dla Carringtona Thomas Doe był (podobno?) jak rodzina. Mógłby poszukać Doe na własną rękę, mógłby (i powinien) zaufać, że Justine doprowadzi sprawę do końca, albo mógłby nie szukać go wcale, skupiony na tropieniu groźniejszych czarnoksiężników - ale wiedział, że Marcel Carrington powinien być tego częścią. -Ale to ty znasz go najlepiej. Mój fałszoskop się przy nim nie odzywał, przynajmniej w połowie lutego. - dodał łagodniej, może na pocieszenie, wspominając tamten obiecany Doe trening. Włożył rękę do kieszeni, chwilę się wahając - nie był już ścigany listem gończym, przez chwilę korciło go podarować fałszoskop Marcelowi. Tyle, że w Londynie pewnie brzęczałby ciągle.
-Powinniśmy iść sprawdzić co na zewnątrz. - rzucił, zerkając za okno. Z jego strony rozmowa była krótka, nie mieli przecież czasu do stracenia - ale nie chciał znów tracić Carringtona z oczu i zostawić go samego w Londynie bez obietnicy wsparcia. Nie wiedział, z kim z Zakonu Marcel trzyma się najbliżej, ale polegał na własnej spostrzegawczości - i tym, że jeszcze w lutym chłopak wydawał się trochę zawstydzony i trochę nieśmiały. -Polecę na miotle sprawdzić okolicę z góry. Uważaj na siebie, Carrington. - ktoś, kto znał go lepiej mógłby dostrzec, że jest naprawdę o niego zmartwiony i że Carrington jest ostatnią osobą, którą wini za ten tragiczny splot wydarzeń - ale czy Marcel zrozumie przekaz?
/zt
Szybko sięgnął po kawę, ale kubek był już pusty.
-W temacie ostrożności - uzupełnił jeszcze słowa Maeve, podkreślającej wagę zabezpieczania informacji -nie zapominajmy o tym, że nasze własne bezpieczeństwo jest powiązane z bezpieczeństwem tych, którym już pomogliśmy. Już siedząc przy tym stole posiadamy wrażliwe informacje. - na moment spuścił wzrok, niektórzy z zebranych przy tym stole doskonale wiedzieli, że mówi teraz o bolesnym przykładzie Justine. Bezpieczeństwo Oazy już raz było zagrożone, a przecież nie tylko ona była wrażliwym punktem - kryjówki organizowali teraz w całym kraju. Mówienie o błędach własnej siostry i krytyczna refleksja nad własnymi były dla Michaela wystarczająco trudne, by elaborował - jeśli ktoś nie znał jeszcze pełnego kontekstu wydarzeń z sierpnia zeszłego roku, musiałby go usłyszeć od kogoś innego. -Jeśli potrzebujecie porad z zakresu obrony przed czarną magią, chętnie pomogę, a już leżące w zasięgu podstawowych możliwości Sphaecessatio może pomóc skutecznie ochronić tożsamość naszą albo osób, których pomagamy. - doradził, pamiętając z dyskusji o patronusach, że nie każdy czuje się pewnie w zaawansowanej białej magii. Chciał nienachalnie zaoferować pomoc, zarazem świadom możliwości czasowych Zakonników i swoich własnych. Warto było przypomnieć zebranym o tym, że nie każdy środek ostrożności wymaga nakładów energii magicznej lub szczególnego talentu.
Wypowiedziawszy się na temat sądów, nie chciał już zabierać głosu - nie zamierzał wkładać kija w mrowisko, nawet jeśli samemu trudno byłoby mu się zdobyć na empatię dla choćby sąsiedek-donosicielek. Szkolenie autorskie nauczyło go spoglądać na ludzi strategicznie, a los jednej zastraszonej kobiety byłby mu obojętny gdyby jej donos naraził większą grupę ludzi. Docierało zresztą do niego, że nie każdy patrzy na sprawę podobnie - choć wymiany zdań między Castorem i Samuelem słuchał w milczeniu, to spojrzał krótko i porozumiewawczo na Skamandra, biorąc jego stronę. Nie znał szczegółów tamtej akcji, ale prawdopodobnie zareagowałby identycznie jak on - czy spriorytetyzowanie misji nad los Jackie czyniła go niewrażliwym człowiekiem? Czy to może utrata Justine zdążyła go zahartować?
Różne rodzaje emocjonalności i wrażliwości powinny zresztą stanowić siłę Zakonników - Tonks nie nadawał się choćby do radia - ale niespodziewanie doprowadziły do... żywszej wymiany zdań.
Choć, szczególnie po uzupełnieniu Maeve i Elroya (Clearwater zawsze uważał za nieco roztropniejszą od siebie, a Elroya za lepszego mówcę od siebie), uważał temat za zamknięty, to Thalia i Volans zwrócili się do niego bezpośrednio - a on uniósł brwi, wyraźnie zaskoczony. Wstąpił na kurs autorski jako siedemnastolatek, nie przywykł do kwestionowania hierarchii i struktur (a nie streszczał przy tym stole nic stojącego w sprzeczności z rozkazami otrzymywanymi od szefa, Ministerstwa i Ministra, Clearwater potwierdziła zresztą to samo z perspektywy wiedźmiej strażniczki). Zdawał sobie sprawę, że ich wątpliwości biorą się pewnie z dobrego serca, ale trudno było mu nie uznać dalszej rozmowy za bezzasadną - zarazem musiał się jednak niechętnie odnieść do ich słów, by nie zostać źle zrozumianym.
-Szmalcownicy, którym stawiłaś przy mnie czoła nie byli Rycerzami Walpurgii - doprecyzował chłodno w odpowiedzi na jej pytanie (retoryczne? Skupiony na treści, gubił się w niuansach) o to, czy stawia przeciętnych ludzi na równi z Rycerzami. -I pewnie niektórzy z nich, a na pewno ten, którego pamiętam z policji i którego spotkałaś ze mną w Northumberland byli przed wojną całkowicie przeciętni. - jak typowy auror, podchodził do kolegów z departamentu z podświadomą wyższością. Z drugiej strony mijał tamtego mężczyznę na korytarzach, widział go kiedyś przed Ministerstwem z ładną dziewczyną. Czy Thalia naprawdę sądziła, że nigdy nie widział w nim człowieka, że eliminacja wrogów nie była mniejszym złem i desperacką próbą zminimalizowania większej ilości ofiar? -Pamiętasz też, co szmalcownicy zrobili bezbronnym ludziom w Northumberland. - nie powiedział wszystkim o zabitym dziecku, wystarczyło, że Thalia wiedziała. I że wiedziała, że nigdy nie podniósł przy niej różdżki na nikogo niewinnego, przeciętnego lub zastraszonego - nie rozumiał więc jej obecnych oskarżeń. Choć zwracał się do Wellers raczej rzeczowo i chłodno, to wszyscy, którzy znali go lepiej (w tym sama Wellers) mogli wyczytać z jego miny, że chyba sprawiła mu wyraźną przykrość. Oskarżenia od osoby, którą tak dobrze znał, bolały bardziej niż wątpliwości Volansa Moore, z którym Michael nie miał jeszcze okazji pracować. Na niego spojrzał ze zdziwieniem, zastanawiając się jedynie, czy został źle zrozumiany i dlaczego rozmawiali o dwóch tematach na raz.
-Nie rozumiem, dlaczego od rozmowy o uzbrojonych czarodziejach dokonujących morderstw - dla niego tym były samosądy, czy źle się zrozumieli? Przesunął wzrokiem od Thalii do Volansa -przeszliśmy do dyskusji o zastraszonych matkach z dziećmi. Nie zajmuję się tymi drugimi, ale nigdy nie będę bagatelizował tych pierwszych. Wierzysz, że my nie szukamy wrogów za wszelką cenę - ale zaręczam ci, że oni poszukują nas, a wraz z nami informacji o tych, których obiecaliśmy chronić. Jeśli masz wątpliwości co do tego, czy sądy wojenne sprawiedliwie podchodzą do ofiar wojny, lepiej odpowiedzą na nie organizatorzy tych struktur niż ja - wiem natomiast, że już na polu walki chwila zawahania potrafi kosztować życie więcej niż jednej osoby. - odpowiedział, jak na siebie dość łagodnie, odnosząc się do niedawnych listów gończych i szczęśliwie nie wiedząc, co sądzi w duszy Volans o jego pracy. Aurorzy byli ramieniem wojskowym Longbottoma, nie stawali przeciwko cywilom - likwidacja najgroźniejszych przeciwników była pracą Tonksa, który zawsze stosował się do otrzymanych rozkazów. Nawet (zwłaszcza) tego najtrudniejszego, otrzymanego w sierpniu: czekania na organizację odsieczy Justine zanim ruszył szukać jej na własną rękę. Gdzieś w głębi duszy był świadom, że tamten stres przyczynił się do części jego obecnych problemów, ale nigdy nie przyszło mu nawet na myśl wątpić w decyzje przełożonych ani świadomie zwerbalizować tej myśli, a ostatnim czego potrzebował byli cywile roztrząsający hipotetyczną krzywdę matek z dziećmi i wtrącający się do jego sumienia. Pewnie polegli w walce wrogowie zostawili za sobą wdowy i sieroty - ale on myślał o wdowach po swoich kompanach, o sierotach widzianych w Oazie. Nie oczekiwał od nikogo równej zaciętości, ale, zahartowany swoją karierą, nie miał chyba ani typowych doświadczeń ani cierpliwości do dyskusji o wojennej moralności.
Teraz, na przykład, powinien zamilknąć - ale coś nie dawało mu spokoju. Był lojalny wobec osób, które okazały mu serdeczność, a jedna z nich była dziś nieobecna - Archibald Prewett, ścigany listem gończym i obiecujący pomoc najpierw mugolom i mugolakom, a teraz wilkołakom. Inni promugolscy lordowie, którzy poszli za jego przykładem, również narazili własne bezpieczeństwo - a Michael nie był naiwny. Wiedział, że Ministerstwo poszukiwało mugolaków, że z lordami pewnie by się ułożyło.
-Koalicja lordów Półwyspu Kornwalijskiego - nie był znawcą tytułów i ziem, więc użył skrótu myślowego obejmującego również Northumberland, Lancashire, Derbyshire i Staffordshire -ochroniła w kwietniu niewinnych przed rzezią. Ministerstwo zabiłoby wtedy mnie i ciebie i każdego mugolaka - przypomniał więc jeszcze Volansowi, -ale lord Archibald Prewett wciąż jest poszukiwany listem gończym za swoje działania dyplomatyczne mające na celu ochronę zwykłych ludzi, a uchodźcy znajdują azyl we wszystkich promugolskich hrabstwach, więc powstrzymanie destabilizacji na ziemiach wszystkich, którzy nam pomogli, leży w interesie wszystkich mieszkańców tych ziem. Żaden lord nie rozkazuje nikomu z nas i nie znam Twoich poglądów, ale stabilność hrabstw, interesy Zakonu Feniksa i los zwykłych ludzi są zbieżne. Wszyscy sobie pomagamy. - tym razem mówił ciszej i spokojniej, bo wypowiadał się przede wszystkim za siebie i nie znał Volansa na tyle, by wiedzieć, co dokładnie miał na myśli. Podczas Bezksiężycowej Nocy Kerrie i ojciec Michaela znajdowali się w Kornwalii - jak wyglądałaby wojna, gdyby nie opór lordów Macmillan, czy w ogóle by przeżyli? Nie miał pojęcia czy lordowie mogli pomóc im bardziej, może kiedyś będzie miał śmiałość zapytać o to Elroya, a może nie. Na razie czuł się zobligowany do pomocy zarówno poszukiwanymi Prewettowi, jak i innym arystokratom potrzebującym umiejętności aurora - zobligowany nie rozkazem, nie poglądami, a własnym sumieniem.
Nadal nerwowo obracał w dłoniach pusty kubek, aż wreszcie odłożył go na stół. A ten - nagle zaczął się trząść, zatrzęsła się też ziemia. Mike siedział przez chwilę osłupiały, choć momentalnie się wyprostował i instynktownie sięgnął po różdżkę - zaalarmowany, w głowie próbował oszacować, czy to Terremotio, czy może zetknął się z podobną czarną magią.
William odezwał się pierwszy i tym razem to Mike spojrzał na niego z mimowolnym szacunkiem, świadom, że szybka reakcja i uspokojenie zebranych - w tym przypadku instrukcjami - są tutaj kluczowe.
-Znam ratusz, pójdę z Carringtonem. - odezwał się, z jednej strony nie będąc pewnym czy Marcel i Florean bywali tutaj równie często jak autorzy, ale mając inny cel. Żałował, że przybył spóźniony, ale chciał zamienić z Carringtonem kilka słów po spotkaniu, w cztery oczy. Teraz nie będzie już okazji, więc musiał improwizować.
Skinął na Marcela (nieświadom nawet, że - poważny, skupiony i zaniepokojony - może wyglądać raczej groźnie) i przeszli do lewego skrzydła ratusza, Mike pierwszy. Sprawdzenie pozostałych pomieszczeń zostawili innym, powinni się rozsądnie podzielić.
-Homenum Revelio. - mruknął, omiatając pomieszczenia bacznym wzrokiem. Sylwetka Marcela rozbłysła znajomym światłem, ale wydawało się, że nikogo innego nie ma przed nimi - inne kształty Mike widział już dalej, poza budynkiem ratusza. Odczekał, aż Marcel jeszcze się rozejrzy, lepiej mieć pewność; zawołał "jest tu kto?", a potem stanął przed chłopakiem, usiłując podchwycić kontakt wzrokowy.
Kilka lat temu może położyłby nawet uspokajająco dłoń na jego ramieniu, ale po pierwsze ostatnio trudniej mu było zdobyć się na podobne odruchy, a po drugie jedyny znany mu rówieśnik Marcela (Castor) miał święte prawo reagować alergicznie na dotyk na lewym barku. Mike zresztą też.
-Słyszałem o Thomasie Doe, od siostry. O tym, co zrobił nad rzeką Lune. - odezwał się od razu, z rozpędu nie uściślając od której. -Po pierwsze - przepraszam za tamto. - wypalił na jednym wydechu, choć lekkie zmarszczenie brwi zdradziło, że słowa nie przyszły mu łatwo. Myślał, że spirytus i wylewny jak na siebie list będą odpowiednią rekompensatą za stres, ale odkąd Justine powiedziała mu o przesłuchaniu, roztrząsał tamtą sytuację w głowie raz po raz. Do dzisiaj nie był pewien, czy postąpiłby wtedy inaczej - nie był wtedy w pracy, bezpieczeństwo Kerrie komplikowało mocno sprawę gdy wpadł do tamtego domu z niewypowiedzianą intencją wymazania wszystkim pamięci, a obecność innego Zakonnika skomplikowała wszystko jeszcze bardziej. W normalnej sytuacji polegałby na własnym instynkcie, ale zaufał Carringtonowi i jego - wydawałoby się, szczeremu - poręczeniu za tamtych ludzi. Zaufał też temu, jak Doe patrzył na jego siostrę - wtedy wydawali się pałać do siebie prawdziwym uczuciem.
A potem wszystko się posypało. Domyślał się, jak musi się czuć Carrington, zerkał na niego dyskretnie, gdy podczas spotkania padło nazwisko Doe. Po namyśle uznał jednak, że nawet gdyby mógł cofnąć czas - zaufałby młodszemu Zakonnikowi. Kim byłby, gdyby tego nie zrobił? To nie wina Marcela, że nie mógł polegać na przyjacielu, może to niczyja wina, może to tragiczny impas - a może coś, czemu powinni teraz zaradzić.
Spytałby, czy Carrington jest bezpieczny w Londynie i co z jego ręką, ale widział przecież odpowiedź - gdyby coś się posypało, blondyna by tu nie było.
-Wiem, jak to jest zaufać niewłaściwej osobie. Szczególnie takiej, którą zna się od zawsze. I wiem jakie potrafią być konsekwencje. - dodał łagodniej, zastanawiając się, czy blondyna zżarło już poczucie winy - i co właściwie Marcel wie o nim. Opowiedział kiedyś o likantropii na spotkaniu Zakonu, plotki o okolicznościach obiegły Ministerstwo już dawno, ale do Carringtona chyba nie miały jak dotrzeć. Żadne plotki i słowa nie oddadzą zresztą tego uczucia, gdy przez ułamek sekundy za długo wierzysz w dobre serce dawnego przyjaciela, a on przemienia się w wilkołaka i potem musisz już żyć z ciężarem śmierci
-Pomogę ci, wystarczy słowo - jeden list, a resztę powiedz mi na cmentarzu w Dolinie Godryka. Sphaecessatio i brak pięciu tysięcy galeonów nad moją głową znacząco ułatwią mi dostęp do Londynu. - powiedział prosto z mostu, celowo nie uściślając jaką pomoc ma na myśli - Carrington wiedział chyba, że aurorzy mają całą gamę możliwości. -Wiesz gdzie go szukać, albo czy odpowie na Twój list? - upewnił się. -Pewnie odpowiedziałby na list Kerstin. - mruknął pod nosem, marszcząc lekko brwi. Nie podobała mu się wizja użycia siostry jako przynęty (i nie miał jeszcze pojęcia, czy by ją do tego przekonał), ale był to winien Carringtonowi - i przecież to on, nie ona przyszedłby na spotkanie.
-Jeśli będziesz mnie potrzebował, możemy to zrobić po mojemu albo po twojemu. - obiecał jeszcze. Po słowach Justine i pomimo łez Kerrie, stracił całą wyrozumiałość do tamtego chłopaka - ale to dla Carringtona Thomas Doe był (podobno?) jak rodzina. Mógłby poszukać Doe na własną rękę, mógłby (i powinien) zaufać, że Justine doprowadzi sprawę do końca, albo mógłby nie szukać go wcale, skupiony na tropieniu groźniejszych czarnoksiężników - ale wiedział, że Marcel Carrington powinien być tego częścią. -Ale to ty znasz go najlepiej. Mój fałszoskop się przy nim nie odzywał, przynajmniej w połowie lutego. - dodał łagodniej, może na pocieszenie, wspominając tamten obiecany Doe trening. Włożył rękę do kieszeni, chwilę się wahając - nie był już ścigany listem gończym, przez chwilę korciło go podarować fałszoskop Marcelowi. Tyle, że w Londynie pewnie brzęczałby ciągle.
-Powinniśmy iść sprawdzić co na zewnątrz. - rzucił, zerkając za okno. Z jego strony rozmowa była krótka, nie mieli przecież czasu do stracenia - ale nie chciał znów tracić Carringtona z oczu i zostawić go samego w Londynie bez obietnicy wsparcia. Nie wiedział, z kim z Zakonu Marcel trzyma się najbliżej, ale polegał na własnej spostrzegawczości - i tym, że jeszcze w lutym chłopak wydawał się trochę zawstydzony i trochę nieśmiały. -Polecę na miotle sprawdzić okolicę z góry. Uważaj na siebie, Carrington. - ktoś, kto znał go lepiej mógłby dostrzec, że jest naprawdę o niego zmartwiony i że Carrington jest ostatnią osobą, którą wini za ten tragiczny splot wydarzeń - ale czy Marcel zrozumie przekaz?
/zt
Can I not save one
from the pitiless wave?
Ostatnio zmieniony przez Michael Tonks dnia 10.10.22 0:25, w całości zmieniany 1 raz
Milczał. Być może z góry powinien założyć podobny scenariusz, patrząc, jak szybko niektórzy wyciągali pochopne wnioski. Niezależnie, jakie fakty przedstawiał, coś na kształt ślepoty przysłaniało im rozsądek, który - wbrew pozorom rozumiał bardzo dobrze. Emocje potrafiły igrać z myślą i podpowiadać historię, które ciężko było nazwać zgodnymi z rzeczywistością. Bo dla mówców, jak najbardziej mogły wydawać się prawdziwymi. Zupełnie, jak w przypadku tematu Jackie. Nie bardzo rozumiał, w którym miejscu tak bardzo rozminęli się rozmowie. Powiadomił biuro o zaginionej, ale na miejscu nie znaleźli jej, a on sam, z dwójką na wpółprzytomnych osób, ledwie uniknął pochwycenia. Próba zawrócenia byłaby nie tylko zwykłą głupotą, ale także narażała bezpieczeństwo ich wszystkich. Decyzje, z którymi się mierzyli nie zawsze były proste. Właściwie, rzadko kiedy takie były - Nie szukajcie winnych wśród swoich - rzucił tylko, nie planując kontynuować rzuconych w pomieszczeniu rozterek. A to mieszane z naiwnością, potrafiło przygotować nieprzyjemną potworę.
Odetchnął, wciąż zaplatając ramiona przed sobą wiedząc, że był zrozumiały co najmniej przez większość zebranych, swoje kolejne słowa kierując na pytanie Williama - wiem, gdzie była. Posterunek przy Piccadilly Circus. Wciąż chcę to sprawdzić, najlepiej z czyjąś cichą pomocą - Skrzyżował spojrzenie z Tonksem, wcześniej podobne posyłając mu, gdy przedstawił w faktach sytuację sądów wojennych. Raz jeszcze, szukano winnych tam, gdzie ich nie było. Być może sam zapominał o tym. Czego brakowało im, by osiągnąć potrzebne porozumienie? Cel mieli wszyscy jeden. Tak przynajmniej zakładał. A wojna, wymagała od wszystkich skrajnych decyzji. Prędzej czy później, każdy musiał się z takimi mierzyć, niezależnie od aktualnego postrzegania. Światło bywało bolesne, gdy zbyt długo było się na nie niewidomym.
Zbierał informacje, które ruszyły dalszym torem, skupiając się na tym, co rzeczywiście było ważne, reagując uniesieniem brwi na głosy, które wracały brzydkim echem do sporów gdzieś z początków istnienia ich organizacji. Pozostawał jednak nieruchomo. Brakowałoby sensu w rozognianiu bardziej dyskusji, których celu i tak nie widział. Być może był zmęczony powtarzającym się mechanizmem, decydując się stawiać na słuszność działań - jego i jemu podobnych.
Drżenie, wywołało natychmiastową reakcję w postaci palców mimowolnie sięgających po różdżkę. Rozbrzmiewający huk zapiszczał w uszach, a z sufitu posypał się pył, osiadając na włosach, wdrapując się do ust. Drgania na tyle silne że zrezygnował z pierwotnej próby zerwania się od razu, odczekując chwilę, by chaos opadł. Nic co było tego przyczyną, nie wieściło czegoś dobrego. Pytaniem było tylko, czy odkrył ich wróg i oto rozpoczęła się masakra, czy rozchwiana magia zdecydowała się zamanifestować swoje niezadowolenie.
Podniósł się do pionu, gdy tylko świat znieruchomiał. W pierwszej kolejności sięgając krawędzi okna, szukając wrogów, którzy mogli tuż tuż się zbliżać. Szum nie odsłaniał jednak przyczyny - Tak - na wydechu odpowiedział przyjacielowi. Cokolwiek się działo - było na zewnątrz, ale w ratuszu wciąż znajdowali się ludzie - Pomożesz mi - skwitował tylko, mijając Floreana i to jego zapraszając do towarzystwa. Marcel już znalazł się pod skrzydłami Tonksa, z którym - chociaż chciał porozmawiać, tym razem rezygnując w pośpiechu. Wiedział, że Billy doskonale poradzi sobie nawet w najbardziej skrajnych warunkach. Liczył, że Ratusz był wystarczająco dobrze zabezpieczony, by nikomu nie stała się krzywda. Co innego - na zewnątrz.
| Wybaczcie krótkość, Florean, uśmiecham się i można lecieć dalej.
Odetchnął, wciąż zaplatając ramiona przed sobą wiedząc, że był zrozumiały co najmniej przez większość zebranych, swoje kolejne słowa kierując na pytanie Williama - wiem, gdzie była. Posterunek przy Piccadilly Circus. Wciąż chcę to sprawdzić, najlepiej z czyjąś cichą pomocą - Skrzyżował spojrzenie z Tonksem, wcześniej podobne posyłając mu, gdy przedstawił w faktach sytuację sądów wojennych. Raz jeszcze, szukano winnych tam, gdzie ich nie było. Być może sam zapominał o tym. Czego brakowało im, by osiągnąć potrzebne porozumienie? Cel mieli wszyscy jeden. Tak przynajmniej zakładał. A wojna, wymagała od wszystkich skrajnych decyzji. Prędzej czy później, każdy musiał się z takimi mierzyć, niezależnie od aktualnego postrzegania. Światło bywało bolesne, gdy zbyt długo było się na nie niewidomym.
Zbierał informacje, które ruszyły dalszym torem, skupiając się na tym, co rzeczywiście było ważne, reagując uniesieniem brwi na głosy, które wracały brzydkim echem do sporów gdzieś z początków istnienia ich organizacji. Pozostawał jednak nieruchomo. Brakowałoby sensu w rozognianiu bardziej dyskusji, których celu i tak nie widział. Być może był zmęczony powtarzającym się mechanizmem, decydując się stawiać na słuszność działań - jego i jemu podobnych.
Drżenie, wywołało natychmiastową reakcję w postaci palców mimowolnie sięgających po różdżkę. Rozbrzmiewający huk zapiszczał w uszach, a z sufitu posypał się pył, osiadając na włosach, wdrapując się do ust. Drgania na tyle silne że zrezygnował z pierwotnej próby zerwania się od razu, odczekując chwilę, by chaos opadł. Nic co było tego przyczyną, nie wieściło czegoś dobrego. Pytaniem było tylko, czy odkrył ich wróg i oto rozpoczęła się masakra, czy rozchwiana magia zdecydowała się zamanifestować swoje niezadowolenie.
Podniósł się do pionu, gdy tylko świat znieruchomiał. W pierwszej kolejności sięgając krawędzi okna, szukając wrogów, którzy mogli tuż tuż się zbliżać. Szum nie odsłaniał jednak przyczyny - Tak - na wydechu odpowiedział przyjacielowi. Cokolwiek się działo - było na zewnątrz, ale w ratuszu wciąż znajdowali się ludzie - Pomożesz mi - skwitował tylko, mijając Floreana i to jego zapraszając do towarzystwa. Marcel już znalazł się pod skrzydłami Tonksa, z którym - chociaż chciał porozmawiać, tym razem rezygnując w pośpiechu. Wiedział, że Billy doskonale poradzi sobie nawet w najbardziej skrajnych warunkach. Liczył, że Ratusz był wystarczająco dobrze zabezpieczony, by nikomu nie stała się krzywda. Co innego - na zewnątrz.
| Wybaczcie krótkość, Florean, uśmiecham się i można lecieć dalej.
Darkness brings evil things
the reckoning begins
Nie do końca rozumiał słowne przepychanki, które nie miały końca, wzajemne oskarżenia o brak empatii, kiedy wszystkim przyświecał przecież ten sam cel. Znał Thalię, był pewien, że rozumiała, kogo można było nazwać złym człowiekiem, nie miał powodów, by inaczej sądzić o bracie Billa, ale wiele słyszał tez o aurorach, czy byliby w stanie skazać na śmierć niewinnych ludzi? Czy bardziej doświadczeni w walce rzeczywiście mogli rozumieć mniej, czy próbowano im wmówić, że pewnych aspektów nie pojmują? Emocje kłębiły się w pomieszczeniu, on nie wtrącał się w te rozmowy - słuchał. Nie znał też prawa, zawsze był z nim na bakier. Samosądy brzmiały jak bezradność wobec bezczynności władz, z którymi stykał się większość życia, konieczność zaostrzania jemu, często łamiącemu prawo, wydawała się brzmieć surowo, ale i na tym się nie znał: słuchał bardziej obeznanych od siebie, starając się z ich słów czerpać mądrość dla siebie.
Skinął głową Herbertowi, na potwierdzenie swojej poprzedniej deklaracji. Fakt, że zaufał mu ponownie po ostatniej misji mile łechtał jego ego; musiał być z niego zadowolony. Dopuszczono go do tego stołu, ale wielu Zakonników mimo to nie potrafiło obdarzyć go zaufaniem - cieszyły go każde jego przejawy.
Ale późniejszy harmider urwał dyskusje, na wyspie coś się wydarzyło - co? Poderwał się z krzesła, oglądając za pobliskie okno, gdy usłyszał trzeźwy głos Billego.
- Jasne - odpowiedział, kiedy poprosił go o pomoc w sprawdzeniu ratusza i już ruszał w jego stronę, kiedy zatrzymał go Michael. Spojrzał przepraszająco na Billy'ego - zanim zdążył cokolwiek powiedzieć, auror pociągnął go w głąb ratusza. Nie do końca wiedział kogo lub czego szukają, co się wydarzyło, dokąd szli, ale naśladował ruchy aurora, po drodze szukając śladów ludzi, którzy mogliby potrzebować pomocy: - Homan... Homeno... Homenum revelio - Plączący się język daleki był od biegłości, lecz obserwował ruchy różdżki aurora, starając się pójść w jego ślady; policzki zapłonęły czerwienią, kiedy potrzebował więcej czasu, by poprawnie wypowiedzieć inkantację. On również nie dostrzegał ludzi w tej części ratusza. Pokręcił przecząco głową, spoglądając na Michaela, przekazując, że nikogo nie dostrzega, ale wtedy Tonks wspomniał o Thomasie - oczy Marcela otworzyły się szerzej. Wciąż nie wiedział, jakie mogą go czekać konsekwencje za słowa, która wypowiedział, by ratować ludzi, o których sądził, że są mu przyjaciółmi.
Ale Michael przeprosił? Wpatrywał się w niego szeroko otwartymi oczyma. Przedłożył bezpieczeństwo Kerstin ponad bezpieczeństwo obcych ludzi, ale dla niego w tamtym czasie ci obcy ludzie byli jak rodzina. Wydawało mu się, że bohaterowie równo dbają o wszystkich. Thomas był kretynem, ale nigdy nie miał go za złego człowieka. Za kogoś zdolnego zabić dziecko, żeby ratować własny tyłek. Za kogoś, kto sprzeda jego przyjaciół. Może jednak sam był sobie winien wobec braku zaufania w swoją stronę?
- Walczył pan o swoją rodzinę, a ja o swoją - odpowiedział, bez przekonania. Czy istniał jednak sens wypierać się tego, kim był? Naiwnym chłopcem znikąd, który swoich bliskich szukał wśród Cyganów, dla których sam był nikim. Ale innych bliskich nie miał. Pięknej i walecznej siostry, gotowej oddać życie za ideę Zakonu Feniksa. Doświadczonego brata, poznał przecież też Gabriela. Cała trojka gotowa była rzucić się w obronie najmłodszej, pewnie dlatego była taka rozpieszczona. Nie znał tego. Sam nigdy tego nie miał. Mamił się ułudą czegoś, co było tylko snem, złudzeniem, a może wspomnieniem czasów sprzed tragicznych wydarzeń. O Tonksie nie wiedział nic prócz tego, co widział na plakatach i tego, co sam sobie do nich dopowiedział. Informacja o tym, że i on zaufał kiedyś niewłaściwemu człowiekowi czyniła go bardziej ludzkim. Dotąd wszyscy pouczali go jak martwe posągi, które zapomniały już, czym są uczucia, a wykonane z brązu nigdy nie popełniały błędów. Spojrzał w inna stronę, kiedy mówił dalej. Nie szukał przecież zemsty na Thomasie, miał w niej pomóc Michaelowi? Umówić się na cmentarzu, zwabić tam Thomasa? I co dalej? Billy już o niego pytał. Coraz więcej ludzi o niego pytało. Wydawało mu się, że tak powinno być, że powinni go odnaleźć. Ale nie chciał brać w tym udziału. Choć w pierwszym odruchu kusiło, wykrzyczeć wszystko, powiedzieć wszystko, to zanim usiadł, żeby odpisać na list Billy'ego, uświadomił sobie: że nie był jak Thomas. Nie chciał tez zgubić się w ślepej zemście po to tylko, by stać się taki jak on. Gardził tym przecież. Możemy to zrobić po mojemu, co miał na myśli? Po jego: Marcel nie wiedział, co mógłby zrobić z Thomasem. Zawiódł go, jako człowiek, jako ktoś, kogo niegdyś miał za przyjaciela. Ale nic nie sprawi, że czas się cofnie, ani że Doe się zmieni.
- Nie - odpowiedział więc krótko, zdawkowo, na pytanie, czy Thomas odpisze na jego list. - To... niepotrzebne. Powinna trzymać się od nich z dala - dodał na wspomnienie możliwości związanych z Kerstin; rzeczywiście miał to na myśli, błąd Thomasa oznaczał, że siostra Tonksów nie zostanie przez nich do niego wypuszczona - a dzięki temu nie sprowadzi na nich zagrożenia. Bez niej byli znacznie mniej atrakcyjnym celem dla kogokolwiek. Fałszoskop Michaela nie był dla Marcela żadną wskazówką. Wiedział, że nie okłamywał aurora, był w chwili, w której Kerstin i Thomas się poznali. Widział to na własne oczy, wiedział, że to zrządzenie losu, czysty przypadek. Nieszczęśliwe spotkanie w Dolinie. Ale pokiwał głową. Chwilę później Tonksa już nie było - a on, z rękoma włożonymi do kieszeni kurtki, wpatrywał się w miejsce, w którym zniknął. Kamień spadł mu z serca, że nikt nie zamierzał wyciągać wobec niego konsekwencji pomimo złożonego poręczenia.
- Dziękuję - odpowiedział, choć prawdopodobnie Tonks nie mógł go już usłyszeć. Wrócił się, szukając Billy'ego. - Billy? Tam było czysto - zawołał w ciemno, spostrzegając, że część Zakonników opuściła już ratusz - i podążył za nimi.
rzuty, zt
Skinął głową Herbertowi, na potwierdzenie swojej poprzedniej deklaracji. Fakt, że zaufał mu ponownie po ostatniej misji mile łechtał jego ego; musiał być z niego zadowolony. Dopuszczono go do tego stołu, ale wielu Zakonników mimo to nie potrafiło obdarzyć go zaufaniem - cieszyły go każde jego przejawy.
Ale późniejszy harmider urwał dyskusje, na wyspie coś się wydarzyło - co? Poderwał się z krzesła, oglądając za pobliskie okno, gdy usłyszał trzeźwy głos Billego.
- Jasne - odpowiedział, kiedy poprosił go o pomoc w sprawdzeniu ratusza i już ruszał w jego stronę, kiedy zatrzymał go Michael. Spojrzał przepraszająco na Billy'ego - zanim zdążył cokolwiek powiedzieć, auror pociągnął go w głąb ratusza. Nie do końca wiedział kogo lub czego szukają, co się wydarzyło, dokąd szli, ale naśladował ruchy aurora, po drodze szukając śladów ludzi, którzy mogliby potrzebować pomocy: - Homan... Homeno... Homenum revelio - Plączący się język daleki był od biegłości, lecz obserwował ruchy różdżki aurora, starając się pójść w jego ślady; policzki zapłonęły czerwienią, kiedy potrzebował więcej czasu, by poprawnie wypowiedzieć inkantację. On również nie dostrzegał ludzi w tej części ratusza. Pokręcił przecząco głową, spoglądając na Michaela, przekazując, że nikogo nie dostrzega, ale wtedy Tonks wspomniał o Thomasie - oczy Marcela otworzyły się szerzej. Wciąż nie wiedział, jakie mogą go czekać konsekwencje za słowa, która wypowiedział, by ratować ludzi, o których sądził, że są mu przyjaciółmi.
Ale Michael przeprosił? Wpatrywał się w niego szeroko otwartymi oczyma. Przedłożył bezpieczeństwo Kerstin ponad bezpieczeństwo obcych ludzi, ale dla niego w tamtym czasie ci obcy ludzie byli jak rodzina. Wydawało mu się, że bohaterowie równo dbają o wszystkich. Thomas był kretynem, ale nigdy nie miał go za złego człowieka. Za kogoś zdolnego zabić dziecko, żeby ratować własny tyłek. Za kogoś, kto sprzeda jego przyjaciół. Może jednak sam był sobie winien wobec braku zaufania w swoją stronę?
- Walczył pan o swoją rodzinę, a ja o swoją - odpowiedział, bez przekonania. Czy istniał jednak sens wypierać się tego, kim był? Naiwnym chłopcem znikąd, który swoich bliskich szukał wśród Cyganów, dla których sam był nikim. Ale innych bliskich nie miał. Pięknej i walecznej siostry, gotowej oddać życie za ideę Zakonu Feniksa. Doświadczonego brata, poznał przecież też Gabriela. Cała trojka gotowa była rzucić się w obronie najmłodszej, pewnie dlatego była taka rozpieszczona. Nie znał tego. Sam nigdy tego nie miał. Mamił się ułudą czegoś, co było tylko snem, złudzeniem, a może wspomnieniem czasów sprzed tragicznych wydarzeń. O Tonksie nie wiedział nic prócz tego, co widział na plakatach i tego, co sam sobie do nich dopowiedział. Informacja o tym, że i on zaufał kiedyś niewłaściwemu człowiekowi czyniła go bardziej ludzkim. Dotąd wszyscy pouczali go jak martwe posągi, które zapomniały już, czym są uczucia, a wykonane z brązu nigdy nie popełniały błędów. Spojrzał w inna stronę, kiedy mówił dalej. Nie szukał przecież zemsty na Thomasie, miał w niej pomóc Michaelowi? Umówić się na cmentarzu, zwabić tam Thomasa? I co dalej? Billy już o niego pytał. Coraz więcej ludzi o niego pytało. Wydawało mu się, że tak powinno być, że powinni go odnaleźć. Ale nie chciał brać w tym udziału. Choć w pierwszym odruchu kusiło, wykrzyczeć wszystko, powiedzieć wszystko, to zanim usiadł, żeby odpisać na list Billy'ego, uświadomił sobie: że nie był jak Thomas. Nie chciał tez zgubić się w ślepej zemście po to tylko, by stać się taki jak on. Gardził tym przecież. Możemy to zrobić po mojemu, co miał na myśli? Po jego: Marcel nie wiedział, co mógłby zrobić z Thomasem. Zawiódł go, jako człowiek, jako ktoś, kogo niegdyś miał za przyjaciela. Ale nic nie sprawi, że czas się cofnie, ani że Doe się zmieni.
- Nie - odpowiedział więc krótko, zdawkowo, na pytanie, czy Thomas odpisze na jego list. - To... niepotrzebne. Powinna trzymać się od nich z dala - dodał na wspomnienie możliwości związanych z Kerstin; rzeczywiście miał to na myśli, błąd Thomasa oznaczał, że siostra Tonksów nie zostanie przez nich do niego wypuszczona - a dzięki temu nie sprowadzi na nich zagrożenia. Bez niej byli znacznie mniej atrakcyjnym celem dla kogokolwiek. Fałszoskop Michaela nie był dla Marcela żadną wskazówką. Wiedział, że nie okłamywał aurora, był w chwili, w której Kerstin i Thomas się poznali. Widział to na własne oczy, wiedział, że to zrządzenie losu, czysty przypadek. Nieszczęśliwe spotkanie w Dolinie. Ale pokiwał głową. Chwilę później Tonksa już nie było - a on, z rękoma włożonymi do kieszeni kurtki, wpatrywał się w miejsce, w którym zniknął. Kamień spadł mu z serca, że nikt nie zamierzał wyciągać wobec niego konsekwencji pomimo złożonego poręczenia.
- Dziękuję - odpowiedział, choć prawdopodobnie Tonks nie mógł go już usłyszeć. Wrócił się, szukając Billy'ego. - Billy? Tam było czysto - zawołał w ciemno, spostrzegając, że część Zakonników opuściła już ratusz - i podążył za nimi.
rzuty, zt
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Spotkanie dobiegało końca. Czułem się zdecydowanie lepiej niż przed jego rozpoczęciem – potrzebowałem tego poczucia wspólnoty, ostatnio bardziej niż zazwyczaj. Co prawda jak zwykle pojawiły się różne opinie i przeczące sobie wypowiedzi, ale właśnie po to spotykaliśmy się razem, żeby wszystko wyjaśnić. Poza tym miło było zobaczyć znajome twarze, szczególnie po ostatnich rewelacjach z Walczącego Maga. I te nowe, których jeszcze nie miałem okazji poznać, również – każda nowa różdżka do pomocy w tych ciężkich czasach podnosiła na duchu. Uważnie słuchałem wypowiedzi kolejnych osób, nie mając już wiele więcej do dodania. Podzieliłem się wszystkim tym, na czym choć trochę się znałem: na ewakuacji (niestety), odbiornikach radiowych (na szczęście) i podejrzanych czarnomagicznych masach (czy aby na pewno?). Dopiłem dolewkę herbaty i odsunąłem od siebie kubek, żeby już więcej mnie nie korciło; nie chciałem opijać i objadać gości. Dwa kubki ciepłej słodkiej herbaty i kilka świeżych racuchów było wystarczającym obżarstwem.
Nie sądziłem, że cokolwiek może się jeszcze wydarzyć, ale jak zwykle nie doceniłem porąbanego świata, w którym przyszło nam żyć. Nagłe trzęsienie ziemi, niepewność – przez chwilę dalej siedziałem na swoim miejscu, po prostu czekając, spoglądając w stronę drzwi, jakbym spodziewał się zastać tam hordę szmalcowników. Podświadomie ścisnąłem dłoń na różdżce, jak zwykle będąc w gotowości – nauczyłem się tego przez ostatnie miesiące (lata? tracę rachubę). – T-tak, jasne – mówię w końcu, słysząc głos Williama. Zaglądam szybko do kuchni, w której byliśmy dosłownie chwilę temu, ale nie dostrzegam tam żadnego czarodzieja. Wracam na główną salę, krzyżując spojrzenie z Samuelem. Nie podoba mi się jego władczy ton, ale nie mam powodu, żeby z nim nie pójść. Kiwam głową w odpowiedz i zmierzam w stronę wyjścia z ratusza, żałując, że nie wziąłem ze sobą nic oprócz różdżki. Nie mam pojęcia co możemy tam zastać.
zt x2 <3
Nie sądziłem, że cokolwiek może się jeszcze wydarzyć, ale jak zwykle nie doceniłem porąbanego świata, w którym przyszło nam żyć. Nagłe trzęsienie ziemi, niepewność – przez chwilę dalej siedziałem na swoim miejscu, po prostu czekając, spoglądając w stronę drzwi, jakbym spodziewał się zastać tam hordę szmalcowników. Podświadomie ścisnąłem dłoń na różdżce, jak zwykle będąc w gotowości – nauczyłem się tego przez ostatnie miesiące (lata? tracę rachubę). – T-tak, jasne – mówię w końcu, słysząc głos Williama. Zaglądam szybko do kuchni, w której byliśmy dosłownie chwilę temu, ale nie dostrzegam tam żadnego czarodzieja. Wracam na główną salę, krzyżując spojrzenie z Samuelem. Nie podoba mi się jego władczy ton, ale nie mam powodu, żeby z nim nie pójść. Kiwam głową w odpowiedz i zmierzam w stronę wyjścia z ratusza, żałując, że nie wziąłem ze sobą nic oprócz różdżki. Nie mam pojęcia co możemy tam zastać.
zt x2 <3
not a perfect soldier
but a good man
but a good man
Florean Fortescue
Zawód : właściciel lodziarni
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Pijemy z czary istnienia
Z zamkniętymi oczami,
Złote skropiwszy jej brzegi
Własnymi gorzkimi łzami.
Z zamkniętymi oczami,
Złote skropiwszy jej brzegi
Własnymi gorzkimi łzami.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Początkowo miała w planie wrócić wcześniej do domu i przejąć stamtąd Maeve, ale jeszcze w ciągu dnia dostała od niej wiadomość by nie czekać, bo nową drogę do Oazy pokaże jej ktoś inny. Plan zatem uległ zmianie, a Adda została do późna w Londynie, w Ministerstwie Magii, nadrabiając zaniedbane do tej pory raporty. W międzyczasie dotarły do niej wiadomości o pilnym zebraniu w Departamencie – znów chodziło o infiltrację Dorset, musiała trzymać rękę na pulsie – które zwołano na godzinę bliższą północy, co oznaczało, że dziś już raczej nie zobaczy Wrzosowej Przystani, a resztę nocy spędzi najprawdopodobniej w pokoju “Pod Ramorami”, co nie do końca wpisywało się w ramy jej pragnień, ale nie zamierzała ryzykować teleportacji do domu w środku nocy, na krańcu wytrzymałości.
Pół godziny przed wyznaczonym terminem spotkania w Ratuszu, Adda opuściła biuro Wiedźmiej Straży pod pretekstem zażycia choć chwili odpoczynku i zjedzenia czegoś, co nie było serwowaną w pobliskiej kantynie kanapką. Poza Londyn wydostała się bez problemów, przy zewnętrznym posterunku kontroli dokumentów trafiła nawet na swojego ulubionego funkcjonariusza, zatem nie obyło się bez krótkiej rozmowy o wszystkim i o niczym, ale gdy tylko padły ostatnie uprzejmości – była wolna. Przynajmniej do północy.
Oaza przywitała ją ogólną surowością krajobrazu wraz z zimnym wiatrem wdzierającym się pod ubranie i szczypiącym policzki. Adda szczelniej otuliła się eleganckim płaszczem, kołnierz podbity futrem złapała palcami pod szyją, by się nie przeziębić. Drogę od portalu do Ratusza przeszła piechotą, raz po raz rozglądając się dookoła; była tu tylko raz, niedługo po liście Ministra w którym przekazał jej także błękitną chustę, zatem sama wyspa wciąż stanowiła dla niej swego rodzaju nowość. Na tle drewnianych chatek, ubogich stroi czy wychudzonych twarzy mieszkańców niezmiennie czuła się jak jakiś egzotyczny ptak wyrwany z raju; ściągała spojrzenia mijanych po drodze ludzi, słyszała za sobą parę zaciekawionych głosów, ale ostatecznie także i tym razem nikt jej nie niepokoił i nie zaczepił.
We wnętrzu ratusza szybko odnalazła drogę do niewielkiej, dość surowo urządzonej salki w której miało odbyć się spotkanie. Adda rozejrzała się po pomieszczeniu, przez krótką chwilę analizowała grzbiety książek stłoczonych na dwóch regałach. W końcu zsunęła płaszcz z ramion, pozostając jedynie w równie eleganckiej, ciemnej sukience dopasowanej do figury. Podeszła bliżej stołu, przerzuciła wierzchnie okrycie przez oparcie pierwszego krzesła z brzegu, sama zajęła dopiero drugie siedzisko i zabrała się za przejrzenie zawartości własnej torebki. Mimo zmęczenia tak silnego, że miała ochotę usiąść i się rozpłakać, nie chciała prezentować się poniżej własnych oczekiwań i standardów. W dłoni zatem spoczęło podręczne lusterko, Adda uważnie skontrolowała stan makijażu, poprawiła upięte włosy, potem spojrzała na zegarek zdobiący nadgarstek, odłożyła torebkę na krzesło po swojej prawej. Do 21 pozostało ledwie parę minut.
powiększ
|dajmy sobie 72h na zebranie się, zatem czas na odpis do 26 czerwca włącznie. Gdyby ktoś chciał napisać, ale wie, że będzie mieć poślizg - bardzo proszę o informację <3
Każda kolejka będzie zaczynać się moim postem, a kończyć wraz z postem Justine.
No i zajmuję miejsce numer 2, wstępnie rezerwuję także 1
Mam niespełna trzydzieści lat
i jak kot muszę umrzeć
i jak kot muszę umrzeć
dziewięć razy
Myślał o tym przez cały dzień – i nadal nie potrafił w to uwierzyć. Nawet kiedy przeczytał już list od Adriany tyle razy, że zamiast zwijać się w rulon, leżał płasko na kuchennym stole – i nawet wtedy, gdy Bursztyn zniknął pomiędzy drzewami, niosąc ze sobą skreślone na szybko wiadomości do innych lotników. Nie miał żadnych powodów, żeby wątpić w otrzymane ostrzeżenie, Adda nie rzuciłaby pustych słów na wiatr, była Demimozem, jej informacje z całą pewnością były wiarygodne – ale i tak nie mógł (nie chciał?) przestać szukać we własnym umyśle innego usprawiedliwienia na to wszystko. Nie był naiwny, wojna już dawno wyleczyła go ze ślepej wiary w dobre intencje i składane obietnice, zdrady – choć w szeregach podziemia surowo karanej – należało się prędzej czy później spodziewać, ale czy ktokolwiek z nich podejrzewał, że może ona nadejść z tak bliska? Lucinda była przecież częścią Zakonu Feniksa odkąd pamiętał; jeszcze nie tak dawno robiła wszystko, żeby uratować Oazę, narażając – i prawie tracąc – przy tym własne życie. Co wydarzyło się w międzyczasie, co popchnęło ją w stronę wroga?
Rozejrzał się wokół; pogrążony w rozmyślaniach, nie zauważył nawet, że pokonał już połowę drogi od portalu do ratusza. Unosząc spojrzenie, napotkał wzrok jednego z mieszkańców, uśmiechnął się do niego, pozdrawiając go również dłonią. Wioska jeszcze nie usnęła, choć słońce schowało się już za linią horyzontu, barwiąc wszystko charakterystycznymi odcieniami granatu. Powinien dokończyć opracowywanie planu ewakuacji dla wyspy, uświadomił sobie, czując w klatce piersiowej nowe, ostre ukłucie; jeżeli jedno z nich znalazło się w rękach wroga, zagrożenie mogło nadejść w każdej chwili.
Oparł miotłę o ścianę tuż przy wejściu do zlokalizowanego w centralnym punkcie wioski budynku, decydując się pozostawić ją na zewnątrz. Ostatni raz, kiedy tu był, w Oazie zatrzęsła się ziemia – rozpoczynając serię wydarzeń, które do tej pory czasami powracały do niego w snach. – Cześć – przywitał się, wsuwając się jednocześnie przez uchylone drzwi. Po drugiej stronie stołu póki co dostrzegł tylko Adrianę; uśmiechnął się na jej widok, płynnym ruchem ściągając z głowy płaską, brązową czapkę. – Jestem za w-w-wcześnie? – zapytał; w którymś momencie stracił poczucie czasu, a wchodząc do ratusza nie spojrzał na zegarek. Nie zamykając za sobą drzwi, obszedł stół i odsunął sobie krzesło na lewo od czarownicy. Wydawała mu się trochę zmęczona, choć wyglądała jak zwykle bardzo ładnie. – Wysłałem wiadomości do Sów, jeżeli tylko czegoś się d-d-dowiedzą – będziemy wiedzieć i my – wspomniał, odnosząc się do wymienionych wcześniej listów. Na usta cisnęły mu się dziesiątki pytań, ale zmusił się do ich powstrzymania – do czasu, gdy w sali zgromadzą się pozostali. Kto dokładnie – nie wiedział, nie był też pewien, w jakiej roli on sam został dzisiaj zaproszony, ale nie dociekał. Skoro był potrzebny, był też obecny.
Zsunął z ramion lotniczą kurtkę, a czapkę wsunął do jednego z rękawów. Wolną dłonią ściągnął z szyi gogle, które potem wepchnął do wewnętrznej kieszeni wierzchniego okrycia, ostatecznie przewieszając je o oparcie krzesła. Dopiero potem na nim usiadł, z cichym westchnieniem opierając łokcie o stół. – Jak się czujesz? – zagadnął. Nie pytał, czy Mike również się pojawi – wiedział, że go nie zabraknie.
| siadam na trójeczce
Rozejrzał się wokół; pogrążony w rozmyślaniach, nie zauważył nawet, że pokonał już połowę drogi od portalu do ratusza. Unosząc spojrzenie, napotkał wzrok jednego z mieszkańców, uśmiechnął się do niego, pozdrawiając go również dłonią. Wioska jeszcze nie usnęła, choć słońce schowało się już za linią horyzontu, barwiąc wszystko charakterystycznymi odcieniami granatu. Powinien dokończyć opracowywanie planu ewakuacji dla wyspy, uświadomił sobie, czując w klatce piersiowej nowe, ostre ukłucie; jeżeli jedno z nich znalazło się w rękach wroga, zagrożenie mogło nadejść w każdej chwili.
Oparł miotłę o ścianę tuż przy wejściu do zlokalizowanego w centralnym punkcie wioski budynku, decydując się pozostawić ją na zewnątrz. Ostatni raz, kiedy tu był, w Oazie zatrzęsła się ziemia – rozpoczynając serię wydarzeń, które do tej pory czasami powracały do niego w snach. – Cześć – przywitał się, wsuwając się jednocześnie przez uchylone drzwi. Po drugiej stronie stołu póki co dostrzegł tylko Adrianę; uśmiechnął się na jej widok, płynnym ruchem ściągając z głowy płaską, brązową czapkę. – Jestem za w-w-wcześnie? – zapytał; w którymś momencie stracił poczucie czasu, a wchodząc do ratusza nie spojrzał na zegarek. Nie zamykając za sobą drzwi, obszedł stół i odsunął sobie krzesło na lewo od czarownicy. Wydawała mu się trochę zmęczona, choć wyglądała jak zwykle bardzo ładnie. – Wysłałem wiadomości do Sów, jeżeli tylko czegoś się d-d-dowiedzą – będziemy wiedzieć i my – wspomniał, odnosząc się do wymienionych wcześniej listów. Na usta cisnęły mu się dziesiątki pytań, ale zmusił się do ich powstrzymania – do czasu, gdy w sali zgromadzą się pozostali. Kto dokładnie – nie wiedział, nie był też pewien, w jakiej roli on sam został dzisiaj zaproszony, ale nie dociekał. Skoro był potrzebny, był też obecny.
Zsunął z ramion lotniczą kurtkę, a czapkę wsunął do jednego z rękawów. Wolną dłonią ściągnął z szyi gogle, które potem wepchnął do wewnętrznej kieszeni wierzchniego okrycia, ostatecznie przewieszając je o oparcie krzesła. Dopiero potem na nim usiadł, z cichym westchnieniem opierając łokcie o stół. – Jak się czujesz? – zagadnął. Nie pytał, czy Mike również się pojawi – wiedział, że go nie zabraknie.
| siadam na trójeczce
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
To był długi dzień i zapowiadało się na jeszcze dłuższy wieczór.
Myślała, że do Oazy dotrze w towarzystwie Adriany, że złapią się we Wrzosowej Przystani, lecz z uwagi na nie cierpiącą zwłoki sytuację z Geoffem doszło do nagłej zmiany planów. Temat dezertera nie mógł zostać zamieciony pod dywan, nie mógł również czekać, dlatego właśnie postanowiła zająć się nim możliwie jak najszybciej, nawet jeśli oznaczało to ściganie się z czasem – choć pożałowała w duchu swej wcześniejszej decyzji, gdy dzięki uprzejmości Carringtona znaleźli się już w Oazie, gdy przelotnie spojrzała na zegarek i zaczęła wątpić, czy zdążą dotrzeć do ratusza przed wskazaną godziną. Świat mógł stawać na głowie i zalewać ich kolejnymi falami tragicznych wieści, ona jednak wciąż nie lubiła się spóźniać; pielęgnowanie w sobie dobrych nawyków, choćby i takich, stanowiło formę podtrzymywania kontaktu z tym, kim była kiedyś.
Martwił ją stan Marceliusa, był blady, bledszy niż zwykle i wyraźnie wzburzony losem oddanego w ręce podziemia kompana, lecz – obiektywnie rzecz ujmując – czekał na nich problem dużo większy i poważniejszy niż los wtrąconego do aresztu Geoffa. Nadal nie mogła uwierzyć w to, co wyczytała ze znalezionego na szafce nocnej liściku – ubolewała, że nie miały okazji porozmawiać o tym z Adrianą w domu Tonksów, że wciąż musiała tkwić w zabarwionym niepewnością zawieszeniu, doskonale rozumiała jednak, że najlepiej było przekazać wszelkie posiadane informacje wszystkim jednocześnie. Zarówno po to, by nie musieć się powtarzać, jak i w celu przeprowadzenia dyskusji, obejrzenia sytuacji z kilku różnych punktów widzenia, a także wspólnego postanowienia, co dalej. I choć odbyte szkolenie odarło ją ze ślepej wiary w innych, choć na wojnie widziała już niejedno, tak serce wciąż próbowało łudzić się, że może jest jakieś logiczne wytłumaczenie. Że może Lucinda padła ofiarą Imperio. Że może robiła to, bo musiała.
Lecz nawet jeśli – jej bliska styczność z wrogiem stanowiła nie lada zagrożenie dla nich wszystkich, dla całego Zakonu Feniksa i zwołanie sztabu kryzysowego było jedynym rozsądnym posunięciem.
Przyśpieszyła kroku i obejrzała się na idącego nieco z tyłu akrobatę, jak gdyby samym spojrzeniem chciała wyrwać go z zamyślenia, zmusić do szybszego przebierania nogami; musiał nauczyć się skupiać na tu i teraz, odgradzać od emocji, o ile nie chciał, by wyrzuty sumienia zabiły go szybciej niż mogą uczynić to ich wrogowie.
Odetchnęła głębiej, w założeniu uspokajająco, gdy przekroczyli już próg ratusza, skierowali w stronę odpowiedniej sali – na ich szczęście drzwi wciąż były otwarte na oścież, zaś z wnętrza dobiegały jedynie dwa ściszone głosy. A więc zdążyli, jakimś cudem.
– Cześć – rzuciła, kiedy już zajrzała do środka i ujrzała siedzących przy stole Adrianę i Williama. Dobrze było ich widzieć, nawet w tak dołujących okolicznościach. – Chwała Merlinowi. Już się bałam, że wpadniemy po czasie i przerwiemy obrady – mruknęła z nutą ulgi, bez zbędnej zwłoki podchodząc bliżej, w międzyczasie upewniając się, czy Marcelius podąża jej śladem. Uraczyła przyjaciółkę kontrolnym spojrzeniem, posłała Moore'owi nikły uśmiech, po czym kilkoma sprawnymi ruchami pozbyła się płaszcza i opadła na jedno z bliższych krzeseł z bolesnym westchnieniem, bezwiednie poprawiając niesforną od wrześniowej wilgoci fryzurę.
Usilnie próbowała nie myśleć o tym, że ostatnim razem miejsce obok niej zajmował Fox.
| zajmuję 9
Myślała, że do Oazy dotrze w towarzystwie Adriany, że złapią się we Wrzosowej Przystani, lecz z uwagi na nie cierpiącą zwłoki sytuację z Geoffem doszło do nagłej zmiany planów. Temat dezertera nie mógł zostać zamieciony pod dywan, nie mógł również czekać, dlatego właśnie postanowiła zająć się nim możliwie jak najszybciej, nawet jeśli oznaczało to ściganie się z czasem – choć pożałowała w duchu swej wcześniejszej decyzji, gdy dzięki uprzejmości Carringtona znaleźli się już w Oazie, gdy przelotnie spojrzała na zegarek i zaczęła wątpić, czy zdążą dotrzeć do ratusza przed wskazaną godziną. Świat mógł stawać na głowie i zalewać ich kolejnymi falami tragicznych wieści, ona jednak wciąż nie lubiła się spóźniać; pielęgnowanie w sobie dobrych nawyków, choćby i takich, stanowiło formę podtrzymywania kontaktu z tym, kim była kiedyś.
Martwił ją stan Marceliusa, był blady, bledszy niż zwykle i wyraźnie wzburzony losem oddanego w ręce podziemia kompana, lecz – obiektywnie rzecz ujmując – czekał na nich problem dużo większy i poważniejszy niż los wtrąconego do aresztu Geoffa. Nadal nie mogła uwierzyć w to, co wyczytała ze znalezionego na szafce nocnej liściku – ubolewała, że nie miały okazji porozmawiać o tym z Adrianą w domu Tonksów, że wciąż musiała tkwić w zabarwionym niepewnością zawieszeniu, doskonale rozumiała jednak, że najlepiej było przekazać wszelkie posiadane informacje wszystkim jednocześnie. Zarówno po to, by nie musieć się powtarzać, jak i w celu przeprowadzenia dyskusji, obejrzenia sytuacji z kilku różnych punktów widzenia, a także wspólnego postanowienia, co dalej. I choć odbyte szkolenie odarło ją ze ślepej wiary w innych, choć na wojnie widziała już niejedno, tak serce wciąż próbowało łudzić się, że może jest jakieś logiczne wytłumaczenie. Że może Lucinda padła ofiarą Imperio. Że może robiła to, bo musiała.
Lecz nawet jeśli – jej bliska styczność z wrogiem stanowiła nie lada zagrożenie dla nich wszystkich, dla całego Zakonu Feniksa i zwołanie sztabu kryzysowego było jedynym rozsądnym posunięciem.
Przyśpieszyła kroku i obejrzała się na idącego nieco z tyłu akrobatę, jak gdyby samym spojrzeniem chciała wyrwać go z zamyślenia, zmusić do szybszego przebierania nogami; musiał nauczyć się skupiać na tu i teraz, odgradzać od emocji, o ile nie chciał, by wyrzuty sumienia zabiły go szybciej niż mogą uczynić to ich wrogowie.
Odetchnęła głębiej, w założeniu uspokajająco, gdy przekroczyli już próg ratusza, skierowali w stronę odpowiedniej sali – na ich szczęście drzwi wciąż były otwarte na oścież, zaś z wnętrza dobiegały jedynie dwa ściszone głosy. A więc zdążyli, jakimś cudem.
– Cześć – rzuciła, kiedy już zajrzała do środka i ujrzała siedzących przy stole Adrianę i Williama. Dobrze było ich widzieć, nawet w tak dołujących okolicznościach. – Chwała Merlinowi. Już się bałam, że wpadniemy po czasie i przerwiemy obrady – mruknęła z nutą ulgi, bez zbędnej zwłoki podchodząc bliżej, w międzyczasie upewniając się, czy Marcelius podąża jej śladem. Uraczyła przyjaciółkę kontrolnym spojrzeniem, posłała Moore'owi nikły uśmiech, po czym kilkoma sprawnymi ruchami pozbyła się płaszcza i opadła na jedno z bliższych krzeseł z bolesnym westchnieniem, bezwiednie poprawiając niesforną od wrześniowej wilgoci fryzurę.
Usilnie próbowała nie myśleć o tym, że ostatnim razem miejsce obok niej zajmował Fox.
| zajmuję 9
Maeve Clearwater
Zawód : Rebeliant, wywiadowca
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
The moments of peace that we find sometimes, they aren't anything but warfare, thinly disguised.
OPCM : 22+1
UROKI : 32+4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
Ostatnie spojrzenie zdradzonego Goeffa będzie towarzyszyło mu jeszcze długo, bo po raz pierwszy w życiu zmuszony został pomyśleć o sobie jako o zdrajcy. Nie był jego przyjacielem, był kumplem, lubił go, lubił Missy, którą będzie musiał uprzedzić - w jakich słowach to zrobić? Nie kwestionował jednak podjętej decyzji, bo przecież gdyby się wahał, czy powinien, to nie zrobiłby tego wcale. Czas na wahanie przeminął wraz z momentem jasnej deklaracji, wiedział, po której stronie konfliktu było jego miejsce i pozostawał temu oddany w pełni. Czasem tylko, czasem zaczynało do niego docierać, jak ciężka mogła okazać się cena, którą miał za to zapłacić. Przelać własną krew wydawało się łatwo, wziąć odpowiedzialność za cudzą ciągnęło w dół jak kotwica i miażdżyło popękane serce - cieszył się, że mógł szybko odciągnąć myśli. List Adriany był enigmatyczny, Maeve nie zdradziła wiele więcej, bo nie było na to czasu. Został wezwany na naradę i czuł, że działo się coś ważnego - i był też bardzo dumny, że uznano go za część tego. Wychwycił spojrzenie Maeve, ale nie odpowiedział na nie; uciekł wzrokiem, nie zwalniając kroku, rad za szybsze tempo wchodząc do wnętrza ratusza zaraz za nią. Kiwnął głową po jej powitaniu Adrianie i Billy'emu, samemu nie odzywając się wcale. Atmosfera wydawała się gęsta, imię Lucindy pamiętał tak z otrzymanej wiadomości, jak porozwieszanych po mieście plakatów - tych samych, które inspirowały go do walki o lepsze jutro, jeszcze nim zdołał odnaleźć trop Zakonu Feniksa. Nie wiedział jednak, kim naprawdę była ani jakie pozostawiła po sobie wspomnienia, bliższy mu był wydany kilka chwil temu dryblas, niż zagubiona arystokratka. Czując, że odezwanie się byłoby chyba w złym tonie, bez słowa zajął miejsce obok Maeve, przysiadając na skraju stołu. Nie miał nic do powiedzenia ani do zaraportowania, czarownicy nie widział. Oparł się na tylnym oparciu, dłonie wsuwając do kieszeni zarzuconej na ramiona kurtki. Połowa krzeseł była pusta, więc pewnie jeszcze czekali na pozostałych.
10
10
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Wirujący obłok otrzeźwiającego, wieczornego powietrza zatańczył na zarośniętym, męskim policzku, zakołysał pojedynczym, krętym kosmykiem opadającym na blady, niezbyt wyraźny profil; na przymknięte, ociężałe powieki skrywające zupełnie nowy wymiar mętnego, przybijającego smutku. Przerośnięte drzewa szumiały w rytm jednostajnych podmuchów zwiastując nadchodzącą zmianę pogody. Rosła sylwetka znajdowała się naprzeciwko drewnianej ekspozycji niewielkiego, bielonego domostwa, skrytego wśród plątaniny wieloletnich gałęzi, niezadbanych gąszczy, zarośniętych plewi, o które nie zdążył zadbać podczas przemijającego pobytu. Szemrzący szmer nadmorskich fal, dopełniał ów przemijający obrazek. Nieporuszony kształt wrośnięty w ziemię, wpatrywał się w charakterystyczny martwy punkt. W niewielkie okno zakrzywionego poddasza, pokryte niebieską, złuszczoną farbą, spróchniałe, niedomknięte niemalże przez cały, przemijający rok. Należące do osoby, która od dłuższego czasu nie dawała znaku życia. Zapadła się pod ziemię, przepadła wśród spadających komet, wznieconych popiołów, krwawych walk reprezentujących nieznane oblicze wojny. Zginęła, zaginęła, a może zmieniła front? Nie potrafił w to uwierzyć. Głowa zadarta do góry nadwyrężała szyję. Palce schowane w głębokich kieszeniach, zaciskały i rozluźniały pięści, naciągały cienką popękaną skórę, dając upust niewyrażonym emocjom: gorzkiemu rozżaleniu, złości, ogromnemu poczuciu niezrozumienia, odrzucenia, zdrady, odseparowania od otaczającej rzeczywistości, która szturmem wdzierała się w monotonną codzienność. Zagubił rytm - zawieszony w dobijającej przestrzeni nie potrafił określić swojego położenia. Czy aby na pewno wierzył jeszcze w te same wartości? Czy zdawał sobie sprawę za czym obstawia swój głos? Czy wiekopomna idea wpajana od tak dawna, przebijała się przez gęstwinę splątanych i destruktywnych skrajności? Czoło zmarszczyło się na moment muśnięte zamgloną wizją kobiecego cienia, krzyczącego gdzieś za jego plecami, gdy o wczesnych godzinach porannych wychodził ku nagłemu, niespodziewanemu zleceniu. Była przyjaciółką, wierną współtowarzyszką, współlokatorką, a przede wszystkim powierniczką. Odważną przedstawicielką rebelii, stojącej w wysokich szeregach, jako dzielny i nieustępliwy żołnierz. Była, pewna, stała i zaangażowana a teraz? Pognieciony pergamin, przedstawiciel tak paskudnej nicości, leżał pod malutkim, salonowym stolikiem wieszcząc zapewnione proroctwo. To wszystko zadziało się w zatrważającym tempie, a on nie miał pewności, czy wszelkie, przyjęte poszlaki zostały sprawdzone z należytą dokładnością. Postawione zarzuty były zabezpieczeniem. Tak działało prawo. Mógł jedynie przyglądać się pewnym poczynaniom swych współtowarzyszy zaangażowanych w dyrektywne jednostki bojowe. On sam podchodził do sprawy z całkowicie ludzkich pobudek. I choć w głębi serca obawiał się najgorszego, nie dopuszczał do siebie żadnej prawdy, podawanej na ozdobnym talerzu. Nie wierzył i nie zwątpił. Nie znał kontekstu sytuacji, nie widział potwierdzających dowodów, rozumiał zagrania wroga, które z każdym dniem stawały się coraz bardziej perfidne, bezpośrednie i śmiałe. Uderzały w samo sedno, w pojedyncze jednostki powiązane z rebeliantami. Wkraczały w sam środek organizacji, aby zachwiać fundamenty, wprowadzić strach, paraliż i zimną dezorientację. Nie posiadali skrupułów, nie zawahają się przecież przed niczym.
Ciemnowłosy westchnął głośno przymykając powieki. Podciągnął pasek skórzanej torby, złapał za rozpięte poły kraciastej kurtki przysuwając ją w okolice krtani. Chciał zatrzymać ulotne drobiny uciekającego ciepła. Zostawiając rozmyślenia gdzieś za sobą, ruszył wzdłuż krętej, piaskowej drużki, aby po krótkiej chwili, teleportować się w okolice portalu. Resztę drogi przemaszerował pieszo, niknąc w granatowych tonach wrześniowego wieczoru. Nie pilnował czasu, lecz nie powinien spóźnić się więcej niż pięć minut. Nie pamiętał kiedy ostatnio przebywał w tym miejscu. Rozejrzał się tylko na początku, skupiony na sprawnym transporcie do samego serca wyjątkowej wioski. Przekroczył próg surowego ratusza, kierując się do mniejszej salki. Podłoga zaskrzypiała pod jego ciężarem, a pierwsze głosy odbijały się od pustych ścian. Pociągnął nosem, pochylił głowę, gdyż niski sufit okazał się nieoczekiwaną przeszkodą. Odetchnął krótko, a jasny monotonny błękit prześlizgnął się po figurach przybyłych Zakonników. Skinął do nich głową, wyrzucając zachrypnięte i niknące: – Cześć. – opuścił wzrok i przeszedł wokół stołu, zatrzymując się przy Williamie, aby uścisnąć jego dłoń. Stanął przy krześle na końcu stołu, znajdującym się naprzeciwko młodzieńca, którego kojarzył tylko pobieżnie. Zawiesił spojrzenie i ponownie wyciągając prawą dłoń, powtórzył gest szybkiego powitania. Nie pytał, nie zagadywał, nie drążył. Rozpinając kurtkę odwiesił ją na poręczy krzesła. Pasek od torby opadł bezwładnie dotykając zakurzonej ziemi. Zdążył wyciągnąć z niej wysłużony, kołowy notatnik oraz kawałek ołówka – swe nieodłączne atrybuty. Wrzucił je na stół niedbale, zbyt energicznie, o mały włos nie zrzucając ich na ziemię. Odchrząknął głośniej, a ręce wyciągnięte przed siebie, oparł na blacie, splótł w ciasny koszyk, oparł na nich swe czoło, chowając oczy oraz część twarzy. Odcinał się od świata. Nie chciał, nie wiedział, nie rozumiał. Gdy uniósł brodę, tęczówki natychmiastowo zatrzymały się na konturze Meave oraz Adriany informującej o ów trudnym i ostatecznym wyroku. Co miało wydarzyć się dalej?
| Miejsce 5
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ciemnowłosy westchnął głośno przymykając powieki. Podciągnął pasek skórzanej torby, złapał za rozpięte poły kraciastej kurtki przysuwając ją w okolice krtani. Chciał zatrzymać ulotne drobiny uciekającego ciepła. Zostawiając rozmyślenia gdzieś za sobą, ruszył wzdłuż krętej, piaskowej drużki, aby po krótkiej chwili, teleportować się w okolice portalu. Resztę drogi przemaszerował pieszo, niknąc w granatowych tonach wrześniowego wieczoru. Nie pilnował czasu, lecz nie powinien spóźnić się więcej niż pięć minut. Nie pamiętał kiedy ostatnio przebywał w tym miejscu. Rozejrzał się tylko na początku, skupiony na sprawnym transporcie do samego serca wyjątkowej wioski. Przekroczył próg surowego ratusza, kierując się do mniejszej salki. Podłoga zaskrzypiała pod jego ciężarem, a pierwsze głosy odbijały się od pustych ścian. Pociągnął nosem, pochylił głowę, gdyż niski sufit okazał się nieoczekiwaną przeszkodą. Odetchnął krótko, a jasny monotonny błękit prześlizgnął się po figurach przybyłych Zakonników. Skinął do nich głową, wyrzucając zachrypnięte i niknące: – Cześć. – opuścił wzrok i przeszedł wokół stołu, zatrzymując się przy Williamie, aby uścisnąć jego dłoń. Stanął przy krześle na końcu stołu, znajdującym się naprzeciwko młodzieńca, którego kojarzył tylko pobieżnie. Zawiesił spojrzenie i ponownie wyciągając prawą dłoń, powtórzył gest szybkiego powitania. Nie pytał, nie zagadywał, nie drążył. Rozpinając kurtkę odwiesił ją na poręczy krzesła. Pasek od torby opadł bezwładnie dotykając zakurzonej ziemi. Zdążył wyciągnąć z niej wysłużony, kołowy notatnik oraz kawałek ołówka – swe nieodłączne atrybuty. Wrzucił je na stół niedbale, zbyt energicznie, o mały włos nie zrzucając ich na ziemię. Odchrząknął głośniej, a ręce wyciągnięte przed siebie, oparł na blacie, splótł w ciasny koszyk, oparł na nich swe czoło, chowając oczy oraz część twarzy. Odcinał się od świata. Nie chciał, nie wiedział, nie rozumiał. Gdy uniósł brodę, tęczówki natychmiastowo zatrzymały się na konturze Meave oraz Adriany informującej o ów trudnym i ostatecznym wyroku. Co miało wydarzyć się dalej?
| Miejsce 5
[bylobrzydkobedzieladnie]
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Ostatnio zmieniony przez Vincent Rineheart dnia 26.06.24 22:08, w całości zmieniany 2 razy
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Powrót na swoją ziemię nigdy jeszcze nie malował jej się w tak słodko-gorzkich barwach. Wciąż czuła się jak dziecko we mgle - nie wróciła całkowicie do obowiązków, wciąż snuła się po archiwum Biura odkrywając sprawy, które wydarzyły się, kiedy jej nie było; rozprostowywała kości i rozciągała mięśnie, które wciąż czuły szorstkość Andory i wszystkiego, co tam na nią czekało; poznawała świat przez stare numery gazet, wszystkich tytułów, które tylko proponowały jej szafki z dokumentami. Uczyła się wszystkiego od nowa jak na razie tylko z teorii, oszczędzając się, jak prosił ją Potter - chyba że roznosiło ją na tyle, że musiała pójść chociaż na dłuższy spacer, mnąc rączkę różdżki w kieszeni płaszcza.
Oaza Harolda nie była obcym dla niej miejscem, jednak samo dotarcie do niej - już tak. Wiedziała, że Vincent miał być razem z nimi, ale sama dostała wytyczne od Justine i to z nią zamierzała udać się na samo miejsce. Wyszła później niż on i później też sądziła, że dotrze do samego Ratusza. Szła tuż obok Tonks, dłonie trzymając w kieszeniach płaszcza, wzrokiem śledząc czubki swoich butów, dopóki nie rozpoczął się krótki rytuał przejścia. Na samej Oazie zdawało się być spokojnie, wyspa odgrodzona od wojennej rzeczywistości, a mimo to zbierająca tu wszystkie jej ofiary.
Kiedy znaleźli się przy budynku, gdzie miało odbyć się spotkanie, jej myśli znów wróciły do rozkazów Bangolda, do listu gończego, do samej Lucindy, której może nie znała bezpośrednio, ale kojarzyła i zdawała sobie sprawę, że była otaczana skrzydłami Feniksa przez długi czas. Otworzyła drzwi do pokoju pewnie i od razu rozejrzała się po sali. Znała większość osób, jedynie jasnowłosa kobieta i młody chłopak siedzący obok Maeve byli jej obcy, ale skinęła głową wszystkim zgromadzonym w geście przywitania. Zdecydowała się podejść najpierw do nieznanej jej dotąd kobiety, o której w czasie drogi zdążyła opowiedzieć jej Justine, Ady.
- Jackie Rineheart - przedstawiła jej się i podała dłoń. Może się nie znały, ale grały do jednej bramki i ostrzyły kły na jednego wroga, pozostała otoczka nie miała dla niej większego znaczenia. Chciała się osobiście przedstawić, żeby nie pozostawiać miejsca na domysły. - Just mi o wszystkim opowiedziała.
Dostrzegła wolne miejsce i tam się udała. Położyła dłoń na ramieniu Vincenta, w ten niemy sposób przekazując mu jednocześnie ulgę, że są tu razem, i swoje wsparcie. Usiadła na krześle tuż obok niego. I Billy’ego. Zerknęła też na młodego chłopaka. Jaką on grał w tym wszystkim rolę?
- Kopę lat, Moore - spojrzała na starego przyjaciela, przez chwilę bez słów mu się przyglądając. Nie widziała go bity rok. Zmęczony wzrok zdradzał obowiązki, a szarość twarzy upływający niemiłosiernie czas. - Ktoś ci mocno miotłą w twarz przyrżnął, widziałeś? - szepnęła, nachylając się ku niemu. Oczywiście, że kojarzyła ten rodzaj blizn, miała kilka podobnych na swoim ciele. Czarna magia zawsze zostawiała na człowieku najgorsze z możliwych bruzd. Może nie brzmiało to żartobliwie, ale Billy musiał pamiętać, że dokuczała mu tak niemal od zawsze. W przyjacielskim tonie. - Jak Hann?
Widziały się już, ale Jackie, choć nie było tego po niej widać, martwiła się o nią na swój sposób.
| zajmuję miejsce nr 4
Oaza Harolda nie była obcym dla niej miejscem, jednak samo dotarcie do niej - już tak. Wiedziała, że Vincent miał być razem z nimi, ale sama dostała wytyczne od Justine i to z nią zamierzała udać się na samo miejsce. Wyszła później niż on i później też sądziła, że dotrze do samego Ratusza. Szła tuż obok Tonks, dłonie trzymając w kieszeniach płaszcza, wzrokiem śledząc czubki swoich butów, dopóki nie rozpoczął się krótki rytuał przejścia. Na samej Oazie zdawało się być spokojnie, wyspa odgrodzona od wojennej rzeczywistości, a mimo to zbierająca tu wszystkie jej ofiary.
Kiedy znaleźli się przy budynku, gdzie miało odbyć się spotkanie, jej myśli znów wróciły do rozkazów Bangolda, do listu gończego, do samej Lucindy, której może nie znała bezpośrednio, ale kojarzyła i zdawała sobie sprawę, że była otaczana skrzydłami Feniksa przez długi czas. Otworzyła drzwi do pokoju pewnie i od razu rozejrzała się po sali. Znała większość osób, jedynie jasnowłosa kobieta i młody chłopak siedzący obok Maeve byli jej obcy, ale skinęła głową wszystkim zgromadzonym w geście przywitania. Zdecydowała się podejść najpierw do nieznanej jej dotąd kobiety, o której w czasie drogi zdążyła opowiedzieć jej Justine, Ady.
- Jackie Rineheart - przedstawiła jej się i podała dłoń. Może się nie znały, ale grały do jednej bramki i ostrzyły kły na jednego wroga, pozostała otoczka nie miała dla niej większego znaczenia. Chciała się osobiście przedstawić, żeby nie pozostawiać miejsca na domysły. - Just mi o wszystkim opowiedziała.
Dostrzegła wolne miejsce i tam się udała. Położyła dłoń na ramieniu Vincenta, w ten niemy sposób przekazując mu jednocześnie ulgę, że są tu razem, i swoje wsparcie. Usiadła na krześle tuż obok niego. I Billy’ego. Zerknęła też na młodego chłopaka. Jaką on grał w tym wszystkim rolę?
- Kopę lat, Moore - spojrzała na starego przyjaciela, przez chwilę bez słów mu się przyglądając. Nie widziała go bity rok. Zmęczony wzrok zdradzał obowiązki, a szarość twarzy upływający niemiłosiernie czas. - Ktoś ci mocno miotłą w twarz przyrżnął, widziałeś? - szepnęła, nachylając się ku niemu. Oczywiście, że kojarzyła ten rodzaj blizn, miała kilka podobnych na swoim ciele. Czarna magia zawsze zostawiała na człowieku najgorsze z możliwych bruzd. Może nie brzmiało to żartobliwie, ale Billy musiał pamiętać, że dokuczała mu tak niemal od zawsze. W przyjacielskim tonie. - Jak Hann?
Widziały się już, ale Jackie, choć nie było tego po niej widać, martwiła się o nią na swój sposób.
| zajmuję miejsce nr 4
pora, żebyś ty powstał i biegł, chociaż ty nie wiesz,
gdzie jest cel i brzeg,
ty widzisz tylko, że
ogień świat pali
Jackie Rineheart
Zawód : auror
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
only now do i see the big picture
but i swear that
these scars are
fine
but i swear that
these scars are
fine
OPCM : 25+3
UROKI : 10+2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 12
SPRAWNOŚĆ : 14
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Zakonu Feniksa
Ostatnim razem był tu, gdy to miejsce powstało, gdy na wzburzonym morzu powstała ta wyspa, ostoja, oaza. Z czystej, nieskazitelnie dobrej energii. Dziwnie było poczuć tę energię dziś znowu, pulsującą czymś, co wydawało się zapomniane, przepełnioną siłą przypominającą o tym, co istotne. Na miejscu zjawił się z Jackie i Justine, umiejscowienie portalu zmieniało się, kiedy gnił w niewoli, a zaklęcie Fideliusa nie mogło go przepuścić przez swoje bariery - czasem czuł się, jakby po tych kilkunastu miesiącach poznawał świat na nowo. Przemknął wzrokiem po tych, którzy zdążyli się już zgromadzić, w Vincencie nie od razu rozpoznał dawno niewidzianego brata Jackie, nie odezwał się, kiwnął głową Billemu i Maeve, ogniskując wzrok na ostatniej wartej uwagi czarownicy - Adriany dotąd nie poznał.
- Weasley, Brendan - przedstawił się jej, zajmując pierwsze z brzegu krzesło. Usiadł na nim ciężko, nie odzyskał jeszcze zdrowia, nie wrócił do obowiązków, ale list dotarł też do niego, list gończy za Lucindą Selwyn. I podejrzewał, że był jedyną osobą w tym ratuszu - a może i w tej części kraju - która, jeśli w ogóle była zaskoczona, to tylko tym, że wysłany został dopiero teraz. Całą tę wojnę rozpoczęli sadystyczni czystokrwiści fanatycy, a krwi oszukać się nie dało. Był jednym z nich, miał jedną z najczystszych krwi w kraju, lecz wiedział o tym tylko dlatego, że ci sami obłąkańcy spisywali jego genealogię od pokoleń. Dawno rozdali majątek, o rzekomą czystość nie dbali nigdy. Nie pielęgnowali przysługujących im tytułów i w głębokiej pogardzie, nieznacznie przyprószonej powściągliwą obojętnością, mieli też wszystkie przywileje, jakie im z tej racji oferowano. Selwynowie - wręcz przeciwnie. Żywą lub martwą Salamandrę wolałby widzieć martwą, nie byłoby dobrze, gdyby emocje przysłoniły Zakonnikom zdrowy osąd rzeczywistości i pozwoliły uwierzyć w brak winy. On wyrok już wydał, choć nie wiedział nic o tym, co się wydarzyło ani nic nawet o tym, w jakich okolicznościach za arystokratką wystawiono list. Lucinda była mądrą i wprawioną w walce czarownicą, co, biorąc pod uwagę posiadaną przez nią wiedzę o samym Zakonie Feniksa, czyniło z niej potencjalnie silną przeciwniczkę.
- Zamierzamy z tej... sytuacji wyciągnąć jakieś wnioski? - zagaił, unosząc wzrok na Justine - z listu rozumiał, że była najlepiej poinformowana. - Słyszałem, że Nott wciąż żyje - dodał mimochodem, nie pozostawiając większych złudzeń co do własnej opinii - bez większego zapału, bo szansa na to, że Nott o swoją śmierć zadba sam, wydawała się duża. To on narzucił zdrajcy konieczność złożenia przysięgi wieczystej - i żałował, że do tego samego nie zmusili pozostałych znudzonych arystokratów. Uciekli z domu szukać przygód, nie wszyscy spodziewali znaleźć prawdziwą wojnę. Ilu z nich pozostało na warcie z własnej woli?
6
- Weasley, Brendan - przedstawił się jej, zajmując pierwsze z brzegu krzesło. Usiadł na nim ciężko, nie odzyskał jeszcze zdrowia, nie wrócił do obowiązków, ale list dotarł też do niego, list gończy za Lucindą Selwyn. I podejrzewał, że był jedyną osobą w tym ratuszu - a może i w tej części kraju - która, jeśli w ogóle była zaskoczona, to tylko tym, że wysłany został dopiero teraz. Całą tę wojnę rozpoczęli sadystyczni czystokrwiści fanatycy, a krwi oszukać się nie dało. Był jednym z nich, miał jedną z najczystszych krwi w kraju, lecz wiedział o tym tylko dlatego, że ci sami obłąkańcy spisywali jego genealogię od pokoleń. Dawno rozdali majątek, o rzekomą czystość nie dbali nigdy. Nie pielęgnowali przysługujących im tytułów i w głębokiej pogardzie, nieznacznie przyprószonej powściągliwą obojętnością, mieli też wszystkie przywileje, jakie im z tej racji oferowano. Selwynowie - wręcz przeciwnie. Żywą lub martwą Salamandrę wolałby widzieć martwą, nie byłoby dobrze, gdyby emocje przysłoniły Zakonnikom zdrowy osąd rzeczywistości i pozwoliły uwierzyć w brak winy. On wyrok już wydał, choć nie wiedział nic o tym, co się wydarzyło ani nic nawet o tym, w jakich okolicznościach za arystokratką wystawiono list. Lucinda była mądrą i wprawioną w walce czarownicą, co, biorąc pod uwagę posiadaną przez nią wiedzę o samym Zakonie Feniksa, czyniło z niej potencjalnie silną przeciwniczkę.
- Zamierzamy z tej... sytuacji wyciągnąć jakieś wnioski? - zagaił, unosząc wzrok na Justine - z listu rozumiał, że była najlepiej poinformowana. - Słyszałem, że Nott wciąż żyje - dodał mimochodem, nie pozostawiając większych złudzeń co do własnej opinii - bez większego zapału, bo szansa na to, że Nott o swoją śmierć zadba sam, wydawała się duża. To on narzucił zdrajcy konieczność złożenia przysięgi wieczystej - i żałował, że do tego samego nie zmusili pozostałych znudzonych arystokratów. Uciekli z domu szukać przygód, nie wszyscy spodziewali znaleźć prawdziwą wojnę. Ilu z nich pozostało na warcie z własnej woli?
6
we penetrated deeper and deeper into the heart of darkness
Brendan Weasley
Zawód : auror, szkoleniowiec
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
don't you ever tame your demons, always keep them on a leash
OPCM : 30 +8
UROKI : 25
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 30 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Ratusz
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Mniejsze wyspy :: Oaza Harolda