Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset :: Dolina Godryka :: Pub "Porter Starego Sue"
Stoliki na tyłach
Strona 4 z 4 • 1, 2, 3, 4
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Stoliki na tyłach
W mniej uczęszczanej części Portera, tuż za toaletami, można odnaleźć kilka samotnych stolików ustawionych od siebie w dość dalekim dystansie. W kasetce umocowanej przy ciemnej ścianie spoczywają karty oraz zestawy kości do gry, z których skorzystać może każdy. W porównaniu do reszty lokalu słabo dociera tu dźwięk muzyki, pozwalając na skupienie myśli i poważniejsze prywatne rozmowy, jeśli zajdzie taka potrzeba. Na jednej ze ścian będących jednocześnie ścianą samego budynku wisi plansza przeznaczona do darta, z której można zdjąć lotki - nikt zazwyczaj nie umieszcza ich w kasetce.
Możliwość gry w kości, darta i czarodziejskie oczko
Możliwość gry w kości, darta i czarodziejskie oczko
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 19:43, w całości zmieniany 1 raz
-I co, mam ci podziękować za podjęcie decyzji za nas dwoje? - parsknął, mrużąc oczy. Gdzieś pod maską chłodu wciąż tliła się kiepsko okiełznywana złość. Za trzy lata milczenia? Powiedziałaby mu w ogóle, gdyby nie dwie butelki wina, gdyby nie ponowne spotkanie? Mogła napisać, Igor nie żył od dawna. Nie odpisywał co prawda na listy przez kilka miesięcy po tragedii w Norwegii, ale odruchowo prześlizgiwał wzrokiem po adresach nadawców, odnalazłby tam jej imię.
Miała rację, w jej decyzjach nie było logiki - ale serca i współczucia też nie. Nie jego zdaniem.
-Nie powiedziałaś mi o nim przez rok. - pokręcił głową, jasne włosy opadły na czoło. To mnie najbardziej zabolało, bardziej od tamtych okrutnych słów. Niedowierzanie, gdy dowiedział się, że jest mężatką, zimny ucisk na gardle. Przez rok był tym drugim, przez rok uparcie milczała.
Przeprosiła go za kłamstwa, ale milczenie nie było kłamstwem, nie było w nim nic spontanicznego. Było decyzją, podejmowaną codziennie. Obrabowaniem jego z decyzji, czy w ogóle chce wiązać się z mężatką, uczynić innego mężczyznę rogaczem.
Jakaś zimna, agresywna część jego duszy wcale nie dziwiła się, że Igor był wściekły.
W Grimsby zabiłem dla ciebie nastolatka - sądzisz, że nie mógłbym...?
Był mężczyzną, był ambitnym aurorem, chciał wziąć za nią odpowiedzialność. Świetnie, nie uważała go za brudnego mugola - ale najwyraźniej nie uważała go też za kogoś, kto podjąłby odpowiednią decyzję, zdołał jej pomóc. Czy pod wpływem alkoholu zapomniała, że taka prawda też zaboli?
Ciało bolało co miesiąc, dusza nieustannie od roku. Bezsilne pełnie, spalone domy, ludzie, którym nie zdołał pomóc. Czasem te dwa koszmary splatały się w jeden - księżyc w pełni świecił jasno nad płonącym Staffordshire. Justine aresztowano, gdy Michael był w szkockim lesie.
Nie miał już siły. Wskrzeszać tamtego bólu sprzed lat, może i miał złamane ciało i duszę, ale chociaż serce mógł skryć za kamiennym murem. Nie miał też siły się z nią kłócić, to wymagało energii, a wciąż w tkwił w mgle zmęczenia pełnią.
Nie poznawała go. Oczywiście, że tak. Sam siebie nie poznawał. Spodziewał się tego, długo unikał kontaktu ze wszystkimi, których znał wcześniej. Nowe znajomości były odrobinę łatwiejsze, nieobarczone nieuchronnym rozczarowaniem.
Nie odpuścisz sobie nawet tego ciosu, Adda?
Posłał jej wyzywające, lodowate spojrzenie, chyba zbierając resztki sił do wykrzesania z siebie irytacji. Znał ten ton, łagodną troskę. Zrozumienie, zawsze rozumiała stres w pracy. Może zrozumiałaby nawet to, co zaszło w Grimsby i inne moralnie wątpliwe decyzje. Ale wiedział, o co pytała, wiedział, co zmieniło go mocniej i wcześniej niż wojna. Nie chciał litości, panicznie się jej bał. Nie chciał myśleć o tym, co mogłoby być, co wskrzesiła swoimi wyznaniami. Wskrzeszał już przecież wspomnienia z Norwegii, analizował każdy krok, który przywiódł go do tamtego lasu, do szaleństwa, dosłownie do szaleństwa. Musiał przestać, nie zadręczać się tym co by było gdyby nie wyjechał.
Gdyby byli razem, nigdy by przecież nie wyjechał.
Czy to ja cię tak zniszczyłam?
Zacisnął zęby tak mocno, że aż zabolało.
A jak myślisz, Adda?
Nadal zaciskał usta, dławiąc gniewne słowa. Wziął głębszy wdech, przez nos. Chwilę stał nieruchomo, tak jakby nie zauważył nieśmiałego dotyku w okolicy łokcia (spłoszył ją, widział to, ale się nie poddawała - sądził kiedyś, że nigdy się nie poddawała, ale teraz musiał dodać do listy wyjątków chyba, że chodziło o jej męża), brutalnie wdzierającego się do nozdrzy zapachu gruszek i frezji. Przymknął oczy, ciemność miała kolor szkarłatu.
Mógłby zaprzeczyć, iść w zaparte. Co będzie gorsze, prawda, czy kłamstwo?
Wybrał opcję pośrednią.
-Nie zadawaj pytań, na które nie chcesz znać odpowiedzi. - westchnął, z rezygnacją.
-I nie dotykaj mnie. - warknął, chcąc zagłuszyć jej irytująco cichą prośbę, zagłuszyć własne pragnienia zanim Adda zdąży je wskrzesić. To był nowy ton, nowy rodzaj złości, doskonale o tym wiedział. Wiedział, że to ją zaboli, ale prędkie oderwanie plastra jest lepsze od nieustannego rozczarowania. Osobą, którą się stał.
Nie był dla niej wystarczająco dobry, wystarczająco zaradny, wystarczająco silny nawet, gdy był w pełni sił.
Wiedział, że jeśli zechce - odnajdzie prawdę, ale wolał być wtedy dla niej obcy, wolał nie widzieć jej litości, rozczarowania, może obrzydzenia. Ani tym bardziej poczucia winy.
Jak miałaby mu pomóc?
Mogłabyś spalić rejestr wilkołaków, tak możesz pomóc innym po naszej stronie. Dla mnie już za późno.
Nie, to zbyt ryzykowne. A Ministerstwo miało cenniejsze informacje niż nazwiska wyklętych.
-Za późno. - na pomoc, na zapomnienie. -Próbowałem zapomnieć, też powinnaś. Tamtego Michaela już nie ma. - poradził, szorstko, praktycznie. Zapominając jak alarmujące jest mówienie o sobie w trzeciej osobie.
Zapach soli, błyszczące łzy.
Cholera.
Odwrócił wzrok, nie płacz, tylko nie płacz.
-To zapłacisz za pokój sama, nie wydałaś chyba wszystkich drobnych na wino? - wysilił się na sztuczny dowcip, byleby tylko coś powiedzieć, byleby nie trwać w tej niezręcznej ciszy ani nie zostawić jej samej. Krótkie ukłucie winy przyszło za późno - warczeć na ledwo trzymającą się kobietę, prawdziwa klasa.
-Nie zostawię cię tu samej.
Miała rację, w jej decyzjach nie było logiki - ale serca i współczucia też nie. Nie jego zdaniem.
-Nie powiedziałaś mi o nim przez rok. - pokręcił głową, jasne włosy opadły na czoło. To mnie najbardziej zabolało, bardziej od tamtych okrutnych słów. Niedowierzanie, gdy dowiedział się, że jest mężatką, zimny ucisk na gardle. Przez rok był tym drugim, przez rok uparcie milczała.
Przeprosiła go za kłamstwa, ale milczenie nie było kłamstwem, nie było w nim nic spontanicznego. Było decyzją, podejmowaną codziennie. Obrabowaniem jego z decyzji, czy w ogóle chce wiązać się z mężatką, uczynić innego mężczyznę rogaczem.
Jakaś zimna, agresywna część jego duszy wcale nie dziwiła się, że Igor był wściekły.
W Grimsby zabiłem dla ciebie nastolatka - sądzisz, że nie mógłbym...?
Był mężczyzną, był ambitnym aurorem, chciał wziąć za nią odpowiedzialność. Świetnie, nie uważała go za brudnego mugola - ale najwyraźniej nie uważała go też za kogoś, kto podjąłby odpowiednią decyzję, zdołał jej pomóc. Czy pod wpływem alkoholu zapomniała, że taka prawda też zaboli?
Ciało bolało co miesiąc, dusza nieustannie od roku. Bezsilne pełnie, spalone domy, ludzie, którym nie zdołał pomóc. Czasem te dwa koszmary splatały się w jeden - księżyc w pełni świecił jasno nad płonącym Staffordshire. Justine aresztowano, gdy Michael był w szkockim lesie.
Nie miał już siły. Wskrzeszać tamtego bólu sprzed lat, może i miał złamane ciało i duszę, ale chociaż serce mógł skryć za kamiennym murem. Nie miał też siły się z nią kłócić, to wymagało energii, a wciąż w tkwił w mgle zmęczenia pełnią.
Nie poznawała go. Oczywiście, że tak. Sam siebie nie poznawał. Spodziewał się tego, długo unikał kontaktu ze wszystkimi, których znał wcześniej. Nowe znajomości były odrobinę łatwiejsze, nieobarczone nieuchronnym rozczarowaniem.
Nie odpuścisz sobie nawet tego ciosu, Adda?
Posłał jej wyzywające, lodowate spojrzenie, chyba zbierając resztki sił do wykrzesania z siebie irytacji. Znał ten ton, łagodną troskę. Zrozumienie, zawsze rozumiała stres w pracy. Może zrozumiałaby nawet to, co zaszło w Grimsby i inne moralnie wątpliwe decyzje. Ale wiedział, o co pytała, wiedział, co zmieniło go mocniej i wcześniej niż wojna. Nie chciał litości, panicznie się jej bał. Nie chciał myśleć o tym, co mogłoby być, co wskrzesiła swoimi wyznaniami. Wskrzeszał już przecież wspomnienia z Norwegii, analizował każdy krok, który przywiódł go do tamtego lasu, do szaleństwa, dosłownie do szaleństwa. Musiał przestać, nie zadręczać się tym co by było gdyby nie wyjechał.
Gdyby byli razem, nigdy by przecież nie wyjechał.
Czy to ja cię tak zniszczyłam?
Zacisnął zęby tak mocno, że aż zabolało.
A jak myślisz, Adda?
Nadal zaciskał usta, dławiąc gniewne słowa. Wziął głębszy wdech, przez nos. Chwilę stał nieruchomo, tak jakby nie zauważył nieśmiałego dotyku w okolicy łokcia (spłoszył ją, widział to, ale się nie poddawała - sądził kiedyś, że nigdy się nie poddawała, ale teraz musiał dodać do listy wyjątków chyba, że chodziło o jej męża), brutalnie wdzierającego się do nozdrzy zapachu gruszek i frezji. Przymknął oczy, ciemność miała kolor szkarłatu.
Mógłby zaprzeczyć, iść w zaparte. Co będzie gorsze, prawda, czy kłamstwo?
Wybrał opcję pośrednią.
-Nie zadawaj pytań, na które nie chcesz znać odpowiedzi. - westchnął, z rezygnacją.
-I nie dotykaj mnie. - warknął, chcąc zagłuszyć jej irytująco cichą prośbę, zagłuszyć własne pragnienia zanim Adda zdąży je wskrzesić. To był nowy ton, nowy rodzaj złości, doskonale o tym wiedział. Wiedział, że to ją zaboli, ale prędkie oderwanie plastra jest lepsze od nieustannego rozczarowania. Osobą, którą się stał.
Nie był dla niej wystarczająco dobry, wystarczająco zaradny, wystarczająco silny nawet, gdy był w pełni sił.
Wiedział, że jeśli zechce - odnajdzie prawdę, ale wolał być wtedy dla niej obcy, wolał nie widzieć jej litości, rozczarowania, może obrzydzenia. Ani tym bardziej poczucia winy.
Jak miałaby mu pomóc?
Mogłabyś spalić rejestr wilkołaków, tak możesz pomóc innym po naszej stronie. Dla mnie już za późno.
Nie, to zbyt ryzykowne. A Ministerstwo miało cenniejsze informacje niż nazwiska wyklętych.
-Za późno. - na pomoc, na zapomnienie. -Próbowałem zapomnieć, też powinnaś. Tamtego Michaela już nie ma. - poradził, szorstko, praktycznie. Zapominając jak alarmujące jest mówienie o sobie w trzeciej osobie.
Zapach soli, błyszczące łzy.
Cholera.
Odwrócił wzrok, nie płacz, tylko nie płacz.
-To zapłacisz za pokój sama, nie wydałaś chyba wszystkich drobnych na wino? - wysilił się na sztuczny dowcip, byleby tylko coś powiedzieć, byleby nie trwać w tej niezręcznej ciszy ani nie zostawić jej samej. Krótkie ukłucie winy przyszło za późno - warczeć na ledwo trzymającą się kobietę, prawdziwa klasa.
-Nie zostawię cię tu samej.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Nie powiedziałam, bo nie chciałam cię ranić, cisnęło jej się na usta, ale ostatecznie pozostało w myślach. Powoli dostrzegała to, że sprawa jest stracona, dochodziło to do niej, choć wiedza wsiąkała w jej duszę opornie. Akurat tego jednego nie chciała wiedzieć. Nie chciała przyjąć do wiadomości.
Na początku nawet nie myślała o nim poważnie. Zresztą, on przecież też nie myślał o tej relacji w ramach czegoś stałego, taki miał być układ. Bez zobowiązań, bez angażowania się. Parę spotkań, parę nocy, potem każde idzie w swoją stronę. Na pewno świetnie by im razem było, gdyby na pierwszym spotkaniu, wtedy, nad Tamizą, zaczęła od poinformowania go, że ma męża-czarnoksiężnika.
On chciał uciec od wymagań społecznych, od widma roli męża-ojca-głowy domu, ona szukała rozrywki i zapomnienia.
Potem… potem było za późno. Nie wiedziała, kiedy ją naszło, nie zorientowała się, kiedy tak naprawdę zaczęło jej zależeć. Kiedy zwykła rozrywka przerodziła się w faktyczne zaangażowanie i traktowanie tej relacji jak najbardziej poważnie. Kiedy ― zamiast wymykać się, jak duch z jego mieszkania ― zaczęła tam zostawać do rana, śpiąc w tym samym łóżku, robiąc sobie z jego ramienia wygodną poduszkę. Przecież zawsze miała z tym problemy, a spokoju związanego ze snem pilnowała najbardziej. Gdyby mu nie ufała, gdyby nie czuła się z nim bezpiecznie, nigdy nie zmrużyłaby oka w obcym miejscu.
To było chyba w któryś weekend. Ten jeden, kiedy udało im się wyskoczyć poza miasto, tylko we dwójkę. Obudziła się nad ranem i zdała sobie sprawę, że kłamstw jest już tyle, że nie ma szans tego logicznie wytłumaczyć, że pewnie za mocno go tym zrani. Nie chcąc go stracić ― milczała.
I, jak widać, i tak go straciła.
Teraz to wszystko wracało, każde kłamstwo odbijało się na niej podwójnie, wychodził koszmarny brak logiki i pomyślunku w działaniu. Teraz, z obecnej perspektywy, zastanawiała się, jakim cudem wtedy wydawało jej się, że to najlepsze wyjście.
Zabolało potrójnie, kiedy na jej troskę odpowiedział lodowatym spojrzeniem z góry, a milczenie okazało się najgorszą odpowiedzią z możliwych. Miał rację, nie powinna zadawać pytania, na które nie chciała znać odpowiedzi. Bo teraz, kiedy już ją poznała, sama poczuła się tak, jakby ktoś ją złamał wpół.
Nawet nie zaprotestowała, kiedy wyraził dosadnie swoje życzenie, żeby go nie dotykać. Cofnęła powoli dłoń, myśli rozpierzchły się, słowa rozsypały. I tylko podświadomość nieznośnie kłuła, przypominając, dlaczego właściwie nigdy nie wychodzi z roli i nie opuszcza gardy. Właśnie dlatego. Właśnie, kurwa, dlatego.
― Skoro tak mówisz ― westchnęła z wysiłkiem, otarła twarz dłońmi. Przez chwilę wahała się, nie wiedząc w którą stronę właściwie pójść. W prawo? W lewo? Może w tamto pole? Zresztą, jakie to miało znaczenie. Potrzebowała tylko miejsca, żeby usiąść i poczekać, aż opadnie fala emocji, aż się uspokoi i znowu zacznie trzeźwo myśleć. Albo chociaż prawie trzeźwo. Nie chciała ryzykować rozszczepieniem.
Znaleźć miejsce, ochłonąć, teleportować się do Balmoral.
Nawet na niego nie spojrzała, kiedy spróbował zażartować, jakoś przerwać kleistą ciszę; wzrok wlepiła w ćmę tłukącą się o szkło latarenki przy drzwiach, dostrzegając w tym pewną ponurą alegorię. Ćmy zawsze ciągnęło do światła, nawet jeśli ogień był dla nich zabójczy; ją też ciągnęło w jednym kierunku, do jednej osoby, ale wyglądało na to, że sparzyła się właśnie wystarczająco mocno, by zapamiętać raz na zawsze.
Znaleźć miejsce, ochłonąć, teleportować się do Balmoral.
Znowu otarła mokre policzki.
― Nie, Mich… ― urwała, nie wiedząc, jak się w sumie do niego zwrócić. Tamtego Michaela już nie było, a przecież to on właśnie był wszystkim, co znała. Przełknęła żal, odwróciła się od niego, odsunęła. ― Jak sam przed chwilą zaobserwowałeś, radzę sobie sama. I ta sytuacja nie będzie wyjątkiem.
Znaleźć miejsce, ochłonąć, teleportować się do Balmoral.
Na początku nawet nie myślała o nim poważnie. Zresztą, on przecież też nie myślał o tej relacji w ramach czegoś stałego, taki miał być układ. Bez zobowiązań, bez angażowania się. Parę spotkań, parę nocy, potem każde idzie w swoją stronę. Na pewno świetnie by im razem było, gdyby na pierwszym spotkaniu, wtedy, nad Tamizą, zaczęła od poinformowania go, że ma męża-czarnoksiężnika.
On chciał uciec od wymagań społecznych, od widma roli męża-ojca-głowy domu, ona szukała rozrywki i zapomnienia.
Potem… potem było za późno. Nie wiedziała, kiedy ją naszło, nie zorientowała się, kiedy tak naprawdę zaczęło jej zależeć. Kiedy zwykła rozrywka przerodziła się w faktyczne zaangażowanie i traktowanie tej relacji jak najbardziej poważnie. Kiedy ― zamiast wymykać się, jak duch z jego mieszkania ― zaczęła tam zostawać do rana, śpiąc w tym samym łóżku, robiąc sobie z jego ramienia wygodną poduszkę. Przecież zawsze miała z tym problemy, a spokoju związanego ze snem pilnowała najbardziej. Gdyby mu nie ufała, gdyby nie czuła się z nim bezpiecznie, nigdy nie zmrużyłaby oka w obcym miejscu.
To było chyba w któryś weekend. Ten jeden, kiedy udało im się wyskoczyć poza miasto, tylko we dwójkę. Obudziła się nad ranem i zdała sobie sprawę, że kłamstw jest już tyle, że nie ma szans tego logicznie wytłumaczyć, że pewnie za mocno go tym zrani. Nie chcąc go stracić ― milczała.
I, jak widać, i tak go straciła.
Teraz to wszystko wracało, każde kłamstwo odbijało się na niej podwójnie, wychodził koszmarny brak logiki i pomyślunku w działaniu. Teraz, z obecnej perspektywy, zastanawiała się, jakim cudem wtedy wydawało jej się, że to najlepsze wyjście.
Zabolało potrójnie, kiedy na jej troskę odpowiedział lodowatym spojrzeniem z góry, a milczenie okazało się najgorszą odpowiedzią z możliwych. Miał rację, nie powinna zadawać pytania, na które nie chciała znać odpowiedzi. Bo teraz, kiedy już ją poznała, sama poczuła się tak, jakby ktoś ją złamał wpół.
Nawet nie zaprotestowała, kiedy wyraził dosadnie swoje życzenie, żeby go nie dotykać. Cofnęła powoli dłoń, myśli rozpierzchły się, słowa rozsypały. I tylko podświadomość nieznośnie kłuła, przypominając, dlaczego właściwie nigdy nie wychodzi z roli i nie opuszcza gardy. Właśnie dlatego. Właśnie, kurwa, dlatego.
― Skoro tak mówisz ― westchnęła z wysiłkiem, otarła twarz dłońmi. Przez chwilę wahała się, nie wiedząc w którą stronę właściwie pójść. W prawo? W lewo? Może w tamto pole? Zresztą, jakie to miało znaczenie. Potrzebowała tylko miejsca, żeby usiąść i poczekać, aż opadnie fala emocji, aż się uspokoi i znowu zacznie trzeźwo myśleć. Albo chociaż prawie trzeźwo. Nie chciała ryzykować rozszczepieniem.
Znaleźć miejsce, ochłonąć, teleportować się do Balmoral.
Nawet na niego nie spojrzała, kiedy spróbował zażartować, jakoś przerwać kleistą ciszę; wzrok wlepiła w ćmę tłukącą się o szkło latarenki przy drzwiach, dostrzegając w tym pewną ponurą alegorię. Ćmy zawsze ciągnęło do światła, nawet jeśli ogień był dla nich zabójczy; ją też ciągnęło w jednym kierunku, do jednej osoby, ale wyglądało na to, że sparzyła się właśnie wystarczająco mocno, by zapamiętać raz na zawsze.
Znaleźć miejsce, ochłonąć, teleportować się do Balmoral.
Znowu otarła mokre policzki.
― Nie, Mich… ― urwała, nie wiedząc, jak się w sumie do niego zwrócić. Tamtego Michaela już nie było, a przecież to on właśnie był wszystkim, co znała. Przełknęła żal, odwróciła się od niego, odsunęła. ― Jak sam przed chwilą zaobserwowałeś, radzę sobie sama. I ta sytuacja nie będzie wyjątkiem.
Znaleźć miejsce, ochłonąć, teleportować się do Balmoral.
Mam niespełna trzydzieści lat
i jak kot muszę umrzeć
i jak kot muszę umrzeć
dziewięć razy
Użył już tego tonu, wobec najmłodszej siostry, charłaczki. Mniej intencjonalnie, podświadomie chcąc odgrodzić starszą Justine od rodzinnego spięcia. Kerstin cofnęła się wtedy, zapadła w sobie, pierwszy raz spojrzała na niego ze strachem.
Adda panowała nad sobą lepiej, ale i tak widział jej zdziwienie. To, jak zdołał skruszyć jej determinację, odsunąć od siebie.
Desperacko nie chciał pokazać jej wilka, ale w jakimś sensie i tak to zrobił.
Czy tak będzie lepiej, czy nie był za ostry? Bronił się przed własnymi uczuciami, przed co by było gdyby. Może Adda nie chciała wskrzeszać przeszłości, może próbowała tylko się pojednać, zacząć znajomość od początku.
Tyle, że on tak nie potrafił. Pogrzebał tamtego Michaela już dawno, gdzieś głęboko, ale nie miał czasu pogrzebać ich związku, zaakceptować wspólnej przeszłości. Prawda przyszła zbyt szybko, zbyt nagle, nie zdążył się jeszcze z nią oswoić. Nie zdołał spojrzeć na Addę inaczej, spokojniej. Nie wiedział, czy kiedykolwiek mu się uda.
Widział, że zdołał dopiąć celu, że cofnęła się posłusznie, że między nimi wyrasta niewidzialny mur. I byłoby dobrze, byłoby bezpiecznie, gdyby nie jej łzy i chwiejny krok. Nie umiał ocenić, czy chodzi błędnie z powodu procentów czy emocji, ale to i tak się nie liczyło. Nie zdoła się bezpiecznie teleportować dopóki się nie uspokoi, a jego obecność chyba jej tego nie ułatwi.
Powinien odprowadzić ją do baru, ale najwyraźniej nie zdołał w niej zabić iskry zadziorności.
Drgnął, gdy zacytowała jego własne słowa. Zauważył, że nawet nie zwróciła się do niego po imieniu.
Tamtego Michaela już nie ma. Najwyraźniej ją do tego przekonał.
Poczuł chłodny wiatr w miejscu, gdzie przed chwilą stała. Odruchowo chwycił się za łokieć.
-Pytałaś o wojnę, o zbrodnie. - przypomniał. Chwilę błądził wzrokiem po jej sylwetce - tak jakby chciał złapać kontakt wzrokowy, ale usilnie nie chciał patrzeć na mokre od łez policzki.
-A samoobrona wymaga większego skupienia niż teleportacja. Widziałem, co robili z samotnymi kobietami. - i czarodzieje i mugole. Wojna budziła w ludziach bestie. -Jeśli faktycznie chcesz mi w czymkolwiek pomóc, zdjąć z moich ramion jakikolwiek ciężar, to pozwól mi z tobą poczekać, albo poczekaj w barze, już bez alkoholu. - słowa były logiczne, tak jakby układał kolejną strategię, ale w cichym głosie pobrzmiewały tłumione emocje.
Tak chcesz mnie ukarać, kolejnym zmartwieniem?
-Proszę. - postąpił o krok do przodu, wciąż próbując podchwycić kontakt wzrokowy, przynajmniej na sekundę. Splótł dłonie za plecami, przypominając sobie odruch z dawnego życia - scenariusz, w którym po prostu by ją przytulił, zaprowadził do własnego domu, w którym nigdy by przez niego nie płakała.
Scenariusz, który dzisiaj pogrzebał.
Łzy nadal toczyły się po jej policzkach, a on nie wiedział już, co robić. To przez niego. Może i to nie była Betula, ale czuł się...
...wolał nie nazywać, jak się czuje.
-Poczekam tam, przed wejściem. - zaproponował cicho, czując, że jego obecność wcale nie poprawi sytuacji. Wycofał się, kilka metrów dalej, pod daszek. Wciąż mógł mieć tam na nią oko, ale ona nie musiała już go oglądać, mogła otrzeć łzy.
Poczekał, aż w powietrzu rozbrzmi trzask teleportacji - szybciej niż myślał, zawsze była twarda - a potem z ciężkim sercem wrócił do baru.
/zt x 2
Adda panowała nad sobą lepiej, ale i tak widział jej zdziwienie. To, jak zdołał skruszyć jej determinację, odsunąć od siebie.
Desperacko nie chciał pokazać jej wilka, ale w jakimś sensie i tak to zrobił.
Czy tak będzie lepiej, czy nie był za ostry? Bronił się przed własnymi uczuciami, przed co by było gdyby. Może Adda nie chciała wskrzeszać przeszłości, może próbowała tylko się pojednać, zacząć znajomość od początku.
Tyle, że on tak nie potrafił. Pogrzebał tamtego Michaela już dawno, gdzieś głęboko, ale nie miał czasu pogrzebać ich związku, zaakceptować wspólnej przeszłości. Prawda przyszła zbyt szybko, zbyt nagle, nie zdążył się jeszcze z nią oswoić. Nie zdołał spojrzeć na Addę inaczej, spokojniej. Nie wiedział, czy kiedykolwiek mu się uda.
Widział, że zdołał dopiąć celu, że cofnęła się posłusznie, że między nimi wyrasta niewidzialny mur. I byłoby dobrze, byłoby bezpiecznie, gdyby nie jej łzy i chwiejny krok. Nie umiał ocenić, czy chodzi błędnie z powodu procentów czy emocji, ale to i tak się nie liczyło. Nie zdoła się bezpiecznie teleportować dopóki się nie uspokoi, a jego obecność chyba jej tego nie ułatwi.
Powinien odprowadzić ją do baru, ale najwyraźniej nie zdołał w niej zabić iskry zadziorności.
Drgnął, gdy zacytowała jego własne słowa. Zauważył, że nawet nie zwróciła się do niego po imieniu.
Tamtego Michaela już nie ma. Najwyraźniej ją do tego przekonał.
Poczuł chłodny wiatr w miejscu, gdzie przed chwilą stała. Odruchowo chwycił się za łokieć.
-Pytałaś o wojnę, o zbrodnie. - przypomniał. Chwilę błądził wzrokiem po jej sylwetce - tak jakby chciał złapać kontakt wzrokowy, ale usilnie nie chciał patrzeć na mokre od łez policzki.
-A samoobrona wymaga większego skupienia niż teleportacja. Widziałem, co robili z samotnymi kobietami. - i czarodzieje i mugole. Wojna budziła w ludziach bestie. -Jeśli faktycznie chcesz mi w czymkolwiek pomóc, zdjąć z moich ramion jakikolwiek ciężar, to pozwól mi z tobą poczekać, albo poczekaj w barze, już bez alkoholu. - słowa były logiczne, tak jakby układał kolejną strategię, ale w cichym głosie pobrzmiewały tłumione emocje.
Tak chcesz mnie ukarać, kolejnym zmartwieniem?
-Proszę. - postąpił o krok do przodu, wciąż próbując podchwycić kontakt wzrokowy, przynajmniej na sekundę. Splótł dłonie za plecami, przypominając sobie odruch z dawnego życia - scenariusz, w którym po prostu by ją przytulił, zaprowadził do własnego domu, w którym nigdy by przez niego nie płakała.
Scenariusz, który dzisiaj pogrzebał.
Łzy nadal toczyły się po jej policzkach, a on nie wiedział już, co robić. To przez niego. Może i to nie była Betula, ale czuł się...
...wolał nie nazywać, jak się czuje.
-Poczekam tam, przed wejściem. - zaproponował cicho, czując, że jego obecność wcale nie poprawi sytuacji. Wycofał się, kilka metrów dalej, pod daszek. Wciąż mógł mieć tam na nią oko, ale ona nie musiała już go oglądać, mogła otrzeć łzy.
Poczekał, aż w powietrzu rozbrzmi trzask teleportacji - szybciej niż myślał, zawsze była twarda - a potem z ciężkim sercem wrócił do baru.
/zt x 2
Can I not save one
from the pitiless wave?
o cierpieniu słów kilka
XX VII 1958
XX VII 1958
Łzy ściekały po kościstych policzkach, gdy przytępione nożyczki rozrywały strukturę włosów. Chłopcy zasnęli, w pełni bezpiecznie w siebie wtuleni - odkąd stracili niezrozumiale stałą jednostkę, w postaci osoby ojca, zwykli spać razem, mimo wkraczania powoli w lata nastoletnie. Słyszała z tyłu głowy ciche głosy wyrwane zza kotary snu, gdy długie pukle lądowały na łazienkowej podłodze. W świetle świecy nie prezentowało się to źle, wręcz przeciwnie, krótsze, brązowe włosy podkreślały długą, łabędzią niemalże szyję.
Kiedyś była atrakcyjna, ponoć.
Połknęła ostatnią łzę, pokrywając usta delikatnym odcieniem wiśni. Dekolt raził po oczach, gdy agrafką spinała od wewnątrz zbyt dużą spódnicę, która otaczając ciało, podkreślała talię osy.
Kiedyś była kobietą, ponoć.
Stukot obcasów odbijał się ulicami Doliny Godryka. Chłopcy dostali jasne polecenia, bliskość nocy sprawiała, że bała się trochę bardziej. Krok stanowił szybki akompaniament myśli, wybijających się na przód chłodnego wieczoru. Słyszała pojedynczy krzyk za swoją osobą, gdy przedarłszy się przez podochoconych, trafiła do wnętrza. Alfred już tam był. B r a t.
Mea culpa,
Alfredzie.
Rozmowa rozkwitała spokojnie, na grząskim gruncie braku zaufania. Kochała go całym gorejącym sercem, wpajając od najmłodszych lat oddanie bliskości godnej matki, oddanie bliskości partnerki w zbrodni, jakiej dokonywali w kłamstwach, przedstawiających ich jako normalną, zaradną rodzinę. Alfie zawsze był tym silniejszym. Cholera, jak bardzo mu tego zazdrościła. Podszepty przechodziły pod przylegającą do kości skórą, czuła jak odkryty dekolt pokrywa się czerwienią. Czuła, jak jego spojrzenie dobija się do trzewi, rozrywając wykreowaną na przestrzeni lat Hazel. Czuła, jak krew wzbiera z każdym słowem, z każdym spojrzeniem, z każdą niewypowiedzianą tęsknotą i bólem przedzierającym się pośród rozbrojonych na kawałki braterskich emocji. Cierpienie smakowało gorzkim drinkiem. Chcę się schlać, Alfred - powiedziała, ledwie przed sekundą, a ponad godzinę temu.
Chcę się schlać, j'en ai marre de ça, tu comprends?
- Zawsze odpuszczałam mu te... incydenty. Urodziłam chłopców, nie chciałam rujnować rodziny, którą pragnęłam tworzyć na kształt naszej. - Słowa wypadały naturalnie pod wpływem rozrysowanego języka. Akcent wdał się w angielskie półsłówka, alkohol osiadał coraz głębiej w opustoszałym żołądku. Upadła, czując ledwie lekkie pogładzenie po ramieniu moralności. Upadła, tak dawno temu, że kolana przekształciły się w obrzydliwe, ropne struktury. Blaise przychodził na gotowe - sięgał po swoje, gdy chciał, po co chciał, zawsze gdy chciał. Gdy kolacja stawała na stole, najstarsza latorośl przylgnęła do piersi matki w niemowlęcym głodzie - sięgał po swoje, na drugim końcu miasta.
Nie potrafiła go porzucić, nie potrafiła, gdy wpojono jej, że utworzona rodzina jest najważniejsza. Dziwki, zwane muzami, przewijały się przez salon w obecności dzieci - zwalała to na karb artyzmu, potrzebował stymulacji, potrzebował bodźca.
Zapuściłaś się, Hazel.
Gdy zdjęła kajdany moralności, stając się na kształt jego muz pokrętnym obrazem kobiecości, zrozumiała, że nie łączyło ich nic. Ból, przyjemność, miłość ani nienawiść. Gdy zdjęła je, zauważyła co zatraciła w swoim poskąpionym poprawności umyśle. Kieliszek opadł na stół, wstydziła się nazwiska.
- Wiesz, Alfredzie, chciałabym być Twoją siostrą.
Oko trę, pali sól.
Hazel Wilde nie żyje.
poetry and anarchism
it’s survival of the fittest, rich against the poor. I’m not the only one who finds it hard to understand I’m not afraid of God, I am afraid of man
Hazel Wilde
Zawód : naukowczyni, botaniczka, głos propagandy podziemnego ministerstwa
Wiek : 32 lata rozczarowań
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Wdowa
widzę wyraźnie
pełne rozczarowań twarze
a w oczach ból i gniew
uśpionych zdarzeń
pełne rozczarowań twarze
a w oczach ból i gniew
uśpionych zdarzeń
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Siedział pochylony nad stołem, opierając łokcie na nieco lepiącym się blacie.
Czuł się nieswojo - jakby czekał na spotkanie z obcym.
Nie znał jej - kobiety w krótkich włosach, o ustach pokrytych wiśnią i głębokim dekolcie, który sprawiał, że odwrócił wzrok nie będąc pewnym, czy chciał spoglądać na oglądających się za nią, otumanionych alkoholem i otulonych tytoniowym dymem.
Cholera, ile bym dał za papierosa.
Nałóg nie zelżał, mimo wojny, jaka ogarnęła ich krajem, nie mógł odmówić sobie tej jednej rzeczy, która niejako trzymała go przy życiu. Pozwalała utrzymać tę kruchą konstrukcję jaką się stał w całości. Znajome uczucie papierosa między palcami, uzyskującego balans, mały rytuałem przesuwania ustnikiem od jednego kącika ust do drugiego, aby znaleźć mu idealne - zawsze to samo - miejsce, pozwalał złapać równowagę na tyle, aby przetrwać następny dzień. Tylko jeden dzień. A po nim następny. Chociaż minęło wiele lat on wciąż stawiał małe kroki na przód, jakby bał się, że upadnie, chcąc pewnym krokiem wejść w przyszłość.
Był oszczędny w słowach, ale cierpliwie słuchał. Spomiędzy na ogół spierzchniętych ust teraz zwilżanych rozcieńczoną whisky wydobywały się słowa zachęty, ale on sam wciąż zamykał się w klatce, z której teraz częściej niż w przeszłości, wychodził. Wciąż jednak to nie był ten czas.
Przecież zawsze był silniejszy.
Nie chciał, aby ta iluzja rozmyła się wśród wojennych wspomnień, obudzonych przez wydarzenia ostatniego roku. Kiedy mówił, mówił rzeczowo. Skupiał się na faktach, na perspektywie kogoś innego. Jeżeli kiedykolwiek miał szansę wtajemniczyć ją w wędrówkę, jaką odbyli w ostatnim roku to mówił o podróży z punktu A do punktu B, ale nigdy o tym, jak nie mógł zmrużyć oka, jak ciężko stawiał następne kroki, gdy mateczka opierała swój ciężar na nim.
Słuchał jej, gdy oczy szkliły się gamą emocji. Polewał, gdy kieliszek stanął na blacie pusty.
- Ojciec nigdy nie traktował tak matki - zauważył spokojnie. Skąd pomysł, że tak musiało być? Że ona musi nadstawiać policzek raz za razem za każde jego przewinienie, za każda jego ułomność? Chociaż jej nie wypowiadał to złość paliła go niby żywy ogień. Złość na nią - jak mogła ocenić się tak nisko. Złość na niego - chociażby z tego powodu, że nie żył, że nie miał możliwości zabić go raz jeszcze. Tak. Ta myśl nie szokowała - już nie. - Dlaczego nie pisałaś? - może to jego wina. Może powinien wykazać się siłą i uciszyć swoje demony. Powinien przedostać się na drugą stronę kanału i na własne oczy przekonać się kim był jego szwagier. I kim stała się jego siostra. Zamiast tego, lecząc zranione serce i pokiereszowaną duszę nie był w stanie przekroczyć wielkiej wody. Nie był w stanie zmierzyć się z lądem po drugiej stronie, który w jego oczach wciąż tryskały fontanną z krwi, bo ziemia nie była w stanie pochłonąć jej szkarłatu.
Zacisnął długie palce na powierzchni szklanki, drugą dłonią przeczesując przeplatane srebrem włosy. Było coś ujmującego w jej słowach, a jednocześnie sprawiły one, że wstyd wlał się do jego oczu. Czy dał jej do zrozumienia, że przestała nią być?
- Haze - była pewna miękkość w ochrypłym z uwagi na wieloletni nałóg głosie. Szorstka dłoń wyciągnęła się w jej kierunku, zaciskając swoje palce niepewnie na jej dłoni, która właśnie opadła na stolik wraz z pustym kieliszkiem. Może to alkohol, może to lata rozłąki - nie był pewien, ale wzruszenie pokierowało jego dłońmi, dyktowało następne słowa. - Nigdy nie przestałaś nią być, Haze Summers - cień uśmiech, cień jej dawnego brata sięgnął jego ogarniętej apatią twarzy. - Żałuję jedynie, że nie byłem ci bratem, gdy tego potrzebowałaś - dodał.
Czuł się nieswojo - jakby czekał na spotkanie z obcym.
Nie znał jej - kobiety w krótkich włosach, o ustach pokrytych wiśnią i głębokim dekolcie, który sprawiał, że odwrócił wzrok nie będąc pewnym, czy chciał spoglądać na oglądających się za nią, otumanionych alkoholem i otulonych tytoniowym dymem.
Cholera, ile bym dał za papierosa.
Nałóg nie zelżał, mimo wojny, jaka ogarnęła ich krajem, nie mógł odmówić sobie tej jednej rzeczy, która niejako trzymała go przy życiu. Pozwalała utrzymać tę kruchą konstrukcję jaką się stał w całości. Znajome uczucie papierosa między palcami, uzyskującego balans, mały rytuałem przesuwania ustnikiem od jednego kącika ust do drugiego, aby znaleźć mu idealne - zawsze to samo - miejsce, pozwalał złapać równowagę na tyle, aby przetrwać następny dzień. Tylko jeden dzień. A po nim następny. Chociaż minęło wiele lat on wciąż stawiał małe kroki na przód, jakby bał się, że upadnie, chcąc pewnym krokiem wejść w przyszłość.
Był oszczędny w słowach, ale cierpliwie słuchał. Spomiędzy na ogół spierzchniętych ust teraz zwilżanych rozcieńczoną whisky wydobywały się słowa zachęty, ale on sam wciąż zamykał się w klatce, z której teraz częściej niż w przeszłości, wychodził. Wciąż jednak to nie był ten czas.
Przecież zawsze był silniejszy.
Nie chciał, aby ta iluzja rozmyła się wśród wojennych wspomnień, obudzonych przez wydarzenia ostatniego roku. Kiedy mówił, mówił rzeczowo. Skupiał się na faktach, na perspektywie kogoś innego. Jeżeli kiedykolwiek miał szansę wtajemniczyć ją w wędrówkę, jaką odbyli w ostatnim roku to mówił o podróży z punktu A do punktu B, ale nigdy o tym, jak nie mógł zmrużyć oka, jak ciężko stawiał następne kroki, gdy mateczka opierała swój ciężar na nim.
Słuchał jej, gdy oczy szkliły się gamą emocji. Polewał, gdy kieliszek stanął na blacie pusty.
- Ojciec nigdy nie traktował tak matki - zauważył spokojnie. Skąd pomysł, że tak musiało być? Że ona musi nadstawiać policzek raz za razem za każde jego przewinienie, za każda jego ułomność? Chociaż jej nie wypowiadał to złość paliła go niby żywy ogień. Złość na nią - jak mogła ocenić się tak nisko. Złość na niego - chociażby z tego powodu, że nie żył, że nie miał możliwości zabić go raz jeszcze. Tak. Ta myśl nie szokowała - już nie. - Dlaczego nie pisałaś? - może to jego wina. Może powinien wykazać się siłą i uciszyć swoje demony. Powinien przedostać się na drugą stronę kanału i na własne oczy przekonać się kim był jego szwagier. I kim stała się jego siostra. Zamiast tego, lecząc zranione serce i pokiereszowaną duszę nie był w stanie przekroczyć wielkiej wody. Nie był w stanie zmierzyć się z lądem po drugiej stronie, który w jego oczach wciąż tryskały fontanną z krwi, bo ziemia nie była w stanie pochłonąć jej szkarłatu.
Zacisnął długie palce na powierzchni szklanki, drugą dłonią przeczesując przeplatane srebrem włosy. Było coś ujmującego w jej słowach, a jednocześnie sprawiły one, że wstyd wlał się do jego oczu. Czy dał jej do zrozumienia, że przestała nią być?
- Haze - była pewna miękkość w ochrypłym z uwagi na wieloletni nałóg głosie. Szorstka dłoń wyciągnęła się w jej kierunku, zaciskając swoje palce niepewnie na jej dłoni, która właśnie opadła na stolik wraz z pustym kieliszkiem. Może to alkohol, może to lata rozłąki - nie był pewien, ale wzruszenie pokierowało jego dłońmi, dyktowało następne słowa. - Nigdy nie przestałaś nią być, Haze Summers - cień uśmiech, cień jej dawnego brata sięgnął jego ogarniętej apatią twarzy. - Żałuję jedynie, że nie byłem ci bratem, gdy tego potrzebowałaś - dodał.
Wspomnienie wanny wypełnionej gorącą wodą powróciło. Obce dłonie, francuski szept, apartament na ostatnim piętrze. Mugol, toteż różdżka pozostała głęboko w płaszczu rzuconym w korytarzu, gdy dobierała się do jego ust w pragnieniu chwilowej ulgi. Wszyscy, wszyscy wokół ją kochali. Każdy na swój sposób, każdy chcąc widzieć osobę, jaką chcieli, by była.
Ale ona była inna. Lodowata, od zawsze przesiąknięta skamieniałością. To tkwiło gdzieś w niej, gdy obserwowała inne dzieci bawiące się za oknem a sama przecierała kurze lekko oparzoną dłonią. To tkwiło w niej, gdy wybrano jej Ravenclaw - nie była lojalna, nie była oddana, nie była przyjacielska. Nie wobec ludzi, zdecydowanie wobec siebie i swoich celów. Lojalna wobec upatrzonych rezultatów, oddana własnemu jestestwu. Altruizm zakopany głęboko na dnie, pozostawiony na łaskę tych lepszych ludzi. Bo choć była, wszkaże, zdolna kochać, to jej miłość była egoistyczna. Miała dzieci, bo tego od niej wymagano jako od kobiety, opiekowała się rodzeństwem i kochała ich, bo wiedziała, że nie wybaczyłaby sobie, gdyby było inaczej. Nie wierzyła w dobroć, nie wierzyła w miłość i całe to cholerne pierdolenie o sercu.
Palce zaciskały się na szyjce karafki, gdy wypominała mu, że pozostaje z nim tylko przez to, że niedługo umrze. Widziała jego cierpienie, karmiła się nim, pochłaniała je. Krzyczała, że każdy może ją mieć i nie może mieć jej on. Policzkowała kościstą dłoń, choć od lat - od nastoletnich lat, gdy pierwszy raz był szczery wobec tego, co chciał - wiedziała, że nie widział swojego życia takim, na jakie ona byłaby skłonna. Ale jednak została, licząc, że się zmieni, bo nie widziała nic innego poza opatrzonym celem. Nie zwracała uwagi na poprawki, nie zatrzymywała się, gdy pierwszy raz była zdradzona nosząc pod sercem pierworodnego.
Zmieni się, zmieni się.
Ona.
- Bo było mi cholernie wstyd, Alfie. - Odparła szczerze, połykając wraz z alkoholem resztę żalu tkwiącego w gardle. Ojciec naprawdę kochał matkę, ale i Blaise kochał ją na swój sposób; bo chcia jej dać to, co uznawał sam za najważniejsze - inna kwestia, że nie było to dla niej istotnym. Czy ona go kochała? Może, może nauczyła się kochać, gdy trwała w małżeństwie przez dziesięć lat. Gdy machinalnie zdejmowała ubrania, by dać mu chwilę rozkoszy - odbębnić, pójść dalej.
- Byłeś zawsze. Skąd miałeś wiedzieć. - Odparła, nie zatrzymując się jednak na tym. Przeczesała dłonią grzywkę, pozwoliła jednemu kosmykowi opaść na nos. Wyglądała bezbronnie, niewinnie, złamana na wpół. Ale i tak była silniejsza niż obraz brata, który zawsze był tym silnym i odważnym. Teraz rysował się niczym wrak, który powinna ciągnąć kiedy jeszcze dało odpalić się silnik. - Byłam i jestem tchórzem, Alfred. Zawsze biegłam do Ciebie z podkulonym ogonem po tym, jak spieprzyłam wszystko i trzeba było ratować sytuację. - Szczerość wywołała na ustach uśmiech. Nigdy nie mówiła przed, przychodziła z bagażem problemów do rozwiązania, licząc, że magicznie je rozpląta. Był wobec niej cierpliwy, tak jak i ona pozostawała niezmiennym głosem rozsądku i analizy, którego brakowało w momentach porywu charakteru. Był.
Teraz wyglądali niczym dwa zbite psy, jeden na sznurku, drugi na łańcuchu. Jeden skomple żałośnie z bólu, drugi gryzie co popadnie. Jeden żałosny, drugi pierdołowaty. Czasami, w tych rolach, się wymieniali. Rzucali sobie kartki scenariuszy i odczytywali to, co miało zapisane to drugie.
Kocham Cię Alfie, choć kocham nie potrafię.
Ale ona była inna. Lodowata, od zawsze przesiąknięta skamieniałością. To tkwiło gdzieś w niej, gdy obserwowała inne dzieci bawiące się za oknem a sama przecierała kurze lekko oparzoną dłonią. To tkwiło w niej, gdy wybrano jej Ravenclaw - nie była lojalna, nie była oddana, nie była przyjacielska. Nie wobec ludzi, zdecydowanie wobec siebie i swoich celów. Lojalna wobec upatrzonych rezultatów, oddana własnemu jestestwu. Altruizm zakopany głęboko na dnie, pozostawiony na łaskę tych lepszych ludzi. Bo choć była, wszkaże, zdolna kochać, to jej miłość była egoistyczna. Miała dzieci, bo tego od niej wymagano jako od kobiety, opiekowała się rodzeństwem i kochała ich, bo wiedziała, że nie wybaczyłaby sobie, gdyby było inaczej. Nie wierzyła w dobroć, nie wierzyła w miłość i całe to cholerne pierdolenie o sercu.
Palce zaciskały się na szyjce karafki, gdy wypominała mu, że pozostaje z nim tylko przez to, że niedługo umrze. Widziała jego cierpienie, karmiła się nim, pochłaniała je. Krzyczała, że każdy może ją mieć i nie może mieć jej on. Policzkowała kościstą dłoń, choć od lat - od nastoletnich lat, gdy pierwszy raz był szczery wobec tego, co chciał - wiedziała, że nie widział swojego życia takim, na jakie ona byłaby skłonna. Ale jednak została, licząc, że się zmieni, bo nie widziała nic innego poza opatrzonym celem. Nie zwracała uwagi na poprawki, nie zatrzymywała się, gdy pierwszy raz była zdradzona nosząc pod sercem pierworodnego.
Zmieni się, zmieni się.
Ona.
- Bo było mi cholernie wstyd, Alfie. - Odparła szczerze, połykając wraz z alkoholem resztę żalu tkwiącego w gardle. Ojciec naprawdę kochał matkę, ale i Blaise kochał ją na swój sposób; bo chcia jej dać to, co uznawał sam za najważniejsze - inna kwestia, że nie było to dla niej istotnym. Czy ona go kochała? Może, może nauczyła się kochać, gdy trwała w małżeństwie przez dziesięć lat. Gdy machinalnie zdejmowała ubrania, by dać mu chwilę rozkoszy - odbębnić, pójść dalej.
- Byłeś zawsze. Skąd miałeś wiedzieć. - Odparła, nie zatrzymując się jednak na tym. Przeczesała dłonią grzywkę, pozwoliła jednemu kosmykowi opaść na nos. Wyglądała bezbronnie, niewinnie, złamana na wpół. Ale i tak była silniejsza niż obraz brata, który zawsze był tym silnym i odważnym. Teraz rysował się niczym wrak, który powinna ciągnąć kiedy jeszcze dało odpalić się silnik. - Byłam i jestem tchórzem, Alfred. Zawsze biegłam do Ciebie z podkulonym ogonem po tym, jak spieprzyłam wszystko i trzeba było ratować sytuację. - Szczerość wywołała na ustach uśmiech. Nigdy nie mówiła przed, przychodziła z bagażem problemów do rozwiązania, licząc, że magicznie je rozpląta. Był wobec niej cierpliwy, tak jak i ona pozostawała niezmiennym głosem rozsądku i analizy, którego brakowało w momentach porywu charakteru. Był.
Teraz wyglądali niczym dwa zbite psy, jeden na sznurku, drugi na łańcuchu. Jeden skomple żałośnie z bólu, drugi gryzie co popadnie. Jeden żałosny, drugi pierdołowaty. Czasami, w tych rolach, się wymieniali. Rzucali sobie kartki scenariuszy i odczytywali to, co miało zapisane to drugie.
Kocham Cię Alfie, choć kocham nie potrafię.
poetry and anarchism
it’s survival of the fittest, rich against the poor. I’m not the only one who finds it hard to understand I’m not afraid of God, I am afraid of man
Hazel Wilde
Zawód : naukowczyni, botaniczka, głos propagandy podziemnego ministerstwa
Wiek : 32 lata rozczarowań
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Wdowa
widzę wyraźnie
pełne rozczarowań twarze
a w oczach ból i gniew
uśpionych zdarzeń
pełne rozczarowań twarze
a w oczach ból i gniew
uśpionych zdarzeń
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Oni - Summersowie, jej rodzina z krwi i kości - kochała ją, taką jaką była. Zanim życie nauczyło ją nakładać maski. I kochają ją nawet po tym, gdy życie w sposób okrutny obdarło ją z pewnego rodzaju godności. Alfie nauczył się, że można upodlić człowieka w więcej niż jeden sposób. Jednakże nie mówił o swoim upodleniu, powroty do niego sprawiały, że ciało odmawiało mu posłuszeństwa, a myśli - szczególnie teraz, gdy otumanione zostały alkoholem - bardziej podatne na zatopienie się w szkarłacie dawnych wspomnień.
Nie mógł się przed nią rozpaść - jeszcze nie teraz.
Miał wrażenie, że odebrała sobie prawo do tej części jego historii, gdy odwróciła się plecami, kierując się w stronę francuskiej ziemi. Powinien wtedy zrozumieć, że tworzyła już nową rodzinę, której dobro miało znaleźć się nad tym jego. Starał się zdusić tę niecodziennie egoistyczną myśl, która była powodem irracjonalnej złości, jaka gnieździła się w jego klatce piersiowej w pierwszych miesiącach od jej wyjazdu. Potem zapadł się w apatię, która w pewnym sensie była jeszcze gorsza. I dopiero wydarzenia ostatniego roku zaczęły wytrącać go z tego stanu zobojętnienia, wręcz znieczulenia na czyjąś krzywdę. Nie był z tego dumny, ale wciąż potrafił odejść od rozdzierających duszę krzyków, które ostatecznie i tak miały dosięgnąć go w koszmarach.
Teraz jednak nie czas był na to - miał stać się raz jeszcze ramieniem, na którym mogła się oprzeć, osobą, która z milczeniem przyjmie jej problemy i z cierpliwością pomoże je rozplątać, przychodząc z jasnym rozwiązaniem. Bo lojalność miała być jego przekleństwem, przez które nie umiałby się od niej odwrócić.
Zacisnął usta w wąską linię, twarz spoważniała pod wyznaniem młodszej siostry. - Niepotrzebnie, Haze - bo sam był odpowiedzialny za rzeczy, które napawały go wstydem. I widział jeszcze więcej. Miał wrażenie, że nic nie potrafiło go już dziwić. Nieszczęście siostry poruszało pewną struną w sercu, która już dawno nie dawała dźwięku, ale nadal nie brzmiała tak mocno, jak zrobiłaby to kiedyś, nim jeszcze wojna uczyniła z chłopca mężczyznę, nim dodała mu więcej lat niż faktycznie upłynęło. Gdy patrzył na złamaną pod ciężarem ostatnich dziesięciu lat siostrę zapragnął ze szczerością w sercu na nowo ją poskładać. - I nadal możesz do mnie przyjść - chociażby miał z ledwością stawiać każdy, następny krok, chociażby sam miał zapaść się pod ciężarem jej trosk, zrobiłby wszystko, aby zdjąć cierpienie z jej serca, pozbawić jej spojrzenie tego wszczepionego w tęczówki smutku. Chętnie cierpiałby za ich oboje - pieprzona lojalność. - Nie jesteś tchórzem bo prosisz o pomoc. Tchórzem byłabyś, gdybyś uciekała od problemów - tak jak on uciekał, zaklinał rzeczywistość, uznawał, że przeszłość się nie wydarzyła. Ona należała do kogoś innego, kogoś, o kim chciał zapomnieć, a kogo paradoksalnie teraz by potrzebował. Bezkompromisowego starszego sierżanta 44. oddziału piechoty armii brytyjskiej w służbie Jego Królewskiej Wysokości. Bo ten człowiek umiał poruszać się w przestrzeni ogarniętej wojną. Jednakże również ten mężczyzna nie umiał zrobić tego, co miał powiedzieć Alfie. - Ja jestem tchórzem - to wyznanie kosztowało go wiele. A jednocześnie było jedynym na co było go stać w obliczu Hazel.
Kochaj mnie Haze, chociaż na to nie zasługuję.
Nie mógł się przed nią rozpaść - jeszcze nie teraz.
Miał wrażenie, że odebrała sobie prawo do tej części jego historii, gdy odwróciła się plecami, kierując się w stronę francuskiej ziemi. Powinien wtedy zrozumieć, że tworzyła już nową rodzinę, której dobro miało znaleźć się nad tym jego. Starał się zdusić tę niecodziennie egoistyczną myśl, która była powodem irracjonalnej złości, jaka gnieździła się w jego klatce piersiowej w pierwszych miesiącach od jej wyjazdu. Potem zapadł się w apatię, która w pewnym sensie była jeszcze gorsza. I dopiero wydarzenia ostatniego roku zaczęły wytrącać go z tego stanu zobojętnienia, wręcz znieczulenia na czyjąś krzywdę. Nie był z tego dumny, ale wciąż potrafił odejść od rozdzierających duszę krzyków, które ostatecznie i tak miały dosięgnąć go w koszmarach.
Teraz jednak nie czas był na to - miał stać się raz jeszcze ramieniem, na którym mogła się oprzeć, osobą, która z milczeniem przyjmie jej problemy i z cierpliwością pomoże je rozplątać, przychodząc z jasnym rozwiązaniem. Bo lojalność miała być jego przekleństwem, przez które nie umiałby się od niej odwrócić.
Zacisnął usta w wąską linię, twarz spoważniała pod wyznaniem młodszej siostry. - Niepotrzebnie, Haze - bo sam był odpowiedzialny za rzeczy, które napawały go wstydem. I widział jeszcze więcej. Miał wrażenie, że nic nie potrafiło go już dziwić. Nieszczęście siostry poruszało pewną struną w sercu, która już dawno nie dawała dźwięku, ale nadal nie brzmiała tak mocno, jak zrobiłaby to kiedyś, nim jeszcze wojna uczyniła z chłopca mężczyznę, nim dodała mu więcej lat niż faktycznie upłynęło. Gdy patrzył na złamaną pod ciężarem ostatnich dziesięciu lat siostrę zapragnął ze szczerością w sercu na nowo ją poskładać. - I nadal możesz do mnie przyjść - chociażby miał z ledwością stawiać każdy, następny krok, chociażby sam miał zapaść się pod ciężarem jej trosk, zrobiłby wszystko, aby zdjąć cierpienie z jej serca, pozbawić jej spojrzenie tego wszczepionego w tęczówki smutku. Chętnie cierpiałby za ich oboje - pieprzona lojalność. - Nie jesteś tchórzem bo prosisz o pomoc. Tchórzem byłabyś, gdybyś uciekała od problemów - tak jak on uciekał, zaklinał rzeczywistość, uznawał, że przeszłość się nie wydarzyła. Ona należała do kogoś innego, kogoś, o kim chciał zapomnieć, a kogo paradoksalnie teraz by potrzebował. Bezkompromisowego starszego sierżanta 44. oddziału piechoty armii brytyjskiej w służbie Jego Królewskiej Wysokości. Bo ten człowiek umiał poruszać się w przestrzeni ogarniętej wojną. Jednakże również ten mężczyzna nie umiał zrobić tego, co miał powiedzieć Alfie. - Ja jestem tchórzem - to wyznanie kosztowało go wiele. A jednocześnie było jedynym na co było go stać w obliczu Hazel.
Kochaj mnie Haze, chociaż na to nie zasługuję.
Ściany się burzą, błędy pękają, a w oczach ból i gniew uśpionych zdarzeń. Ściany się burzą, i uciekała, i uciekała. Uciekała w pocie czoła, tabuny materiałów wpadały pod nogi, ból rozpościerał się po rozdartych kolanach. Szukała nowości, szukała tego, czego nie miała w dzieciństwie - czego, czego, Haziu?
Na świecie po dziś dzień, nie znalazła swojego miejsca. Nie była nią Francja, którą próbowała pokochać. Nie była nią Anglia, która po tylu latch niezmiennie wydawała się obca, odległa i niezrozumiała. Nie była nią Dolina Godryka ani Aix-les-Bains. Nie były nią dzieci, nie był mąż.
Nie było miejsca, które byłoby jej bardziej, niż ona była czyjaś. Matka, córka, żona, kochanka, przyjaciółka. Wszystkie określenia odwołujące się do bycia czyjąś, nigdy zaś do samej przez się; samej dla siebie. Trzydzieści lat rozczarowań, trzydzieści lat próby znalezienia własnego ja dalej tkwiło w zawieszeniu, jakby brązowe loki i czerwona szminka skrywały kukłę, gotową do wypchnięcia własnym nagromadzeniem epitetów. Kłamała więcej niż kiedykolwiek była gotowa przyznać, czyż nie? A w Twoich żyłach, Alfredzie, płynęła krew zimniejsza niż stal. A żaden nieznajomy, żaden, nie spoglądał na nich w pełni świadomości.
Upiła łyk, jeden i drugi, krew wrzała w drobnym ciele. Usta zbiły się w linię, wzrok tępo wpatrywał się w dno widoczne zza tafli alkoholu. Jego słówa smakowały cierpieniem, które skrywała wewnątrz. Łzy nie wypłynęły na wierzch jasnych tęczówek, łzy nie zasmakowały słonym posmakiem, który pragnęłaby łapczywie przełknąć. Jego słowa tkwiły głębiej, gdzieś pomiędzy sercem a gardłem, przeszłością na przyszłością. Tchórzem, Alfie, tchórzem. Broda zadrżała, usta wbijały się coraz silniej.
Nie płacz, nie płacz.
Samotna kropla podążała kurzymi zmarszczkami, samotna kropla chłodem drażniła wychudzoną twarz. Blaise umarł z głodu, umarł z wycieńczenia. Czasami przypomniała sobie ten widok, czasami widziała rękę ledwo unoszącą się bez sił, odsuwającą jej twarz od niego.
Nie płacz, nie płacz.
Uciekała, gdy widziała jak jedyne, co potrafi w siebie wlać, to alkohol. Tchórzyła, bracie, w tej pierdolonej agonii dźwięków, którą rozgrywał jako ostatnią w operze. Ręce nerwowo obijały się w klawisze, synowie siedzieli razem z nią w pierwszym rzędzie, oglądając pociągłą, szarą twarz ojca. Czarny płaszcz nie dawał ukojenia kobiecemu ciału, wełna w jego strukturze mierzwiła delikatną skórę. Uciekała, Alfredzie, gdy dziękował żonie za wsparcie; gdy owacje skłaniały spojrzenie w jej stronę. Uciekała, tchórzyła. Czyż nie jesteśmy podobni?
- Każdy z nas trochę jest, matka też była, gdy nie mówiła otwarcie o swoich problemach. Ojciec, gdy znikał w pracy i milczał podczas naszych kłótni. - Ręce zbiły się w pięści, by nerwowo wyprostować. Cichy syk wciągniętego powietrza ochłodził gardło. Chciała teraz wtulić się w ciało męża, uciec przed tym, co docierało do niej ze zdwojoną siłą. Poprosić o sen, o ten, którego w nastoletnich latach jej brakowało. O ten, który odbierali jej synowie. Chciała utulić zmarłą córkę, której nie pozwolili jej ujrzeć, jakoby wyglądała niczym himera cierpienia ciała i duszy. Alfie, boli.
- Pierdolę to już. Szczerze, Alfie... nienawidzę tego jebanego świata. I wiem, że ty też. - Pięści znów zawitały na dłoniach, broda drżała bardziej. Kolejna łza spłynęła. - Wiem kurwa, że ta troska, którą mamy, to jebane kłamstwo. To coś, czego się nauczyliśmy. Bo mam to juz gdzieś, bo już nie potrafię brać tego wszystkiego na siebie. Dlatego uciekłam wtedy i dlatego uciekam teraz, rozumiem Alfie? Ja już nie potrafię.
Na świecie po dziś dzień, nie znalazła swojego miejsca. Nie była nią Francja, którą próbowała pokochać. Nie była nią Anglia, która po tylu latch niezmiennie wydawała się obca, odległa i niezrozumiała. Nie była nią Dolina Godryka ani Aix-les-Bains. Nie były nią dzieci, nie był mąż.
Nie było miejsca, które byłoby jej bardziej, niż ona była czyjaś. Matka, córka, żona, kochanka, przyjaciółka. Wszystkie określenia odwołujące się do bycia czyjąś, nigdy zaś do samej przez się; samej dla siebie. Trzydzieści lat rozczarowań, trzydzieści lat próby znalezienia własnego ja dalej tkwiło w zawieszeniu, jakby brązowe loki i czerwona szminka skrywały kukłę, gotową do wypchnięcia własnym nagromadzeniem epitetów. Kłamała więcej niż kiedykolwiek była gotowa przyznać, czyż nie? A w Twoich żyłach, Alfredzie, płynęła krew zimniejsza niż stal. A żaden nieznajomy, żaden, nie spoglądał na nich w pełni świadomości.
Upiła łyk, jeden i drugi, krew wrzała w drobnym ciele. Usta zbiły się w linię, wzrok tępo wpatrywał się w dno widoczne zza tafli alkoholu. Jego słówa smakowały cierpieniem, które skrywała wewnątrz. Łzy nie wypłynęły na wierzch jasnych tęczówek, łzy nie zasmakowały słonym posmakiem, który pragnęłaby łapczywie przełknąć. Jego słowa tkwiły głębiej, gdzieś pomiędzy sercem a gardłem, przeszłością na przyszłością. Tchórzem, Alfie, tchórzem. Broda zadrżała, usta wbijały się coraz silniej.
Nie płacz, nie płacz.
Samotna kropla podążała kurzymi zmarszczkami, samotna kropla chłodem drażniła wychudzoną twarz. Blaise umarł z głodu, umarł z wycieńczenia. Czasami przypomniała sobie ten widok, czasami widziała rękę ledwo unoszącą się bez sił, odsuwającą jej twarz od niego.
Nie płacz, nie płacz.
Uciekała, gdy widziała jak jedyne, co potrafi w siebie wlać, to alkohol. Tchórzyła, bracie, w tej pierdolonej agonii dźwięków, którą rozgrywał jako ostatnią w operze. Ręce nerwowo obijały się w klawisze, synowie siedzieli razem z nią w pierwszym rzędzie, oglądając pociągłą, szarą twarz ojca. Czarny płaszcz nie dawał ukojenia kobiecemu ciału, wełna w jego strukturze mierzwiła delikatną skórę. Uciekała, Alfredzie, gdy dziękował żonie za wsparcie; gdy owacje skłaniały spojrzenie w jej stronę. Uciekała, tchórzyła. Czyż nie jesteśmy podobni?
- Każdy z nas trochę jest, matka też była, gdy nie mówiła otwarcie o swoich problemach. Ojciec, gdy znikał w pracy i milczał podczas naszych kłótni. - Ręce zbiły się w pięści, by nerwowo wyprostować. Cichy syk wciągniętego powietrza ochłodził gardło. Chciała teraz wtulić się w ciało męża, uciec przed tym, co docierało do niej ze zdwojoną siłą. Poprosić o sen, o ten, którego w nastoletnich latach jej brakowało. O ten, który odbierali jej synowie. Chciała utulić zmarłą córkę, której nie pozwolili jej ujrzeć, jakoby wyglądała niczym himera cierpienia ciała i duszy. Alfie, boli.
- Pierdolę to już. Szczerze, Alfie... nienawidzę tego jebanego świata. I wiem, że ty też. - Pięści znów zawitały na dłoniach, broda drżała bardziej. Kolejna łza spłynęła. - Wiem kurwa, że ta troska, którą mamy, to jebane kłamstwo. To coś, czego się nauczyliśmy. Bo mam to juz gdzieś, bo już nie potrafię brać tego wszystkiego na siebie. Dlatego uciekłam wtedy i dlatego uciekam teraz, rozumiem Alfie? Ja już nie potrafię.
poetry and anarchism
it’s survival of the fittest, rich against the poor. I’m not the only one who finds it hard to understand I’m not afraid of God, I am afraid of man
Hazel Wilde
Zawód : naukowczyni, botaniczka, głos propagandy podziemnego ministerstwa
Wiek : 32 lata rozczarowań
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Wdowa
widzę wyraźnie
pełne rozczarowań twarze
a w oczach ból i gniew
uśpionych zdarzeń
pełne rozczarowań twarze
a w oczach ból i gniew
uśpionych zdarzeń
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
On nie kłamał - on nabierał wody w usta i pozwalał stalowej krwi ochładzać jego ciało, wpędzając w stan apatii. Policzki odwykły już od uśmiechu, który przecież ona sama musiała jeszcze pamiętać, często będąc jego powodem na twarzy starszego brata.
On nie wrócił z tej wojny.
Mimo złudzeń optycznych, mimo tego, że jego ciało jeszcze się poruszało, jeszcze oddychało, gdy stanął w progu rodzinnego mieszkania to robiło to raczej z czystej konieczności. Na początku myślał, że będzie się cieszył, gdy w końcu wróci. Wtedy, gdy drżał skulony w okopach albo namiocie wojskowym, naprawdę myślał, że odetchnie z ulgą, gdy stanie przed rodziną, gry wróci do domu.
Jednakże z jakiegoś powodu on nigdy tam nie wrócił. Nigdy nie poczuł się znowu bezpiecznie. Wojna rozciągała swoje szpony, nie wypuszczając z nich Alfiego nawet na sekundę. Także rozumiał - może nawet bardziej niż była sobie w stanie wyobrazić. Dlatego w większości wciskał się w swój bezpieczny kąt i tępo wpatrywał się w dziurawą ścianę przed siebie. Mógłby zgubić się pomiędzy tłumem ludzi, tam łatwiej było tłumić gniew, ale ten ostatecznie i tak znajdował swoje ujście. Czasem nawet ze zdwojoną siłą.
Dlatego coraz częściej myślał o powrocie do starych rozwiązań, o których nie mówił prawie nikomu. Bo o takich rzeczach się nie mówiło - teraz rozumiał milczenie ojca, który nie angażował się w żywe dysputy swoich dzieci, a zamiast tego pykał swoją fajkę przy kuchennym stole. Teraz siedzieli tak obaj, ojciec nadal nabijając wystruganą przez siebie w drewnie fajkę, a Alfie ze zmiętym papierosem wciśniętym między wargi. Niedługo oni wszyscy będą tak wyglądać - bo wojna nie odpuszcza. Nie pobłaża - nikt nie wraca z niej żywy. Różnica jest taka, czy przywiozą cię w trumnie, czy własne nogi. - Nie masz wrażenia, że teraz rozumiesz ich trochę bardziej? - zagadnął. Teraz, gdy ona została matką, gdy on przeszedł przez piekło razem z ojcem, czy nie mieli lepszego obrazu dla którego byli jacy byli, dla którego potrzebowali ich pomocy w udźwignięciu ich małego, rodzinnego chaosu.
I tu się różnili - ta pieprzona puchońska lojalność byłą jego ostatnią deską ratunku. Kołem, które pozwoliło mu całkowicie nie zatonąć w morzu demonów, chcących rozszarpać jego i tak już pokaleczone serce i duszę. Kiedyś powiedziałby jej wszystko. Teraz - chociaż nadal kochał całym sercem - była kolejną, której cierpienie chciał przyjąć na siebie bez wspominania o bolączkach jego duszy. Dlatego słysząc drżenie głosu przepełnionego emocjami, zaciśnięte pięści i drżącą w płaczu brodę, przysunął się nieco bliżej. Długie ramiona wyciągnęły się do przodu, owijając się wokół drżącej sylwetki siostry, palce wplotły się w jej włosy, przyciągając ją do siebie, pozwalając złożyć zmęczoną głowę na jego klatce piersiowej.
Oprzyj się, Haze, odpocznij.
Przez chwilę milczał.
- To nie uciekaj. I pozwól mi przez chwilę ponieść to wszystko - bo dla niczego innego już nie oddycham. Tylko tyle i aż tyle. Słowa już dawno przestały być jego orężem. Nie miał w nich sobie za wiele, jakby uważał, że żadne z tych, które znał ni jak miało rację bytu w rzeczywistości powojennej.
On nie wrócił z tej wojny.
Mimo złudzeń optycznych, mimo tego, że jego ciało jeszcze się poruszało, jeszcze oddychało, gdy stanął w progu rodzinnego mieszkania to robiło to raczej z czystej konieczności. Na początku myślał, że będzie się cieszył, gdy w końcu wróci. Wtedy, gdy drżał skulony w okopach albo namiocie wojskowym, naprawdę myślał, że odetchnie z ulgą, gdy stanie przed rodziną, gry wróci do domu.
Jednakże z jakiegoś powodu on nigdy tam nie wrócił. Nigdy nie poczuł się znowu bezpiecznie. Wojna rozciągała swoje szpony, nie wypuszczając z nich Alfiego nawet na sekundę. Także rozumiał - może nawet bardziej niż była sobie w stanie wyobrazić. Dlatego w większości wciskał się w swój bezpieczny kąt i tępo wpatrywał się w dziurawą ścianę przed siebie. Mógłby zgubić się pomiędzy tłumem ludzi, tam łatwiej było tłumić gniew, ale ten ostatecznie i tak znajdował swoje ujście. Czasem nawet ze zdwojoną siłą.
Dlatego coraz częściej myślał o powrocie do starych rozwiązań, o których nie mówił prawie nikomu. Bo o takich rzeczach się nie mówiło - teraz rozumiał milczenie ojca, który nie angażował się w żywe dysputy swoich dzieci, a zamiast tego pykał swoją fajkę przy kuchennym stole. Teraz siedzieli tak obaj, ojciec nadal nabijając wystruganą przez siebie w drewnie fajkę, a Alfie ze zmiętym papierosem wciśniętym między wargi. Niedługo oni wszyscy będą tak wyglądać - bo wojna nie odpuszcza. Nie pobłaża - nikt nie wraca z niej żywy. Różnica jest taka, czy przywiozą cię w trumnie, czy własne nogi. - Nie masz wrażenia, że teraz rozumiesz ich trochę bardziej? - zagadnął. Teraz, gdy ona została matką, gdy on przeszedł przez piekło razem z ojcem, czy nie mieli lepszego obrazu dla którego byli jacy byli, dla którego potrzebowali ich pomocy w udźwignięciu ich małego, rodzinnego chaosu.
I tu się różnili - ta pieprzona puchońska lojalność byłą jego ostatnią deską ratunku. Kołem, które pozwoliło mu całkowicie nie zatonąć w morzu demonów, chcących rozszarpać jego i tak już pokaleczone serce i duszę. Kiedyś powiedziałby jej wszystko. Teraz - chociaż nadal kochał całym sercem - była kolejną, której cierpienie chciał przyjąć na siebie bez wspominania o bolączkach jego duszy. Dlatego słysząc drżenie głosu przepełnionego emocjami, zaciśnięte pięści i drżącą w płaczu brodę, przysunął się nieco bliżej. Długie ramiona wyciągnęły się do przodu, owijając się wokół drżącej sylwetki siostry, palce wplotły się w jej włosy, przyciągając ją do siebie, pozwalając złożyć zmęczoną głowę na jego klatce piersiowej.
Oprzyj się, Haze, odpocznij.
Przez chwilę milczał.
- To nie uciekaj. I pozwól mi przez chwilę ponieść to wszystko - bo dla niczego innego już nie oddycham. Tylko tyle i aż tyle. Słowa już dawno przestały być jego orężem. Nie miał w nich sobie za wiele, jakby uważał, że żadne z tych, które znał ni jak miało rację bytu w rzeczywistości powojennej.
Największa wojna, jaka miała spotkać jej brata, to tak którą prowadził sam ze sobą. Uczyła mu niebotycznie wprost, A jednocześnie nie potrafiła wzbudzić w sobie tych wszystkich emocji, które niegdyś współdzieli. Alfred, nigdy więcej nie miałby być z nią tak zżytym, ak był niegdyś. Jego emocji nigdy nie miały być ponownie zrozumiane przez siostrę, bowiem Hazel nigdy nie miała być ponownie tą samą kobietą, która ponad 12 lat wcześniej wyjechała z Anglii, porzuciwszy ojczyznę, dla czegoś, czego nigdy nie zaznała. W miłości moi drodzy, nigdy tak naprawdę nie zaznało miłości. Potrafiła kochać tylko siebie, nie potrafiła jednak kochać swych dzieci tak, jakby chciała. Nigdy nie kochała w pełni swojego męża, zostając jego żoną z powodu niezrozumiałej potrzeby posiadania drugiej osoby obok. Na potrzeba wynikała z dzieciństwa. Teraz była tego pewna przed laty jednak wydawało jej się, że, Blaise jest jedynym mężczyzną jej życia, nawet jeśli już za czasów Hogwartu przeżywała inne miłostki, równie angażujące. Teraz natomiast byli dorośli i przyszło im się spotkać. Za odpowiedzialnością za podjęte niegdyś czyny. Ona miała odpowiadać za urodzenie dwójki synów, którzy teraz byli od niej zależni tylko i wyłącznie z powodu jej decyzji. Ona wybrała swoje małżeństwo i ona wybrała urodzenie dzieci, tak naprawdę zdecydowała się na nie w jakiś niezrozumiały sposób przepełniona potrzebą ujednolicenia i wzmocnienia swojego irracjonalnego małżeństwa posiadaniem ich. Chłopcy być może będą cierpieli kiedyś tak, jak ona cierpi za decyzję ich rodziców - rodziców jej i Alfreda. Choć czasami dla młodszego rodzeństwa to właśnie dwójka rodzeństwa stanowiła ten pierwowzór rodziców, gdy ojca nie było, a matka nie istniała prawie sama w swoim życiu, to oni dawali młodszym latoroślom poczucie domu.
- Oj mam, żebyś wiedział. - Odparła zgorzkniałym głosem, słysząc pytanie brata. W istocie rozumiała ich bardziej. Sama została przecież matką. I żoną. Rozumiała więc swoją matkę, która oddawała wszystko na kark. No właśnie, czego? Miłości? Ich matka naprawdę ich kochała, tego Hazel nigdy nie miała zrozumieć. Niekiedy podziwiała ją, że potrafiła wychować swoje dzieci, na mimo wszystko zżyte. Teraz jednak Wydawało jej się, że i jej synowie są stosunkowo zżyci. Ucierpieli razem na śmierci ojca i wyprowadzce do Anglii, oddając się woli matki, która w tymże celu patrzyła tylko i wyłącznie na siebie. Byli razem, tak jak i razem byli Alfred i Hazel, Przez kolejne i kolejne lata, nawet te lata rozłąki. Cierpiała prawdziwie, okazują to całym ciałem., ale i całym umysłem, który podsuwał kolejne samowi czujące się myśli. Stopiona w ciało brata, ale i alkohol, Próbowała odnaleźć sens w tym, co nigdy sensu nie miało. W swoich błędach.
- Masz wystarczająco dużo doniesienia, Alfred. Ty i twoje życie. A moje błędy i moje nawożone piwo, musi zalać też moje gardło. - Te słowa były mocniejsze niż kiedykolwiek się spodziewała, bo były też prosto z serca nieprzemyślane, takie jak sądziła. Sądziła bowiem prawdziwie ona, Hazel Summers, najczystsza w formie, w której się urodziła. I cierpiała. Cierpiała, naprawdę. Cierpiała i chciała cierpieć za niego, bo w tym bólu, na który się zdecydowała i który zadawała sobie kolejnymi decyzjami, odnajdywała to, czego jej brakowało.
Odczuwanie, czucie czegokolwiek.
- Oj mam, żebyś wiedział. - Odparła zgorzkniałym głosem, słysząc pytanie brata. W istocie rozumiała ich bardziej. Sama została przecież matką. I żoną. Rozumiała więc swoją matkę, która oddawała wszystko na kark. No właśnie, czego? Miłości? Ich matka naprawdę ich kochała, tego Hazel nigdy nie miała zrozumieć. Niekiedy podziwiała ją, że potrafiła wychować swoje dzieci, na mimo wszystko zżyte. Teraz jednak Wydawało jej się, że i jej synowie są stosunkowo zżyci. Ucierpieli razem na śmierci ojca i wyprowadzce do Anglii, oddając się woli matki, która w tymże celu patrzyła tylko i wyłącznie na siebie. Byli razem, tak jak i razem byli Alfred i Hazel, Przez kolejne i kolejne lata, nawet te lata rozłąki. Cierpiała prawdziwie, okazują to całym ciałem., ale i całym umysłem, który podsuwał kolejne samowi czujące się myśli. Stopiona w ciało brata, ale i alkohol, Próbowała odnaleźć sens w tym, co nigdy sensu nie miało. W swoich błędach.
- Masz wystarczająco dużo doniesienia, Alfred. Ty i twoje życie. A moje błędy i moje nawożone piwo, musi zalać też moje gardło. - Te słowa były mocniejsze niż kiedykolwiek się spodziewała, bo były też prosto z serca nieprzemyślane, takie jak sądziła. Sądziła bowiem prawdziwie ona, Hazel Summers, najczystsza w formie, w której się urodziła. I cierpiała. Cierpiała, naprawdę. Cierpiała i chciała cierpieć za niego, bo w tym bólu, na który się zdecydowała i który zadawała sobie kolejnymi decyzjami, odnajdywała to, czego jej brakowało.
Odczuwanie, czucie czegokolwiek.
poetry and anarchism
it’s survival of the fittest, rich against the poor. I’m not the only one who finds it hard to understand I’m not afraid of God, I am afraid of man
Hazel Wilde
Zawód : naukowczyni, botaniczka, głos propagandy podziemnego ministerstwa
Wiek : 32 lata rozczarowań
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Wdowa
widzę wyraźnie
pełne rozczarowań twarze
a w oczach ból i gniew
uśpionych zdarzeń
pełne rozczarowań twarze
a w oczach ból i gniew
uśpionych zdarzeń
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Podziurawione trzewiki majtały się ponad zbitką lepkich, drewnianych desek. Duże, niebieskie oczy spoglądały w stronę baru, gdzie wciąż dumnie wznosiła się postać grubszej barmanki, która polerowała szklane kufle, co rusz spoglądając na zawieszony na ścianie stary zegar z kukułką. Mały Barney siedział na skrzeczącym taborecie, nie mogąc się doczekać, aż matka skończy pracę i będą mogli pójść wreszcie do domu. Tuż obok siedziska na podłodze leżała metalowa klatka, we wnętrzu której na miękkiej wyściółce wierciła się zniecierpliwiona fretka. Stworzenie dźwięcznie dawało wyraz swojego niezadowolenia. Chłopiec zerknął w tamtym kierunku, bijąc się z myślami. A gdyby tak pozwolić jej troszkę pobiegać po barze? Podniósł prędko główkę, by policzyć, ile głów znajdowało się obecnie pomiędzy stolikami. Mało, bywało, że mama nie miała czasu nawet na niego spojrzeć. Przełknął ślinę i jeszcze raz zerknął na popiskującą fretkę. Zwinnie zsunął się z taboretu, a wgniatające się w deski stopy wzburzyły domostwem całej rodziny korników. Czasami lubił je podglądać, obserwował jak całym rzędem przemierzały po drewnianych ścianach w domu babci. Teraz jednak całą uwagę poświęcał włochatemu stworzeniu. Przykucnął przy klatce i odbezpieczył rdzawe drzwiczki. Futrzak zwinnie pomknął przed siebie, znajdując wygodną kryjówkę tuż pod spódnicą jakiejś starej kobiety (Hazel). - Kurczę pieczone! - zawołał na cały głos, a kiedy się zorientował, że to tak nieładnie, natychmiast teatralnie zasłonił buzię dłonią. Kontrolnie przyuważył, że matka zniknęła za ruchomymi drzwiczkami prowadzącymi na zaplecze. Ale by było, gdyby tylko dowiedziała się, że brzydko mówił. Szybko pomknął w stronę nieszczęsnych klientów. Musiał pomóc fretce, musiał ją złapać, zanim rodzicielka zorientuje się, że nabroił. Podbiegł więc do dwójki starych ludzi, którzy siedzieli przy tamtej ławie i tak po prostu wlazł pod blat i zaczął wyciągać ręce w stronę swojego zwierzątka, naiwnie wierząc, że to wcale nie ucieknie i da się potulnie chwycić. Nic bardziej mylnego...
I show not your face but your heart's desire
Bolało, to życie - ich relacja, jej brak, jej zmałamnie - to wszystko bolało. Ale zamiast odrzec coś więcej, wsłuchiwała się w słowa brata i czerpała garściami z tego, że był obok. Alkohol znieczulał, ale i rozluźniał kajdany obowiązków - tkwiła w marazmie, w przeraźliwym poczucia bycia tak do dupy, jak tylko mogła sobie wyobrazić w nietrzeźwym stanie. Spoglądała na tych wszystkich ludzi wokół, karmiła się ich obecnością, bo to pokazywało, że żyje. Żyje, jest tu i teraz, w Anglii i ma pierdolone obowiązki, których unika i w których się nie spełnia. Jest złą matką, złą siostrą, złą córką.
Masakra.
Wtem, poczuła, jak po jej nogach wspina się coś obdarzone pazurkami. Pisk z gardła kobiety wyrwał się na pół sali, sama odskoczyła na stołku, potrząsając nogą, ale zwierzę podążało dalej. Dłoń powędrowała do kolana, ukazała łydkę - podgwizdy wokół powodowały niesmak, nie zrobiła z tym jednak nic, gdy w dłoni trzymała futrzastego pupula - fretkę. Wściekłośc złagodzona nieogarnięciem rozmalowała się na twarzy - kobieta spojrzała to na brata, to na zwierzę, a obok niej pojawił się chłopiec.
- Co to ma być? - Wykrzyknęła, ale chwilę później zreflektowała się i podała trzymane za kark zwierzę w dłonie chłopca. - Tak się bawisz? O zwierzęta się dba, nie puszcza swobodnie. - Zmarszczyła brwi, czując, jak skóra nóg zaczyna piec. Najwidoczniej musiała ją podrapać. Spojrzenie wędrowało po twarzy chłopca - wydawało się, że się boi, a gdy na horyzoncie pojawiła się kobieta ze ścierką, wiedziała, że będzie tylko gorzej. Przed oczyma wydawało się, że już widzi świst materiału uderzający o skórę, nim się tak stało, podniosła spojrzenie i dłoń, lekko chwiejąc się przez nadmiar alkoholu. - Prosze pani, to, to ja chciałam. Dał mi pogłaskać, oj. - Już nie wiedziała czy udaje, czy naprawdę kręci jej się w głowie. Spojrzała na brata, skinęła do niego głową w porozumiewawczym geście, wiedząc już tylko, że chce opuścić ten przybytek. Nogi prowadziły prosto do wyjścia, a haust chłodnego powietrza oczyścił umysł, nie zmazał jednak z ciała upojenia alkoholowego. Miała już po prostu dość.
zt Hazel.
Masakra.
Wtem, poczuła, jak po jej nogach wspina się coś obdarzone pazurkami. Pisk z gardła kobiety wyrwał się na pół sali, sama odskoczyła na stołku, potrząsając nogą, ale zwierzę podążało dalej. Dłoń powędrowała do kolana, ukazała łydkę - podgwizdy wokół powodowały niesmak, nie zrobiła z tym jednak nic, gdy w dłoni trzymała futrzastego pupula - fretkę. Wściekłośc złagodzona nieogarnięciem rozmalowała się na twarzy - kobieta spojrzała to na brata, to na zwierzę, a obok niej pojawił się chłopiec.
- Co to ma być? - Wykrzyknęła, ale chwilę później zreflektowała się i podała trzymane za kark zwierzę w dłonie chłopca. - Tak się bawisz? O zwierzęta się dba, nie puszcza swobodnie. - Zmarszczyła brwi, czując, jak skóra nóg zaczyna piec. Najwidoczniej musiała ją podrapać. Spojrzenie wędrowało po twarzy chłopca - wydawało się, że się boi, a gdy na horyzoncie pojawiła się kobieta ze ścierką, wiedziała, że będzie tylko gorzej. Przed oczyma wydawało się, że już widzi świst materiału uderzający o skórę, nim się tak stało, podniosła spojrzenie i dłoń, lekko chwiejąc się przez nadmiar alkoholu. - Prosze pani, to, to ja chciałam. Dał mi pogłaskać, oj. - Już nie wiedziała czy udaje, czy naprawdę kręci jej się w głowie. Spojrzała na brata, skinęła do niego głową w porozumiewawczym geście, wiedząc już tylko, że chce opuścić ten przybytek. Nogi prowadziły prosto do wyjścia, a haust chłodnego powietrza oczyścił umysł, nie zmazał jednak z ciała upojenia alkoholowego. Miała już po prostu dość.
zt Hazel.
poetry and anarchism
it’s survival of the fittest, rich against the poor. I’m not the only one who finds it hard to understand I’m not afraid of God, I am afraid of man
Hazel Wilde
Zawód : naukowczyni, botaniczka, głos propagandy podziemnego ministerstwa
Wiek : 32 lata rozczarowań
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Wdowa
widzę wyraźnie
pełne rozczarowań twarze
a w oczach ból i gniew
uśpionych zdarzeń
pełne rozczarowań twarze
a w oczach ból i gniew
uśpionych zdarzeń
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Strona 4 z 4 • 1, 2, 3, 4
Stoliki na tyłach
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset :: Dolina Godryka :: Pub "Porter Starego Sue"