Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset :: Dolina Godryka :: Pub "Porter Starego Sue"
Stoliki na tyłach
Strona 3 z 4 • 1, 2, 3, 4
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Stoliki na tyłach
W mniej uczęszczanej części Portera, tuż za toaletami, można odnaleźć kilka samotnych stolików ustawionych od siebie w dość dalekim dystansie. W kasetce umocowanej przy ciemnej ścianie spoczywają karty oraz zestawy kości do gry, z których skorzystać może każdy. W porównaniu do reszty lokalu słabo dociera tu dźwięk muzyki, pozwalając na skupienie myśli i poważniejsze prywatne rozmowy, jeśli zajdzie taka potrzeba. Na jednej ze ścian będących jednocześnie ścianą samego budynku wisi plansza przeznaczona do darta, z której można zdjąć lotki - nikt zazwyczaj nie umieszcza ich w kasetce.
Możliwość gry w kości, darta i czarodziejskie oczko
Możliwość gry w kości, darta i czarodziejskie oczko
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 19:43, w całości zmieniany 1 raz
Wtedy to wszystko balansowało jeszcze na umownej granicy tolerancji. Bo to tylko szkolne przekomarzanie się, które przecież miało nie wrócić, gdy każde z nich wkroczy pewnie w dorosłość. Okazało się jednak, że dorosłość była okrutniejszą wersją tego, czego ofiarami stali się na szkolnych korytarzach. Tylko, że wtedy nie miał już siły odpierać ataku.
Coś w nim pękło.
Był już innym człowiekiem, któremu brakło siły na walkę, który nie miał u swojego boku towarzysza, z którym ramię w ramię mógł stawiać czoła nierównością. Zresztą, jak mógł z nimi walczyć, jeżeli przez chwilę sam wierzył w te nierówność? Bo w tej ideologii znajdował usprawiedliwienie, wyjaśnienie tego, co działo się podczas dwóch mugolskich wojen ostatniego wieku.
A przecież matka nauczyła go szanować obydwa światy - wychowany w mugolskiej części Birmingham z mamą czarownicą pod dachem i ojcem mugolem Alfie we wczesnych latach nauczył się brać garściami z obydwóch światów. Do dzisiaj pewne czynności, jak zwykłe rozstawienie naczyń na kuchennym stole wykonywał ręcznie, a nie za pomocą różdżki.
W dzisiejszym spotkaniu - kiedy nie odbijał się już od ściany oczekiwań, których nie mógł spełnić - odnajdywał pewien komfort. Nawet jeżeli ból, który niczym drut kolczasty owijał się wokół płuc, był niemalże ten sam co lata temu.
Przerażającą zaletą było znieczulenie na wiele bodźców - nie przejmował się losem ludzi z Warwickshire. Niewielu jego przyjaciół dziecięcych zabaw zostało na tych ulicach. Skupiał się jedynie na rodzeństwie, którego los był mu nieznany, których nieobecność spędzała mu sen z powiek.
- Obydwoje mają dwadzieścia sześć, do bliźnięta, ale mogli skłamać. I trudno stwierdzić, często chodzili swoimi drogami i nie mam pojęcia czy byli z kimś na tyle blisko, aby przyjąć ich nazwisko- odparł, a jego bezradność doprowadzała go do szału. To jest właśnie coś, co potrafiło ruszyć jego od dawna martwe serce. Zdobył się na cień bladego uśmiechu. - Dzięki - zdawał sobie sprawę, że Mike miał sporo pracy, szczególnie teraz i może prosił o zbyt wiele - nie lubił prosić o pomoc - ale czuł, że jest w potrzasku i bezpieczeństwo jego rodzeństwa było zdecydowanie ważniejsze od jego pokiereszowanej dumy.
Fakt - teraz miał cel. Zapewnienie bezpieczeństwa rodzinie sprawiało, że trochę łatwiej wstawało się z łóżka. Nie odpowiedział już, swoje myśli chowając za bladym uśmiechem. On nieco inaczej widział całą sytuację. Był przekonany - a może próbował oszukać samego siebie? - że nie obchodzili go inni. Nie obchodziła go rebelia, o ile wśród rebeliantów nie znajdzie rodzeństwo. I nie chciał się do tego przyznać przed Michaelem. Nadal jeszcze próbował podtrzymać pozór, nie mówić mu o tym jak wiele krwi miał na rękach, obawiając się, że dawny przyjaciel postawi go w jednym szeregu z tymi, których wsadzał za kratki. I wstydził się tego, że się bał. Że jego ciało i umysł potrafiły do przechytrzyć. Wiedział, że nie był gotów, chociaż zasłaniał się brakiem wiary w walkę o większe dobro.
Skinął głową.
Prośba go zdziwiła, ale wiedział, że nie będzie umiał mu odmówić. Nie do końca wiedział skąd to podejście - w sumie było mu wszystko jedno, czy pójdzie z nim, czy spędzi dzień wpatrując się w widok za oknem dopóki świat nie pogrąży się w ciemności. Może po prostu nie chciał zostać ze swoimi myślami sam na sam?
- Jasne, kiedy chcesz iść? - spojrzenie skupiło się na Tonksie. Nie wnikał skąd ta chęć spotkania się z tym mężczyzną? Troska? Dodatkowe pytania?
Kiedy rozchodzili się - każde w swoją stronę - miał wrażenie, że dzisiaj udało mu się odzyskać jakąś cząstkę dawnego życia.
/zt
Coś w nim pękło.
Był już innym człowiekiem, któremu brakło siły na walkę, który nie miał u swojego boku towarzysza, z którym ramię w ramię mógł stawiać czoła nierównością. Zresztą, jak mógł z nimi walczyć, jeżeli przez chwilę sam wierzył w te nierówność? Bo w tej ideologii znajdował usprawiedliwienie, wyjaśnienie tego, co działo się podczas dwóch mugolskich wojen ostatniego wieku.
A przecież matka nauczyła go szanować obydwa światy - wychowany w mugolskiej części Birmingham z mamą czarownicą pod dachem i ojcem mugolem Alfie we wczesnych latach nauczył się brać garściami z obydwóch światów. Do dzisiaj pewne czynności, jak zwykłe rozstawienie naczyń na kuchennym stole wykonywał ręcznie, a nie za pomocą różdżki.
W dzisiejszym spotkaniu - kiedy nie odbijał się już od ściany oczekiwań, których nie mógł spełnić - odnajdywał pewien komfort. Nawet jeżeli ból, który niczym drut kolczasty owijał się wokół płuc, był niemalże ten sam co lata temu.
Przerażającą zaletą było znieczulenie na wiele bodźców - nie przejmował się losem ludzi z Warwickshire. Niewielu jego przyjaciół dziecięcych zabaw zostało na tych ulicach. Skupiał się jedynie na rodzeństwie, którego los był mu nieznany, których nieobecność spędzała mu sen z powiek.
- Obydwoje mają dwadzieścia sześć, do bliźnięta, ale mogli skłamać. I trudno stwierdzić, często chodzili swoimi drogami i nie mam pojęcia czy byli z kimś na tyle blisko, aby przyjąć ich nazwisko- odparł, a jego bezradność doprowadzała go do szału. To jest właśnie coś, co potrafiło ruszyć jego od dawna martwe serce. Zdobył się na cień bladego uśmiechu. - Dzięki - zdawał sobie sprawę, że Mike miał sporo pracy, szczególnie teraz i może prosił o zbyt wiele - nie lubił prosić o pomoc - ale czuł, że jest w potrzasku i bezpieczeństwo jego rodzeństwa było zdecydowanie ważniejsze od jego pokiereszowanej dumy.
Fakt - teraz miał cel. Zapewnienie bezpieczeństwa rodzinie sprawiało, że trochę łatwiej wstawało się z łóżka. Nie odpowiedział już, swoje myśli chowając za bladym uśmiechem. On nieco inaczej widział całą sytuację. Był przekonany - a może próbował oszukać samego siebie? - że nie obchodzili go inni. Nie obchodziła go rebelia, o ile wśród rebeliantów nie znajdzie rodzeństwo. I nie chciał się do tego przyznać przed Michaelem. Nadal jeszcze próbował podtrzymać pozór, nie mówić mu o tym jak wiele krwi miał na rękach, obawiając się, że dawny przyjaciel postawi go w jednym szeregu z tymi, których wsadzał za kratki. I wstydził się tego, że się bał. Że jego ciało i umysł potrafiły do przechytrzyć. Wiedział, że nie był gotów, chociaż zasłaniał się brakiem wiary w walkę o większe dobro.
Skinął głową.
Prośba go zdziwiła, ale wiedział, że nie będzie umiał mu odmówić. Nie do końca wiedział skąd to podejście - w sumie było mu wszystko jedno, czy pójdzie z nim, czy spędzi dzień wpatrując się w widok za oknem dopóki świat nie pogrąży się w ciemności. Może po prostu nie chciał zostać ze swoimi myślami sam na sam?
- Jasne, kiedy chcesz iść? - spojrzenie skupiło się na Tonksie. Nie wnikał skąd ta chęć spotkania się z tym mężczyzną? Troska? Dodatkowe pytania?
Kiedy rozchodzili się - każde w swoją stronę - miał wrażenie, że dzisiaj udało mu się odzyskać jakąś cząstkę dawnego życia.
/zt
Alfie szanował obydwa światy, Michael pragnął od jednego uciec. Odciąć się od informacji o mugolskiej wojnie, nigdy nie wrócić do niemagicznego życia. Wciąż robił wiele rzeczy podświadomie, bez użycia magii, ale w Biurze Aurorów szukał przecież azylu, ucieczki. Dwaj chłopcy, dwie szlamy, jedna przyjaźń, dwie odmienne ścieżki dorosłości. Niezależnie od tego jakie byłyby ich wybory i poglądy, nowa wojna wyciągnęła po nich szpony, nie było ucieczki. A może była...? Czy Alfie tego szukał w drukarni, w zaciszu własnego domu, ucieczki? Czy łudził się, że może po prostu przeczekać - w taki sam sposób, w jaki Mike przeczekał wojnę mugoli? Czy role się teraz zamieniły?
Ale nie, przecież tym razem wojna toczyła się na ich wyspie, nie gdzieś daleko, nie za morzem. Nie było ucieczki - Alfie już zagubił rodzinę. W Kornwalii, pozornie bezpiecznej, obydwoje widzieli aroganckich łotrów, niebezpieczeństwo mogło dopaść ich wszędzie.
Pokiwał głową, notując w pamięci informacje o bliźniętach. Posłał Alfiemu dziwnie przeciągłe spojrzenie, zastanawiając się, dlaczego chodzili swoimi drogami, dlaczego Summers wielu rzeczy nie wie. Pamiętał jak ich przyjaźń ostygła i pamiętał, jak sam - w najtrudniejszych chwilach w życiu - odtrącił od siebie rodzinę, stopniowo. Czy mogli być do siebie aż tak podobni?
Alfie też skinął głową w równie wymijający sposób. Chyba udając, że nie słyszał aluzji w słowach Michaela, że nie zrozumiał zaproszenia. Tonks zacisnął lekko usta, ale miał na tyle przytomności, by dopić piwo i nie drążyć dalej. Może każdy ma prawo do spokoju, albo raczej do pozorów spokoju.
-Jutro? Im szybciej, tym lepiej. Chcę... chcę, żeby wiedział, że nie jest sam. - zaproponował cicho, ucieszony, że Summers zgodził się chociaż na propozycję wypadu do Kornwalii. -I może ciebie przyjmie cieplej. Pomogłeś mu, naprawdę, gdy ja byłem zajęty walką. - wymamrotał, tak jakby w walce i zatraceniu empatycznych odruchów było coś wstydliwego. Chyba obydwojgu ciążyła krew na rękach.
-Dzięki. - uśmiechnął się blado, dopijając piwo. A gdy odprowadzał Summersa wzrokiem, ze zdziwieniem uświadomił sobie, że po raz pierwszy od dawna otworzył się trochę przed kimś spoza grona najbliższych - z dawnego życia. Kiedyś unikałby takich konfrontacji, zderzenia z własną młodością, ale najwyraźniej przestał. Może to jakiś przełom.
/zt
Ale nie, przecież tym razem wojna toczyła się na ich wyspie, nie gdzieś daleko, nie za morzem. Nie było ucieczki - Alfie już zagubił rodzinę. W Kornwalii, pozornie bezpiecznej, obydwoje widzieli aroganckich łotrów, niebezpieczeństwo mogło dopaść ich wszędzie.
Pokiwał głową, notując w pamięci informacje o bliźniętach. Posłał Alfiemu dziwnie przeciągłe spojrzenie, zastanawiając się, dlaczego chodzili swoimi drogami, dlaczego Summers wielu rzeczy nie wie. Pamiętał jak ich przyjaźń ostygła i pamiętał, jak sam - w najtrudniejszych chwilach w życiu - odtrącił od siebie rodzinę, stopniowo. Czy mogli być do siebie aż tak podobni?
Alfie też skinął głową w równie wymijający sposób. Chyba udając, że nie słyszał aluzji w słowach Michaela, że nie zrozumiał zaproszenia. Tonks zacisnął lekko usta, ale miał na tyle przytomności, by dopić piwo i nie drążyć dalej. Może każdy ma prawo do spokoju, albo raczej do pozorów spokoju.
-Jutro? Im szybciej, tym lepiej. Chcę... chcę, żeby wiedział, że nie jest sam. - zaproponował cicho, ucieszony, że Summers zgodził się chociaż na propozycję wypadu do Kornwalii. -I może ciebie przyjmie cieplej. Pomogłeś mu, naprawdę, gdy ja byłem zajęty walką. - wymamrotał, tak jakby w walce i zatraceniu empatycznych odruchów było coś wstydliwego. Chyba obydwojgu ciążyła krew na rękach.
-Dzięki. - uśmiechnął się blado, dopijając piwo. A gdy odprowadzał Summersa wzrokiem, ze zdziwieniem uświadomił sobie, że po raz pierwszy od dawna otworzył się trochę przed kimś spoza grona najbliższych - z dawnego życia. Kiedyś unikałby takich konfrontacji, zderzenia z własną młodością, ale najwyraźniej przestał. Może to jakiś przełom.
/zt
Can I not save one
from the pitiless wave?
Raz na jakiś czas przychodziła taka chwila, w której po prostu miała ochotę zalać się w trupa. Zapomnieć, nie myśleć, być może zasnąć i się nie obudzić, albo obudzić się w lepszej rzeczywistości. Zazwyczaj taki nastrój dopadał ją w Gajówce, w chatce w Balmoral, kiedy akurat czasu było tyle, by posiedzieć przez parę dni w domu. Już dawno temu zauważyła, że siedzenie w miejscu jej nie służy, że ma wtedy za dużo czasu na gdybanie i rozważanie scenariuszy, które nigdy się nie ziszczą. Ale czasem, właśnie raz na jakiś czas, nastrój łapał ją niespodziewanie.
Była akurat po pracy, w Dolinie Godryka pojawiła się głównie z powodu Książkowego Zakątku, chciała przejrzeć, co ciekawego pozostawiono w skrzyneczce tym razem. Nie zaglądała do niej od dłuższego czasu i była prawie pewna tego, że trafi na coś nowego, godnego uwagi. Ostatnio brakowało jej czytania, zwykłego siedzenia w kocu, w fotelu, tuż przed kominkiem. Prawie żałowała, że rodzice zabrali od niej trzy nowofundlandy, kiedy wrócili ze swoich wakacji. Z psami w Gajówce było jakoś.. weselej. Milej.
Nawet przeglądanie tego przeklętego pudełka ze zdjęciami było milsze w ich towarzystwie.
Zamiast jednak do Zakątka, zajrzała najpierw do Starego Sue i to był błąd, bo wcale nie wyszła stamtąd po jednym kubeczku wina, a zaszyła się na tyłach, przy jednym ze stolików, z całą butelką i straciła tam… całkiem pokaźną część czasu.
Na jednej butelce też się wcale nie skończyło. Wino było dobre w smaku, praktycznie w ogóle nie było czuć zawartej w nim mocy. Musiała je robić któraś z miejscowych kobiet, tylko one znały się tak dobrze na tym fachu, ale teraz, po drugiej butelce, wcale nie potrafiła sobie przypomnieć jej imienia. Twarzy zresztą też nie.
Miała mocną głowę, nigdy nie stroniła od popijaw i różnych zabaw, po śmierci brata też miała parę przykrych epizodów z alkoholem w roli głównej. Poza tym, uważała, że jako szpieg, powinna mieć wręcz obowiązkowe ćwiczenia z wyrabiania sobie dobrej tolerancji na alkohol. Ćwiczenia, rzecz jasna, organizowała sobie we własnym zakresie. Daleko jej jeszcze było do pijaństwa, ale odczuwała już pierwsze skutki tych dwóch butelek: było jej doskonale obojętne, co się z nią dalej stanie, ogarniała ją też podejrzana wesołość, którą w losowych momentach kontrowało przemożne uczucie pustki i osamotnienia. Wydarzenia minionych dni ― wszystkie akcje, wszystkie śmierci ― przestawały mieć znaczenie. Adda pływała myślami gdzieś hen daleko: raz była na powrót we Francji, raz gdzieś w Niemczech, innym razem w pewnym dobrze sobie znanym mieszkaniu i była całkiem zadowolona ze swojej wyimaginowanej wycieczki odbywającej się wyłącznie w jej głowie.
Przypomniała jej się nawet jakaś żenująco-zabawna akcja z udziałem porwanej przez wiatr apaszki i przymusowej kąpieli w fontannie, przez którą poczuła, jak pąsowieją jej policzki. Ukryła twarz w dłoniach, parsknęła stłumionym śmiechem, rozbawiona jeszcze bardziej. Z kim ona wtedy była?... Czy to apaszka Blanche tak zabawnie wirowała na wietrze i potem wpędziła je w kłopoty?.. Cholera, nie mogła sobie dokładnie przypomnieć.
Ogólną wesołość przerwało skrzypnięcie krzesła naprzeciwko. Nie cofnęła dłoni od twarzy, westchnęła ciężko przez palce. Nie szukała nowych znajomości, ani kompanów do picia. Chciała po prostu posiedzieć sama, w cywilizowanym miejscu, które posiada lokalnie wyrabiane wino.
― Nie szukam towarzystwa ― mruknęła w dłonie, ale intruz albo nie usłyszał, albo nie zrozumiał, bo wcale się nie ruszył.
Nagle poczuła się zmęczona, cała wcześniejsza wesołość ją opuściła, jakby zdmuchnięta powiewem wiatru.
― Nie szukam-
Nie dokończyła nawet zdania, bo kiedy cofnęła w końcu dłonie, okazało się, że do jej stolika dosiadł się nikt inny, jak Tonks. Michael Tonks.
Adda poczuła się bardzo zbita z tropu i zaskoczona, nawet nie próbowała zapanować nad mimiką twarzy. Uniosła brwi, mrugnęła zdezorientowana, odchyliła się na krześle, wsparła plecy na oparciu. Powiedzieć, że się go tu nie spodziewała, to jak nie powiedzieć absolutnie nic.
Szybko spuściła spojrzenie, zajrzała do kubka z winem. Co sobie teraz o niej pomyślał? Zresztą, jakie to miało znaczenie.
― Myślałam, że jesteś w pracy.
Nie planowałam tego spotkania.
― Albo gdzieś... indziej.
Unikam cię, jak mogę.
Mam niespełna trzydzieści lat
i jak kot muszę umrzeć
i jak kot muszę umrzeć
dziewięć razy
Ostatnio zmieniony przez Adriana de Verley dnia 07.12.22 9:47, w całości zmieniany 1 raz
2.06?
Nie mógł spać.
Nic dziwnego, skoro przespał cały dzień. Pierwsza doba po pełni nigdy nie była łaskawa, choć w teorii odnalazł już coś w rodzaju rytmu. Może zapijałby się w trupa, gdyby nie miał pod opieką drugiego, młodszego wilkołaka, gdyby nie pragnął stworzyć dla przyjaciela pozorów normalności: śniadanie, sen, odpoczynek. Z wyrzutami sumienia zjadł ile mógł z rodzinnej spiżarni, potem spał jak kamień od świtu do zmierzchu, a wieczorem obudził go wilczy głód. Chwilę chodził nerwowo po kuchni, unikając domowników i zastanawiając się, co jeszcze może znieść - wojna i listy gończe pchnęły Tonksów na skraj ubóstwa. Młodsza siostra hodowała kury, ale próbowała dorabiać sprzedażą jaj w Dolinie Godryka i Mike z ukłuciem rozczarowania zarejestrował, że chyba sprzedała większość zapasów z tego tygodnia. A resztę zjadł na śniadanie.
Po chwili wahania postanowił nie ruszać zapasów na jutrzejszy obiad. Spojrzał na wiszącą przy drzwiach kuszę, znów poczuł ukłucie sumienia - musi się wybrać na polowanie, skutecznie. Świadomość, że Kerstin ma dzięki kurom większy wkład w domową spiżarnię niż on, auror, skutecznie działała mu na nerwy. A ostatnia próba skończyła się pojedynkiem z jakimiś gówniarzami. Zapił potem stres w pubie w Dolinie i może ten ciąg skojarzeniowy: kusza - wspomnienia - pub, doprowadził go w końcu do olśnienia, że w pubie może coś zjeść, zamówić tyle przekąsek z kuchni ile wlezie. Wyda część wypłaty, ale będzie polował w wolnych chwilach, w nadchodzącym tygodniu miał zaplanowane mniej patroli niż zwykle. Przełożeni wiedzieli o jego problemach z kondycją, pracował za dwojga w trakcie nowiu.
Teleportował się do Starego Sue i zajął jeden ze stolików w kącie, głodny jak wilk. Przez jakiś czas po prostu zaspokajał ten głód, gospodyni udało się zdobyć składniki na gulasz. Wolał nie wiedzieć z czego, choć wystarczył nadwrażliwy węch by stwierdzić, że mięso chyba nie było pierwszorzędnej jakości.
Dopiero gdy choć trochę nasycił głód, uświadomił sobie, że niedaleko unosi się zapach frezji i gruszek.
Wrócił ze wspomnieniem tego zapachu z niedawnego patrolu, po walce w Staffordshire. Adda stała wtedy tak blisko, specjalnie przysunął się bliżej aby móc sprawnie rzucać Protego Maxima, niemalże ocierali się ramię w ramię. Miał wrażenie, że koszula przesiąkła mu wtedy nią, ale to przecież niemożliwe, wkoło unosił się też zapach śmierci i iskier zaklęć i błota. Może przyniósł do domu tylko jej wspomnienie.
Teraz, dla odmiany, zapach był realny, namacalny. Wciąż intensywny, choć zmieszany z wonią alkoholu i przaśnego jedzenia z kuchni.
Dopił piwo - jedno, po pełni miewał słabą głowę - i wstał. Tylko zajrzy za róg. Nie zwróci na siebie uwagi,zobaczy z kim tu była, a potem się zmyje.
Spodziewał się chyba, że zastanie ją w pracy - kokietującą jakiegoś lokalnego handlarza, wyciągającą informacje na temat ruchach przy granicy Somerset, albo negocjującą coś z karczmarzem. Siedziała jednak zupełnie sama, w niedbałej pozie charakterystycznej dla wszystkich zbyt wstawionych dziewczyn, które podrywał w młodości w pubach. A potem ukryła twarz w dłoniach, rozbrzmiał pijacki, nieobecny śmiech. Nawet go nie widziała i chyba to przelało czarę goryczy.
Wiedźmia strażniczka o jej doświadczeniu nie powinna w końcu tracić czujności.
I pić w pubach samotnie, nawet w Dolinie Godryka.
Tak przynajmniej sobie wmawiał, gdy energicznie (jak na wilkołaka tuż po pełni) podszedł do jej stolika. Upewni się, że wszystko w porządku, bo tak powinien zrobić kolega z pracy, prawdziwy patriota.
Odruchowo poprawił kołnierz, ale cienka koszula - wieczory wreszcie były cieplejsze - i tak nie mogła ukryć czerwonej pręgi na szyi, pamiątki po dziwnym wybuchu czarnej magii na przedwczorajszym patrolu. Przypominała trochę ślad po Betuli - albo po próbie uduszenia lub powieszenia.
Przystanął na moment nad Addą, ale głupio tak rozmawiać z nią z wysokości, a poza tym - ku jego wzbierającej irytacji - nawet nie podniosła głowy. Co, gdyby miał złe zamiary?
Usiadł na krześle, głośno. Aż skrzypnęło.
-To ja. - mruknął, splatając ręce na klatce piersiowej. W innej sytuacji jej zdziwienie bardzo by go rozbawiło, ale chyba nie miał humoru. Od bardzo dawna nie miał humoru. -Ale mogłem być kimkolwiek. - dodał z przekąsem. Chciał powiedzieć coś jeszcze, ale jej kolejne słowa wytrąciły mu oręż z ręki i na moment zbiły go z tropu. Tym razem zaskoczenie było - o dziwo - pozytywne.
Myślała, że był w pracy.
Drugiego czerwca.
Odkąd zetknęli się w Plymouth, zastanawiał się, czy słyszała już plotki. Czy ktokolwiek jeszcze o tym plotkował...? Powrót do pracy aurora, który został ugryziony przez wilkołaka, był ciekawą nowością w lipcu 1956, ale nawet w zwyczajnych warunkach emocje zdążyłyby już opaść. Ci, którzy byli najbardziej oburzeni kimś takim w Departamencie Przestrzegania Prawa, mieli raczej wygodne charaktery, uniemożliwiające udział w rebelii. Aurorzy i reszta wydziałów byli przez chwilę zaaferowani, ale pracowali z Tonksem już od dawna, a na wojnie mieli chyba lepsze rzeczy do roboty niż plotkowanie o zabieganym koledze.
Nie wiedziała.
Krótki oddech ulgi. Widmo upokorzenia odeszło, przynajmniej na chwilę.
-Mam dziś wolne, przyszedłem coś zjeść. A ty - przyszłaś się napić? - zawahał się. Powinien ją odprowadzić do domu? Nie była na tyle nietrzeźwa, by dać się stąd wyprowadzić - czy taka propozycja jej nie urazi, nie spotęguje głupiej upartości? Samemu też potrafił być uparty i dumny, wiedział jak to jest.
Nie mógł spać.
Nic dziwnego, skoro przespał cały dzień. Pierwsza doba po pełni nigdy nie była łaskawa, choć w teorii odnalazł już coś w rodzaju rytmu. Może zapijałby się w trupa, gdyby nie miał pod opieką drugiego, młodszego wilkołaka, gdyby nie pragnął stworzyć dla przyjaciela pozorów normalności: śniadanie, sen, odpoczynek. Z wyrzutami sumienia zjadł ile mógł z rodzinnej spiżarni, potem spał jak kamień od świtu do zmierzchu, a wieczorem obudził go wilczy głód. Chwilę chodził nerwowo po kuchni, unikając domowników i zastanawiając się, co jeszcze może znieść - wojna i listy gończe pchnęły Tonksów na skraj ubóstwa. Młodsza siostra hodowała kury, ale próbowała dorabiać sprzedażą jaj w Dolinie Godryka i Mike z ukłuciem rozczarowania zarejestrował, że chyba sprzedała większość zapasów z tego tygodnia. A resztę zjadł na śniadanie.
Po chwili wahania postanowił nie ruszać zapasów na jutrzejszy obiad. Spojrzał na wiszącą przy drzwiach kuszę, znów poczuł ukłucie sumienia - musi się wybrać na polowanie, skutecznie. Świadomość, że Kerstin ma dzięki kurom większy wkład w domową spiżarnię niż on, auror, skutecznie działała mu na nerwy. A ostatnia próba skończyła się pojedynkiem z jakimiś gówniarzami. Zapił potem stres w pubie w Dolinie i może ten ciąg skojarzeniowy: kusza - wspomnienia - pub, doprowadził go w końcu do olśnienia, że w pubie może coś zjeść, zamówić tyle przekąsek z kuchni ile wlezie. Wyda część wypłaty, ale będzie polował w wolnych chwilach, w nadchodzącym tygodniu miał zaplanowane mniej patroli niż zwykle. Przełożeni wiedzieli o jego problemach z kondycją, pracował za dwojga w trakcie nowiu.
Teleportował się do Starego Sue i zajął jeden ze stolików w kącie, głodny jak wilk. Przez jakiś czas po prostu zaspokajał ten głód, gospodyni udało się zdobyć składniki na gulasz. Wolał nie wiedzieć z czego, choć wystarczył nadwrażliwy węch by stwierdzić, że mięso chyba nie było pierwszorzędnej jakości.
Dopiero gdy choć trochę nasycił głód, uświadomił sobie, że niedaleko unosi się zapach frezji i gruszek.
Wrócił ze wspomnieniem tego zapachu z niedawnego patrolu, po walce w Staffordshire. Adda stała wtedy tak blisko, specjalnie przysunął się bliżej aby móc sprawnie rzucać Protego Maxima, niemalże ocierali się ramię w ramię. Miał wrażenie, że koszula przesiąkła mu wtedy nią, ale to przecież niemożliwe, wkoło unosił się też zapach śmierci i iskier zaklęć i błota. Może przyniósł do domu tylko jej wspomnienie.
Teraz, dla odmiany, zapach był realny, namacalny. Wciąż intensywny, choć zmieszany z wonią alkoholu i przaśnego jedzenia z kuchni.
Dopił piwo - jedno, po pełni miewał słabą głowę - i wstał. Tylko zajrzy za róg. Nie zwróci na siebie uwagi,
Spodziewał się chyba, że zastanie ją w pracy - kokietującą jakiegoś lokalnego handlarza, wyciągającą informacje na temat ruchach przy granicy Somerset, albo negocjującą coś z karczmarzem. Siedziała jednak zupełnie sama, w niedbałej pozie charakterystycznej dla wszystkich zbyt wstawionych dziewczyn, które podrywał w młodości w pubach. A potem ukryła twarz w dłoniach, rozbrzmiał pijacki, nieobecny śmiech. Nawet go nie widziała i chyba to przelało czarę goryczy.
Wiedźmia strażniczka o jej doświadczeniu nie powinna w końcu tracić czujności.
I pić w pubach samotnie, nawet w Dolinie Godryka.
Tak przynajmniej sobie wmawiał, gdy energicznie (jak na wilkołaka tuż po pełni) podszedł do jej stolika. Upewni się, że wszystko w porządku, bo tak powinien zrobić kolega z pracy, prawdziwy patriota.
Odruchowo poprawił kołnierz, ale cienka koszula - wieczory wreszcie były cieplejsze - i tak nie mogła ukryć czerwonej pręgi na szyi, pamiątki po dziwnym wybuchu czarnej magii na przedwczorajszym patrolu. Przypominała trochę ślad po Betuli - albo po próbie uduszenia lub powieszenia.
Przystanął na moment nad Addą, ale głupio tak rozmawiać z nią z wysokości, a poza tym - ku jego wzbierającej irytacji - nawet nie podniosła głowy. Co, gdyby miał złe zamiary?
Usiadł na krześle, głośno. Aż skrzypnęło.
-To ja. - mruknął, splatając ręce na klatce piersiowej. W innej sytuacji jej zdziwienie bardzo by go rozbawiło, ale chyba nie miał humoru. Od bardzo dawna nie miał humoru. -Ale mogłem być kimkolwiek. - dodał z przekąsem. Chciał powiedzieć coś jeszcze, ale jej kolejne słowa wytrąciły mu oręż z ręki i na moment zbiły go z tropu. Tym razem zaskoczenie było - o dziwo - pozytywne.
Myślała, że był w pracy.
Drugiego czerwca.
Odkąd zetknęli się w Plymouth, zastanawiał się, czy słyszała już plotki. Czy ktokolwiek jeszcze o tym plotkował...? Powrót do pracy aurora, który został ugryziony przez wilkołaka, był ciekawą nowością w lipcu 1956, ale nawet w zwyczajnych warunkach emocje zdążyłyby już opaść. Ci, którzy byli najbardziej oburzeni kimś takim w Departamencie Przestrzegania Prawa, mieli raczej wygodne charaktery, uniemożliwiające udział w rebelii. Aurorzy i reszta wydziałów byli przez chwilę zaaferowani, ale pracowali z Tonksem już od dawna, a na wojnie mieli chyba lepsze rzeczy do roboty niż plotkowanie o zabieganym koledze.
Nie wiedziała.
Krótki oddech ulgi. Widmo upokorzenia odeszło, przynajmniej na chwilę.
-Mam dziś wolne, przyszedłem coś zjeść. A ty - przyszłaś się napić? - zawahał się. Powinien ją odprowadzić do domu? Nie była na tyle nietrzeźwa, by dać się stąd wyprowadzić - czy taka propozycja jej nie urazi, nie spotęguje głupiej upartości? Samemu też potrafił być uparty i dumny, wiedział jak to jest.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Miała okazję, żeby dowiedzieć się wszystkiego. Jakiś czas temu, w zasadzie dosyć dawno, choć wydawało jej się, że tamten zjazd emocjonalny, który zaliczyła trzymając w rękach jego akta, był jakby wczoraj, może parę dni temu.
Odkąd wróciła do regularnej pracy w Anglii, już po powrocie z misji we Francji i odreagowaniu śmierci Louisa, miała tyle okazji żeby zasięgnąć języka, szczególnie, kiedy Biuro Aurorów przestało istnieć, a on sam trafił na listy gończe. Pamiętała, że wtedy, patrząc na plakaty, czuła się absurdalnie winna tych wszystkich uników, kłamstw, na wpół prawdziwych historyjek; żałowała, że rozstali się w nieprzyjemnej atmosferze.
Wiedźmiej Strażniczce nietrudno było dostać w ręce dokumenty związane ze zbuntowanymi aurorami, dla niepoznaki zainteresowała się szerszą pulą osób, pozorując, że teraz weźmie na celownik któregoś z rebeliantów. Ale kiedy w końcu miała się zmierzyć z teczką podpisaną “Tonks”, wymiękła. Nigdy jej nie otworzyła, nigdy nie spojrzała do środka, żeby chociaż przelecieć zawartość wzrokiem. Być może gdyby jednak tam zajrzała, odkryłaby co tak naprawdę stało się po ich rozstaniu i dopiero wtedy poczułaby, czym jest prawdziwe poczucie winy.
Chociaż wtedy na plotki o jego śmierci zareagowałaby dużo gorzej, niż tylko mglistym przeczuciem, jakby wraz z nim umarła także część niej.
Adda zajrzała po raz kolejny do kubka, jednym haustem dopiła resztę wina.
― Nie będziesz mi chyba teraz robił wykładu z pracy w terenie, hm? ― mruknęła niedbale. Ostatnie czego jej teraz było trzeba, to pouczenia i krytyka. Wiedziała co robi, wiedziała, ile w tym ryzyka, potrafiła to ocenić. Gdyby wszedł tu ktoś podejrzany, albo co gorsza, zainteresował się od razu nią, miałaby sporo szans na ucieczkę i zgubienie ogona. W “Starym Sue” nie było może wielu ludzi, ale zdecydowanie była to wystarczająca ilość, by powstało zamieszanie.
Poza tym, wychodziła już z gorszych operacji, a wlane w siebie wino sprawiało, że było jej doskonale obojętne w jakim stanie wyszłaby ze starcia tym razem. Może w całości? Może poszarpana? Może nie wyszłaby wcale? Uśmiechnęła się ponuro, jak ktoś, kto bawi się ze śmiercią w kotka i myszkę od zdecydowanie zbyt długiego czasu.
― Planowałam iść do Zakątka, sprawdzić, czy są jakieś nowe książki ― odparła, uzupełniając sobie kubek winem. ― Ale zanim tam dotarłam - utknęłam tutaj. Może jutro się tam doczołgam. Albo, nie wiem, pojutrze. ― Wzruszyła ramionami. Przez krótką chwilę milczała, spoglądając gdzieś w stronę głównej sali, potem uniosła dłonie i zaczęła się mocować z misternym kokiem, chcąc się uwolnić od wszystkich wsuwek, spinek i tym podobnych spraw. Udało jej się oswobodzić jedno pasmo, przy drugim rzuciła pod nosem stłumione “kurwa mać”, ale kolejne poszły gładko. Ciemne włosy opadły przez ramię; pofalowane i poskręcane od długotrwałego upięcia. Adda przeczesała je jeszcze palcami, potem oparła łokcie na blacie, splotła ze sobą palce.
― Jestem dużą dziewczynką, Michael ― mruknęła, układając brodę na złączonych dłoniach ― nie musisz mnie pilnować, nawet jeśli jestem na dobrej drodze do zalania się w trupa.
Dopiero teraz przyjrzała mu się bardziej; gdyby była trzeźwa, pewnie byłoby to szybkie spojrzenie, być może nawet nie zwróciłby uwagi. Gdyby była trzeźwa, nie zawiesiłaby na nim wzroku na tak długo, ewidentnie zbyt mocno skupiając się na tej upiornie czarnej prędze szpecącej szyję. Ściągnęła nieznacznie brwi, zaniepokojona nowym nabytkiem. Kiedy tłukli się ze szmalcownikami w Grimsby - nie miał jej, była tego bardziej niż pewna.
Może powinna ustawić się do pionu. Spuściła wzrok na kubek, przelotnie myśląc o tym, że był z kruchego szkła marnej jakości i nawet ona, gdyby się tylko postarała, mogłaby go zgnieść. Ostre kawałki powbijałyby się w jej dłoń, ból przywróciłby ją do rzeczywistości, osadził mocno w miejscu, ułatwił otrzeźwienie. Ale zaraz po tej myśli nadeszła kolejna: Adda wytrzeźwieć po prostu nie chciała.
Sięgnęła po kubek ― łyk wina ― potem znowu zawiesiła spojrzenie na nim, niespecjalnie kryjąc się z tym, jak błądzi wzrokiem po jego sylwetce, twarzy. Nie wyglądał najlepiej, w zasadzie sprawiał wrażenie bardzo zmęczonego, w niezbyt dobrej formie. Zawsze był oddany pracy, teraz pewnie jeszcze bardziej niż wcześniej i być może właśnie to odbijało się w jego twarzy, w zmęczonych rysach, przygaszonych oczach.
Przez myśl jej nie przeszło, że może powód jego zgoła inny. Znów napiła się wina, zła, że ledwo pojawił się na horyzoncie, a ona już wracała pamięcią do tego, co było cztery lata temu, zaczynała się martwić, za bardzo interesować, pojawiała się ta niewygodna myśl, że tak naprawdę nigdy nie przestało jej zależeć, nieważne, co próbowała sobie wmówić.
Łyk wina ― jeszcze jeden ― aż wszystko w końcu zmieni się w zmęczoną, wirującą pustkę, nie będzie myśli, ani wspomnień.
Michael, Michael, Michael. Ile jeszcze musiała wypić, żeby utopić jego imię?
― W Grimsby jej nie miałeś ― mruknęła znów, nieokreślonym gestem wskazując nieumiejętnie ukrytą pręgę. ― Nieoczekiwane towarzystwo na akcji? Czy wpakowałeś się z pełną premedytacją w jakieś wojenne bagno?
Odkąd wróciła do regularnej pracy w Anglii, już po powrocie z misji we Francji i odreagowaniu śmierci Louisa, miała tyle okazji żeby zasięgnąć języka, szczególnie, kiedy Biuro Aurorów przestało istnieć, a on sam trafił na listy gończe. Pamiętała, że wtedy, patrząc na plakaty, czuła się absurdalnie winna tych wszystkich uników, kłamstw, na wpół prawdziwych historyjek; żałowała, że rozstali się w nieprzyjemnej atmosferze.
Wiedźmiej Strażniczce nietrudno było dostać w ręce dokumenty związane ze zbuntowanymi aurorami, dla niepoznaki zainteresowała się szerszą pulą osób, pozorując, że teraz weźmie na celownik któregoś z rebeliantów. Ale kiedy w końcu miała się zmierzyć z teczką podpisaną “Tonks”, wymiękła. Nigdy jej nie otworzyła, nigdy nie spojrzała do środka, żeby chociaż przelecieć zawartość wzrokiem. Być może gdyby jednak tam zajrzała, odkryłaby co tak naprawdę stało się po ich rozstaniu i dopiero wtedy poczułaby, czym jest prawdziwe poczucie winy.
Chociaż wtedy na plotki o jego śmierci zareagowałaby dużo gorzej, niż tylko mglistym przeczuciem, jakby wraz z nim umarła także część niej.
Adda zajrzała po raz kolejny do kubka, jednym haustem dopiła resztę wina.
― Nie będziesz mi chyba teraz robił wykładu z pracy w terenie, hm? ― mruknęła niedbale. Ostatnie czego jej teraz było trzeba, to pouczenia i krytyka. Wiedziała co robi, wiedziała, ile w tym ryzyka, potrafiła to ocenić. Gdyby wszedł tu ktoś podejrzany, albo co gorsza, zainteresował się od razu nią, miałaby sporo szans na ucieczkę i zgubienie ogona. W “Starym Sue” nie było może wielu ludzi, ale zdecydowanie była to wystarczająca ilość, by powstało zamieszanie.
Poza tym, wychodziła już z gorszych operacji, a wlane w siebie wino sprawiało, że było jej doskonale obojętne w jakim stanie wyszłaby ze starcia tym razem. Może w całości? Może poszarpana? Może nie wyszłaby wcale? Uśmiechnęła się ponuro, jak ktoś, kto bawi się ze śmiercią w kotka i myszkę od zdecydowanie zbyt długiego czasu.
― Planowałam iść do Zakątka, sprawdzić, czy są jakieś nowe książki ― odparła, uzupełniając sobie kubek winem. ― Ale zanim tam dotarłam - utknęłam tutaj. Może jutro się tam doczołgam. Albo, nie wiem, pojutrze. ― Wzruszyła ramionami. Przez krótką chwilę milczała, spoglądając gdzieś w stronę głównej sali, potem uniosła dłonie i zaczęła się mocować z misternym kokiem, chcąc się uwolnić od wszystkich wsuwek, spinek i tym podobnych spraw. Udało jej się oswobodzić jedno pasmo, przy drugim rzuciła pod nosem stłumione “kurwa mać”, ale kolejne poszły gładko. Ciemne włosy opadły przez ramię; pofalowane i poskręcane od długotrwałego upięcia. Adda przeczesała je jeszcze palcami, potem oparła łokcie na blacie, splotła ze sobą palce.
― Jestem dużą dziewczynką, Michael ― mruknęła, układając brodę na złączonych dłoniach ― nie musisz mnie pilnować, nawet jeśli jestem na dobrej drodze do zalania się w trupa.
Dopiero teraz przyjrzała mu się bardziej; gdyby była trzeźwa, pewnie byłoby to szybkie spojrzenie, być może nawet nie zwróciłby uwagi. Gdyby była trzeźwa, nie zawiesiłaby na nim wzroku na tak długo, ewidentnie zbyt mocno skupiając się na tej upiornie czarnej prędze szpecącej szyję. Ściągnęła nieznacznie brwi, zaniepokojona nowym nabytkiem. Kiedy tłukli się ze szmalcownikami w Grimsby - nie miał jej, była tego bardziej niż pewna.
Może powinna ustawić się do pionu. Spuściła wzrok na kubek, przelotnie myśląc o tym, że był z kruchego szkła marnej jakości i nawet ona, gdyby się tylko postarała, mogłaby go zgnieść. Ostre kawałki powbijałyby się w jej dłoń, ból przywróciłby ją do rzeczywistości, osadził mocno w miejscu, ułatwił otrzeźwienie. Ale zaraz po tej myśli nadeszła kolejna: Adda wytrzeźwieć po prostu nie chciała.
Sięgnęła po kubek ― łyk wina ― potem znowu zawiesiła spojrzenie na nim, niespecjalnie kryjąc się z tym, jak błądzi wzrokiem po jego sylwetce, twarzy. Nie wyglądał najlepiej, w zasadzie sprawiał wrażenie bardzo zmęczonego, w niezbyt dobrej formie. Zawsze był oddany pracy, teraz pewnie jeszcze bardziej niż wcześniej i być może właśnie to odbijało się w jego twarzy, w zmęczonych rysach, przygaszonych oczach.
Przez myśl jej nie przeszło, że może powód jego zgoła inny. Znów napiła się wina, zła, że ledwo pojawił się na horyzoncie, a ona już wracała pamięcią do tego, co było cztery lata temu, zaczynała się martwić, za bardzo interesować, pojawiała się ta niewygodna myśl, że tak naprawdę nigdy nie przestało jej zależeć, nieważne, co próbowała sobie wmówić.
Łyk wina ― jeszcze jeden ― aż wszystko w końcu zmieni się w zmęczoną, wirującą pustkę, nie będzie myśli, ani wspomnień.
Michael, Michael, Michael. Ile jeszcze musiała wypić, żeby utopić jego imię?
― W Grimsby jej nie miałeś ― mruknęła znów, nieokreślonym gestem wskazując nieumiejętnie ukrytą pręgę. ― Nieoczekiwane towarzystwo na akcji? Czy wpakowałeś się z pełną premedytacją w jakieś wojenne bagno?
Mam niespełna trzydzieści lat
i jak kot muszę umrzeć
i jak kot muszę umrzeć
dziewięć razy
-Nie będę. - wycedził tonem, który sugerował, że właśnie to chciał zrobić. -Ale w styczniu nad Doliną zawisł Mroczny Znak. - dodał wbrew swojemu zapewnieniu - i pomimo tego, że wiedźmia straż musiała być o tym doskonale poinformowana. Nie brał udziału w bezpośredniej akcji łapania winowajców, ale w sprawę włączeni byli inni aurorzy i znajoma wiedźmia strażniczka, a informacje umożliwiające złapanie sprawców dostali pewnie od reszty szpiegów podziemnego Ministerstwa. Tak bezczelna obecność wrogów w sercu promugolskiego hrabstwa zachwiała poczuciem bezpieczeństwa samego Michaela - niewiele osób wiedziało, że po wybuchu wojny przeprowadził się na pobliskie wzgórza Somerset, że mieszka z siostrą charłaczką. A teraz wspomnienie zażegnanego kryzysu drażniło niczym drzazga, Dolina nie była bezpieczna, nigdzie nie było bezpiecznie, zwłaszcza dla wstawionych kobiet i podwójnych agentów. Inne, nieproszone wspomnienia, same cisnęły się do głowy. Czarnoksiężnik, którego powstrzymał w kwietniu przed skrzywdzeniem młodziutkiej dziewczyny. Przerwana hańba kobiety, w wieku jego matki - sprawcy już zawiśli, ale na miejscu Michael był sam, ze znajomą szlachcianką z Zakonu. Jej obecność sprawiła, że nie wymierzył sprawiedliwości na własną rękę, że zdołał ochłonąć. I wreszcie sprawa sprzed roku, las w Kornwalii, szmalcownicy grożący dawnej znajomej, przewaga liczebna. Życie ocalone kosztem własnej psychiki, przemiana poza pełnią.
I naprawdę miał tak po prostu wyjść, zostawić tu Addę samą? Może nie była jeszcze w złym stanie, rozpoznała go, mówiła z sensem, ale...
Nigdzie nie było bezpiecznie. Ile w tym prawdy, a ile wojennej paranoi?
Poczuł potrzebę zwilżenia gardła, a zabrał ze sobą pusty kubek po piwie.
-Mogę się z tobą napić? - nie czekając na odpowiedź dolał wina i sobie, wtedy Adda wypije mniej, a i może jego parszywy humor się poprawi. Nie przejmował się specjalnie mieszaniem wina z resztkami piwa, nie pił przecież dla smaku.
-I wybrać książkę po ciemku, czy w ciemno? - burknął, choć na usta wkradł się bardzo blady uśmiech. Też lubił czytać, choć od dawna nie miał na to czasu. A kiedyś - rozmawiać z Addą o książkach. Chyba między innymi dlatego mu się spodobała, tak dobrze się z nią rozmawiało...
Rozpuszczone włosy wzbiły w powietrze zapach gruszek i frezji. Zamrugał, odwrócił wzrok, a potem ukrył na moment nos w szklance, zaciągając się kwaśnym zapachem alkoholu.
Kolejne niechciane wspomnienia, zrzucona elegancka suknia, włosy rozsypane na poduszce.
-Bezpieczniej zalewać się w trupa w domu. - odparował. Próbował nie oceniać, naprawdę. Ale nie rozumiał.
Kilka miesięcy temu też pękł, upił się, stracił czujność. Ale to podziałało jak zimny prysznic, szczególnie w połączeniu z listem gończym, który ukazał się trochę później. Od tamtej pory nie pozwalał sobie na opuszczenie gardy, dusił się w kołnierzu samodzielnie nałożonych sobie ograniczeń.
Poczuł na sobie jej spojrzenie, znów poprawił kołnierz, bezskutecznie. Blizna była zbyt ciemna, koszula za cienka.
Wyglądał jakby nie spał tydzień, jak po każdej pełni. Wycieńczony, z bladą cerą i cieniami pod oczyma. Zmęczenie pracą lub minione lata nie były na to usprawiedliwieniem, choć widywali się z Addą zbyt rzadko, by mogła dostrzec powtarzalność tych objawów, comiesięczne osłabienie.
-Można tak powiedzieć. - uśmiechnął się krzywo, choć oczy pozostały poważne, bo nigdy nie odmawiał sobie czarnego humoru. -Masowy grób, nad którym toczyliśmy pojedynek nagle zmieni się w... bagno. Nie widziałem jeszcze tego rodzaju czarnej magii, wystrzeliła w nas jak macki, a potem zniknęła. Oszołomiła też przeciwników, nie mogła być zaklęciem. - zmarszczył lekko brwi. Zakon wiedział już o dziwnych zjawiskach tej wiosny, wiedźmia straż też mogła otrzymać informacje, ale czy wszystkie? Adda powinna wiedzieć. -Dzieje się coś dziwnego, niedobrego. Z magią, ze światem. - westchnął.
Jakie demony obudzili podczas tej wojny?
-Dlaczego - zaczął, nieobecnie upijając więcej wina. -pijesz samotnie? - była młodą wdową, myślał, że już dawno kogoś znalazła. Albo straciła. On zrobił w Norwegii i jedno i drugie.
Jakie demony obudziło w nim spotkanie z Addą?
I naprawdę miał tak po prostu wyjść, zostawić tu Addę samą? Może nie była jeszcze w złym stanie, rozpoznała go, mówiła z sensem, ale...
Nigdzie nie było bezpiecznie. Ile w tym prawdy, a ile wojennej paranoi?
Poczuł potrzebę zwilżenia gardła, a zabrał ze sobą pusty kubek po piwie.
-Mogę się z tobą napić? - nie czekając na odpowiedź dolał wina i sobie, wtedy Adda wypije mniej, a i może jego parszywy humor się poprawi. Nie przejmował się specjalnie mieszaniem wina z resztkami piwa, nie pił przecież dla smaku.
-I wybrać książkę po ciemku, czy w ciemno? - burknął, choć na usta wkradł się bardzo blady uśmiech. Też lubił czytać, choć od dawna nie miał na to czasu. A kiedyś - rozmawiać z Addą o książkach. Chyba między innymi dlatego mu się spodobała, tak dobrze się z nią rozmawiało...
Rozpuszczone włosy wzbiły w powietrze zapach gruszek i frezji. Zamrugał, odwrócił wzrok, a potem ukrył na moment nos w szklance, zaciągając się kwaśnym zapachem alkoholu.
Kolejne niechciane wspomnienia, zrzucona elegancka suknia, włosy rozsypane na poduszce.
-Bezpieczniej zalewać się w trupa w domu. - odparował. Próbował nie oceniać, naprawdę. Ale nie rozumiał.
Kilka miesięcy temu też pękł, upił się, stracił czujność. Ale to podziałało jak zimny prysznic, szczególnie w połączeniu z listem gończym, który ukazał się trochę później. Od tamtej pory nie pozwalał sobie na opuszczenie gardy, dusił się w kołnierzu samodzielnie nałożonych sobie ograniczeń.
Poczuł na sobie jej spojrzenie, znów poprawił kołnierz, bezskutecznie. Blizna była zbyt ciemna, koszula za cienka.
Wyglądał jakby nie spał tydzień, jak po każdej pełni. Wycieńczony, z bladą cerą i cieniami pod oczyma. Zmęczenie pracą lub minione lata nie były na to usprawiedliwieniem, choć widywali się z Addą zbyt rzadko, by mogła dostrzec powtarzalność tych objawów, comiesięczne osłabienie.
-Można tak powiedzieć. - uśmiechnął się krzywo, choć oczy pozostały poważne, bo nigdy nie odmawiał sobie czarnego humoru. -Masowy grób, nad którym toczyliśmy pojedynek nagle zmieni się w... bagno. Nie widziałem jeszcze tego rodzaju czarnej magii, wystrzeliła w nas jak macki, a potem zniknęła. Oszołomiła też przeciwników, nie mogła być zaklęciem. - zmarszczył lekko brwi. Zakon wiedział już o dziwnych zjawiskach tej wiosny, wiedźmia straż też mogła otrzymać informacje, ale czy wszystkie? Adda powinna wiedzieć. -Dzieje się coś dziwnego, niedobrego. Z magią, ze światem. - westchnął.
Jakie demony obudzili podczas tej wojny?
-Dlaczego - zaczął, nieobecnie upijając więcej wina. -pijesz samotnie? - była młodą wdową, myślał, że już dawno kogoś znalazła. Albo straciła. On zrobił w Norwegii i jedno i drugie.
Jakie demony obudziło w nim spotkanie z Addą?
Can I not save one
from the pitiless wave?
― Powinieneś raczej spytać: czy mogę ukraść twoje wino? ― mruknęła, obserwując, jak dolewa sobie trunku do kubka. Nie miała mu za złe, w zasadzie brzmiała na lekko rozbawioną. ― Odpowiedziałabym ci wtedy: pewnie, znaj mą litość.
― Obie opcje brzmią kusząco ― parsknęła wesoło ― może wykorzystałabym je na raz, na pewno znalazłabym wtedy coś, czego jeszcze nie czytałam. Albo przynajmniej zwiększyłabym swoje szanse na taki łup.
Zabębniła palcami o blat stołu, kiedy uznał, że bezpieczniej jest w domu. Czy aby na pewno? Może w jego lokum, gdziekolwiek teraz mieszkał, tak było. Ale nie w Gajówce, nie we wschodnim Balmoral. Nie po tym, co zrobili z Louisem.
Nie wiedział. Oczywiście, że nie wiedział. Nadal do nikogo z tym nie poszła, nadal prowadziła śledztwo w pojedynkę.
― Nigdzie nie jest już bezpiecznie, przecież sam tak dobrze o tym wiesz. ― Od niechcenia zakręciła kubkiem w dłoni, wolną dłonią sięgnęła bolącego karku, ucisnęła go palcami. ― A już na pewno nie u mnie, nie po tym, jak czarnoksiężnicy zamordowali tam mojego brata ― odparowała nad wyraz szczerze, jak na nią. Bez żadnych uników, niedopowiedzeń i półprawd. Może powinna o tym komuś powiedzieć. Może powinna poszukać pomocy, sama ewidentnie nie dawała sobie z tym rady, wszystko trwało za długo. W tym tempie wojna zdąży się skończyć, a morderca Louisa umknąć gdzieś poza jej zasięg. A przecież obiecała sobie, że się zemści.
Uśmiechnęła się ponuro znad swojego kubka.
― Rok temu, może nieco dłużej ― odpowiedziała na niezadane pytanie, spuściła na chwilę wzrok. ― Nie było już Biura Aurorów, które mogłoby się tym zająć ― dodała ciszej. Po alkoholu jakoś prościej było o tym mówić, stara rana nie bolała aż tak bardzo.
Upiła kolejny łyk wina, na krótki moment mogła wydawać się przygaszona i przybita, ale szybko udało jej się to zamaskować umiarkowanie dobrym humorem, niewymuszonym uśmiechem, który nauczyła się przywoływać na twarz niezależnie od sytuacji.
― Słyszałam o tych anomaliach ― mruknęła, sięgając przez stolik po wino. Uzupełniła sobie znów kubek, spojrzała pod światło na butelkę, kontrolując, ile jeszcze im zostało. Nie było tego zbyt wiele. ― Ale raporty w ich sprawie są dość… oszczędne. ― Zaczynała nawet podejrzewać, że część informacji jest tuszowana i nie dociera tam, gdzie powinna. Albo po prostu odcięli ją od informacji. Czy mieli wyraźny powód, by tak zrobić? Ktoś coś podejrzewał? Będzie musiała wybadać sytuację. Bardzo ostrożnie wybadać sytuację.
― W naturze każdy proces ma swoją odpowiedź ― odparła, zamyślona ― każda akcja powoduje reakcję. Być może to, co obudziła wojna jest reakcją, której skutki przyjdzie oglądać nam w niedalekiej przyszłości. ― Uniosła kubek do ust. ― Tak czy inaczej, panie aurorze, mamy przejebane ― dodała weselej, bo w sumie co im wszystkim pozostało? Owszem, mogli się smucić i płakać, ale można było też problem zbagatelizować i przejść nad nim do porządku dziennego, zająć się sprawami, na które miało się realny wpływ.
Kolejne pytanie trochę ją zaskoczyło, nawet zaciekawiło. Odchyliła się ponownie na krześle, zarzuciła nogę na nogę w swobodnej pozie. Czemu właściwie go to obchodziło?
― Bo nie szukam towarzystwa, Michael ― odparła, w jednym momencie zmieniając uśmiech z umiarkowanie wesołego na figlarny. ― Poinformowałam cię o tym w momencie w którym uznałeś, że pora obrabować niewinną niewiastę z trunku. ― Ułożyła dłoń na piersi, westchnęła rozdzierająco, jakby uczynił jej teraz potworną, niewyobrażalną krzywdę. Po alkoholu jeszcze płynniej przechodziła przez wszystkie swoje role, niż na trzeźwo.
― Poza tym, nie oszukujmy się, dzisiejszej nocy “Stary Sue” nie posiada zbyt szerokiej oferty towarzyskiej ― przeciągnęła spojrzeniem po sylwetkach w jej zasięgu ― ten pod ścianą to stary opój, śmierdzi tak, że czuję aż tutaj. Ten przy barze ma słabą głowę, wypił dwa piwa i już bełkocze. Ten z miską gulaszu pod oknem mi się nie podoba, nie lubię brunetów. ― Wróciła do niego spojrzeniem. ― Sam widzisz ― dodała, niewinna jak klaryska nowicjuszka ― jestem skazana na samotność.
― Obie opcje brzmią kusząco ― parsknęła wesoło ― może wykorzystałabym je na raz, na pewno znalazłabym wtedy coś, czego jeszcze nie czytałam. Albo przynajmniej zwiększyłabym swoje szanse na taki łup.
Zabębniła palcami o blat stołu, kiedy uznał, że bezpieczniej jest w domu. Czy aby na pewno? Może w jego lokum, gdziekolwiek teraz mieszkał, tak było. Ale nie w Gajówce, nie we wschodnim Balmoral. Nie po tym, co zrobili z Louisem.
Nie wiedział. Oczywiście, że nie wiedział. Nadal do nikogo z tym nie poszła, nadal prowadziła śledztwo w pojedynkę.
― Nigdzie nie jest już bezpiecznie, przecież sam tak dobrze o tym wiesz. ― Od niechcenia zakręciła kubkiem w dłoni, wolną dłonią sięgnęła bolącego karku, ucisnęła go palcami. ― A już na pewno nie u mnie, nie po tym, jak czarnoksiężnicy zamordowali tam mojego brata ― odparowała nad wyraz szczerze, jak na nią. Bez żadnych uników, niedopowiedzeń i półprawd. Może powinna o tym komuś powiedzieć. Może powinna poszukać pomocy, sama ewidentnie nie dawała sobie z tym rady, wszystko trwało za długo. W tym tempie wojna zdąży się skończyć, a morderca Louisa umknąć gdzieś poza jej zasięg. A przecież obiecała sobie, że się zemści.
Uśmiechnęła się ponuro znad swojego kubka.
― Rok temu, może nieco dłużej ― odpowiedziała na niezadane pytanie, spuściła na chwilę wzrok. ― Nie było już Biura Aurorów, które mogłoby się tym zająć ― dodała ciszej. Po alkoholu jakoś prościej było o tym mówić, stara rana nie bolała aż tak bardzo.
Upiła kolejny łyk wina, na krótki moment mogła wydawać się przygaszona i przybita, ale szybko udało jej się to zamaskować umiarkowanie dobrym humorem, niewymuszonym uśmiechem, który nauczyła się przywoływać na twarz niezależnie od sytuacji.
― Słyszałam o tych anomaliach ― mruknęła, sięgając przez stolik po wino. Uzupełniła sobie znów kubek, spojrzała pod światło na butelkę, kontrolując, ile jeszcze im zostało. Nie było tego zbyt wiele. ― Ale raporty w ich sprawie są dość… oszczędne. ― Zaczynała nawet podejrzewać, że część informacji jest tuszowana i nie dociera tam, gdzie powinna. Albo po prostu odcięli ją od informacji. Czy mieli wyraźny powód, by tak zrobić? Ktoś coś podejrzewał? Będzie musiała wybadać sytuację. Bardzo ostrożnie wybadać sytuację.
― W naturze każdy proces ma swoją odpowiedź ― odparła, zamyślona ― każda akcja powoduje reakcję. Być może to, co obudziła wojna jest reakcją, której skutki przyjdzie oglądać nam w niedalekiej przyszłości. ― Uniosła kubek do ust. ― Tak czy inaczej, panie aurorze, mamy przejebane ― dodała weselej, bo w sumie co im wszystkim pozostało? Owszem, mogli się smucić i płakać, ale można było też problem zbagatelizować i przejść nad nim do porządku dziennego, zająć się sprawami, na które miało się realny wpływ.
Kolejne pytanie trochę ją zaskoczyło, nawet zaciekawiło. Odchyliła się ponownie na krześle, zarzuciła nogę na nogę w swobodnej pozie. Czemu właściwie go to obchodziło?
― Bo nie szukam towarzystwa, Michael ― odparła, w jednym momencie zmieniając uśmiech z umiarkowanie wesołego na figlarny. ― Poinformowałam cię o tym w momencie w którym uznałeś, że pora obrabować niewinną niewiastę z trunku. ― Ułożyła dłoń na piersi, westchnęła rozdzierająco, jakby uczynił jej teraz potworną, niewyobrażalną krzywdę. Po alkoholu jeszcze płynniej przechodziła przez wszystkie swoje role, niż na trzeźwo.
― Poza tym, nie oszukujmy się, dzisiejszej nocy “Stary Sue” nie posiada zbyt szerokiej oferty towarzyskiej ― przeciągnęła spojrzeniem po sylwetkach w jej zasięgu ― ten pod ścianą to stary opój, śmierdzi tak, że czuję aż tutaj. Ten przy barze ma słabą głowę, wypił dwa piwa i już bełkocze. Ten z miską gulaszu pod oknem mi się nie podoba, nie lubię brunetów. ― Wróciła do niego spojrzeniem. ― Sam widzisz ― dodała, niewinna jak klaryska nowicjuszka ― jestem skazana na samotność.
Mam niespełna trzydzieści lat
i jak kot muszę umrzeć
i jak kot muszę umrzeć
dziewięć razy
Nie powinien z nią tu siedzieć - uświadomił sobie, gdy żartowała o winie, gdy wesoło opowiadała o książkach.
Tak, jakby nic się nie stało.
W Plymouth mógł udawać, że chce mieć na nią oko. W Grimsby byli w pracy. Łatwo było wtedy odpychać wspomnienia, dławić emocje. Zakopane głęboko, przez lata - obrał sobie w końcu za punkt honoru, by nie poddawać się gniewowi. Uwierzył, że tego by właśnie chciała - z niego zakpić, zepsuć mu humor, zniszczyć mu życie.
Nie wiedziała nawet, że to ostatnie prawie się jej udało, choć niebezpośrednio.
Teraz nie miał jak rozchodzić emocji, nie miał się czym zająć. Nawet głupie szukanie kota pomagało, a w barze mógł jedynie bębnić palcami w stół i myśleć o tym, że sam się o to prosił. Zatarł granice, tak jakby i w jego pamięci zatarły się ostatnie lata (bo zachowywała się tak, jakby ich ostatnia i jedyna kłótnia nie istniała), jakby był kimś więcej niż zaalarmowanym jej wstawieniem kolegą z pracy.
Milczał przez chwilę (zauważyła, że tylko ona trajkocze, że nawet rozmowy o książkach nie podjął?), choć nie odrywał od niej spojrzenia. Oceniał, w jakiej jest formie i czy sama trafi do domu. Jeśli tak, po prostu wstanie. Grzecznie, z jakąś wymówką. Może nawet dopije wino. Skoro obydwoje pracowali dla podziemia - nie ma co rozdrapywać starych ran, szukać zwady.
I wtedy zaskoczyła go wiadomością o śmierci brata. Niewiele mówiła o swojej rodzinie, ale o nim akurat wspominała. Wydawali się zżyci.
-Przykro mi... - zaczął, choć nie szukał kontaktu wzrokowego. Spojrzenie przeniósł na ścianę, uciekając przed własnymi demonami. Aresztowanie Justine, tamten ból, nieodwracalna strata. Adda pewnie też się tak czuła.
Przełknął ślinę i zerknął na Addę dopiero wtedy, gdy odwołała się do Biura Aurorów. Myślałem, że twoim zdaniem przyjmują do nas byle kogo - cisnęło się na usta, ale roztropnie ugryzł się w język.
-Wciąż jesteśmy. - przypomniał tylko cicho. Teraz już o tym wiedziała - a wtedy?
Czy to dlatego do nas dołączyła? Adda-Demimoz. To wciąż pozostawało dla niego zagadką, byłby podejrzliwy gdyby nie fakt, że kandydatów przesłuchiwano pod Veritaserum - a ufał przecież przełożonym podziemia.
Dolał sobie wina, całą resztkę. I tak piła za dużo.
-Bo to nowość. - mruknął, uprzedzając jej pytania. Upił łyk wina, skrzywił się lekko na myśl - i słowa - o wpływie wojnie na świat. Anglia od dawna nie widziała tyle krwi, mugolska wojna toczyła się w końcu na kontynencie. Czy ta śmierć, te okropieństwa, to wszystko - mogło przebudzić jakieś duchy, jakąś nową magię?
Uśmiechnęła się, figlarnie, jak za dawnych czasów, momentalnie rozładowując ciężką atmosferę.
A on momentalnie pożałował, że spytał.
-Dobra, nieważne... - wzruszył ramionami, ale Adda mówiła dalej. Gdy się rozgadała, ciężko było jej czasem przerwać - zwłaszcza, że po alkoholu chyba rozwiązał się jej język. Tak wstawionej jeszcze jej nie widział, miała mocną głowę, a w swoim towarzystwie nie potrzebowali więcej niż kilka drinków by się dobrze bawić.
Chyba bawiła się zresztą dobrze. Chyba nie miała nic złego na myśli, chyba chciała po prostu trochę potrajkotać, albo może uświadomić mu, że niepotrzebnie pytał.
Nie wiedziała przecież, że...
nie lubię brunetów
skazana na samotność
...słowa dźwięczały echem w jego głowie, zagłuszając te inne.
I budząc złość, jakiej nie czuł od bardzo, bardzo dawna.
Nie wiesz, co to znaczy być skazanym na samotność i przypominać sobie o tym co miesiąc, od dwóch i pół pieprzonych lat -
- wiem, że umarł, mam powiedzieć, że mi przykro?
- współczuć ci, bo jesteś wciąż młoda, zdrowa, i wciąż piękna?
Faeria myśli i pretensji, uderzających gorącem do skroni.
Odstawił kieliszek na stół, głośno i wybrał swoim zdaniem najłagodniejsze z cisnących się na usta słów.
-Chciałaś chyba powiedzieć, że nie lubisz brunetów, ale czystokrwistych brunetów już tak? - wypalił, ostro i chłodno.
-Myślałaś, że się nie dowiem? - westchnął i pokręcił głową. -Daruj sobie. Zresztą, nieważne. Zobaczymy się w pracy. - podkreślił, przez zaciśnięte zęby. W pracy, bo tym dla siebie teraz byli, współpracownikami. Nikim więcej.
Wstał, odsuwając głośno krzesło. Skoro dała radę mówić o swoim guście, to da radę bezpiecznie się teleportować - mógł wracać do domu.
Tak, jakby nic się nie stało.
W Plymouth mógł udawać, że chce mieć na nią oko. W Grimsby byli w pracy. Łatwo było wtedy odpychać wspomnienia, dławić emocje. Zakopane głęboko, przez lata - obrał sobie w końcu za punkt honoru, by nie poddawać się gniewowi. Uwierzył, że tego by właśnie chciała - z niego zakpić, zepsuć mu humor, zniszczyć mu życie.
Nie wiedziała nawet, że to ostatnie prawie się jej udało, choć niebezpośrednio.
Teraz nie miał jak rozchodzić emocji, nie miał się czym zająć. Nawet głupie szukanie kota pomagało, a w barze mógł jedynie bębnić palcami w stół i myśleć o tym, że sam się o to prosił. Zatarł granice, tak jakby i w jego pamięci zatarły się ostatnie lata (bo zachowywała się tak, jakby ich ostatnia i jedyna kłótnia nie istniała), jakby był kimś więcej niż zaalarmowanym jej wstawieniem kolegą z pracy.
Milczał przez chwilę (zauważyła, że tylko ona trajkocze, że nawet rozmowy o książkach nie podjął?), choć nie odrywał od niej spojrzenia. Oceniał, w jakiej jest formie i czy sama trafi do domu. Jeśli tak, po prostu wstanie. Grzecznie, z jakąś wymówką. Może nawet dopije wino. Skoro obydwoje pracowali dla podziemia - nie ma co rozdrapywać starych ran, szukać zwady.
I wtedy zaskoczyła go wiadomością o śmierci brata. Niewiele mówiła o swojej rodzinie, ale o nim akurat wspominała. Wydawali się zżyci.
-Przykro mi... - zaczął, choć nie szukał kontaktu wzrokowego. Spojrzenie przeniósł na ścianę, uciekając przed własnymi demonami. Aresztowanie Justine, tamten ból, nieodwracalna strata. Adda pewnie też się tak czuła.
Przełknął ślinę i zerknął na Addę dopiero wtedy, gdy odwołała się do Biura Aurorów. Myślałem, że twoim zdaniem przyjmują do nas byle kogo - cisnęło się na usta, ale roztropnie ugryzł się w język.
-Wciąż jesteśmy. - przypomniał tylko cicho. Teraz już o tym wiedziała - a wtedy?
Czy to dlatego do nas dołączyła? Adda-Demimoz. To wciąż pozostawało dla niego zagadką, byłby podejrzliwy gdyby nie fakt, że kandydatów przesłuchiwano pod Veritaserum - a ufał przecież przełożonym podziemia.
Dolał sobie wina, całą resztkę. I tak piła za dużo.
-Bo to nowość. - mruknął, uprzedzając jej pytania. Upił łyk wina, skrzywił się lekko na myśl - i słowa - o wpływie wojnie na świat. Anglia od dawna nie widziała tyle krwi, mugolska wojna toczyła się w końcu na kontynencie. Czy ta śmierć, te okropieństwa, to wszystko - mogło przebudzić jakieś duchy, jakąś nową magię?
Uśmiechnęła się, figlarnie, jak za dawnych czasów, momentalnie rozładowując ciężką atmosferę.
A on momentalnie pożałował, że spytał.
-Dobra, nieważne... - wzruszył ramionami, ale Adda mówiła dalej. Gdy się rozgadała, ciężko było jej czasem przerwać - zwłaszcza, że po alkoholu chyba rozwiązał się jej język. Tak wstawionej jeszcze jej nie widział, miała mocną głowę, a w swoim towarzystwie nie potrzebowali więcej niż kilka drinków by się dobrze bawić.
Chyba bawiła się zresztą dobrze. Chyba nie miała nic złego na myśli, chyba chciała po prostu trochę potrajkotać, albo może uświadomić mu, że niepotrzebnie pytał.
Nie wiedziała przecież, że...
nie lubię brunetów
skazana na samotność
...słowa dźwięczały echem w jego głowie, zagłuszając te inne.
I budząc złość, jakiej nie czuł od bardzo, bardzo dawna.
Nie wiesz, co to znaczy być skazanym na samotność i przypominać sobie o tym co miesiąc, od dwóch i pół pieprzonych lat -
- wiem, że umarł, mam powiedzieć, że mi przykro?
- współczuć ci, bo jesteś wciąż młoda, zdrowa, i wciąż piękna?
Faeria myśli i pretensji, uderzających gorącem do skroni.
Odstawił kieliszek na stół, głośno i wybrał swoim zdaniem najłagodniejsze z cisnących się na usta słów.
-Chciałaś chyba powiedzieć, że nie lubisz brunetów, ale czystokrwistych brunetów już tak? - wypalił, ostro i chłodno.
-Myślałaś, że się nie dowiem? - westchnął i pokręcił głową. -Daruj sobie. Zresztą, nieważne. Zobaczymy się w pracy. - podkreślił, przez zaciśnięte zęby. W pracy, bo tym dla siebie teraz byli, współpracownikami. Nikim więcej.
Wstał, odsuwając głośno krzesło. Skoro dała radę mówić o swoim guście, to da radę bezpiecznie się teleportować - mógł wracać do domu.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Trzymał dystans, unikał dotyku, teraz nawet unikał kontaktu wzrokowego. Echo tamtej rozmowy wciąż musiało w nim tkwić, choć nie wiedziała, jak silne. Nienawidził jej? Nie chciał oglądać? Nie, wtedy nie przysiadłby się sam z siebie, jakby… jakby faktycznie był zatroskany tym, co się z nią stanie. Czy nie zaleje się w trupa, czy jakoś dotoczy się do domu.
Łatwo było jej przejść na lekki ton, łatwo było jej udawać, że tamta kłótnia nie miała miejsca. W jej wyobraźni nie miała. Odkąd Igor zmarł ― systematycznie wypierała tą ostatnią rozmowę, chcąc zachować z tej relacji tylko dobre wspomnienia, karmić się nimi w chwilach słabości i ogarniającego poczucia beznadziei.
Łatwo było jej zachowywać się, tak jakby nadal był dla niej kimś specjalnym, bo tak właśnie było. Z początku, w Plymouth, była zbyt zdezorientowana i skołowana, by dojść do niektórych wniosków, ale potem, w Grimsby… To, co pogrzebała trzy lata temu, zaczęło nieśmiało wracać. Tamte uczucia, przywiązanie, chęć bliskości.
To, że tak zajadle jej bronił podczas walki ze szmalcownikami wcale niczego jej nie ułatwiało. Widmo minionych dni wracało, odbijało się echem, wdzierało się do głowy ― do serca ― siejąc spustoszenie. Bronił jej, bo chciał czy robił to z aurorskiej konieczności? Siedział tu, bo chciał, czy po prostu pilnował interesów podziemia?
Uśmiechnęła się krótko, smutno, kiedy wypowiedział uprzejmą formułkę o tym, że mu przykro. Na nic więcej nie mogła liczyć, nawet na spojrzenie, słowa więc wzięła za nieszczere.
Zasłużyła sobie. Przecież sobie na to wszystko zasłużyła.
Nie sądziła, że tak szybko się wycofa, wydawało jej się, że panuje nad sytuacją (a przynajmniej panuje na tyle, na ile może panować po prawie dwóch butelkach wina), że wszystko się jakoś układa. Znów między słowami, między gestami. Trudno jej było go czytać po trzech latach rozłąki, trudno jej było wyczuć, gdzie leżą nowe granice i jakie są aktualne warunki gry, ale starała się. Starała się, jak tylko mogła.
Kiedyś lubił jej słuchać.
Kiedyś by jej tak nie zaatakował.
Tym razem to ona spoglądała na niego z niedowierzaniem, z lekko rozchylonymi wargami. Nie sądziła, że będzie to sprawdzał, że jego złość pójdzie tym torem. Pamiętała dźwięk tłuczonego szkła, kiedy wyszła na klatkę schodową, pamiętała, jak szukał ucieczki w Szkocji, na patrolach. Śledziła go czasem w kociej postaci, wydawało jej się, że wszystko poszło zgodnie z jej planem.
― Mike… ― zaczęła, na wpół oszołomiona, na wpół wytrącona z równowagi. Wiedział. Ile wiedział? Co dokładnie wiedział?
Od stolika podniosła się natychmiast, praktycznie zaraz za nim i zachwiała się mocno, świat na chwilę pociemniał i zawirował, przed oczami pojawiły się kolorowe plamki. Nie wiedziała, czy zdążyła się przytrzymać stolika, ściany, czy może to on jej znowu pomógł. Nie zarejestrowała tego, była zbyt wstawiona, na chwilę straciła całkiem kontrolę nad sytuacją, nad ciałem, nad sobą.
― Myślałam… ― mruknęła w końcu, odzyskując powoli rezon. Obietnica, którą złożyła sobie sama trzy lata temu, zagrzechotała w pamięci, domagając się spełnienia.
Jeśli tylko będziesz chciał posłuchać.
― Nie sądziłam, że po tamtej szopce będziesz szukał czegokolwiek na mój temat ― przyznała w końcu, znacznie ciszej. Zniknął gdzieś lekki ton, zniknął tamten figlarny uśmiech. Adda wydawała się odarta ze swoich atutów, w jednej chwili jakby wypadła ze wszystkich ról na raz. Czuła się obco, czuła się dziwnie, jakby odsłonięta, podatna na ataki.
― To… tamta… kłótnia… ― Każde słowo ważyło trzy kamienie, a jej ciężko było dobierać kolejne. Jak miała mu o tym powiedzieć? Jak miała go zatrzymać? Zaczesała jasny kosmyk za ucho, odetchnęła. Podniosła na niego oczy; przygaszone, zmęczone. ― Przepraszam cię, Mike. Tak strasznie cię przepraszam…
Powoli odwróciła głowę w stronę głównej sali, zawiesiła spojrzenie na drzwiach. Jeśli mieli porozmawiać, jeśli będzie chciał jej wysłuchać ― powinni raczej wyjść na zewnątrz. Dziwnie się czuła z myślą, że ktoś może tego słuchać, poza tym odczuwała pilną potrzebę odetchnięcia świeżym powietrzem.
― Musiałam być wiarygodna, inaczej by cię znalazł. Dopadł. Już i tak podejrzewał za dużo, miałam ogon przez parę dni, w domu też był dziwny, zadawał podchwytliwe pytania, bałam się, że doprowadzę ich do ciebie… ― słowa popłynęły niespodziewanie, jakby ktoś zburzył tamę. Płynęły na razie bez sensu, bez ładu, jakby desperacko chciała go przekonać do tego, żeby jednak nie odchodził. Żeby nie zostawiał jej samej.
Łatwo było jej przejść na lekki ton, łatwo było jej udawać, że tamta kłótnia nie miała miejsca. W jej wyobraźni nie miała. Odkąd Igor zmarł ― systematycznie wypierała tą ostatnią rozmowę, chcąc zachować z tej relacji tylko dobre wspomnienia, karmić się nimi w chwilach słabości i ogarniającego poczucia beznadziei.
Łatwo było jej zachowywać się, tak jakby nadal był dla niej kimś specjalnym, bo tak właśnie było. Z początku, w Plymouth, była zbyt zdezorientowana i skołowana, by dojść do niektórych wniosków, ale potem, w Grimsby… To, co pogrzebała trzy lata temu, zaczęło nieśmiało wracać. Tamte uczucia, przywiązanie, chęć bliskości.
To, że tak zajadle jej bronił podczas walki ze szmalcownikami wcale niczego jej nie ułatwiało. Widmo minionych dni wracało, odbijało się echem, wdzierało się do głowy ― do serca ― siejąc spustoszenie. Bronił jej, bo chciał czy robił to z aurorskiej konieczności? Siedział tu, bo chciał, czy po prostu pilnował interesów podziemia?
Uśmiechnęła się krótko, smutno, kiedy wypowiedział uprzejmą formułkę o tym, że mu przykro. Na nic więcej nie mogła liczyć, nawet na spojrzenie, słowa więc wzięła za nieszczere.
Zasłużyła sobie. Przecież sobie na to wszystko zasłużyła.
Nie sądziła, że tak szybko się wycofa, wydawało jej się, że panuje nad sytuacją (a przynajmniej panuje na tyle, na ile może panować po prawie dwóch butelkach wina), że wszystko się jakoś układa. Znów między słowami, między gestami. Trudno jej było go czytać po trzech latach rozłąki, trudno jej było wyczuć, gdzie leżą nowe granice i jakie są aktualne warunki gry, ale starała się. Starała się, jak tylko mogła.
Kiedyś lubił jej słuchać.
Kiedyś by jej tak nie zaatakował.
Tym razem to ona spoglądała na niego z niedowierzaniem, z lekko rozchylonymi wargami. Nie sądziła, że będzie to sprawdzał, że jego złość pójdzie tym torem. Pamiętała dźwięk tłuczonego szkła, kiedy wyszła na klatkę schodową, pamiętała, jak szukał ucieczki w Szkocji, na patrolach. Śledziła go czasem w kociej postaci, wydawało jej się, że wszystko poszło zgodnie z jej planem.
― Mike… ― zaczęła, na wpół oszołomiona, na wpół wytrącona z równowagi. Wiedział. Ile wiedział? Co dokładnie wiedział?
Od stolika podniosła się natychmiast, praktycznie zaraz za nim i zachwiała się mocno, świat na chwilę pociemniał i zawirował, przed oczami pojawiły się kolorowe plamki. Nie wiedziała, czy zdążyła się przytrzymać stolika, ściany, czy może to on jej znowu pomógł. Nie zarejestrowała tego, była zbyt wstawiona, na chwilę straciła całkiem kontrolę nad sytuacją, nad ciałem, nad sobą.
― Myślałam… ― mruknęła w końcu, odzyskując powoli rezon. Obietnica, którą złożyła sobie sama trzy lata temu, zagrzechotała w pamięci, domagając się spełnienia.
Jeśli tylko będziesz chciał posłuchać.
― Nie sądziłam, że po tamtej szopce będziesz szukał czegokolwiek na mój temat ― przyznała w końcu, znacznie ciszej. Zniknął gdzieś lekki ton, zniknął tamten figlarny uśmiech. Adda wydawała się odarta ze swoich atutów, w jednej chwili jakby wypadła ze wszystkich ról na raz. Czuła się obco, czuła się dziwnie, jakby odsłonięta, podatna na ataki.
― To… tamta… kłótnia… ― Każde słowo ważyło trzy kamienie, a jej ciężko było dobierać kolejne. Jak miała mu o tym powiedzieć? Jak miała go zatrzymać? Zaczesała jasny kosmyk za ucho, odetchnęła. Podniosła na niego oczy; przygaszone, zmęczone. ― Przepraszam cię, Mike. Tak strasznie cię przepraszam…
Powoli odwróciła głowę w stronę głównej sali, zawiesiła spojrzenie na drzwiach. Jeśli mieli porozmawiać, jeśli będzie chciał jej wysłuchać ― powinni raczej wyjść na zewnątrz. Dziwnie się czuła z myślą, że ktoś może tego słuchać, poza tym odczuwała pilną potrzebę odetchnięcia świeżym powietrzem.
― Musiałam być wiarygodna, inaczej by cię znalazł. Dopadł. Już i tak podejrzewał za dużo, miałam ogon przez parę dni, w domu też był dziwny, zadawał podchwytliwe pytania, bałam się, że doprowadzę ich do ciebie… ― słowa popłynęły niespodziewanie, jakby ktoś zburzył tamę. Płynęły na razie bez sensu, bez ładu, jakby desperacko chciała go przekonać do tego, żeby jednak nie odchodził. Żeby nie zostawiał jej samej.
Mam niespełna trzydzieści lat
i jak kot muszę umrzeć
i jak kot muszę umrzeć
dziewięć razy
Zdołał ją zaskoczyć. Rozchylone usta, rozszerzone oczy, sekunda zawahania. Po dwóch butelkach wina pewnie potrzebowała chwili do złożenia informacji w całość.
Myślał, że poczuje złośliwą satysfakcję. Wytrącił Addę z równowagi, choć nie zdołał tego zrobić trzy i pół roku temu, nawet odszczekując się na temat jej pracy lub prowadzenia się. Wtedy nie wiedział o jej mężu. Czy to on był czułym punktem?
Zamiast satysfakcji, poczuł tylko mdłą gorycz. Zupełnie, jakby pogrzebał już dawno tamte emocje i nie mógł albo nie chciał ich wskrzeszać.
Nie chciał chyba też znęcać się nad młodą, podchmieloną wdową, bo czego właściwie się dowie? Że tamtego kochała? Tęskniła, zapijała smutki?
Nie mów do mnie "Mike". Nie po tym, jak został dla niej Tonksem.
Tamtego Mike'a już nie ma.
Zerwała się z miejsca tak gwałtownie, że nie zdążył się odwrócić. Zdążył za to podtrzymać ją za łokieć, gdy zatoczyła się w jego stronę. Może nieco przecenił jej trzeźwość. Pomógł blondynce odzyskać równowagę, zdawała się nawet tego nie zauważyć. Oczy miała szeroko otwarte, zagubione. Nigdy nie widział jej tak zakłopotanej, dziwnie bezbronnej - zwalił to na karb alkoholu.
Westchnął w duchu.
-Poszukałem raportów z twoich zamkniętych spraw. - związanych z mugolami, mógłby dodać, ale ugryzł się w język. Pamiętała chyba zresztą, co jej wtedy obiecał. -Ale Adriana de Verley nie istniała. - kobieta, z którą się związał nie istniała. Próbował mówić o tym z dystansem, jakby cała sprawa dotyczyła kogoś innego. Kogoś, kto chłodno i pragmatycznie sprawdził, czy szpieg wygłaszająca antymugolskie frazesy nikogo nie naraziła i wcale nie działał w chaotycznej, gorącej zazdrości.
Nie mówmy o tamtej kłótni. Tyle, że sam przecież zaczął.
Drgnął, ale tym razem nie uciekł spojrzeniem. Wytrzymał. Kiedyś oddałby wszystko, by usłyszeć przeprosiny i wyjaśnienia, znaleźć inne rozwiązanie tamtej zagadki niż to, które sama mu podsunęła i które odkrył w Ministerstwie. Potem oddałby wszystko, żeby już nigdy o tym nie myśleć, o niej nie myśleć. Prawie się udało, Norwegia była absorbująca - a gdy życie przelatywało mu przed oczyma pod północnym niebem, widział tamtą nieistniejącą Addę. Tą, którą poznał, a nie tą, z którą się rozstał.
Zawahał się. Powinien przyjąć te przeprosiny, zapewnić jej spokój ducha? Dla dobra pracy?
O ile rano będzie pamiętała.
Rozchylił usta.
Daruj sobie te przeprosiny. - wciąż pamiętał tamte słowa, jej jadowity głos.
-Nie musimy o tym mówić. Nie... powinniśmy. - zdołał ostudzić gniew, ale nie był w stanie zdobyć się na odpowiedź, którą chciała usłyszeć. Mówił cicho, łagodnie. Zostawmy to. Słowa płynęły dalej, tak jakby go nie słyszała. Albo nie chciała słyszeć.
Zmarszczył lekko brwi, tak jak zawsze, gdy składał dowody w śledztwie, gdy myślał długo nad jakąś sprawą. Potem obejrzał się na bok, czując na sobie spojrzenie bruneta, który siedział nad miską gulaszu. Podniosła lekko głos, stojąc przyciągali uwagę.
Nikt nie powinien zapamiętać ich razem.
-Wyjdźmy na świeże powietrze. Musisz ochłonąć, odprowadzę cię do domu. - przerwał, choć nie wiedział nawet gdzie mieszka, najchętniej odprowadziłby ją tylko wzrokiem podczas teleportacji. Nadal trzymał Addę za łokieć - pociągnął ją lekko w stronę drzwi, uparcie milcząc. Gdy wyszli na zewnątrz, puścił jej rękę, odsunął się o krok. Skrzyżował ramiona i wbił wzrok w ciemne gwiazdy, biorąc głęboki oddech. Dopiero gdy wstał, obolałe ciało przypomniało mu jak bardzo był zmęczony. Najadł się, powinien wracać do łóżka.
A to, co mówiła, brzmiało chaotycznie i bezsensownie. Jeszcze nie rozumiał.
Albo nie chciał rozumieć.
Tama, za którą zepchnął ciekawość, niedowierzanie, tamte emocje - chyba bał się ją otwierać.
Myślał, że poczuje złośliwą satysfakcję. Wytrącił Addę z równowagi, choć nie zdołał tego zrobić trzy i pół roku temu, nawet odszczekując się na temat jej pracy lub prowadzenia się. Wtedy nie wiedział o jej mężu. Czy to on był czułym punktem?
Zamiast satysfakcji, poczuł tylko mdłą gorycz. Zupełnie, jakby pogrzebał już dawno tamte emocje i nie mógł albo nie chciał ich wskrzeszać.
Nie chciał chyba też znęcać się nad młodą, podchmieloną wdową, bo czego właściwie się dowie? Że tamtego kochała? Tęskniła, zapijała smutki?
Nie mów do mnie "Mike". Nie po tym, jak został dla niej Tonksem.
Tamtego Mike'a już nie ma.
Zerwała się z miejsca tak gwałtownie, że nie zdążył się odwrócić. Zdążył za to podtrzymać ją za łokieć, gdy zatoczyła się w jego stronę. Może nieco przecenił jej trzeźwość. Pomógł blondynce odzyskać równowagę, zdawała się nawet tego nie zauważyć. Oczy miała szeroko otwarte, zagubione. Nigdy nie widział jej tak zakłopotanej, dziwnie bezbronnej - zwalił to na karb alkoholu.
Westchnął w duchu.
-Poszukałem raportów z twoich zamkniętych spraw. - związanych z mugolami, mógłby dodać, ale ugryzł się w język. Pamiętała chyba zresztą, co jej wtedy obiecał. -Ale Adriana de Verley nie istniała. - kobieta, z którą się związał nie istniała. Próbował mówić o tym z dystansem, jakby cała sprawa dotyczyła kogoś innego. Kogoś, kto chłodno i pragmatycznie sprawdził, czy szpieg wygłaszająca antymugolskie frazesy nikogo nie naraziła i wcale nie działał w chaotycznej, gorącej zazdrości.
Nie mówmy o tamtej kłótni. Tyle, że sam przecież zaczął.
Drgnął, ale tym razem nie uciekł spojrzeniem. Wytrzymał. Kiedyś oddałby wszystko, by usłyszeć przeprosiny i wyjaśnienia, znaleźć inne rozwiązanie tamtej zagadki niż to, które sama mu podsunęła i które odkrył w Ministerstwie. Potem oddałby wszystko, żeby już nigdy o tym nie myśleć, o niej nie myśleć. Prawie się udało, Norwegia była absorbująca - a gdy życie przelatywało mu przed oczyma pod północnym niebem, widział tamtą nieistniejącą Addę. Tą, którą poznał, a nie tą, z którą się rozstał.
Zawahał się. Powinien przyjąć te przeprosiny, zapewnić jej spokój ducha? Dla dobra pracy?
O ile rano będzie pamiętała.
Rozchylił usta.
Daruj sobie te przeprosiny. - wciąż pamiętał tamte słowa, jej jadowity głos.
-Nie musimy o tym mówić. Nie... powinniśmy. - zdołał ostudzić gniew, ale nie był w stanie zdobyć się na odpowiedź, którą chciała usłyszeć. Mówił cicho, łagodnie. Zostawmy to. Słowa płynęły dalej, tak jakby go nie słyszała. Albo nie chciała słyszeć.
Zmarszczył lekko brwi, tak jak zawsze, gdy składał dowody w śledztwie, gdy myślał długo nad jakąś sprawą. Potem obejrzał się na bok, czując na sobie spojrzenie bruneta, który siedział nad miską gulaszu. Podniosła lekko głos, stojąc przyciągali uwagę.
Nikt nie powinien zapamiętać ich razem.
-Wyjdźmy na świeże powietrze. Musisz ochłonąć, odprowadzę cię do domu. - przerwał, choć nie wiedział nawet gdzie mieszka, najchętniej odprowadziłby ją tylko wzrokiem podczas teleportacji. Nadal trzymał Addę za łokieć - pociągnął ją lekko w stronę drzwi, uparcie milcząc. Gdy wyszli na zewnątrz, puścił jej rękę, odsunął się o krok. Skrzyżował ramiona i wbił wzrok w ciemne gwiazdy, biorąc głęboki oddech. Dopiero gdy wstał, obolałe ciało przypomniało mu jak bardzo był zmęczony. Najadł się, powinien wracać do łóżka.
A to, co mówiła, brzmiało chaotycznie i bezsensownie. Jeszcze nie rozumiał.
Albo nie chciał rozumieć.
Tama, za którą zepchnął ciekawość, niedowierzanie, tamte emocje - chyba bał się ją otwierać.
Can I not save one
from the pitiless wave?
A więc jednak.
Miała ochotę zaśmiać się ponuro, pokręcić głową. Jednak chciał ją zgubić, zrujnować karierę. Jednak jej nienawidził.
Tylko… zawahała się w swoich osądach, potrzebowała dłuższego momentu na przeprocesowanie nowych faktów. Tylko jakoś nie straciła pracy (absurdalne szczęście, czy brak wystarczająco mocnych dowodów?). Tylko jakoś nie kazał jej spierdalać tam, pod słupem. I rzucił protego maxima w Grimsby, chociaż mógł mściwie ograniczyć się do podstawowej wersji zaklęcia.
Stłumiła brutalnie tlącą się gdzieś w głębi ducha nadzieję, zdmuchnęła ją jak wątły płomień świecy. Demimozi byli cenni. Szczególnie ci, którzy mieli nadal wejście do Ministerstwa w Londynie. To był efekt oddania pracy, nic… nic ponad to. Teraz miała swoją odpowiedź i poczuła się z nią strasznie głupio. Strasznie, kurwa, głupio.
Odwróciła wzrok ― powinnam się domyślić ― nagle wszystko wydawało się o wiele bardziej interesujące, niż on. Kolejnych słów nie miała siły skomentować, po prostu spuściła głowę.
Adriana de Verley istniała, Mike. Nadal istnieje, chociaż zdajesz się jej nie dostrzegać.
Kiedyś myślała, że ta chwila nigdy nie nastąpi, że ponowne spotkanie to tylko pobożne życzenie, które nie ma szansy na spełnienie. Być może stąd brała się ta determinacja w jej kolejnych wypowiedziach, nagły potok słów, próba przekonania. Skupiona mina śledczego dawała jej okruch nadziei na to, że zdecyduje się jej wysłuchać. Bo przecież wcale nie musiał; miał do tego pełne prawo. Mógł odwrócić się, wyjść, pozostawić przeszłość za sobą, już definitywnie.
Ciężko było jej wymyślać w tym stanie kolejne ruchy. Czym innym było przechodzenie pomiędzy dobrze poznanymi rolami, a czym innym była improwizacja w tak poważnej sprawie. Dała się wyprowadzić, w ten sposób kupując sobie dodatkowy czas do namysłu. Był aurorem, rozwiązywanie spraw i tajemnic było dla niego czymś naturalnym. Badanie poszlak, łączenie faktów, doszukiwanie się drugiego dna, mierzył się z tym codziennie. Może powinna to wykorzystać. Jego drugą naturę.
Z bólem serca obserwowała, jak się od niej dystansuje. Skrzyżowane ramiona, krok w bok, wymowne spojrzenie w niebo. Gdyby była trzeźwa na pewno wpadłaby na coś błyskotliwego, coś… jakoś…
Przymknęła oczy, zaciągnęła się ciepłym, nocnym powietrzem. Może po prostu musiała chwilę postać, pooddychać, jej ciało dobrze radziło sobie z nadmiarem alkoholu, potrzebowała tylko czasu. Czasu, który przeciekał jej przez palce, z każdą przedłużającą się sekundą przybliżając utratę szansy na wyjaśnienia.
Nagle złapała go za rękaw, wciąż stojąc w miejscu, wciąż z zamkniętymi oczami.
― Sprawdzam, czy się nie deportowałeś ― mruknęła. ― Nie będę się spowiadać cieniom i strachom na wróble.
Nie trzymała go długo ― wciąż pamiętała, jak się od niej cofnął jak oparzony pod słupem ― ledwie parę oddechów. Potem znowu otworzyła oczy (nie odnotowała żadnej znaczącej różnicy, świat nadal nieco chwiał się w posadach), skrzyżowała ramiona na piersi, odeszła parę kroków, zeszła na ścieżkę. Jej jasne włosy i sukienka odcinały się na tle ciemnej, granatowej nocy, a w sylwetce można było nagle dostrzec coś nieznośnie kruchego i samotnego. Lekki powiew wiatru poruszył jej włosami, zaszeleścił zwiewnym materiałem; odgarnęła parę pasm z twarzy, po chwili wahania obejrzała się przez ramię.
― Właśnie, że powinniśmy ― powiedziała w końcu. ― Powinniśmy to wyjaśnić, powinieneś wiedzieć, co się naprawdę wtedy wydarzyło. Że chciałam ci wszystko powiedzieć, zaproponować ucieczkę gdzieś daleko, tam gdzie ten chory pojeb by nas nie znalazł. ― Znowu się zawahała, zamroczyło ją, znowu przez alkohol. Aż musiała się oprzeć dłońmi o drewniany płotek. ― Ale potem… ― Nie mogła na niego patrzeć, znieść jego obecności. Miała ochotę uciec, jednak nie mówić nic i zabrać tę tajemnicę do grobu. Na moment zapomniała, jak się oddycha; serce tłukło się w piersi w bolesnym rytmie. ― Potem uznałam, że lepiej będzie cię odsunąć, jak najdalej się da. Zabić to, co między nami było, zanim zwęszy twój trop. To… to był chory człowiek, Michael. Chory, agresywny czarnoksiężnik. ― Nawet nie zauważyła, kiedy zaczęły jej drżeć ramiona. Chyba wystarczyło samo jego wspomnienie, żeby była roztrzęsiona.
― Myślałam, że mi się udało ― podsumowała gorzko. ― Ale jakoś się domyślił. Dowiedział się, że to byłeś ty.
Miała ochotę zaśmiać się ponuro, pokręcić głową. Jednak chciał ją zgubić, zrujnować karierę. Jednak jej nienawidził.
Tylko… zawahała się w swoich osądach, potrzebowała dłuższego momentu na przeprocesowanie nowych faktów. Tylko jakoś nie straciła pracy (absurdalne szczęście, czy brak wystarczająco mocnych dowodów?). Tylko jakoś nie kazał jej spierdalać tam, pod słupem. I rzucił protego maxima w Grimsby, chociaż mógł mściwie ograniczyć się do podstawowej wersji zaklęcia.
Stłumiła brutalnie tlącą się gdzieś w głębi ducha nadzieję, zdmuchnęła ją jak wątły płomień świecy. Demimozi byli cenni. Szczególnie ci, którzy mieli nadal wejście do Ministerstwa w Londynie. To był efekt oddania pracy, nic… nic ponad to. Teraz miała swoją odpowiedź i poczuła się z nią strasznie głupio. Strasznie, kurwa, głupio.
Odwróciła wzrok ― powinnam się domyślić ― nagle wszystko wydawało się o wiele bardziej interesujące, niż on. Kolejnych słów nie miała siły skomentować, po prostu spuściła głowę.
Adriana de Verley istniała, Mike. Nadal istnieje, chociaż zdajesz się jej nie dostrzegać.
Kiedyś myślała, że ta chwila nigdy nie nastąpi, że ponowne spotkanie to tylko pobożne życzenie, które nie ma szansy na spełnienie. Być może stąd brała się ta determinacja w jej kolejnych wypowiedziach, nagły potok słów, próba przekonania. Skupiona mina śledczego dawała jej okruch nadziei na to, że zdecyduje się jej wysłuchać. Bo przecież wcale nie musiał; miał do tego pełne prawo. Mógł odwrócić się, wyjść, pozostawić przeszłość za sobą, już definitywnie.
Ciężko było jej wymyślać w tym stanie kolejne ruchy. Czym innym było przechodzenie pomiędzy dobrze poznanymi rolami, a czym innym była improwizacja w tak poważnej sprawie. Dała się wyprowadzić, w ten sposób kupując sobie dodatkowy czas do namysłu. Był aurorem, rozwiązywanie spraw i tajemnic było dla niego czymś naturalnym. Badanie poszlak, łączenie faktów, doszukiwanie się drugiego dna, mierzył się z tym codziennie. Może powinna to wykorzystać. Jego drugą naturę.
Z bólem serca obserwowała, jak się od niej dystansuje. Skrzyżowane ramiona, krok w bok, wymowne spojrzenie w niebo. Gdyby była trzeźwa na pewno wpadłaby na coś błyskotliwego, coś… jakoś…
Przymknęła oczy, zaciągnęła się ciepłym, nocnym powietrzem. Może po prostu musiała chwilę postać, pooddychać, jej ciało dobrze radziło sobie z nadmiarem alkoholu, potrzebowała tylko czasu. Czasu, który przeciekał jej przez palce, z każdą przedłużającą się sekundą przybliżając utratę szansy na wyjaśnienia.
Nagle złapała go za rękaw, wciąż stojąc w miejscu, wciąż z zamkniętymi oczami.
― Sprawdzam, czy się nie deportowałeś ― mruknęła. ― Nie będę się spowiadać cieniom i strachom na wróble.
Nie trzymała go długo ― wciąż pamiętała, jak się od niej cofnął jak oparzony pod słupem ― ledwie parę oddechów. Potem znowu otworzyła oczy (nie odnotowała żadnej znaczącej różnicy, świat nadal nieco chwiał się w posadach), skrzyżowała ramiona na piersi, odeszła parę kroków, zeszła na ścieżkę. Jej jasne włosy i sukienka odcinały się na tle ciemnej, granatowej nocy, a w sylwetce można było nagle dostrzec coś nieznośnie kruchego i samotnego. Lekki powiew wiatru poruszył jej włosami, zaszeleścił zwiewnym materiałem; odgarnęła parę pasm z twarzy, po chwili wahania obejrzała się przez ramię.
― Właśnie, że powinniśmy ― powiedziała w końcu. ― Powinniśmy to wyjaśnić, powinieneś wiedzieć, co się naprawdę wtedy wydarzyło. Że chciałam ci wszystko powiedzieć, zaproponować ucieczkę gdzieś daleko, tam gdzie ten chory pojeb by nas nie znalazł. ― Znowu się zawahała, zamroczyło ją, znowu przez alkohol. Aż musiała się oprzeć dłońmi o drewniany płotek. ― Ale potem… ― Nie mogła na niego patrzeć, znieść jego obecności. Miała ochotę uciec, jednak nie mówić nic i zabrać tę tajemnicę do grobu. Na moment zapomniała, jak się oddycha; serce tłukło się w piersi w bolesnym rytmie. ― Potem uznałam, że lepiej będzie cię odsunąć, jak najdalej się da. Zabić to, co między nami było, zanim zwęszy twój trop. To… to był chory człowiek, Michael. Chory, agresywny czarnoksiężnik. ― Nawet nie zauważyła, kiedy zaczęły jej drżeć ramiona. Chyba wystarczyło samo jego wspomnienie, żeby była roztrzęsiona.
― Myślałam, że mi się udało ― podsumowała gorzko. ― Ale jakoś się domyślił. Dowiedział się, że to byłeś ty.
Mam niespełna trzydzieści lat
i jak kot muszę umrzeć
i jak kot muszę umrzeć
dziewięć razy
Na moment ucichła, całkowicie. Gołym okiem widział, że jest zawstydzona. To chyba pierwszy raz, gdy rumieni się nie z powodu...
Odpędził wspomnienia innych, namiętniejszych rumieńców, zanim zdążył je wskrzesić. Powinny zostać pogrzebane głęboko, razem z dawnym Michaelem. Tym, którego wciąż pamiętała i którego pragnęła przeprosić. Tym, który nie mógł jej wybaczyć, bo Michael już prawie nie pamiętał, jak to jest - być tamtym. Kimś bez trosk i prawie bez kompleksów, kimś kto potrafił patrzeć na Addę z ciepłem rozlewającym się w sercu, kto znalazłby teraz odpowiednie słowa i nie czuł się jak sparaliżowany na samą myśl o tym, że mógłby chwycić ją za dłoń, a nie za łokieć.
Chyba chciał, żeby takiego go zapamiętała. Pozostała na zawsze we Francji, daleka i bezpieczna. Nawet, jeśli myślałby, że nim gardziła - wiedziałby wtedy, że poznała kogoś, kogo sam chociaż lubił. Zbyt naiwnego, ale zdrowego. W pełni ludzkiego.
Chyba chciał, żeby zamilkła, żeby rozstali się w pośpiesznej niezręczności. Żeby wróciła bezpiecznie do domu i nie przypatrywała się mu zbyt długo. Paradoksalnie, światło dobiegające z okien pubu oświetlało teraz jego twarz wyraźniej niż w półmroku stolika w kącie. Sińce pod oczyma, ostrą czerń nowej blizny (miał nadzieję, że zblednie, ale nie był pewien) i to, że trudno było mu nawet prosto stać. Rozciągnięte niecałą dobę temu mięśnie i kości potrzebowały odpoczynku, przypominały o pełni bolesnymi zakwasami.
Cofnął lekko rękę, ale już nie jak oparzony. Na tyle, by trzymała rękaw, nie jego. Od wzięcia kroku w tył powstrzymała go chyba myśl, że Adda musi po prostu złapać równowagę.
-Nie musisz mi się spowiada... - zaczął i mógłby mówić dalej, oskarżycielsko. O tym, że pewnych ran lepiej nie rozdrapywać, żeby dała spokój i dorosła. Że jego wybaczenie nie jest jej do niczego potrzebne, a jeśli jest, to porozmawiają kiedyś w Plymouth, na trzeźwo.
Powstrzymała go myśl, że Adda wygląda strasznie krucho, jakby była jeszcze bardziej zmęczona od niego. Niechęć do wdawania się w słowną szermierkę, pauza potrzebna na zebranie słów.
Pauza, którą wykorzystała, by zaprotestować.
-...co? - uciec? Między brwiami pojawiła się znana jej dobrze zmarszczka, ale tego już nie widziała. Podszedł o krok do przodu, jakby bał się, że kobieta znów straci równowagę - ale sama znalazła podparcie, a on zatrzymał się, o dwa kroki za nią.
Znalazł, uciec, bałam. - pomimo chaotycznego sposobu, w jaki starała się przekazać jakieś informacje, przynajmniej wydźwięk słów zdawał się układać w jeden nastrój.
Strach.
Ale wtedy nie widział strachu. Tylko pogardę.
Czy to jakaś nowa gra?
-Kto? Mówisz o Igorze Chernov? - uściślił, bo choć kandydat był oczywisty, to wciąż nie wypowiedziała jego imienia.
(Ani sam nie przyznał, skąd może znać to imię. Tylko to, że sprawdził jej nazwisko).
A może o kimś innym. Mało na świecie czarnoksiężników? Dlaczego pomyślał akurat o jej mężu, policjancie, dlaczego poczuł irracjonalną zazdrość?
Wtedy też ją czuł, gdy cisnął niedokończony raport na jego biurko.
Nic dziwnego, że się domyślił. Zawahał się, niepewny, czy chce się tym chwalić Addzie.
-Mnie odsunąć. - powtórzył powoli, bezbarwnie. -Aurora od czarnoksiężnika. - roześmiał się nagle, sucho, nieprzyjemnie. -Myślisz, że w to uwierzę - czy może wtedy myślałaś, że mugolak nie da sobie rady z tym twoim... - urwał, nie poznając siebie, gorącej złości, jaka wkradła się między zgłoski.
Głęboki wdech. Wspomnienie szkarłatu, utraty panowania nad sobą. Od początku wojny czuł gniew nieustannie, zimne paliwo, ale musiał unikać tego rodzaju złości, spontanicznej i grożącej utratą panowania nad sobą, panowania nad człowieczeństwem.
Był jeszcze daleko od utraty kontroli, ale dwukrotnie przemienił się przy kobietach, na których kiedyś mu zależało - raz, by chronić, a raz całkowitym przypadkiem. Byłby głupcem, gdyby nie połączył sygnałów ostrzegawczych.
-Nie musisz mi się tłumaczyć, to dawne dzieje. Nie mam zamiaru się mścić ani donosić w pracy o słowach, które wtedy padły, jeśli tego się obawiasz. Ufam im. - więc muszę ufać tobie. Wciąż miał ręce skrzyżowane na ramionach, mocno - boleśnie - wpił palce we własne przedramiona, doprowadzając się do porządku by zabrzmieć rzeczowo i sucho, jak w pracy.
-Słyszałem, że nie żyje, tyle mi wystarczy. - przyznał. Pytał, wtedy, po pożarze. Widział ich nazwisko, nerwowo szukał imienia na liście poległych.
Nie wiedział, że dla niej wspomnienia wciąż są żywe.
-Przeprosiny przyjęte. - dodał strategicznie, nie będąc pewnym, czy mówi od serca. To się nie liczyło, bo to chciała usłyszeć, prawda?
Odpędził wspomnienia innych, namiętniejszych rumieńców, zanim zdążył je wskrzesić. Powinny zostać pogrzebane głęboko, razem z dawnym Michaelem. Tym, którego wciąż pamiętała i którego pragnęła przeprosić. Tym, który nie mógł jej wybaczyć, bo Michael już prawie nie pamiętał, jak to jest - być tamtym. Kimś bez trosk i prawie bez kompleksów, kimś kto potrafił patrzeć na Addę z ciepłem rozlewającym się w sercu, kto znalazłby teraz odpowiednie słowa i nie czuł się jak sparaliżowany na samą myśl o tym, że mógłby chwycić ją za dłoń, a nie za łokieć.
Chyba chciał, żeby takiego go zapamiętała. Pozostała na zawsze we Francji, daleka i bezpieczna. Nawet, jeśli myślałby, że nim gardziła - wiedziałby wtedy, że poznała kogoś, kogo sam chociaż lubił. Zbyt naiwnego, ale zdrowego. W pełni ludzkiego.
Chyba chciał, żeby zamilkła, żeby rozstali się w pośpiesznej niezręczności. Żeby wróciła bezpiecznie do domu i nie przypatrywała się mu zbyt długo. Paradoksalnie, światło dobiegające z okien pubu oświetlało teraz jego twarz wyraźniej niż w półmroku stolika w kącie. Sińce pod oczyma, ostrą czerń nowej blizny (miał nadzieję, że zblednie, ale nie był pewien) i to, że trudno było mu nawet prosto stać. Rozciągnięte niecałą dobę temu mięśnie i kości potrzebowały odpoczynku, przypominały o pełni bolesnymi zakwasami.
Cofnął lekko rękę, ale już nie jak oparzony. Na tyle, by trzymała rękaw, nie jego. Od wzięcia kroku w tył powstrzymała go chyba myśl, że Adda musi po prostu złapać równowagę.
-Nie musisz mi się spowiada... - zaczął i mógłby mówić dalej, oskarżycielsko. O tym, że pewnych ran lepiej nie rozdrapywać, żeby dała spokój i dorosła. Że jego wybaczenie nie jest jej do niczego potrzebne, a jeśli jest, to porozmawiają kiedyś w Plymouth, na trzeźwo.
Powstrzymała go myśl, że Adda wygląda strasznie krucho, jakby była jeszcze bardziej zmęczona od niego. Niechęć do wdawania się w słowną szermierkę, pauza potrzebna na zebranie słów.
Pauza, którą wykorzystała, by zaprotestować.
-...co? - uciec? Między brwiami pojawiła się znana jej dobrze zmarszczka, ale tego już nie widziała. Podszedł o krok do przodu, jakby bał się, że kobieta znów straci równowagę - ale sama znalazła podparcie, a on zatrzymał się, o dwa kroki za nią.
Znalazł, uciec, bałam. - pomimo chaotycznego sposobu, w jaki starała się przekazać jakieś informacje, przynajmniej wydźwięk słów zdawał się układać w jeden nastrój.
Strach.
Ale wtedy nie widział strachu. Tylko pogardę.
Czy to jakaś nowa gra?
-Kto? Mówisz o Igorze Chernov? - uściślił, bo choć kandydat był oczywisty, to wciąż nie wypowiedziała jego imienia.
(Ani sam nie przyznał, skąd może znać to imię. Tylko to, że sprawdził jej nazwisko).
A może o kimś innym. Mało na świecie czarnoksiężników? Dlaczego pomyślał akurat o jej mężu, policjancie, dlaczego poczuł irracjonalną zazdrość?
Wtedy też ją czuł, gdy cisnął niedokończony raport na jego biurko.
Nic dziwnego, że się domyślił. Zawahał się, niepewny, czy chce się tym chwalić Addzie.
-Mnie odsunąć. - powtórzył powoli, bezbarwnie. -Aurora od czarnoksiężnika. - roześmiał się nagle, sucho, nieprzyjemnie. -Myślisz, że w to uwierzę - czy może wtedy myślałaś, że mugolak nie da sobie rady z tym twoim... - urwał, nie poznając siebie, gorącej złości, jaka wkradła się między zgłoski.
Głęboki wdech. Wspomnienie szkarłatu, utraty panowania nad sobą. Od początku wojny czuł gniew nieustannie, zimne paliwo, ale musiał unikać tego rodzaju złości, spontanicznej i grożącej utratą panowania nad sobą, panowania nad człowieczeństwem.
Był jeszcze daleko od utraty kontroli, ale dwukrotnie przemienił się przy kobietach, na których kiedyś mu zależało - raz, by chronić, a raz całkowitym przypadkiem. Byłby głupcem, gdyby nie połączył sygnałów ostrzegawczych.
-Nie musisz mi się tłumaczyć, to dawne dzieje. Nie mam zamiaru się mścić ani donosić w pracy o słowach, które wtedy padły, jeśli tego się obawiasz. Ufam im. - więc muszę ufać tobie. Wciąż miał ręce skrzyżowane na ramionach, mocno - boleśnie - wpił palce we własne przedramiona, doprowadzając się do porządku by zabrzmieć rzeczowo i sucho, jak w pracy.
-Słyszałem, że nie żyje, tyle mi wystarczy. - przyznał. Pytał, wtedy, po pożarze. Widział ich nazwisko, nerwowo szukał imienia na liście poległych.
Nie wiedział, że dla niej wspomnienia wciąż są żywe.
-Przeprosiny przyjęte. - dodał strategicznie, nie będąc pewnym, czy mówi od serca. To się nie liczyło, bo to chciała usłyszeć, prawda?
Can I not save one
from the pitiless wave?
Przymknęła oczy, zacisnęła ręce na barierce, aż poczuła jak drzazgi wbijają jej się w palce. Oczywiście, że mówiła o Chernovie. Żadnych innych czarnoksiężników nie poznała, a na pewno nie tak blisko.
― Tak ― burknęła. Mgliście przeszło jej przez myśl, że nigdy nie dzieliła się z nim imieniem, a przecież w raportach dotyczących jej spraw… Zamrugała szybko, próbując odpędzić leniwą, alkoholową mgłę zasnuwającą myśli, zaburzającą zdolność do szybkiego łączenia faktów. Nie prowadzili razem śledztw, przecież pamiętałaby. Zresztą, rzadko miała okazję współpracować z czarodziejską policją, częściej dostawała sprawy z Biurem Aurorów.
Obejrzała się przez ramię. W tym świetle wyglądał, jakby przeżył cztery życia, a nie jedno. Podkrążone oczy, coś zmienionego w posturze, jakby sam trzymał się ledwo na nogach. Był w pubie po pracy? Po misji? Oberwał?
Zmrużyła oczy.
― …Nigdy ci nie powiedziałam, jak ma na imię. Grzebałeś głębiej, niż raporty ― rzuciła. Chciała, żeby to zabrzmiało oskarżycielsko, żeby w głosie dało się usłyszeć gniew, ale nic z tego jej nie wyszło. Ton pozostał matowy, zmęczony, pozbawiony charakteru. Chciało jej się płakać. Nad przeszłością, nad tym, co stracone; nad własną głupotą.
Coś w niej pękło, kiedy się roześmiał. Oderwała się od płotu, w dwóch krokach do niego dopadła, złapała za koszulę ― sama się zdziwiła, jak nagły przypływ gniewu postawił ją na nogi ― zacisnęła palce na materiale. W zielonych oczach migotała złość, rozdrażnienie. Teraz, właśnie teraz, kiedy próbowała mówić prawdę, to musiał taki być? Zimny, odległy? Prawie, jak…
― Aurora od czarnoksiężnika ― warknęła. ― Aurora, który nie podołałby sam przewadze liczebnej z zaskoczenia, od czarnoksiężnika, który prał mnie betulą, kiedy coś mu się nie podobało. Aurora, którego kochałam, od czarnoksiężnika, którego otrułam. ― Puściła go tak samo nagle, jak do niego dopadła, cofnęła się o dwa chwiejne kroki. Nie sądziła, że mówienie prawdy może być takie wyczerpujące, znowu kręciło jej się w głowie.
Odsunęła się dalej, odwróciła, zaplotła ręce na karku. Wdech-wydech, wdech-wydech. Zamknęła znowu oczy, usiłując się opanować. Powiedziała, co mogła. Nie zamierzała go zmuszać do słuchania całej reszty tej historii, tyle powinno jej wystarczyć, żeby zamknąć ten rozdział, pójść dalej.
Przeszła się kawałek wzdłuż płotu, zaraz potem zawróciła, szamocząc się sama ze sobą, jak ranne zwierzę, któremu skończyły się opcje obronne. Najchętniej teleportowałaby się do domu, rzuciła na łóżko i pogrążyła w śnie, który nie niósł odpoczynku. W takim stanie ― w takim wzburzeniu, w takim rozchwianiu, podchmielona ― mogła co najwyżej pomarzyć o szybkim sposobie na ucieczkę.
Powinna go posłuchać, kiedy jej mówił, żeby sobie darowała tę rozmowę. Zwłaszcza po dwóch winach.
Poluzowała uchwyt na karku, ręce swobodnie opadły wzdłuż tułowia. Nie miała siły.
― Nie chcesz mi wierzyć, to nie. Nie zmuszę cię do tego ― powiedziała po długiej chwili ciszy, patrząc gdzieś przed siebie. ― Ale wtedy łapałeś się każdej możliwości, byleby tylko podważyć moje kłamstwo. W głębi ducha wiesz, jaka jest prawda.
― Tak ― burknęła. Mgliście przeszło jej przez myśl, że nigdy nie dzieliła się z nim imieniem, a przecież w raportach dotyczących jej spraw… Zamrugała szybko, próbując odpędzić leniwą, alkoholową mgłę zasnuwającą myśli, zaburzającą zdolność do szybkiego łączenia faktów. Nie prowadzili razem śledztw, przecież pamiętałaby. Zresztą, rzadko miała okazję współpracować z czarodziejską policją, częściej dostawała sprawy z Biurem Aurorów.
Obejrzała się przez ramię. W tym świetle wyglądał, jakby przeżył cztery życia, a nie jedno. Podkrążone oczy, coś zmienionego w posturze, jakby sam trzymał się ledwo na nogach. Był w pubie po pracy? Po misji? Oberwał?
Zmrużyła oczy.
― …Nigdy ci nie powiedziałam, jak ma na imię. Grzebałeś głębiej, niż raporty ― rzuciła. Chciała, żeby to zabrzmiało oskarżycielsko, żeby w głosie dało się usłyszeć gniew, ale nic z tego jej nie wyszło. Ton pozostał matowy, zmęczony, pozbawiony charakteru. Chciało jej się płakać. Nad przeszłością, nad tym, co stracone; nad własną głupotą.
Coś w niej pękło, kiedy się roześmiał. Oderwała się od płotu, w dwóch krokach do niego dopadła, złapała za koszulę ― sama się zdziwiła, jak nagły przypływ gniewu postawił ją na nogi ― zacisnęła palce na materiale. W zielonych oczach migotała złość, rozdrażnienie. Teraz, właśnie teraz, kiedy próbowała mówić prawdę, to musiał taki być? Zimny, odległy? Prawie, jak…
― Aurora od czarnoksiężnika ― warknęła. ― Aurora, który nie podołałby sam przewadze liczebnej z zaskoczenia, od czarnoksiężnika, który prał mnie betulą, kiedy coś mu się nie podobało. Aurora, którego kochałam, od czarnoksiężnika, którego otrułam. ― Puściła go tak samo nagle, jak do niego dopadła, cofnęła się o dwa chwiejne kroki. Nie sądziła, że mówienie prawdy może być takie wyczerpujące, znowu kręciło jej się w głowie.
Odsunęła się dalej, odwróciła, zaplotła ręce na karku. Wdech-wydech, wdech-wydech. Zamknęła znowu oczy, usiłując się opanować. Powiedziała, co mogła. Nie zamierzała go zmuszać do słuchania całej reszty tej historii, tyle powinno jej wystarczyć, żeby zamknąć ten rozdział, pójść dalej.
Przeszła się kawałek wzdłuż płotu, zaraz potem zawróciła, szamocząc się sama ze sobą, jak ranne zwierzę, któremu skończyły się opcje obronne. Najchętniej teleportowałaby się do domu, rzuciła na łóżko i pogrążyła w śnie, który nie niósł odpoczynku. W takim stanie ― w takim wzburzeniu, w takim rozchwianiu, podchmielona ― mogła co najwyżej pomarzyć o szybkim sposobie na ucieczkę.
Powinna go posłuchać, kiedy jej mówił, żeby sobie darowała tę rozmowę. Zwłaszcza po dwóch winach.
Poluzowała uchwyt na karku, ręce swobodnie opadły wzdłuż tułowia. Nie miała siły.
― Nie chcesz mi wierzyć, to nie. Nie zmuszę cię do tego ― powiedziała po długiej chwili ciszy, patrząc gdzieś przed siebie. ― Ale wtedy łapałeś się każdej możliwości, byleby tylko podważyć moje kłamstwo. W głębi ducha wiesz, jaka jest prawda.
Mam niespełna trzydzieści lat
i jak kot muszę umrzeć
i jak kot muszę umrzeć
dziewięć razy
-Nigdy nic mi o nim nie powiedziałaś. - przypomniał chłodno, przypominając sobie tamtą bezsilność, gniew, bezgraniczne zaskoczenie. Był tym drugim, t y m d r u g i m. Może nie powinien pić tuż po pełni, może był tak zmęczony, że wino uderzyło mu do głowy mocniej niż powinno. A może to nie wino, tylko emocje.
Nie mówiła mu ani o imieniu ani o tym, że Chernov był brunetem. Do wszystkiego doszedł samemu.
-Pracowaliśmy drzwi w drzwi. - wzruszył ramionami, stalowe oczy błysnęły niebezpiecznie. -Nigdy nie zastanawiałaś się, czy się nie znamy? Czy nie spojrzymy sobie w oczy, nie zamienimy paru słów? - cedził, podnosząc lekko brodę, wyzywająco. Czy może miałaś to gdzieś? Nie wiedział, czy Igor wiedział o jej zabawie i czy w ogóle go to obchodziło, bo... -Nie rozmawialiśmy o tobie. - zapewnił prędko, bo nie wiedział już, co Adda o nim myśli i myślała, ale przecież starał się być gentlemanem. Nie rozmawiałby o swojej kochance z jej mężem, nawet po słowach, które wtedy padły. -Tylko o pracy. - dodał cicho, zdając sobie sprawę, że ledwo pamięta, o czym dokładnie wtedy rozmawiali. Pamiętał tylko drwiący uśmieszek, przystojną twarz, dobre maniery. Zagraniczne nazwisko, którego czysty rodowód sięgał kilka pokoleń wstecz - to też masochistycznie sprawdził, w bibliotece.
Nie chciał się dać wciągnąć w tą rozmowę, a tymczasem rozdrapywał stare rany, prowokował Addę. Brawo. - pomyślał z goryczą.
I dał się zaskoczyć.
Stała na nogach pewniej i poruszała się szybciej, niż się spodziewał. Nie mogła wiedzieć, że jego kondycja uleciała wraz z wlikołaczym przekleństwem, że po pełni miał nogi jak z waty. Oszołomiony zapachem frezji spróbował się cofnąć, ale wpół kroku zmienił zdanie, orientując się, że jeszcze obydwoje straciliby równowagę. Oparł ciężar ciała na piętach i stał jak słup, żałując, że w ogóle dał się wciągnąć w tą rozmowę.
-Aurora, któremu powinnaś była zaufać! - wszedł jej w słowo, ostro, nie chciał tego słuchać, przez moment prawie by się przekrzykiwali - gdyby nie to, że zawodowa intuicja kazała obojgu zniżyć głos do gniewnego szeptu, syku. Kolejne argumenty zawrzały w gonitwie gniewnych myśli - miał za sobą całe Biuro, wymyśliłby coś, wymyśliliby coś razem. -Ale wolałaś złamać m... - prawie mu się wyrwało, żałośne, ale zanim zdążył ugryźć się w język - sama go uciszyła.
Betulą.
Oczy rozszerzyły się z nagłym zrozumieniem. Pamiętał jej minę, gdy nie zdołał jej ochronić przed zaklęciem w Grimsby.
Pamiętał też siniaki i inne blade ślady, podleczone (w Mungu?) i typowe dla ich pracy. Łatwo było mu wmówić, że...
-...mówiłaś, że to w pracy... - materiał koszuli napiął się, gdy odruchowo cofnął się o te pół kroku, tego wszystkiego było już za dużo.
Kolejne kłamstwo.
Kolejny raz, gdy uświadamiała mu, że był ślepym idiotą. Kolejny wyraz braku zaufania. Komu te wyznania przynosiły ulgę - jemu, czy jej? Czy komukolwiek miały, czy były jedynie wynikiem alkoholu i zmęczenia, zagalopowania się we wzajemnych prowokacjach i oskarżeniach?
Puściła go tak nagle, że zachwiał się na nogach. Złapał równowagę, cofając się o kolejny krok. Przez chwilę patrzył na nią szeroko otwartymi, dziwnie szklistymi oczyma.
Którego kochałam.
Serce opuściło jedno uderzenie, a potem zabiło szybciej, ale w spojrzeniu odbiła się nagła panika - na myśl, jak powinien na to zareagować. Jak zareagowałby dawny Michael. Michael, który marzył o tym, że kiedyś to usłyszy.
Na pewno inaczej niż przerażającą pustką. Rezygnacją, opadającą ciężko na ramiona.
Którego otrułam. Te słowa dotarły do niego dużo później, gdy Adda chodziła już nerwowo wzdłuż płotu.
Za późno. - przemknęło mu przez myśl. Najwyraźniej otruła go za późno, gdy ich dramat nie był już jego sprawą. Albo może nigdy nie był, może zawsze chciała trzymać go z daleka. Na te wszystkie wyznania też już było za późno, nic nie mogły przecież zmienić. Ani tego, że uwierzył wtedy w jej słowa, ani tego, że u niego wszystko się zmieniło.
Czy mogły cokolwiek naprawić?
Wierzył jej, ale czuł się podwójnie okłamany, podwójnie ślepy. Czuł, że jakoś ją zawiódł, a zarazem - że to ona uparcie go odsunęła.
Objął się mocniej rękami, przez długą chwilę nie patrząc wcale na nią, a przez nią.
Kiedyś nie byłby tak nienaturalnie spokojny, tak zdystansowany.
Tak zmęczony.
Zamrugał, opuścił ciężko ręce. Uniósł prawą dłoń i na moment przyłożył palce do nasady nosa. Był oszołomiony - rozumiał każde ze słów, które mu powiedziała, ale czuł się, jakby obserwował samego siebie z dystansu. Dysocjacja - zapamiętał, co powiedział mu kiedyś magipsychiatra, ale to nie sprawiało, że czuł się mniej niezręcznie.
-Pozostaje mi się cieszyć, że jesteś bezpieczna i że poradziłaś sobie sama. - powiedział w końcu cicho, bez śladu złości ani satysfakcji. Z ciężką, zmęczoną rezygnacją.
Sama, zawsze sama.
-Wypiłaś za dużo, wynajmę ci tu pokój. - zaproponował. I tyle z oszczędności. Głos miał głuchy, ale mówił rzeczowo, jakby odhaczał kolejne punkty na logicznym planie działania.
Wierzę ci, ale co to zmieni?
Nie mówiła mu ani o imieniu ani o tym, że Chernov był brunetem. Do wszystkiego doszedł samemu.
-Pracowaliśmy drzwi w drzwi. - wzruszył ramionami, stalowe oczy błysnęły niebezpiecznie. -Nigdy nie zastanawiałaś się, czy się nie znamy? Czy nie spojrzymy sobie w oczy, nie zamienimy paru słów? - cedził, podnosząc lekko brodę, wyzywająco. Czy może miałaś to gdzieś? Nie wiedział, czy Igor wiedział o jej zabawie i czy w ogóle go to obchodziło, bo... -Nie rozmawialiśmy o tobie. - zapewnił prędko, bo nie wiedział już, co Adda o nim myśli i myślała, ale przecież starał się być gentlemanem. Nie rozmawiałby o swojej kochance z jej mężem, nawet po słowach, które wtedy padły. -Tylko o pracy. - dodał cicho, zdając sobie sprawę, że ledwo pamięta, o czym dokładnie wtedy rozmawiali. Pamiętał tylko drwiący uśmieszek, przystojną twarz, dobre maniery. Zagraniczne nazwisko, którego czysty rodowód sięgał kilka pokoleń wstecz - to też masochistycznie sprawdził, w bibliotece.
Nie chciał się dać wciągnąć w tą rozmowę, a tymczasem rozdrapywał stare rany, prowokował Addę. Brawo. - pomyślał z goryczą.
I dał się zaskoczyć.
Stała na nogach pewniej i poruszała się szybciej, niż się spodziewał. Nie mogła wiedzieć, że jego kondycja uleciała wraz z wlikołaczym przekleństwem, że po pełni miał nogi jak z waty. Oszołomiony zapachem frezji spróbował się cofnąć, ale wpół kroku zmienił zdanie, orientując się, że jeszcze obydwoje straciliby równowagę. Oparł ciężar ciała na piętach i stał jak słup, żałując, że w ogóle dał się wciągnąć w tą rozmowę.
-Aurora, któremu powinnaś była zaufać! - wszedł jej w słowo, ostro, nie chciał tego słuchać, przez moment prawie by się przekrzykiwali - gdyby nie to, że zawodowa intuicja kazała obojgu zniżyć głos do gniewnego szeptu, syku. Kolejne argumenty zawrzały w gonitwie gniewnych myśli - miał za sobą całe Biuro, wymyśliłby coś, wymyśliliby coś razem. -Ale wolałaś złamać m... - prawie mu się wyrwało, żałośne, ale zanim zdążył ugryźć się w język - sama go uciszyła.
Betulą.
Oczy rozszerzyły się z nagłym zrozumieniem. Pamiętał jej minę, gdy nie zdołał jej ochronić przed zaklęciem w Grimsby.
Pamiętał też siniaki i inne blade ślady, podleczone (w Mungu?) i typowe dla ich pracy. Łatwo było mu wmówić, że...
-...mówiłaś, że to w pracy... - materiał koszuli napiął się, gdy odruchowo cofnął się o te pół kroku, tego wszystkiego było już za dużo.
Kolejne kłamstwo.
Kolejny raz, gdy uświadamiała mu, że był ślepym idiotą. Kolejny wyraz braku zaufania. Komu te wyznania przynosiły ulgę - jemu, czy jej? Czy komukolwiek miały, czy były jedynie wynikiem alkoholu i zmęczenia, zagalopowania się we wzajemnych prowokacjach i oskarżeniach?
Puściła go tak nagle, że zachwiał się na nogach. Złapał równowagę, cofając się o kolejny krok. Przez chwilę patrzył na nią szeroko otwartymi, dziwnie szklistymi oczyma.
Którego kochałam.
Serce opuściło jedno uderzenie, a potem zabiło szybciej, ale w spojrzeniu odbiła się nagła panika - na myśl, jak powinien na to zareagować. Jak zareagowałby dawny Michael. Michael, który marzył o tym, że kiedyś to usłyszy.
Na pewno inaczej niż przerażającą pustką. Rezygnacją, opadającą ciężko na ramiona.
Którego otrułam. Te słowa dotarły do niego dużo później, gdy Adda chodziła już nerwowo wzdłuż płotu.
Za późno. - przemknęło mu przez myśl. Najwyraźniej otruła go za późno, gdy ich dramat nie był już jego sprawą. Albo może nigdy nie był, może zawsze chciała trzymać go z daleka. Na te wszystkie wyznania też już było za późno, nic nie mogły przecież zmienić. Ani tego, że uwierzył wtedy w jej słowa, ani tego, że u niego wszystko się zmieniło.
Czy mogły cokolwiek naprawić?
Wierzył jej, ale czuł się podwójnie okłamany, podwójnie ślepy. Czuł, że jakoś ją zawiódł, a zarazem - że to ona uparcie go odsunęła.
Objął się mocniej rękami, przez długą chwilę nie patrząc wcale na nią, a przez nią.
Kiedyś nie byłby tak nienaturalnie spokojny, tak zdystansowany.
Tak zmęczony.
Zamrugał, opuścił ciężko ręce. Uniósł prawą dłoń i na moment przyłożył palce do nasady nosa. Był oszołomiony - rozumiał każde ze słów, które mu powiedziała, ale czuł się, jakby obserwował samego siebie z dystansu. Dysocjacja - zapamiętał, co powiedział mu kiedyś magipsychiatra, ale to nie sprawiało, że czuł się mniej niezręcznie.
-Pozostaje mi się cieszyć, że jesteś bezpieczna i że poradziłaś sobie sama. - powiedział w końcu cicho, bez śladu złości ani satysfakcji. Z ciężką, zmęczoną rezygnacją.
Sama, zawsze sama.
-Wypiłaś za dużo, wynajmę ci tu pokój. - zaproponował. I tyle z oszczędności. Głos miał głuchy, ale mówił rzeczowo, jakby odhaczał kolejne punkty na logicznym planie działania.
Wierzę ci, ale co to zmieni?
Can I not save one
from the pitiless wave?
Przez krótką chwilę ― ułamek sekundy ― myślała, że go znalazła. Tamtego Michaela sprzed lat, tego, który ciągle żył w jej pamięci. Pewnie tak samo by zareagował, gdyby powiedziała mu to trzy lata temu. Miałby szkliste oczy, przez chwilę nie wiedziałby co robić, ale potem przygarnąłby ją do siebie z uczuciem, może odważyłby się odpowiedzieć tym samym. I nic więcej nie miałoby znaczenia.
Przez moment miała jakąś głupią nadzieję, że tak faktycznie się stanie.
Uśmiechnęła się smutno, z wysiłkiem.
― Wolałam złamać ci serce, niż w to wciągać ― uzupełniła jego urwaną wypowiedź. ― Nie szukaj w tym logiki, Mike. ― Odwróciła głowę, spojrzała na majaczące w oddali ciemne budynki. ― Nie myślałam wtedy racjonalnie.
Chciała dodać, że teraz zrobiłaby inaczej, że przyszłaby po pomoc, wtajemniczyła go w sprawę, ale… czy to cokolwiek zmieniało? Teraz i tak ich nic nie łączyło. Nic, poza pracą, pomyślała gorzko.
Co się z nim właściwie stało? Ledwo go rozpoznawała i nie chodziło wcale o kwestię fizyczną. Czy to wojna go tak przeorała, rujnując psychikę? Widział za dużo, słyszał za dużo, był świadkiem zbyt wielu zbrodni? Od dawna działał na froncie, poza tym praca aurorów była pracą w bezpośrednim zagrożeniu, to też na pewno miało w tym swój udział. Stracił kogoś?
Kogoś ważnego?...
Zacisnęła wargi na samą myśl, dusząc w sobie uczucie zazdrości. To tak się właśnie czuł, kiedy dowiedział się o Igorze?
Obserwowała jego ruchy, minę, puste spojrzenie. Był przeraźliwie spokojny, zdystansowany, wręcz złamany. Żadnej żywiołowej reakcji, żadnych mocniejszych słów. Po prostu… zmęczenie i cisza. Przeraźliwa, kłująca w uszy cisza.
Zbliżyła się do niego znowu, powoli, krok za krokiem, próbując wyczytać z powietrza krążące emocje, usiłując odgadnąć jego nastrój. Kiedyś potrafiła to robić, dostroić się do jego humoru, podzielić ból źle idącej sprawy, wyczuć, gdzie leży problem. Teraz… teraz nic nie potrafiła z niego wyczytać. Nic, poza rezygnacją.
― Nie poznaję cię ― szepnęła, kiedy znalazła się tuż obok. Powinna go dotknąć? Nie, ucieknie znowu. Może jednak się odsunąć, nie zabierać mu przestrzeni? ― Co się z tobą stało, Michael? Wojna? ― jej ton nadal był cichy, ale nabrał łagodnych nut, jak wtedy, kiedy coś mu umykało w śledztwie i próbowała go pocieszyć. ― Za dużo zbrodni, za duży ciężar na barkach? Czy… ― zawahała się, porażona nową opcją. ― Czy to ja cię tak zniszczyłam?
Coś w niej nie chciało znać odpowiedzi na to pytanie.
Nie potrafiła go nie dotykać, nie, kiedy był na wyciągnięcie ręki. Wzbraniał się przed tym, uciekał, a ona nie miała zielonego pojęcia, dlaczego. Najchętniej ujęłaby jego twarz w dłonie, zmusiła, żeby na nią popatrzył, żeby powiedział, co go dręczy. Najchętniej przyciągnęłaby go do siebie, musnęła palcami ciepły kark, zanurzyła palce w jasnych włosach. Puściłaby dopiero wtedy, gdyby miała pewność, że już mu lepiej.
Zamiast tego wszystkiego - dotknęła jego łokcia. Delikatnie, powoli. Pod opuszkami palców czuła ciepło jego skóry przenikające przez cienki materiał koszuli.
― Nie uciekaj ode mnie ― poprosiła tak cicho, że prawie zagłuszył ją szmer liści. ― Mogę spróbować ci pomóc, jeśli mi tylko powiesz, jak.
Uśmiechnęła się gorzko na jego słowa o samodzielności. Tak, to od zawsze był jej problem, podobnie jak niespodziewane ucieczki z relacji i notoryczne kłamstwa.
― Nie będziesz płacił za moje błędy ― powiedziała; ton wcale się nie zmienił. Nadal był cichy, przygaszony. ― Sama wrócę do domu. ― Spuściła głowę, czując, jak oczy zachodzą jej zdradliwą mgiełką, jak po policzkach spływa parę łez.
Jak tylko się uspokoję.
Przez moment miała jakąś głupią nadzieję, że tak faktycznie się stanie.
Uśmiechnęła się smutno, z wysiłkiem.
― Wolałam złamać ci serce, niż w to wciągać ― uzupełniła jego urwaną wypowiedź. ― Nie szukaj w tym logiki, Mike. ― Odwróciła głowę, spojrzała na majaczące w oddali ciemne budynki. ― Nie myślałam wtedy racjonalnie.
Chciała dodać, że teraz zrobiłaby inaczej, że przyszłaby po pomoc, wtajemniczyła go w sprawę, ale… czy to cokolwiek zmieniało? Teraz i tak ich nic nie łączyło. Nic, poza pracą, pomyślała gorzko.
Co się z nim właściwie stało? Ledwo go rozpoznawała i nie chodziło wcale o kwestię fizyczną. Czy to wojna go tak przeorała, rujnując psychikę? Widział za dużo, słyszał za dużo, był świadkiem zbyt wielu zbrodni? Od dawna działał na froncie, poza tym praca aurorów była pracą w bezpośrednim zagrożeniu, to też na pewno miało w tym swój udział. Stracił kogoś?
Kogoś ważnego?...
Zacisnęła wargi na samą myśl, dusząc w sobie uczucie zazdrości. To tak się właśnie czuł, kiedy dowiedział się o Igorze?
Obserwowała jego ruchy, minę, puste spojrzenie. Był przeraźliwie spokojny, zdystansowany, wręcz złamany. Żadnej żywiołowej reakcji, żadnych mocniejszych słów. Po prostu… zmęczenie i cisza. Przeraźliwa, kłująca w uszy cisza.
Zbliżyła się do niego znowu, powoli, krok za krokiem, próbując wyczytać z powietrza krążące emocje, usiłując odgadnąć jego nastrój. Kiedyś potrafiła to robić, dostroić się do jego humoru, podzielić ból źle idącej sprawy, wyczuć, gdzie leży problem. Teraz… teraz nic nie potrafiła z niego wyczytać. Nic, poza rezygnacją.
― Nie poznaję cię ― szepnęła, kiedy znalazła się tuż obok. Powinna go dotknąć? Nie, ucieknie znowu. Może jednak się odsunąć, nie zabierać mu przestrzeni? ― Co się z tobą stało, Michael? Wojna? ― jej ton nadal był cichy, ale nabrał łagodnych nut, jak wtedy, kiedy coś mu umykało w śledztwie i próbowała go pocieszyć. ― Za dużo zbrodni, za duży ciężar na barkach? Czy… ― zawahała się, porażona nową opcją. ― Czy to ja cię tak zniszczyłam?
Coś w niej nie chciało znać odpowiedzi na to pytanie.
Nie potrafiła go nie dotykać, nie, kiedy był na wyciągnięcie ręki. Wzbraniał się przed tym, uciekał, a ona nie miała zielonego pojęcia, dlaczego. Najchętniej ujęłaby jego twarz w dłonie, zmusiła, żeby na nią popatrzył, żeby powiedział, co go dręczy. Najchętniej przyciągnęłaby go do siebie, musnęła palcami ciepły kark, zanurzyła palce w jasnych włosach. Puściłaby dopiero wtedy, gdyby miała pewność, że już mu lepiej.
Zamiast tego wszystkiego - dotknęła jego łokcia. Delikatnie, powoli. Pod opuszkami palców czuła ciepło jego skóry przenikające przez cienki materiał koszuli.
― Nie uciekaj ode mnie ― poprosiła tak cicho, że prawie zagłuszył ją szmer liści. ― Mogę spróbować ci pomóc, jeśli mi tylko powiesz, jak.
Uśmiechnęła się gorzko na jego słowa o samodzielności. Tak, to od zawsze był jej problem, podobnie jak niespodziewane ucieczki z relacji i notoryczne kłamstwa.
― Nie będziesz płacił za moje błędy ― powiedziała; ton wcale się nie zmienił. Nadal był cichy, przygaszony. ― Sama wrócę do domu. ― Spuściła głowę, czując, jak oczy zachodzą jej zdradliwą mgiełką, jak po policzkach spływa parę łez.
Jak tylko się uspokoję.
Mam niespełna trzydzieści lat
i jak kot muszę umrzeć
i jak kot muszę umrzeć
dziewięć razy
Strona 3 z 4 • 1, 2, 3, 4
Stoliki na tyłach
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset :: Dolina Godryka :: Pub "Porter Starego Sue"