Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Northumberland
Czerwony las
Strona 5 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Czerwony las
To miejsce jest wiecznie skąpane w karminie, niezależnie od pory dnia. Trawa przybiera kolor ognistej czerwieni, brąz kory drzew miesza się ze szkarłatem, a liście swoją barwą przypominają rumianą jesień. Podobno wygląd tego odcinka northumberlandzkich lasów jest wynikiem szalejących jeszcze do niedawna anomalii, choć nikt nie jest w stanie potwierdzić tego ze stuprocentową pewnością. W nocy zazwyczaj można spotkać tu świetliki, od wschodu słońca - brzękotki lgnące do odwiedzających. Co ciekawe, spomiędzy traw i mchów nigdy nie wyrastają grzyby, bo wszystkie z nich zastąpiły chorbotki, których znaleźć w czerwonym lesie można na pęczki.
Kosmiczne anomalie nawiedzające każdy centymetr zamieszkiwanej powierzchni, zaskakiwały niechcianymi i niespodziewanymi zrządzeniami. Zderzały ze sobą dwie, przeciwne, nieprzygotowane jednostki, pragnące oswoić się z zupełnie nową rzeczywistością, poskromić skłębione emocje, uspokoić rozczłonowane, rozdygotane serce, które nie potrafiło zapomnieć. Przynajmniej tak dobitny i charakterystyczny stan, nawiedzał jego kończyny, gdy zatopiony w miękkim, leśnym poszyciu, klęczał przy porzuconych i rozkrzyczanych roślinach. Nie rozumiał ów zdarzenia, nie rozumiał jej nachalnej obecności, nie rozumiał pytań, wysypujących się na leśną polanę – wypowiadanych w znajomym rytmie, świszczącym wydźwięku, tak bezmyślnie i niepotrzebnie. Westchnął krótko, a wzrok podejrzliwych, przymrużonych powiek zatrzymał się na jej twarzy tylko na chwilę, badając niezrozumiałe reakcje wyrażane w skrzywionym, skwaszonym grymasie. Próbował zająć się poszkodowanymi; zdążył jedynie unieść jeden z okazów, położyć go sobie na kolana, zbadać drobny liść, gdy ta, zaszczyciła go pytaniem, pretensją, wyrzutem, zaburzającym spokój i upragnione skupienie. Odkręcił głowę w prawo, spoglądając w głąb lasu, aby ochłonąć – choć odrobinę. Przymknął powieki odprawiając nieme, dziękczynne modły, po czym ponownie wbił w nią moc jasnego błękitu, odłożył delikatny element przyrody - aby go nie uszkodzić, nie wyrządzić mu żadnej krzywdy. Dalej nic nie rozumiała. – Nie krzycz… – wyrzucił jedynie z niewyobrażalnym spokojem, wyciszoną, wymuszoną prośbą wymaganą w zaistniałej, krytycznej sytuacji. – Roślinom. – odpowiedział zaraz, podnosząc się do pionu i otrzepując przybrudzone kolana. Czyżby nie wyrażał się jasno? Mylił jakiś istotny fakt, który wprowadzał ją w tak rozjuszony stan? Nie przyszedł tu, aby zatracić się w słownych przepychankach. Cokolwiek sobie teraz wyobrażała, była w błędzie. Dłonie oparł na bokach, próbując zastanowić się nad rozwiązaniem, przypomnieć niedawną konwersację, prowadzoną z zagubionym: – Zielarza… – poprawił po niej w bezemocjonalnym tonie, nie mogąc uwierzyć, iż nie pamiętała podstawowego nazewnictwa. Czyżby nigdy, nie słuchała jego skrupulatnych opowieści, zatopiona w dalekich, odrealnionych myślach? A może robiła to specjalnie, chcąc wyprowadzić go z równowagi, znając słabe punkty i bolesne zakamarki? Dlaczego zapomnienie przychodziło mu z tak wielkim trudem? On również nie dokończył swej wypowiedzi. Atmosfera zmieniła się diametralnie, wprowadzając lęk, wtłaczając bolesny, niekontrolowany niepokój. Paniczny wrzask przestraszonych roślin, wznowił się ku rozłożystym koronom. Martwe truchła opadały bezwładnie, tworząc prawdziwie krwawą masakrę. Kształty ocierały się o skórę, opadały na głowę, ramiona, stopy, pozostawiając wilgotny, niewidzialny znak, metaliczny zapach świeżej, karminowej posoki. Nie wiedział co ze sobą zrobić. Bał się, nie ruszał się z miejsca, rozglądając na wszystkie strony. Dopiero po chwili, zasłaniając czoło, spoglądając na zachmurzone niebo, dostrzegł ów niesamowite zjawisko. Patrzył na nie, podziwiał każdy element gorejącego ogona i rozpędzonej kuli. Praktycznie zapomniał o otaczającej rzeczywistości: zniknięciu współpracownika, o zielarskiej misji, o kobiecie stojącej nieopodal – z której nie potrafił się wyleczyć, która zraniła jego wnętrze, odbierając wszelkie nadzieje, zasady i perspektywy. Stała tu niczym najgorszy koszmar, a on nie potrafił być obojętny. Ta ogromna niesprawiedliwość okazała się zbyt przytłaczająca. Chciał zniknąć, cofnąć się w czasie, porzucić te zgubną ideę, która przyciągnęła go angielskiego brzegu, przypomniała o obecności, zaangażowała w wojnę, o którą nawet się nie prosił. Powinien być sam, od samego początku.
Nie radził sobie. Zatracił się we wszechobecnej beznadziei, izolując się od świata, gubiąc to, na co pracował tak długo, tak dzielnie i wytrwale. Nie potrafił wziąć się w garść, przechodząc między dniami i kolejnymi godzinami. Obojętność zawładnęła jego duszą, bo przecież nie liczyło się już nic. Nie wiedział jak długo wpatrywał się w czerwone niebiosa. Pojedyncze truchła co jakiś czas, spadały w okolice ciała, a on nie słyszał już nic.
Nie patrz na to.
Dotarło do niego z nieco bliższej odległości. Zmrużył bolące powieki mrugając kilkukrotnie. Potrząsnął głową i spojrzał na blondynkę, próbując przypomnieć sobie ostatnie minuty. Co się stało? Czym by, czym było ów zjawisko? Przeciągał spojrzenie, gdy sięgając po porzucone, wiklinowe naczynie, rozpoczął zbieranie przestraszonych okazów. – No już, csiiii… – szeptał do każdej z nich, nie reagując na kolejne frustracje. Denerwowała go. Swą postawą, swą ignorancją i oskarżycielskim tonem. – Pamiętaj, że nie jestem twoim podwładnym… – odburknął słyszalnie, będąc w lewej oddali, wkładając przedostatnią roślinę krzyczącą najmocniej. Kontynuował: – Figg jest moim dobrym znajomym, byłem z nim umówiony. Tu, na tej polanie. – przykucnął i zamyślił się na moment. – Nie dostałem żadnego powiadomienia… – i w tym samym momencie, gdy znajome zaklęcie wypełniło przestrzeń, spostrzegawcze oko dostrzegło znak. Wygniecione ździebła trawy, spłaszczony mech, świadczący o krokach, ruchach, a może posuwistym ciągnięciu większego gabarytu? Zmarszczył brwi i na kolanach, przesunął się nieco w dal. Ślady były nieregularne, lecz mogły poprowadzić ich do celu, mogły być właściwe. – Widzę coś… Jakby ślady, zagięcia, uszkodzenia prowadzące w głąb lasu. – wypowiedział, nie zerkając w jej stronę. Jeszcze raz, delikatnie uciszył Klaposkrzeczki. Chcąc wykorzystać roślinną moc i współpracować z otaczającą przyrodą, przywołał nie wstając z klęczek: – Herbarius nunutius – czy podejrzliwa postać, podąży za jego odkryciem?
[bylobrzydkobedzieladnie]
Nie radził sobie. Zatracił się we wszechobecnej beznadziei, izolując się od świata, gubiąc to, na co pracował tak długo, tak dzielnie i wytrwale. Nie potrafił wziąć się w garść, przechodząc między dniami i kolejnymi godzinami. Obojętność zawładnęła jego duszą, bo przecież nie liczyło się już nic. Nie wiedział jak długo wpatrywał się w czerwone niebiosa. Pojedyncze truchła co jakiś czas, spadały w okolice ciała, a on nie słyszał już nic.
Nie patrz na to.
Dotarło do niego z nieco bliższej odległości. Zmrużył bolące powieki mrugając kilkukrotnie. Potrząsnął głową i spojrzał na blondynkę, próbując przypomnieć sobie ostatnie minuty. Co się stało? Czym by, czym było ów zjawisko? Przeciągał spojrzenie, gdy sięgając po porzucone, wiklinowe naczynie, rozpoczął zbieranie przestraszonych okazów. – No już, csiiii… – szeptał do każdej z nich, nie reagując na kolejne frustracje. Denerwowała go. Swą postawą, swą ignorancją i oskarżycielskim tonem. – Pamiętaj, że nie jestem twoim podwładnym… – odburknął słyszalnie, będąc w lewej oddali, wkładając przedostatnią roślinę krzyczącą najmocniej. Kontynuował: – Figg jest moim dobrym znajomym, byłem z nim umówiony. Tu, na tej polanie. – przykucnął i zamyślił się na moment. – Nie dostałem żadnego powiadomienia… – i w tym samym momencie, gdy znajome zaklęcie wypełniło przestrzeń, spostrzegawcze oko dostrzegło znak. Wygniecione ździebła trawy, spłaszczony mech, świadczący o krokach, ruchach, a może posuwistym ciągnięciu większego gabarytu? Zmarszczył brwi i na kolanach, przesunął się nieco w dal. Ślady były nieregularne, lecz mogły poprowadzić ich do celu, mogły być właściwe. – Widzę coś… Jakby ślady, zagięcia, uszkodzenia prowadzące w głąb lasu. – wypowiedział, nie zerkając w jej stronę. Jeszcze raz, delikatnie uciszył Klaposkrzeczki. Chcąc wykorzystać roślinną moc i współpracować z otaczającą przyrodą, przywołał nie wstając z klęczek: – Herbarius nunutius – czy podejrzliwa postać, podąży za jego odkryciem?
[bylobrzydkobedzieladnie]
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Ostatnio zmieniony przez Vincent Rineheart dnia 02.11.23 11:33, w całości zmieniany 6 razy
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
The member 'Vincent Rineheart' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 77
'k100' : 77
- Jeszcze nie zaczęłam krzyczeć. - odpowiedziała mu marszcząc chmurnie mocniej brwi, obniżając tembr głosu. Oczywiście, że to była jej wina. Powinna się tego spodziewać - że dla niego, teraz była za nie całe odpowiedzialna. Czy spodziewała się czegoś innego? Nie, nie do końca. Wiedziała, że go zraniła. Mogła być najgorszym człowiek stąpającym po tej ziemi, ale szczerze liczyła że Rineheart będzie w stanie odsunąć od siebie emocje, kiedy przyjdzie do tego by skupić się na zagrożeniu - albo na działaniu dla Zakonu. A zamiast tego zachowywał się jak… wzięła wdech w płuca. Chmurnym spojrzeniem zerkając na rośliny o których wspomniał. Poprawiła uścisk na trzymanej w ręce różdżce. Nie miała czasu na to, żeby się z nim teraz kłócić i śpiewać kołysanki jakiemuś rozkrzyczanemu zielsku. Zerknęła ku niemu zdziwiona. Nie tak powiedziała? Brwi zmarszczyły się mocniej, ale nic nie powiedziała. Potrzebowała informacji od niego, tych które miał, albo które trzymał, które dostał - to co widział. Miała chronić tego człowieka a przybyła na miejsce w którym wcale go nie było. Obecność Vincenta wcale jej nie pomagała - nie pomagała też wszystko niezrozumiałe to, co działo się wokół.
Przez ostatni czas miała najzwyczajniej szczęście - dzięki parszywemu zawieszeni broni wykonali mniej działań a to znaczyło mniej tych na których spotkałaby się z Vincentem. Jaj było wszystko jedno - nie, nie wszystko - ale potrafiła zdusić w sobie emocje i odepchnąć je dalej. Odgradzając się murem, szorstką maską co robiła właśnie teraz. Pojawiająca się kometa i dziwaczne zdarzenia nie była czymś, czego się dzisiaj spodziewała. Zakrywała głowę a kiedy pierwsza fala zdawała się zniknąć w końcu udało jej się odciągnąć spojrzenie od wiszącej nad nimi komety. Czym była i co się właściwie działo? Nie miała pojęcia. Czy znikninęcie zielarza było z tym skorelowane? Również nie wiedziała - szczerze wątpiła. Jasne tęczówki zawisły na Vincencie wyrzucając ku niemu kilka słów.
- Oh, na Merlina. - wypadło z jej warg kiedy wywracała oczami. Naprawdę, teraz uznał za dobry moment zaznaczenia swojej samczej pozycji i tego, że nie był jej podwładnym? Podważenia tego co postanowiła, tego co potrafiła i co umiała, czemu się poświęciła. Chciał jej dopiec? Możliwe. Nieważne. - Świetnie. - mimowolnie wyrzuciła z irytacją. Tak, zdenerwował ją - jeśli do tego dążył osiągnął dokładnie to co chciał. Jeśli tak bardzo zależało mu na tym, żeby działać po swojemu niech zajmie się skrzekiem przeklętych roślin. Zawsze dostawała burę za to, ze podejmowała się rzeczy sama, ale jak miała nie robić kiedy sprawy układały się właśnie w ten sposób. Odsunęła się od niego kilka kroków unosząc różdżkę, rzucając zaklęcie. A kiedy przesuwała spojrzeniem wokół w poszukiwaniu śladu - w tym samym momencie odezwał się Vincent. Trochę dalej w lesie zajaśniał jej kształt. Zerknęła na ślady nad którymi stanęła zerknęła na nie - prowadziły w kierunku w którym zajaśniała jej jednostka. Zatrzymała się przy nich, przykucnęła oblekając spojrzeniem. - W lesie wykryło kształt w stronę w która prowadzą. - powiedziała mu podnosząc się ponownie, ruszając w tamtym kierunku pierwsza, nie obejrzała się za niego, nie powiedziała, żeby zachował czujność albo poszedł za nią.
W końcu, nie był jej podwładnym, nie?
Przez ostatni czas miała najzwyczajniej szczęście - dzięki parszywemu zawieszeni broni wykonali mniej działań a to znaczyło mniej tych na których spotkałaby się z Vincentem. Jaj było wszystko jedno - nie, nie wszystko - ale potrafiła zdusić w sobie emocje i odepchnąć je dalej. Odgradzając się murem, szorstką maską co robiła właśnie teraz. Pojawiająca się kometa i dziwaczne zdarzenia nie była czymś, czego się dzisiaj spodziewała. Zakrywała głowę a kiedy pierwsza fala zdawała się zniknąć w końcu udało jej się odciągnąć spojrzenie od wiszącej nad nimi komety. Czym była i co się właściwie działo? Nie miała pojęcia. Czy znikninęcie zielarza było z tym skorelowane? Również nie wiedziała - szczerze wątpiła. Jasne tęczówki zawisły na Vincencie wyrzucając ku niemu kilka słów.
- Oh, na Merlina. - wypadło z jej warg kiedy wywracała oczami. Naprawdę, teraz uznał za dobry moment zaznaczenia swojej samczej pozycji i tego, że nie był jej podwładnym? Podważenia tego co postanowiła, tego co potrafiła i co umiała, czemu się poświęciła. Chciał jej dopiec? Możliwe. Nieważne. - Świetnie. - mimowolnie wyrzuciła z irytacją. Tak, zdenerwował ją - jeśli do tego dążył osiągnął dokładnie to co chciał. Jeśli tak bardzo zależało mu na tym, żeby działać po swojemu niech zajmie się skrzekiem przeklętych roślin. Zawsze dostawała burę za to, ze podejmowała się rzeczy sama, ale jak miała nie robić kiedy sprawy układały się właśnie w ten sposób. Odsunęła się od niego kilka kroków unosząc różdżkę, rzucając zaklęcie. A kiedy przesuwała spojrzeniem wokół w poszukiwaniu śladu - w tym samym momencie odezwał się Vincent. Trochę dalej w lesie zajaśniał jej kształt. Zerknęła na ślady nad którymi stanęła zerknęła na nie - prowadziły w kierunku w którym zajaśniała jej jednostka. Zatrzymała się przy nich, przykucnęła oblekając spojrzeniem. - W lesie wykryło kształt w stronę w która prowadzą. - powiedziała mu podnosząc się ponownie, ruszając w tamtym kierunku pierwsza, nie obejrzała się za niego, nie powiedziała, żeby zachował czujność albo poszedł za nią.
W końcu, nie był jej podwładnym, nie?
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Zdolność wymaganego i upragnionego skupienia, była dziś daleka od ideału. Obca obecność przecinająca zielone połacie leśnej przestrzeni, działała niczym potężny katalizator, wyzwalacz skrajnych, szorstkich emocji, niepochamowanych reakcji zdobiących zarośnięte policzki, zmarszczone czoło, spinających całe ciało. Nie oswoił się z decyzją wyartykułowaną kilka paskudnych tygodni temu - wypowiadaną w takim momencie, w taki sposób: pełen niezrozumienia i czystej niesprawiedliwości. Gdy klęczał na wysuszonej słońcem ziemi, nie patrzył przed siebie. Wyłapywał najdrobniejsze elementy różnorodnego ekosystemu, rozsypane części rozkrzyczanych roślin. I ten oddech, płytki, przyspieszony pokierowany rozdrażnieniem i obezwładniającym niepokojem. Tak bardzo nie chciał jej widzieć. Tak bardzo nie chciał przeżywać chwil prawdziwej konfrontacji. Czuł się nieprzygotowany, zrezygnowany i bezsilny – tak jakby wszelka, napędzająca witalność uleciała wraz z mlecznym, białym dymem parujących pól, wód i rozłożystych łąk. Właśnie wtedy, gdy ognisty żar południa, spotykał się z łagodzącym tonem chłodnego wieczoru. – I lepiej byś nie zaczynała. – wymamrotał kąśliwie, tylko i wyłącznie dla siebie. Nie mogła tego usłyszeć. Łypnął na nią przelotnie, skanując całą formę, doznając krótkiego, wstrząsającego dreszczu. Był tutaj w celach prywatnych. Nie wykonywał zadania, nie działał w słusznej sprawie, nie musiał zachowywać się poprawnie, wedle ustalonych, sztampowych reguł, które stworzyła we własnej głowie. To ona wtargnęła tu nieproszona, powodując zamęt i niepotrzebne zamieszanie. Szukała go, mężczyzny, który powinien znaleźć się w tym miejscu, kilkanaście minut temu. Dlaczego? Czy coś się stało? Czyżby groziło mu niebezpieczeństwo? Kto wydawał takie rozkazy? Jakie powiązania łączyły te dwójkę? Wyraźna podejrzliwość malowała się w jasnych tęczówkach. Zaciśnięte mięśnie twarzy, nie wyrażały przychylnych emocji. Nie było w tym wszystkim prawdziwego zaufania, utraconego do całości otaczającego świata. Przedziwne zjawiska nie pomagały: roziskrzona kometa, przytłaczająca wielkością i gorejącym blaskiem. Spadające truchła, zmoczone w imitacji metalicznej, lepkiej, karmazynowej krwi. Ta dziwna, gęsta atmosfera, podpowiadająca najgorsze scenariusze, zabierająca chęć życia, wtłaczająca strach i dezorientację. O co tu chodziło? Gdy podniósł się na równe nogi, odnalazł przedmiot przenoszący rośliny i po wcześniejszym uspokojeniu, odkładał je na miejsce. Skłębione, niespokojne myśli, rozpoczęły swój destruktywny taniec. Ponownie przeniósł się na deszczowe, czerwcowe wybrzeże, gdy wypluty przez morze, czekał na swój koniec. Gdy podczas salonowej rozmowy, z szklistymi źrenicami oddawała symbol połączenia i zjednoczenia. Gdy w jednej sekundzie rozrywała i rozkruszała serce, które nie wróciło na swoje miejsce. Było wybrakowane – taj jak on. Nie patrzył, a ona wyrzucała to zdenerwowanie podkreślane i podkręcane wywracaniem oczami, zaplataniem dłoń, czy tonem pełnym irytacji i odrazy. Obrzydliwe. Zbyt dużo, zbyt wcześnie, zbyt intensywnie…
– Świetnie. – powtórzył po niej, odstawiając wiklinę, prostując rosłą sylwetkę i wlepiając w nią ten wzrok, którego dotąd nie znała. Nie było w nim miłości, nie było w nim uwielbienia, nie było w nim potęgi szacunku, którym darzył ją przez cały ten czas, w dalekiej, nieodgarniętej głębi. Oddech nie zwalniał. Odsunął się w przeciwległą stronę, dostrzegając coś podejrzanego. Zagięte ździebła, zarysowane ślady, mechaniczne uszkodzenia, przypominające stawiane kroki. Odwrócił się zaraz, chcąc podzielić się ów znaleziskiem. Kobieta zrobiła to samo, niemalże w tym samym momencie, konfrontując słowa, które naparły, otarły się o siebie powodując zgrzyt. Obserwował jej poczynania: przykucnięcie, skanowanie poszycia, wyznaczenie kierunku. Wykonała niemalże identyczne działania, lecz zadecydowała pierwsza. Bez słowa, bez zaproszenia – po prostu ruszyła przed siebie, nie pytając o wyniki drugiego zaklęcia, realizując własne założenia. Nie współpracując, nie dostrzegając, ignorując. Wykluczyła go, z istną premedytacją. Czuł. Mężczyzna parsknął pod nosem z wyraźną irytacją i pokręcił głową. Jej zachowanie go zaskakiwało. Łapiąc koszyk, nie chowając różdżki, ruszył za blondynką, wypowiadając konkretne, bezemocjonalne i trochę pretensjonalne wersy: – Ten las się komunikuje. – zaczął stanowczo. – Tu nie jest bezpiecznie. – zaklęcie wypytywało najbliższe rośliny o nadchodzące niebezpieczeństwo. Słyszał wyraźny szczęk gałęzi, szum traw i karłowatych krzewów. Oprawcy musieli ukrywać się gdzieś nieopodal: – Widziałaś jeden kształt, ale ich jest więcej. Myślę, że co najmniej dwóch, może trzech. Mogą już o nas wiedzieć… – zaatakować w każdej chwili, śledzić z oddali, przewidując kolejny krok. Trop nie prowadził przez wydeptaną ścieżkę. Znaleźli się między gęstymi zaroślami, zaczepnymi jeżynami, przylepionymi do materiału spodni. Bezpańska pajęczyna zatrzymywała się na twarzy, a pojedynczy, opadający liść, przypominał o niedawnej masakrze, wywołując wzdrygnięcie i zniesmaczenie. Po chwili, dostrzegł ruch, a może usłyszał dźwięk? Coś w rodzaju stęknięcia, posuwistego przesuwania po miękkim podłożu, bez mocy, bez siły, w ogromnym bólu. Mężczyzna zmarszczył brwi i zatrzymał się na moment nasłuchując. – Poczek… – lecz szybko się powstrzymał. – Ktoś tam jest. – był tego pewien. – Pomos… Pomosy…– teraz słyszeli wyraźnie.
– Świetnie. – powtórzył po niej, odstawiając wiklinę, prostując rosłą sylwetkę i wlepiając w nią ten wzrok, którego dotąd nie znała. Nie było w nim miłości, nie było w nim uwielbienia, nie było w nim potęgi szacunku, którym darzył ją przez cały ten czas, w dalekiej, nieodgarniętej głębi. Oddech nie zwalniał. Odsunął się w przeciwległą stronę, dostrzegając coś podejrzanego. Zagięte ździebła, zarysowane ślady, mechaniczne uszkodzenia, przypominające stawiane kroki. Odwrócił się zaraz, chcąc podzielić się ów znaleziskiem. Kobieta zrobiła to samo, niemalże w tym samym momencie, konfrontując słowa, które naparły, otarły się o siebie powodując zgrzyt. Obserwował jej poczynania: przykucnięcie, skanowanie poszycia, wyznaczenie kierunku. Wykonała niemalże identyczne działania, lecz zadecydowała pierwsza. Bez słowa, bez zaproszenia – po prostu ruszyła przed siebie, nie pytając o wyniki drugiego zaklęcia, realizując własne założenia. Nie współpracując, nie dostrzegając, ignorując. Wykluczyła go, z istną premedytacją. Czuł. Mężczyzna parsknął pod nosem z wyraźną irytacją i pokręcił głową. Jej zachowanie go zaskakiwało. Łapiąc koszyk, nie chowając różdżki, ruszył za blondynką, wypowiadając konkretne, bezemocjonalne i trochę pretensjonalne wersy: – Ten las się komunikuje. – zaczął stanowczo. – Tu nie jest bezpiecznie. – zaklęcie wypytywało najbliższe rośliny o nadchodzące niebezpieczeństwo. Słyszał wyraźny szczęk gałęzi, szum traw i karłowatych krzewów. Oprawcy musieli ukrywać się gdzieś nieopodal: – Widziałaś jeden kształt, ale ich jest więcej. Myślę, że co najmniej dwóch, może trzech. Mogą już o nas wiedzieć… – zaatakować w każdej chwili, śledzić z oddali, przewidując kolejny krok. Trop nie prowadził przez wydeptaną ścieżkę. Znaleźli się między gęstymi zaroślami, zaczepnymi jeżynami, przylepionymi do materiału spodni. Bezpańska pajęczyna zatrzymywała się na twarzy, a pojedynczy, opadający liść, przypominał o niedawnej masakrze, wywołując wzdrygnięcie i zniesmaczenie. Po chwili, dostrzegł ruch, a może usłyszał dźwięk? Coś w rodzaju stęknięcia, posuwistego przesuwania po miękkim podłożu, bez mocy, bez siły, w ogromnym bólu. Mężczyzna zmarszczył brwi i zatrzymał się na moment nasłuchując. – Poczek… – lecz szybko się powstrzymał. – Ktoś tam jest. – był tego pewien. – Pomos… Pomosy…– teraz słyszeli wyraźnie.
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Mimowolnie postawiła mur, odgrodziła się rozdrażniona niezrozumiałą obecnością Vicenta w miejscu w którym miała komuś pomóc. Kolejne pytania pojawiły się w jej głowie: co tutaj robił? Czego szukał? Czy znał Figga? Kolejne zmienne, na które nie miała odpowiedzi. A na samym szczycie góry lodowej którą przecież już byli, zajaśniała nad nimi niecodzienna kometa. Dziwaczne zjawisko, które przyniosło ze sobą falami niezrozumiałe zjawiska, spadające ciała robali, które dreszcze przechodziły po plecach Justine - dreszczem obrzydzenia - w irytującej kakofonii skrzeczących roślin. Jej brwi uniosły się jeszcze trochę, na słowa którymi jej odpowiedział. Zacisnęła wargi.
Jak dzieci. Jak pieprzone dzieciaki. Tak się właśnie zachowywali. Ale nie potrafiła inaczej w ten sposób, wrogi, głośny, odpychający, chcąc żeby znajdował się daleko, obawiając się, że znów pozwoli mu podejść bliżej. A nie powinien - nie mógł. Powinien o niej zapomnieć, albo znienawidzić całkiem - co przecież ułatwiała mu sama będąc sobą - tak jak wtedy kiedy oddała mu pierścionek, kiedy była złem, które przed nim stanęło. Ugryzła się w język. Oczywiście, że rozkrzyczane rośliny, krzyczały właśnie przez nią. Była fatum, była nieszczęściem, była złem wszelakim. Niech tak będzie, niech mu dzięki temu w życiu będzie lekko - albo lżej chociaż trochę. Mogła ponieść winę za wszystko. Ale nie zamierzała bawić się w niepotrzebne kurtuazje kiedy od nich zależało życie kogoś innego - została tutaj wysłana przecież w konkretnym celu. Czego Rinehart się spodziewał, że po każdym zdaniu doda “proszę”? Zachowywał się, jak dopiero dziś ją poznał, a nie znał od lat.
Postanowiła nie oglądać się na niego, jeśli nie chciał współpracować i potrzebował dziwacznego zaznaczenia własnego miejsca i zadbania o swoje ego bo przecież nie był jej podwładnym, to równie dobrze mógł zostać w miejscu w którym był i zająć się wrzeszczącymi kwiatami. Nie miała na nie ani czasu, ani chęci, ani umiejętności.
- Świetne. - powiedziała, ale nie tak ostrym tonem. Chyba tylko po to, żeby mieć ostatnie słowo swoim własnym zwyczajem i oślim uporem. Przesunęła się, żeby spojrzeć na ślady o których wspomniał, pochyliła się nad nimi, zerkając. Marszcząc jasne brwi, milcząc, próbując nie pokazać po sobie, że boli ją sposób w jaki dzisiaj na nią patrzył. Ale czy mogła spodziewać się czegoś innego? Przecież wybrała. Postanowiła. Zdecydowała. Właściwie za nich oboje.
Podniosła się w milczeniu, ruszając w kierunku w którym zaklęcie wyryło formę przypominającą ludzką. Zostawiała ją z tą informacją, ale nie poprosiła o pomoc - nie wydała też żadne polecenia, przeczuwając, ze znów by się obruszył marnując czas na walkę o swoje męskie ego i o to, kto był kim w łączych ich powiązaniach w życiu i organizacji. Choć w życiu nie było przecież już żadnych - poza echem tego, co się spaliło i spopielało. Teraz wędrowali jedynie po zgliszczach bosymi stopami rozmyślnie raniąc sobie samych. Poprawiła uścisk na różdżce stawiając kolejne kroki przed siebie. Vincent mylił się - nie wykluczała go z premedytacją, po prostu nie zamierzała prosić się o pomoc. Od zawsze taka była, trudna, skupiona na działaniu a nie na uczuciach innych wokół. Kiedy pokazał jej że nie chce współpracować domagając się jakiegoś wykreowanego w swojej głowie szacunku, stwierdziła najzwyczajniej że nie ma na to czasu. Nie skomentowała też wypowiedzianych za nią słów, kiedy ją doganiał. Las się komunikował? Co za farmazony, las to był las - kilka drzew nic więcej. Drugie ze zdań brzmiał lepiej, ale nie spodziewała się iść w bezpieczne miejsce. A on przecież wiedział, że jej praca rzadko kiedy w takie właśnie ją wysłała. Zmarszczyła brwi nie obracając się na niego, zastanawiała się. Dwóch albo trzech? Mogli w istocie. Nawet lepiej.
- Szukam Figga! - krzyknęła wchodząc głębiej w las, stawiając pewnie kolejne kroki w stronę w której dostrzegła kształt pod zaklęciem. - To cholerstwo na niebie mnie drażni, dlatego nie radzę, żeby ktoś inny próbował! - kłamstwo, nie kometa ją drażniła a stojący za nią Vincent. Czy raczej idący. - Jeśli będziecie kulturalni może pozwolę wam zachować życia. - dodała po kolejnej krótkiej chwili milczenia przecinającej las. - Oh. - wypadło z jej warg, kiedy przeszła przez jedną z gęstwin trafiając na dwójkę, ciągnącą trzeciego z mężczyzn. Obróciła różdżkę w palcach. - To jak robimy, chłopaki? - zapytała ich łapiąc białe narzędzie pewnie w palce. Marszcząc brwi i mrużąc oczy. Była gotowa. Wściekła i gotowa. Może nie odrosła wiele od ziemi, ale lepiej jej było w tej chwili mocniej nie drażnić. Miała znaleźć i wspomóc Figga i to zamierzała zrobić.
Jak dzieci. Jak pieprzone dzieciaki. Tak się właśnie zachowywali. Ale nie potrafiła inaczej w ten sposób, wrogi, głośny, odpychający, chcąc żeby znajdował się daleko, obawiając się, że znów pozwoli mu podejść bliżej. A nie powinien - nie mógł. Powinien o niej zapomnieć, albo znienawidzić całkiem - co przecież ułatwiała mu sama będąc sobą - tak jak wtedy kiedy oddała mu pierścionek, kiedy była złem, które przed nim stanęło. Ugryzła się w język. Oczywiście, że rozkrzyczane rośliny, krzyczały właśnie przez nią. Była fatum, była nieszczęściem, była złem wszelakim. Niech tak będzie, niech mu dzięki temu w życiu będzie lekko - albo lżej chociaż trochę. Mogła ponieść winę za wszystko. Ale nie zamierzała bawić się w niepotrzebne kurtuazje kiedy od nich zależało życie kogoś innego - została tutaj wysłana przecież w konkretnym celu. Czego Rinehart się spodziewał, że po każdym zdaniu doda “proszę”? Zachowywał się, jak dopiero dziś ją poznał, a nie znał od lat.
Postanowiła nie oglądać się na niego, jeśli nie chciał współpracować i potrzebował dziwacznego zaznaczenia własnego miejsca i zadbania o swoje ego bo przecież nie był jej podwładnym, to równie dobrze mógł zostać w miejscu w którym był i zająć się wrzeszczącymi kwiatami. Nie miała na nie ani czasu, ani chęci, ani umiejętności.
- Świetne. - powiedziała, ale nie tak ostrym tonem. Chyba tylko po to, żeby mieć ostatnie słowo swoim własnym zwyczajem i oślim uporem. Przesunęła się, żeby spojrzeć na ślady o których wspomniał, pochyliła się nad nimi, zerkając. Marszcząc jasne brwi, milcząc, próbując nie pokazać po sobie, że boli ją sposób w jaki dzisiaj na nią patrzył. Ale czy mogła spodziewać się czegoś innego? Przecież wybrała. Postanowiła. Zdecydowała. Właściwie za nich oboje.
Podniosła się w milczeniu, ruszając w kierunku w którym zaklęcie wyryło formę przypominającą ludzką. Zostawiała ją z tą informacją, ale nie poprosiła o pomoc - nie wydała też żadne polecenia, przeczuwając, ze znów by się obruszył marnując czas na walkę o swoje męskie ego i o to, kto był kim w łączych ich powiązaniach w życiu i organizacji. Choć w życiu nie było przecież już żadnych - poza echem tego, co się spaliło i spopielało. Teraz wędrowali jedynie po zgliszczach bosymi stopami rozmyślnie raniąc sobie samych. Poprawiła uścisk na różdżce stawiając kolejne kroki przed siebie. Vincent mylił się - nie wykluczała go z premedytacją, po prostu nie zamierzała prosić się o pomoc. Od zawsze taka była, trudna, skupiona na działaniu a nie na uczuciach innych wokół. Kiedy pokazał jej że nie chce współpracować domagając się jakiegoś wykreowanego w swojej głowie szacunku, stwierdziła najzwyczajniej że nie ma na to czasu. Nie skomentowała też wypowiedzianych za nią słów, kiedy ją doganiał. Las się komunikował? Co za farmazony, las to był las - kilka drzew nic więcej. Drugie ze zdań brzmiał lepiej, ale nie spodziewała się iść w bezpieczne miejsce. A on przecież wiedział, że jej praca rzadko kiedy w takie właśnie ją wysłała. Zmarszczyła brwi nie obracając się na niego, zastanawiała się. Dwóch albo trzech? Mogli w istocie. Nawet lepiej.
- Szukam Figga! - krzyknęła wchodząc głębiej w las, stawiając pewnie kolejne kroki w stronę w której dostrzegła kształt pod zaklęciem. - To cholerstwo na niebie mnie drażni, dlatego nie radzę, żeby ktoś inny próbował! - kłamstwo, nie kometa ją drażniła a stojący za nią Vincent. Czy raczej idący. - Jeśli będziecie kulturalni może pozwolę wam zachować życia. - dodała po kolejnej krótkiej chwili milczenia przecinającej las. - Oh. - wypadło z jej warg, kiedy przeszła przez jedną z gęstwin trafiając na dwójkę, ciągnącą trzeciego z mężczyzn. Obróciła różdżkę w palcach. - To jak robimy, chłopaki? - zapytała ich łapiąc białe narzędzie pewnie w palce. Marszcząc brwi i mrużąc oczy. Była gotowa. Wściekła i gotowa. Może nie odrosła wiele od ziemi, ale lepiej jej było w tej chwili mocniej nie drażnić. Miała znaleźć i wspomóc Figga i to zamierzała zrobić.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Mimowolnie, odruchowo, przyjął defensywną postawę. W dziwny i niezrozumiały sposób, ujarzmił rozpędzone i rozhulane emocje, związane z nieprzyjazną, niespodziewaną obecnością, wstępującą na lekką, zielonkawą przestrzeń: tak gwałtownie, tak niepotrzebnie, tak boleśnie, przywołując wspomnienia, niedawnych, feralnych dni, skąpanych w wzburzonej pianie morskiej wody, zimnym przedpołudniu czerwcowej soboty, gdy siąpiący deszcz, opadał na porzucone ciało, pełne beznadziei, niechęci i całkowitej rezygnacji. Wszechświat ostrzegał go przed nadchodzącymi wydarzeniami, zapraszając do wnętrza wodnej, onieśmielającej głębiny. Jeszcze przez długi czas, zastanawiał się, czy na pewno, w tak nieszczególnym momencie, powinien dać się odratować. Lecz teraz, skąpany w kojącym cieniu strzelistych, dębowych koron, obnażony przed niepojętą okazałością niebiańskiego zjawiska; gdy klęcząc na przygniecionych ździebłach, spoglądał na przeciwniczkę z najdalszego wnętrza swej osobowości – tęsknił. Tak prawdziwe, tak po ludzku, za każdym, najdrobniejszym elementem składającym się na jej osobę. Za sprężystym krokiem, tonem głosu, gdy złościła się na kolejną fanaberię. Miękkością włosów, ciepłem policzka, za opowieściami, dywagacjami, za sporami, toczonymi w blasku woskowych świec, w zagraconej przestrzeni irlandzkiej kuchni. Nie rozumiał swych uczyć, walczących ze sobą na każdej płaszczyźnie. Podziwiał ją, wywyższał, szanował za niewyobrażalną odwagę, niesamowitą moc i zaangażowanie - na których opierała się każdego dnia. Nie potrafiły przebić się przez twardą skorupę, którą wokół siebie wytworzył. Nie widział sensu, zalążka nadziei, odebranej tak dosłownie i wymownie. Zablokowała go, trafiając w sedno największych boleści, zaniżając jego wartość, sprawczość i siłę. Sprowadzając do przedmiotu, który przecież mogła wymienić, wyrzucić, wygonić, zajmując się tą słuszną sprawą. Nie potrafił wybaczyć. Nie potrafił zmienić postawy. Złość i niesprawiedliwość rozlewała się wraz z pulsującą posoką i przyspieszonym oddechem. Zrobiła to od niechcenia, zgadzając się tylko i wyłącznie z własną potrzebą i własnym ego.
Nie potrafił o niej zapomnieć i wiedział, że nigdy do tego nie doprowadzi. Nie umiał złościć się tak w pełni, nie dopuszczał odczucia, że kiedykolwiek mógłby nienawidzić jej tak naprawdę. Jeśli chciała pozbyć się go raz na zawsze, powinna sięgnąć do ostateczności: wymazać pamięć, oddać wszelkie wspomnienia, odciąć się od przeszłości, nie przecinając tych samych dróg i wyboistych ścieżek. Byłabyś do tego zdolna droga Justine? Podświadomie wyczekiwał ów zaproszenia, jednego gestu, pozwalającego na powrót, na ponowne rozterki i fizyczne zmagania. Mógł, od nowa zniżyć się do najniższych poziomów swego człowieczeństwa, ale czy było warto? Tak jak teraz, gdy wszystkie, niefortunne i negatywne okoliczności wiązały się nieoczekiwanym przybyciem, z jej słowami, z arogancką, odrzucającą postawą. Jakby nie była sobą, ukazując jakieś inne, obce, nieznane oblicze. Naprawdę twierdziła, że znał ją na wylot? Zawód. Musiała widzieć go w błysku błękitnych tęczówek: pełnych urazy, odrazy, braku podstawowej ufności. Zadziwiony, nieprzyzwyczajonych, z rozproszoną uwagą, odbierającą skupienie. Westchnął głośno, ciężko, pozbywając się napływających rozterek, reagując na to, co wydarzyło się po chwili. Uniósł brwi w niewyrażonym zaskoczeniu, gdy ta, ruszyła przed siebie, bez konsultacji dalszego planu działania.
Poprawiając niewielki, wiklinowy koszyk, ruszył tuż za nią, pozostając w wymownej odległości, starając się wsłuchać w szeleszczący szum drzew i karłowatych krzewów, wypowiadających słowa. Nie zwracał uwagi, na te niesubordynację, samolubne poczynania, przedzierane przez kłujące jeżyny i wyrośnięte zarośla. Co pragnęła mu udowodnić? Że nic dla niej nie znaczył, że nie czuje, że poradzi sobie sama, nie znając okoliczności, zmyślności lasu, lekceważąc ukrytego rywala? Chciała zrobić mu na złość? Nie pojmował kobiecych nadinterpretacji, związanych z wypowiedzą, czy nieoczekiwanym zachowaniem. Czego się spodziewała? Że wpadnie jej w ramiona, skłoni się ku zabłoconym podeszwom, podporządkuje się jej woli, nie mając własnego zdania? Właśnie tu i teraz, po tylu rozdzierających tygodniach, bez słowa, ani krzty uwagi? Zaśmiał się do swych myśli i pokręcił głową. Spróbował skoncentrować się na zadaniu, wypowiadając sugestywne wyrazy, zamieniane w prośby. Rośliny odpowiadały na zadane pytanie, nie wierzyła? A może nie chciała wierzyć? Zmarszczył brwi w niezrozumieniu, niezadowoleniu, wstępnym skupieniu, gdyż wydawało mu się, że słyszy głos. Niewyraźny, cichnący, słaby, wydobywany spomiędzy wysuszonych liści. Lecz zanim dotarł do sedna sprawy, wyprzedając kobietę, skręcając lekko w prawo, przedzierając się przez pokaźną pajęczynę, zamarł. Zakonniczka wydarła się w niebogłosy, psując naprawdę wszystko. Czyżby oszalała? Co zamierzała zrobić? Chciała popisać się swą sprawczością, umiejętnościami walki, która wisiała w powietrzu? Przeklął pod nosem, oglądając się przez ramię: – Zwariowałaś do reszty? – odburknął, podnosząc różdżkę i rozglądając się na wszelkie strony. Rośliny zapiszczały cicho, lecz nie rozpoczęły ataku. Z delikatnością odstawił je na ziemię i ugiął kolana w pozycji ofensywnej. Gdy kolejne zdania wydobyły się na chłodną polanę, skrzywił się i przymknął powieki. Chciała sprowadzić na nich kłopoty? To właśnie tak wyglądały ich aurorskie sztuczki? Po chwili ich dostrzegł: dwójkę mężczyzn w pełnej sprawności oraz trzeciego, trzymanego przy samej ziemi, rannego, zabiedzonego, wołającego o pomoc. Figg. Ciemnowłosy spiął mięśnie gotowy do ruchu, lecz zatrzymał się w porę. Mężczyźni, rzucili zielarza, szepcząc coś pod nosem z czystą odrazą. – A co, myślisz, że się ciebie boję mała? – wybełkotał jeden z nich, mniejszy, bardziej krępy i zdecydowanie pewniejszy siebie. Drugi z nich już wiedział. Znajoma twarz największej, angielskiej terrorystki, wbiła się mu w pamięć. Poszarpany pergamin, wiszący na jednym z elektrycznych słupów, przedstawiał groźną aparycję, pokaźną nagrodę, którą przecież można było przytulić. Bał się. Niekontrolowany ruch, spotkał się z nikłym odwrotem. Rozbiegane tęczówki szukały współtowarzysza, a cichy głos wydobyty na zewnątrz, niknął wśród pojękiwań roślinnego znawcy: - Bradly… Brad, spadajmy stąd. – Justine nie przestawała, a on stojąc odrobinę z tyłu, przyspieszając proces myślenia, wykorzystał przeciwne nastroje, strach, który paraliżował ich od wnętrza. – Periculum – szepnął ledwie słyszalnie, chcąc zaskoczyć. Mężczyźni nie byli zagrożeniem, nie próbowali atakować od razu. Grali na czas, wdając się w słowne potyczki, zgrywając silniejszych niż byli w rzeczywistości. Różdżka, skierowana była do góry, lekko pod skos. Z jej trzonka wydobył się hałaśliwy, roziskrzony snop czerwonego światła, wyglądający jak zaklęcie. Piszczący huk mógł przestraszyć, zmylić, zatrwożyć. Zniknął między drzewami, aby na koniec rozbryznąć się w formie fajerwerków.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Nie potrafił o niej zapomnieć i wiedział, że nigdy do tego nie doprowadzi. Nie umiał złościć się tak w pełni, nie dopuszczał odczucia, że kiedykolwiek mógłby nienawidzić jej tak naprawdę. Jeśli chciała pozbyć się go raz na zawsze, powinna sięgnąć do ostateczności: wymazać pamięć, oddać wszelkie wspomnienia, odciąć się od przeszłości, nie przecinając tych samych dróg i wyboistych ścieżek. Byłabyś do tego zdolna droga Justine? Podświadomie wyczekiwał ów zaproszenia, jednego gestu, pozwalającego na powrót, na ponowne rozterki i fizyczne zmagania. Mógł, od nowa zniżyć się do najniższych poziomów swego człowieczeństwa, ale czy było warto? Tak jak teraz, gdy wszystkie, niefortunne i negatywne okoliczności wiązały się nieoczekiwanym przybyciem, z jej słowami, z arogancką, odrzucającą postawą. Jakby nie była sobą, ukazując jakieś inne, obce, nieznane oblicze. Naprawdę twierdziła, że znał ją na wylot? Zawód. Musiała widzieć go w błysku błękitnych tęczówek: pełnych urazy, odrazy, braku podstawowej ufności. Zadziwiony, nieprzyzwyczajonych, z rozproszoną uwagą, odbierającą skupienie. Westchnął głośno, ciężko, pozbywając się napływających rozterek, reagując na to, co wydarzyło się po chwili. Uniósł brwi w niewyrażonym zaskoczeniu, gdy ta, ruszyła przed siebie, bez konsultacji dalszego planu działania.
Poprawiając niewielki, wiklinowy koszyk, ruszył tuż za nią, pozostając w wymownej odległości, starając się wsłuchać w szeleszczący szum drzew i karłowatych krzewów, wypowiadających słowa. Nie zwracał uwagi, na te niesubordynację, samolubne poczynania, przedzierane przez kłujące jeżyny i wyrośnięte zarośla. Co pragnęła mu udowodnić? Że nic dla niej nie znaczył, że nie czuje, że poradzi sobie sama, nie znając okoliczności, zmyślności lasu, lekceważąc ukrytego rywala? Chciała zrobić mu na złość? Nie pojmował kobiecych nadinterpretacji, związanych z wypowiedzą, czy nieoczekiwanym zachowaniem. Czego się spodziewała? Że wpadnie jej w ramiona, skłoni się ku zabłoconym podeszwom, podporządkuje się jej woli, nie mając własnego zdania? Właśnie tu i teraz, po tylu rozdzierających tygodniach, bez słowa, ani krzty uwagi? Zaśmiał się do swych myśli i pokręcił głową. Spróbował skoncentrować się na zadaniu, wypowiadając sugestywne wyrazy, zamieniane w prośby. Rośliny odpowiadały na zadane pytanie, nie wierzyła? A może nie chciała wierzyć? Zmarszczył brwi w niezrozumieniu, niezadowoleniu, wstępnym skupieniu, gdyż wydawało mu się, że słyszy głos. Niewyraźny, cichnący, słaby, wydobywany spomiędzy wysuszonych liści. Lecz zanim dotarł do sedna sprawy, wyprzedając kobietę, skręcając lekko w prawo, przedzierając się przez pokaźną pajęczynę, zamarł. Zakonniczka wydarła się w niebogłosy, psując naprawdę wszystko. Czyżby oszalała? Co zamierzała zrobić? Chciała popisać się swą sprawczością, umiejętnościami walki, która wisiała w powietrzu? Przeklął pod nosem, oglądając się przez ramię: – Zwariowałaś do reszty? – odburknął, podnosząc różdżkę i rozglądając się na wszelkie strony. Rośliny zapiszczały cicho, lecz nie rozpoczęły ataku. Z delikatnością odstawił je na ziemię i ugiął kolana w pozycji ofensywnej. Gdy kolejne zdania wydobyły się na chłodną polanę, skrzywił się i przymknął powieki. Chciała sprowadzić na nich kłopoty? To właśnie tak wyglądały ich aurorskie sztuczki? Po chwili ich dostrzegł: dwójkę mężczyzn w pełnej sprawności oraz trzeciego, trzymanego przy samej ziemi, rannego, zabiedzonego, wołającego o pomoc. Figg. Ciemnowłosy spiął mięśnie gotowy do ruchu, lecz zatrzymał się w porę. Mężczyźni, rzucili zielarza, szepcząc coś pod nosem z czystą odrazą. – A co, myślisz, że się ciebie boję mała? – wybełkotał jeden z nich, mniejszy, bardziej krępy i zdecydowanie pewniejszy siebie. Drugi z nich już wiedział. Znajoma twarz największej, angielskiej terrorystki, wbiła się mu w pamięć. Poszarpany pergamin, wiszący na jednym z elektrycznych słupów, przedstawiał groźną aparycję, pokaźną nagrodę, którą przecież można było przytulić. Bał się. Niekontrolowany ruch, spotkał się z nikłym odwrotem. Rozbiegane tęczówki szukały współtowarzysza, a cichy głos wydobyty na zewnątrz, niknął wśród pojękiwań roślinnego znawcy: - Bradly… Brad, spadajmy stąd. – Justine nie przestawała, a on stojąc odrobinę z tyłu, przyspieszając proces myślenia, wykorzystał przeciwne nastroje, strach, który paraliżował ich od wnętrza. – Periculum – szepnął ledwie słyszalnie, chcąc zaskoczyć. Mężczyźni nie byli zagrożeniem, nie próbowali atakować od razu. Grali na czas, wdając się w słowne potyczki, zgrywając silniejszych niż byli w rzeczywistości. Różdżka, skierowana była do góry, lekko pod skos. Z jej trzonka wydobył się hałaśliwy, roziskrzony snop czerwonego światła, wyglądający jak zaklęcie. Piszczący huk mógł przestraszyć, zmylić, zatrwożyć. Zniknął między drzewami, aby na koniec rozbryznąć się w formie fajerwerków.
[bylobrzydkobedzieladnie]
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Ostatnio zmieniony przez Vincent Rineheart dnia 19.11.23 21:37, w całości zmieniany 3 razy
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
The member 'Vincent Rineheart' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 1
'k100' : 1
- Od samego początku byłam świrnięta. - odpowiedziała mu, teraz już z pozornym spokojem w zgłoskach, wzruszając nonszalancko ramionami. Była, zawsze. Inna niż wszystkie kobiety. Ciągle w biegu, ciągle w ruchu, nie potrafiąca się na dłużej zatrzymać. Może dlatego, że postój oznaczałby zgłębienie się w sobie, stawienie czoła demonom wewnątrz niej. A tego wprawnie nauczyła się jak nie robić. Wewnątrzna wiwisekcja nie prowadziła nigdy do niczego dobrego. A problemy, które nie skupiały się wokół tego na czym koncentrowała swoją energię lepiej było po prostu od siebie odsunąć. A Rineheart? Jemu po prostu nie umiała spojrzeć już w twarz bez poczucia, że zawiodła jako kobieta. Jako partnerka. A najbardziej… jako matka. To nie była jego wina, ale on - jak miewał w zwyczaju - jej nie słuchał. Czy tęskniła? Czasem. Ale wyznaczony kurs zdawał się jasny i pewny i jego zamierzała się trzymać. Choć ostatnio każdy krok zwyczajnie zdawał się źle podjętym wyborem. Czy go kochała? Tak sądziła. Tak myślała. Ale może miłość nie zawsze na wszystko wystarczała. A może ona sama nie umiała już kochać, skrzywiona przez świat do tego stopnia, że nie potrafiła tak naprawdę wykrzesać jej w sobie. Może oddała tą część siebie, może ją też od siebie odsunęła. Może egoistycznie potrzebowała kogoś, kto ją zaakceptuje - nawet na chwilę, nie trochę - nie patrząc na to, że może go zranić. A może jej miłość była właśnie taka jak prezentowała się i teraz i wcześniej. Kiedy odsuwała się od niego, by mógł znaleźć kogoś, kto da mu wszystko na co zasługiwał. Czy zamierzała wysłuchać jego słów i tłumaczeń? Nie. Bo argonacko uznawała, że wiedziała lepiej. Sprawy miały więc pozostać takimi, jakimi je naznaczyła.
Przystanęła, wychodząc zza krzaków, spojrzeniem mierząc rozpościerającą się przed nią scenę. Tęczówki koncentrując najpierw na rannym mężczyźnie, który wzywał pomocy, później na jednym ze stojących mężczyzn, na końcu kierując go na tego, który odezwał się jako pierwszy. Teatralnie uniosła brwi do góry na jego słowa. Zacmokała z niezadowoleniem.
- Zero instynktu samozachowawczego widzę. - powiedziała do niego kpiąco nie robiąc sobie nic z odrazy i lekceważącego tonu, który jej zaserwował. Walka nie była im na rękę, głównie dlatego, że naruszała warunki zawieszenia. Musieli się pozbyć ich jakoś zmyślnie. Przesunęła spojrzenie na jego kumpla. - Twój kumpel zdaje się mieć lepsze rozeznanie w sprawie. - powiedziała do pierwszego dryblasa skupiając na nim tęczówki, brodą wskazując tego, który zwracał się do Bradleya. Postąpiła krok na przód, z różdżką skierowaną w ich stronę. Za plecami nadal mając Vincenta. Ale tego, co stało się potem kompletnie się nie spodziewała, bo kilka rzeczy wydarzyło się jednocześnie.
- To Tonks. Justine Tonks. Spa… - wypadło z ust drugiego z dryblasów, on widocznie rozpoznał twarz Justine z plakatów. Nie dane było mu jednak skończyć, bo huk rozszedł się po okolicy razem z chwilą w której Rinheart rzucił zaklęcie. Snop czerwonych iskier nie wyleciał w górę, zamiast tego wybuchł, ledwie ten skończył inkantować zaklęcie rozświetlając okolicę czerwonymi magicznymi ogniami i hukiem, który wstrząsnął mężczyznami, wybuchając Rineheartowi w ręce. Czerwone, gorące magiczne ognie wpadły też na plecy Justine, wypalając dziurę w materiale koszuli, parząc plecy, wykrzywiając jej wargi na chwilę kiedy zaciskała je, żeby nie wydać z siebie dźwięku naznaczonego nieprzyjemnym uczuciem. Ale - choć całkowicie niezamierzone i noszące nieprzewidziane straty zaklęcie przyniosło ból Rineheartowi, to jednocześnie sprawiło, że tym razem oboje zerknęło na nich z lękiem.
- Oni są walnięci, to terroryści, wysadzą nas i siebie. - te słowa chyba ostatecznie przekonały Bradleya, razem z gestem który Justine wykonała, jakby chcąc się zbliżyć i rzucić jakieś zaklęcie na usta przyjmując całkowicie absurdalny uśmiech.
- Spadamy. - zgodził się w końcu Bradley, kiedy zaczęli się wycofywać, rzucając jeszcze kilka zerknąć żeby sprawdzić, czy przypadkiem nie zostaną zaatakowani. Gdy tylko zniknęli między krzakami dobiegła do Figga. Odwróciła głowę będąc już na kolanach przy mężczyźnie. - Nic ci nie jest? - zapytała Rinehearta, bo wiedziała, że zaklęcie nie działało w ten sposób. Zaraz jednak skupiła się na Figgu. - Panie Figg, jestem Tonks, pomogę panu, proszę powiedzieć, gdzie pana zranili już się tym zajmuję. Najpierw rzucę zaklęcie znieczulające. Ignominia. - wybrała zabierając się do uzdrowienia najpoważniejszych ran mężczyzny.
Przystanęła, wychodząc zza krzaków, spojrzeniem mierząc rozpościerającą się przed nią scenę. Tęczówki koncentrując najpierw na rannym mężczyźnie, który wzywał pomocy, później na jednym ze stojących mężczyzn, na końcu kierując go na tego, który odezwał się jako pierwszy. Teatralnie uniosła brwi do góry na jego słowa. Zacmokała z niezadowoleniem.
- Zero instynktu samozachowawczego widzę. - powiedziała do niego kpiąco nie robiąc sobie nic z odrazy i lekceważącego tonu, który jej zaserwował. Walka nie była im na rękę, głównie dlatego, że naruszała warunki zawieszenia. Musieli się pozbyć ich jakoś zmyślnie. Przesunęła spojrzenie na jego kumpla. - Twój kumpel zdaje się mieć lepsze rozeznanie w sprawie. - powiedziała do pierwszego dryblasa skupiając na nim tęczówki, brodą wskazując tego, który zwracał się do Bradleya. Postąpiła krok na przód, z różdżką skierowaną w ich stronę. Za plecami nadal mając Vincenta. Ale tego, co stało się potem kompletnie się nie spodziewała, bo kilka rzeczy wydarzyło się jednocześnie.
- To Tonks. Justine Tonks. Spa… - wypadło z ust drugiego z dryblasów, on widocznie rozpoznał twarz Justine z plakatów. Nie dane było mu jednak skończyć, bo huk rozszedł się po okolicy razem z chwilą w której Rinheart rzucił zaklęcie. Snop czerwonych iskier nie wyleciał w górę, zamiast tego wybuchł, ledwie ten skończył inkantować zaklęcie rozświetlając okolicę czerwonymi magicznymi ogniami i hukiem, który wstrząsnął mężczyznami, wybuchając Rineheartowi w ręce. Czerwone, gorące magiczne ognie wpadły też na plecy Justine, wypalając dziurę w materiale koszuli, parząc plecy, wykrzywiając jej wargi na chwilę kiedy zaciskała je, żeby nie wydać z siebie dźwięku naznaczonego nieprzyjemnym uczuciem. Ale - choć całkowicie niezamierzone i noszące nieprzewidziane straty zaklęcie przyniosło ból Rineheartowi, to jednocześnie sprawiło, że tym razem oboje zerknęło na nich z lękiem.
- Oni są walnięci, to terroryści, wysadzą nas i siebie. - te słowa chyba ostatecznie przekonały Bradleya, razem z gestem który Justine wykonała, jakby chcąc się zbliżyć i rzucić jakieś zaklęcie na usta przyjmując całkowicie absurdalny uśmiech.
- Spadamy. - zgodził się w końcu Bradley, kiedy zaczęli się wycofywać, rzucając jeszcze kilka zerknąć żeby sprawdzić, czy przypadkiem nie zostaną zaatakowani. Gdy tylko zniknęli między krzakami dobiegła do Figga. Odwróciła głowę będąc już na kolanach przy mężczyźnie. - Nic ci nie jest? - zapytała Rinehearta, bo wiedziała, że zaklęcie nie działało w ten sposób. Zaraz jednak skupiła się na Figgu. - Panie Figg, jestem Tonks, pomogę panu, proszę powiedzieć, gdzie pana zranili już się tym zajmuję. Najpierw rzucę zaklęcie znieczulające. Ignominia. - wybrała zabierając się do uzdrowienia najpoważniejszych ran mężczyzny.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
The member 'Justine Tonks' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 84
'k100' : 84
– Mhm. – wymamrotał w przyciszonej, ledwie słyszalnej odpowiedzi, przekręcając oczami i jeszcze raz potrząsając głową z głębokim niedowierzaniem. Była inna, nietuzinkowa, oryginalna w swym zachowaniu, postępowaniu i wyjątkowym sposobie bycia. Wiedział i widział to od samego początku, reagując z podziwem i pełną akceptacją. Jednakże dziś, w tej jednej, niekontrolowanej chwili, nie znając powagi niebezpieczeństwa, umiejętności przeciwnika kryjącego się między maskującymi zaroślami, mogła popełnić fatalny błąd. Wywołać atak, rozjuszyć nieprzewidywalnych napastników, posiadających odwagę i biegłość w stosowaniu magii, nawet tej plugawej. Dlatego też zareagował tak szybko, trzymając rękę na pulsie, unosząc różdżkę w niemym oczekiwaniu – na najgorsze. Oddychał niespokojnie, rozglądając się na wszystkie strony, reagując na szmer pękniętej gałązki, przesuniętego liścia, szelestu rozległych koron, które nadal podszeptywały ów słowo: niebezpieczeństwo. Jej obecność działała prowokująco. Przez cały ten czas, nie potrafił wyzbyć się kołowrotka myśli, zahaczającego o najróżniejsze etapy przeszłości – powiązane z konkretnym doznaniem, czy wyjątkowym i niepowtarzalnym uczuciem. Wielokrotnie zastanawiał się nad jej myślami, przeciwstawną postawą, w związku z zaistniałymi wydarzeniami: czy cierpiała, tak jak on? Czy też nie radziła sobie z codziennością, wypuszczając wszystko co najważniejsze? Czy miała koszmary, czy śnił jej się późnymi wieczorami, gdy zamykała bliźniacze tęczówki? A może odreagowywała w zupełnie inny sposób – rzucona w wir pracy, zamrożonej walki oraz krwawego konfliktu. Oddawała się cielesnym uciechom, wspomaganym przez rozbawiony i rozhulany Festiwal Lata? Wydawało mu się, że ją rozumie. Zna na wylot, odczytuje bez słów, wyłapując te nienaturalne sprzeczności, odpychające zagrywki, sprowadzające do nieskończonych zapewnień: że nigdy nie kochał nikogo tak przepotężnie jak ją. Że był i byłby w stanie zrobić dla niej wszystko, począwszy od zejścia do granicy gorejącego piekła, aż do samego końca, poświęcenia i tak nieistotnego żywota. Może tamtym razem czegoś nie zrozumiał? Przeinaczył fakty, pogubił sygnały, które tak jawnie wysyłała? Może to on popełnił błąd, odchodząc zbyt wcześnie, interpretując wszystko tak dosłownie? Nie wiedział. Nie próbował zgadywać, dociekać, przekraczać granicy. Nie widział zaproszenia, ani otwartej możliwości.
Oprawcy wysunięci zza leśnej osłony, wyglądali na tanich, wynajmowanych opryszków. Ktoś inny, o wiele silniejszy, wysłużył się zużytą siłą roboczą, poniewierającą niewinnego, bezbronnego człowieka. Figg nie był pasjonatem walk, a zbiór ofensywnych zaklęć nie był jego mocną stroną. Ciemnowłosy spojrzał na jego skrzywioną twarz, oceniając pierwsze zranienia – wydawało mu się, iż widzi krew, czy mógł mieć jakieś złamanie? Rozbita głowa i kilka otarć na policzki. Nie darował. Odważny, przysadzisty przeciwnik, nie zawahał się, aby rozpocząć zawadiacką grę słowną. Cwaniacki ton głosu miał przekonać do jego odwagi i niezachwianej pewności siebie. Zakonnik obserwował ów scenę, zerkając na wymowną mowę ciała, wycofanie, szukanie drogi ucieczki. Zdawał sobie sprawę, iż walka nie wchodziła w grę – mogła zaszkodzić zawieszeniu broni, umowie, zawartej między przeciwnymi frakcjami. Umysł pracujący na najwyższych obrotach, wyszukiwał najlepszego rozwiązania. Wiedział, że w pewnym momencie ktoś, wykona pierwszy krok, wypowiadając bojową inkantację. Dlatego też postanowił użyć czegoś lżejszego, jednak równie efektownego. On sam nie spodziewał się wyrazu oraz następujących okoliczności. Szept zagłuszony szumem drzew, mógł być niewyraźny, niekształtny i niepewny. Snop czerwonych iskier wyleciał z końcówki różdżki, rozprzestrzeniając się na wszystkie strony, lecz bardzo blisko niego. Rozszerzył źrenice, a strach rozpłynął się po wszystkich wnętrznościach. Potężny huk wstrząsnął zarośniętym skrawkiem lasu, wybudzając wrzeszczące kłaposkrzeczki. Zaklęcie dosłownie wybuchło w jego dłoniach, odrzucając go do tyłu. Przewrócił się, a gorące iskry rozprzestrzeniły się na ubranie współtowarzyszki, nie opuszczając również jego. Ignorując palący, pulsujący ból dłoni i odkrytych przedramion, szybko ugasił pojedyncze ogniki, próbujące rozniecić małe gałęzie i suchsze liście. Mężczyzna skrzywił się znacząco, jękną z bólu, gdy przez przypadek otarł się o piekącą skórę: – Cholera… – wymamrotał, nie zdając sobie sprawy, iż niefortunny ruch, przegonił napastników. Było mu naprawdę wstyd. Przed sobą, przed Justine, przed Zielarzem, którego powinni uratować bez szwanku, w pełni swych sił. Huczało mu w uszach, był w totalnym szoku. Pisk, który pojawił się w ogłuszonym bębenku, powodował dezorientację. Czy wyrządził komuś jeszcze jakąś krzywdę? Czy Zakonniczka była cała, czy mogła być ranna? Spróbował otrząsnąć się z niedyspozycji. Oddychając płytko, układał wygodniejszą pozycję, dźwigając się na łokciu, spinając mięśnie brzucha oraz ud. Skóra dłoni płonęła przeraźliwym bólem, a pierwsze, białe poparzenia wychodziły na światło dzienne. Nie mógł zginać palców prawej dłoni przez narastający obrzęk. Ponownie skrzywił się znacząco i przymknął powieki, nie zdając sobie sprawy, iż kobieta znalazła się tuż przy nim, tak blisko, prawie twarzą w twarz. Żołądek wywrócił się do góry nogami, a oddech wstrzymał na te kilkanaście, wydłużonych sekund: – Ni… Nie. Dam radę. – wymamrotał niepewnie, bez emocji, choć te pędziły w jego wnętrzu, rozniecając zupełnie inny ogień. – Panie Rineheart… – słaby głos stanął przed zgromadzonymi. Rośliny, jakby na zawołanie uspokoiły się nieznacznie. Zakonnik spróbował unieść się jeszcze odrobinę wyżej mówiąc: – Panie Figg, zostanie pan wstępnie uleczony. Zabierzemy pana w bezpieczne miejsce, żeby doszedł pan do siebie. – wyjaśnił, widząc, że sojusznik rozumie. – Musi nam pan wszystko opowiedzieć: jak do tego doszło, skąd się wzięli, czy pana śledzili? – wszystkie informacje były teraz istotne. – Ukryjemy pana, musimy być ostrożni. – Justine wykonała kawał dobrej roboty, zasklepiając najbardziej pokaźne rany, uśmierzając ból i cierpienie. Udało jej się wspomóc Zielarza, aby choć na moment wstał na własne nogi. Zaklęcie znieczulające zadziałało na rozległe oparzenia - chwilowo. Zdołali teleportować się do mieszkania poszkodowanego, które znajdowało się w niewielkie odległości od umówionego lasu. Po dokończeniu leczenia i podaniu kilku eliksirów, zdecydowali, że na razie przetransportują i ukryją go w Oazie.
| zt x2
Oprawcy wysunięci zza leśnej osłony, wyglądali na tanich, wynajmowanych opryszków. Ktoś inny, o wiele silniejszy, wysłużył się zużytą siłą roboczą, poniewierającą niewinnego, bezbronnego człowieka. Figg nie był pasjonatem walk, a zbiór ofensywnych zaklęć nie był jego mocną stroną. Ciemnowłosy spojrzał na jego skrzywioną twarz, oceniając pierwsze zranienia – wydawało mu się, iż widzi krew, czy mógł mieć jakieś złamanie? Rozbita głowa i kilka otarć na policzki. Nie darował. Odważny, przysadzisty przeciwnik, nie zawahał się, aby rozpocząć zawadiacką grę słowną. Cwaniacki ton głosu miał przekonać do jego odwagi i niezachwianej pewności siebie. Zakonnik obserwował ów scenę, zerkając na wymowną mowę ciała, wycofanie, szukanie drogi ucieczki. Zdawał sobie sprawę, iż walka nie wchodziła w grę – mogła zaszkodzić zawieszeniu broni, umowie, zawartej między przeciwnymi frakcjami. Umysł pracujący na najwyższych obrotach, wyszukiwał najlepszego rozwiązania. Wiedział, że w pewnym momencie ktoś, wykona pierwszy krok, wypowiadając bojową inkantację. Dlatego też postanowił użyć czegoś lżejszego, jednak równie efektownego. On sam nie spodziewał się wyrazu oraz następujących okoliczności. Szept zagłuszony szumem drzew, mógł być niewyraźny, niekształtny i niepewny. Snop czerwonych iskier wyleciał z końcówki różdżki, rozprzestrzeniając się na wszystkie strony, lecz bardzo blisko niego. Rozszerzył źrenice, a strach rozpłynął się po wszystkich wnętrznościach. Potężny huk wstrząsnął zarośniętym skrawkiem lasu, wybudzając wrzeszczące kłaposkrzeczki. Zaklęcie dosłownie wybuchło w jego dłoniach, odrzucając go do tyłu. Przewrócił się, a gorące iskry rozprzestrzeniły się na ubranie współtowarzyszki, nie opuszczając również jego. Ignorując palący, pulsujący ból dłoni i odkrytych przedramion, szybko ugasił pojedyncze ogniki, próbujące rozniecić małe gałęzie i suchsze liście. Mężczyzna skrzywił się znacząco, jękną z bólu, gdy przez przypadek otarł się o piekącą skórę: – Cholera… – wymamrotał, nie zdając sobie sprawy, iż niefortunny ruch, przegonił napastników. Było mu naprawdę wstyd. Przed sobą, przed Justine, przed Zielarzem, którego powinni uratować bez szwanku, w pełni swych sił. Huczało mu w uszach, był w totalnym szoku. Pisk, który pojawił się w ogłuszonym bębenku, powodował dezorientację. Czy wyrządził komuś jeszcze jakąś krzywdę? Czy Zakonniczka była cała, czy mogła być ranna? Spróbował otrząsnąć się z niedyspozycji. Oddychając płytko, układał wygodniejszą pozycję, dźwigając się na łokciu, spinając mięśnie brzucha oraz ud. Skóra dłoni płonęła przeraźliwym bólem, a pierwsze, białe poparzenia wychodziły na światło dzienne. Nie mógł zginać palców prawej dłoni przez narastający obrzęk. Ponownie skrzywił się znacząco i przymknął powieki, nie zdając sobie sprawy, iż kobieta znalazła się tuż przy nim, tak blisko, prawie twarzą w twarz. Żołądek wywrócił się do góry nogami, a oddech wstrzymał na te kilkanaście, wydłużonych sekund: – Ni… Nie. Dam radę. – wymamrotał niepewnie, bez emocji, choć te pędziły w jego wnętrzu, rozniecając zupełnie inny ogień. – Panie Rineheart… – słaby głos stanął przed zgromadzonymi. Rośliny, jakby na zawołanie uspokoiły się nieznacznie. Zakonnik spróbował unieść się jeszcze odrobinę wyżej mówiąc: – Panie Figg, zostanie pan wstępnie uleczony. Zabierzemy pana w bezpieczne miejsce, żeby doszedł pan do siebie. – wyjaśnił, widząc, że sojusznik rozumie. – Musi nam pan wszystko opowiedzieć: jak do tego doszło, skąd się wzięli, czy pana śledzili? – wszystkie informacje były teraz istotne. – Ukryjemy pana, musimy być ostrożni. – Justine wykonała kawał dobrej roboty, zasklepiając najbardziej pokaźne rany, uśmierzając ból i cierpienie. Udało jej się wspomóc Zielarza, aby choć na moment wstał na własne nogi. Zaklęcie znieczulające zadziałało na rozległe oparzenia - chwilowo. Zdołali teleportować się do mieszkania poszkodowanego, które znajdowało się w niewielkie odległości od umówionego lasu. Po dokończeniu leczenia i podaniu kilku eliksirów, zdecydowali, że na razie przetransportują i ukryją go w Oazie.
| zt x2
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Strona 5 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
Czerwony las
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Northumberland