Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset :: Dolina Godryka :: Pub "Porter Starego Sue"
Stoliki na tyłach
Strona 1 z 4 • 1, 2, 3, 4
AutorWiadomość
Stoliki na tyłach
W mniej uczęszczanej części Portera, tuż za toaletami, można odnaleźć kilka samotnych stolików ustawionych od siebie w dość dalekim dystansie. W kasetce umocowanej przy ciemnej ścianie spoczywają karty oraz zestawy kości do gry, z których skorzystać może każdy. W porównaniu do reszty lokalu słabo dociera tu dźwięk muzyki, pozwalając na skupienie myśli i poważniejsze prywatne rozmowy, jeśli zajdzie taka potrzeba. Na jednej ze ścian będących jednocześnie ścianą samego budynku wisi plansza przeznaczona do darta, z której można zdjąć lotki - nikt zazwyczaj nie umieszcza ich w kasetce.
Możliwość gry w kości, darta i czarodziejskie oczko
Możliwość gry w kości, darta i czarodziejskie oczko
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 19:43, w całości zmieniany 1 raz
30 października
Jedna noc dzieliła świat od Nocy Duchów, nic więc dziwnego, że Celine wyruszała w drogę, by szukać lunarnych poświat pośród zieleni lasów. Chciała z nimi tańczyć, ze zmarłymi, którym przeznaczona była wieczność, bo to właśnie postrzegane ich oczyma piękno wyglądało zupełnie inaczej, bardziej ulotnie, jak ostatnie podrygi skrzydeł ptaka wymęczonego egzystencją. Istoty, której całe życie sprowadzało się do jedynego ostatniego tańca. Półwila szukała ich także w Dolinie Godryka. Choć tęsknota zapraszała do znajomego domku de Lapina, wytrwale przeciwstawiała się pokusie i wędrowała mniej uczęszczanymi uliczkami na granicy miasteczka, byle tylko dostrzec ślady objawiających się duchów nieopodal cmentarza - ale na próżno. Może było jeszcze za wcześnie.
Długa śliwkowa spódnica falowała łagodnie na wietrze kiedy nieco podminowana porażką wracała do centrum Doliny; owinięte w bawełniane rękawiczki dłonie także poruszały się w rytmie chłodnego zimowego powietrza, jakby próbowała chociaż zatańczyć z wieczorną aurą, ale i to finalnie nie przyniosło ukojenia. Czego tak właściwie dziś szukała? Czego oczekiwała, co miało się stać, by poprawić podupadający humor? Wręcz bezwiednie przekroczyła próg jedynego otwartego pubu, oddychając głęboko, kiedy w twarz uderzył ją powiew wewnętrznego ciepła, a do uszu prędko doleciała spokojna melodia piosenki dobiegającej z gramofonu ustawionego nieopodal lady.
Przyjemnie, tylko to jedno słowo nasuwało się na myśl.
Celine omiotła spojrzeniem przybytek, wchłonęła to, ile była w stanie dojrzeć, na moment zatrzymując wzrok na jawiącej się w oddali znajomej twarzy. Nie znała go dobrze, właściwie prawie wcale, okazyjnie razem z Julienem pałaszując przygotowane przez mężczyznę kanapki, ale może to właśnie on... Może to on był tej nocy jej duchem. Z oddali docierał do niej jego smutek. Osamotnienie. Dlaczego?
Nie zastanawiała się długo zanim nogi poniosły ją do baru.
- Dobry wieczór - odezwała się miękko, łagodnie, z rozwianymi włosami i malinowymi rumieńcami znaczącymi policzki. - Poproszę dwa piwa kremowe - jedną ręką sięgnęła do kieszeni płaszcza i wyjęła z niego konieczne sykle, podając je Ansleyowi, który prędko zabrał się do pracy i już po chwili postawił przed nią dwa lśniące kufle ze spienionym trunkiem. Lovegood skinęła wdzięcznie głową i ostrożnie ujęła je w dłonie, by ruszyć potem do stolików znajdujących się na tyłach Portera. Przy jednym z nich siedział samotny znajomy czarodziej. - Na smutki - odezwała się przyjaźnie, dopiero tymi słowami i ustawieniem przed Beckettem kufla oznajmiając swoją obecność. Chód miała cichy, ledwo dosłyszalny i tanecznie miękki. - Nie przeszkadzam? - spytała, zanim zdecydowałaby się dosiąść. - Podobno we dwójkę lepiej smakuje, tak słyszałam kiedyś w Parszywym Pasażerze - półwila lekkim ruchem głowy wskazała na piwa kremowe i uśmiechnęła się, jednak dzisiaj bez typowej dla niej radości.
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Świat do złudzenia zaczął przypominać smutne obrazki z książek science fiction, często czytanych przed snem przez Becketta. Oczywiście nie jeden do jednego. Tam, widoczni często Marsjanie albo inni przybysze z kosmosu, celowali akurat swoimi futurystycznymi broniami prosto w ziemian, dookoła hulały błyskawice, wiatr i deszcz. Kreskowane na kartce światła pojazdów latających dodatkowo pobudzały wyobraźnie do działania. W podobny sposób Stevie wyobrażał sobie Londyn. Co prawda, bez Marsjan, a z Ministerstwem Magii na czele, ale nastawienie wroga do ludzi dookoła ewidentnie się zgadzało.
Siedział w Porterze już jakiś czas, wpatrując się w książkę przyniesioną z domu, chociaż nie przeczytał właściwie pół słowa, zbyt zamyślony nad wszystkim dookoła. Pojedynki, w które ostatnio się wplątywał zupełnym przypadkiem oraz fakt, że zbliżając się do 60 roku życia, sprawił, że Beckett postanowił spotkać się bliżej z wojennym frontem, kompletnie pomieszały mu w głowie. Potrzebował odpoczynku, ułożenia swoich spraw, załatwienia wszystkiego dookoła i, na Merlina, musiał zastanowić się co dalej. Nie pił zbyt często, alkohol nie stanowił odskoczni, jednak dzisiaj potrzebował być po prostu sam, przy swoim ulubionym stoliku w swoim ulubionym okolicznym pubie, którego właściciela znał ponad połowę życia. Nie zauważył nawet gdy jedno piwo się skończyło, a obok niego usiadła znajoma dziewczynka, koleżanka Julka.
- Och - oderwał się od książki, której i tak nie czytał. - Dzień dobry, Celinko - uśmiechnął się jeszcze pogodnie, wracając głową do Portera Starego Sue. - Nie przeszkadzasz, oczywiście, że nie przeszkadzasz - powiedział z pogodnym uśmiechem, zamykając książkę i odsuwając ją na bok, by spojrzeć na kufel piwa, postawiony przed nim przez blondyneczkę. Właściwie, nie planował dzisiaj z nikim rozmawiać, jednak dostrzegając spojrzenie dziewczyny, rozpogodził nieco bardziej brwi. Może to nie był taki głupi pomysł? Oderwać głowę od wszystkiego dookoła? Poza tym dziewczyna bywała w Londynie... - Bardzo dziękuję, ale to nie wypada tak, byś płaciła za mnie starego - odszukał wzrokiem jedną z kelnerek, która o ile się nie mylił, była siostrzenicą właściciela i mrugnął do niej, pokazując swoją dłoń, piwo i Celine. Kelnerka kiwnęła głową, rozumiejąc niemą prośbę, chociaż Beckett nie miał pojęcia, w jaki sposób zwróci dziewczynie pieniądze za to piwo, tak by ta się nie obruszyła. Nie wypadało jednak, by młódka sponsorowała alkohol starszemu mężczyźnie. Absolutnie nie. - Więc znowu odwiedzasz nas w Dolinie Godryka. Zatrzymałaś się u Julka?
Siedział w Porterze już jakiś czas, wpatrując się w książkę przyniesioną z domu, chociaż nie przeczytał właściwie pół słowa, zbyt zamyślony nad wszystkim dookoła. Pojedynki, w które ostatnio się wplątywał zupełnym przypadkiem oraz fakt, że zbliżając się do 60 roku życia, sprawił, że Beckett postanowił spotkać się bliżej z wojennym frontem, kompletnie pomieszały mu w głowie. Potrzebował odpoczynku, ułożenia swoich spraw, załatwienia wszystkiego dookoła i, na Merlina, musiał zastanowić się co dalej. Nie pił zbyt często, alkohol nie stanowił odskoczni, jednak dzisiaj potrzebował być po prostu sam, przy swoim ulubionym stoliku w swoim ulubionym okolicznym pubie, którego właściciela znał ponad połowę życia. Nie zauważył nawet gdy jedno piwo się skończyło, a obok niego usiadła znajoma dziewczynka, koleżanka Julka.
- Och - oderwał się od książki, której i tak nie czytał. - Dzień dobry, Celinko - uśmiechnął się jeszcze pogodnie, wracając głową do Portera Starego Sue. - Nie przeszkadzasz, oczywiście, że nie przeszkadzasz - powiedział z pogodnym uśmiechem, zamykając książkę i odsuwając ją na bok, by spojrzeć na kufel piwa, postawiony przed nim przez blondyneczkę. Właściwie, nie planował dzisiaj z nikim rozmawiać, jednak dostrzegając spojrzenie dziewczyny, rozpogodził nieco bardziej brwi. Może to nie był taki głupi pomysł? Oderwać głowę od wszystkiego dookoła? Poza tym dziewczyna bywała w Londynie... - Bardzo dziękuję, ale to nie wypada tak, byś płaciła za mnie starego - odszukał wzrokiem jedną z kelnerek, która o ile się nie mylił, była siostrzenicą właściciela i mrugnął do niej, pokazując swoją dłoń, piwo i Celine. Kelnerka kiwnęła głową, rozumiejąc niemą prośbę, chociaż Beckett nie miał pojęcia, w jaki sposób zwróci dziewczynie pieniądze za to piwo, tak by ta się nie obruszyła. Nie wypadało jednak, by młódka sponsorowała alkohol starszemu mężczyźnie. Absolutnie nie. - Więc znowu odwiedzasz nas w Dolinie Godryka. Zatrzymałaś się u Julka?
Am I going crazy? Would I even know? Am I right back where I started forty years ago?
Wanna guess the ending? If it ever does... I swear to God that all I've ever wanted was
A little bit of everything, all of the time, a bit of everything, all of the time
Apathy's a tragedy, and boredom is a crime. I'm finished playing, and I'm staying inside.
Pamiętał jej imię. Pamiętał, choć nie poznał go z biuletynów szumnie zapowiadających nowy balet wystawiany na znanych scenach. Pamiętał, choć była już nikim, tchnieniem chłodnego wiosennego poranka tęskniącym do zimy, przemykającym pośród tych prominentnych i ważnych figur, wiecznie tańcząca w ich cieniu. Ile razy zjawiła się dotychczas w jego kuchni w towarzystwie francuskiego wróżbity? Raz, dwa? Nie więcej, ona, mały nikt przyciśnięty do podmokłej ziemi przez podeszwę prześmiewczego losu. Nic więc dziwnego, że na krótką chwilę jej oczy błysnęły zdumieniem - spodziewała się przecież, że będzie musiała przypomnieć Beckettowi swoją tożsamość, podać sytuację, w której mieli okazję się poznać, ale on ją zaskoczył i zmiótł ów plan z nóg, pozostawiając po sobie jedynie ciepły, poruszony uśmiech. Celinka.
- Starego? - zdziwiła się szczerze i przysiadła na krześle obok, obracając w niewielkich dłoniach swój kufel spienionego piwa. Nie wiedziała nawet, że dla uczniów Hogwartu przesiadujących w Hogsmeade stanowiło ono ulubiony przysmak; w Beauxbatons preferowano odrobinę bardziej eleganckie drinki, nawet te bezalkoholowe. - Przecież jest pan niewiele starszy ode mnie, panie Beckett! A to tylko moja przyjemność, chyba mi pan nie odmówi? - wskazała spojrzeniem na zaoferowany mu napój, bo alkoholu w gruncie rzeczy w składzie było naprawdę niewiele. Dostatecznie, co najwyżej, żeby trochę poprawić humor i odegnać złe myśli do tyłu głowy, skąd powrócą następnego ranka, by znów gnębić i gryźć.
Jako pierwsza uniosła naczynie i przyłożyła je ostrożnie do szkła przeznaczonego dla Steviego, tym samym uderzając kuflem o kufel w geście niemego toastu zwieńczonego następnym uśmiechem, zanim upiła ostrożny łyk i prędko osuszyła palcami usta, zbierając z nich pokłosie piany.
- Nie, nie, nawet nie wiem czy jest w domu. Widzi pan, szukałam dziś duchów, ale żadne nie kręciły się przy cmentarzu, nawet w lesie nie było ich widać - odpowiedziała swobodnie, miękko, jednocześnie opierając podbródek na rozłożonej dłoni. To smutne, że w przeddzień tak ważnego wydarzenia nie udało jej się odnaleźć eterycznych ucieleśnień zakończonych istnień. Z kim miała tańczyć, jeśli nie z nimi? - A pan? Co pan czytał? - spytała, utkwiwszy spojrzenie w przymkniętej książce, której tytułu nie potrafiła przeczytać do góry nogami. Dopiero wtedy w różnokolorowych tęczówkach zamigotało wcześniejsze zmartwienie, odnalazła nimi jego twarz i pochyliła się nieco do przodu. - Pan trochę przypomina mi ducha, dzisiaj, teraz... Jest pan smutny? - zapytała łagodnie.
- Starego? - zdziwiła się szczerze i przysiadła na krześle obok, obracając w niewielkich dłoniach swój kufel spienionego piwa. Nie wiedziała nawet, że dla uczniów Hogwartu przesiadujących w Hogsmeade stanowiło ono ulubiony przysmak; w Beauxbatons preferowano odrobinę bardziej eleganckie drinki, nawet te bezalkoholowe. - Przecież jest pan niewiele starszy ode mnie, panie Beckett! A to tylko moja przyjemność, chyba mi pan nie odmówi? - wskazała spojrzeniem na zaoferowany mu napój, bo alkoholu w gruncie rzeczy w składzie było naprawdę niewiele. Dostatecznie, co najwyżej, żeby trochę poprawić humor i odegnać złe myśli do tyłu głowy, skąd powrócą następnego ranka, by znów gnębić i gryźć.
Jako pierwsza uniosła naczynie i przyłożyła je ostrożnie do szkła przeznaczonego dla Steviego, tym samym uderzając kuflem o kufel w geście niemego toastu zwieńczonego następnym uśmiechem, zanim upiła ostrożny łyk i prędko osuszyła palcami usta, zbierając z nich pokłosie piany.
- Nie, nie, nawet nie wiem czy jest w domu. Widzi pan, szukałam dziś duchów, ale żadne nie kręciły się przy cmentarzu, nawet w lesie nie było ich widać - odpowiedziała swobodnie, miękko, jednocześnie opierając podbródek na rozłożonej dłoni. To smutne, że w przeddzień tak ważnego wydarzenia nie udało jej się odnaleźć eterycznych ucieleśnień zakończonych istnień. Z kim miała tańczyć, jeśli nie z nimi? - A pan? Co pan czytał? - spytała, utkwiwszy spojrzenie w przymkniętej książce, której tytułu nie potrafiła przeczytać do góry nogami. Dopiero wtedy w różnokolorowych tęczówkach zamigotało wcześniejsze zmartwienie, odnalazła nimi jego twarz i pochyliła się nieco do przodu. - Pan trochę przypomina mi ducha, dzisiaj, teraz... Jest pan smutny? - zapytała łagodnie.
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Oczywiście, że pamiętał jej imię. Przecież jadła jego kanapki. Co prawda w pewnym wieku światłość umysłu pozostawiała trochę do życzenia, jednak Beckett nie mógł sobie pozwolić, by zapominać tak ważnych spraw, jakimi było imię koleżanki Julka. Zwłaszcza takiej, która wydawała się być zbyt krucha, by zrozumieć wszystko dookoła siebie. Nie wiedział o niej wiele, nie musiał zresztą. Skoro była przyjaciółką jego sąsiada, to wystarczyło, by mógł z nią porozmawiać i nakarmić. Dziewczę przy pierwszym spotkaniu wydało się dziwne. Co prawda nie wymagał przecież od niej wiedzy na temat tego, który pył, do czego służy, skąd pochodzi i jakie jest jego źródło. Co to to nie! Przecież to była wiedza typowo specjalistyczna. Dziewczynka jednak wydawała się kompletnie odrealniona, myląc proszki z substancjami, o jakich Beckett nawet nie chciał myśleć. Teraz zresztą wyglądała całkowicie normalnie i zdrowo, co było wyjątkowo dobrą sytuacją, patrząc na to, w jakich czasach przyszło im żyć.
- Celinko, jestem dobre trzy razy tak stary jak ty - roześmiał się jeszcze. - Ale nie martw się, przyzwyczaiłem się. Miałem na to sporo czasu. To do was młodych teraz świat należy - uśmiechnął się szeroko pod bujnym wąsem, próbując dodać dziewczynie, chociaż odrobinę otuchy, niepewny nawet czy właśnie jej teraz potrzebowała. Skoro jednak zdecydowała się na samotną wizytę w Porterze Starego Sue, coś musiało być na rzeczy. Pytanie co i czy w ogóle powinien o to pytać. Mimo wszystko nie znali się przecież za dobrze. Ot raz jadła jego kanapki i ucięli sobie krótką pogawędkę. - Nie odmówię, nie odmówię... Ale ja będę czynić honory, dobrze? - odpowiedział, gdy kelnerka wracała kładąc obok Celine zapłacone przez nią wcześniej sykle. Jego jeszcze było stać, mieli zapasy w domu, a zresztą zawsze mógł wziąć więcej zleceń. - I bardzo dziękuję, to miłe... - dodał na koniec, uśmiechając się ponownie i uderzając szkłem o szkło w ramach niemego toastu. Za lepsze czasy? Może i wyglądała całkowicie normalnie, ale po jakiego grzyba planowała szukać duchów? - Rozumiem... Może jutro będziesz miała więcej szczęścia? Wiesz, w końcu jutro jest prawdziwa Noc Duchów. Nie wiem jednak, czy naszym duchom cokolwiek to zmienia. Jakby się tak nad tym zastanowić, to w pewien sposób mają swój dzień codziennie, prawda? - podrapał się jeszcze po brodzie, usiłując przypomnieć sobie kiedy ostatnim razem faktycznie poświęcił więcej czasu duchowi. Może pora była to zmienić? W końcu to też ludzie...? Chociaż stanowczo przerażający. - A to taka książka... Niezbyt... - schował tytuł do nesesera, na wszelki wypadek. - O nauce, potrzebuje jej do pracy - powiedział trochę dookoła. Z jednej strony oczywiście mówił prawdę, czerpiąc inspiracje z literatury science fiction do własnych wynalazków, z drugiej jednak strony... Mugolski tytuł w obecnych czasach mógł go zgubić, nawet jeśli Celine wydawała się być dobrym człowiekiem. - Ty czytasz książki, Celinko? - zagaił jeszcze, odsuwając myśli od treści na kartkach, na której i tak przecież nie mógł się zbytnio skupić. - Smutny? Ja? - zmarszczył brwi. - Nie - skłamał. - Zamyśliłem się tylko, nie, nie... Ja smutny nie - wyszczerzył mocno usta w uśmiechu i to tym szczerym. - Może przez to, że jestem już dość stary, Celinko, dlatego przypominam Ci ducha. Pewnie rzadko masz do czynienia z ludźmi nie w swoim wieku - uświadomił sobie, że właściwie nawet nie wie, czym dziewczyna się zajmuje. Robiło się coraz później, a to oznaczało, że zespół, który grywał wieczorami, rozpoczynał swój koncert. Stevie lubił ten stolik najbardziej ze wszystkich. Zresztą, stał się on w pewien sposób jego stolikiem, skoro przychodził do Portera Starego Sue od lat. Stąd był świetny widok na scenę, na roztańczone pary, a także wystarczająco dużo ciszy i spokoju, aby porozmawiać, a kątem było widać bar, przy którym zawsze się ktoś kręcił. Dodatkowo spędził tu tyle wieczorów z Mary Jo... Zbyt wiele cudownych wieczorów.
- Celinko, jestem dobre trzy razy tak stary jak ty - roześmiał się jeszcze. - Ale nie martw się, przyzwyczaiłem się. Miałem na to sporo czasu. To do was młodych teraz świat należy - uśmiechnął się szeroko pod bujnym wąsem, próbując dodać dziewczynie, chociaż odrobinę otuchy, niepewny nawet czy właśnie jej teraz potrzebowała. Skoro jednak zdecydowała się na samotną wizytę w Porterze Starego Sue, coś musiało być na rzeczy. Pytanie co i czy w ogóle powinien o to pytać. Mimo wszystko nie znali się przecież za dobrze. Ot raz jadła jego kanapki i ucięli sobie krótką pogawędkę. - Nie odmówię, nie odmówię... Ale ja będę czynić honory, dobrze? - odpowiedział, gdy kelnerka wracała kładąc obok Celine zapłacone przez nią wcześniej sykle. Jego jeszcze było stać, mieli zapasy w domu, a zresztą zawsze mógł wziąć więcej zleceń. - I bardzo dziękuję, to miłe... - dodał na koniec, uśmiechając się ponownie i uderzając szkłem o szkło w ramach niemego toastu. Za lepsze czasy? Może i wyglądała całkowicie normalnie, ale po jakiego grzyba planowała szukać duchów? - Rozumiem... Może jutro będziesz miała więcej szczęścia? Wiesz, w końcu jutro jest prawdziwa Noc Duchów. Nie wiem jednak, czy naszym duchom cokolwiek to zmienia. Jakby się tak nad tym zastanowić, to w pewien sposób mają swój dzień codziennie, prawda? - podrapał się jeszcze po brodzie, usiłując przypomnieć sobie kiedy ostatnim razem faktycznie poświęcił więcej czasu duchowi. Może pora była to zmienić? W końcu to też ludzie...? Chociaż stanowczo przerażający. - A to taka książka... Niezbyt... - schował tytuł do nesesera, na wszelki wypadek. - O nauce, potrzebuje jej do pracy - powiedział trochę dookoła. Z jednej strony oczywiście mówił prawdę, czerpiąc inspiracje z literatury science fiction do własnych wynalazków, z drugiej jednak strony... Mugolski tytuł w obecnych czasach mógł go zgubić, nawet jeśli Celine wydawała się być dobrym człowiekiem. - Ty czytasz książki, Celinko? - zagaił jeszcze, odsuwając myśli od treści na kartkach, na której i tak przecież nie mógł się zbytnio skupić. - Smutny? Ja? - zmarszczył brwi. - Nie - skłamał. - Zamyśliłem się tylko, nie, nie... Ja smutny nie - wyszczerzył mocno usta w uśmiechu i to tym szczerym. - Może przez to, że jestem już dość stary, Celinko, dlatego przypominam Ci ducha. Pewnie rzadko masz do czynienia z ludźmi nie w swoim wieku - uświadomił sobie, że właściwie nawet nie wie, czym dziewczyna się zajmuje. Robiło się coraz później, a to oznaczało, że zespół, który grywał wieczorami, rozpoczynał swój koncert. Stevie lubił ten stolik najbardziej ze wszystkich. Zresztą, stał się on w pewien sposób jego stolikiem, skoro przychodził do Portera Starego Sue od lat. Stąd był świetny widok na scenę, na roztańczone pary, a także wystarczająco dużo ciszy i spokoju, aby porozmawiać, a kątem było widać bar, przy którym zawsze się ktoś kręcił. Dodatkowo spędził tu tyle wieczorów z Mary Jo... Zbyt wiele cudownych wieczorów.
Am I going crazy? Would I even know? Am I right back where I started forty years ago?
Wanna guess the ending? If it ever does... I swear to God that all I've ever wanted was
A little bit of everything, all of the time, a bit of everything, all of the time
Apathy's a tragedy, and boredom is a crime. I'm finished playing, and I'm staying inside.
- Nie zauważyłam - odpowiedziała szczerze i zamrugała uważniej, przyglądając się rozmówcy trochę zbyt nachalnie, zbyt niewinnie w swojej próbie doszukania się przesadnych oznak starzenia. To by znaczyło, że był około wieku jej tatka, ale żaden z nich nie wyglądał przecież tak staro, jak ów wiek wyobrażała sobie w myślach. Sześćdziesiąt lat, czy kiedykolwiek sama dożyje tak imponującej liczby? Czy może pewnego dnia rzuci się w końcu w przepaść i podda słodkiemu zapomnieniu? Nie tak dawno pan Tonks musiał przestrzegać ją przed skokiem z mostu spowitego mgłą. - Ma pan bardzo młode oczy, może to one tak kłamią? Czekoladowe, jak gorąca czekolada w świątecznym kubku - westchnęła z uśmiechem, po czym wyprostowała plecy i przestała świdrować Steviego spojrzeniem. Jej ekspresja trochę przygasła kiedy wspomniał o świecie należącym do młodego pokolenia. Do niej z pewnością nie należało już nic. Nawet sukienki i halki zawieszone w szafie tak naprawdę były własnością lady Black. - Och, tego też nie zauważyłam... - dodała ciszej, z wyczuwalnym przygnębieniem, ale prędko odegnała je na rzecz radości, którą zdawał się teraz emanować pan Beckett. Zupełnie jakby wstąpił w niego - duch? Swobodniejszy, weselszy, zdolny odepchnąć gdzieś na bok aurę przygnębienia, która do tej pory unosiła się wokół jego głowy i mąciła zmysły.
Kelnerka odłożyła na blat zapłacone przez nią monety i Celine zarumieniła się lekko, zgarniając je stamtąd wprost do kieszeni kobaltowego płaszcza. Wokół kołnierza widniał słonecznikowy haft, trochę już wysłużony i gdzieniegdzie o brakujących nitkach.
- Ojej, no dobrze, dżentelmenowi podobno nie wypada się sprzeciwiać. Ale zapamiętam to sobie, panie Beckett, i następnym razem to ja będę dżentelmenem - rzuciła żartobliwie w odpowiedzi, sięgnąwszy do żółtych guzików wierzchniego odzienia, by odpiąć je po kolei i zsunąć z ramion materiał na oparcie krzesła. Kremowy sweter sięgał daleko za pas śliwkowej spódnicy o kwietnym wzorze. Wzniesiony bez słowa toast pozwolił ciepłemu piwu rozgrzać ją trochę od środka, Celine potrzebowała tego po długiej, samotnej wędrówce po połaciach Doliny w poszukiwaniu duchów, które wywinęły jej dowcip i pochowały się w sobie znanych kryjówkach. - Może i tak... Chociaż to trochę przypomina zbiorowe urodziny, Noc Duchów - stwierdziła z leciutko zmarszczonymi brwiami, wyraźnie pochłonięta tematem. Rzadko kiedy miała okazję z kimś o nich porozmawiać, po śmierci tak wielu ludzi okazywało się mało ważnymi dla tych wciąż dychających, dlaczego? Nigdy nie byłaby w stanie tego zrozumieć, wrażliwa zarówno na żywych, jak i martwych. - Pan jakoś to obchodzi? Udekoruje pan dom, zrobi poncz? Czy tak w ogóle się robi w Dolinie? - zapytała z ciekawością. Dyniowe paszteciki i kreatywnie dekorowane ciasta pewnie stały się w tych miesiącach rzadkością, ale kto wie, może akurat mieszkańcy decydowali się zachować resztki przypraw i żywności by sprawić sobie przyjemność tej jednej nocy?
Już miała podpytać czy książka traktowała o świstoklikach, ale zadane przez Steviego pytanie sprawiło, że zamilkła na chwilę i zastanowiła się poważnie nad odpowiedzią.
- Ostatnio... ostatnio mało czytam, nawet zupełnie zapomniałam o tym, że chciałam wstąpić do antykwariatu - pacnęła się delikatnie w czoło. Na tle szerokiego spektrum innych dolegliwości narkotyki stępiły także jej pamięć. To bolało, irytowało, stawało się niewygodne, okraszone wspomnieniem Jeremy'ego; jego akurat wróżka mogłaby wymazać. - Ale nic tak trudnego jak pan, to na pewno. Bardziej ciągnie mnie do... do romansów i powieści przygodowych, tylko tych, które dobrze się kończą - sprecyzowała z odrobinę zawstydzonym uśmiechem. Przynajmniej literatura mogła podnosić na duchu, dawać mylną nadzieję, że coś kiedykolwiek otrzyma szczęśliwy finał, skoro jej życie z góry skazane było na porażkę. Nie musiała jednak o tym myśleć, wsłuchała się w słowa Steviego, a kiedy w barze zaczęła grać kapela, jej oczy błysnęły niepoprawnym pomysłem. - Skoro nie jest pan duchem - zaczęła, po czym skocznie podniosła się z krzesła i wyciągnęła dłoń w kierunku mężczyzny. Wbrew pozorom wielu starszych od siebie ludzi mijała na korytarzach Grimmauld Place czy podczas wypraw z lady Aquilą. Ale on był inny. - To zapraszam pana do tańca - dygnęła przed nim tanecznie, jak baletnica, nie jej cień, nie kopia, a uśmiechnięta, szczęśliwsza wersja siebie, ta zdrowa i pełna nadziei, przynajmniej na chwilę. Niech na moment znów będzie dobrze.
Tańczymy?
k1, k4 - podczas zbyt szybkich pląsów przez przypadek wpadamy na stolik zajmowany przez grających w szachy mężczyzn i przewracamy kilka pionków. przegrywającemu udaje się wygrać, więc stawia nam kolejkę ognistej!
k2, k5 - idzie nam tak dobrze, że aż dostrzega nas kapela i zdaje się grać już tylko dla nas
k3, k6 - któreś z nas przez przypadek nadeptuje na ogon kuguchara właścicielki. zwierzę robi raban, a my powinniśmy udawać, że co złego to nie my
Kelnerka odłożyła na blat zapłacone przez nią monety i Celine zarumieniła się lekko, zgarniając je stamtąd wprost do kieszeni kobaltowego płaszcza. Wokół kołnierza widniał słonecznikowy haft, trochę już wysłużony i gdzieniegdzie o brakujących nitkach.
- Ojej, no dobrze, dżentelmenowi podobno nie wypada się sprzeciwiać. Ale zapamiętam to sobie, panie Beckett, i następnym razem to ja będę dżentelmenem - rzuciła żartobliwie w odpowiedzi, sięgnąwszy do żółtych guzików wierzchniego odzienia, by odpiąć je po kolei i zsunąć z ramion materiał na oparcie krzesła. Kremowy sweter sięgał daleko za pas śliwkowej spódnicy o kwietnym wzorze. Wzniesiony bez słowa toast pozwolił ciepłemu piwu rozgrzać ją trochę od środka, Celine potrzebowała tego po długiej, samotnej wędrówce po połaciach Doliny w poszukiwaniu duchów, które wywinęły jej dowcip i pochowały się w sobie znanych kryjówkach. - Może i tak... Chociaż to trochę przypomina zbiorowe urodziny, Noc Duchów - stwierdziła z leciutko zmarszczonymi brwiami, wyraźnie pochłonięta tematem. Rzadko kiedy miała okazję z kimś o nich porozmawiać, po śmierci tak wielu ludzi okazywało się mało ważnymi dla tych wciąż dychających, dlaczego? Nigdy nie byłaby w stanie tego zrozumieć, wrażliwa zarówno na żywych, jak i martwych. - Pan jakoś to obchodzi? Udekoruje pan dom, zrobi poncz? Czy tak w ogóle się robi w Dolinie? - zapytała z ciekawością. Dyniowe paszteciki i kreatywnie dekorowane ciasta pewnie stały się w tych miesiącach rzadkością, ale kto wie, może akurat mieszkańcy decydowali się zachować resztki przypraw i żywności by sprawić sobie przyjemność tej jednej nocy?
Już miała podpytać czy książka traktowała o świstoklikach, ale zadane przez Steviego pytanie sprawiło, że zamilkła na chwilę i zastanowiła się poważnie nad odpowiedzią.
- Ostatnio... ostatnio mało czytam, nawet zupełnie zapomniałam o tym, że chciałam wstąpić do antykwariatu - pacnęła się delikatnie w czoło. Na tle szerokiego spektrum innych dolegliwości narkotyki stępiły także jej pamięć. To bolało, irytowało, stawało się niewygodne, okraszone wspomnieniem Jeremy'ego; jego akurat wróżka mogłaby wymazać. - Ale nic tak trudnego jak pan, to na pewno. Bardziej ciągnie mnie do... do romansów i powieści przygodowych, tylko tych, które dobrze się kończą - sprecyzowała z odrobinę zawstydzonym uśmiechem. Przynajmniej literatura mogła podnosić na duchu, dawać mylną nadzieję, że coś kiedykolwiek otrzyma szczęśliwy finał, skoro jej życie z góry skazane było na porażkę. Nie musiała jednak o tym myśleć, wsłuchała się w słowa Steviego, a kiedy w barze zaczęła grać kapela, jej oczy błysnęły niepoprawnym pomysłem. - Skoro nie jest pan duchem - zaczęła, po czym skocznie podniosła się z krzesła i wyciągnęła dłoń w kierunku mężczyzny. Wbrew pozorom wielu starszych od siebie ludzi mijała na korytarzach Grimmauld Place czy podczas wypraw z lady Aquilą. Ale on był inny. - To zapraszam pana do tańca - dygnęła przed nim tanecznie, jak baletnica, nie jej cień, nie kopia, a uśmiechnięta, szczęśliwsza wersja siebie, ta zdrowa i pełna nadziei, przynajmniej na chwilę. Niech na moment znów będzie dobrze.
Tańczymy?
k1, k4 - podczas zbyt szybkich pląsów przez przypadek wpadamy na stolik zajmowany przez grających w szachy mężczyzn i przewracamy kilka pionków. przegrywającemu udaje się wygrać, więc stawia nam kolejkę ognistej!
k2, k5 - idzie nam tak dobrze, że aż dostrzega nas kapela i zdaje się grać już tylko dla nas
k3, k6 - któreś z nas przez przypadek nadeptuje na ogon kuguchara właścicielki. zwierzę robi raban, a my powinniśmy udawać, że co złego to nie my
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
The member 'Celine Lovegood' has done the following action : Rzut kością
'k6' : 2
'k6' : 2
Roześmiał się cicho i nawet przewrócił oczami na to krótkie "nie zauważyłam". Lata mijały bezlitośnie i niestety nie zauważyć ich upływu było o wiele trudniej, niż można by było kiedyś zakładać. Plecy bolały jakby mocniej, sen był jakby twardszy, a koncentracja, nawet przy wykonywaniu swojej typowej pracy, tej samej co przez ostatnie dziesiątki lat, leciała na łeb, na szyję. Jedyne co można było jednak zrobić to się przyzwyczaić i zwyczajnie pogodzić. Beckett lubił jednak okoliczne dzieciaki, widział w nich tę niewinność, niepogrążone jeszcze w trudzie pracy spojrzenie, delikatność i czasem nieodpowiedzialność. Dokładnie tak jak w spojrzeniu Celine. Gdy ta wypowiedziała się o jego młodych oczach, roześmiał się pod nosem, kompletnie spodziewając się tego typu komplementu. - Młode oczy? A to ciekawe... - pokręcił nosem. W głębi duszy korciłoby dopytać co pod tym rozumie, ale sam komplement wystarczająco go zawstydził, by wolał skończyć temat, licząc, że rumieniec nie spłynie na policzki. Na szczęście Celine przyjęła, że to on zapłaci za piwo, chociaż zapewne takiej kobiecie w pubie fundowało się wino albo drogie drinki. Nie pamiętał już do końca jak, to było, zresztą, to spotkanie nie było randką, a zwykłym przypadkiem. Po pierwsze, on był już na to stary i zbyt mocno kochał Mary Jo, a ona... Ona była po prostu za młoda. Może więc i piwo było dobrym wyborem? Neutralnym?
- Ty bądź damą, drogą Celinko - kiwnął jej głową. Tak zresztą był wychowany. Kultura starej daty powoli zacierała się w latach pięćdziesiątych, ale Stevie miał wrażenie, że pewne kwestie powinny po prostu zostać. Jak na przykład szacunek do kobiet, kwestia opieki nad nimi czy konwenanse społeczne, w jakiś sposób ustawiające wszystko tak jak powinny. Oczywiście, konserwatyzm Becketta nie obejmował ani jego krwi, ani tym bardziej kwestii podporządkowywania sobie płci pięknej. Pragnął jedynie, by wszystko było normalnie, by wszystko było tak jak kiedyś. - Może postawię kilka dyń? Moja córka jak była nieco młodsza, uszyła taką wielką kukłę w kształcie trolla i kazała mi ją ustawić na dachu. Nie wiem, co to miało wspólnego z Nocą Duchów, ale od tamtej pory mam mały uraz do tego typu ozdób. Musiałem ściągać je czarami pod osłoną nocy, gdy jeszcze... No. Gdy mugole żyli normalnie - skończył wywód, drapiąc się po wąsie. Kiedy to było... - Ty spędzisz Noc Duchów tu, w Dolinie Godryka? To dopiero jutro, masz gdzie spać? - dopytywał, usiłując upewnić się, że dziewczynie nie stanie się nic złego. Nie mogłaby przecież spędzić nocy sama na cmentarzu, a kto wie, co młodym może strzelić do głowy. Znacznie lepiej by było gdyby zatrzymała się u Julka i, ot na przykład, poczytała książki. Bezpieczniej. - Nie lubisz nieszczęśliwych zakończeń? - dopytał jeszcze, wpatrując się mocniej w dziewczynę. Sam właśnie takie wolał. Wydawały się być prawdziwsze. Literatura science fiction kryła za sobą przygody, a te nie zawsze kończyły się dobrze.
Wypił już niemal pół piwa, co chwilę upewniając się, że pianka nie zostaje na wąsach, chociaż zwykle zostawała i akurat odstawił kufel na stół, rozglądając się jeszcze na boki, czy aby na pewno nie widzi go ktoś, kto mógłby takie spotkanie z Celine źle odebrać, gdy ta poprosiła go do tańca. Przez chwilę zawahał się. Tańczyć Beckett lubił o wiele bardziej niż pracować, chociaż na to niemal nie miał ostatnio czasu, a tu taka okazja... Wahał się wciąż, wpatrując w dziewczynę, drapiąc po brodzie i kręcąc nieco nosem. - A raz się żyje - kufel odstawił ponownie na stół, tuż po tym jak wziął z niego solidny łyk piwa i wyciągnął do Celine dłoń, gdy kapela zaczęła akurat grać stary utwór, idealny na rozgrzewkę. Skoczny i rytmiczny. Nie przejmując się już niczym, przecież i tak go tu znali, wiedzieli, jak tańczy, porwał dziewczynę na parkiet. Biodra poszły w ruch, a Stevie miał wrażenie, że idzie im wyjątkowo dobrze, że zgrali się w tym rytmie. Dziewczynka ewidentnie miała doświadczenie, a o takiego partnera do tańca wcale nie było łatwo!
potańczmy jeszcze chwilę, zanim kapela będzie grać tylko nas
- Ty bądź damą, drogą Celinko - kiwnął jej głową. Tak zresztą był wychowany. Kultura starej daty powoli zacierała się w latach pięćdziesiątych, ale Stevie miał wrażenie, że pewne kwestie powinny po prostu zostać. Jak na przykład szacunek do kobiet, kwestia opieki nad nimi czy konwenanse społeczne, w jakiś sposób ustawiające wszystko tak jak powinny. Oczywiście, konserwatyzm Becketta nie obejmował ani jego krwi, ani tym bardziej kwestii podporządkowywania sobie płci pięknej. Pragnął jedynie, by wszystko było normalnie, by wszystko było tak jak kiedyś. - Może postawię kilka dyń? Moja córka jak była nieco młodsza, uszyła taką wielką kukłę w kształcie trolla i kazała mi ją ustawić na dachu. Nie wiem, co to miało wspólnego z Nocą Duchów, ale od tamtej pory mam mały uraz do tego typu ozdób. Musiałem ściągać je czarami pod osłoną nocy, gdy jeszcze... No. Gdy mugole żyli normalnie - skończył wywód, drapiąc się po wąsie. Kiedy to było... - Ty spędzisz Noc Duchów tu, w Dolinie Godryka? To dopiero jutro, masz gdzie spać? - dopytywał, usiłując upewnić się, że dziewczynie nie stanie się nic złego. Nie mogłaby przecież spędzić nocy sama na cmentarzu, a kto wie, co młodym może strzelić do głowy. Znacznie lepiej by było gdyby zatrzymała się u Julka i, ot na przykład, poczytała książki. Bezpieczniej. - Nie lubisz nieszczęśliwych zakończeń? - dopytał jeszcze, wpatrując się mocniej w dziewczynę. Sam właśnie takie wolał. Wydawały się być prawdziwsze. Literatura science fiction kryła za sobą przygody, a te nie zawsze kończyły się dobrze.
Wypił już niemal pół piwa, co chwilę upewniając się, że pianka nie zostaje na wąsach, chociaż zwykle zostawała i akurat odstawił kufel na stół, rozglądając się jeszcze na boki, czy aby na pewno nie widzi go ktoś, kto mógłby takie spotkanie z Celine źle odebrać, gdy ta poprosiła go do tańca. Przez chwilę zawahał się. Tańczyć Beckett lubił o wiele bardziej niż pracować, chociaż na to niemal nie miał ostatnio czasu, a tu taka okazja... Wahał się wciąż, wpatrując w dziewczynę, drapiąc po brodzie i kręcąc nieco nosem. - A raz się żyje - kufel odstawił ponownie na stół, tuż po tym jak wziął z niego solidny łyk piwa i wyciągnął do Celine dłoń, gdy kapela zaczęła akurat grać stary utwór, idealny na rozgrzewkę. Skoczny i rytmiczny. Nie przejmując się już niczym, przecież i tak go tu znali, wiedzieli, jak tańczy, porwał dziewczynę na parkiet. Biodra poszły w ruch, a Stevie miał wrażenie, że idzie im wyjątkowo dobrze, że zgrali się w tym rytmie. Dziewczynka ewidentnie miała doświadczenie, a o takiego partnera do tańca wcale nie było łatwo!
potańczmy jeszcze chwilę, zanim kapela będzie grać tylko nas
Am I going crazy? Would I even know? Am I right back where I started forty years ago?
Wanna guess the ending? If it ever does... I swear to God that all I've ever wanted was
A little bit of everything, all of the time, a bit of everything, all of the time
Apathy's a tragedy, and boredom is a crime. I'm finished playing, and I'm staying inside.
Damą być nie mogła, przecież nie posiadała odpowiedniego rodowodu, ale mimo wszystko uśmiechnęła się szczęśliwie i kiwnęła głową, przez moment imitując sposób gestykulacji lady Aquili, którą niejednokrotnie miała okazję podglądać podczas towarzyskich spotkań. Towarzyszyła jej pewna egzaltacja i precyzja, maniera, jaką półwili nawet udało się powtórzyć, na co zaśmiała się cicho pod nosem.
- Och, o to proszę się nie martwić, mam wprawę - odpowiedziała melodyjnie, choć niebawem zdała sobie sprawę z tego, że chyba przesadnie podkoloryzowała swoje umiejętności i wiedza ograniczała się zaledwie do rejonów teoretycznych. Na tę myśl zmarszczyła lekko brwi i po większym łyku piwa uniosła ku górze dłoń, z palcem wskazującym wyciągniętym w stronę sufitu, jakby zaraz miała ogłosić coś niebywale istotnego. - Albo po prostu widziałam jak zachowują się damy. Pani, u której pracuję, jest taką damą. Arystokratką - wytłumaczyła Beckettowi; daleko było w niej do przechwałek, raczej ujawniała przed nim prywatną tajemnicę, wiedziała, że jej dochowa. I że w gruncie rzeczy nic z jej zawodu nie miało znaczenia w Dolinie. Tu mieszkali dobrzy ludzie, którzy z pewnością nie spróbowaliby wykorzystać jej posady do niecnych celów; wierzyła im, jak cały czas wierzyła portowi. - Tylko proszę nie kazać mi nosić gorsetów, niektóre z nich są tak ciasne, że myśli uciekają przez uszy - dodała jeszcze z szeroko otwartymi oczyma, po czym znów zaśmiała się cicho i upiła następny łyk kremowego piwa. Przed zatrudnieniem u Blacków nigdy nie widziała gorsetów tak brutalnych, które ściskały wnętrzności i pozostawiały po sobie wieczorną porą wyraźne czerwone żłobienia.
Miło było słuchać o tradycjach dekorowania domów, nawet jeśli pan Beckett za dużo na ten temat nie wiedział - ale to przywodziło na myśl dzieciństwo, kiedy razem z tatkiem co roku przystrajali ich bezpieczny kąt na Noc Duchów, licząc, że to ich świecidełka najbardziej przypadną zmarłym do gustu. Na twarzy półwili przez moment zamigotała senna ekspresja, rozmarzona, oddalona od baru w Dolinie Godryka, a lawirująca za to wokół wspomnień, które napawały ją ciepłem... A może to tylko wpływ trunku?
- Urazom trzeba kiedyś pozwolić odejść, prawda? - zasugerowała miękko, rozbawiona historią o trollu ustawionym na dachu. To musiał być uroczy widok, szczególnie dla niemagicznej społeczności zamieszkującej te malownicze rejony, która nigdy nie widziała trolla na oczy - czy przypadł im do gustu? I przede wszystkim - czy spodobał się duchom? - Ale dynie to wspaniały pomysł! Będzie pan coś w nich rzeźbił, jakąś twarz? - jej entuzjazm był prostszy niż wspólny lament nad niedolą mugoli. Nad ich wysiedleniami i prześladowaniami, o których pan Samuel pisał, że brały się z nienawiści. Celine tego nie rozumiała. Nie miała w sobie okrucieństwa potrzebnego do skazania innego człowieka na cierpienie, nie potrafiła wykrzesać myśli posądzającej innych o bycie gorszymi od siebie, niezdatnymi do wspólnego życia obok siebie. Dziś zatopiła te rozważania w piwie. - Och, nie myślałam o tym - przyznała ze zdziwieniem; nie planowała wrócić na Grimmauld Place, otrzymując dziś specjalne wychodne, ale mogła to zrobić jeśli okazałoby się, że jedyną opcją przespania się byłaby leśna ściółka. - Jeśli Julek jest w domu to pewnie przenocuję u niego, proszę się nie martwić - posłała mężczyźnie promienny uśmiech i upiła kilka następnych łyków piwa, kręcąc później głową. - Tyle wokół nas jest nieszczęśliwych zakończeń, po co o nich czytać? Niech przynajmniej bohaterowie książek nie cierpią... Niech oni będą szczęśliwi - bo ja nie jestem, dokończyła w myślach.
Zgoda pana Becketta sprawiła, że oczy Celine zamigotały zachwytem i już niebawem znaleźli się na parkiecie, pląsając do taktów muzyki płynącej z utalentowanych dłoni i ust orkiestry. Taniec był szybki, nowoczesny, odbierający dech, a jednocześnie zaszczepiający w niej absolutną radość; tego właśnie potrzebowała półwila, ruchu, który wydzierał z niej pokłady rozczarowania i melancholii. Tańczyła więc ze Steviem, pozwalając mu prowadzić się w tańcu, z którym wydawał się lepiej zaznajomiony niż ona.
- Nie wiedziałam, że pan tak umie - przyznała podczas jednego z obrotów. Każdy z jej ruchów posiadał w sobie baletnicze naleciałości, trudno byłoby to ukryć, ale z drugiej strony - po co w ogóle próbować? Bawiła się swobodnie i lekko, w doświadczonym towarzystwie, które pozwalało jej spódnicy falować w skocznym układzie. - I już się domyślam skąd u pana takie młode oczy - i gdzie skrywała się radość, której brakowało wcześniej w jego aurze.
- Och, o to proszę się nie martwić, mam wprawę - odpowiedziała melodyjnie, choć niebawem zdała sobie sprawę z tego, że chyba przesadnie podkoloryzowała swoje umiejętności i wiedza ograniczała się zaledwie do rejonów teoretycznych. Na tę myśl zmarszczyła lekko brwi i po większym łyku piwa uniosła ku górze dłoń, z palcem wskazującym wyciągniętym w stronę sufitu, jakby zaraz miała ogłosić coś niebywale istotnego. - Albo po prostu widziałam jak zachowują się damy. Pani, u której pracuję, jest taką damą. Arystokratką - wytłumaczyła Beckettowi; daleko było w niej do przechwałek, raczej ujawniała przed nim prywatną tajemnicę, wiedziała, że jej dochowa. I że w gruncie rzeczy nic z jej zawodu nie miało znaczenia w Dolinie. Tu mieszkali dobrzy ludzie, którzy z pewnością nie spróbowaliby wykorzystać jej posady do niecnych celów; wierzyła im, jak cały czas wierzyła portowi. - Tylko proszę nie kazać mi nosić gorsetów, niektóre z nich są tak ciasne, że myśli uciekają przez uszy - dodała jeszcze z szeroko otwartymi oczyma, po czym znów zaśmiała się cicho i upiła następny łyk kremowego piwa. Przed zatrudnieniem u Blacków nigdy nie widziała gorsetów tak brutalnych, które ściskały wnętrzności i pozostawiały po sobie wieczorną porą wyraźne czerwone żłobienia.
Miło było słuchać o tradycjach dekorowania domów, nawet jeśli pan Beckett za dużo na ten temat nie wiedział - ale to przywodziło na myśl dzieciństwo, kiedy razem z tatkiem co roku przystrajali ich bezpieczny kąt na Noc Duchów, licząc, że to ich świecidełka najbardziej przypadną zmarłym do gustu. Na twarzy półwili przez moment zamigotała senna ekspresja, rozmarzona, oddalona od baru w Dolinie Godryka, a lawirująca za to wokół wspomnień, które napawały ją ciepłem... A może to tylko wpływ trunku?
- Urazom trzeba kiedyś pozwolić odejść, prawda? - zasugerowała miękko, rozbawiona historią o trollu ustawionym na dachu. To musiał być uroczy widok, szczególnie dla niemagicznej społeczności zamieszkującej te malownicze rejony, która nigdy nie widziała trolla na oczy - czy przypadł im do gustu? I przede wszystkim - czy spodobał się duchom? - Ale dynie to wspaniały pomysł! Będzie pan coś w nich rzeźbił, jakąś twarz? - jej entuzjazm był prostszy niż wspólny lament nad niedolą mugoli. Nad ich wysiedleniami i prześladowaniami, o których pan Samuel pisał, że brały się z nienawiści. Celine tego nie rozumiała. Nie miała w sobie okrucieństwa potrzebnego do skazania innego człowieka na cierpienie, nie potrafiła wykrzesać myśli posądzającej innych o bycie gorszymi od siebie, niezdatnymi do wspólnego życia obok siebie. Dziś zatopiła te rozważania w piwie. - Och, nie myślałam o tym - przyznała ze zdziwieniem; nie planowała wrócić na Grimmauld Place, otrzymując dziś specjalne wychodne, ale mogła to zrobić jeśli okazałoby się, że jedyną opcją przespania się byłaby leśna ściółka. - Jeśli Julek jest w domu to pewnie przenocuję u niego, proszę się nie martwić - posłała mężczyźnie promienny uśmiech i upiła kilka następnych łyków piwa, kręcąc później głową. - Tyle wokół nas jest nieszczęśliwych zakończeń, po co o nich czytać? Niech przynajmniej bohaterowie książek nie cierpią... Niech oni będą szczęśliwi - bo ja nie jestem, dokończyła w myślach.
Zgoda pana Becketta sprawiła, że oczy Celine zamigotały zachwytem i już niebawem znaleźli się na parkiecie, pląsając do taktów muzyki płynącej z utalentowanych dłoni i ust orkiestry. Taniec był szybki, nowoczesny, odbierający dech, a jednocześnie zaszczepiający w niej absolutną radość; tego właśnie potrzebowała półwila, ruchu, który wydzierał z niej pokłady rozczarowania i melancholii. Tańczyła więc ze Steviem, pozwalając mu prowadzić się w tańcu, z którym wydawał się lepiej zaznajomiony niż ona.
- Nie wiedziałam, że pan tak umie - przyznała podczas jednego z obrotów. Każdy z jej ruchów posiadał w sobie baletnicze naleciałości, trudno byłoby to ukryć, ale z drugiej strony - po co w ogóle próbować? Bawiła się swobodnie i lekko, w doświadczonym towarzystwie, które pozwalało jej spódnicy falować w skocznym układzie. - I już się domyślam skąd u pana takie młode oczy - i gdzie skrywała się radość, której brakowało wcześniej w jego aurze.
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Miło było patrzeć na świat, w którym jeszcze odrobina szczęścia pozostała. Miło było wiedzieć, że ktoś młody ma w sobie więcej energii i ciepła niżeli brudny październik miał w Anglii do zaoferowania. Wszystko i tak wydawało się zbyt surrealistyczne, by przejść do codzienności, z tym że trwa wojna. Jednak jakimś cudem, życie toczyło się w miarę normalnie, jedynie myśli dobijały, jedynie informacje spływające z różnych stron Brytanii. Beckett siedział jednak, jak gdyby nigdy nic, w pubie Porter Starego Sue, pił piwo i, na Merlina, rozmawiał z dzieckiem w wieku jego córki, albo i młodszym. Dzieciaki uwielbiał, sam dla połowy Doliny Godryka był wujkiem. Robił kanapki i wspierał radą, gdy tylko się dało, chociaż nie każda rada była zapewne dobra. Celine nie znał tak dobrze, by jej radzić, ale praca dla arystokratów chyba nie była taka zła. Kwestia tego, jacy to byli arystokraci i po której stronie się opowiedzieli. Nie miał jednak zamiaru pytać, ani tym bardziej zdradzać się przed dziewczyną z własnych poglądów. Była koleżanką Julka, ale jednak była jeszcze obca. Nie miał pojęcia co myśli o wojnie i gdzie idzie jej serce, nawet jeśli wydawała się być ciepłą osobą. - Celinko, nic nie będę ci kazać - znów zaśmiał się cicho. - A to, co ja myślę na temat tych wszystkich gorsetów i ubrań, to nie powinno mieć dla ciebie znaczenia, o - podsumował. Nie była przecież jego córką, by musiał troszczyć się o to jak się nosi. Z drugiej strony, nie stronił od ciekawej rozmowy, ale opowiadanie o damskiej bieliźnie... Nie wypadało, zaczerwienił się lekko. - No to masz wolny wieczór od pracy, tak? - tylko gdzie to biedne dziecko będzie spać... Oczywiście był wolny pokój w Warsztacie, mogła z niego skorzystać, Trixie by się nie obraziła, ale Stevie nie chciał narzucać nic. Nie znali się. Może potem. - Niektóre zostają z nami na zawsze - skomentował urazy. - Możesz próbować kazać im odejść, walczyć z nimi, ale one i tak zostaną. Zakorzenią się w Tobie, wejdą do szuflady w głowie, zaprą rękami i nogami i nigdy nie odejdą - mówił lekko mętnym głosem, wzrok zawierzywszy gdzieś na kuflu wypitego do połowy piwa. - A ty czekasz... Starasz się zapomnieć, ale to niemożliwe. Więc walczysz z nimi, szukasz sposobu by przestały być urazami... - kontynuował wspominając Mary Jo, po raz kolejny, tak samo jak zawsze, czując ból złamanego serca. - Ale takie jest życie... I trzeba sobie z tym radzić - skończył, odrywając wzrok od piwa i przenosząc go na Celine. Przez chwilę zwyczajnie oddychał, ale zaraz potem uśmiechnął się lekko. Takie jest życie... - Nie planowałem... Nie mam aż tyle czasu, wiesz... Dużo pracy - wykręcił się szybko. Nie kłamał, naprawdę miał jej sporo, a ostatnio czasu było coraz mniej. Ciągle angażował się w sprawy Zakonu, ba! Nawet zaczął walczyć! Kto by się spodziewał na stare lata? - A Ty, Celinko? Co przyniesiesz duchom w prezencie? - dopił piwo, czując, jak powoli jego organizm się odpręża. Ostatnio nie było ku temu okazji. A teraz siedział, odpoczywał, rozmawiał, a nawet tańczył. Gdy kapela, ta sama co zawsze, ta, którą dobrze znał i która dobrze znała jego, wygrywała skoczne kawałki, czuł się jak nowonarodzony. Owszem, był już stary, ale nic nie dawało mu tyle radości co taniec. Od tego w końcu kiedyś wszystko się zaczęło, w takim miejscu jak to. Och, słodka Mary Jo... Celine radziła sobie doskonale, musiała mieć doświadczenie. Szyk i gracje, płynność ruchów, delikatność. - Uczyłaś się tańczyć? - zapytał dziewczynę, obracając ją akurat w tańcu i przeskakując z nogi na nogę. - Wygrywałem konkursy, jak byłem młody, to już nie to samo - dodał jeszcze, chwaląc się nieco, i znów przeskoczył z boku na bok. W tańcu chciało się żyć. Na parkiecie zebrało się kilka par, nie byli tam sami, jednak to oni radzili sobie najlepiej, to na nich patrzono.
Am I going crazy? Would I even know? Am I right back where I started forty years ago?
Wanna guess the ending? If it ever does... I swear to God that all I've ever wanted was
A little bit of everything, all of the time, a bit of everything, all of the time
Apathy's a tragedy, and boredom is a crime. I'm finished playing, and I'm staying inside.
- Och, ale chyba byłabym bardzo nieuprzejma gdybym nie brała pana zdania pod uwagę - zauważyła; przecież pogrążeni byli w rozmowie, ignorowanie zdania swojego nieoczekiwanego towarzysza sprawiłoby wrażenie jakby była grubiańska, a do tego Celine było naprawdę daleko. Odetchnęła jednak z wyraźną ulgą na zapewnienie, że żadnych gorsetów nie musiała nosić i skinęła głową na znak, że tematu uparcie nie będzie kontynuować, zbyt rozkochana w kremowym piwie, którego w kuflu pozostawało coraz mniej. Trunek z niewielką ilością alkoholu przyjemnie rozgrzewał od środka, na tyle, że prawie zapomniała o chłodzie panującym na zewnątrz. Październikowe wieczory, szczególnie tak późne, nie rozpieszczały mniejszych miast, takich jak Dolina właśnie. Półwili wydawało się, że w Londynie było jakby odrobinę cieplej. Może to przez to, że budynki były wyższe, ciaśniej ze sobą splecione?
- Wolny jak popołudniowy wiatr - odparła i uśmiechnęła się, odchylając lekko na siedzeniu, by mogła oprzeć plecy o drewno i obrócić kufel w małych dłoniach. Nie wiedziała jeszcze co z jutrem, nie zdążyła o tym porozmawiać z lady Black, ale wierzyła w jej dobre serce i szacunek względem Nocy Duchów. Ktoś tak zaznajomiony z historią i wagą przywiązywaną do tradycji powinien pozwolić jej czmychnąć w nieznane w poszukiwaniu zmarłych. Chciała podzielić się z panem Beckettem tą myślą, ale na dźwięk jego słów Celine nieco ściągnęła brwi, zmarkotniała, jednak wciąż uśmiechając się lekko, tyle że smutniej, do obrazów przewijających się przez wzniecone wyznaniem myśli. Do kogo ona żywiła urazę? Lub inaczej - czy to prawda, że na dnie dobrego serca żywiła urazę do całego świata za to, jak potraktował jej rodzinę? Jej marzenia? Lovegood nie lubiła o tym rozmyślać. Wystarczająco wierzyła bowiem w to, że jest złym i niewartym człowiekiem, by jeszcze dokładać sobie powodów do gloryfikowania tego przekonania. Podobno nie było w niej zawiści, a jednak. - Ale ten sposób nie nadchodzi, więc patrzysz w rozrastającą się pustkę i czekasz, aż pewnego dnia cię pochłonie... Jak wąż morski, który przewraca statek na falach, łamiąc wszystkie maszty - dokończyła półszeptem tak odległym i tak nagle poważnym, że brzmiał niemal jak nie jej własne słowa. Ciągnęło ją do niczego. Do nieczucia, niebycia, do absolutnego zapomnienia i dryfowania we wszechświecie jako gwiezdny pył porzucony przez wszystko i wszystkich, nawet samego Merlina. Oczy zmrużyły się lekko gdy wpatrywała się w blat stołu, nieobecna, dudniąca palcami o szkło kielicha. - Wtedy nawet syrena ciągnąca duszącego się marynarza na dno nie wydaje się taka zła - dodała ledwo dosłyszalnie, a kiedy uświadomiła sobie, że cały ten czas mówiła na głos, jej twarz pokryła się głębokim rumieńcem, postura na krześle spięła się w zażenowaniu. Och, tego brakowało, by narobiła sobie wstydu przed kimś tak sympatycznym jak Stevie Beckett. - Przepraszam... - wykrztusiła z siebie półwila, panikę maskując za kolejnym kajającym się uśmiechem. Oby pomyślał, że to piwo tak zawróciło jej w głowie; na szczęście rozmowę ratowały duchy, a ona zastanowiła się przez chwilę i delikatnie postukała palcem wskazującym w brodę.
- To co zazwyczaj, taniec! Proszę mi uwierzyć, nikt nie docenia tańca tak jak duchy - wyjaśniła mu na powrót radośniej. Może nie potrafiły złapać partnerki za dłoń i poprowadzić ją w walcu, ale to pozwalało na swawolniejsze, swobodniejsze pląsy, czy uronienie lunarnej łzy na widok baletniczego spektaklu, jeśli oczekiwały od niej czegoś bardziej chwytającego za serce. - Odkąd pamiętam - przyznała, szczęśliwa. Na parkiecie u jego boku odnalazła spokój. - Jako dziecko, potem w Beauxbatons, a potem... A pan? - w końcu lepiej nie było wracać pamięcią do tego, co wydarzyło się potem. Nie kiedy znów było miło i zabawnie. Informacja o konkursach wygrywanych przez pana Becketta sprawiła, że uniosła brwi ku górze w przyjemnym zaskoczeniu i klasnęła w uznaniu przy jednym z obrotów. - Nigdy nie byłam na takim konkursie... Są takie w Dolinie? - może właśnie w tym pubie? Dołączający do nich na parkiecie mieszkańcy wyglądali na wprawionych i rozkochanych w nowoczesnym tańcu, coś musiało tu być na rzeczy. - Proszę pewnego dnia wziąć ze mną udział - uśmiechnęła się szeroko. Co go powstrzymywało, starość? Och, to tak nie wypada!
- Wolny jak popołudniowy wiatr - odparła i uśmiechnęła się, odchylając lekko na siedzeniu, by mogła oprzeć plecy o drewno i obrócić kufel w małych dłoniach. Nie wiedziała jeszcze co z jutrem, nie zdążyła o tym porozmawiać z lady Black, ale wierzyła w jej dobre serce i szacunek względem Nocy Duchów. Ktoś tak zaznajomiony z historią i wagą przywiązywaną do tradycji powinien pozwolić jej czmychnąć w nieznane w poszukiwaniu zmarłych. Chciała podzielić się z panem Beckettem tą myślą, ale na dźwięk jego słów Celine nieco ściągnęła brwi, zmarkotniała, jednak wciąż uśmiechając się lekko, tyle że smutniej, do obrazów przewijających się przez wzniecone wyznaniem myśli. Do kogo ona żywiła urazę? Lub inaczej - czy to prawda, że na dnie dobrego serca żywiła urazę do całego świata za to, jak potraktował jej rodzinę? Jej marzenia? Lovegood nie lubiła o tym rozmyślać. Wystarczająco wierzyła bowiem w to, że jest złym i niewartym człowiekiem, by jeszcze dokładać sobie powodów do gloryfikowania tego przekonania. Podobno nie było w niej zawiści, a jednak. - Ale ten sposób nie nadchodzi, więc patrzysz w rozrastającą się pustkę i czekasz, aż pewnego dnia cię pochłonie... Jak wąż morski, który przewraca statek na falach, łamiąc wszystkie maszty - dokończyła półszeptem tak odległym i tak nagle poważnym, że brzmiał niemal jak nie jej własne słowa. Ciągnęło ją do niczego. Do nieczucia, niebycia, do absolutnego zapomnienia i dryfowania we wszechświecie jako gwiezdny pył porzucony przez wszystko i wszystkich, nawet samego Merlina. Oczy zmrużyły się lekko gdy wpatrywała się w blat stołu, nieobecna, dudniąca palcami o szkło kielicha. - Wtedy nawet syrena ciągnąca duszącego się marynarza na dno nie wydaje się taka zła - dodała ledwo dosłyszalnie, a kiedy uświadomiła sobie, że cały ten czas mówiła na głos, jej twarz pokryła się głębokim rumieńcem, postura na krześle spięła się w zażenowaniu. Och, tego brakowało, by narobiła sobie wstydu przed kimś tak sympatycznym jak Stevie Beckett. - Przepraszam... - wykrztusiła z siebie półwila, panikę maskując za kolejnym kajającym się uśmiechem. Oby pomyślał, że to piwo tak zawróciło jej w głowie; na szczęście rozmowę ratowały duchy, a ona zastanowiła się przez chwilę i delikatnie postukała palcem wskazującym w brodę.
- To co zazwyczaj, taniec! Proszę mi uwierzyć, nikt nie docenia tańca tak jak duchy - wyjaśniła mu na powrót radośniej. Może nie potrafiły złapać partnerki za dłoń i poprowadzić ją w walcu, ale to pozwalało na swawolniejsze, swobodniejsze pląsy, czy uronienie lunarnej łzy na widok baletniczego spektaklu, jeśli oczekiwały od niej czegoś bardziej chwytającego za serce. - Odkąd pamiętam - przyznała, szczęśliwa. Na parkiecie u jego boku odnalazła spokój. - Jako dziecko, potem w Beauxbatons, a potem... A pan? - w końcu lepiej nie było wracać pamięcią do tego, co wydarzyło się potem. Nie kiedy znów było miło i zabawnie. Informacja o konkursach wygrywanych przez pana Becketta sprawiła, że uniosła brwi ku górze w przyjemnym zaskoczeniu i klasnęła w uznaniu przy jednym z obrotów. - Nigdy nie byłam na takim konkursie... Są takie w Dolinie? - może właśnie w tym pubie? Dołączający do nich na parkiecie mieszkańcy wyglądali na wprawionych i rozkochanych w nowoczesnym tańcu, coś musiało tu być na rzeczy. - Proszę pewnego dnia wziąć ze mną udział - uśmiechnęła się szeroko. Co go powstrzymywało, starość? Och, to tak nie wypada!
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Jego zdania pod uwagę...? Oczywiście, gdyby był jej ojcem, jej mężem czy nawet bratem, miałoby to znaczenie. Mężczyźni odpowiedzialni byli za bezpieczeństwo i dobre prowadzenie się swoich kobiet, tak było od lat. Celinka nie była jednak jego córką, chociaż na pewno była w podobnym wieku. Mogła robić, co chciała, a w to wchodził również ubiór. - Mojego zdania Celine? Jesteś wolną osobą i ciesz się tą wolnością tak długo jak możesz - powiedział spoglądając na dłonie dziewczyny, jednak nie dostrzegając tam obrączki. W tym czasie zaczął bawić się swoją, obracając ją lekko w palcach. Tęsknota dusiła serce, jednak nie chciał dawać po sobie poznać, że w istocie smutek szarpie nim od środka. Niedługo będzie musiał wracać do domu, przespać się porządnie, a potem wstać i pracować, dokładnie tak samo jak zawsze. Dzisiaj jednak obydwoje cieszyli się wolnym wieczorem, rozmawiając o męce i urazach. Wewnętrzny ból przemawiał przez niego, gdy słowa same płynęły z ust. - Tak... Jak wąż morski. Ciekawe porównanie - powiedział markotnie, uśmiechając się jednak lekko w stronę dziewczyny. - Z drugiej jednak strony... Czy na pewno nie taka zła? Może jednak kiedyś urazy uda się uleczyć, może nie warto się poddawać, może...? Może cały nasz świat kiedyś się uleczy? - sam już nie wiedział, czy mówi o wojnie, o Mary Jo, czy może o zwykłym zmęczeniu. Dość było tych smutków, na Rowenę. Nawet jeśli wydawały się być całkowicie logiczne i zrozumiałe - dość. Nie powinna go przepraszać, bo i też nie miała za co. Przecież Beckett sam zaczął. Stevie położył tylko dłoń na przedramieniu dziewczyny i zacisnął ją lekko, dając jej swego rodzaju potwierdzenie, że nie musi się przejmować, że może być jej powiernikiem, tak jak ona przypadkiem została powierniczką jego. Była wyjątkową dziewczyną, ale było w niej coś szalonego. Coś, co sprawiało, że Beckett nie spodziewał się, że będzie miała łatwe życie. Szkoda... - Duchy lubią taniec? - odpowiedział zdziwiony. - Nie wiedziałem o tym, nigdy też nie tańczyłem z duchami, ani dla duchów... Jesteś pewna? - mówił śmiertelnie poważnie, przekonany, że Celine naprawdę dobrze zna się na duchach. Była wszak lekko dziwna.
Gdy tańczyli, kapela grała już tylko dla nich. Zresztą, szło im najlepiej na całym parkiecie. Beckett tańczył od kiedy stał się nastolatkiem, Celine jak się okazało - od dziecka. Kto więc miał im zaszkodzić? Whip Throwaway, Stop and Go, obroty, ba! Nawet American Spin. Nie spodziewał się, że odkryje w dziewczynie tak świetną partnerkę do tańca, która doskonale radzi sobie z każdym ruchem. Uśmiechnął się szeroko na prośbę, aby wziął z nią udział w konkursie tańca. Takich od dawna nie było, ale to nie było największym problemem. Trixie by go zabiła, gdyby nie wybrał jej. - Gdy taki będzie - powiedział tylko krótko i ponownie obrócił dziewczynę wokół jej osi.
Normalność. Ciekawe zjawisko.
zt x2
Gdy tańczyli, kapela grała już tylko dla nich. Zresztą, szło im najlepiej na całym parkiecie. Beckett tańczył od kiedy stał się nastolatkiem, Celine jak się okazało - od dziecka. Kto więc miał im zaszkodzić? Whip Throwaway, Stop and Go, obroty, ba! Nawet American Spin. Nie spodziewał się, że odkryje w dziewczynie tak świetną partnerkę do tańca, która doskonale radzi sobie z każdym ruchem. Uśmiechnął się szeroko na prośbę, aby wziął z nią udział w konkursie tańca. Takich od dawna nie było, ale to nie było największym problemem. Trixie by go zabiła, gdyby nie wybrał jej. - Gdy taki będzie - powiedział tylko krótko i ponownie obrócił dziewczynę wokół jej osi.
Normalność. Ciekawe zjawisko.
zt x2
Am I going crazy? Would I even know? Am I right back where I started forty years ago?
Wanna guess the ending? If it ever does... I swear to God that all I've ever wanted was
A little bit of everything, all of the time, a bit of everything, all of the time
Apathy's a tragedy, and boredom is a crime. I'm finished playing, and I'm staying inside.
Nie wierzył, że to działo się naprawdę.
Kiedy kierował miotłę do Doliny Godryka, jego dłonie drżały, zaciskały się na jej trzonie niepewnie, a rozkojarzenie sprawiało, że raz po razie ocierał się o ściany zbyt blisko pokonywanych wysokich mugolskich zabudowań lub gałęzi przebijających się przez korony drzew. Śpieszył się, nie chciał kazać Aurorze na siebie czekać, ale szybciej od niego pędziły jego myśli, nie potrafiące wyobrazić sobie przyszłości. Nigdy nie miał prawdziwej rodziny. Jego matka dawała mu tyle, ile potrafiła, ale była sama. Dorastał, sądząc, że to jej roztrzepanie odegnało od nich ojca, gdy dorósł poznał go i pojął, że nie było w tym ni krzty winy matki. Że była silna, radząc sobie sama. I wiedział, że nigdy nie mógłby pójść w ślady własnego ojca. Nigdy też nie mógł przewidzieć rozwoju sytuacji takiego jak ten.
Nie wiedział, co wydarzyło się tamtej nocy - pamiętał wszystko, ale nie potrafił przypomnieć sobie własnych myśli, ich motywacji, ich sensu. Czy myślał w ogóle? Wtedy?
Wczoraj, dzisiaj, jutro?
Nie był taki, nigdy się tak nie zachowywał, nigdy tak nie robił. Zgubił się - jakby był pijany, choć był całkowicie pewien, że nie upił tamtego dnia ani łyka alkoholu. Czy to czary? Magia? Pamiętał stęchły zapach ryb, ale myśl, że tak mogła pachnieć jego amortencja znajdowała się daleko poza obszarem jego poznania, ten zapach był zbyt abstrakcyjny i zbyt bliski zarazem. Towarzyszył mu zbyt często. Dotknął ciastka, przeniosło go do Szkocji, w tamte góry. Ale kto miałby potraktować go w taki sposób? Po co? Czy to twoja pieprzona zemsta, Frances?
Czy w ogóle mógł mówić o zemście, spędził wspaniałą noc z piękną kobietą. Kobietą, nie dziewczyną, Aurora była dużo starsza od niego. Miała inne życiowe priorytety, bardziej doświadczone spojrzenie. Czy bez tych czarów w ogóle będą wiedzieli, o czym ze sobą rozmawiać? Ujęła go wrażliwością i empatią, ale czy one istniały naprawdę, czy coś brutalnie przyćmiło jego umysł? Ze empatyczna miał też Frances, ledwo się znali. W zasadzie to nie znali się w ogóle. I mieli układać sobie razem życie? Czy w ogóle miał prawo proponować komukolwiek, że ułoży z nim sobie życie? Sam był niepoukładany, jak krajobraz po huraganie, nie był też bezpieczny - węszyli za nim wysoko postawieni czarodzieje, a gdzie się nie zjawiał, tam prowadził za sobą nieszczęście ciągnących się za nim cieni. Jak tamtego dnia - za Jamesem. Ile minie czasu, nim jego ojciec dobierze się do niej tylko dla sadystycznej przyjemności dręczenia jego?
Było mu wstyd, że nie odpisał jej od razu - ale nie potrafił. Informacja zamurowała go tak mocno, że gdy ją przeczytał, zniszczył wiadomość od razu, przez dwa dni udając, że nie było jej wcale. Trzeciego dnia prawda zaczynała docierać, kolejne dni go zadręczać, by finalnie pojął, że od tego nie ucieknie. Bał się, tak naprawdę to nie wiedział, kim był ojciec w życiu dziecka ani jaka była jego rola, nikt go tego nigdy nie nauczył.
Zostawił miotłę przed pubem, a kiedy mijał próg nie słyszał już własnych myśli - tylko pisk w uszach i zbyt głośne, zbyt szybkie kołatanie przerażonego serca. Rozejrzał się po wnętrzu, ale o tej porze było jeszcze pusto - skierował się do jednego z bardziej ustronnych stolików; miał wątpliwości, czy w ogóle powinni rozmawiać w takim miejscu - co jeśli ktoś ich usłyszy? Naprawdę nie chciał nastawać na jej reputację, przecież to mała wioska, wszyscy się tu znali. Ale czy w ogóle istniało dobre miejsce?
Zasiadł nad gorzką herbatę, której nawet nie tknął - nic nie przeszłoby mu teraz przez gardło - nerwowo stukał palcami w blat stołu i chaotycznie bujał się na przechylonym krześle, balansując na jego krawędzi, nie dostrzegając nawet jej zbliżającej się sylwetki - dopiero, gdy znalazła się już obok, z hukiem opadł na krześle, wstając zbyt szybko, by nie dostrzec towarzyszącego mu napięcia. Spojrzał jej w oczy, jego twarz była blada. Zawahał się, nie wiedząc, jak powinien ją przywitać - znali się tak, że bliżej się już nie dało i nie znali się wcale zarazem, połączyła ich chwila, która była niezwykła i przerażająca zarazem. Ostatecznie nie wykonał żadnego gestu.
- Ja... cześć - rzucił niezgrabnie, uciekając wzrokiem na stół, potem na bok, jak gdyby miał znaleźć pomoc w czeluściach sennego popołudniem pubu. Ale pomoc nie nadeszła, był sam i był z nią, bo jeśli dorósł do tamtej nocy, to dorósł też do tej rozmowy. Przecież o tym wiedział. Czy wiedział? - J-jak się czujesz? - Powinien powiedzieć, że się cieszy, że ją widzi? Że ładnie wygląda? Była piękna, ale czy to zmieniało cokolwiek?
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
W ostatnim czasie Aurora niezbyt często wychodziła z domu. Powrót z Irlandii, gdzie wraz z Aresem urządzili prowizoryczny pogrzeb lorda Lastrange, doprowadził do pewnej napiętej sytuacji w domu na wrzosowisku, więc Aurora postanowiła nie dokładać rodzinie zmartwień, więcej niż była potrzeba. Dlatego nie powiedziała nikomu z nich, że być może jej lekkomyślność względem ciastka, a potem cała noc obcowania ze słodyczą innego rodzaju, może nieść za sobą konsekwencję w postaci małej istoty w brzuchu Aurory. Nic nie było potwierdzone, nic nie było pewne, ale też nie sądziła, by przetrzymanie takiej tajemnicy w sobie służyło czemukolwiek. Marcel… Słodki cud chłopak, którego imię zaskakująco, nawet dla niej samej, przewijało się w jej życiu i myślach, znacznie częściej, niż mogłaby sobie tego życzyć.
Powinien wiedzieć. Zasługiwał na szczerość. W czasach, gdy każdy kłamał i każdy motał, chciała być dla siebie samej i innych przykładem szczerości, jeśli sprawa ich dotyczyła. Dlaczego pozostawiła więc państwa Sprout w niewiedzy? Bo Marcel powinien dowiedzieć się pierwszy.
Listy do niego kreśliła dłonią drżącą, kilka razy zastanawiając się, czy nie popełnia czegoś wbrew zasadom. Ale jeśli miała stanąć teraz i rozliczyć się przed kimś, to to, co zrobili w noc duchów, było o wiele bardziej wbrew regułom.
Brnęła w lekkiej zimowej zamieci ku wyznaczonemu miejscu. Policzki miała zarumienione od chłodu, a dłonie, którymi jeszcze raptem dzień wcześniej zbierała suche drewno na opał, pocierała raz za razem, a czasem układała je przy ustach, dmuchając w nie oparami białej, ciepłej pary. Całe jej ubranie pachniało lasem — wietrzone na zimnie przesiąknęły zapachem również dymu, gdy wiatr zwiewał z komina dym. Bała się tego spotkania. Bała się do tego stopnia, że gotowa była jeszcze przy kościele zawrócić się i wrócić na Wrzosowisko, gdzie by jej nie znalazł, gdyby tego nie chciała.
A jednak szła, zostawiając na śniegu drobno skrzące się ślady. Przebył dla niej taki kawał drogi. Czy miała mu za złe, że nie odpisał od razu? Nie. W zasadzie to sama odpowiedź zaskoczyła ją nieco bardziej. Ze zdziwieniem musiała stwierdzić więc, że zachował się odważniej, niż jakikolwiek inny mężczyzna, z którym miała przyjemność rozmawiać w życiu. Nie sądziła, by Ares zareagował w podobny sposób na wieść o możliwym dziecku. Po nim nigdy nie wiedziała, czego powinna się spodziewać. A z nikim innym nie obcowała. Niemniej potrafiła sobie wyobrazić, że większość mężczyzn, byłoby mniej niż chętnych opiekować się skutkiem dziecięcym.
Pub powitał ją ciszą, którą na chwilę przerwał dzwoneczek nad drzwiami. Ona sama również ją zakłóciła, trzepiąc buty ze śniegu, zaraz przy wejściu.
Zamówiła mięte, a oczekując na nią, miała chwilę, by rozejrzeć się po wnętrzu.
Był. Zamyślony siedział przy odosobnionym stoliku. Poczuła, jak jej serce zatrzymuje się na krótką chwilę, by zaraz zagalopować się jak stado hipogryfów — ciężko, mocno… Zupełnie, jakby to jej serce, a nie trzewiki stukały o posadzkę, gdy podchodziła do niego.
Wciąż na włosach i policzkach, skrzył się jej śnieg, topiąc się jednak, jakby łzami prowadził się po jej policzkach.
Wyjec.
Skrzywdziła chłopaka wtedy. Skrzywdzi i zmarnuje mu życie już teraz. Czy szczerość naprawdę była tego warta? Co on mówił? Był artystą i latał do chmur…
- Cześć. - Powtórzyła, wykonując nieco niezgrabny gest, jakby chciała go przytulić lub podać dłoń, ale widząc, jak on tkwi niezmiennie, cofnęła się niezręcznie, momentalnie przechodząc na drugą część stołu, żeby móc usiąść naprzeciwko niego.
Ona też nie potrafiła patrzeć mu w twarz, więc skupiła się na tym, by herbata, niesiona w takim skupieniu, teraz przypadkiem nie wylała się z filiżanki.
- Ja…? Chyba dobrze. Tak dobrze. A ty? - Wreszcie zdobyła się na odwagę, żeby podnieść spojrzenie na jego twarz. - Długą miałeś podróż? Pewnie zmarzłeś w taką pogodę… - Był tak młody… Tak piękny, że gdyby była młodsza, z pewnością kochałaby się w nim na zabój. I jak pewnie czyni to przynajmniej kilka dziewcząt jak choćby zazdrośnica od wyjca.
Ale teraz? Teraz jest jedynie starą kobietą, która nosi w sobie dziecko tego młodzieńca. Jak ona mogła być tak samolubna?
- Przepraszam, raz jeszcze, że do ciebie napisałam… - Łyżeczka zabrzęczała o brzeg filiżanki, chociaż Aurora nie dodała tak ani grama cukru. - Ja… - Czemu mówienie musiało być tak trudne? A już zwłaszcza dla niej, która przecież sama ze sobą potrafiła mówić bez reszty. - Ja nikomu innemu nie mówiłam, bo to wciąż nic pewnego. Ale skoro istnieje możliwość… - Nerwowym gestem założyła kosmyk za ucho, a potem znów wysunęła. - Nie zajmę ci dużo czasu… I… i przyniosłam ci pomarańczę i czekoladę. Ale gorzką.. - Nagle zrobiło jej się strasznie głupio, że to zrobiła i ogólnie, że powiedziała o tym na początku spotkania, ale nigdy nie była najlepsza w interakcje społeczne. Miała nadzieję, że chłopak jej to wybaczy. - żebyś nabrał sił po podróży rzecz jasna… - Dodała prędko, by nie pomyślał, że go dokarmia. Sama nie jadła zbyt wiele, ale przecież nie będzie mu o tym mówić. Nie spotkali się teraz po to, żeby się martwił o nią.
- Zapach pomarańczy to zawsze dla mnie zapach świąt… - Powiedziała niespodziewanie, chociaż mogła przypuszczać, że Marceliusa niewiele to obchodzi. To wymsknęło się samo. Bez kontroli, podobnie, jak oni byli bez kontroli nad ciałem i umysłem podczas ostatniego spotkania.
Powinien wiedzieć. Zasługiwał na szczerość. W czasach, gdy każdy kłamał i każdy motał, chciała być dla siebie samej i innych przykładem szczerości, jeśli sprawa ich dotyczyła. Dlaczego pozostawiła więc państwa Sprout w niewiedzy? Bo Marcel powinien dowiedzieć się pierwszy.
Listy do niego kreśliła dłonią drżącą, kilka razy zastanawiając się, czy nie popełnia czegoś wbrew zasadom. Ale jeśli miała stanąć teraz i rozliczyć się przed kimś, to to, co zrobili w noc duchów, było o wiele bardziej wbrew regułom.
Brnęła w lekkiej zimowej zamieci ku wyznaczonemu miejscu. Policzki miała zarumienione od chłodu, a dłonie, którymi jeszcze raptem dzień wcześniej zbierała suche drewno na opał, pocierała raz za razem, a czasem układała je przy ustach, dmuchając w nie oparami białej, ciepłej pary. Całe jej ubranie pachniało lasem — wietrzone na zimnie przesiąknęły zapachem również dymu, gdy wiatr zwiewał z komina dym. Bała się tego spotkania. Bała się do tego stopnia, że gotowa była jeszcze przy kościele zawrócić się i wrócić na Wrzosowisko, gdzie by jej nie znalazł, gdyby tego nie chciała.
A jednak szła, zostawiając na śniegu drobno skrzące się ślady. Przebył dla niej taki kawał drogi. Czy miała mu za złe, że nie odpisał od razu? Nie. W zasadzie to sama odpowiedź zaskoczyła ją nieco bardziej. Ze zdziwieniem musiała stwierdzić więc, że zachował się odważniej, niż jakikolwiek inny mężczyzna, z którym miała przyjemność rozmawiać w życiu. Nie sądziła, by Ares zareagował w podobny sposób na wieść o możliwym dziecku. Po nim nigdy nie wiedziała, czego powinna się spodziewać. A z nikim innym nie obcowała. Niemniej potrafiła sobie wyobrazić, że większość mężczyzn, byłoby mniej niż chętnych opiekować się skutkiem dziecięcym.
Pub powitał ją ciszą, którą na chwilę przerwał dzwoneczek nad drzwiami. Ona sama również ją zakłóciła, trzepiąc buty ze śniegu, zaraz przy wejściu.
Zamówiła mięte, a oczekując na nią, miała chwilę, by rozejrzeć się po wnętrzu.
Był. Zamyślony siedział przy odosobnionym stoliku. Poczuła, jak jej serce zatrzymuje się na krótką chwilę, by zaraz zagalopować się jak stado hipogryfów — ciężko, mocno… Zupełnie, jakby to jej serce, a nie trzewiki stukały o posadzkę, gdy podchodziła do niego.
Wciąż na włosach i policzkach, skrzył się jej śnieg, topiąc się jednak, jakby łzami prowadził się po jej policzkach.
Wyjec.
Skrzywdziła chłopaka wtedy. Skrzywdzi i zmarnuje mu życie już teraz. Czy szczerość naprawdę była tego warta? Co on mówił? Był artystą i latał do chmur…
- Cześć. - Powtórzyła, wykonując nieco niezgrabny gest, jakby chciała go przytulić lub podać dłoń, ale widząc, jak on tkwi niezmiennie, cofnęła się niezręcznie, momentalnie przechodząc na drugą część stołu, żeby móc usiąść naprzeciwko niego.
Ona też nie potrafiła patrzeć mu w twarz, więc skupiła się na tym, by herbata, niesiona w takim skupieniu, teraz przypadkiem nie wylała się z filiżanki.
- Ja…? Chyba dobrze. Tak dobrze. A ty? - Wreszcie zdobyła się na odwagę, żeby podnieść spojrzenie na jego twarz. - Długą miałeś podróż? Pewnie zmarzłeś w taką pogodę… - Był tak młody… Tak piękny, że gdyby była młodsza, z pewnością kochałaby się w nim na zabój. I jak pewnie czyni to przynajmniej kilka dziewcząt jak choćby zazdrośnica od wyjca.
Ale teraz? Teraz jest jedynie starą kobietą, która nosi w sobie dziecko tego młodzieńca. Jak ona mogła być tak samolubna?
- Przepraszam, raz jeszcze, że do ciebie napisałam… - Łyżeczka zabrzęczała o brzeg filiżanki, chociaż Aurora nie dodała tak ani grama cukru. - Ja… - Czemu mówienie musiało być tak trudne? A już zwłaszcza dla niej, która przecież sama ze sobą potrafiła mówić bez reszty. - Ja nikomu innemu nie mówiłam, bo to wciąż nic pewnego. Ale skoro istnieje możliwość… - Nerwowym gestem założyła kosmyk za ucho, a potem znów wysunęła. - Nie zajmę ci dużo czasu… I… i przyniosłam ci pomarańczę i czekoladę. Ale gorzką.. - Nagle zrobiło jej się strasznie głupio, że to zrobiła i ogólnie, że powiedziała o tym na początku spotkania, ale nigdy nie była najlepsza w interakcje społeczne. Miała nadzieję, że chłopak jej to wybaczy. - żebyś nabrał sił po podróży rzecz jasna… - Dodała prędko, by nie pomyślał, że go dokarmia. Sama nie jadła zbyt wiele, ale przecież nie będzie mu o tym mówić. Nie spotkali się teraz po to, żeby się martwił o nią.
- Zapach pomarańczy to zawsze dla mnie zapach świąt… - Powiedziała niespodziewanie, chociaż mogła przypuszczać, że Marceliusa niewiele to obchodzi. To wymsknęło się samo. Bez kontroli, podobnie, jak oni byli bez kontroli nad ciałem i umysłem podczas ostatniego spotkania.
Aurora Sprout
Zawód : Uzdrowiciel
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
And if you don't like me, as I do you;
I understand.
Because who would really choose a daisy,
in a field of roses?
I understand.
Because who would really choose a daisy,
in a field of roses?
OPCM : 6
UROKI : 0
ALCHEMIA : 19 +3
UZDRAWIANIE : 10 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
- Cześć - powtórzył w powitalnym słowie po raz trzeci, niezręcznie, z zawahaniem, dostrzegł jej powitalny gest, z opóźnieniem wysunął własny, lecz wtedy ona zdążyła cofnąć swój; i on się wycofał, czując, jak zażenowanie sięga zenitu. Senna atmosfera miasteczka nie udzielała się mu wcale, czuł dziś ogrom emocji. Był pogubiony. Nie wiedział, jak powinien się zachować, jak do niej podejść, spędzili razem noc nawet się nie znając. To nie było właściwe, ale to się wydarzyło - a teraz oboje mieli ponieść tego konsekwencje. Pewnie należało pomyśleć o nich wcześniej. Oboje powinni.
- Ja? - zapytał, ze zdziwieniem, jakby jego samopoczucie w tym wszystkim nie było istotne, nie było, to ona była brzemienna. Nosiła dziecko - jego dziecko - jak mógł być tak podobny do własnego ojca? Źle zaczęli, źle skończyli, nie dało się już tego naprawić: można było podążyć za losem i spróbować przynajmniej zminimalizować szkody.
Czy myślałaś o wypiciu Rue, Auroro?
To dziecko nie miało perspektyw na szczęście. I nie chodziło o niego, a o całą tę sytuację, mętne okoliczności, to, że nawet się nie znali, ale może szczęście nie było w życiu pisane każdemu. On też go przecież nigdy nie miał - i czasem nachodziły go myśli, że dla wszystkich byłoby lepiej, gdyby się nigdy nie urodził. Chciał, naprawdę chciał ją o to zapytać. Ale nie miał odwagi. Decyzja należała do niej, nie do niego.
Zastanawiał się, czy był jej pierwszym. Była znacznie starsza od niego, choć wciąż niezamężna, nie sprawiała wrażenia pogubionej. Ale to też było bez znaczenia, teraz wszystko miało się zmienić. Gdyby nie chciała urodzić tego dziecka, pewnie nie napisałaby do niego tamtego listu. A może? Miał w głowie mętlik, nic nie wiedział, ledwie pamiętał własne imię, choć z łatwością wracały do niego obrazy tamtej nocy - teraz, kiedy siedziała przed nim, tak inna od siebie wtedy; bardziej zamknięta w sobie, skromniejsza, bardziej... bardziej ubrana. On pewnie też był inny. Plótł wtedy, co ślina przywiodła mu na język, bez pamięci zakochany w jej spojrzeniu. Wciąż widział, że było piękne, ale dziś przynajmniej rozumiał reakcje własnego ciała. - Nie... nie jest aż tak zimno - odpowiedział bez przekonania, z ociąganiem, bo przecież nie przyszli tutaj rozmawiać o pogodzie. Mieli coś znacznie ważniejszego do omówienia. Nikomu jeszcze nie mówiła. On tez nikomu nie powiedział o liście, który dostał. I chciał nie mówić o nim jeszcze jakiś czas. Ściągnął brew, nie zajmie mu dużo czasu? Jak mogła tak mówić?
- Co? - zapytał bezwiednie, kiedy wspomniała o czekoladzie i pomarańczy, to było bardzo miłe, ale teraz nie interesowało go wcale. Jego spięte ciało potrafiło mysleć tylko o informacji, którą przekazała mu w liście. Chciał, musiał się tym zająć. Nigdy nie mógłby być jak swój ojciec. Nigdy nie zostawiłby dziewczyny w takiej sytuacji samej. Milczał, kiedy wspomniała, że pomarańcza kojarzyła się jej ze świętami. W cyrku było czuć już tylko starą rybę z Tamizy, ale pomarańcze zawsze były u mamy. A mama już nie żyła, bestialsko zamordował ją szmalcownik. - Przepraszam - zreflektował się, nie chciał jej urazić. Nie potrafił skoncentrować myśli, w normalnych, codziennych sytuacjach miał z tym problemy. A co dopiero - tu i teraz. - Dziękuję - Zganił się w myślach, zamierzał użyć wszystkich grzecznych słów, jakie znał, i wyjść? Przetarł skroń dłonią, jakby spodziewał się, że od tego gestu najdzie go oświecenie. - Powinnaś zatrzymać czekoladę dla siebie - odparł, nie chcąc odrzucać prezentu całkiem, przyjął pomarańcze. Niechętnie, witamin też potrzebowała. - Ta podróż dla mnie to nic - mówił zgodnie z prawdą, poruszał się na miotle sprawnie i szybko, kochał to, a jego ciało było całkowicie oswojone z długotrwałym i mozolnym wysiłkiem. - A tobie... - tobie się mogła przydać? - A ty... - A ty potrzebujesz tego teraz bardziej? - Czekolada jest bardzo pożywna - tak trudno było dobrać proste słowa, przecież nie rozmawiali o skomplikowanych teoriach. Tylko o dziecku, choć jego istota nie padła w tej rozmowie jeszcze ni razu. - I trudno dostępna teraz - dodał, świetne czasy na zakładanie rodziny. - Musisz o siebie dbać - O was? Jaka to dziwna była myśl, jak abstrakcyjna. Umilkł na dłuższą chwilę, chcąc dotrzeć wreszcie do istoty tego spotkania. Był kłębkiem nerwów, musiał to z siebie w końcu wyrzucić.
- Nie mów nikomu - poprosił, w końcu uwalniając myśli. Im dłużej będzie to w sobie trzymać, tym trudniej będzie później. - To znaczy... jeszcze jakiś czas. Jeszcze... jeszcze niczego nie widać - On nie widział, ile minęło, ledwie miesiąc. Czy tyle mogło wystarczyć, właściwie nie miał pojęcia, ale widział - że ona wyglądała tak jak zwykle. - Potrzebuję tylko paru... tygodni - miesięcy, właściwie. Dokładnie to przemyślał, choć nigdy nie był dobry w liczeniu oszczędności, a tym bardziej w ich planowaniu. - Zbiorę więcej pieniędzy. Żeby starczyło na wszystko. - Musiał pracować więcej i zarabiać więcej. Czy poza cyrkiem mógłby znaleźć lepiej płatną stabilniejszą pracę? Może w dokach, przy rozładunku towarów? Zanudziłby się na śmierć, ale to nie był czas na dziecinne fochy tylko na wezwanie odpowiedzialności. - Nie pozwolę, żeby... - Jak to ubrać w słowa? - żeby ktokolwiek mówił o tobie źle. Chciałbym... - przełknął ślinę, czując nagłą suchość w gardle; odsunął wzrok gdzieś w bok, zbierając myśli. Czy na pewno: chciał? Aurora była śliczna, mądra i dobra, te przymioty pozostały jej przymiotami nawet teraz, przy trzeźwym umyśle. - Wyjdź za mnie, Auroro - wydusił to z siebie w końcu, dopiero po chwili przenosząc spojrzenie na jej twarz. Błądził po nim niepewnie, z zagubieniem, ze strachem lśniącym w jasnych tęczówkach oczu. - Weźmiemy cichy ślub zanim... zanim będzie widać - ciążę, przecież wiesz. - Powiemy wszystkim, że dziecko urodziło się trochę wcześniej, niż powinno. - Ściągnął brew, nie wierząc we własne słowa. Nie tak widział się za tygodni, miesięcy, lat. Tak naprawdę w ogóle się nie widział. Nie sądził nigdy, że mógły być dobrym męzem - zginie młodo i zginie głupio. Zostawiając ich dwoje? Nie mógł tego przecież zrobić
- Ja? - zapytał, ze zdziwieniem, jakby jego samopoczucie w tym wszystkim nie było istotne, nie było, to ona była brzemienna. Nosiła dziecko - jego dziecko - jak mógł być tak podobny do własnego ojca? Źle zaczęli, źle skończyli, nie dało się już tego naprawić: można było podążyć za losem i spróbować przynajmniej zminimalizować szkody.
Czy myślałaś o wypiciu Rue, Auroro?
To dziecko nie miało perspektyw na szczęście. I nie chodziło o niego, a o całą tę sytuację, mętne okoliczności, to, że nawet się nie znali, ale może szczęście nie było w życiu pisane każdemu. On też go przecież nigdy nie miał - i czasem nachodziły go myśli, że dla wszystkich byłoby lepiej, gdyby się nigdy nie urodził. Chciał, naprawdę chciał ją o to zapytać. Ale nie miał odwagi. Decyzja należała do niej, nie do niego.
Zastanawiał się, czy był jej pierwszym. Była znacznie starsza od niego, choć wciąż niezamężna, nie sprawiała wrażenia pogubionej. Ale to też było bez znaczenia, teraz wszystko miało się zmienić. Gdyby nie chciała urodzić tego dziecka, pewnie nie napisałaby do niego tamtego listu. A może? Miał w głowie mętlik, nic nie wiedział, ledwie pamiętał własne imię, choć z łatwością wracały do niego obrazy tamtej nocy - teraz, kiedy siedziała przed nim, tak inna od siebie wtedy; bardziej zamknięta w sobie, skromniejsza, bardziej... bardziej ubrana. On pewnie też był inny. Plótł wtedy, co ślina przywiodła mu na język, bez pamięci zakochany w jej spojrzeniu. Wciąż widział, że było piękne, ale dziś przynajmniej rozumiał reakcje własnego ciała. - Nie... nie jest aż tak zimno - odpowiedział bez przekonania, z ociąganiem, bo przecież nie przyszli tutaj rozmawiać o pogodzie. Mieli coś znacznie ważniejszego do omówienia. Nikomu jeszcze nie mówiła. On tez nikomu nie powiedział o liście, który dostał. I chciał nie mówić o nim jeszcze jakiś czas. Ściągnął brew, nie zajmie mu dużo czasu? Jak mogła tak mówić?
- Co? - zapytał bezwiednie, kiedy wspomniała o czekoladzie i pomarańczy, to było bardzo miłe, ale teraz nie interesowało go wcale. Jego spięte ciało potrafiło mysleć tylko o informacji, którą przekazała mu w liście. Chciał, musiał się tym zająć. Nigdy nie mógłby być jak swój ojciec. Nigdy nie zostawiłby dziewczyny w takiej sytuacji samej. Milczał, kiedy wspomniała, że pomarańcza kojarzyła się jej ze świętami. W cyrku było czuć już tylko starą rybę z Tamizy, ale pomarańcze zawsze były u mamy. A mama już nie żyła, bestialsko zamordował ją szmalcownik. - Przepraszam - zreflektował się, nie chciał jej urazić. Nie potrafił skoncentrować myśli, w normalnych, codziennych sytuacjach miał z tym problemy. A co dopiero - tu i teraz. - Dziękuję - Zganił się w myślach, zamierzał użyć wszystkich grzecznych słów, jakie znał, i wyjść? Przetarł skroń dłonią, jakby spodziewał się, że od tego gestu najdzie go oświecenie. - Powinnaś zatrzymać czekoladę dla siebie - odparł, nie chcąc odrzucać prezentu całkiem, przyjął pomarańcze. Niechętnie, witamin też potrzebowała. - Ta podróż dla mnie to nic - mówił zgodnie z prawdą, poruszał się na miotle sprawnie i szybko, kochał to, a jego ciało było całkowicie oswojone z długotrwałym i mozolnym wysiłkiem. - A tobie... - tobie się mogła przydać? - A ty... - A ty potrzebujesz tego teraz bardziej? - Czekolada jest bardzo pożywna - tak trudno było dobrać proste słowa, przecież nie rozmawiali o skomplikowanych teoriach. Tylko o dziecku, choć jego istota nie padła w tej rozmowie jeszcze ni razu. - I trudno dostępna teraz - dodał, świetne czasy na zakładanie rodziny. - Musisz o siebie dbać - O was? Jaka to dziwna była myśl, jak abstrakcyjna. Umilkł na dłuższą chwilę, chcąc dotrzeć wreszcie do istoty tego spotkania. Był kłębkiem nerwów, musiał to z siebie w końcu wyrzucić.
- Nie mów nikomu - poprosił, w końcu uwalniając myśli. Im dłużej będzie to w sobie trzymać, tym trudniej będzie później. - To znaczy... jeszcze jakiś czas. Jeszcze... jeszcze niczego nie widać - On nie widział, ile minęło, ledwie miesiąc. Czy tyle mogło wystarczyć, właściwie nie miał pojęcia, ale widział - że ona wyglądała tak jak zwykle. - Potrzebuję tylko paru... tygodni - miesięcy, właściwie. Dokładnie to przemyślał, choć nigdy nie był dobry w liczeniu oszczędności, a tym bardziej w ich planowaniu. - Zbiorę więcej pieniędzy. Żeby starczyło na wszystko. - Musiał pracować więcej i zarabiać więcej. Czy poza cyrkiem mógłby znaleźć lepiej płatną stabilniejszą pracę? Może w dokach, przy rozładunku towarów? Zanudziłby się na śmierć, ale to nie był czas na dziecinne fochy tylko na wezwanie odpowiedzialności. - Nie pozwolę, żeby... - Jak to ubrać w słowa? - żeby ktokolwiek mówił o tobie źle. Chciałbym... - przełknął ślinę, czując nagłą suchość w gardle; odsunął wzrok gdzieś w bok, zbierając myśli. Czy na pewno: chciał? Aurora była śliczna, mądra i dobra, te przymioty pozostały jej przymiotami nawet teraz, przy trzeźwym umyśle. - Wyjdź za mnie, Auroro - wydusił to z siebie w końcu, dopiero po chwili przenosząc spojrzenie na jej twarz. Błądził po nim niepewnie, z zagubieniem, ze strachem lśniącym w jasnych tęczówkach oczu. - Weźmiemy cichy ślub zanim... zanim będzie widać - ciążę, przecież wiesz. - Powiemy wszystkim, że dziecko urodziło się trochę wcześniej, niż powinno. - Ściągnął brew, nie wierząc we własne słowa. Nie tak widział się za tygodni, miesięcy, lat. Tak naprawdę w ogóle się nie widział. Nie sądził nigdy, że mógły być dobrym męzem - zginie młodo i zginie głupio. Zostawiając ich dwoje? Nie mógł tego przecież zrobić
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Strona 1 z 4 • 1, 2, 3, 4
Stoliki na tyłach
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset :: Dolina Godryka :: Pub "Porter Starego Sue"