Dom
Strona 1 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
AutorWiadomość
Dom
Otoczony płotem dom stoi na środku niewielkiej polany, którą stosunkowo trudno jest odnaleźć - o ile nie wie się dokładnie, czego się szuka. Schowana w cieniu jednego ze szczytów należących do górskiego pasma Derryveagh, otoczona jest wysokimi, porastającymi zbocza drzewami, między którymi biegnie wąska ścieżka, poprzecinana spływającymi z góry strumieniami - w czasie deszczów czy roztopów zmieniającymi się w wartkie potoki. W niedalekim sąsiedztwie znajduje się długie i wąskie jezioro, do którego zejść można po kamiennych schodkach zlokalizowanych na tyłąch ogrodu; brzeg jest nieco stromy a zejście do wody kamieniste, ale z krótkiego, drewnianego pomostu można bez problemu łowić ryby czy skakać na główkę. Trzeba jedynie zachować ostrożność, bo ponad taflę od czasu do czasu przebija się ogon magicznego, wodnego stworzenia.
Sam dom jest częściowo murowany, a częściowo drewniany, z wysoką podmurówką i szerokim, zadaszonym gankiem; w niewielkim oddaleniu znalazło się też miejsce na niewielką szopę na narzędzia.
Sam dom jest częściowo murowany, a częściowo drewniany, z wysoką podmurówką i szerokim, zadaszonym gankiem; w niewielkim oddaleniu znalazło się też miejsce na niewielką szopę na narzędzia.
[bylobrzydkobedzieladnie]
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
Ostatnio zmieniony przez William Moore dnia 14.04.23 8:33, w całości zmieniany 6 razy
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
stąd
Nie dało już się przed nimi uciec - plakatami z których spoglądały na nią znajome twarze, jej własne tęczówki, przed wargami, które rozciągały się w nawet dostrzegalnym grymasie uśmiechu, wyzywającym, odrobinę kokieteryjnym. Dość niefortunnie wybrali fotografię na jej list. Może innej nie mieli, może mieli jakiś własny cel. Czy wyglądała jak terrorystka - tak, jak głosił napis? - trudno było orzec. Ale jedno było pewne, obawiali się ich, gdyby było inaczej, nie potrzebowaliby sięgać po pogłoski i informacje z mało wiarygodnych źródeł.
Wysłuchała słów wypowiadanych przez Billy’ego wędrując obok niego z dłońmi wciśniętymi w kieszenie za dużego płaszcza. Nadal była chuda, chorobliwie wręcz. Wydęła na krótką chwilę usta marszcząc do kompletu brwi. Po prostu życzliwi. Czy ktoś jeszcze taki bywał? Czy może ona już nie umiała nikomu zaufać? W końcu skinęła jedynie krótko głową.
- No i dobra. - odpowiedziała nad wyraz pewnie, jakby podjęli się jakiegoś rodzaju niepisanej na pergaminie umowy, przez chwilę krzyżując z nim tęczówki, jakby dla zawarcia porozumienia. A może by sprawdzić, czy nie ucieknie przed jasnymi tęczówkami.
Brew Justine drgnęła lekko, kiedy odpowiedział na jej niejednoznaczną wypowiedź. Uniosła się do góry odsuwając spojrzenie od furtki i znów koncentrując je na mężczyźnie obok. Słuchała, patrząc jak gubi się w kolejno wypowiadanych słowach. Zatrzymała krok, zwracają ciało całkowicie w jego kierunku na kilka chwil milknąc. Życie było kruche, wiedziała to lepiej niż wielu innych. Otarła się o śmierć już kilka razy, umykając jej, choć zdawała się nie mieć żadnych szans na ucieczkę przed kostuchą; czasem, jedynie za sprawą przyjaciół i towarzyszy.
- Obawiasz się, śmierci? - zapytała unosząc na niego jasne tęczówki. - Czy tego, że nie osiągniesz tego co chcesz zanim nadzieje? - dorzuciła jeszcze zanim przeszedł do kwestii pojawiającej się później. Pytała o żale, niespełnione marzenia, może frustracje, poczucie, że miało się wystarczająco dużo czasu. Ona sama już to odcięła, rozstała się w wiążącymi ją sprawami, a może bardziej - zaakceptowała nieuchronność losu w który wędrował obok niej niezmiennie. Miała zginąć w walce i miała walczyć do ostatniej kropli krwi, poświęcaj walce wszystko, nawet jeśli w międzyczasie miałaby zaprzedać duszę diabłu, nawet jeśli miałoby ją to kosztować życie. Codziennie przypominały jej o tym sznyty na rękach. Czasem obawiała się, że Vincent nie do końca to rozumie - a może ona nie potrafiła tego dokładnie wytłumaczyć.
- Dimitrim? - powtórzyła po nim, najpierw na krótką chwilę unosząc brwi, by zaraz pozwolić by zeszły się ze sobą marszcząc lekko nos w poszukiwaniu informacji o tym konkretnym mężczyźnie. Brzmienie wokół imienia przypominało jej to, jakie przybierał tembr głosu Rinehearta, kiedy był... zazdrosny.
- Zgodziła się pójść na wesele, prawda? Czemu miałaby odmówić ci teraz? - przekrzywiła odrobinę głowę w bok, chcąc bardziej naprowadzić go na odpowiedź, niż wręczyć gotową. Hannah była emocją, prawdą, ale jednocześnie siłą i opoką; przynajmniej dla niej. Justine wzruszyła łagodnie ramionami. - Jeśli mnie pytasz, to nie ma znaczenia gdzie ją weźmiesz. A ile z tego tak naprawdę będzie płynęło od ciebie. - orzekła robiąc kilka kroków do przodu bo spojrzenie Billey’ego odeszło od niej. - To ładne miejsce. - dodała jeszcze po chwili jednocześnie sugerując, że nadawałoby się na randkę, ale i nie robiąc tego wprost. Billy widocznie miał podobne cechy do Vincenta, obu zależało na idealności w pewnych kwestiach. Pokazać dom, jak będzie pewny, gotowy, skończony zapominając, że wiele więcej przyjemności przynosiła praca, robiona razem. Nigdy nie potrzebowała ani wielkich pałaców, złota, czy drogich prezentów. Czas, zaangażowanie, wysiłek, który można było dostrzec zdawały się mówić więcej.
- Dobrze. - zgodziła się co do strażnika bez większych problemów czy żali. Billy najlepiej wiedział, kto powinien mieć dostęp do jego domu. Pytanie o rozbierany płot sprawiło, że naburmuszyła się trochę marszcząc nos. - W sierpniu malowałam jeden u Vincenta i wyobraź sobie - dzisiaj go już nie ma. - wyjaśniła pokrótce prychając i wywracając oczami. - Niby deski było spróchniałe czy coś, ale zapamiętam to sobie. - zapowiedziała mrużąc na krótką chwilę oczy. Przytaknęła jednak, kiedy zgodził się na rozpoczęcie pracy. - Zielony? - wybrała trochę podświadomie, mrużąc lekko oczy. - Zacznę inkantacje, rozstawię słupy pod zaklęcie. Mam nadzieję, że nie śpieszysz się do domu - to zajmie. - uprzedziła go jeszcze. Fidelius był skomplikowany i ciężki, ceną za poprawne jego nałożenie był czas - ale czy to było wiele, że wizję większego spokoju?
Nie dało już się przed nimi uciec - plakatami z których spoglądały na nią znajome twarze, jej własne tęczówki, przed wargami, które rozciągały się w nawet dostrzegalnym grymasie uśmiechu, wyzywającym, odrobinę kokieteryjnym. Dość niefortunnie wybrali fotografię na jej list. Może innej nie mieli, może mieli jakiś własny cel. Czy wyglądała jak terrorystka - tak, jak głosił napis? - trudno było orzec. Ale jedno było pewne, obawiali się ich, gdyby było inaczej, nie potrzebowaliby sięgać po pogłoski i informacje z mało wiarygodnych źródeł.
Wysłuchała słów wypowiadanych przez Billy’ego wędrując obok niego z dłońmi wciśniętymi w kieszenie za dużego płaszcza. Nadal była chuda, chorobliwie wręcz. Wydęła na krótką chwilę usta marszcząc do kompletu brwi. Po prostu życzliwi. Czy ktoś jeszcze taki bywał? Czy może ona już nie umiała nikomu zaufać? W końcu skinęła jedynie krótko głową.
- No i dobra. - odpowiedziała nad wyraz pewnie, jakby podjęli się jakiegoś rodzaju niepisanej na pergaminie umowy, przez chwilę krzyżując z nim tęczówki, jakby dla zawarcia porozumienia. A może by sprawdzić, czy nie ucieknie przed jasnymi tęczówkami.
Brew Justine drgnęła lekko, kiedy odpowiedział na jej niejednoznaczną wypowiedź. Uniosła się do góry odsuwając spojrzenie od furtki i znów koncentrując je na mężczyźnie obok. Słuchała, patrząc jak gubi się w kolejno wypowiadanych słowach. Zatrzymała krok, zwracają ciało całkowicie w jego kierunku na kilka chwil milknąc. Życie było kruche, wiedziała to lepiej niż wielu innych. Otarła się o śmierć już kilka razy, umykając jej, choć zdawała się nie mieć żadnych szans na ucieczkę przed kostuchą; czasem, jedynie za sprawą przyjaciół i towarzyszy.
- Obawiasz się, śmierci? - zapytała unosząc na niego jasne tęczówki. - Czy tego, że nie osiągniesz tego co chcesz zanim nadzieje? - dorzuciła jeszcze zanim przeszedł do kwestii pojawiającej się później. Pytała o żale, niespełnione marzenia, może frustracje, poczucie, że miało się wystarczająco dużo czasu. Ona sama już to odcięła, rozstała się w wiążącymi ją sprawami, a może bardziej - zaakceptowała nieuchronność losu w który wędrował obok niej niezmiennie. Miała zginąć w walce i miała walczyć do ostatniej kropli krwi, poświęcaj walce wszystko, nawet jeśli w międzyczasie miałaby zaprzedać duszę diabłu, nawet jeśli miałoby ją to kosztować życie. Codziennie przypominały jej o tym sznyty na rękach. Czasem obawiała się, że Vincent nie do końca to rozumie - a może ona nie potrafiła tego dokładnie wytłumaczyć.
- Dimitrim? - powtórzyła po nim, najpierw na krótką chwilę unosząc brwi, by zaraz pozwolić by zeszły się ze sobą marszcząc lekko nos w poszukiwaniu informacji o tym konkretnym mężczyźnie. Brzmienie wokół imienia przypominało jej to, jakie przybierał tembr głosu Rinehearta, kiedy był... zazdrosny.
- Zgodziła się pójść na wesele, prawda? Czemu miałaby odmówić ci teraz? - przekrzywiła odrobinę głowę w bok, chcąc bardziej naprowadzić go na odpowiedź, niż wręczyć gotową. Hannah była emocją, prawdą, ale jednocześnie siłą i opoką; przynajmniej dla niej. Justine wzruszyła łagodnie ramionami. - Jeśli mnie pytasz, to nie ma znaczenia gdzie ją weźmiesz. A ile z tego tak naprawdę będzie płynęło od ciebie. - orzekła robiąc kilka kroków do przodu bo spojrzenie Billey’ego odeszło od niej. - To ładne miejsce. - dodała jeszcze po chwili jednocześnie sugerując, że nadawałoby się na randkę, ale i nie robiąc tego wprost. Billy widocznie miał podobne cechy do Vincenta, obu zależało na idealności w pewnych kwestiach. Pokazać dom, jak będzie pewny, gotowy, skończony zapominając, że wiele więcej przyjemności przynosiła praca, robiona razem. Nigdy nie potrzebowała ani wielkich pałaców, złota, czy drogich prezentów. Czas, zaangażowanie, wysiłek, który można było dostrzec zdawały się mówić więcej.
- Dobrze. - zgodziła się co do strażnika bez większych problemów czy żali. Billy najlepiej wiedział, kto powinien mieć dostęp do jego domu. Pytanie o rozbierany płot sprawiło, że naburmuszyła się trochę marszcząc nos. - W sierpniu malowałam jeden u Vincenta i wyobraź sobie - dzisiaj go już nie ma. - wyjaśniła pokrótce prychając i wywracając oczami. - Niby deski było spróchniałe czy coś, ale zapamiętam to sobie. - zapowiedziała mrużąc na krótką chwilę oczy. Przytaknęła jednak, kiedy zgodził się na rozpoczęcie pracy. - Zielony? - wybrała trochę podświadomie, mrużąc lekko oczy. - Zacznę inkantacje, rozstawię słupy pod zaklęcie. Mam nadzieję, że nie śpieszysz się do domu - to zajmie. - uprzedziła go jeszcze. Fidelius był skomplikowany i ciężki, ceną za poprawne jego nałożenie był czas - ale czy to było wiele, że wizję większego spokoju?
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Dziwnie było mówić o perspektywie umierania tutaj – w samym środku jasnego, jesiennego dnia, w otoczeniu rześkiego, górskiego powietrza i szumiących cicho drzew, przed domem, w którego budowę wkładał wszystkie siły, w nadziei na stworzenie miejsca, gdzie nic złego ich nie dosięgnie – ale jednocześnie śmierć towarzyszyła im w ostatnich miesiącach tak często, że omijanie jej w rozmowie wydawało się sztuczne, nienaturalne. W którymś momencie – czy już wtedy, kiedy godził się z odejściem mamy, czy później: w zniszczonym wojną Londynie, przesiąkniętym odorem krwi salonie, na owiewanej chłodnym wiatrem plaży? – koniec przestał być konceptem abstrakcyjnym i odległym, zamiast tego nabierając kształtu i realności. To już nie były anonimowe nazwiska drukowane w Proroku Codziennym ani bliżej nieokreślone kiedyś; śmierć była prawdziwa, nosiła strażniczy mundur albo tatuaże na przedramionach, snuła się kilkanaście centymetrów nad ziemią, wyzierała z pustych, wpatrzonych w sufit oczu, z oblepionych krwią włosów, z listu z ciężkim sercem skreślonego do matki przyjaciela. Nie zaprzyjaźnił się z nią – nie pogodził, nie nauczył przechodzić nad utratą do porządku dziennego, ale przestał łudzić się, że to wszystko go nie dotyczyło; że gdy przyjdzie co do czego, nieszczęścia w magiczny sposób go ominą, oszczędzając jego i jego bliskich. – Tak – odpowiedział, nie uciekając ani przed prawdą, ani przed spojrzeniem jasnych tęczówek. Oczywiście, że się bał; może nie obsesyjnie, jego myśli nie uciekały w tym kierunku w każdym momencie dnia, ale skłamałby mówiąc, że nie obawiał się schwytania; tego, co mogli z nim zrobić – i tego, co stanie się z jego bliskimi, z Amelią i Aidanem, z Hannah, z przyjaciółmi; tego, że pewnego dnia po prostu już więcej ich nie zobaczy. – Tak. Chyba jedno i d-d-drugie – dodał ciszej, dopiero wtedy odwracając wzrok, odruchowo wbijając dłonie w kieszenie. Odetchnął powoli, wciągając powietrze do płuc, a później niespiesznie je wypuszczając. – Ty nie? – zapytał, nie potrafiąc powstrzymać cisnących się na usta słów. Rzucił Justine krótkie spojrzenie, przyglądając się jej badawczo; zastanawiając się, czy to było możliwe, że horror, który przeżyła w Azkabanie, pozbawił ją strachu o własne życie. On sam nie był w stanie sobie tego wyobrazić.
Ruszył dalej po chwili, z ulgą przesuwając ciężar rozmowy na tematy lżejsze, choć na pewien pokrętny sposób – niewiele łatwiejsze; wzruszył jednym ramieniem, kiedy Justine powtórzyła za nim imię zawodnika Zjednoczonych, po czym kiwnął potakująco głową. Czy rzeczywiście nie wiedziała, o kim mówił? I czy to oznaczało, że Hannah nie chwaliła jej się otrzymanym zaproszeniem, czy wprost przeciwnie? – No, Dimitrim Johnsonie. K-k-kapitanie Zjednoczonych? Wsp-p-pominała, że zaprosił ją na kolację – wyjaśnił, przygryzając wewnętrzną stronę policzka, a prawą dłonią sięgając szyi, żeby w nerwowym geście podrapać się po karku. Pytanie o wesele postawiło go pod ścianą, sprawiając, że poczuł się nieco głupio – bo Tonks, rzecz jasna, miała rację. Opuścił dłoń, oddychając z kapitulacją. – No tak, ale p-p-pomyślałem, że jakby coś się zmieniło, to p-p-pewnie w pierwszej kolejności wspomniałaby o tym tobie. Masz rację, to chyba g-g-głupie. Dzięki – przyznał, potrząsając lekko głową, ale nie wyłapując sugestii schowanej między wierszami – w komplemencie dotyczącym urokliwości okolicy dopatrując się jedynie okazji do zmiany tematu. – To p-p-prawda. A podobno jeszcze ładniej jest na wiosnę, k-k-kiedy zaczyna się robić zielono. No i p-p-powinnaś później zobaczyć jezioro, to zaledwie kawałek stąd. Jest ukryte w dolinie, m-m-między górami. Nie ma tam żywej duszy – zgodził się, mówiąc nieco za szybko i chyba odrobinę chaotycznie.
Na wspomnienie o płocie, który zniknął, zaśmiał się, rozbawiony zarówno sytuacją, jak i oburzeniem pobrzmiewającym w głosie Justine. – Na p-p-pewno nie zrobił tego specjalnie – powiedział, w jakimś solidarnym odruchu starając się usprawiedliwić decyzję Vincenta o rozebraniu płotu. – Jeśli d-d-drewno zbutwiało, to rzeczywiście lepiej postawić nowy. P-p-pomyśl o tym z jaśniejszej strony – dodał po chwili, unosząc brew, a łokciem szturchając ją lekko w bok – będziesz mogła pomalować go znowu – zauważył, zerkając na nią z ukosa.
Kiedy wybrała kolor farby, spojrzał na zieloną puszkę z sekundowym zastanowieniem, zupełnie, jakby rozważał w myślach słuszność jej decyzji, ale finalnie kiwnął głową. – Niech więc b-b-będzie zielony – rzucił, odstawiając pozostałe pojemniki. – I jasne, w międzyczasie p-p-przygotuję nam coś do jedzenia, mam nadzieję, że lubisz ryby – przytaknął z przepraszającym uśmiechem; w ostatnim czasie trudno było o cokolwiek innego. – Czasem się nie p-p-przejmuj, do domu nie mam daleko – zażartował, zerkając w stronę niemalże dokończonego budynku; kominek już działał, w razie czego mogli się tam schować, ogrzać; odpocząć. – P-p-potrzebujesz czegoś? – zapytał, zanim jeszcze ruszył ku drzwiom; z jednej strony nie chciał jej przeszkadzać, z drugiej – zostawiać Justine samej sobie, choć podejrzewał, że obecność kogoś zaglądającego jej przez ramię raczej nie miała szans pomóc.
Ruszył dalej po chwili, z ulgą przesuwając ciężar rozmowy na tematy lżejsze, choć na pewien pokrętny sposób – niewiele łatwiejsze; wzruszył jednym ramieniem, kiedy Justine powtórzyła za nim imię zawodnika Zjednoczonych, po czym kiwnął potakująco głową. Czy rzeczywiście nie wiedziała, o kim mówił? I czy to oznaczało, że Hannah nie chwaliła jej się otrzymanym zaproszeniem, czy wprost przeciwnie? – No, Dimitrim Johnsonie. K-k-kapitanie Zjednoczonych? Wsp-p-pominała, że zaprosił ją na kolację – wyjaśnił, przygryzając wewnętrzną stronę policzka, a prawą dłonią sięgając szyi, żeby w nerwowym geście podrapać się po karku. Pytanie o wesele postawiło go pod ścianą, sprawiając, że poczuł się nieco głupio – bo Tonks, rzecz jasna, miała rację. Opuścił dłoń, oddychając z kapitulacją. – No tak, ale p-p-pomyślałem, że jakby coś się zmieniło, to p-p-pewnie w pierwszej kolejności wspomniałaby o tym tobie. Masz rację, to chyba g-g-głupie. Dzięki – przyznał, potrząsając lekko głową, ale nie wyłapując sugestii schowanej między wierszami – w komplemencie dotyczącym urokliwości okolicy dopatrując się jedynie okazji do zmiany tematu. – To p-p-prawda. A podobno jeszcze ładniej jest na wiosnę, k-k-kiedy zaczyna się robić zielono. No i p-p-powinnaś później zobaczyć jezioro, to zaledwie kawałek stąd. Jest ukryte w dolinie, m-m-między górami. Nie ma tam żywej duszy – zgodził się, mówiąc nieco za szybko i chyba odrobinę chaotycznie.
Na wspomnienie o płocie, który zniknął, zaśmiał się, rozbawiony zarówno sytuacją, jak i oburzeniem pobrzmiewającym w głosie Justine. – Na p-p-pewno nie zrobił tego specjalnie – powiedział, w jakimś solidarnym odruchu starając się usprawiedliwić decyzję Vincenta o rozebraniu płotu. – Jeśli d-d-drewno zbutwiało, to rzeczywiście lepiej postawić nowy. P-p-pomyśl o tym z jaśniejszej strony – dodał po chwili, unosząc brew, a łokciem szturchając ją lekko w bok – będziesz mogła pomalować go znowu – zauważył, zerkając na nią z ukosa.
Kiedy wybrała kolor farby, spojrzał na zieloną puszkę z sekundowym zastanowieniem, zupełnie, jakby rozważał w myślach słuszność jej decyzji, ale finalnie kiwnął głową. – Niech więc b-b-będzie zielony – rzucił, odstawiając pozostałe pojemniki. – I jasne, w międzyczasie p-p-przygotuję nam coś do jedzenia, mam nadzieję, że lubisz ryby – przytaknął z przepraszającym uśmiechem; w ostatnim czasie trudno było o cokolwiek innego. – Czasem się nie p-p-przejmuj, do domu nie mam daleko – zażartował, zerkając w stronę niemalże dokończonego budynku; kominek już działał, w razie czego mogli się tam schować, ogrzać; odpocząć. – P-p-potrzebujesz czegoś? – zapytał, zanim jeszcze ruszył ku drzwiom; z jednej strony nie chciał jej przeszkadzać, z drugiej – zostawiać Justine samej sobie, choć podejrzewał, że obecność kogoś zaglądającego jej przez ramię raczej nie miała szans pomóc.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Śmierć była obecna. Zawsze, ale teraz mocniej odczuwalna niż wcześniej. Zdawało się, jakby od jakiegoś czasu przysiadła obok nich na dłużej. I czasem, przez zwykły kaprys zabierała kogoś im bliskiego. Kogoś cennego. Kogoś, kto powinien jeszcze długo żyć. Odnaleźć swoje własne szczęście. Dlatego się stawiała. Dlatego nie mogła pogodzić się z takim stanem rzeczy. Brudna krew? Brednie. Morderstwa mugoli? Zwykłe bestialstwo. Wszyscy krwawili tak samo - i ci szlachetnie urodzeni i ci, którzy pochodzili z rodzin mugolskich. Urodzenie nie definiowało magicznej mocy, była tego żywym przykładem. Solą w oku. Nadal żywa, choć otarła się o śmierć już tak wiele razy. Wędrowała obok Moora, kącik jej ust uniósł się odrobinę ku górze. Kto by pomyślał, że przyjdzie dzień w którym będzie rozmawiać na takie tematy jak dziś?
Pytania wypadły z jej ust wraz ze spokojem, którym wybrzmiały kiedy je zadawała. Uniosła wzrok zawieszając tęczówki na mężczyźnie. Wypowiadając kolejne słowa i dostając kolejne odpowiedzi. Skinęła krótko głową, jednak kiedy obok pojwiło się jego pytanie zmarszczyła odrobinę brwi. Pokręciła przecząco głową.
- To nie tak. - odpowiedziała odwracając spojrzenie i przesuwając nim po horyzoncie. - Chcę żyć. - przyznała, zaciskając mocniej dłonie w kieszeniach płaszcza, który miała na ramionach. - Ale nie obawiam. - dodała zgodnie z prawdą. Wyzbyła się wątpliwości podczas Próby. Była gotowa walczyć, walczyć tak długo, jak będzie w stanie nawet, jeśli ceną będzie jej własne życie. Związała się z Zakonem i zaangażowała na poważnie - prawdopodobnie już na zawsze. Miała nadzieję, że mimo wszystko Vincent będzie w stanie to całkowicie zaakceptować i zrozumieć.
Ruszyli dalej, przesuwając ciężar rozmowy. Na mężczyznę ale nie zabierała głosu, pozwalając, żeby mówił Moore. Kącik jej ust drgnął lekko na krótką chwilę. Nie skomentowała też padającej informacji o rzeczonej kolacji. Wyciągnęła dłonie splatając je za głową i spoglądając na niebo. Milcząc niezmiennie dalej, nie przyznając że pewnie właśnie tak by było, bo jednocześnie tymi słowami potwierdziłaby brak jakichkolwiek zmian. Wysłuchała dalszej słownej prezentacji miejsca, żeby westchnąć lekko.
- Brzmi jak dobre miejsce na spacer. - spróbowała raz jeszcze obawiając się, że jeśli nie powie wprost, Moore może zwyczajnie nie zrozumieć do czego dąży. Zaraz jednak ściągnęła dłonie i zmarszczyła brwi.
- Ani mi się śni. - odpowiedziała w obrażonym geście zaplatając dłonie na piersi. - I nie broń go. - oskarżycielsko uniosła palec ku górze by zaraz wbić mu go w klatkę piersiową. Jeszcze tego brakowało, żeby drugi raz na to samo się da nabrać. Domyślała się powodów, dla których zorganizował dla niej właśnie tą pracę, ale fakt, że specjalnie wynajdywał zajęcie najłatwiejsze jedynie działał jej na nerwy.
- Lubię. - zgodziła się kiwając krótko głową. - Czasu. - odpowiedziała jedynie zdawkowo przesuwając jasnymi tęczówkami po otoczeniu. Wiedziała, że stawianie tego zabezpieczenia, pochłonie sporo właśnie czasu. - Możesz wysłać wiadomość do Michaela? Napisz że zakładamy zabezpieczenia i wrócę jak je skończymy. - poprosiła jeszcze Billy’ego wyciągając z kieszeni swoją jasną, osikową różdżkę. Wzięła wdech w płuca unosząc ją i wypuszczając moc w pierwszym wiązaniu. Stopniowo przesuwała się krok za krokiem wiążąc ze sobą kolejne wiązki magiczne, wytyczając nimi teren, którym ma objąć działanie zabezpieczenia. Fidelius nie należał do łatwych. Właściwie - do najtrudniejszych. Ale zrobiła to już wcześniej. Tym razem też miała podołać, chociaż wiedziała, że minie kilka godzin, zanim splecie sieć odpowiednio dobrą, by ukryć budynek i kawałek terenu wokół niego. Dlatego nie zwlekała. Każda kolejna próba którą podejmowała pozwalała jej wyeliminować wcześniejsze błędy. Teraz była w stanie wplatać odpowiednią ilość energii magicznej, tak, by wiązania były stabilne, ale nie zabierały niepotrzebnie mocy. Mijały minuty kiedy powtarzała te same gest, wypowiadała kolejne inkantacje, przesuwając się po terenie, który wcześniej zakreśliła. W końcu minęły i godziny, zaczynało robić się już ciemno, a ona sama czuła, że coraz mniej energii pozostaje jej. Widoczne to było też w lekkim zmarszczeniu twarzy, napiętych mięśniach, kroplach, które zrosiły czoło. Ale była już blisko, coraz bliżej końca, dlatego mimo zmęczenia nie przestawała, chcąc dokończyć to, co zaczęła, postawić barierę, która zagwarantuje bezpieczeństwo Moore’owi i jego rodzinie. W końcu się udało, ostatnie wiązanie, pociągnięcie różdżką. Dokończenie całości, wiążąc Billy’ego z czarem, robiąc go Strażnikiem Tajemnicy tego miejsca. Fidelius był potężny, ale jednocześnie też słaby, jeśli zaufało się nieodpowiednim ludziom. Wierzyła jednak, że wśród tych, których dopuszczali szczególnie blisko nie było takich osób. - Gotowe. - poinformował go po tym, jak konstrukcja budynki zniknęła z jej oczu a przed nią rozpostarł się zielony widok skąpany w świetle nocy. Tym razem utrzymała się na nogach, nie jak wcześniej, przy sklepie, kiedy włożyła zbyt wiele energii w wiązania. Lepiej rozumiała te konfiguracje. Praktyka rzeczywiście potrafiła stworzyć mistrza
| zt?
Pytania wypadły z jej ust wraz ze spokojem, którym wybrzmiały kiedy je zadawała. Uniosła wzrok zawieszając tęczówki na mężczyźnie. Wypowiadając kolejne słowa i dostając kolejne odpowiedzi. Skinęła krótko głową, jednak kiedy obok pojwiło się jego pytanie zmarszczyła odrobinę brwi. Pokręciła przecząco głową.
- To nie tak. - odpowiedziała odwracając spojrzenie i przesuwając nim po horyzoncie. - Chcę żyć. - przyznała, zaciskając mocniej dłonie w kieszeniach płaszcza, który miała na ramionach. - Ale nie obawiam. - dodała zgodnie z prawdą. Wyzbyła się wątpliwości podczas Próby. Była gotowa walczyć, walczyć tak długo, jak będzie w stanie nawet, jeśli ceną będzie jej własne życie. Związała się z Zakonem i zaangażowała na poważnie - prawdopodobnie już na zawsze. Miała nadzieję, że mimo wszystko Vincent będzie w stanie to całkowicie zaakceptować i zrozumieć.
Ruszyli dalej, przesuwając ciężar rozmowy. Na mężczyznę ale nie zabierała głosu, pozwalając, żeby mówił Moore. Kącik jej ust drgnął lekko na krótką chwilę. Nie skomentowała też padającej informacji o rzeczonej kolacji. Wyciągnęła dłonie splatając je za głową i spoglądając na niebo. Milcząc niezmiennie dalej, nie przyznając że pewnie właśnie tak by było, bo jednocześnie tymi słowami potwierdziłaby brak jakichkolwiek zmian. Wysłuchała dalszej słownej prezentacji miejsca, żeby westchnąć lekko.
- Brzmi jak dobre miejsce na spacer. - spróbowała raz jeszcze obawiając się, że jeśli nie powie wprost, Moore może zwyczajnie nie zrozumieć do czego dąży. Zaraz jednak ściągnęła dłonie i zmarszczyła brwi.
- Ani mi się śni. - odpowiedziała w obrażonym geście zaplatając dłonie na piersi. - I nie broń go. - oskarżycielsko uniosła palec ku górze by zaraz wbić mu go w klatkę piersiową. Jeszcze tego brakowało, żeby drugi raz na to samo się da nabrać. Domyślała się powodów, dla których zorganizował dla niej właśnie tą pracę, ale fakt, że specjalnie wynajdywał zajęcie najłatwiejsze jedynie działał jej na nerwy.
- Lubię. - zgodziła się kiwając krótko głową. - Czasu. - odpowiedziała jedynie zdawkowo przesuwając jasnymi tęczówkami po otoczeniu. Wiedziała, że stawianie tego zabezpieczenia, pochłonie sporo właśnie czasu. - Możesz wysłać wiadomość do Michaela? Napisz że zakładamy zabezpieczenia i wrócę jak je skończymy. - poprosiła jeszcze Billy’ego wyciągając z kieszeni swoją jasną, osikową różdżkę. Wzięła wdech w płuca unosząc ją i wypuszczając moc w pierwszym wiązaniu. Stopniowo przesuwała się krok za krokiem wiążąc ze sobą kolejne wiązki magiczne, wytyczając nimi teren, którym ma objąć działanie zabezpieczenia. Fidelius nie należał do łatwych. Właściwie - do najtrudniejszych. Ale zrobiła to już wcześniej. Tym razem też miała podołać, chociaż wiedziała, że minie kilka godzin, zanim splecie sieć odpowiednio dobrą, by ukryć budynek i kawałek terenu wokół niego. Dlatego nie zwlekała. Każda kolejna próba którą podejmowała pozwalała jej wyeliminować wcześniejsze błędy. Teraz była w stanie wplatać odpowiednią ilość energii magicznej, tak, by wiązania były stabilne, ale nie zabierały niepotrzebnie mocy. Mijały minuty kiedy powtarzała te same gest, wypowiadała kolejne inkantacje, przesuwając się po terenie, który wcześniej zakreśliła. W końcu minęły i godziny, zaczynało robić się już ciemno, a ona sama czuła, że coraz mniej energii pozostaje jej. Widoczne to było też w lekkim zmarszczeniu twarzy, napiętych mięśniach, kroplach, które zrosiły czoło. Ale była już blisko, coraz bliżej końca, dlatego mimo zmęczenia nie przestawała, chcąc dokończyć to, co zaczęła, postawić barierę, która zagwarantuje bezpieczeństwo Moore’owi i jego rodzinie. W końcu się udało, ostatnie wiązanie, pociągnięcie różdżką. Dokończenie całości, wiążąc Billy’ego z czarem, robiąc go Strażnikiem Tajemnicy tego miejsca. Fidelius był potężny, ale jednocześnie też słaby, jeśli zaufało się nieodpowiednim ludziom. Wierzyła jednak, że wśród tych, których dopuszczali szczególnie blisko nie było takich osób. - Gotowe. - poinformował go po tym, jak konstrukcja budynki zniknęła z jej oczu a przed nią rozpostarł się zielony widok skąpany w świetle nocy. Tym razem utrzymała się na nogach, nie jak wcześniej, przy sklepie, kiedy włożyła zbyt wiele energii w wiązania. Lepiej rozumiała te konfiguracje. Praktyka rzeczywiście potrafiła stworzyć mistrza
| zt?
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
| 5 kwietnia
Grube strugi rzęsistego deszczu wciąż spływały z szarego nieba na rozmokniętą ziemię, gdy – po krótkiej podróży świstoklikiem – lądowali na kamienistej plaży rozciągniętej wokół irlandzkiego jeziora, zaledwie kilkaset metrów od domu. Pogoda była paskudna; utrzymujący się w powietrzu chłód gryzł nieprzyjemnie każdy centymetr odsłoniętej skóry, a nieustające od paru dni ulewy zamieniły górskie ścieżki w błotniste potoki, sprawiając, że niemożliwym stało się przejście nimi suchą nogą. Z powietrznych tras wracał przemoknięty do suchej nitki, razem ze sobą wnosząc do przedpokoju brązowo-bure ślady, prawdopodobnie doprowadzając tym samym Aurelię do szału – a póki co nie zapowiadało się na to, by długo wyczekiwana wiosna miała wreszcie nadejść. To między innymi dlatego początkiem tygodnia postarał się o świstoklik, nie chcąc narażać Sheili na wyczerpującą podróż miotłą; do Półwyspu Kornwalijskiego było daleko, a przebycie Morza Celtyckiego przy silnym wietrze i w ulewnym deszczu stanowiłoby wyzwanie nawet dla doświadczonych lotników. – Musimy p-p-przejść kawałek tą ścieżką, niedaleko – powiedział, robiąc dwa kroki w stronę dziewczyny i wyciągając różdżkę; drugą dłonią wskazując właściwy kierunek. – Caelum – wypowiedział, szarpiąc krótko nadgarstkiem i otaczając ich oboje chroniącą przed deszczem kopułą, choć tych parę sekund od wylądowania do rzucenia zaklęcia wystarczyło, by częściowo zmókł; zimne krople spływały mu za kołnierz kurtki, sprawiając, że nie marzył o niczym więcej, niż tylko znalezieniu się w suchej i ciepłej kuchni.
Dróżka była wąska i śliska, wyłożona częściowo gładkimi kamieniami; pięła się w górę, zakręcając kilka razy, poprzecinana zdradliwymi korzeniami porastających ją drzew. Stawiał kroki ostrożnie, starając się trzymać blisko Sheili – tak, by zdążyć ją przytrzymać, jeśli pośliznęłaby jej się noga – dostosowując się do jej tempa. – Jeszcze p-p-parę kroków – na tej polanie – odezwał się po chwili, unosząc spojrzenie na otoczony płotem dom – który do tej pory musiał pozostawać dla dziewczyny niewidoczny, ukryty pod silnymi zaklęciami, dopóki jako strażnik tajemnicy nie zdradziłby jego położenia. Zerknął kontrolnie na Sheilę, upewniając się, że była już w stanie dostrzec budynek – a później zrobił kilka szybszych kroków, żeby otworzyć przed nią furtkę i znajdujące się nieco dalej drzwi. Finite incantatem, mruknął w myślach, w chwili, w której znaleźli się w przedsionku; ochronna kopuła rozmyła się w powietrzu. – No, jesteśmy. Dziękuję, że zgodziłaś się p-p-przyjść – powiedział, chowając różdżkę do kieszeni i pocierając o siebie zziębnięte dłonie. Zsunął z ramion kurtkę, żeby odwiesić ją na jednym z drewnianych, przymocowanych do ściany kołków, kompletnie nie zwracając uwagi na tworzącą się pod jego nogami kałużę. – Aidana chyba jeszcze nie ma – zauważył, przelotnie odnotowując brak jednego z okryć na wieszaku i puste miejsce po butach na szafce tuż pod nim – ale lada moment p-p-powinien wrócić – dodał, w taką pogodę z pewnością nie wybrał się na dłuższy spacer. Uśmiechnął się do Sheili, wyciągając rękę, żeby wziąć od niej płaszcz; coś skręciło się w jego wnętrznościach na wspomnienie o jej bracie – wciąż nie wiedział jeszcze, w jaki sposób miał z nią o tym porozmawiać. Ani czy w ogóle powinien to robić. – Najszybciej ogrzejemy się w kuchni. Nap-p-pijesz się herbaty? – zapytał, wskazując na pierwsze drzwi na lewo, samemu marząc o kubku gorącego napoju.
Grube strugi rzęsistego deszczu wciąż spływały z szarego nieba na rozmokniętą ziemię, gdy – po krótkiej podróży świstoklikiem – lądowali na kamienistej plaży rozciągniętej wokół irlandzkiego jeziora, zaledwie kilkaset metrów od domu. Pogoda była paskudna; utrzymujący się w powietrzu chłód gryzł nieprzyjemnie każdy centymetr odsłoniętej skóry, a nieustające od paru dni ulewy zamieniły górskie ścieżki w błotniste potoki, sprawiając, że niemożliwym stało się przejście nimi suchą nogą. Z powietrznych tras wracał przemoknięty do suchej nitki, razem ze sobą wnosząc do przedpokoju brązowo-bure ślady, prawdopodobnie doprowadzając tym samym Aurelię do szału – a póki co nie zapowiadało się na to, by długo wyczekiwana wiosna miała wreszcie nadejść. To między innymi dlatego początkiem tygodnia postarał się o świstoklik, nie chcąc narażać Sheili na wyczerpującą podróż miotłą; do Półwyspu Kornwalijskiego było daleko, a przebycie Morza Celtyckiego przy silnym wietrze i w ulewnym deszczu stanowiłoby wyzwanie nawet dla doświadczonych lotników. – Musimy p-p-przejść kawałek tą ścieżką, niedaleko – powiedział, robiąc dwa kroki w stronę dziewczyny i wyciągając różdżkę; drugą dłonią wskazując właściwy kierunek. – Caelum – wypowiedział, szarpiąc krótko nadgarstkiem i otaczając ich oboje chroniącą przed deszczem kopułą, choć tych parę sekund od wylądowania do rzucenia zaklęcia wystarczyło, by częściowo zmókł; zimne krople spływały mu za kołnierz kurtki, sprawiając, że nie marzył o niczym więcej, niż tylko znalezieniu się w suchej i ciepłej kuchni.
Dróżka była wąska i śliska, wyłożona częściowo gładkimi kamieniami; pięła się w górę, zakręcając kilka razy, poprzecinana zdradliwymi korzeniami porastających ją drzew. Stawiał kroki ostrożnie, starając się trzymać blisko Sheili – tak, by zdążyć ją przytrzymać, jeśli pośliznęłaby jej się noga – dostosowując się do jej tempa. – Jeszcze p-p-parę kroków – na tej polanie – odezwał się po chwili, unosząc spojrzenie na otoczony płotem dom – który do tej pory musiał pozostawać dla dziewczyny niewidoczny, ukryty pod silnymi zaklęciami, dopóki jako strażnik tajemnicy nie zdradziłby jego położenia. Zerknął kontrolnie na Sheilę, upewniając się, że była już w stanie dostrzec budynek – a później zrobił kilka szybszych kroków, żeby otworzyć przed nią furtkę i znajdujące się nieco dalej drzwi. Finite incantatem, mruknął w myślach, w chwili, w której znaleźli się w przedsionku; ochronna kopuła rozmyła się w powietrzu. – No, jesteśmy. Dziękuję, że zgodziłaś się p-p-przyjść – powiedział, chowając różdżkę do kieszeni i pocierając o siebie zziębnięte dłonie. Zsunął z ramion kurtkę, żeby odwiesić ją na jednym z drewnianych, przymocowanych do ściany kołków, kompletnie nie zwracając uwagi na tworzącą się pod jego nogami kałużę. – Aidana chyba jeszcze nie ma – zauważył, przelotnie odnotowując brak jednego z okryć na wieszaku i puste miejsce po butach na szafce tuż pod nim – ale lada moment p-p-powinien wrócić – dodał, w taką pogodę z pewnością nie wybrał się na dłuższy spacer. Uśmiechnął się do Sheili, wyciągając rękę, żeby wziąć od niej płaszcz; coś skręciło się w jego wnętrznościach na wspomnienie o jej bracie – wciąż nie wiedział jeszcze, w jaki sposób miał z nią o tym porozmawiać. Ani czy w ogóle powinien to robić. – Najszybciej ogrzejemy się w kuchni. Nap-p-pijesz się herbaty? – zapytał, wskazując na pierwsze drzwi na lewo, samemu marząc o kubku gorącego napoju.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Mokre kamienie jeszcze parę miesięcy temu nie stanowiłyby dla niej żadnej przeszkody, teraz jednak wydawały się jak fosa w bajkach, niezwykle ogromne i trudne do przebycia. Opadała z sił nie mając czego jeść w ilościach, które miała wcześniej jak i większość posiłków przerzucając na resztę rodziny, więc jak bardzo potrzebują teraz tego, o wiele bardziej niż ona. Jednak w połączeniu z niewyspaniem, kończyło się to zmęczeniem i przymykaniem oczy w najrozmaitszych miejscach i najdziwniejszych momentach. Mimo to, wyprawę do Irlandii postrzegała jako jakąś szansę, chociaż gdy w pierwszej chwili dostrzegła podpisany przez Billy’ego list, spodziewała się że przede wszystkim sprawa dotyczyć będzie Aidana. Owszem, imię najmłodszego z Moorów padało w liście aż trzy razy, ale słowa dotyczyły głównie możliwości uszycia rozmaitych ubrań, w tym magicznej szaty, na co była całkiem podekscytowana.
Korzystając ze świstoklika czuła się o wiele lepiej niż podczas telepotacji, nie przejmując się nawet gdy po przybyciu na miejsce deszcz lunął na nią strują, spływając jej po nieco wyświechtanym kapturze, mocząc od razu cienką tkaninę i spływając za kołnierz i po ramionach, zaraz jednak kopuła zaklęcia odgrodziła ją od zimnej ściany wody. Skinęła głową, kiedy William wskazał kierunek, ruszyła więc za nim, siły bardziej skupiając na przebiciu się w stronę ciepłego schronienia niż na uprzejmej rozmowie. Wpatrywała się ostrożnie w ziemie, mozolnie pnąc się przed siebie aby kierować się w stronę domu, oddychając nieco ciężej kiedy droga zmuszała ją do wysiłku. Dopiero kiedy budynek wyłonił się zza zaklęcia, odetchnęła nieco głębiej, zaskoczona tym rodzajem magii. Czy tak dałoby się ukryć ich dom, albo wozy? Byłoby naprawdę cudownie. Żadnych nagłych odwiedzin, żadnych obcych grożących różdżką.
- Nie ma za co – odpowiedziała, do pomieszczenia wchodząc zaraz za nim. Buty wytarła w przedpokoju, ostrożnie przekazując odzienie Williamowi, chociaż jej wzrok pobiegł raczej w stronę wody znaczącej szlak ich przyjścia. – Wybacz, nie chciałam. Mogę posprzątać, to zajmie chwilę. – Poprawiła jeszcze pasek torby w której trzymała swoje przybory, z zaciekawieniem spoglądając w kierunku kuchni. – Może…być cokolwiek do picia, nie musi herbata. – Jak mieli jej niewiele to nie będzie jej zabierać przecież.
- Będę musiała cię zmierzyć, mam ze sobą miarkę. Ale nie ma pośpiechu, tak tylko mówię. Co byś chciał dokładnie, aby ci wykonać?
Korzystając ze świstoklika czuła się o wiele lepiej niż podczas telepotacji, nie przejmując się nawet gdy po przybyciu na miejsce deszcz lunął na nią strują, spływając jej po nieco wyświechtanym kapturze, mocząc od razu cienką tkaninę i spływając za kołnierz i po ramionach, zaraz jednak kopuła zaklęcia odgrodziła ją od zimnej ściany wody. Skinęła głową, kiedy William wskazał kierunek, ruszyła więc za nim, siły bardziej skupiając na przebiciu się w stronę ciepłego schronienia niż na uprzejmej rozmowie. Wpatrywała się ostrożnie w ziemie, mozolnie pnąc się przed siebie aby kierować się w stronę domu, oddychając nieco ciężej kiedy droga zmuszała ją do wysiłku. Dopiero kiedy budynek wyłonił się zza zaklęcia, odetchnęła nieco głębiej, zaskoczona tym rodzajem magii. Czy tak dałoby się ukryć ich dom, albo wozy? Byłoby naprawdę cudownie. Żadnych nagłych odwiedzin, żadnych obcych grożących różdżką.
- Nie ma za co – odpowiedziała, do pomieszczenia wchodząc zaraz za nim. Buty wytarła w przedpokoju, ostrożnie przekazując odzienie Williamowi, chociaż jej wzrok pobiegł raczej w stronę wody znaczącej szlak ich przyjścia. – Wybacz, nie chciałam. Mogę posprzątać, to zajmie chwilę. – Poprawiła jeszcze pasek torby w której trzymała swoje przybory, z zaciekawieniem spoglądając w kierunku kuchni. – Może…być cokolwiek do picia, nie musi herbata. – Jak mieli jej niewiele to nie będzie jej zabierać przecież.
- Będę musiała cię zmierzyć, mam ze sobą miarkę. Ale nie ma pośpiechu, tak tylko mówię. Co byś chciał dokładnie, aby ci wykonać?
Only those who are capable of silliness can be called truly intelligent.
Znajomy zapach suchego, ciepłego powietrza poprawił mu nastrój niemal od razu, gdy przeszedł przez drzwi, starannie zamykając je za sobą – i tym samym odgradzając ich od zasłony ulewnego, przysłaniającego krajobraz deszczu. Nadal można było go usłyszeć, ciężkie krople miarowo stukały o szyby i znajdujący się piętro wyżej dach, ale dźwięk stał się na tyle przytłumiony, że brzmiał prawie jak muzyka. – Co? – wyrwało mu się, kiedy usłyszał padające z ust Sheili przeprosiny; odwrócił się, najpierw odwiesiwszy jej płaszcz na przytwierdzony do ściany wieszak, w pierwszej chwili nie rozumiejąc, do czego odnosiły się jej słowa. Jego spojrzenie dopiero po paru sekundach zatrzymało się na burych, wilgotnych śladach, do których widoku przyzwyczaił się już chyba tak bardzo, że przestał zwracać na nie uwagę. – No coś ty, nie p-p-przejmuj się tym – powiedział, odruchowo wyciągając różdżkę. – Przy tej p-p-pogodzie parę razy dziennie stoi tu kałuża. Zwłaszcza, że Amelka uwielbia b-b-bawić się w deszczu – dodał pogodnie, wyciągając rękę, żeby wprawnie obrócić nadgarstkiem, rzucając na posadzkę niewerbalne chłoszczyść; większość wody zniknęła, pozostawiając po sobie jednak trochę przyschniętych smug; zmarszczył brwi, zaklęcia gospodarskie wciąż czasami nie wychodziły mu tak, jak powinny – mógł jednak zająć się tym później. – Chodź, czuj się jak u siebie – zapewnił szybko, dostrzegając skierowany w stronę kuchni wzrok Sheili. Kiedy znaleźli się w środku, odsunął jedno z krzeseł, gestem zachęcając ją, żeby usiadła. – Zap-p-parzę herbaty w takim razie, wolisz czarną czy kwiatową? – zapytał, odwieszając własną torbę na drugie krzesło i zabierając się za nalanie wody do cynowego czajnika.
Na wspomnienie o mierzeniu kiwnął głową, nie zdziwiło go to; zdarzało mu się obserwować Aurelię przy pracy. – Kurtkę – odpowiedział, przechodząc przez kuchnię, żeby powiesić czajnik nad piecykiem; otworzył żeliwne drzwiczki, rzucając ciche incendio, a później ponownie je zamykając. – Taką do latania, coś jak ta, którą n-n-noszę, tylko – zawahał się, zbierając myśli; nie znał się zbytnio na materiałach ani ubraniach, nie wiedział więc, czy jego opis był w jakikolwiek sposób dla Sheili przydatny – słyszałem, że jak obszyje się ją skórą g-g-gryfa, to będzie stawiać mniejszy opór w powietrzu. To p-p-prawda? – zapytał, rzucając dziewczynie pytające spojrzenie. Kiedy jeszcze był zawodnikiem Jastrzębi, w trakcie meczów grali w szatach, które w magiczny sposób nie krępowały ruchów ani nie zaplątywały się wokół miotły nawet przy mocnym wietrze; wtedy nigdy nie zastanawiał się, co było tego powodem, o specjalnych właściwościach skór dowiadując się dopiero niedawno, od latających dla „Sów” lotników. – Udało mi się zdobyć p-p-parę fragmentów, rzuciłabyś okiem? Nie wiem, czy się nadają – dodał, wskazując na zawinięte w szary papier zawiniątko, które zostawił na stojącej pod ścianą skrzyni; podszedł do niego, żeby odwiązać przytrzymujący pergamin sznurek.
Na wspomnienie o mierzeniu kiwnął głową, nie zdziwiło go to; zdarzało mu się obserwować Aurelię przy pracy. – Kurtkę – odpowiedział, przechodząc przez kuchnię, żeby powiesić czajnik nad piecykiem; otworzył żeliwne drzwiczki, rzucając ciche incendio, a później ponownie je zamykając. – Taką do latania, coś jak ta, którą n-n-noszę, tylko – zawahał się, zbierając myśli; nie znał się zbytnio na materiałach ani ubraniach, nie wiedział więc, czy jego opis był w jakikolwiek sposób dla Sheili przydatny – słyszałem, że jak obszyje się ją skórą g-g-gryfa, to będzie stawiać mniejszy opór w powietrzu. To p-p-prawda? – zapytał, rzucając dziewczynie pytające spojrzenie. Kiedy jeszcze był zawodnikiem Jastrzębi, w trakcie meczów grali w szatach, które w magiczny sposób nie krępowały ruchów ani nie zaplątywały się wokół miotły nawet przy mocnym wietrze; wtedy nigdy nie zastanawiał się, co było tego powodem, o specjalnych właściwościach skór dowiadując się dopiero niedawno, od latających dla „Sów” lotników. – Udało mi się zdobyć p-p-parę fragmentów, rzuciłabyś okiem? Nie wiem, czy się nadają – dodał, wskazując na zawinięte w szary papier zawiniątko, które zostawił na stojącej pod ścianą skrzyni; podszedł do niego, żeby odwiązać przytrzymujący pergamin sznurek.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Skinęła głową, nieco nieśmiało można by powiedzieć, kiedy wspomniał o tym, że starać się nie musi. Mimo wszystko buty ostrożnie wytarła, wiedząc jak ciężko starać się jest utrzymać porządek w domu, zwłaszcza kiedy miało się dwóch braci którzy na czystość za bardzo nie patrzyli, wracając ze swoich przygód umorusani błotem, zachlapani albo co gorsza, śmierdzący jak ostatnio Thomas niosący zapach chlewu albo James, który wrócił z Parszywego w rybich flakach. Dlatego jakoś wyczuwała, że chciałaby pomóc komuś i nie pozwolić sobie na sprawianie dodatkowej pracy. Wyślizgując się ze zbyt wielkiego płaszcza, przeszła na chwilę w głąb domu, ciekawa, jak obecnie mieszkał Aidan z rodziną. Nigdy nie skupiała się na wnętrzach ale to…wyglądało nawet przytulnie. Mogła sobie wyobrazić Moorów siedzących wieczorem w salonie, gdy każdy siedział i robił coś własnego, ale towarzystwo drugiej osoby przynosiło po prostu komfort.
Dopiero wtedy kolejny domownik zwrócił jej uwagę i aż z wrażenia pochyliła się w stronę Tłuczka, machającego ogonem z zainteresowaniem. Przykucnęła przy nim, wyciągając dłoń w jego stronę i dając mu ją obwąchać, tak aby czuł się swobodniej odnośnie jej obecności tutaj. Rozpromienione spojrzenie posłała jeszcze w stronę Williama, oczywiście nie omieszkując roztoczyć swojej opieki nad jakże kochanym zwierzątkiem.
- Wygląda pięknie! Jak się wabi? Mogę pogłaskać? – Dopiero za zgodą Moore’a sięgnęła do czarnego pyszczka, delikatnie głaszcząc psa zanim nie podnosiła się aby usiąść na odsuniętym dla niej krześle. Zastanawiała się, czy powinna poruszyć temat wcześniej czy już teraz, ale to chyba mogło jednak poczekać na później. Była tu przecież odnośnie szaty dla Billa i wszelkie rozmowy dotyczące tematów nieco innych mogła założyć potem.
- Kwiatowa, dziękuję bardzo. – Ostrożnie odłożyła torbę na krzesło niedaleko, otwierając ją aby wyciągnąć z niej swój notatnik w którym zapisywała rzeczy dotyczące wymiarów i pomysłów, do tego miarkę krawiecką oraz ołówek, mocno już wykorzystany, więc musiała zastanowić się, gdzie mogłaby znaleźć nowy. Rozważała przez chwilę, czy nie zapytać o to Williama, zrezygnowała jednak z tego pomysłu, czując że dziwnie by było jej dopraszać się jeszcze o coś.
- Tak. – Pokiwała głową, kiedy wspomniał o skórze gryfa. – Ogólnie wykorzystywane są podczas lotów, nie tylko na miotłach, ale również podczas podróży na hipogryfie albo skrzydlatych koniach. Po pierwsze dlatego, że amortyzują nieco upadek. – A to, jak podejrzewała, już sporo robiło różnicy. – Dodatkowo nie krępują ruchów i pozwalają na swobodne poruszanie ciałem, nawet jeżeli są dłuższe. Ale skoro zainteresowany jesteś kurtką, to raczej nie musimy martwić się ich długością.
Wszystko skrzętnie zapisywała, wiedząc, że to najważniejsze będzie gdy będzie planować cały wygląd i wykrój.
- Będę mogła zobaczyć materiały? Wtedy na pewno uda mi się ocenić ich jakość, ale w razie czego, sama też wiem gdzie się w nie zaopatrzyć więc nie musisz się martwić, nie będziesz stratny. – Musiała za to wiedzieć, ile tych materiałów ma, bo to też stanowiło istotną różnicę. Kiedy rozwinął zawiniątko, podniosła się i przeszła w stronę skór, ostrożnie dotykając je dłonią, przyglądając się splotom i w zaciekawieniu badając tkaninę pomiędzy palcami zanim z uśmiechem nie pokiwała głową.
- Są bardzo dobre, myślę, że wyjdzie z nich idealna kurtka. Musiałabym cię tylko zmierzyć. I potem zmierzyć Amelkę, ale tam już nie chcesz magicznych sukienek, prawda?
Dopiero wtedy kolejny domownik zwrócił jej uwagę i aż z wrażenia pochyliła się w stronę Tłuczka, machającego ogonem z zainteresowaniem. Przykucnęła przy nim, wyciągając dłoń w jego stronę i dając mu ją obwąchać, tak aby czuł się swobodniej odnośnie jej obecności tutaj. Rozpromienione spojrzenie posłała jeszcze w stronę Williama, oczywiście nie omieszkując roztoczyć swojej opieki nad jakże kochanym zwierzątkiem.
- Wygląda pięknie! Jak się wabi? Mogę pogłaskać? – Dopiero za zgodą Moore’a sięgnęła do czarnego pyszczka, delikatnie głaszcząc psa zanim nie podnosiła się aby usiąść na odsuniętym dla niej krześle. Zastanawiała się, czy powinna poruszyć temat wcześniej czy już teraz, ale to chyba mogło jednak poczekać na później. Była tu przecież odnośnie szaty dla Billa i wszelkie rozmowy dotyczące tematów nieco innych mogła założyć potem.
- Kwiatowa, dziękuję bardzo. – Ostrożnie odłożyła torbę na krzesło niedaleko, otwierając ją aby wyciągnąć z niej swój notatnik w którym zapisywała rzeczy dotyczące wymiarów i pomysłów, do tego miarkę krawiecką oraz ołówek, mocno już wykorzystany, więc musiała zastanowić się, gdzie mogłaby znaleźć nowy. Rozważała przez chwilę, czy nie zapytać o to Williama, zrezygnowała jednak z tego pomysłu, czując że dziwnie by było jej dopraszać się jeszcze o coś.
- Tak. – Pokiwała głową, kiedy wspomniał o skórze gryfa. – Ogólnie wykorzystywane są podczas lotów, nie tylko na miotłach, ale również podczas podróży na hipogryfie albo skrzydlatych koniach. Po pierwsze dlatego, że amortyzują nieco upadek. – A to, jak podejrzewała, już sporo robiło różnicy. – Dodatkowo nie krępują ruchów i pozwalają na swobodne poruszanie ciałem, nawet jeżeli są dłuższe. Ale skoro zainteresowany jesteś kurtką, to raczej nie musimy martwić się ich długością.
Wszystko skrzętnie zapisywała, wiedząc, że to najważniejsze będzie gdy będzie planować cały wygląd i wykrój.
- Będę mogła zobaczyć materiały? Wtedy na pewno uda mi się ocenić ich jakość, ale w razie czego, sama też wiem gdzie się w nie zaopatrzyć więc nie musisz się martwić, nie będziesz stratny. – Musiała za to wiedzieć, ile tych materiałów ma, bo to też stanowiło istotną różnicę. Kiedy rozwinął zawiniątko, podniosła się i przeszła w stronę skór, ostrożnie dotykając je dłonią, przyglądając się splotom i w zaciekawieniu badając tkaninę pomiędzy palcami zanim z uśmiechem nie pokiwała głową.
- Są bardzo dobre, myślę, że wyjdzie z nich idealna kurtka. Musiałabym cię tylko zmierzyć. I potem zmierzyć Amelkę, ale tam już nie chcesz magicznych sukienek, prawda?
Only those who are capable of silliness can be called truly intelligent.
– Jeszcze się urządzamy – wtrącił w drodze do kuchni tonem usprawiedliwienia, dostrzegając sięgające w głąb domu spojrzenie Sheili; zdawał sobie sprawę, że wnętrze mogło na pierwszy rzut oka sprawiać wrażenie niedokończonego, głównie dlatego, że bardzo mu zależało, by zdążyli przeprowadzić się do Irlandii przed zimą; ta przyszła w tym roku wyjątkowo szybko, przyspieszając snute od miesięcy plany – meble nie pasowały więc do siebie idealnie, podobnie jak dywaniki czy ozdoby na ścianach, wieszane nieco przypadkowo przez wszystkich Moore’ów, byle tylko zapełnić puste przestrzenie – ale było też coś znajomego w tym pozornym chaosie, co sprawiało, że mimowolnie się uśmiechał.
Pojawienie się Tłuczka, poprzedzone charakterystycznym odgłosem stukających o drewno pazurów, skutecznie wyrwało go z plątaniny myśli; odwrócił się w stronę psiaka, odruchowo otwierając usta, żeby zapewnić Sheilę, że nie był groźny – ale wyglądało na to, że wcale nie musiał tego robić; dziewczyna nie wydawała się ani odrobinę zaalarmowana. – To Tłuczek, p-p-przygarnęliśmy go, jak był szczeniakiem – odpowiedział, przyglądając się, jak psiak trąca nosem wyciągniętą w jego stronę dłoń, wyraźnie domagając się pogłaskania. – I jasne, nie ugryzie cię – co najwyżej zacznie chodzić za t-t-tobą krok w krok – dodał; i rzeczywiście – kiedy Sheila usiadła na kuchennym krześle, Tłuczek podreptał za nią, przysiadając tuż obok, a później kładąc się tuż przy prostych, drewnianych nogach. – Masz rękę do zwierząt – zauważył przelotnie, sięgając po jedną ze stojących na szafce, metalowych puszek – całkowicie pozbawioną etykiet, nie licząc przymocowanego za pomocą taśmy klejącej skrawka pergaminu z paroma odręcznie wypisanymi słowami. – M-m-masz jakieś swoje? – zapytał z zainteresowaniem, nasypując zasuszonej mieszanki liści i kwiatowych płatków do dwóch kubków, trzeci zostawiając na razie pusty – w razie, gdyby Aidan w międzyczasie wrócił do domu i postanowił do nich dołączyć.
– Zwyczajna sk-k-kóra może to zrobić? Załagodzić upadek? – podjął, podchodząc do stołu i odstawiając kubki na blat; potarł dłonią szczękę, starając się przypomnieć sobie któryś z mniej fortunnych meczów, w głowie miał jednak pustkę; jego kariera zawodnika Jastrzębi wydawała się odległa, zamglona – jak gdyby to wszystko, co miało miejsce przed wybuchem wojny, działo się w innym życiu, innym świecie. – Dostarczę ci wszystkiego, czego będziesz p-p-potrzebować. Albo za to zapłacę – sprostował, kiedy wspomniała o własnych materiałach; nie miał zamiaru jej wykorzystywać; z tego, co zrozumiał, szyciem zarabiała za życie. Przyglądał jej przez moment, gdy przesuwała w palcach materiały, raz po raz zapisując coś w notatniku; starał się nie zaglądać jej jednak przez ramię, zdając sobie sprawę, że byłoby to nieuprzejme. – Jasne, nie ma p-p-problemu. Mam stanąć jakoś specjalnie? – zapytał; stare ubrania zazwyczaj przerabiała lub cerowała dla niego Aurelia, ale z tego, co wiedział, robiła to ściągając miarę z innych – w całym domu nie brakowało jego swetrów czy koszul. Nie był więc pewien, czy powinien rozłożyć ramiona na boki, czy może stać naturalnie. – Sukienki mogą być m-m-magiczne? W jaki sposób? – zdziwił się, nie potrafiąc wyobrazić sobie, jakie magiczne właściwości mogłaby mieć dziewczęca sukienka.
Słysząc rozbrzmiewający w kuchni gwizd czajnika, oderwał spojrzenie od Sheili i ruszył w stronę piecyka, po drodze zgarniając lnianą szmatkę, przez którą złapał za rozgrzany już nieco uchwyt; z naczyniem wrócił do stołu, ostrożnie nalewając wrzątku najpierw do jednego, a później do drugiego kubka. Kuchnia niemal natychmiast wypełniła się przyjemnym, odrobinę ziołowym zapachem.
| przekazuję Sheili 3x skórę gryfa i czaroprzędzę
Pojawienie się Tłuczka, poprzedzone charakterystycznym odgłosem stukających o drewno pazurów, skutecznie wyrwało go z plątaniny myśli; odwrócił się w stronę psiaka, odruchowo otwierając usta, żeby zapewnić Sheilę, że nie był groźny – ale wyglądało na to, że wcale nie musiał tego robić; dziewczyna nie wydawała się ani odrobinę zaalarmowana. – To Tłuczek, p-p-przygarnęliśmy go, jak był szczeniakiem – odpowiedział, przyglądając się, jak psiak trąca nosem wyciągniętą w jego stronę dłoń, wyraźnie domagając się pogłaskania. – I jasne, nie ugryzie cię – co najwyżej zacznie chodzić za t-t-tobą krok w krok – dodał; i rzeczywiście – kiedy Sheila usiadła na kuchennym krześle, Tłuczek podreptał za nią, przysiadając tuż obok, a później kładąc się tuż przy prostych, drewnianych nogach. – Masz rękę do zwierząt – zauważył przelotnie, sięgając po jedną ze stojących na szafce, metalowych puszek – całkowicie pozbawioną etykiet, nie licząc przymocowanego za pomocą taśmy klejącej skrawka pergaminu z paroma odręcznie wypisanymi słowami. – M-m-masz jakieś swoje? – zapytał z zainteresowaniem, nasypując zasuszonej mieszanki liści i kwiatowych płatków do dwóch kubków, trzeci zostawiając na razie pusty – w razie, gdyby Aidan w międzyczasie wrócił do domu i postanowił do nich dołączyć.
– Zwyczajna sk-k-kóra może to zrobić? Załagodzić upadek? – podjął, podchodząc do stołu i odstawiając kubki na blat; potarł dłonią szczękę, starając się przypomnieć sobie któryś z mniej fortunnych meczów, w głowie miał jednak pustkę; jego kariera zawodnika Jastrzębi wydawała się odległa, zamglona – jak gdyby to wszystko, co miało miejsce przed wybuchem wojny, działo się w innym życiu, innym świecie. – Dostarczę ci wszystkiego, czego będziesz p-p-potrzebować. Albo za to zapłacę – sprostował, kiedy wspomniała o własnych materiałach; nie miał zamiaru jej wykorzystywać; z tego, co zrozumiał, szyciem zarabiała za życie. Przyglądał jej przez moment, gdy przesuwała w palcach materiały, raz po raz zapisując coś w notatniku; starał się nie zaglądać jej jednak przez ramię, zdając sobie sprawę, że byłoby to nieuprzejme. – Jasne, nie ma p-p-problemu. Mam stanąć jakoś specjalnie? – zapytał; stare ubrania zazwyczaj przerabiała lub cerowała dla niego Aurelia, ale z tego, co wiedział, robiła to ściągając miarę z innych – w całym domu nie brakowało jego swetrów czy koszul. Nie był więc pewien, czy powinien rozłożyć ramiona na boki, czy może stać naturalnie. – Sukienki mogą być m-m-magiczne? W jaki sposób? – zdziwił się, nie potrafiąc wyobrazić sobie, jakie magiczne właściwości mogłaby mieć dziewczęca sukienka.
Słysząc rozbrzmiewający w kuchni gwizd czajnika, oderwał spojrzenie od Sheili i ruszył w stronę piecyka, po drodze zgarniając lnianą szmatkę, przez którą złapał za rozgrzany już nieco uchwyt; z naczyniem wrócił do stołu, ostrożnie nalewając wrzątku najpierw do jednego, a później do drugiego kubka. Kuchnia niemal natychmiast wypełniła się przyjemnym, odrobinę ziołowym zapachem.
| przekazuję Sheili 3x skórę gryfa i czaroprzędzę
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
- Nie zwróciłam na to uwagi. – Uśmiechnęła się lekko, bo prawda była właśnie taka. Nie zwracała nawet uwagi na to, czy ściany są pomalowane porządnie, czy wszystko znajduje się na swoim miejscu, czy może jednak czyjeś spodnie rzucane są na lewo i prawo (chociaż w pewnym rozbawieniu zawsze posądzałaby o to Aidana, wiedząc, że ten w roztargnieniu po prostu zostawiał rzeczy gdzie popadło, nie ze złośliwości). Zresztą, sama przez ostatnie siedziała w pokoju który nie miał nawet łóżka, w którym znajdowały się setki cudzych rzeczy, gdzie nie miała nawet przestrzeni dla siebie, z kurą wciśniętą na półkę i sporej wielkości psem leżącym gdzie akurat udało mu się położyć. Nie miała być więc oceniająca, a już zdecydowanie nie wobec kogoś, kto chciał jej tylko pomóc.
- Przepiękny jest. – Szczerze skomentowała Tłuczka, przykucając przy nim, głaszcząc psa, przechodząc dłońmi zaraz za jego uszy, drapiąc go, zanim nie przeniosła dłoni na boki, czochrając go jeszcze. Psy jak zawsze reagowały na takie pieszczoty sporą dawką miłości, a z Tłuczkiem, jak widać, wcale nie było inaczej. Cmoknęła go jeszcze w łeb, zanim nie przeniosła się wraz z nim do kuchni, uśmiechając się w jego stronę kiedy tylko ułożył się obok niej. Bardzo kochany. – Nie mam nic przeciwko. To bardzo przyjemne towarzystwo, tak jak ty. – Tłuczek. Prawdziwie rozgrywkowe imię.
- Dziękuję. Spędzałam z nimi dużo czasu. Teraz mniej, oczywiście, ale wcześniej też mocno zajmowaliśmy się końmi. – Uśmiechnęła się też, całkiem smutno. Miała też ochotę dodać, że czasem tęskniła, ale nauczyła się, że ludzie nie bardzo chcieli słuchać o tej kulturze, jeżeli akurat nie mieli czasu na dokładną jej krytykę. – A, co do zwierząt, to mamy prawie każdy z nas sowę, znaczy, jest jeden kruk zamiast tego. Jest kura Nira, kot, który ma na imię Dynia i Mars…Mars to mój pies, ale jest duży i dostałam go jak była osoba która pomagała go utrzymać, a teraz nie ma i…no…nie wiemy…jak go wykarmić i chyba…trzeba będzie… - głos jej się łamał co raz bardziej i wcale nie chciała kontynuować tego tematu, ze wdzięcznością więc poświęcała się szyciu.
- Pamiętaj, że w wypadku magicznych zwierząt, żadna skóra nie jest zwyczajna. Te zwierzęta niosą ze sobą tak wielką magię, jaką nosić mogą. Muszą być bezpieczne gdzieś tam, więc nic dziwnego, że gryfy nie mogą roztrzaskiwać się jak porcelana na ziemi. – Uśmiechnęła się w stronę Williama nieco pewniej, dopiero teraz uświadamiając sobie, że tak samo jak ona nie znała się na wielkich magicznych zaklęciach albo lataniu na miotle, tak inni niekoniecznie znali się na magicznych szatach i materiałach. – Spokojnie, być może nic poza tym nie będzie potrzebne. Spróbuję wszystko uszyć i dam ci znać, jak wyjdzie. Czy na kurtce powinien być jakiś specjalny szew albo coś innego, czy jednak zostawiasz to wszystko mnie? – Była gotowa zadowolić Williama pod względem szycia tak jak mogła, ale musiała wiedzieć, na czym mu zależy.
- Na razie stań prosto. Jak poproszę, możesz wyciągnąć ramiona na boki? Wtedy zdejmę miarę, również z nadgarstków. Chyba, że wolisz krótkie rękawy? – Wydawać by mogło się, że podczas latania może w końcu być zimno, ale może nie wiedziała, czy Moore rzeczywiście chciał jedynie kurtkę, czy jednak również jakiejś ochrony.
- Powiedzmy, że mogą. Jest na przykład pył elfów, z którego można zrobić sukienkę, która się błyszczy. Wtedy taka osoba od razu przyciąga wzrok. W zasadzie magiczne tkaniny można wykorzystać na wszystko. – Nie wiedziała, czy dobrze ją rozumiał, ale starała się to tłumaczyć jak mogła. Gdy tylko zalał herbatę, westchnęła cicho, biorąc większy oddech aby jednak wciągnąć przyjemny kwiatowy zapach do płuc.
- Stań na środku, proszę. Powiedz mi też, czy zależy ci na jakimś kolorze, skoro mówimy jeszcze o guście?
- Przepiękny jest. – Szczerze skomentowała Tłuczka, przykucając przy nim, głaszcząc psa, przechodząc dłońmi zaraz za jego uszy, drapiąc go, zanim nie przeniosła dłoni na boki, czochrając go jeszcze. Psy jak zawsze reagowały na takie pieszczoty sporą dawką miłości, a z Tłuczkiem, jak widać, wcale nie było inaczej. Cmoknęła go jeszcze w łeb, zanim nie przeniosła się wraz z nim do kuchni, uśmiechając się w jego stronę kiedy tylko ułożył się obok niej. Bardzo kochany. – Nie mam nic przeciwko. To bardzo przyjemne towarzystwo, tak jak ty. – Tłuczek. Prawdziwie rozgrywkowe imię.
- Dziękuję. Spędzałam z nimi dużo czasu. Teraz mniej, oczywiście, ale wcześniej też mocno zajmowaliśmy się końmi. – Uśmiechnęła się też, całkiem smutno. Miała też ochotę dodać, że czasem tęskniła, ale nauczyła się, że ludzie nie bardzo chcieli słuchać o tej kulturze, jeżeli akurat nie mieli czasu na dokładną jej krytykę. – A, co do zwierząt, to mamy prawie każdy z nas sowę, znaczy, jest jeden kruk zamiast tego. Jest kura Nira, kot, który ma na imię Dynia i Mars…Mars to mój pies, ale jest duży i dostałam go jak była osoba która pomagała go utrzymać, a teraz nie ma i…no…nie wiemy…jak go wykarmić i chyba…trzeba będzie… - głos jej się łamał co raz bardziej i wcale nie chciała kontynuować tego tematu, ze wdzięcznością więc poświęcała się szyciu.
- Pamiętaj, że w wypadku magicznych zwierząt, żadna skóra nie jest zwyczajna. Te zwierzęta niosą ze sobą tak wielką magię, jaką nosić mogą. Muszą być bezpieczne gdzieś tam, więc nic dziwnego, że gryfy nie mogą roztrzaskiwać się jak porcelana na ziemi. – Uśmiechnęła się w stronę Williama nieco pewniej, dopiero teraz uświadamiając sobie, że tak samo jak ona nie znała się na wielkich magicznych zaklęciach albo lataniu na miotle, tak inni niekoniecznie znali się na magicznych szatach i materiałach. – Spokojnie, być może nic poza tym nie będzie potrzebne. Spróbuję wszystko uszyć i dam ci znać, jak wyjdzie. Czy na kurtce powinien być jakiś specjalny szew albo coś innego, czy jednak zostawiasz to wszystko mnie? – Była gotowa zadowolić Williama pod względem szycia tak jak mogła, ale musiała wiedzieć, na czym mu zależy.
- Na razie stań prosto. Jak poproszę, możesz wyciągnąć ramiona na boki? Wtedy zdejmę miarę, również z nadgarstków. Chyba, że wolisz krótkie rękawy? – Wydawać by mogło się, że podczas latania może w końcu być zimno, ale może nie wiedziała, czy Moore rzeczywiście chciał jedynie kurtkę, czy jednak również jakiejś ochrony.
- Powiedzmy, że mogą. Jest na przykład pył elfów, z którego można zrobić sukienkę, która się błyszczy. Wtedy taka osoba od razu przyciąga wzrok. W zasadzie magiczne tkaniny można wykorzystać na wszystko. – Nie wiedziała, czy dobrze ją rozumiał, ale starała się to tłumaczyć jak mogła. Gdy tylko zalał herbatę, westchnęła cicho, biorąc większy oddech aby jednak wciągnąć przyjemny kwiatowy zapach do płuc.
- Stań na środku, proszę. Powiedz mi też, czy zależy ci na jakimś kolorze, skoro mówimy jeszcze o guście?
Only those who are capable of silliness can be called truly intelligent.
Trudno mu było się nie uśmiechnąć, kiedy kątem oka zauważył całusa podarowanego Tłuczkowi przez Sheilę; zarówno w tym geście, jak i w sposobie, w jaki obchodziła się ze zwierzakiem, było coś, co mgliście kojarzyło mu się z Aidanem – zaprzyjaźniającym się z żabami przy strumieniu i ratującym nieśmiałki pozbawione domu po tym, jak burza złamała należące do nich drzewo. – Nie daj się zwieść, jego imię nie jest p-p-przypadkowe. Jak przychodzi mu ochota na zabawę, to zamienia się w p-p-prawdziwy taran – zaśmiał się, drapiąc się po karku z lekkim zakłopotaniem, nie do końca wiedząc, jak powinien zareagować na wpleciony między słowa komplement. Odchrząknął cicho. – Ale trzeba mu p-p-przyznać, że zna się na ludziach – dodał, kiedy Tłuczek położył się tuż pod nogami Sheili, swobodnie opierając głowę na łapach i od czasu do czasu merdając ogonem.
Skinął nieznacznie głową na wspomnienie o koniach. – Nasi rodzice mieli g-g-gospodarstwo, kiedy byliśmy młodsi – powiedział, uśmiechając się do własnych wspomnień. Chociaż w młodości nie przepadał za zajmowaniem się zwierzętami, woląc spędzać czas na podwórkowych meczach Quidditcha i podniebnych wyprawach w nieznane, nabijając sobie siniaki w trakcie organizowanych w Dolinie Godryka wyścigów, to czasami tęsknił; za latami, w których wszyscy byli razem – zanim śmierć mamy, anomalie i wojna zmusiły ich do rozproszenia się po Wyspach i Europie. – Ojciec nauczył mnie nawet jeździć konno – dodał, mając wrażenie, że minęły od tego całe dekady. Odwrócił się, żeby oprzeć się plecami o kuchenną szafkę, z zabawną anegdotą tańczącą na końcu języka, ale umilkł natychmiast, wychwytując smutne nuty w głosie Sheili. Zmarszczył brwi, miał wrażenie, że rozumiał – panujący na Wyspach Brytyjskich kryzys dotykał już każdego, większość ludzi ledwie wiązało koniec z końcem, starając się zdobyć podstawowe produkty; posiadanie dużego czworonoga musiało być sporym obciążeniem. – Przykro mi – powiedział szczerze; widział na pierwszy rzut oka, jak bardzo Sheila musiała być przywiązana do psa. – P-p-pasterz, od którego kupiłem tę działkę, hoduje zwierzęta – razem z córką mieszkają zaraz za tamtym wzgórzem – powiedział, wskazując dłonią gdzieś na prawo – mimo że rzecz jasna żadne z nich nie miało szansy dostrzec rzeczonego wzgórza przez ściany – jeślibyś chciała, m-m-mógłbym go zapytać, czy by się nim zajął – przez jakiś czas, dopóki sytuacja się nie uspokoi. – Dopóki wojna się nie skończy, chciał powiedzieć, ale to byłby przecież dopiero początek; zniszczeń, które do tej pory spowodowały walki, nie dało się odwrócić w ciągu paru dni – właściwie to William podejrzewał, że ich świat już nigdy nie miał być taki jak wcześniej. Miał jedynie nadzieję, ze mógł być lepszy. – Na p-p-pewno pozwalałby ci go odwiedzać, i w ogóle – dodał; gospodarz był dobrym człowiekiem, w przeszłości zgodził się odstąpić część wełny z owczej hodowli dla ludzi w Oazie – bez wątpliwości miał serce po właściwej stronie.
Wracając do stołu, na którym stały już parujące kubki z herbatą, zastanowił się przez moment nad słowami Sheili, wstydząc się przyznać, że tak naprawdę niewiele wiedział o gryfach – w pamięci mając jedynie mgliste wspomnienie szkolnego wypracowania na temat różnic pomiędzy gryfami a hipogryfami, którego nigdy do końca nie napisał, usprawiedliwiając się treningiem Quidditcha – i ciesząc się, że profesor Kettleburn był fanem magicznego sportu. – Sp-p-pecjalny szew? – powtórzył, skonfundowany. – Prawdę mówiąc, nie bardzo się na tym znam, więc wolałbym p-po-pozostawić decyzję tobie – powiedział, opuszczając na moment spojrzenie na parujący kubek.
W odpowiedzi na polecenie kiwnął głową, wysuwając się zza stołu i stając nieco dalej, w miejscu, gdzie wyciągnięte ramiona nie zawadziłyby o żadną szafkę. – O tak? – upewnił się, z niezrozumiałego powodu czując się nieco niezręcznie; chociaż Sheila zapewniła go, że wystarczy, że stanie prosto, to ogarnęły go trudne do odepchnięcia wątpliwości: czy powinien postawić stopy szerzej, opuścić bardziej ramiona, zadrzeć głowę? – Nie, nie – długie będą w porządku – żeby chroniły p-p-przed zadrapaniami – uściślił; nie było nic bardziej irytującego niż gałązki smagające przedramiona i szyję. – Mogłaby mieć też kołnierz, wiesz – t-t-taki, żeby dało się go postawić wyżej – dodał, mając nadzieję, że nie było to problematyczne.
Na wspomnienie o pyle elfów kącik ust drgnął mu do góry. – Ach nie, to na t-t-takie sukienki jest chyba jeszcze za młoda – powiedział. – Kolor… Chyba może zostać taki? To zn-n-naczy – jak te skóry – zastanowił się; nie myślał wcześniej o możliwości zabarwienia materiału na inną barwę, ale właściwie: nie było to potrzebne, naturalny brąz dobrze zlewał się z angielskim krajobrazem.
Poprawił się nieco, żeby stać bardziej na środku. – Od kogo się tego n-n-nauczyłaś? – zapytał z zainteresowaniem, gdy Sheila zabrała się do zdejmowania miary.
Skinął nieznacznie głową na wspomnienie o koniach. – Nasi rodzice mieli g-g-gospodarstwo, kiedy byliśmy młodsi – powiedział, uśmiechając się do własnych wspomnień. Chociaż w młodości nie przepadał za zajmowaniem się zwierzętami, woląc spędzać czas na podwórkowych meczach Quidditcha i podniebnych wyprawach w nieznane, nabijając sobie siniaki w trakcie organizowanych w Dolinie Godryka wyścigów, to czasami tęsknił; za latami, w których wszyscy byli razem – zanim śmierć mamy, anomalie i wojna zmusiły ich do rozproszenia się po Wyspach i Europie. – Ojciec nauczył mnie nawet jeździć konno – dodał, mając wrażenie, że minęły od tego całe dekady. Odwrócił się, żeby oprzeć się plecami o kuchenną szafkę, z zabawną anegdotą tańczącą na końcu języka, ale umilkł natychmiast, wychwytując smutne nuty w głosie Sheili. Zmarszczył brwi, miał wrażenie, że rozumiał – panujący na Wyspach Brytyjskich kryzys dotykał już każdego, większość ludzi ledwie wiązało koniec z końcem, starając się zdobyć podstawowe produkty; posiadanie dużego czworonoga musiało być sporym obciążeniem. – Przykro mi – powiedział szczerze; widział na pierwszy rzut oka, jak bardzo Sheila musiała być przywiązana do psa. – P-p-pasterz, od którego kupiłem tę działkę, hoduje zwierzęta – razem z córką mieszkają zaraz za tamtym wzgórzem – powiedział, wskazując dłonią gdzieś na prawo – mimo że rzecz jasna żadne z nich nie miało szansy dostrzec rzeczonego wzgórza przez ściany – jeślibyś chciała, m-m-mógłbym go zapytać, czy by się nim zajął – przez jakiś czas, dopóki sytuacja się nie uspokoi. – Dopóki wojna się nie skończy, chciał powiedzieć, ale to byłby przecież dopiero początek; zniszczeń, które do tej pory spowodowały walki, nie dało się odwrócić w ciągu paru dni – właściwie to William podejrzewał, że ich świat już nigdy nie miał być taki jak wcześniej. Miał jedynie nadzieję, ze mógł być lepszy. – Na p-p-pewno pozwalałby ci go odwiedzać, i w ogóle – dodał; gospodarz był dobrym człowiekiem, w przeszłości zgodził się odstąpić część wełny z owczej hodowli dla ludzi w Oazie – bez wątpliwości miał serce po właściwej stronie.
Wracając do stołu, na którym stały już parujące kubki z herbatą, zastanowił się przez moment nad słowami Sheili, wstydząc się przyznać, że tak naprawdę niewiele wiedział o gryfach – w pamięci mając jedynie mgliste wspomnienie szkolnego wypracowania na temat różnic pomiędzy gryfami a hipogryfami, którego nigdy do końca nie napisał, usprawiedliwiając się treningiem Quidditcha – i ciesząc się, że profesor Kettleburn był fanem magicznego sportu. – Sp-p-pecjalny szew? – powtórzył, skonfundowany. – Prawdę mówiąc, nie bardzo się na tym znam, więc wolałbym p-po-pozostawić decyzję tobie – powiedział, opuszczając na moment spojrzenie na parujący kubek.
W odpowiedzi na polecenie kiwnął głową, wysuwając się zza stołu i stając nieco dalej, w miejscu, gdzie wyciągnięte ramiona nie zawadziłyby o żadną szafkę. – O tak? – upewnił się, z niezrozumiałego powodu czując się nieco niezręcznie; chociaż Sheila zapewniła go, że wystarczy, że stanie prosto, to ogarnęły go trudne do odepchnięcia wątpliwości: czy powinien postawić stopy szerzej, opuścić bardziej ramiona, zadrzeć głowę? – Nie, nie – długie będą w porządku – żeby chroniły p-p-przed zadrapaniami – uściślił; nie było nic bardziej irytującego niż gałązki smagające przedramiona i szyję. – Mogłaby mieć też kołnierz, wiesz – t-t-taki, żeby dało się go postawić wyżej – dodał, mając nadzieję, że nie było to problematyczne.
Na wspomnienie o pyle elfów kącik ust drgnął mu do góry. – Ach nie, to na t-t-takie sukienki jest chyba jeszcze za młoda – powiedział. – Kolor… Chyba może zostać taki? To zn-n-naczy – jak te skóry – zastanowił się; nie myślał wcześniej o możliwości zabarwienia materiału na inną barwę, ale właściwie: nie było to potrzebne, naturalny brąz dobrze zlewał się z angielskim krajobrazem.
Poprawił się nieco, żeby stać bardziej na środku. – Od kogo się tego n-n-nauczyłaś? – zapytał z zainteresowaniem, gdy Sheila zabrała się do zdejmowania miary.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Kochała zwierzęta, zwłaszcza psy – a patrząc na Tłuczka czuła się, jakby właśnie była w bardzo kojącej i bardzo spokojnej obecności. Uśmiechnęła się na słowa Williama, czując, że chyba każdy psiak czuł, że jest zawsze szczeniakiem, próbując bawić się tak, jak zawsze, z o wiele większą masą i siłą wpadając na swoich właścicieli. Spoglądając jeszcze na towarzyszącego jej stopom Tłuczka na nowo pochyliła się, podrapać go za uchem, czując szczęście że miała przy sobie takiego dzielnego towarzysza. William był też bardzo miły, że pozwolił jej pogłaskać psiaka i pobawić się z Tłuczkiem.
- Mam wrażenie, że one bardzo nie umieją sobie poradzić z tym, że są takie duże. Zwłaszcza, kiedy próbują usiąść na kolanach bo to bardzo wygodne, ale jednocześnie są większe niż fotel. – Uśmiechnęła się, lekko nawet rumieniąc się kiedy Billy skomplementował zarówno Moorów ale również i ją. Znaczy przynajmniej taką miała nadzieję. Nieczęsto mogła ocenić jakiekolwiek podejście innych osób do siebie bo mało kiedy otrzymywała komplementy.
- Wiem, że wychowaliście się poza miastem. Czy lubiłeś to miejsce? – Rozejrzała się jeszcze po okolicy, zastanawiając się jednak bardziej w duchu, czy to miejsce przypominało im dom w którym się wychowali. Czasem mieli ten nawyk, by przestrzeni dookoła nadawać wygląd dawnych miejsc w których czuli się dobrze. Nie wiedziała czy James albo Thomas tak mają, wiedząc że swoje brudne skarpetki rzucali gdzie popadnie, Eve za to starała się trzymać wszystko w swojej okolicy. A ona przyłapała się na tym, że zebrane rośliny wiąże i zawiesza w ten sam sposób, co babcia robiła. Układa swoje materiały tak samo, jak Adela w sklepie. Wszystko było idealnie ułożone i wszystko wyglądało tak, jak powinno w jej idealnej wersji. To przywodziło nieco dodatkowych miłych myśli, pomagało pamiętać.
- Widziałeś kiedyś Tinkery? Mają takie piękne, długie grzywy i często są takie srokate. Przepiękne i wytrzymałe. Tęsknisz za jazdą konną, czy jednak nie pamiętasz już wrażenia? – Z niektórymi rzeczami łatwo było pamiętać, kiedy odbijały się w pamięci, inne jednak gdzieś uciekały. Czy pamiętał o czymś, co mogło być dla niego jedynie kolejny dniem, czy jednak dalej to wspominał? – Nasz dziadek zajmował się hodowlą. Od niego mamy miłość do koni i dlatego nigdy nie zjemy tego mięsa. Mam jednak nadzieję, że kiedyś uda nam się kupić jednego i będziemy mogli na nim jeździć.
- Dziękuję, to bardzo miłe – uśmiechnęła się na jego słowa, dalej jednak czując smutek. Nie było dobrego rozwiązania w tej sytuacji, gdzie ona znała ból i czuć go miała niezależnie od tego, co się stało. Naprawdę starała się zrobić co mogła, ale wszystko przypłacała tym, że stawała się co raz bardziej koścista. I już miała momentami problem z dźwiganiem nieco cięższych rzeczy. Ale Mars zasługiwał na to, aby być szczęśliwym, bezpiecznym i kochanym. Skoro James go nienawidził, Thomas drażnił a Sheila nie mogła go wykarmić, czy nie zasługiwał na szczęście. – Pewnie będą rozmawiać o tym z Jaydenem. Znaczy moi bracia. Pan Vane go kupił i wcześniej pomagał ale teraz… - Co miała powiedzieć? Nie potrafiła, nie bez powiedzenia czegoś, czego nie chciała. Pociągnęła więc lekko nosem, mając nadzieję, że przez zimno wcale nie zaczynać płakać.
- Dobrze. Skoro wierzysz we mnie, to postaram się wyszyć wszystko tak dobrze, jak mogę. Powiedz mi jakbyś jeszcze miał coś co chciałbyś aby było na kurtce – wyszycia, inicjały. Chcę żebyś dobrze się czuł w tym, co miałbyś nosić i oczywiście, poprawię co mogę. – Skinęła głową, nie wiedząc nawet co Billy miał na myśli, ale nie zamierzała go zostawiać bez jakiejkolwiek pomocy w tej sprawie.
Szybko uwinęła się ze wszystkim, co miała, a teraz spoglądała na niego, po czym usiadła na nowo przy stole, ostrożnie zapisując wszystko, a zaraz po tym spojrzała na Williama z uśmiechem.
- Długie rękawy, kołnierz, wszystko zapamiętane. Jeżeli byś jeszcze coś chciał jak ci się przypomni po wizycie, to daj znać. A co do sukienek…to dobrze, będę je robić z lżejszych materiałów, takie które są łatwiejsze do pocerowania. Mam zdjąć teraz miarę?
- Mam wrażenie, że one bardzo nie umieją sobie poradzić z tym, że są takie duże. Zwłaszcza, kiedy próbują usiąść na kolanach bo to bardzo wygodne, ale jednocześnie są większe niż fotel. – Uśmiechnęła się, lekko nawet rumieniąc się kiedy Billy skomplementował zarówno Moorów ale również i ją. Znaczy przynajmniej taką miała nadzieję. Nieczęsto mogła ocenić jakiekolwiek podejście innych osób do siebie bo mało kiedy otrzymywała komplementy.
- Wiem, że wychowaliście się poza miastem. Czy lubiłeś to miejsce? – Rozejrzała się jeszcze po okolicy, zastanawiając się jednak bardziej w duchu, czy to miejsce przypominało im dom w którym się wychowali. Czasem mieli ten nawyk, by przestrzeni dookoła nadawać wygląd dawnych miejsc w których czuli się dobrze. Nie wiedziała czy James albo Thomas tak mają, wiedząc że swoje brudne skarpetki rzucali gdzie popadnie, Eve za to starała się trzymać wszystko w swojej okolicy. A ona przyłapała się na tym, że zebrane rośliny wiąże i zawiesza w ten sam sposób, co babcia robiła. Układa swoje materiały tak samo, jak Adela w sklepie. Wszystko było idealnie ułożone i wszystko wyglądało tak, jak powinno w jej idealnej wersji. To przywodziło nieco dodatkowych miłych myśli, pomagało pamiętać.
- Widziałeś kiedyś Tinkery? Mają takie piękne, długie grzywy i często są takie srokate. Przepiękne i wytrzymałe. Tęsknisz za jazdą konną, czy jednak nie pamiętasz już wrażenia? – Z niektórymi rzeczami łatwo było pamiętać, kiedy odbijały się w pamięci, inne jednak gdzieś uciekały. Czy pamiętał o czymś, co mogło być dla niego jedynie kolejny dniem, czy jednak dalej to wspominał? – Nasz dziadek zajmował się hodowlą. Od niego mamy miłość do koni i dlatego nigdy nie zjemy tego mięsa. Mam jednak nadzieję, że kiedyś uda nam się kupić jednego i będziemy mogli na nim jeździć.
- Dziękuję, to bardzo miłe – uśmiechnęła się na jego słowa, dalej jednak czując smutek. Nie było dobrego rozwiązania w tej sytuacji, gdzie ona znała ból i czuć go miała niezależnie od tego, co się stało. Naprawdę starała się zrobić co mogła, ale wszystko przypłacała tym, że stawała się co raz bardziej koścista. I już miała momentami problem z dźwiganiem nieco cięższych rzeczy. Ale Mars zasługiwał na to, aby być szczęśliwym, bezpiecznym i kochanym. Skoro James go nienawidził, Thomas drażnił a Sheila nie mogła go wykarmić, czy nie zasługiwał na szczęście. – Pewnie będą rozmawiać o tym z Jaydenem. Znaczy moi bracia. Pan Vane go kupił i wcześniej pomagał ale teraz… - Co miała powiedzieć? Nie potrafiła, nie bez powiedzenia czegoś, czego nie chciała. Pociągnęła więc lekko nosem, mając nadzieję, że przez zimno wcale nie zaczynać płakać.
- Dobrze. Skoro wierzysz we mnie, to postaram się wyszyć wszystko tak dobrze, jak mogę. Powiedz mi jakbyś jeszcze miał coś co chciałbyś aby było na kurtce – wyszycia, inicjały. Chcę żebyś dobrze się czuł w tym, co miałbyś nosić i oczywiście, poprawię co mogę. – Skinęła głową, nie wiedząc nawet co Billy miał na myśli, ale nie zamierzała go zostawiać bez jakiejkolwiek pomocy w tej sprawie.
Szybko uwinęła się ze wszystkim, co miała, a teraz spoglądała na niego, po czym usiadła na nowo przy stole, ostrożnie zapisując wszystko, a zaraz po tym spojrzała na Williama z uśmiechem.
- Długie rękawy, kołnierz, wszystko zapamiętane. Jeżeli byś jeszcze coś chciał jak ci się przypomni po wizycie, to daj znać. A co do sukienek…to dobrze, będę je robić z lżejszych materiałów, takie które są łatwiejsze do pocerowania. Mam zdjąć teraz miarę?
Only those who are capable of silliness can be called truly intelligent.
– Coś w tym chyba jest – zgodził się z Sheilą, rozbawiony podsuniętym przez nią wyjaśnieniem; Tłuczek nie był co prawda pokaźnych rozmiarów, grzbietem sięgał mu zaledwie do połowy łydki, zdawał się jednak posiadać nieograniczone pokłady energii – wybuchające bez zapowiedzi i niemożliwe do powstrzymania, zupełnie, jak gdyby nie mogły pomieścić się w niewielkim psim ciele.
Na wspomnienie rodzinnego domu uśmiechnął się bezwiednie, na moment kierując spojrzenie za okno; chociaż górski krajobraz był zupełnie inny niż ten, który zapamiętał z dzieciństwa – wychowywali się w pobliżu kornwalijskiego wybrzeża, kamienistych plaż i wysokich klifów – to było w nim coś, co mimo wszystko wydawało się znajome. – Najb-b-bardziej na świecie – odpowiedział szczerze, odrywając wzrok od biegnącej w dół ścieżki; tej samej, którą przyszli tu z Sheilą. – Chociaż teraz jak o tym myślę, to nie jestem p-p-pewien, czy chodziło o samo miejsce, czy o czas – dodał, zastanawiając się nad tym przez chwilę. Może tak naprawdę nie tęsknił wcale za ceglanymi murami, skrzypiącymi schodami i zalaną słonecznym światłem kuchnią; ani za warsztatem ojca, ani za polami wysokich wrzosów, w których zwykli bawić się w chowanego. Może zwyczajnie brakowało mu rzeczywistości, w której to wszystko miało znaczenie; w której beztroska zabawa na otwartych przestrzeniach była oczywistością, nie złudnym i wiotkim marzeniem. – A wy? Gdzie się wychowaliście? – zapytał, orientując się, że Aidan chyba nigdy mu o tym nie mówił.
Słuchając o koniach, zmarszczył brwi, próbując sobie przypomnieć, czy w młodości widział podobne, ale prawdę mówiąc – chyba po prostu nie zwracał wtedy na to wystarczającej uwagi. – Nie jestem p-p-pewien – przyznał, drapiąc się po policzku. – Tak właściwie to za tym nie przepadałem, p-po-poddałem się po paru lekcjach. Konie jakoś mnie nie lubiły, albo może nie p-p-podobał im się mój styl jazdy – dodał żartobliwie, choć było w tym ziarno prawdy; jeździectwo wymagało współpracy ze zwierzęciem, a jemu brakowało cierpliwości (nauczył się jej dużo później, na długo po tym, jak porzucił próby polubienia konnej jazdy). Zdecydowanie lepiej czuł się na miotle – ta słuchała go bezwarunkowo, a szybując w powietrzu był wolny: mógł polecieć, gdzie tylko chciał. – Ale mój ojciec je k-k-kochał – więc chyba rozumiem – powiedział łagodniej; może mu się wydawało, ale wychwytywał w głosie Sheili coś w rodzaju tęsknoty. – Mam nadzieję, że wam się to uda – dodał szczerze, naprawdę życzył jej jak najlepiej.
Widział, że jego propozycja nie do końca ją pocieszyła, ale nie naciskał – zaledwie parę sekund później unosząc brwi w zaskoczeniu. – P-p-przyjaźnicie się z Jaydenem? – zapytał; skoro kupił dla nich psa, musieli być ze sobą blisko. – Jeśli weźmie go ze sobą do Irlandii, to na p-p-pewno będzie mu tu dobrze. Pomagałem mu w remoncie domu, ma tam sporo p-p-przestrzeni do wybiegania – zauważył; początkowo chciał zapytać o to, co się zmieniło – i dlaczego Jayden przestał im pomagać – ale wymijająca wypowiedź Sheili sprawiła, że pytanie zamarło mu na ustach, poza tym: miał wrażenie, że temat psa wywoływał w niej smutek, postanowił więc nie drążyć, zamiast tego stawiając przed nią kubek parującej herbaty.
– Właściwie – to tak – odezwał się po chwili, kiedy Sheila zapytała o naszywki. – Mam taką n-n-naszywkę – niewielką, dostałem ją na urodziny – którą chciałbym nosić na klapie. O ile nie dołożyłoby ci to dużo p-pracy. – Posłał jej pytające spojrzenie, jednocześnie uśmiechając się; nie wyobrażał sobie lepszego miejsca na symbol Płazów z Oazy. – Jeśli się nie spieszysz, to zawołam Amelkę – p-p-pewnie będzie miała zresztą własne życzenia co do kolorów – zaproponował. – Jak będziecie ściągać miarę, zabiorę się za obiad. Bo zostaniesz u nas? Będzie k-k-królik w warzywach – dodał zachęcająco. Na zewnątrz deszcz zdążył już zamienić się w ulewę, wygrywającą na dachu i oknach coraz głośniejszy koncert; nie wyobrażał sobie, by mógł wypuścić ją w taką pogodę głodną do domu – zwłaszcza, że zjawiła się tu specjalnie dla niego. Mama pogoniłaby go ścierką, gdyby tylko się o tym dowiedziała.
Na wspomnienie rodzinnego domu uśmiechnął się bezwiednie, na moment kierując spojrzenie za okno; chociaż górski krajobraz był zupełnie inny niż ten, który zapamiętał z dzieciństwa – wychowywali się w pobliżu kornwalijskiego wybrzeża, kamienistych plaż i wysokich klifów – to było w nim coś, co mimo wszystko wydawało się znajome. – Najb-b-bardziej na świecie – odpowiedział szczerze, odrywając wzrok od biegnącej w dół ścieżki; tej samej, którą przyszli tu z Sheilą. – Chociaż teraz jak o tym myślę, to nie jestem p-p-pewien, czy chodziło o samo miejsce, czy o czas – dodał, zastanawiając się nad tym przez chwilę. Może tak naprawdę nie tęsknił wcale za ceglanymi murami, skrzypiącymi schodami i zalaną słonecznym światłem kuchnią; ani za warsztatem ojca, ani za polami wysokich wrzosów, w których zwykli bawić się w chowanego. Może zwyczajnie brakowało mu rzeczywistości, w której to wszystko miało znaczenie; w której beztroska zabawa na otwartych przestrzeniach była oczywistością, nie złudnym i wiotkim marzeniem. – A wy? Gdzie się wychowaliście? – zapytał, orientując się, że Aidan chyba nigdy mu o tym nie mówił.
Słuchając o koniach, zmarszczył brwi, próbując sobie przypomnieć, czy w młodości widział podobne, ale prawdę mówiąc – chyba po prostu nie zwracał wtedy na to wystarczającej uwagi. – Nie jestem p-p-pewien – przyznał, drapiąc się po policzku. – Tak właściwie to za tym nie przepadałem, p-po-poddałem się po paru lekcjach. Konie jakoś mnie nie lubiły, albo może nie p-p-podobał im się mój styl jazdy – dodał żartobliwie, choć było w tym ziarno prawdy; jeździectwo wymagało współpracy ze zwierzęciem, a jemu brakowało cierpliwości (nauczył się jej dużo później, na długo po tym, jak porzucił próby polubienia konnej jazdy). Zdecydowanie lepiej czuł się na miotle – ta słuchała go bezwarunkowo, a szybując w powietrzu był wolny: mógł polecieć, gdzie tylko chciał. – Ale mój ojciec je k-k-kochał – więc chyba rozumiem – powiedział łagodniej; może mu się wydawało, ale wychwytywał w głosie Sheili coś w rodzaju tęsknoty. – Mam nadzieję, że wam się to uda – dodał szczerze, naprawdę życzył jej jak najlepiej.
Widział, że jego propozycja nie do końca ją pocieszyła, ale nie naciskał – zaledwie parę sekund później unosząc brwi w zaskoczeniu. – P-p-przyjaźnicie się z Jaydenem? – zapytał; skoro kupił dla nich psa, musieli być ze sobą blisko. – Jeśli weźmie go ze sobą do Irlandii, to na p-p-pewno będzie mu tu dobrze. Pomagałem mu w remoncie domu, ma tam sporo p-p-przestrzeni do wybiegania – zauważył; początkowo chciał zapytać o to, co się zmieniło – i dlaczego Jayden przestał im pomagać – ale wymijająca wypowiedź Sheili sprawiła, że pytanie zamarło mu na ustach, poza tym: miał wrażenie, że temat psa wywoływał w niej smutek, postanowił więc nie drążyć, zamiast tego stawiając przed nią kubek parującej herbaty.
– Właściwie – to tak – odezwał się po chwili, kiedy Sheila zapytała o naszywki. – Mam taką n-n-naszywkę – niewielką, dostałem ją na urodziny – którą chciałbym nosić na klapie. O ile nie dołożyłoby ci to dużo p-pracy. – Posłał jej pytające spojrzenie, jednocześnie uśmiechając się; nie wyobrażał sobie lepszego miejsca na symbol Płazów z Oazy. – Jeśli się nie spieszysz, to zawołam Amelkę – p-p-pewnie będzie miała zresztą własne życzenia co do kolorów – zaproponował. – Jak będziecie ściągać miarę, zabiorę się za obiad. Bo zostaniesz u nas? Będzie k-k-królik w warzywach – dodał zachęcająco. Na zewnątrz deszcz zdążył już zamienić się w ulewę, wygrywającą na dachu i oknach coraz głośniejszy koncert; nie wyobrażał sobie, by mógł wypuścić ją w taką pogodę głodną do domu – zwłaszcza, że zjawiła się tu specjalnie dla niego. Mama pogoniłaby go ścierką, gdyby tylko się o tym dowiedziała.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
- Możemy chyba tylko je kochać, takimi jakimi są. – Uśmiechnęła się, jeszcze raz podsuwając się bliżej zwierzaka aby ostrożnie wytarmosić go za ucho. Wydawał się w końcu taki szczęśliwy, mogąc być gdzieś koło ludzi, w centrum towarzystwa. Wszyscy tak bardzo się cieszyli kiedy psy były w pobliżu, co sprawiało, że wszyscy chcieli tylko cieszyć się przy piesku. A piesek bardzo się cieszył, kiedy to robili i poświęcali mu uwagę. Ciemna sierść wydawała się taka miękka, kiedy tylko mogła poklepać zwierzaka, dopiero po chwili na nowo uwagę swoją zwracając na Williama.
- Chyba o ludzi. Tak myślę. Wtedy, kiedy to się działo, wszystko było o wiele prostsze, ale też…byli tam wszyscy, których potrzebowaliśmy. – A przynajmniej ona tak mogła mówić. Wiele rzeczy znała tylko z opowieści, ale dom, dom w którym się znalazła był prawdą. Tabor był prawdą. Miłość, którą dzieliła ze wszystkimi, była prawdą. Ale teraz przynajmniej mogła mówić o tym, że wiedziała o tym, że to ludzie. Bo niezależnie od tego, gdzie zawędrował tabor, zawsze mieli siebie. Zawsze mogła zasnąć wtulona w Jamesa i Thomasa i nikt jej tego nie mógł odebrać.
- W sumie niewiele z tego pamiętam…- wzięła głęboki oddech, chyba teraz już całkiem bezmyślnie pochylając się nad Tłuczkiem i poświęcając mu wszystkie swoje zasoby na chwilowe głaskanie. - …ale moi bracia mówili mi, że wychowaliśmy się w Birmingham. Mój tata był…był chyba po wojnie. I mama uznała, że chyba nie jest dobrze? I dopiero kiedy wysłała nas do naszych dziadków byliśmy bezpieczni, a od tego momentu…jechaliśmy tam, gdzie była praca. – Bardzo starała się nie używać negatywnego słowa, wiedząc jak to się skończy. Kiedy tylko powie słowo cyganie, Billy się wyprostuje, zmarszczy brew. Jak będzie w humorze tak ją pogoni. Tak w końcu robili wszyscy.
- Konie wyczuwają, jeżeli ktoś jest niepewny albo nie podchodzi do nich z przekonaniem. Być może w takim wypadku po prostu nie potrafiły się przekonać, bo myślały, że jesteś podejrzany? Nie, że jesteś! – Od razu bardzo szybko dodała, tak jakby nagle Moore mógł uznać, że go chce obrazić, co absolutnie nie było jej celem. – Po prostu do nich trzeba być spokojnym ale i zdecydowanym. W takich wypadkach po prostu łatwo się płoszą, jeżeli myślą o tym, co jest straszne. – Uśmiechnęła się lekko, wiedząc, że ona bez obawy przesuwała dłonią po miękkich chrapach konia, ale byli ludzie, którzy potrzebowali chwili dla siebie. Z dala od koni.
- Dziękuję, to bardzo miłe. – Skinęła głową w rzeczywistym podziękowaniu, a przynajmniej dopóki nie powrócił temat Jaydena. – Powiedziałabym, że przyjaźniliśmy się. Przez nieobecność mojej rodziny opiekował się mną jak mógł. – Nie chciała mówić tego, co wiedziała, ale po prostu musiała powiedzieć jak najoszczędniej. Bez wchodzenia w tragedie i inne problemy. – I dostałam od niego tego psa, bo mnie gonili groźni ludzie w Londynie i potem skończyło się to na tym, że więź się zerwała, a ja nie mam jak wykarmić kogokolwiek z rodziny na pełny żołądek, więc… - Odetchnęła głęboko. Naprawdę, skończyło się na narzekaniu? Nie chciała, naprawdę nie chciała.
Ostrożnie przejęła naszywkę, wodząc po niej placem, uśmiechając się też, spoglądając na jej kształt. Zrobiona była w piękny sposób, więc nie miała wątpliwości, że było to dzieło któregoś z dobrych krawców albo krawcowych.
- Przyszyję ją. Wolisz to po lewej czy prawej stronie? – Nie miało to wpływu na strój, ale kwestia wyglądu też nie była najgorsza. – Oczywiście, od razu zmierzę Amelkę i wysłucham wszystkich uwag. Co do obiadu…nie chcę wam zabierać jedzenia. – Też nie mogli mieć wiele, prawda?
- Chyba o ludzi. Tak myślę. Wtedy, kiedy to się działo, wszystko było o wiele prostsze, ale też…byli tam wszyscy, których potrzebowaliśmy. – A przynajmniej ona tak mogła mówić. Wiele rzeczy znała tylko z opowieści, ale dom, dom w którym się znalazła był prawdą. Tabor był prawdą. Miłość, którą dzieliła ze wszystkimi, była prawdą. Ale teraz przynajmniej mogła mówić o tym, że wiedziała o tym, że to ludzie. Bo niezależnie od tego, gdzie zawędrował tabor, zawsze mieli siebie. Zawsze mogła zasnąć wtulona w Jamesa i Thomasa i nikt jej tego nie mógł odebrać.
- W sumie niewiele z tego pamiętam…- wzięła głęboki oddech, chyba teraz już całkiem bezmyślnie pochylając się nad Tłuczkiem i poświęcając mu wszystkie swoje zasoby na chwilowe głaskanie. - …ale moi bracia mówili mi, że wychowaliśmy się w Birmingham. Mój tata był…był chyba po wojnie. I mama uznała, że chyba nie jest dobrze? I dopiero kiedy wysłała nas do naszych dziadków byliśmy bezpieczni, a od tego momentu…jechaliśmy tam, gdzie była praca. – Bardzo starała się nie używać negatywnego słowa, wiedząc jak to się skończy. Kiedy tylko powie słowo cyganie, Billy się wyprostuje, zmarszczy brew. Jak będzie w humorze tak ją pogoni. Tak w końcu robili wszyscy.
- Konie wyczuwają, jeżeli ktoś jest niepewny albo nie podchodzi do nich z przekonaniem. Być może w takim wypadku po prostu nie potrafiły się przekonać, bo myślały, że jesteś podejrzany? Nie, że jesteś! – Od razu bardzo szybko dodała, tak jakby nagle Moore mógł uznać, że go chce obrazić, co absolutnie nie było jej celem. – Po prostu do nich trzeba być spokojnym ale i zdecydowanym. W takich wypadkach po prostu łatwo się płoszą, jeżeli myślą o tym, co jest straszne. – Uśmiechnęła się lekko, wiedząc, że ona bez obawy przesuwała dłonią po miękkich chrapach konia, ale byli ludzie, którzy potrzebowali chwili dla siebie. Z dala od koni.
- Dziękuję, to bardzo miłe. – Skinęła głową w rzeczywistym podziękowaniu, a przynajmniej dopóki nie powrócił temat Jaydena. – Powiedziałabym, że przyjaźniliśmy się. Przez nieobecność mojej rodziny opiekował się mną jak mógł. – Nie chciała mówić tego, co wiedziała, ale po prostu musiała powiedzieć jak najoszczędniej. Bez wchodzenia w tragedie i inne problemy. – I dostałam od niego tego psa, bo mnie gonili groźni ludzie w Londynie i potem skończyło się to na tym, że więź się zerwała, a ja nie mam jak wykarmić kogokolwiek z rodziny na pełny żołądek, więc… - Odetchnęła głęboko. Naprawdę, skończyło się na narzekaniu? Nie chciała, naprawdę nie chciała.
Ostrożnie przejęła naszywkę, wodząc po niej placem, uśmiechając się też, spoglądając na jej kształt. Zrobiona była w piękny sposób, więc nie miała wątpliwości, że było to dzieło któregoś z dobrych krawców albo krawcowych.
- Przyszyję ją. Wolisz to po lewej czy prawej stronie? – Nie miało to wpływu na strój, ale kwestia wyglądu też nie była najgorsza. – Oczywiście, od razu zmierzę Amelkę i wysłucham wszystkich uwag. Co do obiadu…nie chcę wam zabierać jedzenia. – Też nie mogli mieć wiele, prawda?
Only those who are capable of silliness can be called truly intelligent.
Kiwnął głową, zastanawiając się przez chwilę nad słowami Sheili. – Chyba masz rację – przyznał, zaciskając palce na ciepłym kubku; myśląc o ludziach, którzy kiedyś byli nierozerwalną częścią jego codzienności – a których nie widział już od dawna, bo wojna zmusiła ich do rozpierzchnięcia się we wszystkie strony świata. O ojcu, o Josephie; o Jackie, której losu wciąż nie byli pewni, o Marcelli. O Hannah, której nieobecność – kto by pomyślał? – z jakiegoś powodu uwierała go najbardziej, przypominając o sobie boleśnie za każdym razem, kiedy strzepywał mąkę z ubrudzonego swetra albo wchodził do salonu akurat w momencie, w którym gramofon zaczynał wygrywać irlandzkie piosenki.
Potrząsnął ledwie zauważalnie głową, myślami wracając do chwili obecnej; skupiając się na powrót na opowieści Sheili. – Twój tata b-b-był żołnierzem? – zapytał, odstawiając ostrożnie kubek na blat. Był ciekaw, czy mówiła o mugolskiej wojnie – czy o czarodziejskiej, tej, która skończyła się osadzeniem Grindelwalda na fotelu dyrektora Hogwartu. Zatrzymał na niej łagodne spojrzenie; nie wiedział, co oznaczało stwierdzenie, że nie było dobrze, ale nie dopytywał – nie chcąc rozdrapywać starych ran. Uśmiechnął się. – Też się trochę tułaliśmy. Zanim t-t-trafiliśmy tutaj – przyznał, unosząc spojrzenie na drewniany strop, przesuwając nim po ścianach; wreszcie wracając do Sheili. – Wy nadal mieszkacie z dziadkami? W D-d-dolinie Godryka? – podchwycił. Nie odebrał jej tego dnia wprost spod domu, ale fakt, że na miejsce spotkania wskazała dolinę, wydawał się świadczyć sam za siebie.
Zaśmiał się, kiedy wspomniała, że konie mogły zwyczajnie uznać go za podejrzanego; nie poczuł się tym urażony, prawdopodobnie było w tym ziarnko prawdy. Zamiast tego uniósł w górę dłonie w geście kapitulacji. – No cóż, m-m-mogło tak być – przytaknął. – Spokoju zdecydowanie mi wtedy brakowało. Ojciec m-m-mówił, że do zwierząt trzeba mieć rękę – Volans zawsze dobrze sobie z nimi radził, Lydia też. Aidana wszystkie k-k-kochają – ale o tym sama pewnie wiesz – powiedział, uśmiechając się bezwiednie. – Dobrze, że chociaż Tłuczek ze mną w-w-wytrzymuje, chociaż Amelii słucha bardziej niż mnie – dodał. Psiak uniósł łeb, zatrzymując na nim czujny wzrok, najwyraźniej wyłapując swoje imię – więc William zrobił dwa kroki do przodu, żeby przy nim przykucnąć i pogłaskać go po głowie, pomiędzy uszami.
– Przykro mi – powiedział szczerze, unosząc na Sheilę wzrok; dziwiło go, że Jayden tak po prostu zostawiłby ją bez wsparcia, jeśli wcześniej jej pomagał – ale wydawało mu się, że nie chciała o tym mówić, więc nie naciskał. – Jeśli p-p-potrzebowałabyś jakiejś pomocy – z transportem szat, materiałów – albo po prostu nowych zleceń, wystarczy, że dasz mi znać. Sp-p-poro podróżuję po kraju, znam sporo zaufanych czarodziejów, którzy uczciwie zapłacą za porządną szatę – zaproponował. Nie mógł zaoferować jej materialnego wsparcia, oni też ledwie wiązali koniec z końcem – pożyczka zaciągnięta na poczet budowy domu odcisnęła się znacząco na oszczędnościach, a on musiał myśleć przede wszystkim o córce, siostrze i najmłodszym z braci – ale Sheila miała fach w ręku, a ludzi, którzy potrzebowali ochronnych ubrań, nie brakowało.
– Chyba obojętnie, czy po lewej, czy po p-p-prawej – odparł, wzruszając ramionami. Nie sądził, by mogło mieć to większe znaczenie, naszywka miała dla niego wartość znacznie większą niż estetyczna. – I nie wygłupiaj się, jesteś naszym gościem. Wystarczy dla w-w-wszystkich – zapewnił ją, uśmiechając się. Mama zawsze im powtarzała, że dobro się mnoży, kiedy się je dzieli. Podszedł do drzwi prowadzących na korytarz, żeby się przez nie wychylić. – Amy? – zawołał; nie musiał się powtarzać, zaraz potem na schodach rozległ się tupot drobnych stóp.
– Tato? – odezwała się Amelia pytająco, zaglądając do kuchni; jasne włosy zaplotła sobie sama w warkocze, trochę nierówne. – O, dzień dobry – przywitała się z Sheilą, zatrzymując się i patrząc na nią nieśmiało.
– To Sheila, p-p-przyjaciółka wujka Aidana. Uszyje dla ciebie nowe sukienki – wyjaśnił, kładąc dłoń na ramieniu córki, żeby trochę ją ośmielić – i zapewnić, bez słów, że wszystko było w porządku.
– Ojej, naprawdę? A mogą być fiołkowe? To najpiękniejszy z kolorów! – zawołała, zadzierając głowę w górę; William otworzył usta, ale nie odpowiedział, zamiast tego spoglądając pytająco na Sheilę; nie miał pojęcia, czy materiał można było zabarwić na taki kolor. Właściwie to nie był nawet pewien, czym była barwa fiołkowa.
– To może p-p-pójdziecie do salonu i wszystko razem dogadacie? Zawołam was, jak obiad będzie gotowy – zaproponował; w maleńkiej kuchni zaczynało robić się tłoczno; z pewnością nie były to wymarzone warunki do pracy.
| zt?
Potrząsnął ledwie zauważalnie głową, myślami wracając do chwili obecnej; skupiając się na powrót na opowieści Sheili. – Twój tata b-b-był żołnierzem? – zapytał, odstawiając ostrożnie kubek na blat. Był ciekaw, czy mówiła o mugolskiej wojnie – czy o czarodziejskiej, tej, która skończyła się osadzeniem Grindelwalda na fotelu dyrektora Hogwartu. Zatrzymał na niej łagodne spojrzenie; nie wiedział, co oznaczało stwierdzenie, że nie było dobrze, ale nie dopytywał – nie chcąc rozdrapywać starych ran. Uśmiechnął się. – Też się trochę tułaliśmy. Zanim t-t-trafiliśmy tutaj – przyznał, unosząc spojrzenie na drewniany strop, przesuwając nim po ścianach; wreszcie wracając do Sheili. – Wy nadal mieszkacie z dziadkami? W D-d-dolinie Godryka? – podchwycił. Nie odebrał jej tego dnia wprost spod domu, ale fakt, że na miejsce spotkania wskazała dolinę, wydawał się świadczyć sam za siebie.
Zaśmiał się, kiedy wspomniała, że konie mogły zwyczajnie uznać go za podejrzanego; nie poczuł się tym urażony, prawdopodobnie było w tym ziarnko prawdy. Zamiast tego uniósł w górę dłonie w geście kapitulacji. – No cóż, m-m-mogło tak być – przytaknął. – Spokoju zdecydowanie mi wtedy brakowało. Ojciec m-m-mówił, że do zwierząt trzeba mieć rękę – Volans zawsze dobrze sobie z nimi radził, Lydia też. Aidana wszystkie k-k-kochają – ale o tym sama pewnie wiesz – powiedział, uśmiechając się bezwiednie. – Dobrze, że chociaż Tłuczek ze mną w-w-wytrzymuje, chociaż Amelii słucha bardziej niż mnie – dodał. Psiak uniósł łeb, zatrzymując na nim czujny wzrok, najwyraźniej wyłapując swoje imię – więc William zrobił dwa kroki do przodu, żeby przy nim przykucnąć i pogłaskać go po głowie, pomiędzy uszami.
– Przykro mi – powiedział szczerze, unosząc na Sheilę wzrok; dziwiło go, że Jayden tak po prostu zostawiłby ją bez wsparcia, jeśli wcześniej jej pomagał – ale wydawało mu się, że nie chciała o tym mówić, więc nie naciskał. – Jeśli p-p-potrzebowałabyś jakiejś pomocy – z transportem szat, materiałów – albo po prostu nowych zleceń, wystarczy, że dasz mi znać. Sp-p-poro podróżuję po kraju, znam sporo zaufanych czarodziejów, którzy uczciwie zapłacą za porządną szatę – zaproponował. Nie mógł zaoferować jej materialnego wsparcia, oni też ledwie wiązali koniec z końcem – pożyczka zaciągnięta na poczet budowy domu odcisnęła się znacząco na oszczędnościach, a on musiał myśleć przede wszystkim o córce, siostrze i najmłodszym z braci – ale Sheila miała fach w ręku, a ludzi, którzy potrzebowali ochronnych ubrań, nie brakowało.
– Chyba obojętnie, czy po lewej, czy po p-p-prawej – odparł, wzruszając ramionami. Nie sądził, by mogło mieć to większe znaczenie, naszywka miała dla niego wartość znacznie większą niż estetyczna. – I nie wygłupiaj się, jesteś naszym gościem. Wystarczy dla w-w-wszystkich – zapewnił ją, uśmiechając się. Mama zawsze im powtarzała, że dobro się mnoży, kiedy się je dzieli. Podszedł do drzwi prowadzących na korytarz, żeby się przez nie wychylić. – Amy? – zawołał; nie musiał się powtarzać, zaraz potem na schodach rozległ się tupot drobnych stóp.
– Tato? – odezwała się Amelia pytająco, zaglądając do kuchni; jasne włosy zaplotła sobie sama w warkocze, trochę nierówne. – O, dzień dobry – przywitała się z Sheilą, zatrzymując się i patrząc na nią nieśmiało.
– To Sheila, p-p-przyjaciółka wujka Aidana. Uszyje dla ciebie nowe sukienki – wyjaśnił, kładąc dłoń na ramieniu córki, żeby trochę ją ośmielić – i zapewnić, bez słów, że wszystko było w porządku.
– Ojej, naprawdę? A mogą być fiołkowe? To najpiękniejszy z kolorów! – zawołała, zadzierając głowę w górę; William otworzył usta, ale nie odpowiedział, zamiast tego spoglądając pytająco na Sheilę; nie miał pojęcia, czy materiał można było zabarwić na taki kolor. Właściwie to nie był nawet pewien, czym była barwa fiołkowa.
– To może p-p-pójdziecie do salonu i wszystko razem dogadacie? Zawołam was, jak obiad będzie gotowy – zaproponował; w maleńkiej kuchni zaczynało robić się tłoczno; z pewnością nie były to wymarzone warunki do pracy.
| zt?
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Strona 1 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
Dom
Szybka odpowiedź