Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Northumberland
Czerwony las
Strona 3 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Czerwony las
To miejsce jest wiecznie skąpane w karminie, niezależnie od pory dnia. Trawa przybiera kolor ognistej czerwieni, brąz kory drzew miesza się ze szkarłatem, a liście swoją barwą przypominają rumianą jesień. Podobno wygląd tego odcinka northumberlandzkich lasów jest wynikiem szalejących jeszcze do niedawna anomalii, choć nikt nie jest w stanie potwierdzić tego ze stuprocentową pewnością. W nocy zazwyczaj można spotkać tu świetliki, od wschodu słońca - brzękotki lgnące do odwiedzających. Co ciekawe, spomiędzy traw i mchów nigdy nie wyrastają grzyby, bo wszystkie z nich zastąpiły chorbotki, których znaleźć w czerwonym lesie można na pęczki.
Chciała dać poznać się od tej lepszej strony – takiej, która pozwalałaby pokazać Joe, że nawet jeżeli mieli umiejętności takie, jak tamci ludzie, to tak naprawdę nie byli tacy sami. Że było w nich coś innego, coś więcej co pozwoliłoby, aby nastolatek im zaufał i pozwolił sobie pomóc. Pozwolił też pomóc im, aby nikt więcej z tego lasu nie musiał już umierać. Nie z powodu swojego własnego urodzenia, a sama też chciała widzieć w chłopcu tego, który mógłby odpocząć i cieszyć się życiem. Tym, którego nigdy nie chciano mu dać. Niczym starsza siostra albo matka otulała go swoją dobrocią, starając się aby chociaż przez chwilę czuł się lepiej.
- Dziękuję, Joe, powiedzenie tego wymagało sporo odwagi. Zadbamy już o to, aby wszystko było dobrze. I żeby twoja rodzina mogła być bezpieczna. – Ostrożnie złapała go za ramię, na polecenie Michaela chcąc odprowadzić go gdzieś z dala od tego miejsca. Wiedziała, co się stanie, wiedziała, co chce zrobić Tonks – nie musiała być ekspertem od wojny aby to wyczuć. Nie chciała, aby to robił, ale co miała powiedzieć mu w tym momencie? Nie mieli czasu, środków na cokolwiek innego, nie mieli…a może mieli rozwiązanie? Wiedziała, że Joe nie może tego widzieć – wojna jeszcze nie raz da mu znać o swoich okropnościach, a ona musiała też zapewnić jego bezpieczeństwo. Pilnowała, aby nie odwrócił głowy, ale sama nie mogła powstrzymać się przed patrzeniem za siebie. Musiała widzieć, musiała wiedzieć.
Czuła chłód, zmieniający się w dreszcze, obserwując krew rozlewającą się po zamarzniętej ziemi. Zaschło jej w ustach, a poczuła, jej puls przyśpiesza, wzmagając krążenie jej własnej, sprawiając, że przez chwilę wydawało się, że nic nie słyszy. Drżała lekko, ale nie dawała po sobie tego poznać – ciągnęła chłopca jak najdalej od tego miejsca, tak aby nie widział. Nie musiał. Nie chciała aby widział. Dopiero kiedy przystanęli w miejscu, ostrożnie złapała chłopca, zatrzymując jego i siebie – potrafiła opanować mimikę w każdym momencie, zwłaszcza teraz. Wewnątrz miała ochotę opaść na kolana, głowę zwieszając i czekając, czy jej żołądek przetrzyma czy nie, z drugiej strony zaś nie mogła tego zrobić. Musiała być silna dla swojego nowego towarzysza.
- Ja… - w głowie miała pustkę, chciała coś powiedzieć, ale nawet nie umiała do końca określić, co chciała mu powiedzieć. Przez chwilę patrzyła w jego oczy, zaraz też prostując się i przyjmując poważny wyraz twarzy. To nie czas na zastanowienia, nie czas na roztrząsanie śmierci którą już tak wiele razy oglądała. Trzymaj się tego co wiesz, Thalia. Trzymaj się tego, co umiesz. – Potrzebuję twojego płaszcza. Dam ci swój, ale zamiast tego potrzebuję twój. Proszę, to bardzo ważne.
Ostrożnie rozplątała sznurki tego płaszcza, który miała na sobie, zaraz też podając go chłopcu. Joe przez chwilę zastanawiał się, o co chodzi, a w jego oczach widoczne było niezrozumienie, a mimo to, w tym pierwszy,, dziwacznym geście postanowił jej zaufać, oddając jej ostrożnie swoje odzienie. Uśmiechnęła się lekko, oddając mu swój własny płaszcz z pokorą, uśmiechając się w jego stronę i podprowadzając go bardziej na krawędź lasu, wciąż nie pozwalając mu wyjść w stronę, skąd właśnie przyszli, ale musząc wrócić do Michaela. Miała szczerą nadzieję, że Joe nie zamierza uciekać, ale nie chciała się przy nim zmieniać. Nie powinien wiedzieć tej mocy, bo mógł już jej w ogóle nie zobaczyć.
- Czekaj, potrzebuję jego rzeczy! – syknęła cicho, wypruwając z lasu i biegnąc w stronę leżącego na ziemi szmalcownika. Ten, nawet jeżeli chciał coś powiedzieć, nie zwracał już na nikogo uwagi, plując krwią i spojrzeniem uciekając gdzieś w dal. Gdyby mógł przekląć Tonksa, zrobiłby to bez wahania, ale cały ból i śmierć sprawiły, że w mgnieniu oka opuściły go wszystkie siły. Nie poczuł nawet jak Thalia przyłożyła płaszcz do jego ran, przez chwilę trzymając go tam aby zabarwiła się czerwienią.
Musiała jednak skupić się na innej rzeczy. Wpatrywała się w jego twarz, przypatrując się z zaciętym wyrazem twarzy wszystkiemu, ale nie pozwalając sobie na rozproszenie. Mimo to, nie udało jej się zmienić za pierwszym razem. Za drugim razem również nic z tego nie wyszło. Dusząc w ustach przekleństwo, odsunęła się od miejsca, w złości zrzucając z siebie koszule i ciskając ją na ziemię. Potrzebowała tego, chłodu, który nagle uderzył w jej ciało, tego, który potrafił sprawić, że zmysły trzeźwiały. Cienka granica, wcześniej ograniczona przez brak płaszcza, teraz w ogóle zniknęła, odsłaniając jej ciało - nie był to czas na ekshibicjonizm, ale potrzebowała tego, nawet przez parę sekund. Wystawić ciągnące się po plecach siniaki, widniejące na udach zdrapania czy blizny, mniejsze w różnych częściach ciała, najbardziej widoczne na nadgarstkach, na powiew chłodnego powietrza. Uderzenie się w twarz niewiele by zdziałało, musiała więc wybrać tę drogę.
Ostrożniej już zdjęła górną część bielizny, skupiając się uważniej i tym razem nie pozwalając sobie na rozproszenia. I wyszło idealnie. Kiedy odwróciła się w stronę Michaela, nie było praktycznie żadnej różnicy – tak, jakby Ed nigdy nie zginął. Sięgnęła do pasa, wyjmując nóż i rzucając mu Tonksowi, niekoniecznie patrząc, czy w tym momencie go złapie.
- Potrzebuję mieć ranę w tym miejscu, gdzie będą rozdarcia na koszuli. – Umiał jej przywalić kiedy go o to poprosiła i umiał zabić człowieka, więc jedno draśnięcie nożem nie było większym problemem w jej mniemaniu.
Dwa nieudane rzuty na metamorfomagię tutaj i tutaj, trzeci udany tutaj (ST 111, 94+40=134)
- Dziękuję, Joe, powiedzenie tego wymagało sporo odwagi. Zadbamy już o to, aby wszystko było dobrze. I żeby twoja rodzina mogła być bezpieczna. – Ostrożnie złapała go za ramię, na polecenie Michaela chcąc odprowadzić go gdzieś z dala od tego miejsca. Wiedziała, co się stanie, wiedziała, co chce zrobić Tonks – nie musiała być ekspertem od wojny aby to wyczuć. Nie chciała, aby to robił, ale co miała powiedzieć mu w tym momencie? Nie mieli czasu, środków na cokolwiek innego, nie mieli…a może mieli rozwiązanie? Wiedziała, że Joe nie może tego widzieć – wojna jeszcze nie raz da mu znać o swoich okropnościach, a ona musiała też zapewnić jego bezpieczeństwo. Pilnowała, aby nie odwrócił głowy, ale sama nie mogła powstrzymać się przed patrzeniem za siebie. Musiała widzieć, musiała wiedzieć.
Czuła chłód, zmieniający się w dreszcze, obserwując krew rozlewającą się po zamarzniętej ziemi. Zaschło jej w ustach, a poczuła, jej puls przyśpiesza, wzmagając krążenie jej własnej, sprawiając, że przez chwilę wydawało się, że nic nie słyszy. Drżała lekko, ale nie dawała po sobie tego poznać – ciągnęła chłopca jak najdalej od tego miejsca, tak aby nie widział. Nie musiał. Nie chciała aby widział. Dopiero kiedy przystanęli w miejscu, ostrożnie złapała chłopca, zatrzymując jego i siebie – potrafiła opanować mimikę w każdym momencie, zwłaszcza teraz. Wewnątrz miała ochotę opaść na kolana, głowę zwieszając i czekając, czy jej żołądek przetrzyma czy nie, z drugiej strony zaś nie mogła tego zrobić. Musiała być silna dla swojego nowego towarzysza.
- Ja… - w głowie miała pustkę, chciała coś powiedzieć, ale nawet nie umiała do końca określić, co chciała mu powiedzieć. Przez chwilę patrzyła w jego oczy, zaraz też prostując się i przyjmując poważny wyraz twarzy. To nie czas na zastanowienia, nie czas na roztrząsanie śmierci którą już tak wiele razy oglądała. Trzymaj się tego co wiesz, Thalia. Trzymaj się tego, co umiesz. – Potrzebuję twojego płaszcza. Dam ci swój, ale zamiast tego potrzebuję twój. Proszę, to bardzo ważne.
Ostrożnie rozplątała sznurki tego płaszcza, który miała na sobie, zaraz też podając go chłopcu. Joe przez chwilę zastanawiał się, o co chodzi, a w jego oczach widoczne było niezrozumienie, a mimo to, w tym pierwszy,, dziwacznym geście postanowił jej zaufać, oddając jej ostrożnie swoje odzienie. Uśmiechnęła się lekko, oddając mu swój własny płaszcz z pokorą, uśmiechając się w jego stronę i podprowadzając go bardziej na krawędź lasu, wciąż nie pozwalając mu wyjść w stronę, skąd właśnie przyszli, ale musząc wrócić do Michaela. Miała szczerą nadzieję, że Joe nie zamierza uciekać, ale nie chciała się przy nim zmieniać. Nie powinien wiedzieć tej mocy, bo mógł już jej w ogóle nie zobaczyć.
- Czekaj, potrzebuję jego rzeczy! – syknęła cicho, wypruwając z lasu i biegnąc w stronę leżącego na ziemi szmalcownika. Ten, nawet jeżeli chciał coś powiedzieć, nie zwracał już na nikogo uwagi, plując krwią i spojrzeniem uciekając gdzieś w dal. Gdyby mógł przekląć Tonksa, zrobiłby to bez wahania, ale cały ból i śmierć sprawiły, że w mgnieniu oka opuściły go wszystkie siły. Nie poczuł nawet jak Thalia przyłożyła płaszcz do jego ran, przez chwilę trzymając go tam aby zabarwiła się czerwienią.
Musiała jednak skupić się na innej rzeczy. Wpatrywała się w jego twarz, przypatrując się z zaciętym wyrazem twarzy wszystkiemu, ale nie pozwalając sobie na rozproszenie. Mimo to, nie udało jej się zmienić za pierwszym razem. Za drugim razem również nic z tego nie wyszło. Dusząc w ustach przekleństwo, odsunęła się od miejsca, w złości zrzucając z siebie koszule i ciskając ją na ziemię. Potrzebowała tego, chłodu, który nagle uderzył w jej ciało, tego, który potrafił sprawić, że zmysły trzeźwiały. Cienka granica, wcześniej ograniczona przez brak płaszcza, teraz w ogóle zniknęła, odsłaniając jej ciało - nie był to czas na ekshibicjonizm, ale potrzebowała tego, nawet przez parę sekund. Wystawić ciągnące się po plecach siniaki, widniejące na udach zdrapania czy blizny, mniejsze w różnych częściach ciała, najbardziej widoczne na nadgarstkach, na powiew chłodnego powietrza. Uderzenie się w twarz niewiele by zdziałało, musiała więc wybrać tę drogę.
Ostrożniej już zdjęła górną część bielizny, skupiając się uważniej i tym razem nie pozwalając sobie na rozproszenia. I wyszło idealnie. Kiedy odwróciła się w stronę Michaela, nie było praktycznie żadnej różnicy – tak, jakby Ed nigdy nie zginął. Sięgnęła do pasa, wyjmując nóż i rzucając mu Tonksowi, niekoniecznie patrząc, czy w tym momencie go złapie.
- Potrzebuję mieć ranę w tym miejscu, gdzie będą rozdarcia na koszuli. – Umiał jej przywalić kiedy go o to poprosiła i umiał zabić człowieka, więc jedno draśnięcie nożem nie było większym problemem w jej mniemaniu.
Dwa nieudane rzuty na metamorfomagię tutaj i tutaj, trzeci udany tutaj (ST 111, 94+40=134)
Thalia Wellers
Zawód : Żeglarz, handlarz, przemytnik
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
OPCM : 13+2
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0+1
TRANSMUTACJA : 5+2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
Joe, oszołomiony i zmęczony, dał się odprowadzić Thalii z daleka od polany. Gdyby nie wyczerpujący pościg i stres, też chciałby pewnie patrzeć na los zabójcy swojej siostry - ale pomimo łagodnego tonu i pomocnych słów, rudowłosa i blondyn wzbudzili w nim pewien respekt, a nawet rodzaj strachu. Gdy zabroniła mu patrzeć, posłusznie odwrócił głowę.
Chyba i tak wyczytał potem odpowiedź na swoje niewypowiedziane pytanie - w jej oczach. Chociaż był młody, widział już morderstwa i zniszczenia. Wiedział, jak wygląda ktoś, kto właśnie zobaczył czyjąś śmierć. Zaufał Thalii i oddał jej swój płaszcz, a potem - pomimo strachu - posłusznie czekał kilkanaście metrów od kobiety i aurora. Pomoc znikąd nie przychodziła, byli jego jedyną szansą.
Mike zaklął w myślach, gdy zmrożona ziemia nie drgnęła pod wpływem promienia zaklęcia. Chyba włożył w Orcumiano za mało energii, nie przewidziawszy, że śnieg i lód stawią mu nieprzewidziany opór. Zanim zdążył ponowić zaklęcie lub zerknąć na przerażoną twarz wykrwawiającego się Edwarda, Thalia podbiegła bliżej.
-Wiem. - spojrzał na nią, na początku nieco nieobecnie, ale szybko zmusił się do niepewnego i niewesołego uśmiechu. Przepraszam, że musisz to widzieć, mewo.
-Chciałem wykopać dół na później. Jest cały twój - on i jego rzeczy. - wyjaśnił pośpiesznie. Pracował już z Thalią, wiedział od niej i od siostry czego potrzebowali metamorfomagowie, nie wepchnąłby przecież Edwarda od razu do grobu.
Chciał po prostu, by ten wiedział, że zmierza do grobu - w ostatnim odruchu sprawiedliwości, próbując nadać samosądowi jakikolwiek pozorny sens. Wiedział, że to nie sąd - że w ich działaniu jest coś moralnie szarego, a jednak próbował chyba usprawiedliwić się przed samym sobą i zabijanym szmalcownikiem - tłumacząc mu śmierć tak, jakby była prawdziwym wyrokiem.
W pierwszej chwili nie cofnął wzroku od przemieniającej się Wellers, ale potem - gdy Thalii nie wyszła druga z rzędu próba - uświadomił sobie, że chyba ją peszy. Zaklął w myślach i odwrócił wzrok, uświadamiając sobie, że musi się skupić na żywych. Nie na umierających.
Kątem oka i tak dostrzegł jednak, jak Thalia się rozbiera: siatkę blizn i siniaków. Nadgarstki? To go zdziwiło, ale nie chciał przyglądać się nachalnie. Przypomniał sobie o tym, co podsłuchał, o klątwie. Będą musieli porozmawiać, ale dzisiaj każde z nich musiało ruszyć w swoją stronę. A jutro...
Jutro wszystko musi się udać.
Zerknął z powrotem na Thalię i wzdrygnął się lekko, gdy zobaczył Edwarda Sterna.
-Uderzające podobieństwo. - skwitował z bladym, smutnym uśmiechem. -Nazywał się Edward Stern, dowodzi nimi Menkel. Jest ich sześcioro, jeden - Emmett - czymś się zatruł. Prawdziwy Stern by to wiedział. Atak planują na pojutrze, więc my uderzymy jutro. - od razu przekazał Wellers wszystkie informacje, koordynując przy okazji dalszy plan. -Załatwię pomoc i świstokliki. Jeśli cokolwiek w obozie pójdzie nie tak, ewakuuj się natychmiast, rozumiesz? - wspominała, że ma jak. Z powagą spojrzał jej prosto w oczy - bohaterstwo miało swoje granice, ryzyko też. Najważniejsze było, by wyszła stamtąd cało, nawet za cenę ich podejrzeń. -Pamiętasz polanę, którą pokazałem ci dzisiaj rano? - wielka, szeroka, w konkretnej odległości od miejsca, w którym miały znajdować się obozy szmalcowników i mugoli. -W samo południe się przy niej spotkamy. Jeśil cię tam nie będzie, złożę wizytę w waszym obozie sam - wywabimy ich, Edward na pewno będzie chętny na nagrodę. Bądź gotowa do małego teatru i do walki. - poinstruował, a potem położył jej dłoń na ramieniu. -Ja... dziękuję. To naprawdę odważne, że tam idziesz. Że pomogłaś od razu. Uratowaliśmy Joe życie, a jutro uratujemy więcej istnień. - uśmiechnął się, w założeniu pokrzepiająco, choć przecież się bał. Cholernie się o nią bał. Wiedział jednak, że jej talent i obecność w obozie szmalcowników skutecznie uśpią ich czujność, uniemożliwią szukanie Edwarda, pozwolą Zakonowi przygotować odsiecz. To konieczne. -Powodzenia, mewo. - westchnął, łapiąc nóż. -Wiesz, że nie lubię tego robić. - skrzywił się lekko. Znał się przynajmniej na anatomii na tyle, by wiedzieć, jak ciąć płytko. Niechętnie przejechał nożem po obojczyku Thalii, starając się nie patrzeć na krew. Krew, krew, krew, tyle krwi.
-Nie boli zanadto? Uważaj na siebie, jutro musisz być w formie. - szepnął. -I... może nie pokazuj się tak Joe. - nie czuł się na siłach, by wyjaśniać dzieciakowi metamorfomagię - choć ten pewnie i tak podglądał.
Odczekał, aż Thalia będzie gotowa aby iść w swoją stronę i podszywać się pod Edwarda w obozie szmalcowników, a potem zerknął na oryginał.
Stern chyba stracił przytomność, ale nadal oddychał.
Mike, cokolwiek Rycerze Walpurgii by nie pisali o aurorach i rebeliantach, nie miał zamiaru grzebać nikogo żywcem.
-Lamino. - westchnął, celując w szyję szmalcownika. Ostrza błyskawicznie zakończyły życie Edwarda Sterna. -Orcumiano. - znów wycelował w ziemię obok ciała, tym razem uważniej inkantując zaklęcie. Śnieg zapadł się, w ziemi pojawił się dół.
Mike przeszukał kieszenie Edwarda, a potem wkopał ciało do środka. -Chłoszczyść. - szepnął, by usunąć ze śniegu - i własnych rąk - ślady krwi, a następnie zasypał dół. Nie mogli zostawić śladów.
-Hej, Joe! - chłopak nadal na nich czekał i pewnie zmarzł. -Nie masz chyba lęku wysokości? Zabieram cię do Blyth - a jutro przywiozę tam twoją mamę. - obiecał, sięgając po miotłę. Nastolatek uśmiechnął się nieśmiało, a wesołość Michaela chyba nawet nie była udawana.
Naprawdę lubił latać - a w przestworzach być może zostawi za sobą metaliczny odór krwi. Polecą na około, tak by szmalcownicy nie zauważyli na niebie samotnej miotły.
rzuty, Lamino zadało więcej obrażeń niż obecna żywotność Eda i go zabiło
/zt x 2
Chyba i tak wyczytał potem odpowiedź na swoje niewypowiedziane pytanie - w jej oczach. Chociaż był młody, widział już morderstwa i zniszczenia. Wiedział, jak wygląda ktoś, kto właśnie zobaczył czyjąś śmierć. Zaufał Thalii i oddał jej swój płaszcz, a potem - pomimo strachu - posłusznie czekał kilkanaście metrów od kobiety i aurora. Pomoc znikąd nie przychodziła, byli jego jedyną szansą.
Mike zaklął w myślach, gdy zmrożona ziemia nie drgnęła pod wpływem promienia zaklęcia. Chyba włożył w Orcumiano za mało energii, nie przewidziawszy, że śnieg i lód stawią mu nieprzewidziany opór. Zanim zdążył ponowić zaklęcie lub zerknąć na przerażoną twarz wykrwawiającego się Edwarda, Thalia podbiegła bliżej.
-Wiem. - spojrzał na nią, na początku nieco nieobecnie, ale szybko zmusił się do niepewnego i niewesołego uśmiechu. Przepraszam, że musisz to widzieć, mewo.
-Chciałem wykopać dół na później. Jest cały twój - on i jego rzeczy. - wyjaśnił pośpiesznie. Pracował już z Thalią, wiedział od niej i od siostry czego potrzebowali metamorfomagowie, nie wepchnąłby przecież Edwarda od razu do grobu.
Chciał po prostu, by ten wiedział, że zmierza do grobu - w ostatnim odruchu sprawiedliwości, próbując nadać samosądowi jakikolwiek pozorny sens. Wiedział, że to nie sąd - że w ich działaniu jest coś moralnie szarego, a jednak próbował chyba usprawiedliwić się przed samym sobą i zabijanym szmalcownikiem - tłumacząc mu śmierć tak, jakby była prawdziwym wyrokiem.
W pierwszej chwili nie cofnął wzroku od przemieniającej się Wellers, ale potem - gdy Thalii nie wyszła druga z rzędu próba - uświadomił sobie, że chyba ją peszy. Zaklął w myślach i odwrócił wzrok, uświadamiając sobie, że musi się skupić na żywych. Nie na umierających.
Kątem oka i tak dostrzegł jednak, jak Thalia się rozbiera: siatkę blizn i siniaków. Nadgarstki? To go zdziwiło, ale nie chciał przyglądać się nachalnie. Przypomniał sobie o tym, co podsłuchał, o klątwie. Będą musieli porozmawiać, ale dzisiaj każde z nich musiało ruszyć w swoją stronę. A jutro...
Jutro wszystko musi się udać.
Zerknął z powrotem na Thalię i wzdrygnął się lekko, gdy zobaczył Edwarda Sterna.
-Uderzające podobieństwo. - skwitował z bladym, smutnym uśmiechem. -Nazywał się Edward Stern, dowodzi nimi Menkel. Jest ich sześcioro, jeden - Emmett - czymś się zatruł. Prawdziwy Stern by to wiedział. Atak planują na pojutrze, więc my uderzymy jutro. - od razu przekazał Wellers wszystkie informacje, koordynując przy okazji dalszy plan. -Załatwię pomoc i świstokliki. Jeśli cokolwiek w obozie pójdzie nie tak, ewakuuj się natychmiast, rozumiesz? - wspominała, że ma jak. Z powagą spojrzał jej prosto w oczy - bohaterstwo miało swoje granice, ryzyko też. Najważniejsze było, by wyszła stamtąd cało, nawet za cenę ich podejrzeń. -Pamiętasz polanę, którą pokazałem ci dzisiaj rano? - wielka, szeroka, w konkretnej odległości od miejsca, w którym miały znajdować się obozy szmalcowników i mugoli. -W samo południe się przy niej spotkamy. Jeśil cię tam nie będzie, złożę wizytę w waszym obozie sam - wywabimy ich, Edward na pewno będzie chętny na nagrodę. Bądź gotowa do małego teatru i do walki. - poinstruował, a potem położył jej dłoń na ramieniu. -Ja... dziękuję. To naprawdę odważne, że tam idziesz. Że pomogłaś od razu. Uratowaliśmy Joe życie, a jutro uratujemy więcej istnień. - uśmiechnął się, w założeniu pokrzepiająco, choć przecież się bał. Cholernie się o nią bał. Wiedział jednak, że jej talent i obecność w obozie szmalcowników skutecznie uśpią ich czujność, uniemożliwią szukanie Edwarda, pozwolą Zakonowi przygotować odsiecz. To konieczne. -Powodzenia, mewo. - westchnął, łapiąc nóż. -Wiesz, że nie lubię tego robić. - skrzywił się lekko. Znał się przynajmniej na anatomii na tyle, by wiedzieć, jak ciąć płytko. Niechętnie przejechał nożem po obojczyku Thalii, starając się nie patrzeć na krew. Krew, krew, krew, tyle krwi.
-Nie boli zanadto? Uważaj na siebie, jutro musisz być w formie. - szepnął. -I... może nie pokazuj się tak Joe. - nie czuł się na siłach, by wyjaśniać dzieciakowi metamorfomagię - choć ten pewnie i tak podglądał.
Odczekał, aż Thalia będzie gotowa aby iść w swoją stronę i podszywać się pod Edwarda w obozie szmalcowników, a potem zerknął na oryginał.
Stern chyba stracił przytomność, ale nadal oddychał.
Mike, cokolwiek Rycerze Walpurgii by nie pisali o aurorach i rebeliantach, nie miał zamiaru grzebać nikogo żywcem.
-Lamino. - westchnął, celując w szyję szmalcownika. Ostrza błyskawicznie zakończyły życie Edwarda Sterna. -Orcumiano. - znów wycelował w ziemię obok ciała, tym razem uważniej inkantując zaklęcie. Śnieg zapadł się, w ziemi pojawił się dół.
Mike przeszukał kieszenie Edwarda, a potem wkopał ciało do środka. -Chłoszczyść. - szepnął, by usunąć ze śniegu - i własnych rąk - ślady krwi, a następnie zasypał dół. Nie mogli zostawić śladów.
-Hej, Joe! - chłopak nadal na nich czekał i pewnie zmarzł. -Nie masz chyba lęku wysokości? Zabieram cię do Blyth - a jutro przywiozę tam twoją mamę. - obiecał, sięgając po miotłę. Nastolatek uśmiechnął się nieśmiało, a wesołość Michaela chyba nawet nie była udawana.
Naprawdę lubił latać - a w przestworzach być może zostawi za sobą metaliczny odór krwi. Polecą na około, tak by szmalcownicy nie zauważyli na niebie samotnej miotły.
rzuty, Lamino zadało więcej obrażeń niż obecna żywotność Eda i go zabiło
/zt x 2
Can I not save one
from the pitiless wave?
30.01, późny poranek
Było lodowato. Michael otulił się szczelniej płaszczem za smoczej skóry, rzucając miotłę na ziemię i zerkając na pana Becketta.
-To tutaj. Homenum Revelio. - celowo przyleciał tu na miotle, by mieć na polanę dobry widok z lotu ptaka i wstępnie stwierdzić, że jest czysto. Sprawdził ją zresztą jeszcze poprzedniego dnia, wybierając idealne miejsce na zasadzkę. Musieli jednak być pewni, mieli tu spędzić prawie trzy godziny. Starannie wyinkantował zaklęcie, a sylwetka jego towarzysza zalśniła świetlistym blaskiem. Dostrzegł jeszcze kilka błysków wśród drzew - ptaki w koronach sosen, drobna plama przemykająca po pniu (wiewiórka), jakieś gryzonie. Żadnych ludzi.
-W południe spotkamy się za tamtymi drzewami z Thalią - powinna wyglądać jak wysoki, krótko ostrzyżony mężczyzna o szerokiej szczęce. Prawdziwy Edward Stern miał też takie... niepokojące spojrzenie, ale nie wiem czy je zachowała. - Stevie nie wiedział zaś, co się stało z prawdziwym szmacownikiem i Mike miał nadzieję, że nie zapyta. Pewnie domyśli się samemu. Miał wrażenie, że pan Beckett domyślał się wielu rzeczy. Rzeczy, do których Tonks wolał się nikomu nie przyznawać. Gdyby jego własny ojciec wiedział o nim tyle, co Stevie, Michael pewnie nie mógłby spojrzeć mu w oczy.
-Gdy wszystko będzie gotowe, spróbuję z nią wywabić szmalcowników, użyję siebie jako przynęty. Wiedzą, że jestem "niebezpieczny", ale przewaga liczebna i zachęta ze strony Tha... kolegi powinna ich przekonać. Jeśli Wellers nie dotrze na miejsce o umówionej porze, sprawdzę to sam. Pan zaczeka tutaj, na czatach. Jest ich sześcioro albo pięcioro, pojedynek będzie wyrównany - ale jeśli zwabimy ich w pułapkę, powinniśmy być bezpieczni. - część planu streścił Steviemu już po drodze (kwestię ilości potrzebnych świstoklików i liczebności mugolskiego obozowiska poruszył zaś jeszcze poprzedniego dnia - a pan Beckett fachowo oszacował, ile świstoklików potrzebują dla szesnastoosobowej grupy), ale chciał powtórzyć najważniejsze kwestie na polanie. Tak, by pan Beckett mógł sobie wyobrazić akcję w tym konkretnym miejscu i prawidłowo dobrać zasięg pułapki.
-Podczas walki proszę trzymać się blisko mnie. Nałożę tutaj Zawieruchę i nastroję ją tak, by nie działała na naszą trójkę. - znał Thalię i Becketta na tyle dobrze, że dostroi do nich własną magię. -Mógłby pan skryć się potem pod Kameleonem? To pewnie pomoże. - zastanowił się na głos. On musiał być widoczny, ze swoją rozpoznawalną twarzą, ale Beckett wręcz przeciwnie. -Zawierucha sprawi, że będzie im trudniej nas zobaczyć. Dobierze pan coś z dziedziny transmutacji, co mogłoby ich w jakiś sposób unieruchomić jeśli wbiegną w pułapkę? - zaproponował.
Jeszcze raz rozejrzał się po polanie, a potem przystąpił do pracy. Zamknął na moment oczy, wyobrażając sobie średniowieczną bitwę między siłami Morgany i Merlina, świstające w powietrzu uroki i szczęk mieczy rycerzy, zaklęcia rzucane z furią przez potężną czarownicę i pioruny przywołane przez czarodzieja. Polana była idealna do odwzorowania otwartej bitwy, a chłopięca fascynacja historią magii pomogła Tonksowi wyobrazić sobie starcie wojowników i magów, które mogłoby odpowiednio skołować przeciwników.
Mając odpowiednią scenę przed oczyma, rozpoczął spacer wkoło polany, wchodząc też pomiędzy niektóre drzewa - pułapka miała objąć jak najszerszy zasięg, tak by przeciwnicy nie widzieli dobrze nawet, jeśli wbiegną z powrotem do lasu. Przywołał odpowiednią ilość białej magii, by roztaczać wokół wiązki magicznej energii, mające na celu chronić zgromadzonych na polanie sojuszników - jego, Thalię i Steviego.
Był świadom, że tereny lasu nie są bezpieczne, że w każdej chwili coś może im przerwać. Dlatego śpieszył się na tyle, na ile mógł - ale nie zanadto. Nakładanie pułapek wymagało precyzji i dokładności.
homenum
nakładam na polanie Zawieruchę (opcm, historia magii), na czas trwania wątku.
Aby nie pisać posta o niczym przed rzuceniem kością "Zdarzenia" (i z uwagi na to, że Michael sprawdził to miejsce w poprzednim wątku poprzedniego dnia & rzucił Homenum Revelio) pozwalamy sobie nałożyć pułapki najpierw i zareagować na kość później. Aby być fair, pułapki nie zadziałają na zdarzenie z kości (obejmą dopiero szmalcowników w późniejszej części wątku).
Było lodowato. Michael otulił się szczelniej płaszczem za smoczej skóry, rzucając miotłę na ziemię i zerkając na pana Becketta.
-To tutaj. Homenum Revelio. - celowo przyleciał tu na miotle, by mieć na polanę dobry widok z lotu ptaka i wstępnie stwierdzić, że jest czysto. Sprawdził ją zresztą jeszcze poprzedniego dnia, wybierając idealne miejsce na zasadzkę. Musieli jednak być pewni, mieli tu spędzić prawie trzy godziny. Starannie wyinkantował zaklęcie, a sylwetka jego towarzysza zalśniła świetlistym blaskiem. Dostrzegł jeszcze kilka błysków wśród drzew - ptaki w koronach sosen, drobna plama przemykająca po pniu (wiewiórka), jakieś gryzonie. Żadnych ludzi.
-W południe spotkamy się za tamtymi drzewami z Thalią - powinna wyglądać jak wysoki, krótko ostrzyżony mężczyzna o szerokiej szczęce. Prawdziwy Edward Stern miał też takie... niepokojące spojrzenie, ale nie wiem czy je zachowała. - Stevie nie wiedział zaś, co się stało z prawdziwym szmacownikiem i Mike miał nadzieję, że nie zapyta. Pewnie domyśli się samemu. Miał wrażenie, że pan Beckett domyślał się wielu rzeczy. Rzeczy, do których Tonks wolał się nikomu nie przyznawać. Gdyby jego własny ojciec wiedział o nim tyle, co Stevie, Michael pewnie nie mógłby spojrzeć mu w oczy.
-Gdy wszystko będzie gotowe, spróbuję z nią wywabić szmalcowników, użyję siebie jako przynęty. Wiedzą, że jestem "niebezpieczny", ale przewaga liczebna i zachęta ze strony Tha... kolegi powinna ich przekonać. Jeśli Wellers nie dotrze na miejsce o umówionej porze, sprawdzę to sam. Pan zaczeka tutaj, na czatach. Jest ich sześcioro albo pięcioro, pojedynek będzie wyrównany - ale jeśli zwabimy ich w pułapkę, powinniśmy być bezpieczni. - część planu streścił Steviemu już po drodze (kwestię ilości potrzebnych świstoklików i liczebności mugolskiego obozowiska poruszył zaś jeszcze poprzedniego dnia - a pan Beckett fachowo oszacował, ile świstoklików potrzebują dla szesnastoosobowej grupy), ale chciał powtórzyć najważniejsze kwestie na polanie. Tak, by pan Beckett mógł sobie wyobrazić akcję w tym konkretnym miejscu i prawidłowo dobrać zasięg pułapki.
-Podczas walki proszę trzymać się blisko mnie. Nałożę tutaj Zawieruchę i nastroję ją tak, by nie działała na naszą trójkę. - znał Thalię i Becketta na tyle dobrze, że dostroi do nich własną magię. -Mógłby pan skryć się potem pod Kameleonem? To pewnie pomoże. - zastanowił się na głos. On musiał być widoczny, ze swoją rozpoznawalną twarzą, ale Beckett wręcz przeciwnie. -Zawierucha sprawi, że będzie im trudniej nas zobaczyć. Dobierze pan coś z dziedziny transmutacji, co mogłoby ich w jakiś sposób unieruchomić jeśli wbiegną w pułapkę? - zaproponował.
Jeszcze raz rozejrzał się po polanie, a potem przystąpił do pracy. Zamknął na moment oczy, wyobrażając sobie średniowieczną bitwę między siłami Morgany i Merlina, świstające w powietrzu uroki i szczęk mieczy rycerzy, zaklęcia rzucane z furią przez potężną czarownicę i pioruny przywołane przez czarodzieja. Polana była idealna do odwzorowania otwartej bitwy, a chłopięca fascynacja historią magii pomogła Tonksowi wyobrazić sobie starcie wojowników i magów, które mogłoby odpowiednio skołować przeciwników.
Mając odpowiednią scenę przed oczyma, rozpoczął spacer wkoło polany, wchodząc też pomiędzy niektóre drzewa - pułapka miała objąć jak najszerszy zasięg, tak by przeciwnicy nie widzieli dobrze nawet, jeśli wbiegną z powrotem do lasu. Przywołał odpowiednią ilość białej magii, by roztaczać wokół wiązki magicznej energii, mające na celu chronić zgromadzonych na polanie sojuszników - jego, Thalię i Steviego.
Był świadom, że tereny lasu nie są bezpieczne, że w każdej chwili coś może im przerwać. Dlatego śpieszył się na tyle, na ile mógł - ale nie zanadto. Nakładanie pułapek wymagało precyzji i dokładności.
homenum
nakładam na polanie Zawieruchę (opcm, historia magii), na czas trwania wątku.
Aby nie pisać posta o niczym przed rzuceniem kością "Zdarzenia" (i z uwagi na to, że Michael sprawdził to miejsce w poprzednim wątku poprzedniego dnia & rzucił Homenum Revelio) pozwalamy sobie nałożyć pułapki najpierw i zareagować na kość później. Aby być fair, pułapki nie zadziałają na zdarzenie z kości (obejmą dopiero szmalcowników w późniejszej części wątku).
Can I not save one
from the pitiless wave?
Metamorfomadzy zawsze go zadziwiali. Talent, który płynął z genów, był niezwykle pożyteczny w czasie wojennej zawieruchy. Stevie nawet przez chwilę rozważał, co takiego zrobiłby, gdyby dowolnie mógł zmieniać własną twarz. Czy uciekłby przed wojną? Włamał się do Sallowa i zabrał mu tamto zdjęcie? A może zwyczajnie mógłby być innym dla Mary? Na chwilę zmarszczył brew, po czym pokiwał głową w pełnym zrozumieniu. Zamiana nosa w kartofel to jedno, koloru oczu drugie, takie zabiegi transmutacyjne były nawet ciekawe. Ale zamiana płci? To brzmiało wyjątkowo dziwnie. Nie oceniał jednak sposobów, liczył się jedynie cel, czyli transport biednych i niewinnych ofiar wojny.
- Jasne, tak. Postaram się zapamiętać - podrapał się po głowie nieco nie potrafiąc wyobrazić mężczyzny z krótkimi włosami, który tak naprawdę jest kobietą. Zastanawiającym było to, co zadziało się z człowiekiem, za którego czarownica miała się podać. Przez chwilę nawet korciło go, aby spytać, ale szybko odgonił od siebie tę myśl. Nie było sensu... Wojna zrywała z ludzi całą nadzieję. Co powiedziałby ojciec, stary wojskowy, już dawno zresztą przewracający się grobie na to co się dziś działo? Melancholia potrafiła czasem objąć umysł, ale działo się zbyt wiele, aby skupiać się na rodzicach. Pewnie byliby dumni... Beckettowie zawsze wierzyli w dobro i o nie walczyli. Nawet jeśli to dobro przepłacone było wrogą krwią, to przecież liczył się cel. Liczył się cel.
Beckett słyszał o plakatach, o tym, że znalazła się na nich twarz Michaela Tonksa. Niebezpieczny członek Zakonu Feniksa. Rebeliant. Buntownik. Zdrajca. Szlama. Jakimi jeszcze przymiotnikami będą określać takich, co zdolni by byli poświęcić życie, aby tylko zapanował pokój. W liście Sallow miał rację. Przerażający byli ludzie, którzy nie mieli dla kogo już żyć. Stevie trzymał się. Miał Trixie, miał Rosemary, miał... Laylę? Kim była tamta kobieta?
- Założę Dunę, ale to zajmie mi dobre trzy godziny, może dwie i pół - raczej trzy. - Tak, schowam się potem na jakiś czas, ale będę Was wspomagał z boku. Jeśli trafi pana czar, po którym skóra zacznie przypominać kamień... No, proszę się nie przejmować. To utrudni im atak na pana - uśmiechnął się jedną stroną ust, choć adrenalina w sercu drgała. Nie mógł jednak uciekać i chyba nie chciał uciekać, choć pojedynek nie zapowiadał się na bezpieczny, a czerwony las w swej mistycznej formie, był szczególnie zatrważający. Świstokliki przygotowane do transportu miał uruchomić. Gdy przyjdzie na to czas, gdy będzie już stosunkowo bezpiecznie. Teleportacja w takiej sytuacji była zbyt niebezpieczna. Ich koleżanka miała wywabić kilkoro szmalcowników. W trakcie poprzedniego spotkania Stevie nie omieszkał pogrzebać łupieżcy korzystającego z ciemnej magii pod piachem, ale nie był pewny czy szmalcownicy dysponują podobną mocą? Lepiej było się nad tym nie zastanawiać.
Rozpoczął więc nakładanie pułapki, staranie interpretując, na kogo ma działać. Każdy, kto nie był sojusznikiem, miał w nią wpaść. Potężny okrąg wyznaczony na ziemi powoli nasiąkał transmutacyjną magią, skryty pod białym puchem ruchomy piach miał wciągnąć tam wroga, a to zaoszczędziłoby im nieco czasu, a przede wszystkim pozwoliło zyskać przewagę. Potem i tak musieli zająć się ich zdrowiem, albo nawet życiem. Takie były kolejne wojny... Oby tylko Trixie nie wiedziała? Za kogo by go miała, że tak lekko podchodzi do przeżycia tych ludzi? Ze starego uśmiechu mało już zostawiało. Głód i gniew szerzył się zbyt mocno w jego sercu.
- Gotowe - wypowiedział po kilku godzinach ciągłego skupienia, zmęczony szykowaniem Duny na szmalcowników. - Przejdę w tamto miejsce. Proszę... Proszę na siebie uważać, panie Tonks - czy on miał dla kogo żyć?
Odwracając się plecami od mężczyzny, Stevie wyciągnął ponownie różdżkę i skierował ją na własne ciało, a następnie niewerbalnie rzucił czar Kameleona. Usiłując wtopić się w otoczenie.
ekwipunek we wsiąkiewce, nakładam Dunę, rzucam na Kameleona
- Jasne, tak. Postaram się zapamiętać - podrapał się po głowie nieco nie potrafiąc wyobrazić mężczyzny z krótkimi włosami, który tak naprawdę jest kobietą. Zastanawiającym było to, co zadziało się z człowiekiem, za którego czarownica miała się podać. Przez chwilę nawet korciło go, aby spytać, ale szybko odgonił od siebie tę myśl. Nie było sensu... Wojna zrywała z ludzi całą nadzieję. Co powiedziałby ojciec, stary wojskowy, już dawno zresztą przewracający się grobie na to co się dziś działo? Melancholia potrafiła czasem objąć umysł, ale działo się zbyt wiele, aby skupiać się na rodzicach. Pewnie byliby dumni... Beckettowie zawsze wierzyli w dobro i o nie walczyli. Nawet jeśli to dobro przepłacone było wrogą krwią, to przecież liczył się cel. Liczył się cel.
Beckett słyszał o plakatach, o tym, że znalazła się na nich twarz Michaela Tonksa. Niebezpieczny członek Zakonu Feniksa. Rebeliant. Buntownik. Zdrajca. Szlama. Jakimi jeszcze przymiotnikami będą określać takich, co zdolni by byli poświęcić życie, aby tylko zapanował pokój. W liście Sallow miał rację. Przerażający byli ludzie, którzy nie mieli dla kogo już żyć. Stevie trzymał się. Miał Trixie, miał Rosemary, miał... Laylę? Kim była tamta kobieta?
- Założę Dunę, ale to zajmie mi dobre trzy godziny, może dwie i pół - raczej trzy. - Tak, schowam się potem na jakiś czas, ale będę Was wspomagał z boku. Jeśli trafi pana czar, po którym skóra zacznie przypominać kamień... No, proszę się nie przejmować. To utrudni im atak na pana - uśmiechnął się jedną stroną ust, choć adrenalina w sercu drgała. Nie mógł jednak uciekać i chyba nie chciał uciekać, choć pojedynek nie zapowiadał się na bezpieczny, a czerwony las w swej mistycznej formie, był szczególnie zatrważający. Świstokliki przygotowane do transportu miał uruchomić. Gdy przyjdzie na to czas, gdy będzie już stosunkowo bezpiecznie. Teleportacja w takiej sytuacji była zbyt niebezpieczna. Ich koleżanka miała wywabić kilkoro szmalcowników. W trakcie poprzedniego spotkania Stevie nie omieszkał pogrzebać łupieżcy korzystającego z ciemnej magii pod piachem, ale nie był pewny czy szmalcownicy dysponują podobną mocą? Lepiej było się nad tym nie zastanawiać.
Rozpoczął więc nakładanie pułapki, staranie interpretując, na kogo ma działać. Każdy, kto nie był sojusznikiem, miał w nią wpaść. Potężny okrąg wyznaczony na ziemi powoli nasiąkał transmutacyjną magią, skryty pod białym puchem ruchomy piach miał wciągnąć tam wroga, a to zaoszczędziłoby im nieco czasu, a przede wszystkim pozwoliło zyskać przewagę. Potem i tak musieli zająć się ich zdrowiem, albo nawet życiem. Takie były kolejne wojny... Oby tylko Trixie nie wiedziała? Za kogo by go miała, że tak lekko podchodzi do przeżycia tych ludzi? Ze starego uśmiechu mało już zostawiało. Głód i gniew szerzył się zbyt mocno w jego sercu.
- Gotowe - wypowiedział po kilku godzinach ciągłego skupienia, zmęczony szykowaniem Duny na szmalcowników. - Przejdę w tamto miejsce. Proszę... Proszę na siebie uważać, panie Tonks - czy on miał dla kogo żyć?
Odwracając się plecami od mężczyzny, Stevie wyciągnął ponownie różdżkę i skierował ją na własne ciało, a następnie niewerbalnie rzucił czar Kameleona. Usiłując wtopić się w otoczenie.
ekwipunek we wsiąkiewce, nakładam Dunę, rzucam na Kameleona
Am I going crazy? Would I even know? Am I right back where I started forty years ago?
Wanna guess the ending? If it ever does... I swear to God that all I've ever wanted was
A little bit of everything, all of the time, a bit of everything, all of the time
Apathy's a tragedy, and boredom is a crime. I'm finished playing, and I'm staying inside.
The member 'Stevie Beckett' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 46
--------------------------------
#2 'k8' : 3, 4, 8, 3, 1, 3
#1 'k100' : 46
--------------------------------
#2 'k8' : 3, 4, 8, 3, 1, 3
Można było uważać, że metamorfomagia w takich sytuacjach to dar od losu, chociaż Thalia zaczęła ją tak postrzegać dopiero później, bo nawet najlepsze umiejętności w zakresie zmiany własnego ciała nie wynagradzały jej całej sytuacji. Thalia jednak uważała, że to nie tylko te umiejętności mogły jej pomoc, ale również teatr, który miała właśnie przedstawić. Kłamstwo było niczym opowiadanie opowieści, o której wiedziało się, że druga osoba miała jakieś pojęcie, ale jakiej? Tego trzeba było się domyślać, to trzeba było zgadnąć. Jak nić, której końca nie było widać, ale za którą było trzeba podążać i zdać się na to, gdzie prowadzi.
Dlatego właśnie do obozu szmalcowników weszła triumfalnie, niczym zwycięską flagę rzucając na środek ubrudzony krwią płaszcz Joe. W pewien sposób czuła obrzydzenie na widok radości i zadowolenia, jakie pojawiły się na twarzy niektórych, zdusiła to jednak w sobie, nie zamierzając wychodzić ze swojej roli. Musiała być jak Ed, musiała być nim. Dla bezpieczeństwa mugoli i dla ich możliwego ratunku. I dlatego, że Michael w nią wierzył, a ona mu ufała.
- Wychodzisz z wprawy Ed, byle dzieciak teraz potrafi cię teraz walnąć? – Jeden z mężczyzn siedzących przy ognisku rzucił mu rozbawione spojrzenie, zaraz jednak prostując się kiedy dojrzał jak Thalia pod postacią Eda rzuca mu ponure spojrzenie. – Zewrzyj gębę, albo zaraz ja walnę ciebie tak, że ci ta gęba wleci w ognisko. Chociaż dla ciebie może to być tylko poprawa. – Wyszczerzyła jeszcze zęby, mrużąc jednocześnie oczy i otrzymując w zamian jedynie parsknięcie. Wszystko jednak zmieniło się gdy tylko z kręgu przy ognisku podniósł się wysoki mężczyzna, mierzący spojrzeniem zebranych w tym miejscu. Nawet człowiek, który przed chwilą zaczepił Eda przycichł, a kiedy najwidoczniej Menken – tak Thalia zgadywała, widząc, że wszyscy wydają się go słuchać – a jej ciało przeszedł dreszcz, zachowała jednak spokój kiedy przywódca grupy rzucił jej spojrzenie.
- Na pewno go zabiłeś? – Pytanie wydawało się szukać zapewnienia się, że szmalcownik dopilnował sprawy, bo czym w końcu był jeden zakrwawiony płaszcz? – Nie wypuściłbym szlamy, wiesz o tym. – Jej szczęka zacisnęła się kiedy odchyliła głowę, po chwili jednak przywódca wzruszył ramionami, zabierając swoją miskę z jedzeniem i odchodząc gdzieś dalej. – Nie zabrudzić mi tylko niczego krwią, bo zaraz będziesz kwiczał jak te zarzynane szlamy.
Thalia nie dawała po sobie tego poznać, jak wielką ulgę przyniosło odsunięcie od niej jakiegokolwiek problemu. Sama też pozwoliła sobie na zajęcie się sobą – reszta szmalcowników wydała się dość zmęczona kolejnym dniem w lesie, a mimo to widać w nich było podekscytowanie nadchodzącym mordem. Obrzydliwe.
Wiedziała, że musiała przetrwać do rana, dlatego starała się trzymać na uboczu, jednocześnie ciesząc się na możliwość zdobycia kawałka pergaminu i pióra. Jak najbardziej dyskretnie robiła dość subtelny spis, chcąc przekazać go potem Tonksowi i jego towarzystwu, ostatecznie zwijając się na posłaniu po dość prowizorycznym opatrunku obrażenia przy obojczyku. Będzie musiała potem przeprosić za to Michaela.
Udało im się jakoś przeczekać do rana, chociaż Thalia ani na chwilę nie traciła czujności, pozwalając sobie na śledzenie ruchów każdego członka grupy, tak na wypadek gdyby któryś zwracał na nią uwagę, a ona musiała się ratować. Obiecała nie zgrywać bohatera i chociaż chciała dociągnąć sprawę do końca, nie mogła zrobić tego a wszelką cenę. Wstając jednak ostrożnie spojrzała w kierunku lasu, starając się nie spoglądać zbytnio w kierunku polany, ale starając się usłyszeć, czy nie zbliża się do nich nic dziwnego, co popsułoby szyki wszystkim osobom.
Ekwipunek z postu tutaj
Dlatego właśnie do obozu szmalcowników weszła triumfalnie, niczym zwycięską flagę rzucając na środek ubrudzony krwią płaszcz Joe. W pewien sposób czuła obrzydzenie na widok radości i zadowolenia, jakie pojawiły się na twarzy niektórych, zdusiła to jednak w sobie, nie zamierzając wychodzić ze swojej roli. Musiała być jak Ed, musiała być nim. Dla bezpieczeństwa mugoli i dla ich możliwego ratunku. I dlatego, że Michael w nią wierzył, a ona mu ufała.
- Wychodzisz z wprawy Ed, byle dzieciak teraz potrafi cię teraz walnąć? – Jeden z mężczyzn siedzących przy ognisku rzucił mu rozbawione spojrzenie, zaraz jednak prostując się kiedy dojrzał jak Thalia pod postacią Eda rzuca mu ponure spojrzenie. – Zewrzyj gębę, albo zaraz ja walnę ciebie tak, że ci ta gęba wleci w ognisko. Chociaż dla ciebie może to być tylko poprawa. – Wyszczerzyła jeszcze zęby, mrużąc jednocześnie oczy i otrzymując w zamian jedynie parsknięcie. Wszystko jednak zmieniło się gdy tylko z kręgu przy ognisku podniósł się wysoki mężczyzna, mierzący spojrzeniem zebranych w tym miejscu. Nawet człowiek, który przed chwilą zaczepił Eda przycichł, a kiedy najwidoczniej Menken – tak Thalia zgadywała, widząc, że wszyscy wydają się go słuchać – a jej ciało przeszedł dreszcz, zachowała jednak spokój kiedy przywódca grupy rzucił jej spojrzenie.
- Na pewno go zabiłeś? – Pytanie wydawało się szukać zapewnienia się, że szmalcownik dopilnował sprawy, bo czym w końcu był jeden zakrwawiony płaszcz? – Nie wypuściłbym szlamy, wiesz o tym. – Jej szczęka zacisnęła się kiedy odchyliła głowę, po chwili jednak przywódca wzruszył ramionami, zabierając swoją miskę z jedzeniem i odchodząc gdzieś dalej. – Nie zabrudzić mi tylko niczego krwią, bo zaraz będziesz kwiczał jak te zarzynane szlamy.
Thalia nie dawała po sobie tego poznać, jak wielką ulgę przyniosło odsunięcie od niej jakiegokolwiek problemu. Sama też pozwoliła sobie na zajęcie się sobą – reszta szmalcowników wydała się dość zmęczona kolejnym dniem w lesie, a mimo to widać w nich było podekscytowanie nadchodzącym mordem. Obrzydliwe.
Wiedziała, że musiała przetrwać do rana, dlatego starała się trzymać na uboczu, jednocześnie ciesząc się na możliwość zdobycia kawałka pergaminu i pióra. Jak najbardziej dyskretnie robiła dość subtelny spis, chcąc przekazać go potem Tonksowi i jego towarzystwu, ostatecznie zwijając się na posłaniu po dość prowizorycznym opatrunku obrażenia przy obojczyku. Będzie musiała potem przeprosić za to Michaela.
Udało im się jakoś przeczekać do rana, chociaż Thalia ani na chwilę nie traciła czujności, pozwalając sobie na śledzenie ruchów każdego członka grupy, tak na wypadek gdyby któryś zwracał na nią uwagę, a ona musiała się ratować. Obiecała nie zgrywać bohatera i chociaż chciała dociągnąć sprawę do końca, nie mogła zrobić tego a wszelką cenę. Wstając jednak ostrożnie spojrzała w kierunku lasu, starając się nie spoglądać zbytnio w kierunku polany, ale starając się usłyszeć, czy nie zbliża się do nich nic dziwnego, co popsułoby szyki wszystkim osobom.
Ekwipunek z postu tutaj
Thalia Wellers
Zawód : Żeglarz, handlarz, przemytnik
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
OPCM : 13+2
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0+1
TRANSMUTACJA : 5+2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
The member 'Thalia Wellers' has done the following action : Rzut kością
'Zdarzenia' :
'Zdarzenia' :
Nawet Michael, choć dorastał pod jednym dachem z metamorfomag, nie był świadkiem metamorfomagicznych zmian płci. Nie wiedział, czy Just uciekała się do takich forteli i wolał nie wnikać. Grunt, że Thalia miała na tyle odwagi i że jej talent aktorski oraz dziedziczna zdolność bardzo im się dziś przydały. Fortel Wellers sprawił, że szmalcownicy nie zauważyli zniknięcia swojego kolegi, nie zaczęli go szukać, nie nabrali podejrzeń, ani nie przyśpieszyli ataku na mugolską kryjówkę. Kupiła im czas - cały dzień, który Tonks wykorzystał na zwerbowanie do akcji Becketta i jego świstoklików oraz wysłanie listów do uzdrowicieli. Nawet jeśli niektóre metody zdawały się niezwykłe, to przecież liczył się cel. Niegdyś Michaelowi wydałoby się nieco upiorne, że ktoś wciela się w martwego mężczyznę - ale nie po tym, jak sam go zabił. Nie po tym, jak dopuścił się wielu straszniejszych i dziwniejszych rzeczy. Przynajmniej na wojnie nie miał czasu o nich wszystkich myśleć. Refleksje dopadną go później, jak ojca pana Becketta - o ile dożyje.
Uśmiechnął się blado do pana Becketta, kiwając głową na potwierdzenie planu.
-Zawierucha też zajmie około trzech godzin. Mam nadzieję, że zanadto pan nie zmarznie, szczególnie czekając potem na nas. - zaniepokoił się, przypominając sobie, że Stevie jest trochę starszy i przed wojną chyba nie pracował tak często w terenie. -Co to za czar? - zaciekawił się, choć chyba już o nim słyszał. Dawno nie używał transmutacji, zapomniał część inkantancji przyswojonych jeszcze w szkole. -Proszę robić, co uważa pan za stosowne - z radością przyjmę wsparcie. Thalia przede wszystkim, wskażę ją jakoś panu w... tej męskiej formie. Jest bardzo odważna i mniej doświadczona w walce niż ja. Proszę uważać też na siebie, gdy pójdę po szmalcowników będzie pan miał moment, żeby się przygotować. - pułapki nie były niezawodne, a potrzebował Steviego całego i zdrowego. Może ten znał jakieś transmutacyjne triki? Musiał, Michael widział przecież jak żywcem udusił szmalcownika w piachu i słyszał o jego dotychczasowej działalności w Zakonie. Samemu pochwalił pana Becketta podczas spotkania Zakonu w listopadzie, a od tamtej pory numerolog działał jeszcze prężniej, zapuszczając się w oko cyklonu, do niebezpiecznych hrabstw. Skoro nadal był cały i zdrowy, to Tonks ufał w jego umiejętność zadbania o siebie - i chyba właśnie dlatego poprosił go o pomoc dzisiaj.
Jeszcze kilka miesięcy temu miałby sporo skrupułów przed zaproszeniem na pojedynek (na śmierć szmalcowników i życie mugoli) mężczyzny niewiele młodszego od własnego ojca oraz młodszej koleżanki, ale wojna zmieniała ich wszystkich w zastraszającym tempie. A Raidan Carter miał rację - brakowało różdżek, brakowało zdolnych do walki, Biuro Aurorów nie mogło działać w kilkunastu miejscach równocześnie i każda pomoc była na wagę złota.
-Gotowe. Nie widzi pan żadnej bitwy, prawda? - miał na tyle wprawy w nakładaniu Zawieruchy, że wiedział, że wszystko gra - ale dla formalności upewnił się, że jej efekty nie obejmują Steviego.
-Dochodzi południe. Pójdę na umówione miejsce, jeśli wszystko pójdzie dobrze - za kilkanaście minut wrócimy tutaj z Thalią i grupą... - funkcjonariuszy policji? Szmalcowników? -...morderców. Uratowany wczoraj mugolski chłopak opowiedział mi, jak zabili jego siedmioletnią siostrę. Traktują uciekinierów z Durham jak... zwierzynę łowną. - dodał, choć Stevie nie musiał przecież znać szczegółów, choć może pan Beckett wolałby teraz nie myśleć o śmierci małego dziecka.
Chyba, w paradoksalny sposób, chciał mu pomóc. Zdjąć kolejny ciężar z jego sumienia. To nie szmalcownicy, to mordercy. A ich twarze niech nawiedzają w snach mnie, nie pana.
Rozejrzał się jeszcze raz. Polana nadal wydawała się pusta i był wdzięczny losowi, że zdążyli nałożyć pułapki w spokoju.
Narzucił miotłę na plecy i szybkim krokiem ruszył w kierunku umówionego miejsca - Thalia miała czekać przy linii drzew, tuż przed kryjówką szmalcowników. A on, niby nieuważnie zapuszczając się na miejsce, miał się im pokazać. Dzięki przesłuchaniu Edwarda, dokładnie wiedział, gdzie iść.
Wyłonił się zza linii drzew, niby to nieopatrznie wchodząc w pole widzenia obozowiska szmalcowników. Skrzyżował spojrzenia z Edwar...Thalią, dosłownie na ułamek sekundy - tak, aby mieć gwarancję, że sojuszniczka "rozpozna" poszukiwanego aurora i zaalarmuje resztę szmalcowników, gdyby sami się nie zorientowali.
-O kurwa. - wyrwało mu się cicho - ale na tyle głośno, by usłyszeli - z udawanym zaskoczeniem, tak jakby naprawdę trafił na nich przypadkiem. Podniósł różdżkę i przesunął spojrzeniem po całej gromadzie, szacując wzrokiem ilu zgromadziło się w prowizorycznym obozowisku - a potem zrobił to, co na jego miejscu zrobiłby każdy w obliczu znacznej przewagi liczebnej.
Błyskawicznie chwycił miotłę, wsiadł na nią i uciekł, starając się lecieć na tyle szybko, by uniknąć ataku - a zarazem takim tempem, by nie stracili go z oczu. Mknął w stronę przygotowanej i zabezpieczonej polany, na której czekały już pułapki i Stevie Beckett.
kłamstwo I, latanie na miotle II
ilu szmalcowników zastaliśmy i ilu za mną pobiegnie?
1 - pięciu
2 - sześciu
3 - sześciu, ale jeden zostanie w obozowisku (walka z pięcioma, jeśli wrócimy po szóstego, otrzymamy mizerne zapasy z ich obozowiska, w przeciwnym wypadku ucieknie. Jeśli Thalia skutecznie przekona go, by dołączył to pościgu, to pobiegnie razem z całą gromadą!)
Uśmiechnął się blado do pana Becketta, kiwając głową na potwierdzenie planu.
-Zawierucha też zajmie około trzech godzin. Mam nadzieję, że zanadto pan nie zmarznie, szczególnie czekając potem na nas. - zaniepokoił się, przypominając sobie, że Stevie jest trochę starszy i przed wojną chyba nie pracował tak często w terenie. -Co to za czar? - zaciekawił się, choć chyba już o nim słyszał. Dawno nie używał transmutacji, zapomniał część inkantancji przyswojonych jeszcze w szkole. -Proszę robić, co uważa pan za stosowne - z radością przyjmę wsparcie. Thalia przede wszystkim, wskażę ją jakoś panu w... tej męskiej formie. Jest bardzo odważna i mniej doświadczona w walce niż ja. Proszę uważać też na siebie, gdy pójdę po szmalcowników będzie pan miał moment, żeby się przygotować. - pułapki nie były niezawodne, a potrzebował Steviego całego i zdrowego. Może ten znał jakieś transmutacyjne triki? Musiał, Michael widział przecież jak żywcem udusił szmalcownika w piachu i słyszał o jego dotychczasowej działalności w Zakonie. Samemu pochwalił pana Becketta podczas spotkania Zakonu w listopadzie, a od tamtej pory numerolog działał jeszcze prężniej, zapuszczając się w oko cyklonu, do niebezpiecznych hrabstw. Skoro nadal był cały i zdrowy, to Tonks ufał w jego umiejętność zadbania o siebie - i chyba właśnie dlatego poprosił go o pomoc dzisiaj.
Jeszcze kilka miesięcy temu miałby sporo skrupułów przed zaproszeniem na pojedynek (na śmierć szmalcowników i życie mugoli) mężczyzny niewiele młodszego od własnego ojca oraz młodszej koleżanki, ale wojna zmieniała ich wszystkich w zastraszającym tempie. A Raidan Carter miał rację - brakowało różdżek, brakowało zdolnych do walki, Biuro Aurorów nie mogło działać w kilkunastu miejscach równocześnie i każda pomoc była na wagę złota.
-Gotowe. Nie widzi pan żadnej bitwy, prawda? - miał na tyle wprawy w nakładaniu Zawieruchy, że wiedział, że wszystko gra - ale dla formalności upewnił się, że jej efekty nie obejmują Steviego.
-Dochodzi południe. Pójdę na umówione miejsce, jeśli wszystko pójdzie dobrze - za kilkanaście minut wrócimy tutaj z Thalią i grupą... - funkcjonariuszy policji? Szmalcowników? -...morderców. Uratowany wczoraj mugolski chłopak opowiedział mi, jak zabili jego siedmioletnią siostrę. Traktują uciekinierów z Durham jak... zwierzynę łowną. - dodał, choć Stevie nie musiał przecież znać szczegółów, choć może pan Beckett wolałby teraz nie myśleć o śmierci małego dziecka.
Chyba, w paradoksalny sposób, chciał mu pomóc. Zdjąć kolejny ciężar z jego sumienia. To nie szmalcownicy, to mordercy. A ich twarze niech nawiedzają w snach mnie, nie pana.
Rozejrzał się jeszcze raz. Polana nadal wydawała się pusta i był wdzięczny losowi, że zdążyli nałożyć pułapki w spokoju.
Narzucił miotłę na plecy i szybkim krokiem ruszył w kierunku umówionego miejsca - Thalia miała czekać przy linii drzew, tuż przed kryjówką szmalcowników. A on, niby nieuważnie zapuszczając się na miejsce, miał się im pokazać. Dzięki przesłuchaniu Edwarda, dokładnie wiedział, gdzie iść.
Wyłonił się zza linii drzew, niby to nieopatrznie wchodząc w pole widzenia obozowiska szmalcowników. Skrzyżował spojrzenia z Edwar...Thalią, dosłownie na ułamek sekundy - tak, aby mieć gwarancję, że sojuszniczka "rozpozna" poszukiwanego aurora i zaalarmuje resztę szmalcowników, gdyby sami się nie zorientowali.
-O kurwa. - wyrwało mu się cicho - ale na tyle głośno, by usłyszeli - z udawanym zaskoczeniem, tak jakby naprawdę trafił na nich przypadkiem. Podniósł różdżkę i przesunął spojrzeniem po całej gromadzie, szacując wzrokiem ilu zgromadziło się w prowizorycznym obozowisku - a potem zrobił to, co na jego miejscu zrobiłby każdy w obliczu znacznej przewagi liczebnej.
Błyskawicznie chwycił miotłę, wsiadł na nią i uciekł, starając się lecieć na tyle szybko, by uniknąć ataku - a zarazem takim tempem, by nie stracili go z oczu. Mknął w stronę przygotowanej i zabezpieczonej polany, na której czekały już pułapki i Stevie Beckett.
kłamstwo I, latanie na miotle II
ilu szmalcowników zastaliśmy i ilu za mną pobiegnie?
1 - pięciu
2 - sześciu
3 - sześciu, ale jeden zostanie w obozowisku (walka z pięcioma, jeśli wrócimy po szóstego, otrzymamy mizerne zapasy z ich obozowiska, w przeciwnym wypadku ucieknie. Jeśli Thalia skutecznie przekona go, by dołączył to pościgu, to pobiegnie razem z całą gromadą!)
Can I not save one
from the pitiless wave?
The member 'Michael Tonks' has done the following action : Rzut kością
'k3' : 1
'k3' : 1
- Proszę się nie przejmować - odparł, mrugając jeszcze okiem do mężczyzny. - Moja córka to doskonała krawcowa, ten płaszcz dobrze mnie chroni - wskazał na gruby materiał podszyty dodatkowo wełną. Trixie była nie tylko cudownym wsparciem dla niego samego, ale też Zakonu Feniksa, a z tego był więcej niż dumny. Ostatnie wypowiedziane słowa nie wpłynęły korzystnie na ich relacje, ale jednak głęboko wierzył, że wszystko da się naprawić. Przecież była jego córką, oczkiem w głowie, jego oczami w ciele jej matki. Życie powinno być prostsze...
- Inkantacja to Saxio. Tworzy taką powłokę na skórze, nieco zmieniając jej właściwości. Ta staje się niczym kamień, ale dzięki temu zranienie człowieka jest o wiele trudniejsze - uśmiechnął się blado, bo chociaż tyle był w stanie zrobić. Ofensywa nie była jego konikiem, ale transmutacja wyjątkowo często okazywała się być niezwykłym wsparciem w walce.
Zakładanie pułapek w tym miejscu trwało niezwykle długo, właściwie nawet gruby płaszcz przestał chronić ciało, ale to nic. Wypuszczane z ust powietrze, które zamarzało na chłodzie, przypominało tylko, po co dokładnie się tu znaleźli. - Nie, nie widze. Dobra robota - kiwnął głową do mężczyzny, bo chociaż sam nie był w stanie jeszcze założyć tego zabezpieczenia, tak znał się na ich teorii i mechanice działania. Był w końcu biegły w numerologii. - Wszystko ustawione, będzie dobrze - pocieszał jego czy siebie? Sama historia o zabitej siedmiolatce wywołała wyjątkowo nieprzyjemny skurcz w żołądku numerologa, ale nie poddał się. Kiwnął jedynie głową, a potem uniósł brwi w górę. - Zatem dajmy jej wieczny spokój - i ochrońmy tych, których jeszcze nie pojmali. Gdzie podziało się sumienie? Czy już oszalał? Nie. Umysł wciąż miał trzeźwy, ale priorytety zmieniały swoje pozycje. Teraz liczyła się ochrona najbiedniejszych i do jasnej cholery, aby jego wnuki mogły żyć.
Czy pod kameleonem był karmazynowy jak reszta tego miejsca? Może łatwiej byłoby rozerwać sobie skórę na dłoniach i po prostu umazać się w farbie? Ta jednak pewnie zwołałaby drapieżniki, choć najgorszym wrogiem i tak miała pozostać banda szmalcowników, kryjąca się gdzie tam w lesie. Oddech miał spokojny, chociaż serce aż szumiało. Co ciekawe jednak to nie ze strachu o siebie. Stevie już dawno pogodził się, że nie dożyje przysłowiowych stu dwudziestu lat. Chciał jedynie doczekać się wnuków, jeszcze trochę pobyć na Ziemi, a może nawet kiedyś doczekać końca wojny. Niepojętym było, jak wiele dzieci cierpiało, niepojętym jak wielu dorosłych ginęło. Wszystko przez brudną krew. Tą samą, którą mógł się poszczycić on i Michael Tonks, teraz robiący za żywą przynętę, która niebezpiecznie szybko zbliżała się w stronę nałożonych tam pułapek. Czas upływał, kameleon jednak nie wydawał się znacząco słabnąć. W teorii był tam bezpieczny, zegarek, który zawsze nosił na ręce, mógł go przenieść w bezpieczne miejsce, ale nie uciekłby z pola walki. Przyszykowana różdżka i jeszcze trochę werwy w starych żyłach działały zbawiennie. Czasem nawet, choć sam przed sobą nie mógł tego przyznać, wejście w ogień dawało mu satysfakcję. Było zimno, ale krew w nim wrzała. Pochłonięte smutkiem serce w końcu żyło gdy wizja zagrożenia była bliska, a jednak przecież nie chciał umrzeć. Nie teraz... Jeszcze nie. Chyba... Ale nie pora teraz była na rozważania, musiał być gotowy, chociaż jego umiejętności magii ofensywnej były na poziomie co najmniej miernym. Przez lata wszystko zapomniał, zwyczajnie... Zresztą nigdy nie był doskonałym w pojedynkach. Nie miał potrzeby, był przecież wynalazcą, naukowcem. Wojna odbierała marzenia. Cóż, przynajmniej dawała nowe możliwości. W końcu musiał udać się z Kieranem na trening, jeśli dalej miało to wyglądać, tak jak wygląda. Kto mógłby pomyśleć, że w przeciągu kilku miesięcy świat tak bardzo się zmieni? Różdżką wskazał w miejsce, z którego zmierzał Michael Tonks, przekonany, że zaraz pojawi się tam banda szmalcowników. Musiał jeszcze tylko rozpoznać sojusznika, ale na wszelki wypadek wstrzymał się z czarami. Każdy, kto serce miał po właściwej stronie nie wpadnie w paski. Pani Thalia musiała być wprawną czarownicą i wyjątkowo odważną.
- Cito - wypowiedział niemal szepcząc, w nadziei, że czar nie będzie dosłyszany przez zbliżających się z drugiej strony szmalcowników, gotowych pojmać pana Tonksa. Nieco szybkości powinno więc mu się przydać... Pozostało liczyć na to, że część przynajmniej wpadnie w pozostawione tam przez Becketta piaski, a Ci zbliżali się niebezpiecznie, byli o krok od pułapki.
1. Cito w Michaela
2. k3-1 na to ilu szmalcowników wpadnie w moją Dunę
em: 49/50
- Inkantacja to Saxio. Tworzy taką powłokę na skórze, nieco zmieniając jej właściwości. Ta staje się niczym kamień, ale dzięki temu zranienie człowieka jest o wiele trudniejsze - uśmiechnął się blado, bo chociaż tyle był w stanie zrobić. Ofensywa nie była jego konikiem, ale transmutacja wyjątkowo często okazywała się być niezwykłym wsparciem w walce.
Zakładanie pułapek w tym miejscu trwało niezwykle długo, właściwie nawet gruby płaszcz przestał chronić ciało, ale to nic. Wypuszczane z ust powietrze, które zamarzało na chłodzie, przypominało tylko, po co dokładnie się tu znaleźli. - Nie, nie widze. Dobra robota - kiwnął głową do mężczyzny, bo chociaż sam nie był w stanie jeszcze założyć tego zabezpieczenia, tak znał się na ich teorii i mechanice działania. Był w końcu biegły w numerologii. - Wszystko ustawione, będzie dobrze - pocieszał jego czy siebie? Sama historia o zabitej siedmiolatce wywołała wyjątkowo nieprzyjemny skurcz w żołądku numerologa, ale nie poddał się. Kiwnął jedynie głową, a potem uniósł brwi w górę. - Zatem dajmy jej wieczny spokój - i ochrońmy tych, których jeszcze nie pojmali. Gdzie podziało się sumienie? Czy już oszalał? Nie. Umysł wciąż miał trzeźwy, ale priorytety zmieniały swoje pozycje. Teraz liczyła się ochrona najbiedniejszych i do jasnej cholery, aby jego wnuki mogły żyć.
Czy pod kameleonem był karmazynowy jak reszta tego miejsca? Może łatwiej byłoby rozerwać sobie skórę na dłoniach i po prostu umazać się w farbie? Ta jednak pewnie zwołałaby drapieżniki, choć najgorszym wrogiem i tak miała pozostać banda szmalcowników, kryjąca się gdzie tam w lesie. Oddech miał spokojny, chociaż serce aż szumiało. Co ciekawe jednak to nie ze strachu o siebie. Stevie już dawno pogodził się, że nie dożyje przysłowiowych stu dwudziestu lat. Chciał jedynie doczekać się wnuków, jeszcze trochę pobyć na Ziemi, a może nawet kiedyś doczekać końca wojny. Niepojętym było, jak wiele dzieci cierpiało, niepojętym jak wielu dorosłych ginęło. Wszystko przez brudną krew. Tą samą, którą mógł się poszczycić on i Michael Tonks, teraz robiący za żywą przynętę, która niebezpiecznie szybko zbliżała się w stronę nałożonych tam pułapek. Czas upływał, kameleon jednak nie wydawał się znacząco słabnąć. W teorii był tam bezpieczny, zegarek, który zawsze nosił na ręce, mógł go przenieść w bezpieczne miejsce, ale nie uciekłby z pola walki. Przyszykowana różdżka i jeszcze trochę werwy w starych żyłach działały zbawiennie. Czasem nawet, choć sam przed sobą nie mógł tego przyznać, wejście w ogień dawało mu satysfakcję. Było zimno, ale krew w nim wrzała. Pochłonięte smutkiem serce w końcu żyło gdy wizja zagrożenia była bliska, a jednak przecież nie chciał umrzeć. Nie teraz... Jeszcze nie. Chyba... Ale nie pora teraz była na rozważania, musiał być gotowy, chociaż jego umiejętności magii ofensywnej były na poziomie co najmniej miernym. Przez lata wszystko zapomniał, zwyczajnie... Zresztą nigdy nie był doskonałym w pojedynkach. Nie miał potrzeby, był przecież wynalazcą, naukowcem. Wojna odbierała marzenia. Cóż, przynajmniej dawała nowe możliwości. W końcu musiał udać się z Kieranem na trening, jeśli dalej miało to wyglądać, tak jak wygląda. Kto mógłby pomyśleć, że w przeciągu kilku miesięcy świat tak bardzo się zmieni? Różdżką wskazał w miejsce, z którego zmierzał Michael Tonks, przekonany, że zaraz pojawi się tam banda szmalcowników. Musiał jeszcze tylko rozpoznać sojusznika, ale na wszelki wypadek wstrzymał się z czarami. Każdy, kto serce miał po właściwej stronie nie wpadnie w paski. Pani Thalia musiała być wprawną czarownicą i wyjątkowo odważną.
- Cito - wypowiedział niemal szepcząc, w nadziei, że czar nie będzie dosłyszany przez zbliżających się z drugiej strony szmalcowników, gotowych pojmać pana Tonksa. Nieco szybkości powinno więc mu się przydać... Pozostało liczyć na to, że część przynajmniej wpadnie w pozostawione tam przez Becketta piaski, a Ci zbliżali się niebezpiecznie, byli o krok od pułapki.
1. Cito w Michaela
2. k3-1 na to ilu szmalcowników wpadnie w moją Dunę
em: 49/50
Am I going crazy? Would I even know? Am I right back where I started forty years ago?
Wanna guess the ending? If it ever does... I swear to God that all I've ever wanted was
A little bit of everything, all of the time, a bit of everything, all of the time
Apathy's a tragedy, and boredom is a crime. I'm finished playing, and I'm staying inside.
The member 'Stevie Beckett' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 18
--------------------------------
#2 'k3' : 3
#1 'k100' : 18
--------------------------------
#2 'k3' : 3
Jak zawsze w takich wypadkach godziny wlokły się niemiłosiernie, przypominając raczej dni, minuty zaś stawały się godzinami. W takich wypadkach nie liczyło się jednak to, jak szybko coś nastąpi, tylko kiedy – a w tym wypadku musiała być czujna, obserwować i mieć się na baczności. Zaufać tym, którzy mieli na to inny plan, a jednocześnie obserwować. Zapamiętywać i spisywać wszystkie informacje, które być może po tej misji mogły pomóc komuś jeszcze. Musiała z pewnym cichym rozbawieniem przyznać, że przypominało jej to pierwsze dni, które spędzała na statku, tak jakby łudziła się, że mimo wszystko się uda. Teraz musiało, dlatego robiła co w jej mocy, bo każda dłużąca się sekunda, minuta czy godzina znaczyła, że ktoś inny starał się o to, aby mugole byli bezpieczni. W tym momencie chciała też wierzyć w to, że jakkolwiek i cokolwiek się nie zadzieje, Mike i towarzysz, którego ze sobą zabrał, wyjdą z tego cali i nic im się nie stanie. O siebie się nie martwiła.
Usłyszała hałas, odwracając spojrzenie w tamtą stronę – przez chwilę nie wiedząc, czego się spodziewać i tak jak pozostali, odruchowo sięgając po różdżki. Mimo to, ulżyło jej wyjątkowo kiedy jej tęczówki spotkały spojrzenie Michaela. Skoro to był, to znaczyło, że póki co wszystko szło zgodnie z planem, Joe był bezpieczny, a wszystko pozostawało po staremu. Sama też od razu podskoczyła, celując różdżką pomiędzy drzewa, wiedząc, że plan się zaczynał. Dziwna ulga w niej nastała, chociaż wiedziała, że najbardziej niebezpieczna część dopiero przed nimi.
- Ej, to ten z plakatów! Warty jest pięć tysięcy galeonów! – Podskoczyła z miejsca, gotowa gonić za poszukiwanym i niebezpiecznym aurorem, musiała się jednak obejrzeć przez ramię, bo sensu nie było, aby pobiegła tam sama, bo nie o to chodziło. Niemal wszyscy poderwali się z miejsca, chociaż ostatecznie spojrzenie spoczęło na przywódcy grupy. Chociaż nikt nie miał powodów aby się wstrzymywać, zwłaszcza kiedy chodziło o zabicie paru mugoli, tak poszukiwany mężczyzna był już inną zagwozdką. Mało kto ciągnął się do tego sam i Thalia wiedziała, że teraz albo nigdy. Musiała im dać jakiś bodziec, tak aby ich zachęcić. – No dalej! Nas jest więcej, nawet jeżeli strzelałby piorunami z oczu, dopadniemy go w mgnieniu oka. Tyle kasy nie zobaczymy jeszcze przez długi czas! – Wiedziała, że to ich zachęci, a nawet podzielone, pięć tysięcy pozwoliłyby im żyć dostanio przez chwilę i nie musieć siedzieć w lesie.
- Dobra, za nim! Kto padnie, temu zabieramy jego udział! – W tym momencie nie trzeba było im więcej, a mężczyźni ruszyli. Thalia pilnowała się, aby stosunkowo pozostawać z tyłu i móc znaleźć się za plecami mężczyzn. Nie wiedziała, czego dokładnie miała spodziewać się na miejscu, w razie czego wolała więc albo zostać za plecami, albo też móc przeskoczyć od razu w stronę swoich sojuszników. Dwójka w nich wydawała się zachwiać – ziemia poruszyła się, a oni zapadli się. A więc klamka zapadła i teraz czekało na nich to co najtrudniejsze.
Idziemy do szafki
Usłyszała hałas, odwracając spojrzenie w tamtą stronę – przez chwilę nie wiedząc, czego się spodziewać i tak jak pozostali, odruchowo sięgając po różdżki. Mimo to, ulżyło jej wyjątkowo kiedy jej tęczówki spotkały spojrzenie Michaela. Skoro to był, to znaczyło, że póki co wszystko szło zgodnie z planem, Joe był bezpieczny, a wszystko pozostawało po staremu. Sama też od razu podskoczyła, celując różdżką pomiędzy drzewa, wiedząc, że plan się zaczynał. Dziwna ulga w niej nastała, chociaż wiedziała, że najbardziej niebezpieczna część dopiero przed nimi.
- Ej, to ten z plakatów! Warty jest pięć tysięcy galeonów! – Podskoczyła z miejsca, gotowa gonić za poszukiwanym i niebezpiecznym aurorem, musiała się jednak obejrzeć przez ramię, bo sensu nie było, aby pobiegła tam sama, bo nie o to chodziło. Niemal wszyscy poderwali się z miejsca, chociaż ostatecznie spojrzenie spoczęło na przywódcy grupy. Chociaż nikt nie miał powodów aby się wstrzymywać, zwłaszcza kiedy chodziło o zabicie paru mugoli, tak poszukiwany mężczyzna był już inną zagwozdką. Mało kto ciągnął się do tego sam i Thalia wiedziała, że teraz albo nigdy. Musiała im dać jakiś bodziec, tak aby ich zachęcić. – No dalej! Nas jest więcej, nawet jeżeli strzelałby piorunami z oczu, dopadniemy go w mgnieniu oka. Tyle kasy nie zobaczymy jeszcze przez długi czas! – Wiedziała, że to ich zachęci, a nawet podzielone, pięć tysięcy pozwoliłyby im żyć dostanio przez chwilę i nie musieć siedzieć w lesie.
- Dobra, za nim! Kto padnie, temu zabieramy jego udział! – W tym momencie nie trzeba było im więcej, a mężczyźni ruszyli. Thalia pilnowała się, aby stosunkowo pozostawać z tyłu i móc znaleźć się za plecami mężczyzn. Nie wiedziała, czego dokładnie miała spodziewać się na miejscu, w razie czego wolała więc albo zostać za plecami, albo też móc przeskoczyć od razu w stronę swoich sojuszników. Dwójka w nich wydawała się zachwiać – ziemia poruszyła się, a oni zapadli się. A więc klamka zapadła i teraz czekało na nich to co najtrudniejsze.
Idziemy do szafki
Thalia Wellers
Zawód : Żeglarz, handlarz, przemytnik
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
OPCM : 13+2
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0+1
TRANSMUTACJA : 5+2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
wychodzimy z szafki
Krew barwiła śnieg szkarłatem, a ciała szmalcowników leżały w zaspach, dole i znikającym już magicznym piasku. Wykrzywione, sztywniejące, puste. Michael wyprostował się i wziął wdech ustami, by choć odrobinę odciąć się od wszechogarniającego polanę zapachu krwi.
Zawierucha pewnie nadal tutaj szalała, ale już jej nie widzieli.
We wspomnieniach widział Bezksiężycową Noc - ciała na ulicach, ciała w rynsztoku, mugoli mordowanych bez żadnej szansy na obronę.
Teraz to szmalcownicy znaleźli się po drugiej stronie. Dawny Michael czułby się z tym nieswojo, przed laty chciał w końcu aresztować, nie zabijać.
Teraz myślał o siostrze tamtego chłopaka, którego uratowali wczoraj. Joe mówił, że miała siedem lat. Teraz czekał niespokojnie w Blyth, a Tonks i Wellers obiecali mu, że sprowadzą do niego matkę.
Myślał o igrzyskach, jakie urządzili sobie ci szmalcownicy w tym lesie. O tym, jak dosłownie polowali tutaj na mugoli - czekając aż umrą z głodu i chłodu albo wychylą się zza drzew. Polowali na nich, jak na zwierzęta, nieludzi. W imię czego? Wygnali ich z ziem Burke'ów, dlaczego tak uparcie chcieli im uniemożliwić nawet ucieczkę do Blyth, stolicy hrabstwa Longbottomów?
A teraz sami podzielili ich los. Trupy w śniegu, zapędzone w pułapkę.
To ich wybór. - powtórzył sobie w myślach, usiłując wykrzesać z siebie tą samą satysfakcję, jaką czuł w wirze walki. Teraz adrenalina jednak opadła.
Spróbował podchwycić spojrzenie pana Becketta, a na Thalię przelotnie zerknął z troską, ale prędko przeniósł wzrok na pokonanych.
Pierwszy raz zabił kogoś na oczach Wellers i na razie wolał o tym nie myśleć. Pan Beckett był już chyba przyzwyczajony, a oni mieli pracę do wykonania.
-Zajmę się ciałami, przygotujcie się do spaceru po mugoli. Możemy zdjąć pułapki. - poprosił, podwijając rękawy płaszcza. Stevie miał świstokliki, Thalia powinna pewnie wrócić do swojej postaci, a on...
...nie chciał marnować magicznej energii, pojedynek go wyczerpał. Chwycił pierwszego ze szmalcowników za nogi i pociągnął w stronę dołu, w którym leżał już Cornelius. Skrzywił się lekko, gdy zabrał się za drugiego - Duna okrutnie go pokiereszowała.
-Co mu pan zrobił? - nie mógł powstrzymać ciekawości, gdy łapiąc oddech ciągnął do dołu tego, w którego Stevie rzucił zaklęcie na "A". Na pierwszy rzut oka nie uczyniło mu żadnych oczywistych obrażeń, ale zabiło go przecież na miejscu. Transmutacja była jednak groźna - i przydatna.
Gdy ciała znalazły się już w dole, kopnął na nie trochę śniegu - towarzysze mogli mu pomóc, jeśli chcieli. Nowe opady i przyroda załatwią jeszcze - nie urządzali tutaj pogrzebu, a jedynie zacierali najbardziej oczywiste ślady.
Czas ruszać po mugolskich uciekinierów.
Krew barwiła śnieg szkarłatem, a ciała szmalcowników leżały w zaspach, dole i znikającym już magicznym piasku. Wykrzywione, sztywniejące, puste. Michael wyprostował się i wziął wdech ustami, by choć odrobinę odciąć się od wszechogarniającego polanę zapachu krwi.
Zawierucha pewnie nadal tutaj szalała, ale już jej nie widzieli.
We wspomnieniach widział Bezksiężycową Noc - ciała na ulicach, ciała w rynsztoku, mugoli mordowanych bez żadnej szansy na obronę.
Teraz to szmalcownicy znaleźli się po drugiej stronie. Dawny Michael czułby się z tym nieswojo, przed laty chciał w końcu aresztować, nie zabijać.
Teraz myślał o siostrze tamtego chłopaka, którego uratowali wczoraj. Joe mówił, że miała siedem lat. Teraz czekał niespokojnie w Blyth, a Tonks i Wellers obiecali mu, że sprowadzą do niego matkę.
Myślał o igrzyskach, jakie urządzili sobie ci szmalcownicy w tym lesie. O tym, jak dosłownie polowali tutaj na mugoli - czekając aż umrą z głodu i chłodu albo wychylą się zza drzew. Polowali na nich, jak na zwierzęta, nieludzi. W imię czego? Wygnali ich z ziem Burke'ów, dlaczego tak uparcie chcieli im uniemożliwić nawet ucieczkę do Blyth, stolicy hrabstwa Longbottomów?
A teraz sami podzielili ich los. Trupy w śniegu, zapędzone w pułapkę.
To ich wybór. - powtórzył sobie w myślach, usiłując wykrzesać z siebie tą samą satysfakcję, jaką czuł w wirze walki. Teraz adrenalina jednak opadła.
Spróbował podchwycić spojrzenie pana Becketta, a na Thalię przelotnie zerknął z troską, ale prędko przeniósł wzrok na pokonanych.
Pierwszy raz zabił kogoś na oczach Wellers i na razie wolał o tym nie myśleć. Pan Beckett był już chyba przyzwyczajony, a oni mieli pracę do wykonania.
-Zajmę się ciałami, przygotujcie się do spaceru po mugoli. Możemy zdjąć pułapki. - poprosił, podwijając rękawy płaszcza. Stevie miał świstokliki, Thalia powinna pewnie wrócić do swojej postaci, a on...
...nie chciał marnować magicznej energii, pojedynek go wyczerpał. Chwycił pierwszego ze szmalcowników za nogi i pociągnął w stronę dołu, w którym leżał już Cornelius. Skrzywił się lekko, gdy zabrał się za drugiego - Duna okrutnie go pokiereszowała.
-Co mu pan zrobił? - nie mógł powstrzymać ciekawości, gdy łapiąc oddech ciągnął do dołu tego, w którego Stevie rzucił zaklęcie na "A". Na pierwszy rzut oka nie uczyniło mu żadnych oczywistych obrażeń, ale zabiło go przecież na miejscu. Transmutacja była jednak groźna - i przydatna.
Gdy ciała znalazły się już w dole, kopnął na nie trochę śniegu - towarzysze mogli mu pomóc, jeśli chcieli. Nowe opady i przyroda załatwią jeszcze - nie urządzali tutaj pogrzebu, a jedynie zacierali najbardziej oczywiste ślady.
Czas ruszać po mugolskich uciekinierów.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Oddychał ciężko, ale miarowo, nie ruszając się z miejsca i obserwując jak Michael Tonks powoli zaczyna przesuwać ciała po krwawym śniegu. Stała się tu masakra, rozłupane zaklęciami truchła straszyły swoim wyglądem, a jednak on wpatrywał się tylko w jeden punkt, nie mówiąc nic. Słyszał, że powinni udać się do mugoli, ale nie powiedział dalej nic. Jedynie obserwował, sam nie wiedział co. Stevie Beckett nie przywykł do takich obrazów, a gdy przed oczami jaśniała mu czerwień ich krwi, tak w głowie dopadały myśli o przeszłości. Kiedy taki się stał...?
— Nie jestem do końca pewien... Chyba zamieniłem mu serce w mózg — podrapał się po brodzie, niepewny, mówiąc o tym z konsternacją. — Nigdy nie korzystałem z tego zaklęcia. Zamienia ludzkie narządy ze sobą. Ostatnio zacząłem się uczyć anatomii i wie pan, jakoś tak... Tak wyszło... — wzrok miał skupiony na swojej ofierze, bo tam rzeczywiście można było nazwać jednego z tych mężczyzn. Dopiero też po tych słowach podniósł go wyżej, na resztę terenu. Rozbryzgana krew na śniegu, powyginane ciała, a także piaski jego dumy, trzymające dwóch za nogi. Powieka zadrgała, oko zresztą też, a potem... Czy to ulga?
Połknięta szybciej ślina zostawiła jedynie gorzki smak na języku, gdy też oddech przyspieszał. Zrobił krok w tył i zachłysnął się tym uczuciem. Potężną goryczą, żalem, nerwami, niedowierzaniem. Był jedynie naukowcem, który swoją magię wykorzystywał przy świstoklikach, wynalazkach, przy sprzęcie. Miał pomagać ludziom, tego przecież pragnął, chciał, aby świat wrócił do normy, a tymczasem stał tam, przed kałużą krwi, do której się przyczynił. Czas jakby zwolnił, zatrzymał się w miejscu. Był wyraźnie zmęczony, choć chyba nieco mniej niż pan Tonks, który ze swej różdżki słał noże w stronę szmalcowników. Ci byli gotowi złapać ich jedynie za pochodzenie, zabić, zniszczyć, zgnieść. Nie żałował tych ciał, teraz martwych i pociętych. Wykrwawiali się jeden po drugim, aż w końcu dali im spokój. Przygotowana wcześniej pułapka jasno przecież mówiła, na co powinien się tu pisać, a jednak w dziwaczny sposób nie spodziewał się aż takiego rozwiązania sprawy. Ale czego oczekiwał? Otrząsnął się więc z tych myśli i ruszył do pomocy panu Tonksowi. Zostało mu jeszcze trochę energii, chociaż być może powinien ją bardziej oszczędzać... Ramiona jednak potwornie bolały, pojedynek z olbrzymem skończył się dla niego tragicznie w grudniu. Tamten moment jednak przypominał, dlaczego to robią. Dla tamtych biednych ludzi, którzy potrzebowali pomocy, do których teraz zmierzali.
— Mobilicorpus — wypowiedział, przesuwając jedno z ciał bliżej dołu. — Mobilicorpus — powtórzył, to samo czyniąc z drugim obok. Pozostał jeszcze mężczyzna w Dunie, którego trzeba było wyciągnąć siłą.
Gdy wszystkie ciała były już w środku, a wokół wciąż w oczy raniła krew. Czy odprawiali właśnie pochówek na tych obcych martwych teraz? Serce dygotało mu jak szalone. Przecież nie był mordercą... Nigdy nie był mordercą. Był naukowcem, numerologiem, wynalazcą. A teraz korzystał z tej sztuki, aby zabijać, lecz nie niewinnych. Przecież to tylko krok w wojnie, dudniło coś z tyłu głowy. Inaczej zabiliby go.
— Nie możemy ich tak zostawić — powiedział nagle powoli, a te słowa mogły brzmieć wręcz komicznie, patrząc na oblicze sytuacji, w jakiej się znaleźli. — Jeśli ktoś znajdzie ich ciała, rozpoczną poszukiwania sprawców, nie kierujmy ich... — wskazał różdżką w to miejsce i spróbował wypowiedzieć czar kończący Orcumiano, proste niewerbalne Finite Incantatem. Moc jednak nie uformowała się w zaklęcie. Był zbyt zmęczony... Ciała powinny zostać pogrzebane. — Vestitio — wypowiedział, wskazując na obszar obok, a krwawe ślady powoli zakopywały się pod białym puchem, tak samo zresztą jak kawałki ich włosów, ślady stóp i krople potu, zostawione w wydeptanym śniegu.
em: 12/50 rzuty
— Nie jestem do końca pewien... Chyba zamieniłem mu serce w mózg — podrapał się po brodzie, niepewny, mówiąc o tym z konsternacją. — Nigdy nie korzystałem z tego zaklęcia. Zamienia ludzkie narządy ze sobą. Ostatnio zacząłem się uczyć anatomii i wie pan, jakoś tak... Tak wyszło... — wzrok miał skupiony na swojej ofierze, bo tam rzeczywiście można było nazwać jednego z tych mężczyzn. Dopiero też po tych słowach podniósł go wyżej, na resztę terenu. Rozbryzgana krew na śniegu, powyginane ciała, a także piaski jego dumy, trzymające dwóch za nogi. Powieka zadrgała, oko zresztą też, a potem... Czy to ulga?
Połknięta szybciej ślina zostawiła jedynie gorzki smak na języku, gdy też oddech przyspieszał. Zrobił krok w tył i zachłysnął się tym uczuciem. Potężną goryczą, żalem, nerwami, niedowierzaniem. Był jedynie naukowcem, który swoją magię wykorzystywał przy świstoklikach, wynalazkach, przy sprzęcie. Miał pomagać ludziom, tego przecież pragnął, chciał, aby świat wrócił do normy, a tymczasem stał tam, przed kałużą krwi, do której się przyczynił. Czas jakby zwolnił, zatrzymał się w miejscu. Był wyraźnie zmęczony, choć chyba nieco mniej niż pan Tonks, który ze swej różdżki słał noże w stronę szmalcowników. Ci byli gotowi złapać ich jedynie za pochodzenie, zabić, zniszczyć, zgnieść. Nie żałował tych ciał, teraz martwych i pociętych. Wykrwawiali się jeden po drugim, aż w końcu dali im spokój. Przygotowana wcześniej pułapka jasno przecież mówiła, na co powinien się tu pisać, a jednak w dziwaczny sposób nie spodziewał się aż takiego rozwiązania sprawy. Ale czego oczekiwał? Otrząsnął się więc z tych myśli i ruszył do pomocy panu Tonksowi. Zostało mu jeszcze trochę energii, chociaż być może powinien ją bardziej oszczędzać... Ramiona jednak potwornie bolały, pojedynek z olbrzymem skończył się dla niego tragicznie w grudniu. Tamten moment jednak przypominał, dlaczego to robią. Dla tamtych biednych ludzi, którzy potrzebowali pomocy, do których teraz zmierzali.
— Mobilicorpus — wypowiedział, przesuwając jedno z ciał bliżej dołu. — Mobilicorpus — powtórzył, to samo czyniąc z drugim obok. Pozostał jeszcze mężczyzna w Dunie, którego trzeba było wyciągnąć siłą.
Gdy wszystkie ciała były już w środku, a wokół wciąż w oczy raniła krew. Czy odprawiali właśnie pochówek na tych obcych martwych teraz? Serce dygotało mu jak szalone. Przecież nie był mordercą... Nigdy nie był mordercą. Był naukowcem, numerologiem, wynalazcą. A teraz korzystał z tej sztuki, aby zabijać, lecz nie niewinnych. Przecież to tylko krok w wojnie, dudniło coś z tyłu głowy. Inaczej zabiliby go.
— Nie możemy ich tak zostawić — powiedział nagle powoli, a te słowa mogły brzmieć wręcz komicznie, patrząc na oblicze sytuacji, w jakiej się znaleźli. — Jeśli ktoś znajdzie ich ciała, rozpoczną poszukiwania sprawców, nie kierujmy ich... — wskazał różdżką w to miejsce i spróbował wypowiedzieć czar kończący Orcumiano, proste niewerbalne Finite Incantatem. Moc jednak nie uformowała się w zaklęcie. Był zbyt zmęczony... Ciała powinny zostać pogrzebane. — Vestitio — wypowiedział, wskazując na obszar obok, a krwawe ślady powoli zakopywały się pod białym puchem, tak samo zresztą jak kawałki ich włosów, ślady stóp i krople potu, zostawione w wydeptanym śniegu.
em: 12/50 rzuty
Am I going crazy? Would I even know? Am I right back where I started forty years ago?
Wanna guess the ending? If it ever does... I swear to God that all I've ever wanted was
A little bit of everything, all of the time, a bit of everything, all of the time
Apathy's a tragedy, and boredom is a crime. I'm finished playing, and I'm staying inside.
Zaklęcia przestały błyskać, kiedy ostatni z przeciwników padł martwy na ziemię. Wydawało się, że przez chwilę w lesie zapadła niepokojąca cisza – nie taka, którą odnaleźć można było podczas spacerów, lecz bliższa atmosferze cmentarza, gdzie wydawało się, że mało kto postanawia się zbliżyć z własnej woli, do tego naturalnie odpychającego miejsca. A teraz trwali tutaj, w tej chwilowej pustce, tak jakby natura wyciszyła się w oczekiwaniu na rozstrzygnięcie. Jej wzrok błądził, odruchowo szukając wśród tych cieni dookoła nowych duchów, które od tego czasu również będą za nią podążać. Ile jeszcze z nich pojawi się w tym miejscu? Czy zdąży to w ogóle wyleczyć zanim znajdą się tu wszyscy? Stagnacja i strach zajęły miejsce zaciekłości, budząc w niej wrażenie strachu.
Wrażenie to przerwał Michael, ruszając przed siebie, zaraz potem zaś do pomocy podszedł drugi z mężczyzn, ale Thalia wciąż wydawała się odległa wszystkiemu, co znajdowało się dookoła niej. Puste spojrzenie spoglądało na miejsce, gdzie obecnie znajdowało się pięć trupów, pięć trupów osób, z którymi poprzedniego wieczoru spała, jadła, z którymi rozmawiała. A teraz pomagała ich zabić. Zabiła ich? Nie miała dokładnego pojęcia, co wywołało które zaklęcie, skupiając się raczej czy nic nie leci w jej kierunku, co miała rzucać i czy jej towarzysze nie mają na sobie groźby lecącego w nich czaru przed którym nie zdołali wyczarować tarczy. Czy miało to mieć zresztą jakieś znaczenie? Spychanie odpowiedzialności nie miało pomóc jej sumieniu, bo już nic nie mogło zmienić tego, co zrobiła.
Nie myślała nad tym dotąd, nie spodziewając się, że dojdzie do takiej sytuacji. Nie widziała, czym jest wojna, do której wracała. Nie poczuła tego wcześniej, ale dotarło do niej to w pełni właśnie teraz. Nie zauważyła nawet, kiedy zaczęła się odmieniać, chociaż intencja w tym na pewno była, nie zwróciła jednak uwagi na fale rudych loków, które spłynęły w dół płaszcza śmierdzącego potem i dymem z ogniska, który nagle stał się zbyt duży, aby trzymać się sztywno na jej ciele, na blizny, które się pojawiły i na błękit tęczówek.
Zwracała uwagę na ciśnienie w żołądku, na lekkie drgania, które stopniowo przerodziły się w łzy spływające po policzku – ostatecznie z jej ust wydostał się cichy szloch, który natychmiast próbowała zdusić, zęby zagryzając na własnej dłoni, tak aby zdusić to w sobie, odwracając głowę. Chciała ruszyć się z miejsca, zrobić….coś…nie miała pojęcia co, ale w tym momencie nie mogła nawet ruszyć się ze swojego miejsca, a już tym bardziej nie umiejąc się zmotywować do podniesienia różdżki, tak jakby bała się następnego zaklęcia, które miałaby wykonać.
Mimo, że już wcześniej widziała ciała i rozkładające się trupy, coś skręciło ją w żołądku – oddychała głęboko, uspokajając się samą, nie myśląc nawet o podejściu w ich stronę. Nie miała też nawet pojęcia, ile minut tak stała, ostatecznie chowając różdżkę do kieszeni. Ręce już nie drżały, ale wszystko wydawało się wciąż przyprawiające o mdłości. Praca nad ciałami była już w zasadzie skończona, a ona sama jedynie dłońmi nagarnęła śniegu zanim nie usłyszała zaklęcia – odsunęła się, nie chcąc popsuć jego efektów, pozwalając sobie aby adrenalina powoli z niej schodziła.
Dopiero teraz spojrzała na towarzyszy, próbując upewnić się, czy żaden z nich nie został ranny po drodze, ale poza zmęczeniem które chyba odczuwali wszyscy obecnie (chociaż Thalia, o dziwo, wciąż jeszcze się jakoś trzymała), nie wydawało się, aby coś się z nimi działo. Chciała mieć jednak na nich oko, chociaż dyskretnie, bo przed nimi najważniejsza misja tego dnia, czyli uratowanie mugoli którzy dzięki zaangażowaniu aurora i nieocenionej pomocy naukowca mieli w ogóle szanse, aby dotrwać nowego dnia.
- Powinni mieć jakieś zapasy, szmalcownicy, spisałam informacje jakie mogłam, może się przydadzą. A jeżeli mieli coś więcej, niż widziałam, to może uda się to przekazać potrzebującym. – Z mówieniem poczekała do momentu, do którego była przekonana, że da radę się opanować i na szczęście się nie zawiodła. Dopiero na te słowa przypomniała sobie o pergaminie zwiniętym w kieszeni – chociaż obecnie wydawał się szorstki w dotyku, być może przez fakt, że dłonie poczerwieniały od śniegu i chłodu. Wyciągnęła papier w stronę stojącego bliżej Michaela, nie wiedząc, czy chciał aby zajrzeli jeszcze do obozowiska zanim nie ruszą. Spojrzenie przeniosła ostatecznie na Steviego, ciekawa, że chyba nie widzieli się jeszcze na żywo, nie umiała więc dopasować imienia do twarzy. I starała się usilnie nie myśleć, jak to mogłaby stać po drugiej stronie barykady.
Wrażenie to przerwał Michael, ruszając przed siebie, zaraz potem zaś do pomocy podszedł drugi z mężczyzn, ale Thalia wciąż wydawała się odległa wszystkiemu, co znajdowało się dookoła niej. Puste spojrzenie spoglądało na miejsce, gdzie obecnie znajdowało się pięć trupów, pięć trupów osób, z którymi poprzedniego wieczoru spała, jadła, z którymi rozmawiała. A teraz pomagała ich zabić. Zabiła ich? Nie miała dokładnego pojęcia, co wywołało które zaklęcie, skupiając się raczej czy nic nie leci w jej kierunku, co miała rzucać i czy jej towarzysze nie mają na sobie groźby lecącego w nich czaru przed którym nie zdołali wyczarować tarczy. Czy miało to mieć zresztą jakieś znaczenie? Spychanie odpowiedzialności nie miało pomóc jej sumieniu, bo już nic nie mogło zmienić tego, co zrobiła.
Nie myślała nad tym dotąd, nie spodziewając się, że dojdzie do takiej sytuacji. Nie widziała, czym jest wojna, do której wracała. Nie poczuła tego wcześniej, ale dotarło do niej to w pełni właśnie teraz. Nie zauważyła nawet, kiedy zaczęła się odmieniać, chociaż intencja w tym na pewno była, nie zwróciła jednak uwagi na fale rudych loków, które spłynęły w dół płaszcza śmierdzącego potem i dymem z ogniska, który nagle stał się zbyt duży, aby trzymać się sztywno na jej ciele, na blizny, które się pojawiły i na błękit tęczówek.
Zwracała uwagę na ciśnienie w żołądku, na lekkie drgania, które stopniowo przerodziły się w łzy spływające po policzku – ostatecznie z jej ust wydostał się cichy szloch, który natychmiast próbowała zdusić, zęby zagryzając na własnej dłoni, tak aby zdusić to w sobie, odwracając głowę. Chciała ruszyć się z miejsca, zrobić….coś…nie miała pojęcia co, ale w tym momencie nie mogła nawet ruszyć się ze swojego miejsca, a już tym bardziej nie umiejąc się zmotywować do podniesienia różdżki, tak jakby bała się następnego zaklęcia, które miałaby wykonać.
Mimo, że już wcześniej widziała ciała i rozkładające się trupy, coś skręciło ją w żołądku – oddychała głęboko, uspokajając się samą, nie myśląc nawet o podejściu w ich stronę. Nie miała też nawet pojęcia, ile minut tak stała, ostatecznie chowając różdżkę do kieszeni. Ręce już nie drżały, ale wszystko wydawało się wciąż przyprawiające o mdłości. Praca nad ciałami była już w zasadzie skończona, a ona sama jedynie dłońmi nagarnęła śniegu zanim nie usłyszała zaklęcia – odsunęła się, nie chcąc popsuć jego efektów, pozwalając sobie aby adrenalina powoli z niej schodziła.
Dopiero teraz spojrzała na towarzyszy, próbując upewnić się, czy żaden z nich nie został ranny po drodze, ale poza zmęczeniem które chyba odczuwali wszyscy obecnie (chociaż Thalia, o dziwo, wciąż jeszcze się jakoś trzymała), nie wydawało się, aby coś się z nimi działo. Chciała mieć jednak na nich oko, chociaż dyskretnie, bo przed nimi najważniejsza misja tego dnia, czyli uratowanie mugoli którzy dzięki zaangażowaniu aurora i nieocenionej pomocy naukowca mieli w ogóle szanse, aby dotrwać nowego dnia.
- Powinni mieć jakieś zapasy, szmalcownicy, spisałam informacje jakie mogłam, może się przydadzą. A jeżeli mieli coś więcej, niż widziałam, to może uda się to przekazać potrzebującym. – Z mówieniem poczekała do momentu, do którego była przekonana, że da radę się opanować i na szczęście się nie zawiodła. Dopiero na te słowa przypomniała sobie o pergaminie zwiniętym w kieszeni – chociaż obecnie wydawał się szorstki w dotyku, być może przez fakt, że dłonie poczerwieniały od śniegu i chłodu. Wyciągnęła papier w stronę stojącego bliżej Michaela, nie wiedząc, czy chciał aby zajrzeli jeszcze do obozowiska zanim nie ruszą. Spojrzenie przeniosła ostatecznie na Steviego, ciekawa, że chyba nie widzieli się jeszcze na żywo, nie umiała więc dopasować imienia do twarzy. I starała się usilnie nie myśleć, jak to mogłaby stać po drugiej stronie barykady.
Thalia Wellers
Zawód : Żeglarz, handlarz, przemytnik
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
OPCM : 13+2
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0+1
TRANSMUTACJA : 5+2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
Strona 3 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
Czerwony las
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Northumberland