Dom
Strona 5 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Dom objęty Zaklęciem Fideliusa.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Dom
Otoczony płotem dom stoi na środku niewielkiej polany, którą stosunkowo trudno jest odnaleźć - o ile nie wie się dokładnie, czego się szuka. Schowana w cieniu jednego ze szczytów należących do górskiego pasma Derryveagh, otoczona jest wysokimi, porastającymi zbocza drzewami, między którymi biegnie wąska ścieżka, poprzecinana spływającymi z góry strumieniami - w czasie deszczów czy roztopów zmieniającymi się w wartkie potoki. W niedalekim sąsiedztwie znajduje się długie i wąskie jezioro, do którego zejść można po kamiennych schodkach zlokalizowanych na tyłąch ogrodu; brzeg jest nieco stromy a zejście do wody kamieniste, ale z krótkiego, drewnianego pomostu można bez problemu łowić ryby czy skakać na główkę. Trzeba jedynie zachować ostrożność, bo ponad taflę od czasu do czasu przebija się ogon magicznego, wodnego stworzenia.
Sam dom jest częściowo murowany, a częściowo drewniany, z wysoką podmurówką i szerokim, zadaszonym gankiem; w niewielkim oddaleniu znalazło się też miejsce na niewielką szopę na narzędzia.
Sam dom jest częściowo murowany, a częściowo drewniany, z wysoką podmurówką i szerokim, zadaszonym gankiem; w niewielkim oddaleniu znalazło się też miejsce na niewielką szopę na narzędzia.
[bylobrzydkobedzieladnie]
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
Ostatnio zmieniony przez William Moore dnia 14.04.23 8:33, w całości zmieniany 6 razy
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Zmierzyła wzrokiem Billa, kiedy wspomniał o uraczeniu jej ostrzeżeniem. Nie mogła mu zarzucić, że tego nie zrobił. Wskoczyła wtedy do wody bez zastanowienia, do jeziora, w którym nigdy nie pływała, nie pływając jednocześnie za dobrze. Przy nim czuła się bezpiecznie. Czuła, że może sobie na to pozwolić, podjąć ryzyko na nieznanym, rzucić w wir jednej wielkiej niewiadomej. A może to był tylko moment, bodziec; przejaw głupiej odwagi, a raczej bezmyślności. Już teraz wiedziała, że to było niepoważne. Mimo to, kąciki ust drgnęły jej w powstrzymanym uśmiechu, a spojrzenie spod długich, ciemnych rzęs odsunęło się od lotnika.
— Myślałam, że mówisz o sobie — skwitowała na pozór poważnie. Spojrzała na Amelkę i puściła jej oko, po chwili z wdzięcznością zerkając na Liddy. Kąciki zalśniły na moment, a uśmiech powoli wyciągnął jej usta w stronę policzków, w których pojawiły się dołeczki, kiedy William odnalazł jej dłoń, by ją ścisnąć. Spojrzała na niego z wdzięcznością — był jej opoką, ostoją. Był i będzie, bo to jej obiecał, a ona wierzyła, że nigdy celowo i świadomie tej obietnicy nie złamie. Jamie nie odpowiadał na jej listy, pomyślała, że powinna napisać do Josepha. Nie wierzyła, że to cokolwiek da, cokolwiek zmieni. Obaj zapadli się pod ziemię, a ślad po nich zaginął, ale nie mogła nie spróbować. Spojrzała na Amelkę i uśmiechnęła się do niej ciepło, palcem odgarniając pojedynczą łzę spod oka nim zdążyła skapnąć na policzek.
Zaginieni bracia wracali, żywym dowodem byli goście przy tym stole. Atmosfera była napięta i z każdą chwilą robiła się coraz gęściejsza. Ted, niczym lekkoduch, za którego nigdy go nie uważała nie próbował nawet zrozumieć całej sytuacji. Nie pojmował jej również Theo. Powinna zareagować wcześniej. Kompletnie rozstrojona ciążą i natłokiem informacji, emocji nie potrafiła znaleźć rozsądnego sposobu na rozwiązanie tej sytuacji. Roztargniona i skupiona na niewystarczającej ilości jedzenia na stole irytowała się, kiedy rozmowy między Moorami się zaostrzały. Obróciła się w stronę Theo, mrożąc go spojrzenie, ale to z powodu tonu głosu męża po plecach przebiegły ją ciarki. Gubiła się w tym co czuła i tym, co myślała. Otwarte okno i ucieczka do spiżarni nie pomogły jej ukoić nerwów.
— To nie twoja wina — szepnęła do Williama, przymykając na chwilę oczy. Było jej gorąco. Przytknęła dłonie do czoła, czując jak skroplone jest potem, a serce łomocze jej w piersi. — Nic się nie stało — westchnęła. Ramiona jej opadły. Co miało się stać? Za co ją właściwie przepraszał? Nie miała siły podjąć z nim tego tematu, zapytać. – Po prostu gdybym wiedziała, przygotowałabym więcej jedzenia dla wszystkich, a tak... Zdąży dojść do awantury. Ludzie jak są głodni to są źli, nie myślą trzeźwo. Nie powinniście się kłócić — wymamrotała coraz bardziej rozdygotana. Poklepała się po policzkach, najpierw po jednej, a potem drugiej stronie i wzięła dwa głębokie wdechy. Nie tak wyobrażała sobie to popołudnie. Wspólny obiad z Moorami. Powinni siedzieć i śmiać się, wspominać stare czasy, głupie wybryki, zamiast czekać aż coś lub ktoś wybuchnie.
Wrócili do kuchni, a ona przystanęła na chwilę przy Steffenie, by ułożyć dłoń na jego ramieniu.
— Trochę, ale nie przejmuj się. Już mi lepiej. Dołożyć ci? — spytała z uśmiechem, po czym przystanęła koło Billego, a potem usiadła we wskazanym miejscu tuż obok, zgodnie z jego prośbą. — Pomożesz mi później? — spytała Cattermole'a, zakładając, że rodzeństwo będzie potrzebowało chwili dla siebie.
Toast męża ją poruszył i rzeczywiście na moment skutecznie odciągnął uwagę od od tego wszystkiego, co miało miejsce przy stole wcześniej. — Dopóki dla mnie jest zrozumiały możesz spać spokojnie — mruknęła pod nosem, przewracając oczami. — Do tej...— zaczęła, ale wtedy Liddy się odezwała. Jak mogła przegapić, że przez cały ten czas nie mogła uwierzyć w to wszystko, co się wydarzyło? Zamknęła usta, zastygając w bezruchu. Patrzyła na Liddy, prawdopodobnie jak każdy przy stole, czując jej emocje, czując wibracje w powietrzu, drżenie jej głosu. Rozpacz, ból, zawód. ten ostatni był najgorszy. Pokiwała jej głowa, kiedy przeprosiła — nie mówiąc, że nie miała za co. Odprowadziła ją wzrokiem, żałując tylko, że nie mogła jej złapać za rękę po drodze, okazać, że będzie z nią i przy niej, jeśli tego potrzebowała. Wstała, gotowa, by to zrobić. Zabrać Amelię i opuścić męskie grono, by dołączyć do dziewczyny, ale Theo zareagował szybko i zdecydowanie. Zamarła więc po raz kolejny i jego odprowadzając wzrokiem.
— Nie powinno to tak wyglądać — odezwała się cicho, do Billego, dopiero kiedy echa kroków Theo całkiem ucichły. Oczywistym było więc, że choć kierowała, chciała kierować, te słowa do wszystkich, skupiła się głównie na Tedzie. Wiedziała, że pojawił się w okolicy. Wiedziała o tym, odkąd odwiedziła Williama w leśnej lecznicy po tamtym pamiętnym wieczorze. W perspektywie tamtej chwili powrót Teda wydał się tak mało istotny, że w ogóle o nim zapomniała krótko po tym, jak o tym usłyszała. Billy prawie tego nie przeżył. Zdarzył się cud, o którym tak często mawiała babcia i dzięki niemu właśnie mógł tu siedzieć z nimi, a oni nie musieli opłakiwać go w żałobie. Wiedziała, jak to jest radzić sobie z trudnymi momentami w swoim życiu. Wiedziała, jak to jest chcieć odepchnąć od siebie bliskich, schować się za bezpiecznym murem i nawet jeśli powód, dla którego sama to uczyniła był znacznie bardziej błachy i trywialny, potrafiła zaakceptować myśl, że tego potrzebował. Ale taki szmat czasu był niewyobrażalny. Billy, Lydia niczym mu nie zawinili. Miała dla niego wiele słów, ale nie wyraziłaby tego lepiej i dosadniej niż Lydia, a przede wszystkim, nie miała do tego żadnego prawa. Pogładziła się po wybrzuszeniu pod sercem i spojrzała na Steffena, który cicho próbował wybadać sytuację. Pokręciła mu głową — nie, Liddy musiała to wyjaśnić z Theo sama. — Dlaczego jest taki specjalny, czym on sobie zasłużył na takie względy? Na spokój ducha i wiedzę, że wszystko z tobą w porządku? — spytała beznamiętnie, przenosząc wzrok na Teda. Nie znali się za dobrze. Pamietała ge ze szkoły, pamiętała go jako brata Williama i to wszystko. Przez te wszystkie lata nie pojawiło się nic więcej, bo zaszył się w dziurze. Nie obchodziło ją już, czy potrzebował pomocy, wsparcia, zrozumienia, czy spokoju. To, co uczynił mogłoby być niewybaczalne, ale skoro Billy go zaprosił na obiad to znaczyło, że już dawno to zrobił. Być może nawet zanim się spotkali. Chciał go w swoim życiu, potrzebował. Rozumiała — dla własnych braci w jej sercu zawsze było miejsce. Szczególne. — Przepraszam, Billy, muszę się położyć — skłamała. Ujęła małą dłoń Amelki, która przytuliła się do niego. — My już pójdziemy, Skarbie. Chodź, pójdziemy na górę — zachęciła ją, prowadząc do wyjścia. Być może pewne rzeczy trzeba było pwoedzieć wcześniej, kiedy była na to okazja. Kiedy Theo był blisko i mógł zrozumieć, jak karygodny błąd popełnił zgadzając się na tę zmowę milczenia. O ile wcześniej bała się, że Ted zmieni zdanie i ucieknie ze strachu, teraz była pewna, że chuchanie i dmuchanie na niego i przyzwalanie na podobne zachowanie niczego nie naprawi, a on musiał przyjąć to na klatę jak mężczyzna. To była sprawa między nimi — między Billym, Tedem i Theo. Miedzy nimi i Liddy i właśnie w takim kręgu powinni to załatwić. Gdyby miała im coś poradzić, zaproponowałaby by wszyscy razem wyszli na zewnątrz i porozmawiali o tym. Wypili zieloną wróżkę i do rana zapomnieli o tym, co ich poróżniło. Nie ona jednak mogła to naprawić, jeśli sami chcieli kwitnąć w zjełczałym mleku po pas.
Dotknęła kolana Williama w geście wsparcia, unosząc na niego wzrok. Musiał to załatwić. Musieli o tym porozmawiać, najlepiej wszyscy. Wychodząc z Amelką uśmiechnęła się jeszcze do Steffena. Niefortunnie trafił, nie powinien być świadkiem takiej sceny.
| zt z Amelką
— Myślałam, że mówisz o sobie — skwitowała na pozór poważnie. Spojrzała na Amelkę i puściła jej oko, po chwili z wdzięcznością zerkając na Liddy. Kąciki zalśniły na moment, a uśmiech powoli wyciągnął jej usta w stronę policzków, w których pojawiły się dołeczki, kiedy William odnalazł jej dłoń, by ją ścisnąć. Spojrzała na niego z wdzięcznością — był jej opoką, ostoją. Był i będzie, bo to jej obiecał, a ona wierzyła, że nigdy celowo i świadomie tej obietnicy nie złamie. Jamie nie odpowiadał na jej listy, pomyślała, że powinna napisać do Josepha. Nie wierzyła, że to cokolwiek da, cokolwiek zmieni. Obaj zapadli się pod ziemię, a ślad po nich zaginął, ale nie mogła nie spróbować. Spojrzała na Amelkę i uśmiechnęła się do niej ciepło, palcem odgarniając pojedynczą łzę spod oka nim zdążyła skapnąć na policzek.
Zaginieni bracia wracali, żywym dowodem byli goście przy tym stole. Atmosfera była napięta i z każdą chwilą robiła się coraz gęściejsza. Ted, niczym lekkoduch, za którego nigdy go nie uważała nie próbował nawet zrozumieć całej sytuacji. Nie pojmował jej również Theo. Powinna zareagować wcześniej. Kompletnie rozstrojona ciążą i natłokiem informacji, emocji nie potrafiła znaleźć rozsądnego sposobu na rozwiązanie tej sytuacji. Roztargniona i skupiona na niewystarczającej ilości jedzenia na stole irytowała się, kiedy rozmowy między Moorami się zaostrzały. Obróciła się w stronę Theo, mrożąc go spojrzenie, ale to z powodu tonu głosu męża po plecach przebiegły ją ciarki. Gubiła się w tym co czuła i tym, co myślała. Otwarte okno i ucieczka do spiżarni nie pomogły jej ukoić nerwów.
— To nie twoja wina — szepnęła do Williama, przymykając na chwilę oczy. Było jej gorąco. Przytknęła dłonie do czoła, czując jak skroplone jest potem, a serce łomocze jej w piersi. — Nic się nie stało — westchnęła. Ramiona jej opadły. Co miało się stać? Za co ją właściwie przepraszał? Nie miała siły podjąć z nim tego tematu, zapytać. – Po prostu gdybym wiedziała, przygotowałabym więcej jedzenia dla wszystkich, a tak... Zdąży dojść do awantury. Ludzie jak są głodni to są źli, nie myślą trzeźwo. Nie powinniście się kłócić — wymamrotała coraz bardziej rozdygotana. Poklepała się po policzkach, najpierw po jednej, a potem drugiej stronie i wzięła dwa głębokie wdechy. Nie tak wyobrażała sobie to popołudnie. Wspólny obiad z Moorami. Powinni siedzieć i śmiać się, wspominać stare czasy, głupie wybryki, zamiast czekać aż coś lub ktoś wybuchnie.
Wrócili do kuchni, a ona przystanęła na chwilę przy Steffenie, by ułożyć dłoń na jego ramieniu.
— Trochę, ale nie przejmuj się. Już mi lepiej. Dołożyć ci? — spytała z uśmiechem, po czym przystanęła koło Billego, a potem usiadła we wskazanym miejscu tuż obok, zgodnie z jego prośbą. — Pomożesz mi później? — spytała Cattermole'a, zakładając, że rodzeństwo będzie potrzebowało chwili dla siebie.
Toast męża ją poruszył i rzeczywiście na moment skutecznie odciągnął uwagę od od tego wszystkiego, co miało miejsce przy stole wcześniej. — Dopóki dla mnie jest zrozumiały możesz spać spokojnie — mruknęła pod nosem, przewracając oczami. — Do tej...— zaczęła, ale wtedy Liddy się odezwała. Jak mogła przegapić, że przez cały ten czas nie mogła uwierzyć w to wszystko, co się wydarzyło? Zamknęła usta, zastygając w bezruchu. Patrzyła na Liddy, prawdopodobnie jak każdy przy stole, czując jej emocje, czując wibracje w powietrzu, drżenie jej głosu. Rozpacz, ból, zawód. ten ostatni był najgorszy. Pokiwała jej głowa, kiedy przeprosiła — nie mówiąc, że nie miała za co. Odprowadziła ją wzrokiem, żałując tylko, że nie mogła jej złapać za rękę po drodze, okazać, że będzie z nią i przy niej, jeśli tego potrzebowała. Wstała, gotowa, by to zrobić. Zabrać Amelię i opuścić męskie grono, by dołączyć do dziewczyny, ale Theo zareagował szybko i zdecydowanie. Zamarła więc po raz kolejny i jego odprowadzając wzrokiem.
— Nie powinno to tak wyglądać — odezwała się cicho, do Billego, dopiero kiedy echa kroków Theo całkiem ucichły. Oczywistym było więc, że choć kierowała, chciała kierować, te słowa do wszystkich, skupiła się głównie na Tedzie. Wiedziała, że pojawił się w okolicy. Wiedziała o tym, odkąd odwiedziła Williama w leśnej lecznicy po tamtym pamiętnym wieczorze. W perspektywie tamtej chwili powrót Teda wydał się tak mało istotny, że w ogóle o nim zapomniała krótko po tym, jak o tym usłyszała. Billy prawie tego nie przeżył. Zdarzył się cud, o którym tak często mawiała babcia i dzięki niemu właśnie mógł tu siedzieć z nimi, a oni nie musieli opłakiwać go w żałobie. Wiedziała, jak to jest radzić sobie z trudnymi momentami w swoim życiu. Wiedziała, jak to jest chcieć odepchnąć od siebie bliskich, schować się za bezpiecznym murem i nawet jeśli powód, dla którego sama to uczyniła był znacznie bardziej błachy i trywialny, potrafiła zaakceptować myśl, że tego potrzebował. Ale taki szmat czasu był niewyobrażalny. Billy, Lydia niczym mu nie zawinili. Miała dla niego wiele słów, ale nie wyraziłaby tego lepiej i dosadniej niż Lydia, a przede wszystkim, nie miała do tego żadnego prawa. Pogładziła się po wybrzuszeniu pod sercem i spojrzała na Steffena, który cicho próbował wybadać sytuację. Pokręciła mu głową — nie, Liddy musiała to wyjaśnić z Theo sama. — Dlaczego jest taki specjalny, czym on sobie zasłużył na takie względy? Na spokój ducha i wiedzę, że wszystko z tobą w porządku? — spytała beznamiętnie, przenosząc wzrok na Teda. Nie znali się za dobrze. Pamietała ge ze szkoły, pamiętała go jako brata Williama i to wszystko. Przez te wszystkie lata nie pojawiło się nic więcej, bo zaszył się w dziurze. Nie obchodziło ją już, czy potrzebował pomocy, wsparcia, zrozumienia, czy spokoju. To, co uczynił mogłoby być niewybaczalne, ale skoro Billy go zaprosił na obiad to znaczyło, że już dawno to zrobił. Być może nawet zanim się spotkali. Chciał go w swoim życiu, potrzebował. Rozumiała — dla własnych braci w jej sercu zawsze było miejsce. Szczególne. — Przepraszam, Billy, muszę się położyć — skłamała. Ujęła małą dłoń Amelki, która przytuliła się do niego. — My już pójdziemy, Skarbie. Chodź, pójdziemy na górę — zachęciła ją, prowadząc do wyjścia. Być może pewne rzeczy trzeba było pwoedzieć wcześniej, kiedy była na to okazja. Kiedy Theo był blisko i mógł zrozumieć, jak karygodny błąd popełnił zgadzając się na tę zmowę milczenia. O ile wcześniej bała się, że Ted zmieni zdanie i ucieknie ze strachu, teraz była pewna, że chuchanie i dmuchanie na niego i przyzwalanie na podobne zachowanie niczego nie naprawi, a on musiał przyjąć to na klatę jak mężczyzna. To była sprawa między nimi — między Billym, Tedem i Theo. Miedzy nimi i Liddy i właśnie w takim kręgu powinni to załatwić. Gdyby miała im coś poradzić, zaproponowałaby by wszyscy razem wyszli na zewnątrz i porozmawiali o tym. Wypili zieloną wróżkę i do rana zapomnieli o tym, co ich poróżniło. Nie ona jednak mogła to naprawić, jeśli sami chcieli kwitnąć w zjełczałym mleku po pas.
Dotknęła kolana Williama w geście wsparcia, unosząc na niego wzrok. Musiał to załatwić. Musieli o tym porozmawiać, najlepiej wszyscy. Wychodząc z Amelką uśmiechnęła się jeszcze do Steffena. Niefortunnie trafił, nie powinien być świadkiem takiej sceny.
| zt z Amelką
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Strona 5 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
Dom
Szybka odpowiedź