Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Northumberland
Czerwony las
Strona 4 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Czerwony las
To miejsce jest wiecznie skąpane w karminie, niezależnie od pory dnia. Trawa przybiera kolor ognistej czerwieni, brąz kory drzew miesza się ze szkarłatem, a liście swoją barwą przypominają rumianą jesień. Podobno wygląd tego odcinka northumberlandzkich lasów jest wynikiem szalejących jeszcze do niedawna anomalii, choć nikt nie jest w stanie potwierdzić tego ze stuprocentową pewnością. W nocy zazwyczaj można spotkać tu świetliki, od wschodu słońca - brzękotki lgnące do odwiedzających. Co ciekawe, spomiędzy traw i mchów nigdy nie wyrastają grzyby, bo wszystkie z nich zastąpiły chorbotki, których znaleźć w czerwonym lesie można na pęczki.
-Czyli... - zaczął ostrożnie Mike, próbując zrozumieć jak zadziałało zaklęcie Steviego. -...po raz pierwszy w życiu był zdany na swój rozum i umarł? - dokończył bezbarwnym i poważnym tonem, ale kąciki ust drgnęły lekko, a w oczach pojawił się chłopięcy błysk.
Wiedział, że jego tata zrozumiałby kunszt tego dowcipu - miał nadzieję, że pan Beckett również.
Nachylił się, by pociągnąć za ręce kolejnego trupa - i poderwał głowę, kierując zaniepokojone spojrzenie w stronę Thalii. Natychmiast poczuł ukłucie wstydu i skarcił się w myślach za własną niedelikatność, za to, że adrenalina i potrzeba rozładowania jej w szczeniacki sposób na moment wzięły górę. Odchrząknął nerwowo, ale nie wiedział do końca, co powiedzieć - zwłaszcza, że wciąż trzymał martwego szmalcownika pod ramiona. Ostatecznie rzucił pytające spojrzenie panu Beckettowi - on miał córkę, na pewno wiedział co robić! - i pociągnął mocniej zwłoki, by wrzucić je do dołu.
Z wdzięcznością skinął głową, gdy Stevie przylewitował do grobu kolejne zwłoki. Otrzepał ręce, sięgnął po różdżkę i cofnął się o krok.
-Bombarda. - wycelował w śnieg nad dołem, a drobny wybuch wstrząsnął zaspą, która zwaliła się na ciała szmalcowników. W międzyczasie pan Beckett zajął się usunięciem śladów, a Tonks krytycznie spojrzał na rękaw własnego płaszcza. -Chłoszczyść. Evanesco. - westchnął, czyszcząc go ze śladów krwi. Nie chciał pokazać się uciekinierom na oczy jak jakiś zbój.
-Dziękuję. Sprawdźmy pozostałości po obozie szmalcowników, gdy ewakuujemy mugoli. - zwrócił się do Thalii. Nie wiedział, co jeszcze powiedzieć - nie komenderował jeszcze cywilami, choć coraz częściej już na misje osoby spoza Biura Aurorów, narażając na bezpośrednią styczność z wojną sojuszników Zakonu bądź nawet przypadkowych towarzyszy. Czasem zdawało mu się, że wszędzie gdzie się pojawiał, szły za nim destrukcja i zniszczenie - stopniowo sięgając wszystkich, którzy znaleźli się zbyt blisko.
Ale nie mógł teraz o tym myśleć, nie mógł troszczyć się o sprawy spoza zakresu misji. Wciąż mieli zadanie do wykonania, choć właśnie odnieśli znaczący sukces.
-Dobra robota. Te pułapki - zerknął na Steviego i znów przeniósł spojrzenie na Thalię -to, jak ich zwiodłaś. Doskonale. Dziękuję, w imieniu swoim i Biura Aurorów. - stwierdził poważnie. Domyślał się, że spędzenie nocy i czasu z tym ludźmi nie było dla Wellers łatwe, sam z przykrością zobaczył dawnego znajomego z policji po stronie wrogów w szklarniach Northumberland.
-Chodźmy, dopóki jest bezpiecznie. Nie mamy czasu do stracenia. - wyjął z kieszeni magiczny kompas i zerknął na urządzenie. Wskazówka nie drżała już tak chaotycznie, jak kilka godzin temu - las wydawał się bezpieczny.
-Panie Beckett, rozda im pan świstokliki? Potrafię je uruchamiać, w dwójkę pójdzie nam szybciej. Thalia, pomożesz nam uspokajać ludzi i staniesz na czatach. - zaproponował, nie będąc pewnym jak często Wellers musiała posługiwać się świstoklikami. Tak czy siak, mieli odpowiednią ilość osób do pomocy.
Jeszcze raz upewnił się, że zatarli wszystkie ślady i ruszyli przez las. Po niecałej pół godzinie szybkiego marszu dotarli wreszcie do rozwidlenia, o którym wspominał uratowany wczoraj mugol. Mike ruszył przodem, instynktownie trzymając rękę na różdżce. Przesłuchiwany szmalcownik nie wspominał, by mugole byli uzbrojeni, ale nie mieli powodu im ufać. Nozdrza mu zadrżały, czuł niedawny opał z ogniska, ludzie byli blisko.
-Homenum Revelio. - szepnął, gdy dochodzili na miejsce. Zatrzymał się na wysokości linii drzew i zmrużył lekko oczy. Był już zmęczony, nie rzucił zaklęcia perfekcyjnie, ale i tak widział niewyraźne poświaty za drzewami - to musieli być oni. Obejrzał się jeszcze przez ramię, ale poza świetlistymi sylwetkami Steviego i Thalii nie widział nikogo.
Schował różdżkę za pas i podniósł ręce do góry, wiedząc, że w razie czego i tak zdąży sięgnąć po różdżkę w razie mugolskiego ataku - był do tego szkolony.
-Przychodzimy z ziem lorda Longbottoma, odeskortować was do Blyth! Wiem o was od Joe, jest już w stolicy hrabstwa, bezpieczny. - zawołał, stając przy linii drzew. -Nazywam się Michael Tonks, jestem auro... pracuję w czarodziejskich służbach wiernym lordom Northumberland, moi rodzice są niemagiczni, i wraz z moimi przyjaciółmi zajęliśmy się ludźmi, którzy nie pozwalali wam przejść dalej. Oferujemy wam azyl w Northumberland. Wpuścicie nas? - zaczął donośnym głosem.
-...Joe? Mój syn... nic mu nie jest? - rozbrzmiał nagle niepewny głos, a zza drzew wybiegła przedwcześnie posiwiała kobieta. Za nią zjawił się brodaty mężczyzna, zatrzymując ją gestem dłoni na ramieniu - najwyraźniej chciał ją powstrzymać przed pochopnym zdradzeniem się przed czarodziejami, ale za późno.
rzuty, homenum połowiczne (działa mniej wyraźnie), Chłoszczyść i Evanescio nie wymagają ST
perswazja I
Wiedział, że jego tata zrozumiałby kunszt tego dowcipu - miał nadzieję, że pan Beckett również.
Nachylił się, by pociągnąć za ręce kolejnego trupa - i poderwał głowę, kierując zaniepokojone spojrzenie w stronę Thalii. Natychmiast poczuł ukłucie wstydu i skarcił się w myślach za własną niedelikatność, za to, że adrenalina i potrzeba rozładowania jej w szczeniacki sposób na moment wzięły górę. Odchrząknął nerwowo, ale nie wiedział do końca, co powiedzieć - zwłaszcza, że wciąż trzymał martwego szmalcownika pod ramiona. Ostatecznie rzucił pytające spojrzenie panu Beckettowi - on miał córkę, na pewno wiedział co robić! - i pociągnął mocniej zwłoki, by wrzucić je do dołu.
Z wdzięcznością skinął głową, gdy Stevie przylewitował do grobu kolejne zwłoki. Otrzepał ręce, sięgnął po różdżkę i cofnął się o krok.
-Bombarda. - wycelował w śnieg nad dołem, a drobny wybuch wstrząsnął zaspą, która zwaliła się na ciała szmalcowników. W międzyczasie pan Beckett zajął się usunięciem śladów, a Tonks krytycznie spojrzał na rękaw własnego płaszcza. -Chłoszczyść. Evanesco. - westchnął, czyszcząc go ze śladów krwi. Nie chciał pokazać się uciekinierom na oczy jak jakiś zbój.
-Dziękuję. Sprawdźmy pozostałości po obozie szmalcowników, gdy ewakuujemy mugoli. - zwrócił się do Thalii. Nie wiedział, co jeszcze powiedzieć - nie komenderował jeszcze cywilami, choć coraz częściej już na misje osoby spoza Biura Aurorów, narażając na bezpośrednią styczność z wojną sojuszników Zakonu bądź nawet przypadkowych towarzyszy. Czasem zdawało mu się, że wszędzie gdzie się pojawiał, szły za nim destrukcja i zniszczenie - stopniowo sięgając wszystkich, którzy znaleźli się zbyt blisko.
Ale nie mógł teraz o tym myśleć, nie mógł troszczyć się o sprawy spoza zakresu misji. Wciąż mieli zadanie do wykonania, choć właśnie odnieśli znaczący sukces.
-Dobra robota. Te pułapki - zerknął na Steviego i znów przeniósł spojrzenie na Thalię -to, jak ich zwiodłaś. Doskonale. Dziękuję, w imieniu swoim i Biura Aurorów. - stwierdził poważnie. Domyślał się, że spędzenie nocy i czasu z tym ludźmi nie było dla Wellers łatwe, sam z przykrością zobaczył dawnego znajomego z policji po stronie wrogów w szklarniach Northumberland.
-Chodźmy, dopóki jest bezpiecznie. Nie mamy czasu do stracenia. - wyjął z kieszeni magiczny kompas i zerknął na urządzenie. Wskazówka nie drżała już tak chaotycznie, jak kilka godzin temu - las wydawał się bezpieczny.
-Panie Beckett, rozda im pan świstokliki? Potrafię je uruchamiać, w dwójkę pójdzie nam szybciej. Thalia, pomożesz nam uspokajać ludzi i staniesz na czatach. - zaproponował, nie będąc pewnym jak często Wellers musiała posługiwać się świstoklikami. Tak czy siak, mieli odpowiednią ilość osób do pomocy.
Jeszcze raz upewnił się, że zatarli wszystkie ślady i ruszyli przez las. Po niecałej pół godzinie szybkiego marszu dotarli wreszcie do rozwidlenia, o którym wspominał uratowany wczoraj mugol. Mike ruszył przodem, instynktownie trzymając rękę na różdżce. Przesłuchiwany szmalcownik nie wspominał, by mugole byli uzbrojeni, ale nie mieli powodu im ufać. Nozdrza mu zadrżały, czuł niedawny opał z ogniska, ludzie byli blisko.
-Homenum Revelio. - szepnął, gdy dochodzili na miejsce. Zatrzymał się na wysokości linii drzew i zmrużył lekko oczy. Był już zmęczony, nie rzucił zaklęcia perfekcyjnie, ale i tak widział niewyraźne poświaty za drzewami - to musieli być oni. Obejrzał się jeszcze przez ramię, ale poza świetlistymi sylwetkami Steviego i Thalii nie widział nikogo.
Schował różdżkę za pas i podniósł ręce do góry, wiedząc, że w razie czego i tak zdąży sięgnąć po różdżkę w razie mugolskiego ataku - był do tego szkolony.
-Przychodzimy z ziem lorda Longbottoma, odeskortować was do Blyth! Wiem o was od Joe, jest już w stolicy hrabstwa, bezpieczny. - zawołał, stając przy linii drzew. -Nazywam się Michael Tonks, jestem auro... pracuję w czarodziejskich służbach wiernym lordom Northumberland, moi rodzice są niemagiczni, i wraz z moimi przyjaciółmi zajęliśmy się ludźmi, którzy nie pozwalali wam przejść dalej. Oferujemy wam azyl w Northumberland. Wpuścicie nas? - zaczął donośnym głosem.
-...Joe? Mój syn... nic mu nie jest? - rozbrzmiał nagle niepewny głos, a zza drzew wybiegła przedwcześnie posiwiała kobieta. Za nią zjawił się brodaty mężczyzna, zatrzymując ją gestem dłoni na ramieniu - najwyraźniej chciał ją powstrzymać przed pochopnym zdradzeniem się przed czarodziejami, ale za późno.
rzuty, homenum połowiczne (działa mniej wyraźnie), Chłoszczyść i Evanescio nie wymagają ST
perswazja I
Can I not save one
from the pitiless wave?
Przez chwilę marszczył brwi, ale te następnie uniosły się w górę, a zdenerwowany śmiech, który wydobył się z ust Steviego był krótki i zdecydowanie nierozbawiony. Był efektem stresu, urazu co się go nabawił przy urodzeniu, a jaki nie pozwalał mu teraz żyć normalnie. Był mugolakiem, zwykłą szlamą. Miał złe nazwisko, złe imię, złe pochodzenie, złą różdżkę. I nie liczyła się wiedza, którą posiadł przez lata, a jedynie brak odpowiedniej juchy. Od pół roku wojna na dobre weszła do domów, a chociaż półwysep był stosunkowo bezpieczny, tak nie uchronił się przed potwornymi widokami, takimi też jak ten, przed którym właśnie stali. Breja stworzona z ludzkich ciał, zalana gorącą krwią, a jedno z nich dobił własnoręcznie transmutacją, rzucając czar zamieniający organy. Czy to bolesna śmierć? Miał być naukowcem, nie wojownikiem, a jednak teraz nie mógł oderwać wzroku, czując, jak różdżka ślizga się w spoconej dłoni.
— Nie poszło mu najlepiej, co? — usta miał ledwo uśmiechnięte, tylko kąciki poszły w górę, gdy odwracał twarz w stronę Michaela Tonksa, ale oczy wyrażały pełne przerażenie. Nie były zeszklone czy załzawione, ale intensywnie drgające pod oporem stresu. Czy tak czuł się jego ojciec, stary pan Beckett, wojskowy o niezwykłej odwadze? Czy tak czuł się gdy zabijał wroga?
Wtem z boku rozległ się cichy szloch, na który Stevie zareagował gwałtownym poderwaniem głowy w jego stronę. To kobieta, ta sama, która jeszcze przed chwilą była szmalcownikiem, to znaczy sojusznikiem. Jej skóra wciąż przypominała skałę, ale przerwał szybko zaklęcie, które nałożył wcześniej. Była wyraźnie przerażona, zbyt mocno starała się ukryć własne emocje i odsunąć od tego widoku. Z początku zastygł więc, ale szybko łapiąc spojrzenie pana Tonksa, obudził się w nim ten sam instynkt, który czuł w stronę dzieciaków z Doliny, oraz oczywiście Trixie. Była może nieco starsza od jego własnej córki. Ledwie kilka lat.
— Pani Wellers... — ruszył spokojnie w jej stronę, zaraz potem zmieniając narrację. — Thalio... Wszystko dobrze? — eh, głupie pytanie. Widać, że nie. Odczekał jednak, aż uspokoiła swój oddech. Nie chciał w tym przeszkadzać. Dopiero potem powiedział coś od siebie. Nie miał doświadczenia jako żołnierz, ale miał jako ojciec. Kieran twierdził, że był całkiem niezłym ojcem, ale on w to nie wierzył. Stevie Beckett był za to doskonałym wujkiem. — Uratowałaś dziś ludzi — zaczął spokojnie, powoli zbierając się w stronę, w którą mieli podążyć. — Niewinnych ludzi. Teraz przeżyją i będą mogli normalnie istnieć, nie w strachu — na usta próbował przywołać najbardziej szczery uśmiech, o jakim tylko mógł myśleć, ale ten zapewne i tak był smutny. Położył jeszcze dłoń na ramieniu kobiety, niepewny jak zareaguje. Spodziewać by się mógł nawet wymierzonego z młodej dłoni policzka, ale i na to był gotowy. Ciepło jego ręki miało jej przekazać wujeczne wsparcie, o ile tak można to było nazwać, chociaż widok przed nimi był co najmniej zatrważający.
Posprzątanie tej całej krwi graniczyło z cudem, dlatego spróbował, chociaż nieco ukryć ślady na śniegu. Transmutacja radziła sobie z podobnymi rzeczami. Prowizoryczny masowy grób, który został zasypany przez Michaela, musiał wystarczyć. Na chwilę, zanim ruszyli, przy nim przystanął. Jego ojciec i matka zostawiliby tam znak krzyża, zarzekali się, że to wola boga, ale ta była wola Malfoya i Voldemorta, nikogo więcej. Nie byli bogami. Byli złymi ludźmi, którzy korzystali z innych złych ludzi. Niegdyś świat był prostszy, dziś trzeba było patrzeć za plecy i sobie na ręce.
— Tak, wszystko mam przygotowane — kiwnął parę razy głową na pytanie o świstokliki. Nie był wprawnym aurorem, ani szpiegiem, ani dyplomatom, ale jak nikt znał się na transporcie. Marsz trwał około pół godziny. Był męczący, ale pozwolił zebrać myśli w tym całym zimnie i wietrze. Widoki, jakich dzisiaj się dopuścili, będą mu się śniły, na pewno będą. Przelana krew nie sprzyjała nauce, ale przecież mieli wyższy cel. W imię Zakonu. Byli zmęczeni, Stevie czuł, że zostało mu niewiele już mocy, ale dalej czekało ich sporo pracy. Zbliżając się do miejsca, sięgnął po różdżkę i zacisnął na niej drżące od zimna palce. Chyba zapomniał rękawiczek.
Talenty retoryczne Steviego opierały się na byciu człowiekiem, który w Dolinie miał mnóstwo znajomych. Nie potrafił przemawiać, ale potrafił mówić szczerze. Przynajmniej przy obcych, bo własną córkę okłamywał tyle lat. Coś ciężkiego pojawiło się na podniebieniu. A co jeśli ona też jest w ich szeregach? To nie mogło być prawdą... Przecież w genach dał jej dobro. Chyba.
— Dzień dobry — zaczął o wiele bardziej miękko, różdżkę chowając od razu w kieszeń i wyciągając w stronę brodatego mężczyzny dłoń. Chyba byli w podobnym wieku. Kobieta, to jest matka tego Joe, była wyraźnie poruszona. — Dzień dobry... Jestem Stevie Beckett — uśmiechnął się nieco cieplej, ale niezbyt radośnie, bo nie było ku temu powodów. — Proszę, jesteśmy tu po to, by pomóc. Tamci ludzie nie stanowią już problemu — kierował się bezpośrednio do brodacza, który ewidentnie był tu kimś na rodzaj starszyzny.
— Skąd się tu wzięliście? — głos miał niski, wciąż też trzymał za ramię żonę, która wyraźnie chciała zbliżyć się i poznać szczegóły o swoim synu.
— Zajęliśmy się tamtymi zbrodniarzami, teraz przejście jest możliwe, ale dalej niebezpieczne. Proszę... — z kieszeni płaszcza wyciągnął jeden ze świstoklików, jakie tu dzisiaj przywiózł. — Tym dostaniemy się w bezpieczne miejsce. Ciepłe i suche — ale czy to w ogóle mogłoby ich przekonać? Las w środku zimy musiał absolutnie ich wymęczyć, krycie się tak długi przed grupą szmalcowników, bandytów, czarnoksiężników, teraz na szczęście... Teraz już martwych. Mogli zaczerpnąć powietrza, ale to wciąż nie było miejsce do życia, a czasu ubywało z każdą minutą. — Proszę — zwrócił się już prosto do kobiety, widząc, że ta jest bardziej skora do rozmów, bo zależało jej na spotkaniu z synem.
— Nie poszło mu najlepiej, co? — usta miał ledwo uśmiechnięte, tylko kąciki poszły w górę, gdy odwracał twarz w stronę Michaela Tonksa, ale oczy wyrażały pełne przerażenie. Nie były zeszklone czy załzawione, ale intensywnie drgające pod oporem stresu. Czy tak czuł się jego ojciec, stary pan Beckett, wojskowy o niezwykłej odwadze? Czy tak czuł się gdy zabijał wroga?
Wtem z boku rozległ się cichy szloch, na który Stevie zareagował gwałtownym poderwaniem głowy w jego stronę. To kobieta, ta sama, która jeszcze przed chwilą była szmalcownikiem, to znaczy sojusznikiem. Jej skóra wciąż przypominała skałę, ale przerwał szybko zaklęcie, które nałożył wcześniej. Była wyraźnie przerażona, zbyt mocno starała się ukryć własne emocje i odsunąć od tego widoku. Z początku zastygł więc, ale szybko łapiąc spojrzenie pana Tonksa, obudził się w nim ten sam instynkt, który czuł w stronę dzieciaków z Doliny, oraz oczywiście Trixie. Była może nieco starsza od jego własnej córki. Ledwie kilka lat.
— Pani Wellers... — ruszył spokojnie w jej stronę, zaraz potem zmieniając narrację. — Thalio... Wszystko dobrze? — eh, głupie pytanie. Widać, że nie. Odczekał jednak, aż uspokoiła swój oddech. Nie chciał w tym przeszkadzać. Dopiero potem powiedział coś od siebie. Nie miał doświadczenia jako żołnierz, ale miał jako ojciec. Kieran twierdził, że był całkiem niezłym ojcem, ale on w to nie wierzył. Stevie Beckett był za to doskonałym wujkiem. — Uratowałaś dziś ludzi — zaczął spokojnie, powoli zbierając się w stronę, w którą mieli podążyć. — Niewinnych ludzi. Teraz przeżyją i będą mogli normalnie istnieć, nie w strachu — na usta próbował przywołać najbardziej szczery uśmiech, o jakim tylko mógł myśleć, ale ten zapewne i tak był smutny. Położył jeszcze dłoń na ramieniu kobiety, niepewny jak zareaguje. Spodziewać by się mógł nawet wymierzonego z młodej dłoni policzka, ale i na to był gotowy. Ciepło jego ręki miało jej przekazać wujeczne wsparcie, o ile tak można to było nazwać, chociaż widok przed nimi był co najmniej zatrważający.
Posprzątanie tej całej krwi graniczyło z cudem, dlatego spróbował, chociaż nieco ukryć ślady na śniegu. Transmutacja radziła sobie z podobnymi rzeczami. Prowizoryczny masowy grób, który został zasypany przez Michaela, musiał wystarczyć. Na chwilę, zanim ruszyli, przy nim przystanął. Jego ojciec i matka zostawiliby tam znak krzyża, zarzekali się, że to wola boga, ale ta była wola Malfoya i Voldemorta, nikogo więcej. Nie byli bogami. Byli złymi ludźmi, którzy korzystali z innych złych ludzi. Niegdyś świat był prostszy, dziś trzeba było patrzeć za plecy i sobie na ręce.
— Tak, wszystko mam przygotowane — kiwnął parę razy głową na pytanie o świstokliki. Nie był wprawnym aurorem, ani szpiegiem, ani dyplomatom, ale jak nikt znał się na transporcie. Marsz trwał około pół godziny. Był męczący, ale pozwolił zebrać myśli w tym całym zimnie i wietrze. Widoki, jakich dzisiaj się dopuścili, będą mu się śniły, na pewno będą. Przelana krew nie sprzyjała nauce, ale przecież mieli wyższy cel. W imię Zakonu. Byli zmęczeni, Stevie czuł, że zostało mu niewiele już mocy, ale dalej czekało ich sporo pracy. Zbliżając się do miejsca, sięgnął po różdżkę i zacisnął na niej drżące od zimna palce. Chyba zapomniał rękawiczek.
Talenty retoryczne Steviego opierały się na byciu człowiekiem, który w Dolinie miał mnóstwo znajomych. Nie potrafił przemawiać, ale potrafił mówić szczerze. Przynajmniej przy obcych, bo własną córkę okłamywał tyle lat. Coś ciężkiego pojawiło się na podniebieniu. A co jeśli ona też jest w ich szeregach? To nie mogło być prawdą... Przecież w genach dał jej dobro. Chyba.
— Dzień dobry — zaczął o wiele bardziej miękko, różdżkę chowając od razu w kieszeń i wyciągając w stronę brodatego mężczyzny dłoń. Chyba byli w podobnym wieku. Kobieta, to jest matka tego Joe, była wyraźnie poruszona. — Dzień dobry... Jestem Stevie Beckett — uśmiechnął się nieco cieplej, ale niezbyt radośnie, bo nie było ku temu powodów. — Proszę, jesteśmy tu po to, by pomóc. Tamci ludzie nie stanowią już problemu — kierował się bezpośrednio do brodacza, który ewidentnie był tu kimś na rodzaj starszyzny.
— Skąd się tu wzięliście? — głos miał niski, wciąż też trzymał za ramię żonę, która wyraźnie chciała zbliżyć się i poznać szczegóły o swoim synu.
— Zajęliśmy się tamtymi zbrodniarzami, teraz przejście jest możliwe, ale dalej niebezpieczne. Proszę... — z kieszeni płaszcza wyciągnął jeden ze świstoklików, jakie tu dzisiaj przywiózł. — Tym dostaniemy się w bezpieczne miejsce. Ciepłe i suche — ale czy to w ogóle mogłoby ich przekonać? Las w środku zimy musiał absolutnie ich wymęczyć, krycie się tak długi przed grupą szmalcowników, bandytów, czarnoksiężników, teraz na szczęście... Teraz już martwych. Mogli zaczerpnąć powietrza, ale to wciąż nie było miejsce do życia, a czasu ubywało z każdą minutą. — Proszę — zwrócił się już prosto do kobiety, widząc, że ta jest bardziej skora do rozmów, bo zależało jej na spotkaniu z synem.
Am I going crazy? Would I even know? Am I right back where I started forty years ago?
Wanna guess the ending? If it ever does... I swear to God that all I've ever wanted was
A little bit of everything, all of the time, a bit of everything, all of the time
Apathy's a tragedy, and boredom is a crime. I'm finished playing, and I'm staying inside.
Skupiona na zagarnianiu chłodnego śniegu, nie zwracała nawet uwagi na tę wymianę spojrzeń pomiędzy Steviem i Michaelem, poświęcając się czemuś co miało chociaż odrobinę uciszyć ją teraz i ukoić jej sumienie, a przynajmniej częściowo. Wiedziała, że już nigdy nie będzie to takie samo i że nie mogła odsuwać od siebie winy, ale w tym momencie potrzebowała tej jednej drobnej rzeczy, na której mogłaby się skupić i nawet jeżeli zaczynało boleć, w jakiś sposób trzymało ją to od pogrążania się coraz bardziej w nieprzyjemnych rozważaniach. Nie mieli na to czasu, zdecydowanie nie teraz kiedy nie przeszli nawet do najważniejszego etapu, a każda minuta opóźnienia mogła prowadzić do kolejnych problemów, które…
Poderwała głowę, kiedy w jej stronę zwrócił się Stevie – nie zarejestrowała nawet momentu, kiedy podszedł, nie uciekła jednak, podnosząc się z przykucnięcia. Już nie górowała nad nim wzrostem, wyglądając raczej komicznie kiedy zestawiało się jej nieco niższą i mniejszą formę z ubraniami szmalcownika, za dużymi i wiszącymi na niej niczym na dziecku, które w zachwycie wyciąga rzeczy z szafy rodzica aby tylko wyglądać „dorosło”.
- Wszystko w porządku – odpowiedziała cicho, starając się uśmiechnąć w stronę pana Becketta, nawet jeżeli rezultat nie był najlepszy przy załzawionych oczach. Nawet jeżeli do końca nie umiała na to zareagować, doceniała to, co robił Stevie, wiedząc, że ani on, ani Tonks nie mieli łatwo w tym momencie, bo oprócz niej samej musieli sobie również radzić z własnymi emocjami, a co dopiero z cudzymi. Skinęła jednak głową w podziękowaniu, rozumiejąc, do czego się odnosił i wiedząc, że to w tym rozrachunku było równie ważne. W porównaniu do tego, słowa Michaela wybrzmiewały odlegle, ale nie mogła go winić ani za swoje odczucia, ani za fakt, że po prostu w tym momencie musiał lokować swoje priorytety gdzieś indziej. I miał rację, musieli się skupić przede wszystkim na ludziach.
- Nie musisz mi dziękować, zrobiłabym to i bez tego. – Nie mogła mówić za Steviego, więc odniosła to tylko do siebie, jednak znów jej spojrzenie powędrowało w stronę Becketta. Na dłoń na ramieniu, odsunęła się niemal natychmiast, zaraz też posyłając przepraszające spojrzenie w stronę mężczyzny. Po prosty nie była gotowa teraz na czyjś dotyk i potrzebowała dla siebie jakiejś przestrzeni. Czas poświęcony na przejście do obozu przeznaczyła na jakieś doprowadzenie się do porządku, zwłaszcza, że jej twarz powoli zaczęła zamarzać kiedy już przestała czuć adrenalinę, wyciszającą się w trakcie.
W tym momencie te głupie myśli wypływały na wierzch i zaczynała się zastanawiać, czy Mike wziął jej rzeczy czy nie miał na to w ogóle czasu. Zatęskniła za ciepłem który dawał płaszcz uszyty przez Tessę i nie zdziwiłaby się, gdyby musiała jeszcze na niego na chwilę poczekać. Dłoń odruchowo skierowała w stronę paska, dość szybko jednak sobie zdając sprawę, że nie znajdzie tam naszyjnika z piór, który zawsze miała przy sobie.
Przystanęła, kiedy Tonks rzucił zaklęcie, kierując teraz słowa w stronę ludzi, których jeszcze nie umiała dostrzec, a być może czekali w napięciu na ich obecność. Czekała spokojnie na słowa, kierowane przez niego, zaraz też do rozmowy włączył się Stevie. Wtedy również i ona wyszła przed szereg, spoglądając w stronę kobiety pytającej o syna.
- Tak, wszystko z Joe w porządku. Był bardzo dzielny, uciekając przed człowiekiem który go gonił i potem ufając nam na tyle, że pomógł nam dotrzeć do was. Jest teraz bezpieczny, ma miejsce do spania i coś do zjedzenia. Możemy zabrać was do niego. – Podeszła nieco bliżej, dłonie trzymając po bokach, pokazując, jak nie trzymała nic w nich, zwłaszcza nic, co mogłoby im zaszkodzić. Podobnie jak Stevie, nie była szczególnym mówcą, ale mówiła szczerze i prezentowała jasno swoje uczucia, co często przekonywało do niej ludzi. – Wiem, że w tym momencie pewnie ciężko nam zaufać i pewnie żadne z nas nie wie, przez co dokładnie przeszliście. Ale znamy cierpienie, jakie może zadać magia, dlatego chcemy wam pomóc, abyście nie musieli się już o to martwić. Jeżeli możemy zrobić coś dla was, albo w jakiś sposób poświadczyć, że naprawdę jesteśmy tutaj w ramach pomocy, to na pewno to zrobimy. Obiecuję, że zrobię wszystko aby wam pomóc i nie zostawić was potem, a zrobić wszystko, abyście mogli stanąć na nogi.
Kolejna obietnica, kolejna, która w tym momencie wydawała się ciążyć i wzbudzać w niej zastanowienie, czy podoła temu, ale nie mogła żałować. Nie żałowała. Za to kobieta, która wspomniała o Joe, spoglądała to po obecnych, to po swoim mężu, tak bardzo chcąc zobaczyć swojego syna, a jednocześnie wciąż nie wiedząc do końca, czy powinna zaufać ludziom, którzy właśnie tu przyszli. Zbyt wiele czasu spędzili zaszczuci gdzieś w lesie, aby od razu ufać wszystkim, którzy przychodzą.
- …jak…jak to ma działać? Ta pomoc?
Poderwała głowę, kiedy w jej stronę zwrócił się Stevie – nie zarejestrowała nawet momentu, kiedy podszedł, nie uciekła jednak, podnosząc się z przykucnięcia. Już nie górowała nad nim wzrostem, wyglądając raczej komicznie kiedy zestawiało się jej nieco niższą i mniejszą formę z ubraniami szmalcownika, za dużymi i wiszącymi na niej niczym na dziecku, które w zachwycie wyciąga rzeczy z szafy rodzica aby tylko wyglądać „dorosło”.
- Wszystko w porządku – odpowiedziała cicho, starając się uśmiechnąć w stronę pana Becketta, nawet jeżeli rezultat nie był najlepszy przy załzawionych oczach. Nawet jeżeli do końca nie umiała na to zareagować, doceniała to, co robił Stevie, wiedząc, że ani on, ani Tonks nie mieli łatwo w tym momencie, bo oprócz niej samej musieli sobie również radzić z własnymi emocjami, a co dopiero z cudzymi. Skinęła jednak głową w podziękowaniu, rozumiejąc, do czego się odnosił i wiedząc, że to w tym rozrachunku było równie ważne. W porównaniu do tego, słowa Michaela wybrzmiewały odlegle, ale nie mogła go winić ani za swoje odczucia, ani za fakt, że po prostu w tym momencie musiał lokować swoje priorytety gdzieś indziej. I miał rację, musieli się skupić przede wszystkim na ludziach.
- Nie musisz mi dziękować, zrobiłabym to i bez tego. – Nie mogła mówić za Steviego, więc odniosła to tylko do siebie, jednak znów jej spojrzenie powędrowało w stronę Becketta. Na dłoń na ramieniu, odsunęła się niemal natychmiast, zaraz też posyłając przepraszające spojrzenie w stronę mężczyzny. Po prosty nie była gotowa teraz na czyjś dotyk i potrzebowała dla siebie jakiejś przestrzeni. Czas poświęcony na przejście do obozu przeznaczyła na jakieś doprowadzenie się do porządku, zwłaszcza, że jej twarz powoli zaczęła zamarzać kiedy już przestała czuć adrenalinę, wyciszającą się w trakcie.
W tym momencie te głupie myśli wypływały na wierzch i zaczynała się zastanawiać, czy Mike wziął jej rzeczy czy nie miał na to w ogóle czasu. Zatęskniła za ciepłem który dawał płaszcz uszyty przez Tessę i nie zdziwiłaby się, gdyby musiała jeszcze na niego na chwilę poczekać. Dłoń odruchowo skierowała w stronę paska, dość szybko jednak sobie zdając sprawę, że nie znajdzie tam naszyjnika z piór, który zawsze miała przy sobie.
Przystanęła, kiedy Tonks rzucił zaklęcie, kierując teraz słowa w stronę ludzi, których jeszcze nie umiała dostrzec, a być może czekali w napięciu na ich obecność. Czekała spokojnie na słowa, kierowane przez niego, zaraz też do rozmowy włączył się Stevie. Wtedy również i ona wyszła przed szereg, spoglądając w stronę kobiety pytającej o syna.
- Tak, wszystko z Joe w porządku. Był bardzo dzielny, uciekając przed człowiekiem który go gonił i potem ufając nam na tyle, że pomógł nam dotrzeć do was. Jest teraz bezpieczny, ma miejsce do spania i coś do zjedzenia. Możemy zabrać was do niego. – Podeszła nieco bliżej, dłonie trzymając po bokach, pokazując, jak nie trzymała nic w nich, zwłaszcza nic, co mogłoby im zaszkodzić. Podobnie jak Stevie, nie była szczególnym mówcą, ale mówiła szczerze i prezentowała jasno swoje uczucia, co często przekonywało do niej ludzi. – Wiem, że w tym momencie pewnie ciężko nam zaufać i pewnie żadne z nas nie wie, przez co dokładnie przeszliście. Ale znamy cierpienie, jakie może zadać magia, dlatego chcemy wam pomóc, abyście nie musieli się już o to martwić. Jeżeli możemy zrobić coś dla was, albo w jakiś sposób poświadczyć, że naprawdę jesteśmy tutaj w ramach pomocy, to na pewno to zrobimy. Obiecuję, że zrobię wszystko aby wam pomóc i nie zostawić was potem, a zrobić wszystko, abyście mogli stanąć na nogi.
Kolejna obietnica, kolejna, która w tym momencie wydawała się ciążyć i wzbudzać w niej zastanowienie, czy podoła temu, ale nie mogła żałować. Nie żałowała. Za to kobieta, która wspomniała o Joe, spoglądała to po obecnych, to po swoim mężu, tak bardzo chcąc zobaczyć swojego syna, a jednocześnie wciąż nie wiedząc do końca, czy powinna zaufać ludziom, którzy właśnie tu przyszli. Zbyt wiele czasu spędzili zaszczuci gdzieś w lesie, aby od razu ufać wszystkim, którzy przychodzą.
- …jak…jak to ma działać? Ta pomoc?
Thalia Wellers
Zawód : Żeglarz, handlarz, przemytnik
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
OPCM : 13+2
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0+1
TRANSMUTACJA : 5+2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
-Jak widać, powiedzenie, że dwie głowy to nie jedna sprawdziło się w jego przypadku trochę na opak. - błysnął zębami, zadowolony z kontynuacji suchego dowcipu. Pan Beckett to jednak zna się na rzeczy. Kopanie grobów było żmudne i dołujące, dobrze było osłodzić je sobie choć takim komentarzem.
Mina zrzedła mu, gdy już zasypali dół i gdy Stevie pocieszał Thalię. Odruchowo objął się ramionami, niepewny, dlaczego nie potrafi wykrzesać z siebie podobnych słów, podobnego gestu - wobec niej, teraz. Może i by mógł, ale nie równie spontanicznie jak pan Beckett, bez podobnego ciepła, bez ojcowskiego tonu. A choć był przekonany o słuszności ich czynów, to przekonanie nie było w nim równie niewinne i żarliwe, jak w tonie Steviego. Czy to walka zdusiła w nim odruchy empatii, a mróz wykorzenił ciepło? Czy może sam zmroził własne serce, w pewien lodowaty wieczór, na widok listu gończego, drugiego stycznia?
Uśmiechnął się blado do Thalii, widząc jak reaguje na dotyk i wiedząc, że nie wykrzesa z siebie mądrych słów. Skinął głową, nie wątpiąc, że pan Beckett perfekcyjnie przygotował transport. Dobrze, że Stevie i Mewa dołączyli do Zakonu Feniksa.
Dobrze, że wygrali ten pojedynek, że nie stracili dzisiaj nikogo. Każda różdżka była na wagę złota.
Każdy trup zbliżał ich do... zwycięstwa? Czasem łapał się na mysli, że nie wierzy już w zwycięstwo. Do bezpieczniejszej egzystencji, do wydłużenia życia niewinnych istnień.
W trakcie marszu, zdjął własne rękawiczki i wcisnął w dłoń Steviemu.
-Trixie nie będzie zachwycona, jak odmrozi pan ręce - a pojutrze mam odebrać od niej szatę i chcę przetrwać spotkanie w jednym kawałku. - zażartował, nie przyjmując odmowy.
Znaleźli mugoli w spodziewanym miejscu. Mike spodziewał się nieufności, ale spokojny pan Beckett i łagodna Thalia mieli stworzyć odpowiednie pierwsze wrażenie, wzbudzić zaufanie. Stevie rzeczowo streszczał, co zrobili i co mieli na celu. Wellers opowiedziała niecierpliwej kobiecie o jej synu, szczerze obiecując pomoc. Mike uśmiechnął się blado pod nosem, zazdroszcząc Thalii szczerego przekonania, że naprawdę może pomóc wszystkim i skutecznie. Życie już dawno zdławiło jego zapędy, ale chciałby móc dzielić jej zapał. Kiedyś go dzielił.
A dzisiaj miała przecież rację. Naprawdę mogli im pomóc.
-Chcieliście przedostać się do miast w Northumberland, prawda? W tym hrabstwie jest bezpiecznie, uciekinierzy są pod ochroną, a takie czyny jak w Durham nie mają i nie będą miały miejsca. - upewnił się, zarazem utwierdzając mężczyznę, w tym, że plan był słuszny.
-T...tak, ale oni nam nie pozwolili, a moja Jeanie...
-Zapłacili za to. - w głosie aurora zadźwięczało coś tak dziwnego, że brodaty mężczyzna aż spojrzał wprost na niego. Michael skrzyżował z nim spojrzenia i chyba zrozumieli się bez słów. Przywódca mugoli też widział straszne rzeczy. Też zrobił kilka strasznych rzeczy, by mogli się tutaj znaleźć.
Mike uśmiechnął się blado, jak ratownik, a nie mściciel (tym teraz był, musiał o tym pamiętać) i wyjaśnił, spokojniej.
-To nasze ziemie. Lordów Longbottom, mieszkańców Northumberland i Zakonu Feniksa. Tych ludzi nigdy nie powinno tu być i podniesienie na was ręki to ostatnia rzecz, którą zrobili w życiu. Granice hrabstwa są rozległe - dlatego zbrodniarze z Durham się tu przedostali -ale stolica - Blyth - jest dobrze chroniona. To tam chcemy was zabrać, tam czeka Joe, schronienie, jedzenie i uzdrowiciele. - prosił, przenosząc spojrzenie to na mężczyznę, to na kobietę. Wreszcie brodacz uniósł lekko rękę, a zza drzew zaczęli wychodzić kolejni mugole. Przemarznięte, wychudzone twarze.
-Mój przyjaciel - czy mógł już tak nazywać pana Becketta? Może się nie obrazi. -jest specjalistą z zakresu mugolskiej i magicznej techniki. Te urządzenia przeniosą was na główny plac Blyth, natychmiastowo, bez trudów i niebezpieczeństw długiej podróży. Każde z nich może zabrać do pięciu osób, każde z nas będzie z wami w grupie. - wiedział, że mugoli uspokoi, że nie wybierają się w tą podróż sami. -To jak... teleportacja z science-fiction - to nie czas mówić im, że teleportacja istnieje naprawdę. -albo krótki lot samolotem.
-To... bezpieczne? - brodacz zmarszczył lekko brwi, spoglądając na Steviego.
Michael położył na dłoni świstoklik, by zademonstrować jego działanie, gdy mugole zostaną już przekonani - i uruchomić urządzenie, by wraz z pierwszą grupą przenieść się do Blyth.
rozmawiam: perswazja I, numerologia I, mugoloznastwo II
Mina zrzedła mu, gdy już zasypali dół i gdy Stevie pocieszał Thalię. Odruchowo objął się ramionami, niepewny, dlaczego nie potrafi wykrzesać z siebie podobnych słów, podobnego gestu - wobec niej, teraz. Może i by mógł, ale nie równie spontanicznie jak pan Beckett, bez podobnego ciepła, bez ojcowskiego tonu. A choć był przekonany o słuszności ich czynów, to przekonanie nie było w nim równie niewinne i żarliwe, jak w tonie Steviego. Czy to walka zdusiła w nim odruchy empatii, a mróz wykorzenił ciepło? Czy może sam zmroził własne serce, w pewien lodowaty wieczór, na widok listu gończego, drugiego stycznia?
Uśmiechnął się blado do Thalii, widząc jak reaguje na dotyk i wiedząc, że nie wykrzesa z siebie mądrych słów. Skinął głową, nie wątpiąc, że pan Beckett perfekcyjnie przygotował transport. Dobrze, że Stevie i Mewa dołączyli do Zakonu Feniksa.
Dobrze, że wygrali ten pojedynek, że nie stracili dzisiaj nikogo. Każda różdżka była na wagę złota.
Każdy trup zbliżał ich do... zwycięstwa? Czasem łapał się na mysli, że nie wierzy już w zwycięstwo. Do bezpieczniejszej egzystencji, do wydłużenia życia niewinnych istnień.
W trakcie marszu, zdjął własne rękawiczki i wcisnął w dłoń Steviemu.
-Trixie nie będzie zachwycona, jak odmrozi pan ręce - a pojutrze mam odebrać od niej szatę i chcę przetrwać spotkanie w jednym kawałku. - zażartował, nie przyjmując odmowy.
Znaleźli mugoli w spodziewanym miejscu. Mike spodziewał się nieufności, ale spokojny pan Beckett i łagodna Thalia mieli stworzyć odpowiednie pierwsze wrażenie, wzbudzić zaufanie. Stevie rzeczowo streszczał, co zrobili i co mieli na celu. Wellers opowiedziała niecierpliwej kobiecie o jej synu, szczerze obiecując pomoc. Mike uśmiechnął się blado pod nosem, zazdroszcząc Thalii szczerego przekonania, że naprawdę może pomóc wszystkim i skutecznie. Życie już dawno zdławiło jego zapędy, ale chciałby móc dzielić jej zapał. Kiedyś go dzielił.
A dzisiaj miała przecież rację. Naprawdę mogli im pomóc.
-Chcieliście przedostać się do miast w Northumberland, prawda? W tym hrabstwie jest bezpiecznie, uciekinierzy są pod ochroną, a takie czyny jak w Durham nie mają i nie będą miały miejsca. - upewnił się, zarazem utwierdzając mężczyznę, w tym, że plan był słuszny.
-T...tak, ale oni nam nie pozwolili, a moja Jeanie...
-Zapłacili za to. - w głosie aurora zadźwięczało coś tak dziwnego, że brodaty mężczyzna aż spojrzał wprost na niego. Michael skrzyżował z nim spojrzenia i chyba zrozumieli się bez słów. Przywódca mugoli też widział straszne rzeczy. Też zrobił kilka strasznych rzeczy, by mogli się tutaj znaleźć.
Mike uśmiechnął się blado, jak ratownik, a nie mściciel (tym teraz był, musiał o tym pamiętać) i wyjaśnił, spokojniej.
-To nasze ziemie. Lordów Longbottom, mieszkańców Northumberland i Zakonu Feniksa. Tych ludzi nigdy nie powinno tu być i podniesienie na was ręki to ostatnia rzecz, którą zrobili w życiu. Granice hrabstwa są rozległe - dlatego zbrodniarze z Durham się tu przedostali -ale stolica - Blyth - jest dobrze chroniona. To tam chcemy was zabrać, tam czeka Joe, schronienie, jedzenie i uzdrowiciele. - prosił, przenosząc spojrzenie to na mężczyznę, to na kobietę. Wreszcie brodacz uniósł lekko rękę, a zza drzew zaczęli wychodzić kolejni mugole. Przemarznięte, wychudzone twarze.
-Mój przyjaciel - czy mógł już tak nazywać pana Becketta? Może się nie obrazi. -jest specjalistą z zakresu mugolskiej i magicznej techniki. Te urządzenia przeniosą was na główny plac Blyth, natychmiastowo, bez trudów i niebezpieczeństw długiej podróży. Każde z nich może zabrać do pięciu osób, każde z nas będzie z wami w grupie. - wiedział, że mugoli uspokoi, że nie wybierają się w tą podróż sami. -To jak... teleportacja z science-fiction - to nie czas mówić im, że teleportacja istnieje naprawdę. -albo krótki lot samolotem.
-To... bezpieczne? - brodacz zmarszczył lekko brwi, spoglądając na Steviego.
Michael położył na dłoni świstoklik, by zademonstrować jego działanie, gdy mugole zostaną już przekonani - i uruchomić urządzenie, by wraz z pierwszą grupą przenieść się do Blyth.
rozmawiam: perswazja I, numerologia I, mugoloznastwo II
Can I not save one
from the pitiless wave?
Jak surrealistyczna była ta sytuacja gdy stojąc nad krwawą breją, żartowali sobie niczym dwóch kolegów przy piwku. Nic jednak nie przypominało lekkiego czwartkowego popołudnia. Wokół panował jedynie chłód, a dygocące serce szukało jakiegokolwiek ukojenia w słowach. Świat nie był już normalny, wojna na dobre rozpostarła się po całej Anglii. To nie była zabawa, to była walka o przetrwanie. Nie mogła ich ogrzać kołdra z gęsiego pierza, dzisiaj jedyne ciepło tu biło od rozlanej juchy.
— Skoro i tak nie miał serca — oczy wyrażały ból, ale i z tym bólem musieli sobie poradzić, jeśli Zakon miał cokolwiek zmienić. O ile Zakon mógł jeszcze cokolwiek zmienić. Pozostawało mieć nadzieję.
Łzy w oczach Thalii kuły serce, ale nie bardziej niż myśl o tym, kto musiał ukrywać się przed mężczyznami, którzy teraz spoczywali w masowym grobie. Nie spodziewał się takiego obrotu spraw, chyba myślał, że jedynie ich ogłuszą, a jednak rzucone z pewnością zaklęcie, które miało zamienić narządy, wcale nie wywołało poczucia winy. Liczyło się większe dobro. Uśmiech miała mdły, widocznie chowała się za nim ściana bólu, którą próbowała zamaskować. Stevie spojrzał jeszcze raz na nią, uśmiechając się bardzo delikatnie z całym ciepłem, jakie w sobie miał i kiwnął głową. Nie miał zamiaru przecież dyskutować z kobietą, skoro twierdziła, że wszystko w porządku, a jednak wszyscy tutaj jak stali mogli się ze sobą zgodzić, że nic na tym cholernym świecie nie było w porządku. A jednak... Jednak nie było miejsca na porażkę.
W drodze, gdy zrównał kroku z Michaelem Tonksem, przyjął od niego rękawiczki z wdzięcznością. Nawet nie miał siły na dyskusje, był zwyczajnie zziębnięty, a swoje gdzieś zostawił. Oby w domu. Trixie przecież będzie wściekła, jeśli zgubi kolejną parę. — Dziękuję... Oddam panu, naprawdę! — ubrał męską parę, chociaż na chwile próbując ogrzać dłonie. Czy to przez wiek tak reagował? Przecież kiedyś mógł kręcić się całe dni po zmarzniętym lesie i nic mu nie było, a dziś co? Ledwo parę godzin i już dygotał. Spodziewał się jednak, że to schodzi adrenalina. — Tylko... Proszę jej nie wspominać o dzisiaj, dobrze? — mieli być ze sobą szczerzy, a jednak nie potrafił. Jak niby miałby powiedzieć córce, że dziś uczestniczył w walce, która zakończyła się śmiercią? Dalej ten fakt do niego nie docierał, a chociaż tak teraz wyglądał świat, tak nie było to w porządku.
Na szczęście mugole byli w spodziewanym miejscu. Przestraszeni i zmęczeni, ale jednak trzymali się na powierzchni. Próby tłumaczeń co właściwie się stało, nie miały sensu, dlatego też Stevie przedstawił zaledwie okrojoną wersję, która miała upewnić ich w przekonaniu, że jest już bezpiecznie. Wspólnymi siłami mogli doprowadzić do faktycznego ratunku tych osób, ale nie dziwił się, że byli nieufni. Sam nie wtrącał się w rozmowę na temat Joe, bo ani nie wiedział, o jakiego Joe chodzi, ani tym bardziej nie potrafiłby kłamać, że wie. Pan Tonks był znacznie bieglejszy w twardych mowach, czasem nawet, jakby się tam szczerze nad tym zastanowić, to brzmiał jak Kieran, próbujący przekazać konkretne informacje. Stevie Beckett przez chwilę uśmiechnął się pod wąsem, spoglądając na młodego aurora. Niby wiele życia było przed nim, a jednak zdawał się szykować na najgorsze.
— Tak, to krótka podróż — uśmiechał się, pokazując świstokliki, jakimi mieli zabrać stąd mugoli, a następnie wręczając jeden Michaelowi, uśmiechnął się do niego nieco cieplej. — Zna się pani na numerologii? — dopytał Thalii, świstoklika na większą grupę nie mogła uruchomić osoba, która nie miała jej podstaw. Co prawda wcześniej złamał dystans, ale teraz byli w grupie, nie chciał jej przecież urazić. Stevie Beckett był wyjątkowo tolerancyjny jak na swoje lata, ale dla młodych dalej mógł stanowić przykład człowieka starej daty.
Po ustaleniu, że jedynie on i Michael są w stanie przenieść mugoli, upewnił się jeszcze, że są podzieleni na grupy. — Dobrze. Poczują państwo bardzo ciekawe uczucie. To tak jakby ktoś łaskotał brzuch, o! Nic strasznego. Albo jakby zjeść stare jabłko. Trochę pokręci, ale przejdzie — tak chyba najprościej wytłumaczyć to szarpniecie za pępek, jakie było odczuwalne przy podróży świstoklikiem. — Bardzo ważne. Proszę się absolutnie nie puszczać go! To tak jakby skakać z jadącego pociągu. Dopóki trzymacie się mocno, do tej pory nic nikomu się nie stanie — musiał mocno to zaakcentować. Gdy wszyscy byli gotowi mogli zarządzić dalszą część planu. — Pierwsza grupa poleci z panem Tonksem. Druga ze mną równo trzy minuty później, a ostatnia zostanie z naszą przyjaciółką, dla ochrony — dopóki kobieta się nie przedstawiła, wolał nie robić tego za nią. — Wrócę po równo trzech minutach i wtedy zabierzemy ostatnią grupę. Wszystko przebiegnie bezpiecznie i spokojnie — na czym jak na czym, ale na transporcie to akurat się znał. To już ostatnia prosta do ciepłego schronienia dla tych zmarzniętych i zmęczonych ludzi.
Jeszcze przed podróżą poprosił na chwilę Thalię i Michaela na bok, wręczając mężczyźnie pożyczone wcześniej rękawiczki. Odwrócił wzrok na kobietę. — Nie będzie mnie trzy minuty, potem weźmiemy resztę. Niech upewnią się w tym czasie, że nic nie zostało — pokiwał jeszcze głową, upewniając się, że plan jest przez nią. — Podróż nie będzie długa, ale nie muszę przecież mówić, że nie wiadomo, co pan tam zastanie... Proszę być ostrożnym — zwrócił się bezpośrednio do Tonksa. — Wie pan... Mój przyjaciel powiedział mi kiedyś, że gdy zło naciera, to jest to nasz zasrany obowiązek, aby reagować — przypomniał sobie słowa Kierana, który dowiedziawszy się, jak służby Ministerialne kombinują przy świstoklikach ani myślał opuścić Steviego, gotowy pomóc w każdej sprawie. Na samo wspomnienie nie zresztą uśmiechnął się lekko. — Trochę mi go pan przypomina — ostatecznie położył dłoń na ramieniu Michaela i odszedł w stronę mugoli, aby niedługo później ruszyć z nimi w podróż do bezpiecznej kryjówki.
— Skoro i tak nie miał serca — oczy wyrażały ból, ale i z tym bólem musieli sobie poradzić, jeśli Zakon miał cokolwiek zmienić. O ile Zakon mógł jeszcze cokolwiek zmienić. Pozostawało mieć nadzieję.
Łzy w oczach Thalii kuły serce, ale nie bardziej niż myśl o tym, kto musiał ukrywać się przed mężczyznami, którzy teraz spoczywali w masowym grobie. Nie spodziewał się takiego obrotu spraw, chyba myślał, że jedynie ich ogłuszą, a jednak rzucone z pewnością zaklęcie, które miało zamienić narządy, wcale nie wywołało poczucia winy. Liczyło się większe dobro. Uśmiech miała mdły, widocznie chowała się za nim ściana bólu, którą próbowała zamaskować. Stevie spojrzał jeszcze raz na nią, uśmiechając się bardzo delikatnie z całym ciepłem, jakie w sobie miał i kiwnął głową. Nie miał zamiaru przecież dyskutować z kobietą, skoro twierdziła, że wszystko w porządku, a jednak wszyscy tutaj jak stali mogli się ze sobą zgodzić, że nic na tym cholernym świecie nie było w porządku. A jednak... Jednak nie było miejsca na porażkę.
W drodze, gdy zrównał kroku z Michaelem Tonksem, przyjął od niego rękawiczki z wdzięcznością. Nawet nie miał siły na dyskusje, był zwyczajnie zziębnięty, a swoje gdzieś zostawił. Oby w domu. Trixie przecież będzie wściekła, jeśli zgubi kolejną parę. — Dziękuję... Oddam panu, naprawdę! — ubrał męską parę, chociaż na chwile próbując ogrzać dłonie. Czy to przez wiek tak reagował? Przecież kiedyś mógł kręcić się całe dni po zmarzniętym lesie i nic mu nie było, a dziś co? Ledwo parę godzin i już dygotał. Spodziewał się jednak, że to schodzi adrenalina. — Tylko... Proszę jej nie wspominać o dzisiaj, dobrze? — mieli być ze sobą szczerzy, a jednak nie potrafił. Jak niby miałby powiedzieć córce, że dziś uczestniczył w walce, która zakończyła się śmiercią? Dalej ten fakt do niego nie docierał, a chociaż tak teraz wyglądał świat, tak nie było to w porządku.
Na szczęście mugole byli w spodziewanym miejscu. Przestraszeni i zmęczeni, ale jednak trzymali się na powierzchni. Próby tłumaczeń co właściwie się stało, nie miały sensu, dlatego też Stevie przedstawił zaledwie okrojoną wersję, która miała upewnić ich w przekonaniu, że jest już bezpiecznie. Wspólnymi siłami mogli doprowadzić do faktycznego ratunku tych osób, ale nie dziwił się, że byli nieufni. Sam nie wtrącał się w rozmowę na temat Joe, bo ani nie wiedział, o jakiego Joe chodzi, ani tym bardziej nie potrafiłby kłamać, że wie. Pan Tonks był znacznie bieglejszy w twardych mowach, czasem nawet, jakby się tam szczerze nad tym zastanowić, to brzmiał jak Kieran, próbujący przekazać konkretne informacje. Stevie Beckett przez chwilę uśmiechnął się pod wąsem, spoglądając na młodego aurora. Niby wiele życia było przed nim, a jednak zdawał się szykować na najgorsze.
— Tak, to krótka podróż — uśmiechał się, pokazując świstokliki, jakimi mieli zabrać stąd mugoli, a następnie wręczając jeden Michaelowi, uśmiechnął się do niego nieco cieplej. — Zna się pani na numerologii? — dopytał Thalii, świstoklika na większą grupę nie mogła uruchomić osoba, która nie miała jej podstaw. Co prawda wcześniej złamał dystans, ale teraz byli w grupie, nie chciał jej przecież urazić. Stevie Beckett był wyjątkowo tolerancyjny jak na swoje lata, ale dla młodych dalej mógł stanowić przykład człowieka starej daty.
Po ustaleniu, że jedynie on i Michael są w stanie przenieść mugoli, upewnił się jeszcze, że są podzieleni na grupy. — Dobrze. Poczują państwo bardzo ciekawe uczucie. To tak jakby ktoś łaskotał brzuch, o! Nic strasznego. Albo jakby zjeść stare jabłko. Trochę pokręci, ale przejdzie — tak chyba najprościej wytłumaczyć to szarpniecie za pępek, jakie było odczuwalne przy podróży świstoklikiem. — Bardzo ważne. Proszę się absolutnie nie puszczać go! To tak jakby skakać z jadącego pociągu. Dopóki trzymacie się mocno, do tej pory nic nikomu się nie stanie — musiał mocno to zaakcentować. Gdy wszyscy byli gotowi mogli zarządzić dalszą część planu. — Pierwsza grupa poleci z panem Tonksem. Druga ze mną równo trzy minuty później, a ostatnia zostanie z naszą przyjaciółką, dla ochrony — dopóki kobieta się nie przedstawiła, wolał nie robić tego za nią. — Wrócę po równo trzech minutach i wtedy zabierzemy ostatnią grupę. Wszystko przebiegnie bezpiecznie i spokojnie — na czym jak na czym, ale na transporcie to akurat się znał. To już ostatnia prosta do ciepłego schronienia dla tych zmarzniętych i zmęczonych ludzi.
Jeszcze przed podróżą poprosił na chwilę Thalię i Michaela na bok, wręczając mężczyźnie pożyczone wcześniej rękawiczki. Odwrócił wzrok na kobietę. — Nie będzie mnie trzy minuty, potem weźmiemy resztę. Niech upewnią się w tym czasie, że nic nie zostało — pokiwał jeszcze głową, upewniając się, że plan jest przez nią. — Podróż nie będzie długa, ale nie muszę przecież mówić, że nie wiadomo, co pan tam zastanie... Proszę być ostrożnym — zwrócił się bezpośrednio do Tonksa. — Wie pan... Mój przyjaciel powiedział mi kiedyś, że gdy zło naciera, to jest to nasz zasrany obowiązek, aby reagować — przypomniał sobie słowa Kierana, który dowiedziawszy się, jak służby Ministerialne kombinują przy świstoklikach ani myślał opuścić Steviego, gotowy pomóc w każdej sprawie. Na samo wspomnienie nie zresztą uśmiechnął się lekko. — Trochę mi go pan przypomina — ostatecznie położył dłoń na ramieniu Michaela i odszedł w stronę mugoli, aby niedługo później ruszyć z nimi w podróż do bezpiecznej kryjówki.
Am I going crazy? Would I even know? Am I right back where I started forty years ago?
Wanna guess the ending? If it ever does... I swear to God that all I've ever wanted was
A little bit of everything, all of the time, a bit of everything, all of the time
Apathy's a tragedy, and boredom is a crime. I'm finished playing, and I'm staying inside.
Robiła to, co robiła zwykle w takich wypadkach, swoje uczucia spychając bo po prostu nie było czasu ich teraz przeżywać i skupiać się na tym, co było zupełnie zbędne. Musiała to po prostu przełknąć, czy chciała czy nie, tak działał świat i tak teraz musieli działać. Zwłaszcza ona musiała działać. Miała nadzieję, że przynajmniej teraz mają coś, a raczej kogoś, kim mieli się zająć – rozdzieloną rodzinę, która już i tak straciła kogoś bliskiego. Przyjęła więc te spojrzenia i pocieszenia, ale tak jak i oni, tak ona rozumiała, że teraz musieli się zająć tymi ludźmi.
Uśmiechnęła się na te rękawiczki, dziwacznie nieco, bo dziwacznie, ale jakoś grzało to serce kiedy widziała te drobne gesty uprzejmości i wsparcia. Nic niezwykłego, może dla innych tylko taka drobna rzecz, a jednak…gdzieś w tym wszystkim, było wzajemna troska, kiedy świat dookoła patrzył na nich jak drapieżnik na ofiarę. Głupio jej było teraz, że sama o tym wcześniej nie pomyślała – w końcu miała ostatecznie drugą parę rękawiczek w swoich rzeczach, dlatego mogła mu oddać te, które wcześniej sama „pożyczyła”. Ostrożnie i nieco krytycznie przyjrzała się temu, co miała, ale ostatecznie wydawały się na tyle porządne, że mogła podać je Michaelowi. Co z nimi potem zrobi, to już w sumie nie jej problemem, jakby chciał wykorzystać coś to nie miałaby problemu.
Przecząco prowadziła głową, kiedy padło pytanie odnośnie świstoklików – niestety, nie opanowała jeszcze sztuki aktywowania takowych, dlatego w tym momencie nie miała nic przeciwko temu, aby wraz z jedną grupą pozostać na miejscu aż do przetransportowania wszystkich pozostałych. Sama też z ciekawością słuchała, zainteresowana, jakie to dokładne uczucie, bo minęło sporo czasu od kiedy za pomocą takiego podróżowała. Musiała przyznać, że Stevie miał sporo cierpliwości, pozwalając też sobie tłumaczyć coś takiego w dobry sposób, z szacunkiem do drugiego człowieka, ale jednocześnie pozwalając im na poznanie podróżowania świstoklikami znanymi metodami.
Uważnie słuchała skierowanych w jej stronę informacji, kiwając głową, kiedy tłumaczone było co i jak. Miało to sporo sensu i nie musieli się martwić o to, że w jakimś momencie ludzie pozostaną bez opieki.
- Bez obaw, zajmę się nimi. – Wiedziała, że chociaż powinno już być bezpiecznie, powierzenie jej grupy było jakimś wyrazem zaufania i była za to wdzięczna.
- Chodźcie, sprawdzimy, czy aby wszystko zostało zabrane. Jeżeli macie coś jeszcze, czego nie spakowaliście, a co jest za duże, to mogę wam to pomniejszyć. – Chciała zachęcić ich zabrania jak największej ilości rzeczy ze sobą, tak aby potem żadne z nich nie musiało się martwić zostawieniem czegoś w tym miejscu. Wątpiła, aby którykolwiek z mugoli chciał samodzielnie wrócić w to miejsce. Mogła im dostarczyć czegoś, jeżeli by tu coś znaleźli, ale póki mieli świstokliki i kogoś, kto mógłby je uruchomić, trzeba było korzystać.
Czas do spotkania minął szybko, a kiedy nadeszła odpowiednia chwila, sama złapała za świstoklik, przenosząc się do miejsca, którego na początku wydawała się nie rozpoznać, bo wirowanie w głowie trwało jeszcze chwilę kiedy dotknęła ziemi. Zmrużyła oczy, rozglądając się, po chwil jednak otrząsając się i dostrzegając budynki dookoła.
- Wszystko w porządku? Wszyscy cali? – Sama pamiętała, aby lądować na lekko ugiętych nogach, nie każdy jednak w każdym przypadku pamiętał o takich działaniach. Podniosła parę poprzewracanych osób, niczym matka kwoka sprawdzając czy są wszyscy i czy każdy dał radę dotrzeć w całości. Dopiero wtedy wraz z Michaelem i Steviem zaprowadziła wszystkich na miejsce, gdzie mogli się dokładnie nimi zająć – większość z nich miała trafić do tymczasowych miejsc, zanim nie znajdzie im się odpowiedniego mieszkania, za to parę osób musiało trafić do uzdrowiciela, a Thalia miała nadzieję, że wszystko będzie w porządku i to tylko mało groźne przypadłości, które da się łatwo wyleczyć.
- Dziękujemy, dzięki panu to wszystko się udało. Ci ludzie zawdzięczają panu swoje życie. – Spojrzała na pana Becketta wzrokiem pełnym wdzięczności. Cieszyła się, że Michael znał takie osoby, co pocieszało ją, że chociaż nie do końca wiedziała i wiedzieć nie będzie, na jakie misje go wywieje, tak miała pewność, że chociaż ma osoby, na których można polegać. – Gdyby mnie pan potrzebował do czegoś, proszę pisać, nawet jak to tylko coś drobnego.
Nie wiedziała, czy uda jej się złowić jakiekolwiek ryby, ale jeżeli tak, na pewno chętnie przyniosłaby coś Steviemu. Spojrzenie teraz przeniosła na Michaela, znów uśmiechając się, tak jak do Steviego szczerze tym razem. Na pewno miała sporo do przemyślenia na swój temat, musiała jednak przygotować się do pracowitego dnia, bo nic się jeszcze nie kończyło.
- Ty również wiesz, gdzie mnie szukać, na wypadek, gdyby coś było potrzebne. Dobrze, że pomogłeś tym ludziom. Uratowałeś ich. Jeżeli by ci to nie przeszkadzało, chciałabym móc odwiedzić tych ludzi tutaj, od czasu do czasu. – Nie chciała się wtrącać w życie tych ludzi, ale czuła, że mogła im jeszcze pomóc, jeżeli jednak lepiej było zostawić ich aby nie musieli przywoływać sobie sytuację z lasu, gdy tylko ją widzieli, potrafiła zrozumieć.
Pożegnali się wszyscy, każdy zmierzając w swoją stronę, z różnymi odczuciami – ale z pewnością sprawiając, że wiele osób znalazło bezpieczniejszy dom, nie musząc już się obawiać o swoje życie.
ztx3
Uśmiechnęła się na te rękawiczki, dziwacznie nieco, bo dziwacznie, ale jakoś grzało to serce kiedy widziała te drobne gesty uprzejmości i wsparcia. Nic niezwykłego, może dla innych tylko taka drobna rzecz, a jednak…gdzieś w tym wszystkim, było wzajemna troska, kiedy świat dookoła patrzył na nich jak drapieżnik na ofiarę. Głupio jej było teraz, że sama o tym wcześniej nie pomyślała – w końcu miała ostatecznie drugą parę rękawiczek w swoich rzeczach, dlatego mogła mu oddać te, które wcześniej sama „pożyczyła”. Ostrożnie i nieco krytycznie przyjrzała się temu, co miała, ale ostatecznie wydawały się na tyle porządne, że mogła podać je Michaelowi. Co z nimi potem zrobi, to już w sumie nie jej problemem, jakby chciał wykorzystać coś to nie miałaby problemu.
Przecząco prowadziła głową, kiedy padło pytanie odnośnie świstoklików – niestety, nie opanowała jeszcze sztuki aktywowania takowych, dlatego w tym momencie nie miała nic przeciwko temu, aby wraz z jedną grupą pozostać na miejscu aż do przetransportowania wszystkich pozostałych. Sama też z ciekawością słuchała, zainteresowana, jakie to dokładne uczucie, bo minęło sporo czasu od kiedy za pomocą takiego podróżowała. Musiała przyznać, że Stevie miał sporo cierpliwości, pozwalając też sobie tłumaczyć coś takiego w dobry sposób, z szacunkiem do drugiego człowieka, ale jednocześnie pozwalając im na poznanie podróżowania świstoklikami znanymi metodami.
Uważnie słuchała skierowanych w jej stronę informacji, kiwając głową, kiedy tłumaczone było co i jak. Miało to sporo sensu i nie musieli się martwić o to, że w jakimś momencie ludzie pozostaną bez opieki.
- Bez obaw, zajmę się nimi. – Wiedziała, że chociaż powinno już być bezpiecznie, powierzenie jej grupy było jakimś wyrazem zaufania i była za to wdzięczna.
- Chodźcie, sprawdzimy, czy aby wszystko zostało zabrane. Jeżeli macie coś jeszcze, czego nie spakowaliście, a co jest za duże, to mogę wam to pomniejszyć. – Chciała zachęcić ich zabrania jak największej ilości rzeczy ze sobą, tak aby potem żadne z nich nie musiało się martwić zostawieniem czegoś w tym miejscu. Wątpiła, aby którykolwiek z mugoli chciał samodzielnie wrócić w to miejsce. Mogła im dostarczyć czegoś, jeżeli by tu coś znaleźli, ale póki mieli świstokliki i kogoś, kto mógłby je uruchomić, trzeba było korzystać.
Czas do spotkania minął szybko, a kiedy nadeszła odpowiednia chwila, sama złapała za świstoklik, przenosząc się do miejsca, którego na początku wydawała się nie rozpoznać, bo wirowanie w głowie trwało jeszcze chwilę kiedy dotknęła ziemi. Zmrużyła oczy, rozglądając się, po chwil jednak otrząsając się i dostrzegając budynki dookoła.
- Wszystko w porządku? Wszyscy cali? – Sama pamiętała, aby lądować na lekko ugiętych nogach, nie każdy jednak w każdym przypadku pamiętał o takich działaniach. Podniosła parę poprzewracanych osób, niczym matka kwoka sprawdzając czy są wszyscy i czy każdy dał radę dotrzeć w całości. Dopiero wtedy wraz z Michaelem i Steviem zaprowadziła wszystkich na miejsce, gdzie mogli się dokładnie nimi zająć – większość z nich miała trafić do tymczasowych miejsc, zanim nie znajdzie im się odpowiedniego mieszkania, za to parę osób musiało trafić do uzdrowiciela, a Thalia miała nadzieję, że wszystko będzie w porządku i to tylko mało groźne przypadłości, które da się łatwo wyleczyć.
- Dziękujemy, dzięki panu to wszystko się udało. Ci ludzie zawdzięczają panu swoje życie. – Spojrzała na pana Becketta wzrokiem pełnym wdzięczności. Cieszyła się, że Michael znał takie osoby, co pocieszało ją, że chociaż nie do końca wiedziała i wiedzieć nie będzie, na jakie misje go wywieje, tak miała pewność, że chociaż ma osoby, na których można polegać. – Gdyby mnie pan potrzebował do czegoś, proszę pisać, nawet jak to tylko coś drobnego.
Nie wiedziała, czy uda jej się złowić jakiekolwiek ryby, ale jeżeli tak, na pewno chętnie przyniosłaby coś Steviemu. Spojrzenie teraz przeniosła na Michaela, znów uśmiechając się, tak jak do Steviego szczerze tym razem. Na pewno miała sporo do przemyślenia na swój temat, musiała jednak przygotować się do pracowitego dnia, bo nic się jeszcze nie kończyło.
- Ty również wiesz, gdzie mnie szukać, na wypadek, gdyby coś było potrzebne. Dobrze, że pomogłeś tym ludziom. Uratowałeś ich. Jeżeli by ci to nie przeszkadzało, chciałabym móc odwiedzić tych ludzi tutaj, od czasu do czasu. – Nie chciała się wtrącać w życie tych ludzi, ale czuła, że mogła im jeszcze pomóc, jeżeli jednak lepiej było zostawić ich aby nie musieli przywoływać sobie sytuację z lasu, gdy tylko ją widzieli, potrafiła zrozumieć.
Pożegnali się wszyscy, każdy zmierzając w swoją stronę, z różnymi odczuciami – ale z pewnością sprawiając, że wiele osób znalazło bezpieczniejszy dom, nie musząc już się obawiać o swoje życie.
ztx3
Thalia Wellers
Zawód : Żeglarz, handlarz, przemytnik
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
OPCM : 13+2
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0+1
TRANSMUTACJA : 5+2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
Doniesienia przekazane Michaelowi przez jednego ze współpracowników okazały się prawdziwe - przesłuchanie pojmanego szmalcownika oraz nastolatka potwierdziło przypuszczenia, pozwalając również na zaplanowanie zorganizowanej akcji. Sprytny fortel odegrany przez Michaela i Thalię wywabił złoczyńców z kryjówki, a chociaż okazali się wymagającymi przeciwnikami, to koniec końców polegli pod naporem zaklęć trójki Zakonników. Ich los miał stanowić przestrogę dla wszystkich innych, bezkarnie wykorzystujących trwającą wojnę na żerowanie na nieszczęściu niewinnych.
Uratowani z odnalezionego obozu uchodźcy, dzięki przygotowanym wcześniej świstoklikom, bezpiecznie trafili do Blyth, gdzie ludzie Harolda Longbottoma udzielili im niezbędnej pomocy. Część z nich na własną prośbę przyłączyła się do sprawy, reszta podjęła się trudnego zadania odbudowania tego, co zabrała im wojna.
Mistrz gry nie kontynuuje rozgrywki.
Uratowani z odnalezionego obozu uchodźcy, dzięki przygotowanym wcześniej świstoklikom, bezpiecznie trafili do Blyth, gdzie ludzie Harolda Longbottoma udzielili im niezbędnej pomocy. Część z nich na własną prośbę przyłączyła się do sprawy, reszta podjęła się trudnego zadania odbudowania tego, co zabrała im wojna.
20.04
Gdy Thalia poprosiła go o przekazanie pewnych informacji lordowi Weasley, którego uparcie nie nazywała lordem, Michael obracał chwilę pióro w palcach, zupełnie nie domyślając się, o co chodzi. Może był wtedy zmęczony, może podświadomie nie życzył nikomu podobnego losu, a może podświadomie wybrał bardziej oczywiste wyjaśnienie jej prośby. Kojarzył, że Garfield pracuje w Biurze Informacji i Propagandy, Wellers wiedziała doskonale, że akurat to nie jest Michaela... mocną stroną, a niedawno obydwoje pracowali razem nad zadbaniem o bezpieczeństwo sprzymierzonych z Zakonem wilkołaków. Założył, że może Thalii chodzi po głowie jakieś wciągnięcie w to "Proroka" albo "Memortka" i - choć właściwie byłby przeciwko pisania czegokolwiek o likantropach, nie znał się na propagandzie, ale znał się na ludziach tego tematu nie zrozumieją - uznał, że porozmawia z jej kolegą. Najwyżej uświadomi mu, że temat jest delikatny. Nie miał w końcu nic do stracenia poza czasem i własnym sekretem, o który Wellers spytała. Czy może powiedzieć Weasleyowi? To wtedy zawiesił pióro nad pergaminem, wahając się przez sekundę. Im mniej osób wie, tym lepiej, dudniło mu w głowie, ale i tak powiedział już przecież Zakonowi Feniksa. I tak Ministerstwo Magii huczało swego czasu od plotek, może Weasley już słyszał plotki od kogoś, kto przeszedł do podziemnych struktur. Poza tym, Garfield pracował dla propagandy rebelii, był lordem Devon i Thalia za niego ręczyła - trzy powody, by mu zaufać. Tak odpisał z rezygnacją i oto kolejna osoba wiedziała o nim coś upokarzającego, a on kolejny raz wmówił sobie, że wszystko mu jedno. Próbował się uniewrażliwić, próbował sobie wmówić, że w Zakonie jest lepiej, bo powiedział wszystkim z własnego wyboru.
Tyle, że krzywe spojrzenia - lub coś, co z powodu własnej podejrzliwości i nadwrażliwości niesłusznie brał za niechęć - bolały czasem równie mocno jak po powrocie do Ministerstwa. Został pokąsany na służbie, wiedzieli wszyscy. Czuł się wtedy napiętnowany i choć uparcie robił dobrą minę do złej gry, choć na brudnej wojnie było się wilkołakiem paradoksalnie łatwiej niż podczas uporządkowanej biurowej pracy, to piętno nie zniknęło.
Jeśli będzie się mnie bał, udam, że nie zauważam. - postanowił twardo, próbując nie dawać sobie fałszywej nadziei, że Weasley zareaguje równie... spokojnie jak Thalia.
Zresztą, nie stracą tego czasu. Wybrał miejsce spotkania nieprzypadkowo - po pierwsze, miał dzisiaj patrolować zabezpieczone niedawno granice, więc nie ruszy się daleko. Nie fatygowałby jednak Weasleya tak daleko. Stosunkowo niedaleko mieszkali uchodźcy, których w styczniu uratowali z Thalią w Czerwonym Lesie. Michael sprawdzał czasem, co u nich, ale brakowało mu ogłady, umiejętności pokrzepienia ich pięknymi słowami, oraz sprytu potrzebnego do przekucia ich opowieści na korzyść sprawy. Jeden z chłopaków streszczał drżącym głosem jemu i Thalii, jak kryjący się do niedawna w tych lasach (i obecnie znajdujący się sześć stóp pod ziemią, w tych samych lasach) szmalcownicy urządzili sobie konkurs polowania do szukających opału ludzi, jak śmiercionośne zaklęcia ugodziły jego młodszą siostrę. Świadkowie tych zbrodni mogli opowiedzieć... właśnie, co? Czy w ich zeznaniach, które Michael sprawdzał pod kątem faktów i sądów wojskowych, mogły kryć się słowa zdolne do pokrzepienia lub podburzenia ludności w całym kraju? Chętnie spytałby o to Garfielda, podsunął temat "Memortkowi", jeśli będzie czas. A po wszystkim może zdąży wrócić do lasu, zapolować na zwierzynę. Ambitny plan, o ile zdążą go zrealizować.
Na razie był ciekawy, jaki był prawdziwy cel tego spotkania.
Umówił się z Garfieldem na polanie, która od stycznia była pusta i zabezpieczona - znał ten teren dobrze, organizował tutaj zasadzkę na szmalcowników. Northumberland było o wiele bezpieczniejsze niż jeszcze kilka miesięcy temu, Tonks nie spodziewał się kłopotów, ale i tak omiótł las uważnym spojrzeniem. Potem usiadł na jednym z pniaków, zastanawiając się, czy to właśnie tutaj pojedynkował się z hersztem bandy, czy może kilka metrów dalej. Nieważne, wraz ze śniegiem stopniały ślady tamtej potyczki, została tylko czerwona trawa. Krwawa, jak cały las. Rubinowa, może tak lepiej o niej myśleć.
Poderwał głowę, słysząc trzask teleportacji. Wyglądał poważnie, w czarnym płaszczu i z cieniami od niewyspania pod oczyma - ale nowego znajomego lustrował przenikliwym spojrzeniem.
-Dzień dobry. - wstał na widok nowo przybyłego. -Michael. - przedstawienie się pewnie nie było potrzebne, jeszcze w marcu Garfield mógł zobaczyć twarz Tonksa na listach gończych. -Thalia wspomniała, że chciał lord porozmawiać o czymś w cztery oczy? - zagaił od razu, konkretnie. Nie ufał już listom, mogły być przechwytywane - prośba o osobistą rozmowę nieszczególnie go zdziwiła, a gdyby nie pytanie o likantropię to nie wzbudziłaby żadnych podejrzeń.
Co lord Weasley może chcieć wiedzieć o likantropii i po co?
ekwipunek we wsiąkiewce, ale zamiast miotły mam kuszę
/zt
Gdy Thalia poprosiła go o przekazanie pewnych informacji lordowi Weasley, którego uparcie nie nazywała lordem, Michael obracał chwilę pióro w palcach, zupełnie nie domyślając się, o co chodzi. Może był wtedy zmęczony, może podświadomie nie życzył nikomu podobnego losu, a może podświadomie wybrał bardziej oczywiste wyjaśnienie jej prośby. Kojarzył, że Garfield pracuje w Biurze Informacji i Propagandy, Wellers wiedziała doskonale, że akurat to nie jest Michaela... mocną stroną, a niedawno obydwoje pracowali razem nad zadbaniem o bezpieczeństwo sprzymierzonych z Zakonem wilkołaków. Założył, że może Thalii chodzi po głowie jakieś wciągnięcie w to "Proroka" albo "Memortka" i - choć właściwie byłby przeciwko pisania czegokolwiek o likantropach, nie znał się na propagandzie, ale znał się na ludziach tego tematu nie zrozumieją - uznał, że porozmawia z jej kolegą. Najwyżej uświadomi mu, że temat jest delikatny. Nie miał w końcu nic do stracenia poza czasem i własnym sekretem, o który Wellers spytała. Czy może powiedzieć Weasleyowi? To wtedy zawiesił pióro nad pergaminem, wahając się przez sekundę. Im mniej osób wie, tym lepiej, dudniło mu w głowie, ale i tak powiedział już przecież Zakonowi Feniksa. I tak Ministerstwo Magii huczało swego czasu od plotek, może Weasley już słyszał plotki od kogoś, kto przeszedł do podziemnych struktur. Poza tym, Garfield pracował dla propagandy rebelii, był lordem Devon i Thalia za niego ręczyła - trzy powody, by mu zaufać. Tak odpisał z rezygnacją i oto kolejna osoba wiedziała o nim coś upokarzającego, a on kolejny raz wmówił sobie, że wszystko mu jedno. Próbował się uniewrażliwić, próbował sobie wmówić, że w Zakonie jest lepiej, bo powiedział wszystkim z własnego wyboru.
Tyle, że krzywe spojrzenia - lub coś, co z powodu własnej podejrzliwości i nadwrażliwości niesłusznie brał za niechęć - bolały czasem równie mocno jak po powrocie do Ministerstwa. Został pokąsany na służbie, wiedzieli wszyscy. Czuł się wtedy napiętnowany i choć uparcie robił dobrą minę do złej gry, choć na brudnej wojnie było się wilkołakiem paradoksalnie łatwiej niż podczas uporządkowanej biurowej pracy, to piętno nie zniknęło.
Jeśli będzie się mnie bał, udam, że nie zauważam. - postanowił twardo, próbując nie dawać sobie fałszywej nadziei, że Weasley zareaguje równie... spokojnie jak Thalia.
Zresztą, nie stracą tego czasu. Wybrał miejsce spotkania nieprzypadkowo - po pierwsze, miał dzisiaj patrolować zabezpieczone niedawno granice, więc nie ruszy się daleko. Nie fatygowałby jednak Weasleya tak daleko. Stosunkowo niedaleko mieszkali uchodźcy, których w styczniu uratowali z Thalią w Czerwonym Lesie. Michael sprawdzał czasem, co u nich, ale brakowało mu ogłady, umiejętności pokrzepienia ich pięknymi słowami, oraz sprytu potrzebnego do przekucia ich opowieści na korzyść sprawy. Jeden z chłopaków streszczał drżącym głosem jemu i Thalii, jak kryjący się do niedawna w tych lasach (i obecnie znajdujący się sześć stóp pod ziemią, w tych samych lasach) szmalcownicy urządzili sobie konkurs polowania do szukających opału ludzi, jak śmiercionośne zaklęcia ugodziły jego młodszą siostrę. Świadkowie tych zbrodni mogli opowiedzieć... właśnie, co? Czy w ich zeznaniach, które Michael sprawdzał pod kątem faktów i sądów wojskowych, mogły kryć się słowa zdolne do pokrzepienia lub podburzenia ludności w całym kraju? Chętnie spytałby o to Garfielda, podsunął temat "Memortkowi", jeśli będzie czas. A po wszystkim może zdąży wrócić do lasu, zapolować na zwierzynę. Ambitny plan, o ile zdążą go zrealizować.
Na razie był ciekawy, jaki był prawdziwy cel tego spotkania.
Umówił się z Garfieldem na polanie, która od stycznia była pusta i zabezpieczona - znał ten teren dobrze, organizował tutaj zasadzkę na szmalcowników. Northumberland było o wiele bezpieczniejsze niż jeszcze kilka miesięcy temu, Tonks nie spodziewał się kłopotów, ale i tak omiótł las uważnym spojrzeniem. Potem usiadł na jednym z pniaków, zastanawiając się, czy to właśnie tutaj pojedynkował się z hersztem bandy, czy może kilka metrów dalej. Nieważne, wraz ze śniegiem stopniały ślady tamtej potyczki, została tylko czerwona trawa. Krwawa, jak cały las. Rubinowa, może tak lepiej o niej myśleć.
Poderwał głowę, słysząc trzask teleportacji. Wyglądał poważnie, w czarnym płaszczu i z cieniami od niewyspania pod oczyma - ale nowego znajomego lustrował przenikliwym spojrzeniem.
-Dzień dobry. - wstał na widok nowo przybyłego. -Michael. - przedstawienie się pewnie nie było potrzebne, jeszcze w marcu Garfield mógł zobaczyć twarz Tonksa na listach gończych. -Thalia wspomniała, że chciał lord porozmawiać o czymś w cztery oczy? - zagaił od razu, konkretnie. Nie ufał już listom, mogły być przechwytywane - prośba o osobistą rozmowę nieszczególnie go zdziwiła, a gdyby nie pytanie o likantropię to nie wzbudziłaby żadnych podejrzeń.
Co lord Weasley może chcieć wiedzieć o likantropii i po co?
ekwipunek we wsiąkiewce, ale zamiast miotły mam kuszę
/zt
Can I not save one
from the pitiless wave?
Ostatnio zmieniony przez Michael Tonks dnia 05.10.22 20:59, w całości zmieniany 1 raz
Już od pierwszego wejrzenia starałem się wzbudzić wrażenie nieudawanej skromności. W mej postawie nie było widać lordowskiego zmanierowania, określanego przez niektórych buńczucznością; powłoka zdradzała nieokiełznany smutek, w oczach tańczyły mi iskierki niepewności, ale nie kuliłem się, jak zbity pies. Parłem przed siebie z uniesioną głową, jakbym zmierzał na konfrontację z nieuniknionym, w pełni odwagi; gotowości, jak skazany pogodzony z własną śmiercią. Wybierałem się na to spotkanie, jak równy z równym — towarzyszem niedoli, bo tymże stałem się w obliczu ostatnich wydarzeń dla rywala mego przyjaciela, którego niegdyś wskazywałem palcem za czyn, jaki dziś i mi ciąży na garbie sumienia. Trawiony wstydem, szukając ratunku gdziekolwiek, bo czułem, że tracę samego siebie, za namową Thalii zdecydowałem sięgnąć po pomocną dłoń doświadczonego aurora, który mierzył się z utrapieniem wilkołactwa znacznie dłużej, niż ja. Jak on może mi pomóc? - zapętlałem pytanie — na głos do przyjaciółki, w głowie do samego siebie. Beznadzieja materializowała się we mgłę, która przysłaniała mi korzyści z tego spotkania, gdyż nie potrafiły zaleczyć zranionej duszy i udręczonej cnoty; to, czego doświadczyłem, co zrobiłem, nie mając nad sobą kontroli... rozdzierało mnie od środka, bo czułem się winny nie za odebranie życia, lecz za to, że zaczynałem je akceptować. — Proszę, porzućmy oficjalny konwenans i uwłaczającą wśród przyjaciół tytulaturę; przybywam, by porozmawiać jak równy z równym, a na imię mi Garfield, dla przyjaciół Garry — zaproponowałem od razu. Zerwanie z normatywem zwrotów grzecznościowych zbliżało mnie do rozmówcy i było jednym z pierwszych kroków, które podejmowałem przy zawieraniu znajomości z niżej urodzonymi. Byłem taki jak oni, nie opływałem w luksusach, różniła nas tylko powinność — moje przeznaczenie było już wpisane w nazwisko, a szlachetność — jako cnota — płynęła w mej krwi. — Thalia, moja najdroższa przyjaciółka, ręczy za Twoją dyskrecję, Michaelu - a ja ręczę za własną — zacząłem od ustaleń granic poufności. To dla mnie istotne, by czuł się komfortowo w tej rozmowie i wiedział, że to sprawa wysokiej wagi i na jej dyskrecji zależy również mi. — Znasz to uczucie, gdy wybudza Cię o świcie, niesiony w porywach wiatru zapach kulinarnych podbojów sąsiada, a Ty precyzyjnie wyczuwasz w nim nuty odseparowanych od siebie składników? Albo natężony smród połowu w zatoce rybackiej, ścierający się z drobinkami potu, szturmem biorących Twe nozdrza w oparach alkoholu z pobliskiej tawerny? — zacząłem delikatnie, zataczając koło o szerokim polu przed dotarciem do sedna. Powoli uczyłem się tępić nacierające do mnie zapachy, metodą wytłumiania szumów w zmysłach, ale wciąż bardziej intensywna woń potrafiła podrażnić me zmysły, a wraz z nimi... — Nierzadko temperament biorący górę nad stonowanym obliczem; rozdrażnienie natężone tym bardziej, im bliżej ku pełnej tarczy księżyca na niebie. Wiesz, jak to jest, gdy tracisz poczucie samokontroli i nie wiesz już, kiedy jesteś sobą, a kiedy przemawia przez Ciebie zwierzęcy instynkt? — zadawałem pytania retoryczne; wiedziałem, że wie. Mógł pomyśleć, że zalewam go tymi sugestiami, bo zgłębiłem wiedzę w tej sprawie i chciałem okazać mu tolerancję, by później go do czegoś nakłonić, więc musiałem to w końcu z siebie wydusić, aby nie odebrał mnie źle. — Z tego powodu wyniosłem się z rodzinnego domu; unikam kontaktu z bliskimi. Boję się, Michaelu boję się, że zupełnie się w tym zatracę, że przestanę być sobą; boję się tego, czym się stałem — instynktownie odsunąłem materiał koszuli podróżnej, odsłaniając miejsce ugryzienia. Było już zabliźnione, wokół roiło się od zagojonych oparzelin, będących niejedynymi śladami tortur z tego roku. — Proszę, pomóż mi zrozumieć, czym się stałem — bezradność była widoczna w mojej mimice, utrapienie wręcz krzyczało o tę pomoc. Przepłakałem wiele nocy w samotności, osaczony mrocznymi myślami. Najgorsza była chyba świadomość, że człowiek naprawdę potrafił przestać nad sobą panować do tego stopnia, aby przeobrazić się w bestię... wystarczyło tylko odpowiednio go rozgniewać, a to ostatnio był mój największy problem. — Nie radzę sobie z emocjami, ze swoją agresją — słowa spływały z ust jak wyznanie na spowiedzi u mugolskich księży — Musi być sposób, by odzyskać nad sobą kontrolę — spojrzałem mu w oczy z nadzieją. Istniał, prawda? — Tak jak Ty, Michaelu, jestem przeklęty po wieki. Proszę tylko o chwilę rozmowy, żebym mógł lepiej zrozumieć swoją nową naturę — na więcej nie liczyłem, więcej od niego nie chciałem. Zachęciłem go po chwili do przemieszczenia się z polany spacerem w kierunku lasu, abyśmy nie stali w miejscu; ruch kiełznał gwałtowną burzę myśli.
Garfield Weasley
Zawód : Biuro Informacji i Propagandy "Memortek"
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 15 +5
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Wilkołak
Nieaktywni
The member 'Garfield Weasley' has done the following action : Rzut kością
'Zdarzenia' :
'Zdarzenia' :
Noc była pełna strachów. Zbudzone nad ranem oczy łaknęły dalszego snu, ale ten napawał niepokojem. Niejasne wspomnienia przywoływały czerwone światło, czy było postrzępionym fragmentem snu, czy rzeczywiście dobiegało zza okna? Niewypoczęte ciało wydawało się spięte, lekki ból głowy subtelnie stukał w czaszkę ze wszystkich stron. Każda napotkana od rana twarz wydawała się równie zmęczona. Mogły dotrzeć do ciebie pogłoski o krwawym księżycu, który nocą pokazał się na niebie, barwiąc gęste obłoki szkarłatem. Zawieszenie działań wojennych winno przynieść chwilowy oddech, a jednak...
Vincent: Obudziłeś się ogarnięty nagłą melancholią. Śniony sen błyskawicznie umykał z twojej pamięci, ale miałeś wrażenie, że widziałeś w nim własną matkę. Jej wzrok nie był ciepły, jak w twoich wspomnieniach – miała nienaturalnie żółte oczy, a potem sen zmienił się i chyba uciekałeś w nim przed posępnym ponurakiem. Nie mogłeś zastanawiać się nad koszmarem dłużej, bo miałeś umówione spotkanie z handlarzem rzadkich roślin. Znałeś Gregory’ego Figg od lat i robiłeś z nim dobre interesy, a hodowca sprzyjał skrycie Zakonowi Feniksa. Nie ufając sąsiadom o antymugolskich poglądach, nie chciał zdradzać się z tym, że dostarcza płodów ze swojej hodowli rebeliantom i poprosił o spotkanie w odludnym lesie w Northumberland.
Gdy dotarłeś na umówione miejsce, Figga nigdzie nie było widać – ale na polanie widziałeś porozrzucane rośliny, tak jakby mężczyzna w popłochu porzucił swoje tobołki. W pierwszej kolejności twoją uwagę przykuły purpurowe kwiaty kłaposkrzeczki, które piszczały panicznie, tak jakby roślina była szczerze przerażona. Wiedziałeś, że kłaposkrzeczki często wydają różne odgłosy, imitując ludzkie dźwięki i współodczuwając emocje, ale nigdy nie słyszałeś równie spanikowanej kłaposkrzeczki i doświadczenie podpowiadało ci, że dźwięki nie należały do zwyczajnego repertuaru rośliny. Pisk był na tyle natarczywy, że w pierwszej chwili nie usłyszałeś szelestu między drzewami i cichych kroków – nie byłeś na polanie sam.
Justine: Byłaś niewyspana. Nie potrafiłaś sobie przypomnieć treści swoich snów, ale wzbudziły w tobie dziwną melancholię i tęsknotę, tak jakbyś śniła o utraconych marzeniach. Wyszłaś z domu wcześnie by teleportować się do Plymouth – od kwietnia bywałaś zresztą w pracy częściej niż w domu. Dzisiejszego poranka wszyscy w podziemnym Ministerstwie Magii wydawali się dziwnie poruszeni, a przechodząc korytarzami słyszałaś strzępy rozmów o niewyjaśnionych zjawiskach w całym kraju: widzianych przez kolegów ponurakach, spanikowanych zwierzętach i…
…nie zdążyłaś się wsłuchać w dalsze rozmowy, bo zaczepił cię jeden z Demimozów. Cokolwiek niezwykłego nie działo się na świecie, usłyszałaś od szpiega o czymś pilniejszym: Northumberland nadal zbierało żniwo czerwcowych samosądów, podczas których część ludności obróciła się przeciwko zwolennikom Zakonu Feniksa. Demimoz zbierał informacje o podjudzających do ataków czarodziejach i ich potencjalnych ofiarach: z zaniepokojeniem przekazał ci informacje o Gregorym Figg, hodowcy roślin, który chętnie handlował z rebeliantami i wspierał nawet okolicznych mugoli swoimi plonami. Figg mieszkał w konserwatywnej wsi na pograniczu Durham, niedaleko Czerwonego Lasu w Northumberland i zachowywał ostrożność – ale kolega z pracy miał podstawy sądzić, że dowiedzieli się o nim okoliczni bandyci, złakomieni na dochód z rzadkich roślin. Niezwiązani bezpośrednio z londyńskim Ministerstwem Magii, bandyci mogli zaryzykować dla zysku dobrem rozejmu. Trzeba było ostrzec Figga i działać szybko – w obliczu pośpiechu, Demimoz przekazał informacje Tobie, doświadczonemu aurorowi. Kolega wiedział, że dzięki zdolności metamorfomagii wtopisz się w razie konieczności w tłum, a w razie potrzeby będziesz w stanie obronić i ewakuować Figga. Na szali był zarówno los jednego człowieka, jak i stabilność zawieszenia broni – wielu czarodziejów na ciebie liczyło.
Nie znając drogi do wioski, teleportowałaś się z mapą do Czerwonego Lasu, którego tereny zostały w styczniu częściowo zabezpieczone przez Zakon Feniksa. Odkąd Zakonnicy pokonali grasujących na pograniczu szmalcowników, ci nie zapuszczali się już do lasu, ale od zimy sporo mogło się zmienić.
Las pachniał jabłkami i wrzosami, choć z każdym krokiem miła woń rozmywała się w jakiejś innej, ostrzejszej i nieco metalicznej. Poruszając się między drzewami, dostrzegłaś na jednej z polan rozrzucone rośliny (zieleń przykuwała uwagę, odcinając się od karmazynowej trawy, a purpurowe kwiaty w jednej z donic piszczały dziwnie) – i zobaczyłaś znajomą sylwetkę.
Wasze spojrzenia skrzyżowały się, a kwiaty kłaposkrzeczki piszczały coraz bardziej panicznie. Nie wiedzieliście, co stało się z Figgiem, na pierwszy rzut oka polana wydawała się pusta, bez śladów walki, tak jakby opuścił ją w pośpiechu. Nie licząc odgłosów wydawanych przez kłaposkrzeczkę, w lesie było dziwnie cicho – brakowało śpiewu ptaków i charakterystycznego brzęczenia skrzydeł brzękotek.
Nagle coś pomarańczowo-karmazynowego mignęło przed oczyma Vincenta, lecąc w dół. Na czubek buta Rinehearta upadła martwa brzękotka. Kolorowe skrzydła magicznej ćmy były bezradnie rozłożone i zaczęły blaknąć na oczach bruneta, by po krótkiej chwili stać się szarobrązowe. Po chwili kolejna ćma upadła gdzieś obok, a z gałęzi drzew pod którymi stała Justine spadło ich kilkanaście. Liście, dotychczas przyjemnie karminowe niczym rubiny, zdawały się zmienić kolor na rdzawy szkarłat – kolor zaschniętej krwi. Również one zaczęły opadać z drzew, wydając z siebie metaliczny zapach. Jeden wylądował na dłoni Justine i choć nie zostawił śladu na jej skórze, to mogłaby przysiąc, że zdawał się nieco wilgotny i lepki, jakby faktycznie był nasączony krwią.
Podmuch wiatru porwał w powietrze kolejne chmary karminu i czerwieni – liście drzew zmieszały się ze skrzydłami martwych brzękotek, a wy odruchowo unieśliście wzrok…
Na niebie rozgorzała kometa, za którą ciągnął się złocisty warkocz. Przyciągała wzrok w przedziwny sposób, jakby hipnotyzowała samą swoją obecnością na niebie. Jaśniała jak drugie słońce, trwała nieruchomo, a im dłużej oko spoglądało w jej światło, tym większy budziła niepokój. Jakby to światło wnikało gdzieś w umysł, w serce, pozostawiając po sobie trwogę i przerażającą pustkę, której nie sposób było zrozumieć.
Nie sypiała dobrze. A ostatnio, jeszcze gorzej. Tego konkretnego dnia wręcz tragicznie. Chociaż świadomość tego o czym śniła nie rozjaśniła się jej wraz z biegiem mijających minut, to niewyjaśnione uczucie melancholii i rozpierającej ją wewnątrz tęsknoty nie opuszczało jej, kiedy wędrowała korytarzami podziemnego Ministerstwa Magii. Spokoju nie przynosiły jej też zasłyszane po kątach rozmowy, które roznosiły się i docierały do jej uszu. Ponuraki, spanikowane zwierzęta i inne dziwy - zawieszenie broni nie mogło rozpocząć się spokojniej. W ostatniej chwili powstrzymała ciężkie westchnienie, kiedy przed nią wyrosła jednostka. Jedna z jej brwi powędrowała do góry w ciszy słuchając przekazywanych informacji. W duchu też dziękując, że nie spędzi dzisiejszego dnia na poprawianiu oczekujących na to raportów.
Wraz z kolejnymi słowami brwi zmarszczyły się do kompletu z nosem. Gregory Figg, nazwisko zdawało się przetoczyć obok niej może wcześniej, a może kojarzyła je z kimś innym. Nie miało to jednak znaczenia, jeśli był ich zwolennikiem, należała mu się możliwa pomoc w tym kruchym momencie. Nie zdziwiło jej, że jego zbiory zdawały się łakomym kąskiem i możliwym źródłem dochodu. A fakt, że chcieli podjąć się tego teraz, stawiała sprawę w jeszcze gorszym położeniu. Nie czekała więcej.
- Wyruszam natychmiast. - powiedziała mu tylko, zakręcając się na pięcie, żeby opuścić budynek i z niego teleportować się na wskazane wcześniej miejsce. Nie była tam wcześniej, musiała korzystać z mapy, którą dostała ale była w stanie sobie poradzić. Po drodze zgarnęła jedynie lekki płaszcz, którego kaptur narzuciła sobie na głowę. Poświęcając czas który wykorzystałby na przemianę na szybsze dostanie się na miejsce.
W nozdrza uderzył ją zapach jabłek i wrzosu przynosząc niewielkie zmarszczenie brwi. Rozejrzała się uważnie błękitnymi tęczówkami. Przynosząc niepokój, doskonale wiedząc co dla niej samej znaczył ten zapach, ale niemożliwość zrozumienia, czemu czuła go tutaj wprawiał ją w podwyższoną uwagę. Stawiała kolejne kroki, wyciągając różdżkę, owijając wokół niej palce. Miała złe przeczucia, zwłaszcza, kiedy woń docierająca do nozdrzy zaczęła się zmieniać. Tak samo jak widok, który dostrzegła między drzewami w końcu przystając kiedy znajome - prawie bliźniacze spojrzenie - zawisło na niej.
Vincent.
Zasznurowała mocniej usta. I jak na sygnał kwiaty rozdarły się bardziej wyginając odrobinę jej wargi. Co tutaj robił? Wyszła spomiędzy drzew zrzucając z głowy kaptur. Nie było sensu ukrywać tożsamości. Jej serce zabiło mocniej, ścisnęło się nieprzyjemnie, ale nie zatrzymała kroków, kiedy zbliżała się w końcu odciągając spojrzenie, żeby rozejrzeć się po polanie.
- Szukam Figga. - odezwała się jako pierwsza. - Dostałam informacje, że może być w… - urwała, kiedy jej spojrzenie przyciągnął kolor, a potem on sam opadł na ziemię. Za chwilę kolejny. A nim zrozumiała co spada ku podłoży, z gałęzi nad nią spadło kilka kolejnych sprawiając że uniosła rękę odruchowo zasłaniając twarz, czując jak dreszcz obrzydzenia przeszedł jej po plecach. - Co do… - zaczęła bo ledwie chwilę później liście zaczęły nabierać intensywnej barwy i opadać z drzewa. A sam ich dotyk był lepki, wilgotne, wykrzywiła usta mocniej.
Śmierć i krew - tylko to wyczuwała wokół wśród martwych ciem i krwawych liście które rozpoczęły dziwaczny, napędzany wiatrem taniec z którym pomknęło jej spojrzenie. A potem ją zobaczyła. Kometę, która przecięła niebo. Kometę, która przyniosła kolejny dreszcz przechodzący po jej plecach.
Nadchodziło zło, czuła to wyraźnie. Poprawiła palce na różdżce.
- Co tu robisz? - zapytała cicho, głucho, nie potrafiąc oderwać wzroku od komety.
Wraz z kolejnymi słowami brwi zmarszczyły się do kompletu z nosem. Gregory Figg, nazwisko zdawało się przetoczyć obok niej może wcześniej, a może kojarzyła je z kimś innym. Nie miało to jednak znaczenia, jeśli był ich zwolennikiem, należała mu się możliwa pomoc w tym kruchym momencie. Nie zdziwiło jej, że jego zbiory zdawały się łakomym kąskiem i możliwym źródłem dochodu. A fakt, że chcieli podjąć się tego teraz, stawiała sprawę w jeszcze gorszym położeniu. Nie czekała więcej.
- Wyruszam natychmiast. - powiedziała mu tylko, zakręcając się na pięcie, żeby opuścić budynek i z niego teleportować się na wskazane wcześniej miejsce. Nie była tam wcześniej, musiała korzystać z mapy, którą dostała ale była w stanie sobie poradzić. Po drodze zgarnęła jedynie lekki płaszcz, którego kaptur narzuciła sobie na głowę. Poświęcając czas który wykorzystałby na przemianę na szybsze dostanie się na miejsce.
W nozdrza uderzył ją zapach jabłek i wrzosu przynosząc niewielkie zmarszczenie brwi. Rozejrzała się uważnie błękitnymi tęczówkami. Przynosząc niepokój, doskonale wiedząc co dla niej samej znaczył ten zapach, ale niemożliwość zrozumienia, czemu czuła go tutaj wprawiał ją w podwyższoną uwagę. Stawiała kolejne kroki, wyciągając różdżkę, owijając wokół niej palce. Miała złe przeczucia, zwłaszcza, kiedy woń docierająca do nozdrzy zaczęła się zmieniać. Tak samo jak widok, który dostrzegła między drzewami w końcu przystając kiedy znajome - prawie bliźniacze spojrzenie - zawisło na niej.
Vincent.
Zasznurowała mocniej usta. I jak na sygnał kwiaty rozdarły się bardziej wyginając odrobinę jej wargi. Co tutaj robił? Wyszła spomiędzy drzew zrzucając z głowy kaptur. Nie było sensu ukrywać tożsamości. Jej serce zabiło mocniej, ścisnęło się nieprzyjemnie, ale nie zatrzymała kroków, kiedy zbliżała się w końcu odciągając spojrzenie, żeby rozejrzeć się po polanie.
- Szukam Figga. - odezwała się jako pierwsza. - Dostałam informacje, że może być w… - urwała, kiedy jej spojrzenie przyciągnął kolor, a potem on sam opadł na ziemię. Za chwilę kolejny. A nim zrozumiała co spada ku podłoży, z gałęzi nad nią spadło kilka kolejnych sprawiając że uniosła rękę odruchowo zasłaniając twarz, czując jak dreszcz obrzydzenia przeszedł jej po plecach. - Co do… - zaczęła bo ledwie chwilę później liście zaczęły nabierać intensywnej barwy i opadać z drzewa. A sam ich dotyk był lepki, wilgotne, wykrzywiła usta mocniej.
Śmierć i krew - tylko to wyczuwała wokół wśród martwych ciem i krwawych liście które rozpoczęły dziwaczny, napędzany wiatrem taniec z którym pomknęło jej spojrzenie. A potem ją zobaczyła. Kometę, która przecięła niebo. Kometę, która przyniosła kolejny dreszcz przechodzący po jej plecach.
Nadchodziło zło, czuła to wyraźnie. Poprawiła palce na różdżce.
- Co tu robisz? - zapytała cicho, głucho, nie potrafiąc oderwać wzroku od komety.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Gorejący ogrom krwawego, astrologicznego zjawiska bezkarnie, a wręcz bezwstydnie, rozsiadł się na samym środku granatowego nieba: przenikał przez cienkie, niezaciągnięte kotary, przepuszczał zbyt ciepłe podmuchy letniego, zastałego powietrza, opadłego na wymęczone, wyciągnięte sylwetki. Niezidentyfikowany, świetlisty szkarłat, otulał pojedyncze, skłębione obłoki, nadając swoistej dramaturgii; napawając niewyjaśnionym niepokojem, wtłaczając niezrozumiałe, senne wizje pełne drastycznych scen, rzeczywistych przeżyć, realnych emocji, wyczuwalnych w bólu napiętych mięśni, poplątanych ruchach kończyn, pulsującym dyskomforcie, zlokalizowanym w okolicach skroni oraz dolnej części oczodołów - ozdobionych barwą niepokojącej szarości.
Uchylone powieki, pragnęły powrócić do pierwotnego stanu. Oblepione nierozpoznaną substancją, zdawały się być ociężałe, otępione, nieprzyzwyczajone do rażącej długości rozbudzonych promieni lipcowego słońca. Skrzywiony grymas niezadowolenia prześlizgnął się po zarośniętej twarzy, wraz z rozpostartą dłonią, ścierającą kłujące resztki piaskowej bezsenności. Nie pamiętał co takiego wydarzyło się pod kotarą grafitowej głębi – przyzwyczaił się do permanentnej bezsenności współgrającej z serią koszmarnych, poplątanych wizji, traktujących traumatyczne przeżycia niedalekiej przeszłości. Podnosząc się ze skrzypiącego posłania, zatrzymał się na moment, ogarnięty falą przenikliwego dyskomfortu, rozciągniętego roztargnienia, strachu, ściskającego wszystkie wnętrzności. Dziurawe meandry wyśnionej pamięci, przywołały szereg niechcianych, obrazów: postać ukochanej matki, o ciemnych splątanych kosmykach, oczach w kolorze nienaturalnej, chorobliwej żółci. W jednej sekundzie, ów wizja przybrała znajomy, zwierzęcy kształt – zwiastuna okrutnej śmierci, szybkiego ścigacza o potężnych łapach i ciężkim cielsku, opadającym na rozkruszony, kamienny bruk. Lecz, czy, aby na pewno ów zjawy zajmowały przestrzeń otaczającej teraźniejszości? Westchnął ciężko, zerkając na niewielki, przestarzały zegarek. Po chwili, zerwał się w pośpiechu, zatrwożony zbyt późną godziną. Spotkanie, które udało mu się zaaranżować nie cierpiało zwłoki. Gregory Figg: zaprzyjaźniony handlarz, pasjonat rzadkich, roślinnych okazów, miał podzielić się nowymi, cennymi informacjami, uzupełnić zapasy, przedstawić pionierskie rewolucyjne gatunki, wspomagające wyrób uzdrawiających substancji. A te, mogły okazać się niezwykle cenne – mimo zawieszenia broni, poplecznik Zakonu, sprzyjał ów sprawie, korespondując z siatką aktywnych rebeliantów. Posępne, pobliskie, zbyt ciekawskie twarze, mogły okazać się zdradzieckie, dlatego też, miejsce docelowe znajdowało się w dalekiej części gęstego lasu Northumberland. Wpadając w niekontrolowany amok, zbierał najważniejsze przedmioty: mniejszą torbę, najważniejsze zapiski, kilka zapieczętowanych fiolek. Wczorajsza, beżowa, pomięta koszula, opadła na jego ciało, a różdżka, ozdobiła tylną kieszeń, gotowa do natychmiastowego użycia. Pełen niepokoju, smutku, jak i żywej melancholii, teleportował się w wyznaczony punkt, na brzeg lasu, stawiając na kilka kroków otrzeźwiającego spaceru.
Przejście do wyznaczonego miejsca, zajęło mu kilkanaście minut w akompaniamencie różnorodności piękna przyrody. Las zachowywał się normalnie – lekki, zbawienny chłód, opadał na rozgrzane, odkryte fragmenty, szeleszczący szmer, zwiastował przemknięcie niewielkiego zwierzęcia. Słyszalny, przeciągły stukot ptasich skrzydeł, uderzał o mnogość zielonkawych liści, ujawniał bogaty ekosystem, zamieszkujący pobliską gęstwinę. Początkowo nie odczuwał dezinformującego niepokoju. Skronie pulsowały w niezmiennym, obciążającym bólu, wzmożonym brakiem posiłku i odpowiedniego nawodnienia. Odchylając krzak karłowatej jarzębiny, znalazł się na skrawku opustoszałej polany. Rozległa przestrzeń zdawała się być niezakłócona, nieuczęszczana, zbyt cicha. Zmarszczył brwi w zadziwieniu, a prawa dłoń oparła się na trzonku różdżki. Czyżby umówiony mężczyzna spóźniał się na własne spotkanie, zapomniał o informacji, a może stało się coś najgorszego? Przechodząc dalej, rozglądał się we wszystkie strony, poszukiwał, wypatrywał. Po krótkiej chwili, przechodząc nieco na wschód, dostrzegł rozsypany ekwipunek. Usłyszał paniczny, piskliwy dźwięk, wydawany przez bogate podłoże. W pośpiechu podbiegł do kulminacji zdarzenia, zrzucając torbę, opadając na kolana, nachylając się nad purpurową kłaposkrzeczką; ujmując ją w obie dłonie, doglądając z każdej strony, krzywiąc na przeraźliwy dźwięk, przypominający ludzkie okrzyki, pełen paniki, przerażenia, niezidentyfikowanego strachu. Coś strasznego wydarzyło się w krótkim odstępie czasu. Rośliny nie zachowywały się normalnie – dźwięki nie należały do naturalnego akompaniamentu, były odchyleniem od normy, anomalią, nad którą nie potrafił zapanować. Marszczył brwi, gdy zwolna przemieszczał się do kolejnej rośliny. W ferworze zdarzeń, nie usłyszał niepokojącego szelestu. W pierwszej kolejności nie zauważył, nie rozpoznał nadchodzącej persony. A ta wtargnęła tu niepostrzeżenie, nachalnie, wyciągając broń, wpijając spojrzenie, które zawisło na jego plecach. Znacząco odwróciło jego uwagę, przekręcając głowę, krzyżując bliźniaczy, tak znajomy błękit, rozdzierający powierzchnię serca, ocieplając temperaturę dłoni, w których podtrzymywał wiotkie pędy rozwrzeszczanej rośliny.
Justine.
– Co im zrobiłaś? – wypalił niemalże od razu, mając na myśli rozrzucone okazy, zniknięcie znajomego handlarza, który rozpłynął się w powietrzu. Nic z tego nie rozumiał. Ogromny narząd obijał się o ciasną klatkę żeber, a oddech przyspieszył nieznacznie, gdy ta ściągała kaptur, przekroczyła bezpieczną przestrzeń, niczym nadchodzący, najgroźniejszy intruz. Dlaczego znalazła się właśnie tutaj? Czego szukała? Dlaczego to zrobiła? Dlaczego tak bardzo nie chciał jej widzieć? Na dźwięk kolejnych, wypadających słów, odsunął się lekko, nie wstając z klęczącej pozycji. Osłonił roślinę, niczym najszczerszy obrońca i rzucił z cichnącym wyrzutem: – Po co? – nie zdążył dokończyć burzliwej myśli, gdyż coś innego przykuło jego uwagę. Przenikliwa cisza zwiastowała tragedię. Coś niewielkiego, w odcieniu karmazynowej pomarańczy opadło z nieba, tuż obok niego. Po prawej, po lewej stronie, tuż za plecami; znalazło się na czubku buta, rozpylając pył jaskrawego koloru. Martwa ćma leżała bezwładnie, zaprzestając dynamicznego ruchu skrzydeł. Jego oczy rozszerzyły się znacząco, gdy niezwykła barwa zniknęła z robaczych tkanek: zszarzała, zbrązowiała, wyblakła, zlewając się z przestrzenią. Mężczyzna przełknął ślinę i poderwał do góry, osłaniając twarz, przed kolejnym, martwym zwierzęciem. Wzdrygnął się na samą myśl, a jego spojrzenie, prześlizgnęło się po sylwetce przybyszki, krzycząc urwane: – Uważ… - zaraza przejęła otaczające listowie. Kształty opadały z drzew, przypominając szkarłatny, krwisty deszcz. Poczuł ten specyficzny zapach: metaliczny odór przypominający nadmiar przetopionego żelaza, wyciekający z najmniejszych otworów. Z trudem powstrzymał odruch wymiotny. Gdy te dotknęły jego skóry, wydawały się mokre, lepkie, przesączony karminową substancją. Natychmiast zrzucił je z rękawa, ramienia, skręconych włosów - lecz te nawracały. Przyklejały się do każdej powierzchni, natarczywie, bezwstydnie, napawając paniką i narastającym obrzydzeniem. Coraz więcej i więcej… A wtedy ujrzał właśnie ją: rozognioną, gorejącą kometę ze złocistym warkoczem, przemykającą przez niebo. Była tak piękna, hipnotyzująca, przyciągająca, nie z tego świata. Oczy spoglądały w jej światło, szukały odpowiedzi. I choć odczuwał fale niezrozumiałego niepokoju, wypełniającego najdrobniejsze kanaliki, widział jak roziskrzone promienie wnikają w jego wnętrze, wywołują pustkę, trwogę, przerażenie – trwał. Nie rozumiał, nie pojmował. Podświadomie wiedział, iż zwiastowała zło. Dreszcz przesunął się po jego plecach. Praktycznie nie dosłyszał zagubionego głosu, który wydobył się z oddali, na który odpowiedział mechanicznym: – Nie wiem. – jakby zapomniał, jakby wszystko przestało się liczyć. Nie umiał już oderwać błękitu od rozgorzałej komety.
Uchylone powieki, pragnęły powrócić do pierwotnego stanu. Oblepione nierozpoznaną substancją, zdawały się być ociężałe, otępione, nieprzyzwyczajone do rażącej długości rozbudzonych promieni lipcowego słońca. Skrzywiony grymas niezadowolenia prześlizgnął się po zarośniętej twarzy, wraz z rozpostartą dłonią, ścierającą kłujące resztki piaskowej bezsenności. Nie pamiętał co takiego wydarzyło się pod kotarą grafitowej głębi – przyzwyczaił się do permanentnej bezsenności współgrającej z serią koszmarnych, poplątanych wizji, traktujących traumatyczne przeżycia niedalekiej przeszłości. Podnosząc się ze skrzypiącego posłania, zatrzymał się na moment, ogarnięty falą przenikliwego dyskomfortu, rozciągniętego roztargnienia, strachu, ściskającego wszystkie wnętrzności. Dziurawe meandry wyśnionej pamięci, przywołały szereg niechcianych, obrazów: postać ukochanej matki, o ciemnych splątanych kosmykach, oczach w kolorze nienaturalnej, chorobliwej żółci. W jednej sekundzie, ów wizja przybrała znajomy, zwierzęcy kształt – zwiastuna okrutnej śmierci, szybkiego ścigacza o potężnych łapach i ciężkim cielsku, opadającym na rozkruszony, kamienny bruk. Lecz, czy, aby na pewno ów zjawy zajmowały przestrzeń otaczającej teraźniejszości? Westchnął ciężko, zerkając na niewielki, przestarzały zegarek. Po chwili, zerwał się w pośpiechu, zatrwożony zbyt późną godziną. Spotkanie, które udało mu się zaaranżować nie cierpiało zwłoki. Gregory Figg: zaprzyjaźniony handlarz, pasjonat rzadkich, roślinnych okazów, miał podzielić się nowymi, cennymi informacjami, uzupełnić zapasy, przedstawić pionierskie rewolucyjne gatunki, wspomagające wyrób uzdrawiających substancji. A te, mogły okazać się niezwykle cenne – mimo zawieszenia broni, poplecznik Zakonu, sprzyjał ów sprawie, korespondując z siatką aktywnych rebeliantów. Posępne, pobliskie, zbyt ciekawskie twarze, mogły okazać się zdradzieckie, dlatego też, miejsce docelowe znajdowało się w dalekiej części gęstego lasu Northumberland. Wpadając w niekontrolowany amok, zbierał najważniejsze przedmioty: mniejszą torbę, najważniejsze zapiski, kilka zapieczętowanych fiolek. Wczorajsza, beżowa, pomięta koszula, opadła na jego ciało, a różdżka, ozdobiła tylną kieszeń, gotowa do natychmiastowego użycia. Pełen niepokoju, smutku, jak i żywej melancholii, teleportował się w wyznaczony punkt, na brzeg lasu, stawiając na kilka kroków otrzeźwiającego spaceru.
Przejście do wyznaczonego miejsca, zajęło mu kilkanaście minut w akompaniamencie różnorodności piękna przyrody. Las zachowywał się normalnie – lekki, zbawienny chłód, opadał na rozgrzane, odkryte fragmenty, szeleszczący szmer, zwiastował przemknięcie niewielkiego zwierzęcia. Słyszalny, przeciągły stukot ptasich skrzydeł, uderzał o mnogość zielonkawych liści, ujawniał bogaty ekosystem, zamieszkujący pobliską gęstwinę. Początkowo nie odczuwał dezinformującego niepokoju. Skronie pulsowały w niezmiennym, obciążającym bólu, wzmożonym brakiem posiłku i odpowiedniego nawodnienia. Odchylając krzak karłowatej jarzębiny, znalazł się na skrawku opustoszałej polany. Rozległa przestrzeń zdawała się być niezakłócona, nieuczęszczana, zbyt cicha. Zmarszczył brwi w zadziwieniu, a prawa dłoń oparła się na trzonku różdżki. Czyżby umówiony mężczyzna spóźniał się na własne spotkanie, zapomniał o informacji, a może stało się coś najgorszego? Przechodząc dalej, rozglądał się we wszystkie strony, poszukiwał, wypatrywał. Po krótkiej chwili, przechodząc nieco na wschód, dostrzegł rozsypany ekwipunek. Usłyszał paniczny, piskliwy dźwięk, wydawany przez bogate podłoże. W pośpiechu podbiegł do kulminacji zdarzenia, zrzucając torbę, opadając na kolana, nachylając się nad purpurową kłaposkrzeczką; ujmując ją w obie dłonie, doglądając z każdej strony, krzywiąc na przeraźliwy dźwięk, przypominający ludzkie okrzyki, pełen paniki, przerażenia, niezidentyfikowanego strachu. Coś strasznego wydarzyło się w krótkim odstępie czasu. Rośliny nie zachowywały się normalnie – dźwięki nie należały do naturalnego akompaniamentu, były odchyleniem od normy, anomalią, nad którą nie potrafił zapanować. Marszczył brwi, gdy zwolna przemieszczał się do kolejnej rośliny. W ferworze zdarzeń, nie usłyszał niepokojącego szelestu. W pierwszej kolejności nie zauważył, nie rozpoznał nadchodzącej persony. A ta wtargnęła tu niepostrzeżenie, nachalnie, wyciągając broń, wpijając spojrzenie, które zawisło na jego plecach. Znacząco odwróciło jego uwagę, przekręcając głowę, krzyżując bliźniaczy, tak znajomy błękit, rozdzierający powierzchnię serca, ocieplając temperaturę dłoni, w których podtrzymywał wiotkie pędy rozwrzeszczanej rośliny.
Justine.
– Co im zrobiłaś? – wypalił niemalże od razu, mając na myśli rozrzucone okazy, zniknięcie znajomego handlarza, który rozpłynął się w powietrzu. Nic z tego nie rozumiał. Ogromny narząd obijał się o ciasną klatkę żeber, a oddech przyspieszył nieznacznie, gdy ta ściągała kaptur, przekroczyła bezpieczną przestrzeń, niczym nadchodzący, najgroźniejszy intruz. Dlaczego znalazła się właśnie tutaj? Czego szukała? Dlaczego to zrobiła? Dlaczego tak bardzo nie chciał jej widzieć? Na dźwięk kolejnych, wypadających słów, odsunął się lekko, nie wstając z klęczącej pozycji. Osłonił roślinę, niczym najszczerszy obrońca i rzucił z cichnącym wyrzutem: – Po co? – nie zdążył dokończyć burzliwej myśli, gdyż coś innego przykuło jego uwagę. Przenikliwa cisza zwiastowała tragedię. Coś niewielkiego, w odcieniu karmazynowej pomarańczy opadło z nieba, tuż obok niego. Po prawej, po lewej stronie, tuż za plecami; znalazło się na czubku buta, rozpylając pył jaskrawego koloru. Martwa ćma leżała bezwładnie, zaprzestając dynamicznego ruchu skrzydeł. Jego oczy rozszerzyły się znacząco, gdy niezwykła barwa zniknęła z robaczych tkanek: zszarzała, zbrązowiała, wyblakła, zlewając się z przestrzenią. Mężczyzna przełknął ślinę i poderwał do góry, osłaniając twarz, przed kolejnym, martwym zwierzęciem. Wzdrygnął się na samą myśl, a jego spojrzenie, prześlizgnęło się po sylwetce przybyszki, krzycząc urwane: – Uważ… - zaraza przejęła otaczające listowie. Kształty opadały z drzew, przypominając szkarłatny, krwisty deszcz. Poczuł ten specyficzny zapach: metaliczny odór przypominający nadmiar przetopionego żelaza, wyciekający z najmniejszych otworów. Z trudem powstrzymał odruch wymiotny. Gdy te dotknęły jego skóry, wydawały się mokre, lepkie, przesączony karminową substancją. Natychmiast zrzucił je z rękawa, ramienia, skręconych włosów - lecz te nawracały. Przyklejały się do każdej powierzchni, natarczywie, bezwstydnie, napawając paniką i narastającym obrzydzeniem. Coraz więcej i więcej… A wtedy ujrzał właśnie ją: rozognioną, gorejącą kometę ze złocistym warkoczem, przemykającą przez niebo. Była tak piękna, hipnotyzująca, przyciągająca, nie z tego świata. Oczy spoglądały w jej światło, szukały odpowiedzi. I choć odczuwał fale niezrozumiałego niepokoju, wypełniającego najdrobniejsze kanaliki, widział jak roziskrzone promienie wnikają w jego wnętrze, wywołują pustkę, trwogę, przerażenie – trwał. Nie rozumiał, nie pojmował. Podświadomie wiedział, iż zwiastowała zło. Dreszcz przesunął się po jego plecach. Praktycznie nie dosłyszał zagubionego głosu, który wydobył się z oddali, na który odpowiedział mechanicznym: – Nie wiem. – jakby zapomniał, jakby wszystko przestało się liczyć. Nie umiał już oderwać błękitu od rozgorzałej komety.
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Skałaby mówiąc, że spodziewała się cieplejszego powitania. Nie spodziewaiała. Zasłużyła na chłód ziejący z jego spojrzenia i niechęć kwitnąć na twarzy. Ale słów, które wypowiedział nie spodziewała się z pewnością. Wiedziała, że go zraniła, wiedziała, że jej widok mógł przynosić jej ból - tak jak ten jego przynosił jej. Ale że zrobi z niej złoczyńcę tej historii wiedząc, że wszystko co robiła, robiła dla walki - nie, tego jednego się nie spodziewała. To jedno, zaskoczyło ją całkiem, unosząc jej brwi ku górze w wyrazie szczerego zdziwienia.
- Co ja zrobiłam? - zapytała akcentując słowo, powtarzając po nim, nie potrafiąc zapanować nad złością, które otuliła wypowiadane zgłoski. Rozlała się w niej gorącem - nigdy nie była dobra w panowaniu nad własnymi uczuciami, zwłaszcza nad złością. Najpierw robiła, później myślała - długo ucząc się odwrotnej kolejności. Jej usta wykrzywiły się w dół, mięśnie na twarzy napięły dodając surowości. - Jakim im? - dodała drugie z pytań, dźwigając jedną z brwi do góry - miała odnaleźć Figga i zapewnić mu bezpieczeństwo, martwił się że zabiła kilku bandytów którzy ruszyli za nim? W to wątpiła, coraz mocniej sądząc, że uczynił ją diabłem - nie tylko własnej, ale każdej historii. - Znasz go, tego zielnika? - zapytała, ale to było tyle co zdążyła powiedzieć.
Gdyby ktoś kiedyś zapytał jej z pewnością powiedziałaby że tak właśnie może wyglądać danse macabre. Nienaturalne, piszczące, niepokojące dźwięki roślin, wypełniające przestrzeń na której się znajdowali; opadające martwe magiczne spojrzenie, spadające na ziemie jedno po drugim, jakby ktoś sypał z nieba nieożywionymi obiektami przynąszcz Justine dreszcz obrzydzenia kiedy kilka spadło z drzewa prosto na nią zsuwając się niżej. I kolor, czerwony kolor obejmujący wszystko wokół, czerwony jak krew, którą na myśl przynosił rozchodzący się wokół zapach. Pachniało krwią, choć krwi nie dostrzegła nigdzie wokół. A nad nimi zawisła kometa, niepokojąca, zdająca się przepowiadać coś złego. Choć Justine w omeny rzadko tak naprawdę wierzyła od niej z początku nie umiała oderwać wzrok. W końcu do zrobiła. Rozglądając się wokół, nie dostrzegła nigdzie Figga.
Dostrzegła za to Vincenta wpatrującego się w nią, kometę, dostrzegła go wcześniej, ale to wcale nie przygotowało jej na to, co czuła w środku. Gula ściskała się, wyraźnie i mocno, kącik jej ust drgnął, niemal je wykrzywiając, twarz pozostawiła jednak niewzruszoną. Ile czasu minęło, odkąd widzieli się ostatni raz? Miesiąc, może nawet nie, choć wspomnienie rozmowy w domu, zdawało się nadal żywe, osiadające głęboko - w pamięci i równie głęboko osiadające na serce. Przez chwilę naprawdę sądziła, że przy nim była w domu, zapominając, że przecież sama na własne życzenie i prośbę uczyniła się bezdomną. Nie mogła dłużej wiązać go przy sobie, obok. Wiedziała, że nie rozumie i nie zrozumie jej powodów, ale robiła to nie tylko - choć głównie - dla siebie. Nie była już w stanie dłużej cierpieć. Straciwszy to, co było jej największą modlitw i największym marzeniem, nie wiedziała, czy byłaby w stanie znów sie unieść, gdyby życie zatoczyło koło, postanawiając po raz kolejny ją upomnieć. Rany na ciele, choć widoczne - goiły się łatwo. To te na duszy jątrzyły się okropnie, okrutnie, paląc i nie chący zgasnąć nawet, kiedy wszystko co pozostało to zgliszcza i opadający na nie popiół.
- Świetnie. - skomentowała jego słowa, zerkając tylko w kierunku Vincenta wpatrującego się w kometę. Zrobiła kilka kroków w stronę zieleni wybijających się na tle otaczającej ich czerwieni. Drgnąwszy mimowolnie z obrzydzeniem gdy z jednego z drzew na jej ramię spadło kolejne truchło. Nienawidziła oślizgłych robali. Potrzebowała śladu, albo tropu. - Nie patrz na to. - poleciła mężczyźnie, może nie kometa była niegroźna, może nie mogła na nic wpłynąć, ale budziła w Justine niepokój. Podświadomie niemal jej instynkt kazał jej tego unikać. Piskliwe rośliny rozstrajały ją. - Możesz sprawić żeby się zamknęły? - zapytała z irytacją drgającą na kącikach zgłosek. - Otrząśnij się, Rineheart i mi pomóż, ten człowiek może być w niebezpieczeństwie. - poleciła mu, nie patrząc na niego - tak było prościej i łatwiej, skupić się na zadaniu, które przyniósł jej jeden z Demimozów. Nie rozdrapywać i nie rozbierać na czynniki pierwsze to, co się z nimi stało - bo tego, nie dało się już pozbierać. Nie po tym, co zrobiła. Postawiła kolejny krok, oceniając miejsce w którym się znajdowali.
- Homenum Revelio. - wybrała jako pierwsze wykręcając nadgarstek różdżką. Może poszukiwany przez nią człowiek nie znajdował się daleko. Może był nadal gdzieś obok tylko schował się w zaroślach.
- Co ja zrobiłam? - zapytała akcentując słowo, powtarzając po nim, nie potrafiąc zapanować nad złością, które otuliła wypowiadane zgłoski. Rozlała się w niej gorącem - nigdy nie była dobra w panowaniu nad własnymi uczuciami, zwłaszcza nad złością. Najpierw robiła, później myślała - długo ucząc się odwrotnej kolejności. Jej usta wykrzywiły się w dół, mięśnie na twarzy napięły dodając surowości. - Jakim im? - dodała drugie z pytań, dźwigając jedną z brwi do góry - miała odnaleźć Figga i zapewnić mu bezpieczeństwo, martwił się że zabiła kilku bandytów którzy ruszyli za nim? W to wątpiła, coraz mocniej sądząc, że uczynił ją diabłem - nie tylko własnej, ale każdej historii. - Znasz go, tego zielnika? - zapytała, ale to było tyle co zdążyła powiedzieć.
Gdyby ktoś kiedyś zapytał jej z pewnością powiedziałaby że tak właśnie może wyglądać danse macabre. Nienaturalne, piszczące, niepokojące dźwięki roślin, wypełniające przestrzeń na której się znajdowali; opadające martwe magiczne spojrzenie, spadające na ziemie jedno po drugim, jakby ktoś sypał z nieba nieożywionymi obiektami przynąszcz Justine dreszcz obrzydzenia kiedy kilka spadło z drzewa prosto na nią zsuwając się niżej. I kolor, czerwony kolor obejmujący wszystko wokół, czerwony jak krew, którą na myśl przynosił rozchodzący się wokół zapach. Pachniało krwią, choć krwi nie dostrzegła nigdzie wokół. A nad nimi zawisła kometa, niepokojąca, zdająca się przepowiadać coś złego. Choć Justine w omeny rzadko tak naprawdę wierzyła od niej z początku nie umiała oderwać wzrok. W końcu do zrobiła. Rozglądając się wokół, nie dostrzegła nigdzie Figga.
Dostrzegła za to Vincenta wpatrującego się w nią, kometę, dostrzegła go wcześniej, ale to wcale nie przygotowało jej na to, co czuła w środku. Gula ściskała się, wyraźnie i mocno, kącik jej ust drgnął, niemal je wykrzywiając, twarz pozostawiła jednak niewzruszoną. Ile czasu minęło, odkąd widzieli się ostatni raz? Miesiąc, może nawet nie, choć wspomnienie rozmowy w domu, zdawało się nadal żywe, osiadające głęboko - w pamięci i równie głęboko osiadające na serce. Przez chwilę naprawdę sądziła, że przy nim była w domu, zapominając, że przecież sama na własne życzenie i prośbę uczyniła się bezdomną. Nie mogła dłużej wiązać go przy sobie, obok. Wiedziała, że nie rozumie i nie zrozumie jej powodów, ale robiła to nie tylko - choć głównie - dla siebie. Nie była już w stanie dłużej cierpieć. Straciwszy to, co było jej największą modlitw i największym marzeniem, nie wiedziała, czy byłaby w stanie znów sie unieść, gdyby życie zatoczyło koło, postanawiając po raz kolejny ją upomnieć. Rany na ciele, choć widoczne - goiły się łatwo. To te na duszy jątrzyły się okropnie, okrutnie, paląc i nie chący zgasnąć nawet, kiedy wszystko co pozostało to zgliszcza i opadający na nie popiół.
- Świetnie. - skomentowała jego słowa, zerkając tylko w kierunku Vincenta wpatrującego się w kometę. Zrobiła kilka kroków w stronę zieleni wybijających się na tle otaczającej ich czerwieni. Drgnąwszy mimowolnie z obrzydzeniem gdy z jednego z drzew na jej ramię spadło kolejne truchło. Nienawidziła oślizgłych robali. Potrzebowała śladu, albo tropu. - Nie patrz na to. - poleciła mężczyźnie, może nie kometa była niegroźna, może nie mogła na nic wpłynąć, ale budziła w Justine niepokój. Podświadomie niemal jej instynkt kazał jej tego unikać. Piskliwe rośliny rozstrajały ją. - Możesz sprawić żeby się zamknęły? - zapytała z irytacją drgającą na kącikach zgłosek. - Otrząśnij się, Rineheart i mi pomóż, ten człowiek może być w niebezpieczeństwie. - poleciła mu, nie patrząc na niego - tak było prościej i łatwiej, skupić się na zadaniu, które przyniósł jej jeden z Demimozów. Nie rozdrapywać i nie rozbierać na czynniki pierwsze to, co się z nimi stało - bo tego, nie dało się już pozbierać. Nie po tym, co zrobiła. Postawiła kolejny krok, oceniając miejsce w którym się znajdowali.
- Homenum Revelio. - wybrała jako pierwsze wykręcając nadgarstek różdżką. Może poszukiwany przez nią człowiek nie znajdował się daleko. Może był nadal gdzieś obok tylko schował się w zaroślach.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
The member 'Justine Tonks' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 44
'k100' : 44
Strona 4 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
Czerwony las
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Northumberland