Wydarzenia


Ekipa forum
Dom
AutorWiadomość
Dom [odnośnik]02.07.21 23:39
First topic message reminder :

Dom

Otoczony płotem dom stoi na środku niewielkiej polany, którą stosunkowo trudno jest odnaleźć - o ile nie wie się dokładnie, czego się szuka. Schowana w cieniu jednego ze szczytów należących do górskiego pasma Derryveagh, otoczona jest wysokimi, porastającymi zbocza drzewami, między którymi biegnie wąska ścieżka, poprzecinana spływającymi z góry strumieniami - w czasie deszczów czy roztopów zmieniającymi się w wartkie potoki. W niedalekim sąsiedztwie znajduje się długie i wąskie jezioro, do którego zejść można po kamiennych schodkach zlokalizowanych na tyłąch ogrodu; brzeg jest nieco stromy a zejście do wody kamieniste, ale z krótkiego, drewnianego pomostu można bez problemu łowić ryby czy skakać na główkę. Trzeba jedynie zachować ostrożność, bo ponad taflę od czasu do czasu przebija się ogon magicznego, wodnego stworzenia.
Sam dom jest częściowo murowany, a częściowo drewniany, z wysoką podmurówką i szerokim, zadaszonym gankiem; w niewielkim oddaleniu znalazło się też miejsce na niewielką szopę na narzędzia.
Dom objęty Zaklęciem Fideliusa.

[bylobrzydkobedzieladnie]




I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?



Ostatnio zmieniony przez William Moore dnia 14.04.23 8:33, w całości zmieniany 6 razy
William Moore
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t5432-william-moore https://www.morsmordre.net/t5459-bursztyn https://www.morsmordre.net/t12096-william-moore https://www.morsmordre.net/f376-irlandia-gory-derryveagh https://www.morsmordre.net/t5461-skrytka-bankowa-nr-1345 https://www.morsmordre.net/t5460-billy-moore

Re: Dom [odnośnik]04.01.23 12:28
Głosy rozchodzące się na werandzie dostawały się do domu przez uchylone okno, stając się doskonale słyszalne jeszcze przed tym, gdy zatrzymała się pod samymi drzwiami, by zatracić się w dusznym oczekiwaniu na to, co lada moment mogło nastąpić. Zaciskała mocno palce na koszu z praniem. Ciężkim, wilgotnym, ale też pachnącym mydłem. Nabrała wilgotnego powietrza w płuca przez nos, biorąc głęboki wdech. Kłębiły się w niej emocje — coraz intensywniejsze, skrajne, zmącone. Zaciskała żeby i rozluźniała je, czując nagły przypływ łez, by zaraz po tym znów zacisnąć zęby i zmarszczyć brwi. Głos przyjaciółki wdzierał się w nią rozrywając ją na strzępy. Wiedziała, że cierpiała. Wiedziała, że próbowała odgrodzić się od świata murem, wierząc, że to wszystko jej już nie dotknie. Znała ją i wiedziała, że nie chciała być słaba. A może nie chciała być postrzegana jako słaba i delikatna przez innych.
Kiedy drzwi otworzyły się niespodziewanie, wyprostowała się odruchowo, przenosząc czekoladowe spojrzenie szeroko otwartych oczu prosto na Williama. Przełknęła ślinę, mrugając kilkukrotnie, by odpędzić nadciągającą falę emocji.
— Bo dopiero przyszłam. Nie stałam przecież jak kołek pod drzwiami. Nie musiałam podsłuchiwać, słychać was w całym domu — odpowiedziała, próbując się usprawiedliwić i zetrzeć z siebie podejrzenie celowego przysłuchiwania się ich rozmowy zza drzwi. — Nie miałam ręki, by otworzyć.— Odchrząknęła, spoglądając na kosz, którego ciężar zelżał jeszcze zanim zdążyła skończyć zdanie, bo Billy chwycił wiklinowe brzegi i odebrał pranie. — Dziękuję — szepnęła cicho, ledwie słyszalnie, przenosząc spojrzenie na Justine. Serce zadudniło jej w piersi, poczuła jak coś z niej ucieka, ale nie wiedziała co — czy to powietrze, czy emocje. Nie chciała, by tamta rozmowa się tak skończyła, by Just wyciągnęła takie wnioski. Nie o to jej przecież chodziło nawet. Po raz pierwszy w życiu ugryzła się w język, wymierzając w Just jej własną broń. Po raz pierwszy nie zalała jej falą wyjaśnień, nie zatrzymała, pozwalając odejść. I wciąż nie wiedziała, czy dobrze zrobiła. Czy w ten sposób miała jakąkolwiek szansę do niej dotrzeć, zmusić ją do zastanowienia się nad samą sobą, nad tym co robiła. Może to jednak nie zadziałało tak, jak początkowo myślała, bo zamiast zmotywować ją do refleksji dała jasny sygnał, że nie chce się z nią niczym dzielić. Ale po tych myślach przychodziły inne, nietypowe. Nowe, bo nigdy dotąd nie przyszło jej to do głowy. Czy tak łatwo było Just odpuścić? To wszystko, co łączyło je przez te wszystkie lata? Czy wystarczyło kilka słów, by odwrócić się i odejść, zapominając o wszystkim?
— Dość już tego — zarządziła ostro, wychodząc na werandę. Zbliżyła się do Tonk, obejmując ją jedną ręką, al tylko po to by ją pchnąć lekko w stronę kuchni, z której przyszła. — Zostaniesz dziś tu, czy tego chcesz czy nie. Ani ja ani Billy nie puścimy cię do domu w tym stanie. Ubzdryngoliłaś się jak gówniara, do tego zachowujesz się jak wujek Fraser na weselu kuzynów, który wstając z ziemi próbował przekonać babcię Blackwood, że poślizgnął się na skórce od banana — dodała, patrząc na nią surowo. — No już, do środka! — ponagliła ją, próbując też złapać ją pod bok, nie była od niej ani silniejsza ani tym bardziej wyższa, a w tym stanie od razu założyła, że nie będzie protestować. — Moja cierpliwość się skończyła — dodała drżącym głosem. — Przygotuję... ci świeżą... pościel. — Łzy napłynęły jej do oczu, a głos się załamał w połowie. — Prześpisz się... na-na górze. Potem... Potem pójdziesz... — zaczęła chlipać i siąkać nosem. Sama nie wiedziała kiedy, srebrzyste krople spłynęły po jej zaróżowionych od emocji policzkach, a później zalały całą jej twarz w niepohamowanym szlochu. Przyłożyła rękę do ust, zaciskając wargi. — No już, na co czekasz? Koniec miłości, ma-ajtki na tyłek i ja-azda do środka-a — załkała na chwilę przymykając oczy. — Nic mi nie jest — dodała od razu, zapobiegawczo, machając dłonią przed sobą, ale wachlowane powietrze nie chciało ukoić emocji. — Wszy-wszystko w po-orządku. Bę..będę czekać... w środa-odku — zaszlochała i wróciła do kuchni, mijając Williama i nie potrafiąc mu spojrzeć prosto w twarz.


Here stands a man

With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Hannah Moore
Hannah Moore
Zawód : Wiązacz mioteł
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna


take me back to the night we met


OPCM : 25 +8
UROKI : 15
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarownica
Dom - Page 3 0a431e1c236e666d7f7630227cddec45ce81c082
Sojusznik Zakonu Feniksa
Sojusznik Zakonu Feniksa
https://www.morsmordre.net/t5207-hannah-wright https://www.morsmordre.net/t5219-poczta-hani https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f376-irlandia-gory-derryveagh https://www.morsmordre.net/t6218-skrytka-bankowa-nr-1286 https://www.morsmordre.net/t6213-h-wright
Re: Dom [odnośnik]08.01.23 14:51
Nie była pewna, jak to się stało. A może właśnie powinna wiedzieć, że skończy się w ten sposób, kiedy Billy nawiązał do jej spotkania z Hannah. W kwestiach prywatnych była drażliwa. Zamykała się, odgradzała szybko. Nie słuchała i nie zamierzała słuchać. Ledwie się pozbierała. Jako tako, by móc funkcjonować, działać, pracować. Ale wszystko było jedynie niestabilną konstrukcją gotową zawalić się i zrzucić ją prosto w długi, głęboki dół, do którego nie docierało już światło.
- Co więcej mogę, Moore? - zapytała go unosząc brwi ze złością i z widocznym niezrozumieniu. Zmarszczyła je za chwilę. Nie pojmowała o czym mówił. Na co on się teraz unosił i obrażał. Nie mogła więcej nic zrobić, nie mogła ciągle być obok. Nie była w stanie zawsze jej obronić, a Hannah była czarownicą, jeśli nie stanie przeciwko śmierciożercą powinna być w stanie o siebie zadbać. - Światła jeszcze nie rozpracowałam do końca, muszę znaleźć numerologa żeby pomógł mi je pojąć do końca. - wyjaśniła mrużąc dalej. Pokręciła głową z rezygnacją. Nie miała już siły na dalszą kłótnię. Dowiedziała się tego, czego chciała.
- Widocznie nie. - odcięła się, wykrzywiając usta w niezadowoleniu. Oczywiście, że to ona była tą, która myślała źle. Która postępowała nie tak, która nie taka była. Nieważne, nawykła już do tego. Nic tu było dłużej po niej. Zdecydowała się zebrać do wyjścia.
Nie złapał jej mocno. Ale niezapowiedziane dotknięcia, nieprzewidziane, niewychwycone nadal przynosiły jej wspomnienia. Mimowolnie spięła się cała, wspomnienia odnalazły ją samą, przemykając zimnym dreszczem po plecach. Czy kiedykolwiek będzie mogła się ich pozbyć? Nie była pewna. Szarpnięcie ją uwolniło. Zrobiła krok do przodu. Spoglądając na niego spod zmrużonych oczu, kiedy ją przeprosił. Zmarszczyła mocniej brwi. Obserwując go, patrząc jak opuszcza wzrok na własne dłonie, jak cofa się dalej, prawie nieprzytomnie. Ale zbyt wiele wypiła i za wiele dziś padło, by spróbowała zapytać.
- Wybacz, ale… - miała zakończyć, ale skrzypnięcie za drzwiami sprawiło, że przeniosła wzrok w tamtą stronę. Moore ruszył się pierwszy łapiąc za klamkę otwierając drzwi, a kiedy jej imię wypadło z jego ust serce Tonks ścisnęło się nieprzyjemnie. Cofnęła nogą prostując się. Słuchała padających słów, nie odzywając się nawet słowem. Marszcząc brwi. Nie powinna się przemęczać? Dlaczego? Przesunęła jasne tęczówki na nią mrużąc odrobinę oczy. Zachwiała się. Uniosła rękę chowając różdżkę do kieszeni nie przestając marszczyć brwi. Zaszklone, pijane spojrzenie natrafiło na to Wirght, kiedy na nią spojrzała. Po prostu tak stała, mierząc ją spojrzeniem. Nie ruszyła się, kiedy Hannah wyszła na taras. Nie zmieniła zdania, zamierzała wrócić do domu. Uniosła brwi kiedy popchnęła ją do środka, stawiając w tamtą stronę krok. Słuchała padającego monologu gubiąc po drodze kilka słów. Cóż, trochę jej się kręciło, to był fakt, ale nie była żadnym wujkiem od bananów. Ale nagły płacz Hannah sprawił, że uniosła w zaskoczeniu brwi. Oczy rozszerzyły się w zdziwieniu. Przecież nie płakała przez potrzebę zmiany pościeli dla niej. Zerknęła w stronę Moora, a potem wróciła do Hannah, nie wchodząc jej w słowo nawet raz. Na powrót zmarszczyła brwi. Coś nie dawało jej spokoju. Coś nie składało się w całość. Otworzyła usta, ale Hannah już wracała do środka. Ruszyła za nią. Zatrzymała się.
- Dlaczego wróciłaś do kraju, Hannah. - zapytała, unosząc brodę, marszcząc mętne spojrzenie, które skupiła całkowicie na niej. Brakujący element układanki, który nie pozwalał poskładać jej wszystkiego w całość. Powrotu, wesela, niezrozumiałej prośby Billy’ego i tego przemęczania.
Słucham, Wright. Dlaczego wróciłaś?



The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Dom - Page 3 1
Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t3583-justine-just-tonks https://www.morsmordre.net/t3653-baron#66389 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f437-lancashire-forest-of-bowland-stocks-reservoir-gajowka https://www.morsmordre.net/t4284-skrytka-bankowa-nr-914#89080 https://www.morsmordre.net/t3701p15-just-tonks
Re: Dom [odnośnik]08.01.23 16:56
Nieważne, Tonks, daj już sp-p-pokój – odpowiedział, po raz drugi prosząc, żeby porzuciła temat. Nie chciał tłumaczyć się dłużej, Justine zrozumiała wszystko na opak – i nie wierzył, by cokolwiek, co powie, miało to zmienić. Nie słuchała go, uparcie wracając do kwestii bezpieczeństwa, które miały zapewnić im magiczne pułapki, zupełnie jakby nie dopuszczała w ogóle do wiadomości, że ktoś mógłby potrzebować jej – jako przyjaciółki i wsparcia – a nie tego, co potrafiła zdziałać przy pomocy białej magii. – Jakiego znowu światła? – zapytał, pewien, że przemawia przez nią alkoholowe otumanienie – nie wyłapując z kontekstu nazwy skomplikowanego zabezpieczenia.
Wypuszczając jej ramię z uścisku chyba się poddał – nie spojrzał na nią, kiedy do niego podeszła, obawiając się trochę, że jego myśli mogłyby odbić się w tęczówkach albo wypłynąć na zmarszczone czoło, doskonale widoczne dla każdego, kto tylko by na niego spojrzał. Nie był dobry w ukrywaniu własnych emocji, nie potrafił kłamać ani zwodzić – i na ogół w obecności przyjaciół nie odczuwał takiej potrzeby, ale w tym momencie nie chciał się z tym mierzyć: ze wstydem, z wyrzutami sumienia. Nie, gdy po drugiej stronie miał chwiejącą się, wściekłą na niego Justine.
Pojawienie się Hannah poniekąd pozwoliło mu na ucieczkę – niezbyt chlubną i nieprzynoszącą wcale ulgi, bo jeśli już, to czuł się zwyczajnie pokonany, ale jednocześnie: zdawał sobie sprawę, że tej walki i tak nie miał szansy wygrać. Może nie miał jej nigdy, może w ogóle nie powinien był próbować. – No tak – mruknął przepraszająco, nie poddając w wątpliwość słów Hannah. Zrobiło mu się głupio; naprawdę rozmawiali aż tak głośno? Przełknął ślinę, zastanawiając się, ile mogła usłyszeć, z jej wyrazu twarzy starając się odgadnąć, czy była na niego zła – ale nie patrzyła już na niego, jej uwaga w pełni przeniosła się na Justine. Cofnął się o krok, przez dłuższy moment nie za bardzo wiedząc, co ze sobą zrobić – i po prostu obserwując rozgrywającą się na werandzie scenę, tylko przez ułamek sekundy czując lekkie ukłucie współczucia dla Tonks – rozproszone niemal natychmiast widokiem spływających po policzkach Hannah łez. Otworzył usta, odruchowo rozglądając się za miejscem, na które mógłby odłożyć kosz z praniem, jeszcze do końca nie wiedząc, co właściwie zamierzał zrobić dalej – ale krótkie nic mi nie jest, podkreślone machnięciem dłonią, zatrzymało go w pół ruchu, potęgując wrażenie, że tak naprawdę tam zawadzał. – To ja, ten – zajmę się tym. W sensie p-p-pranie rozwieszę – oznajmił, przez sekundę próbując skrzyżować wzrok z Hannah, żeby upewnić się, jak się czuła – ale wyminęła go, nie spoglądając w jego kierunku. Może naprawdę ją zdenerwował, niepotrzebnie się wtrącając. Może zresztą tak było lepiej – i ona i Justine od początku powinny to załatwić między sobą. Tonks za nim nie przepadała, błędnie zakładał, że coś się w tej materii zmieniło – ale nie miał zamiaru narzucać jej swojej obecności już dłużej.
Kiedy obie zniknęły za drzwiami kuchni, odwrócił się, żeby odstawić kosz na drewniany taras, z rozciągniętego pomiędzy kolumienkami sznura ściągając płócienny woreczek ze spinaczami. Wyciągnął z niego dwa, następnie sięgając po pierwszą, wilgotną koszulę – w żaden sposób nie będąc jednak w stanie skupić się na niewymagającym specjalnej uwagi zadaniu. Przez uchylone okno wciąż docierały do niego słowa padające wewnątrz domu, zaczął więc cicho gwizdać – żeby nikt nie miał wątpliwości, że nie próbował nasłuchiwać.

| to ten, Billy chyba (tymczasowo?) zt notme




I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?

William Moore
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t5432-william-moore https://www.morsmordre.net/t5459-bursztyn https://www.morsmordre.net/t12096-william-moore https://www.morsmordre.net/f376-irlandia-gory-derryveagh https://www.morsmordre.net/t5461-skrytka-bankowa-nr-1345 https://www.morsmordre.net/t5460-billy-moore
Re: Dom [odnośnik]11.01.23 1:36
Ich rozmowa wcale nie rozbrzmiewała w drewnianych pomieszczeniach, które doskonale tłumiły dźwięki. Skłamała, chcąc znaleźć usprawiedliwienie dla stania pod drzwiami, kiedy tak naprawdę, najzwyczajniej w świecie podsłuchiwała. Wpadające przez otwarte okno dźwięki nie docierały do łazienki, ale i tak słyszała przyjście Tonks, i tak tkwiła od tamtej pory w łazience uparcie szorując dawno sprane już plamy. Nie chciała się rozpłakać, nie chciała wypaść tak żałośnie i mizernie w chwili, w której powinna tupnąć nogą i doprowadzić ich do porządku. Poczucie niesprawiedliwości jaką obdarowała Williama wzbudzało w niej złość i nie zamierzała być Just dłużna. Nawet jeśli nie było jej przy tej rozmowie, nawet jeśli nie powinna się wtrącać — słowa, które do niej dotarły instynktownie nakazywały jej nastroszyć sierść, jak u wściekłego kota i prychnąć ostrzegawczo. Plany pełzły jednak na niczym, wystarczył jej widok. Żałosnej, małej, złamanej Tonks, upitej jak dziecko — z bólu, rozpaczy — by się rozpadła, a cały mur, który chciała zbudować na wzór jej muru po prostu się rozpadł. Nie potrafiła tak. Nie była taka. Ukaranie przyjaciółki było najgorszą karą dla niej samej, a teraz, także dla Billego, który oberwał rykoszetem. Nie zasłużył na to — i wstyd jej było spojrzeć na niego. Była temu winna, to ona sprowokowała Just i to dla niej musiał rozpocząć rozmowę, której początków nie słyszała. Pokiwała głową, gdy wspomniał o praniu. Musiała to załatwić, musiała się tym zająć. Zmusić Tonks do kapitulacji, a potem wytrzeźwienia, chociaż przecież już teraz doskonale zdawała sobie sprawę, że gdy to odeśpi, nie będzie wcale lepiej. W Borrowash wydawała się zupełnie trzeźwa.
Nie potrafiła opanować płaczu, dopóki Tonks nie weszła za nią do kuchni. Pytanie, które padło wymusiło w niej chwilowe skupienie. Przestała płakać, by spojrzeć na nią szeroko otwartym, zaczerwienionymi od łez oczami. Dlaczego? W pierwszej chwili chciała odpowiedzieć zgodnie z prawdą — bo chciała. Chciała do nich wrócić, chciała pomóc. CHciała być przy Billym. Jej wyjazd do Francji od początku miał być tymczasowy, planowała pomóc mamie i babci znaleźć bezpieczne miejsce, z dala od Anglii, w której szalała wojna. Ale przecież to nie był najważniejszy powód.
— Powiem ci jak wytrzeźwiejesz — odparła surowo, zadzierając mocniej brodę, ale ta zaraz zadrżała, a oczy znów się zeszkliły. Jak miała to powiedzieć? Jak miała jej to powiedzieć po tym wszystkim co przeszła, co powiedziała? — Jestem brzemienna — wypaliła nagle, czując jak wszystkie jej mięśnie napinają się nagle. W odruchu, który od niedawna mogła określić instynktownym sięgnęła do skrytego pod sukienką brzucha, który dopiero w objęciu zaokrąglił się delikatnie. — Będziemy mieli z Billym dziecko — dodała w gwoli wyjaśnienia. Mimowolny uśmiech przemknął cieniem po jej twarzy. Dla niej to była najszczęśliwsza wiadomość i ta radość dźwięczała w jej głosie razem z dumą. Zaraz jednak pochyliła głowę, jak winowajca i przełknęła ślinę. — Przepraszam, że ci nie powiedziałam wtedy. Ale kiedy się spotkałyśmy myślałam, że pochwalę się tym bo będziemy w tym obie. Ja i ty. A kiedy mi powiedziałaś, że straciłaś dziecko, po prostu... Nie mogłam. Nie mogłam ci tego powiedzieć — przyznała się ze wstydem, niepewnie szukając jej spojrzenia. Nie żałowała, wiedząc, że i drugi raz postąpiłaby dokładnie tak samo. Jak mogłaby pochwalić się tym przyjaciółce, nawet w tajemnicy przed światem, wiedząc, że poroniła, a jej marzenia roztrzaskały się jak szkło upuszczone na podłogę? Jak mogłaby po takiej wiadomości przyznać się do własnego szczęścia? Jak mogła opowiadać jej o najszczęśliwszym w życiu wieczorze, kiedy zmagała się z taką tragedią; kiedy poddawała się takiej traumie? — Nie chciałam cię zranić — dodała, usprawiedliwiając swoje milczenie, ale czy to miało teraz jakiekolwiek znaczenie?


Here stands a man

With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Hannah Moore
Hannah Moore
Zawód : Wiązacz mioteł
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna


take me back to the night we met


OPCM : 25 +8
UROKI : 15
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarownica
Dom - Page 3 0a431e1c236e666d7f7630227cddec45ce81c082
Sojusznik Zakonu Feniksa
Sojusznik Zakonu Feniksa
https://www.morsmordre.net/t5207-hannah-wright https://www.morsmordre.net/t5219-poczta-hani https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f376-irlandia-gory-derryveagh https://www.morsmordre.net/t6218-skrytka-bankowa-nr-1286 https://www.morsmordre.net/t6213-h-wright
Re: Dom [odnośnik]16.01.23 21:52
Nieważne, Tonks, daj już spokój.
Otworzyła usta z zmarszczonymi w niezadowoleniu i niezrozumieniu brwiami w momencie w które wypadły te słowa. Nadal skoro do - walki - rozmowy. Ale spojrzała gdzieś w bok splatając dłonie na piersi. Zmarszczyła mocniej brwi. Zamykając usta. Właściwie zaciskając je mocno, napinając mięśnie szczęki. Zarzucali jej mówienie półsłówkami, nie mówienie wszystkiego, kiedy sami - oboje, robili dokładnie to samo. Była wściekła. Wróciła spojrzeniem do Moora, kiedy wypowiedział pytanie. Zawiesiła na nim rozeźlone spojrzenie.
- Zabezpieczenie przed czarną magią. - odpowiedziała, gryząc się wcześniej w język żeby się nie odciąć i nie powiedzieć że przecież to nie ważne tak czy siak. Nie mogła wiedzieć, nie była w stanie zrozumieć o co prosił Billy chcąc by miała oko na Hannah. Więc, pierwszym, najnormalniejszym wyborem była obrona przed niebezpieczeństwem. Na tym się znała, to potrafiła, to rozumiała.
Nie powiedziała już nic więcej, nie chciała - a może nie miała już co. Otumaniona alkoholem głowa podsuwała gorzkie uczucie, w milczeniu smakowała je na języku, dopóki na tarasie nie pojawiła się Hannah. Ale stała dalej, milcząc, i kołysząc się co jakiś czas. Z trudem nadążała za słowami Hannah. A właściwie zgubiła gdzie połowę. Bo nagle była gówniarą - wujkiem od bananów. Chociaż czemu od nich akurat nie wiedziała. A kiedy Hannah zaczęła płakać przez tą pościel całą uniosła brwi zaskoczona. Zaczęła się kiedyś zastanawiać, czy opierająca się poszewka nie układająca się prosto kiedyś doprowadziła ją do szlochu, który prezentowała właśnie jej przyjaciółka. Przez chwilę aż zapomniała że iść miała, patrząc na ten widok bez zrozumienia, pozwalając się popchnąć wprawić w ruch ociążałe ciało. A potem tak szybko jak się pojawiła zniknęła w kuchni rozlewając w Justine frustrację wypełnioną niezrozumieniem. Zerknęła na Moora widocznie przejętego praniem - od kiedy mężczyźni się nim przejmowali i w końcu ruszyła za nią. Ale w pijanym umyśle zaświtała jedna myśl. Nie wyjdzie, póki się nie dowie. I nie zostanie, jeśli nie. Nawet, jeśli to się wykluczało, albo nie miało sensu. Więc z opóźnieniem, zachwianiem ruszyła za nią, swoje spojrzenie ustawiając na jednym celu, do którego wysłała ciało. Więc weszła, poszła, ruszyła. Trochę chwiejnie z pewnością buńczucznie. Wypuszczając z ust jedno pytanie, na które zdawało jej się składają się wszystkie niedopowiedzenia. I zamarła w oczekiwaniu. Znaczy, prawie, czując jak ją znosi trochę na bok. Ale padające z ust słowa Hannah sprawiły, że stanęła pionowo całkiem. Poczuła, jak jej dłonie zaciskają pięści.
- Więc frócę kiedy indziej. - odcięła się chwilę później. Mierząc się z nią na spojrzenia, jej broda poszła w dół, a oczy się zmrużyły. Może rzeczywiście zasłużyła sobie na to wszystko? Przyznała się jej przecież, że była okropna dla najbliższych. Wcześniej. Ale może nadal była. Może właśnie taka była za to cena. Była już w połowie obrotu do wyjścia. A może do wyjścia na taras? Nie była pewna, nie miała to znaczenia. Gdzieś pójdzie, byle stąd, byle dzisiaj.
Zastygła znów, kiedy dwa słowa wypadły między nich, kiedy była już do niej bokiem. Jej serce obiło się nieprzyjemnie. Poczuła jak emocje, każda jedna z osobna i wszystkie na raz, uderzają ją w twarz. Składając nieprzyjemny policzek. Zaskoczenie samo wymalowało jej twarz, którą powoli odwróciła w jej stronę. Najpierw spojrzała w jej twarz, ale gest ręki, gest dłoni, mimowolny odruch, który zalągł się też w niej gdzieś w okolicy lutego, a może stycznia sprawił, że spojrzała w tamtą stronę. Widziała go, mimo alkoholu, nie wymyśliła tego. Zaokrąglenia pod jej sukienką. Jej brwi poruszyły się mimowolnie, kiedy Wright powtórzyła, potwierdziła raz jeszcze tylko inaczej ubierając słowa. Ostrożnie, powoli wciągnęła powietrze w płuca mając wrażenie, jakby silniejszy wdech mógł połamać ją od środka. Jak choć jedno drgnienie, miało sprawić, że posypie się całkiem, do miejsca z którego dopiero co wyszła. Na prawych rzęsach zawieruszyła się łza. Zacisnęła zęby, nierozumiale rozwijając dłonie, wypuszczając powietrze przez nos. Milczała słuchając jej kolejnych słów. Najpierw jedna łza pomknęła po jej policzku. Spazmatycznie złapała powietrze w płuca. Pociągnęła nosem. Obraz jej się zamazł. Odwróciła się plecami do pierwszej ściany, albo płaskiej szafki, po której po prostu zjechała opadając ciężko na ziemię. Zwalając się na nią bez sił. Podciągnęła kolana, na których oparła łokcie, dłonie wplatając we włosy - na nich opierając głowę. Przymknęła oczy, żeby powstrzymać łzy, żeby zapanować nad sobą. Teraz wszystko miało sens. Teraz wszystko było jasne - dlaczego wróciła, skąd tak szybki ślub, prośba Moora i przemęczenie.
- Głupia. - warknęła wyrzucając przed siebie. Przeciągnęła dłońmi po twarzy, opierając głowę o ścianę za sobą. - Twoje szczęście… - wzięła wdech w płuca. - …mnie nie rani. - powiedziała z trudem panując nad głosem. Jej oczy zaszły łzami. Nie kłamała. Bo to nie było to. Chciała dla niej tego, co najlepsze. Zawsze chciała. Z nią, lub bez niej. Hannah była dobra, dobra w taki sposób w jaki ona już nie umiała. Będzie wspaniałą matką. Najlepszą na świecie. Lepszą, niż ona kiedykolwiek by była. Więc dlaczego kolejna łza skapnęła po jej policzku na rękę, kiedy spazmatycznie brała w płuca powietrze, próbując nad sobą zapanować. Próbując utrzymać się w jakiekolwiek formie. - Naprawdę. - dodała jeszcze chcąc ją przekonać, nawet jeśli słowa przeczyły pociąganiu nosem z trudem łapanemu powietrzu. - Naprawdę. - szepnęła raz jeszcze unosząc na nią spojrzenie. - N-nie mogę nad tym zapanować. - przyznała się unosząc ręce, żeby otrzeć oczy z łez. - Rozkleiłam się jak gówniara wujek od banana. - sapnęła, łapiąc dalej spazmatycznie powietrze. Cierpiała. Ale nie przez nią. Cierpiała od kwietnia, udając, że podniosła się po raz kolejny sama. Że wróciła na wytyczoną wcześniej ścieżkę. Że przyjęła do wiadomości, przywykła, odebrała wiadomość od świata. - Potrzebujesz czegoś? - zapytała, nie odciągając dłoni od twarzy, przymykała oczy, próbując się uspokoić. Ale z każdym wdechem coś boleśnie kłuło ją w środku, przypominając o swoim istnieniu.



The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Dom - Page 3 1
Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t3583-justine-just-tonks https://www.morsmordre.net/t3653-baron#66389 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f437-lancashire-forest-of-bowland-stocks-reservoir-gajowka https://www.morsmordre.net/t4284-skrytka-bankowa-nr-914#89080 https://www.morsmordre.net/t3701p15-just-tonks
Re: Dom [odnośnik]10.02.23 14:15
Nie wiedziała, czego się spodziewać, ale jak zawsze przecież, szła na żywioł. Słowa wypłynęły z niej same, choć ledwo co postanowiła, że miały wybrzmieć kiedy indziej i zupełnie w inny sposób. Wszystko, co planowała ropadało się. Jej życie miało być poukładane, ale planowanie zawsze kończyło się klęską. Założenia, plany, oczekiwania — im silniej się tego trzymała tym mniej była w życiu szczęśliwa, tym więcej niosło w sobie rozczarowania i przeświadczenia o utraconych szansach, byciu niewystarczającą. Mimo to nie przestawała, nie mogła odpuścić, nie mogła się zmienić. Być może gdyby trwała w swoim postanowieniu ten dzień kończyłby się inaczej. Just opuściłaby ich dom pijana, lądując gdzieś po drodze w pobliskich krzakach. Może utopiłaby się w stawie, a może zostałaby napadnięta. A może złamałaby rękę. A może... Wróciłaby do domu cała i zdrowa, ale nie odzywałyby się wciąż? Może wróciłaby, wiedząc co się wydarzyło i bez tej rozmowy? Co jeszcze? Czy gdyby potrafiła powstrzymać cisnące się na język słowa wydarzyłoby się coś złego? Coś dobrego? Innego? Nie potrafiła. Patrzyła jak przyjaciółka z każdym jej słowem pęka. Kamienny mur, który wokół siebie zbudowała kruszył się na jej oczach i nie wiedziała, czy to było właśnie to, co chciała wcześniej osiągnąć. Czy widok jej zalanych łzami to było to, co ostatnio próbowała zobaczyć, do czego dążyła. Drżące serce oczekiwało chmurnego spojrzenia i przygany — jesteś z siebie zadowolona teraz? — szumiało jej w uszach. Nie była. I wystraszyła się tego, co zobaczyła. Łzy popłynęły po jej zaczerwienionej, rozpalonej twarzy, gdy Tonks zsuwała się na podłogę. Co ona zrobiła? Do czego doprowadziła? Niespokojne myśli przeklinały ją za egoizm. Może nie powinna była nic mówić, może powinna zachować to dla siebie. Nikt nie wiedział, nikt nie musiał. Oboje z Billym chcieli by ich dziecko przyszło na świat nieobarczone plotkami i krzywymi spojrzeniami ludzi. Chcieli dla niego jak najlepiej. Co ją podkusiło, by się zdradzić?
Przygryzła wargę, stojąc w miejscu, w którym się zatrzymała. Dłonie odnalazły siebie, palce nerwowo zaczepiły się, paznokcie wbiły w skórę. Serce jej drżało, bo Tonks, która zaczęła nagle płakać wywołała w niej lawinę wyrzutów sumienia Widziała jej ból, czuła go. Wtedy, w Borrowash sądziła, że jest na to gotowa, ale nie była. I nim to przemyślała, nim znalazła rozwiązanie, ruszyła ku niej, by podwinąwszy spódnicę klęknąć przed nią i zamknąć ją w uścisku.
— Przepraszam, Tonks — szepnęła, próbując ją nieco odciągnąć od ściany i przyciągnąć do siebie. Przepraszam, że tak wyszło.— Tak mi jest przykro, naprawdę jest mi przykro. — Nie z powodu własnej ciąży, a tego, że tow wszystko musiało tak wyglądać; że cierpiała znów. Chciała pryz niej być, chciała jej pokazać, że może na nią liczyć, ale czy w swoim zachowaniu była taka, jak tego potrzebowała Tonks, czy raczej rozminęły się na ścieżkach własnych potrzeb w dwóch różnych choć równie silnych momentach życia? Odsunęła się od niej, by na nią spojrzeć, kiedy spytała. Nie zwlekała zbyt długo z odpowiedzią. — Przyjaciółki — szepnęła drżącym głosem. Nigdy nie chciała, by cierń wbił się w ich relację, sprawiając ból, wzbudzając frustrację. Kochała Tonks, taką, jaką była, a nie była idealna. Była trudna, niespokojna, zamknięta. Z każdym kolejnym rokiem i wydarzeniem, które odbijało się na jej życiu była tez odleglejsza, ale chciała się jej kurczowo trzymać, ściskać jej dłoń i nie pozwolić odejść. Nie zawsze miała na to siły. Ostatnio ich zabrakło. Ciąża ją rozstrajała, nieobecność obu braci przywodziła na myśl najgorsze obawy; traciła nadzieję na to, że żyją.


Here stands a man

With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Hannah Moore
Hannah Moore
Zawód : Wiązacz mioteł
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna


take me back to the night we met


OPCM : 25 +8
UROKI : 15
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarownica
Dom - Page 3 0a431e1c236e666d7f7630227cddec45ce81c082
Sojusznik Zakonu Feniksa
Sojusznik Zakonu Feniksa
https://www.morsmordre.net/t5207-hannah-wright https://www.morsmordre.net/t5219-poczta-hani https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f376-irlandia-gory-derryveagh https://www.morsmordre.net/t6218-skrytka-bankowa-nr-1286 https://www.morsmordre.net/t6213-h-wright
Re: Dom [odnośnik]16.02.23 1:26
Powinna była to przewidzieć. Wiedzieć już lepiej, jak nietrwała jest budowla, którą wokół siebie stworzyła. Że silniejszy podmuch wiatru wiejący od kogoś, kto potrafił przejrzeć ponad jej pozorami zburzy wszystko. Może nie powinna iść za nią. Odejść, pomimo bólu, który jej sprawiła. Pomimo słów Billy’ego. W końcu zrobić to, co naprawdę powinna, nawet jeśli musiałaby ją zranić. Wtedy może byłaby bezpieczna. A ona cała.
Ale choć próbowała okłamać wszystkich łącznie z sobą - nie potrafiła całkiem. Nie chciała, egoistycznie potrzebowała jej obok. Buntowała się przeciw własnym decyzją. Dlaczego musiała wszystko oddawać? Może ona jedna, ona jedna mogłaby z nią pozostać.
Ale myślała, że stało się to, do czego dążyła. A smak odniesienia sukcesu bliższy był odczuciu porażki. Alkohol podbijał gorczy, którą czuła na języku.
Tak miało być dobrze… odpowiednio.
Miała się już odwrócić. Odejść. Wrócić do małej chatki skrytej między drzewami, by tam móc rozpaść się po raz kolejny, kolejnej nocy w samotności. Ale jej słowa ją zatrzymały. A potem zmroziły całkiem. Niemal fizycznie poczuła jak na jej powłoce powstają rysy, które zmieniają się w długie, ciągnące się pęknięcia przenikające przez nią całą.
Było już za późno.
Zbyt mocno ją zaskoczyła. Nie była gotowa. Niedomyślna. Zbyt skupiona na sobie i na tym, żeby jakoś się utrzymać by przewidzieć coś takiego. Coś w niej pękło. Fala uderzyła ją tak mocno, że zmiotła wszystko. Choć pozostała jednym bytem, praktycznie czuła jak rozpada się całkiem. Cieszyła się, naprawdę. Próbowała przynajmniej. Życzyła jej dobrze. Ale nie potrafiła wiele poradzić na rozpuszczające się w niej uczucie niesprawiedliwości. Nie potrafiła nienawidzić siebie jeszcze trochę bardziej, za to, że nie była w stanie donosić tej ciąży. Zapanować nad oczami. Poczuła się słaba. Słaba, mała i zmęczona. Nogi odmówiły jej posłuszeństwa, dlatego ratunku szukała przy ścianie. Musiała poczuć ziemię, podłoże jakiekolwiek, bo tylko będąc na nim, nie czuła jakby spadała nadal. Głębiej i głębiej, dalej w ciemności z których zdawało jej się, że dopiero się pozbierała. Próbowała coś powiedzieć. Zapewnić ją jeszcze w tym wszystkim, że je łzy nie są jej winą. Nie były. Nie będą. Nie o to chodziło. Chciała umieć cieszyć się jej szczęściem, nie chciała splatać tego z własną tragedią. Powinna potrafić być dla niej lepszą, darować jej ten mierny pokaz tego, jakim warkiem była naprawdę. Miała być siłą, wojowniczką, narzędziem które wygra tą wojnę. Co jeśli nie potrafiła być już niczym tak naprawdę? Ukryła twarz w dłoniach przymykając oczy. Chciała zniknąć. Tylko obowiązek i przysięga trzymały ją chyba jeszcze przy życiu. A teraz, teraz potrzebowała świata w którym to dziecko będzie bezpieczne. Nie była jednak w stanie o tym myśleć mocniej, tym wyciągnąć się na powierzchnię. W dół ściągało ją życie, które nigdy nie zaistniało. Uciekające momenty, letnie wieczory, kiedy razem patrzyły by jak bawią się ich kopie ze sobą. Wizje, które nigdy nie nadejdą. Wizje, których zapragnęła ponownie. Nie opierała się, kiedy ją przyciągnęła. A kiedy się odezwała nie była w stanie nic jej odpowiedzieć. Milczące cierpienie zmieniło się w rozpaczliwy spazmatyczny odgłos, pełen bólu i złości, który uleciał z niej niepowstrzymanie ginąć gdzieś w jej ramieniu. Szloch wstrząsnął nią nieokiełznany. Ile nocy przepłakała w samotności za tym co nie nadejdzie? Zgubiła rachubę. Jej ręce bezradnie zacisnęły się na Hannah, a kiedy uspokoiła się, zsunęły się z niej bezradnie.
- Nie zniosę więcej, Hannah. - szepnęła nie odsuwając się. Więcej nadziei, że czeka ją to z czego świadomie zrezygnowała. O czym marzyła, co porzuciła, od czego sama się odwróciła. Tego, jak los wyrywał ją z jej serca, jak patrzyła jak roztrzaskuje się przed nią. Tak prawdziwa, tak realna, tak niestała. Bólu i złości. Odrzucenia. - Muszę być sama. - na razie, a może na zawsze. Żeby złożyć siebie ze strzępów, które pozostały. Nałożyć maskę i nosić ją tak długo, aż nie uwierzy, że taka była albo taką się stała. Ona - albo świat. To drugie. Oboje. Nieważne. Nie chodziło tylko o nią. Zrozumiała to, myśl wypłynęła wyrzucając pytanie. Odsunęła się, spoglądając na nią uważnie. Wsłuchując w jedno słowo które poruszyło jej brwiami.
- Przepraszam, Hannie. - powiedziała najpierw. Bo była okropna - wiedziała że tak. Cięła słowami dokładnie i celnie, nie patrząc na zniszczenia oślepiona własnym bólem. A co najgorsze, marna była z niej przyjaciółka. Uniosła rękę, łapiąc ją za policzek. - Z tobą tak nie będzie. - jak z nią, ona była zepsuta, skazana na porażkę, upomniana przez los, poświęcona wojnie. - Jestem jedną wiadomość dalej. - zapewniła ją choć to nie będzie łatwe. Złapała jej spojrzenie. To nie było ważne. Hannah zawsze przy niej była, zawsze ją wspierała. Zasługiwała na spokój, na radość i na szczęście. - Opowiedz mi o wszystkim. - poprosiła ją, nadal czując jak ściska ją serce. Ale niech mówi, mówi radościach i obawach o demonach, które będzie mogła przegonić. Zabrać ze sobą - jej nie były już w stanie skrzywdzić bardziej.



The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Dom - Page 3 1
Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t3583-justine-just-tonks https://www.morsmordre.net/t3653-baron#66389 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f437-lancashire-forest-of-bowland-stocks-reservoir-gajowka https://www.morsmordre.net/t4284-skrytka-bankowa-nr-914#89080 https://www.morsmordre.net/t3701p15-just-tonks
Re: Dom [odnośnik]17.02.23 17:21
Bała się, że to, co się rozpoczęło — cały ten proces budowy fortyfikacji wokół siebie zaszedł tak daleko, że choćby wznosiła się coraz wyżej, była już poza jej zasięgiem. Patrząc na nią, tak chłodną i zimną, śmiejącą się już nie sercem i oczami, a przymusem — straciła ją bezpowrotnie. Wiedziała, co przeszła i to właśnie te doświadczenia odebrały jej wszystkie powody do śmiechu, zabawy, beztroski i zwykłego, ludzkiego szczęścia. Wojna nie miała dla niej litości, im bardziej się angażowała tym była silniejsza, im była silniejsza tym silniejszy wróg dążył do jej zagłady. A ona wciąż stała, cała i nieugięta. W ostatnich przebłyskach pojmowała, że musiała taka być. Justine, którą była dawno temu nie przetrwałaby Azkabanu, może nie przetrwałaby tego, co wydarzyło się w jej życiu teraz. Musiała taka być, by istnieć i walczyć dla nich — wszystko miało swoją cenę. Trudno było jej się z tym pogodzić; ze zmianami jakie zachodziły w nich wszystkich. Nie lubiła ich. Była sentymentalna, prędko przyzwyczajała się do wszystkiego — miejsc, ludzi, rzeczy, a kiedy zmieniały swoje miejsce, ulegały zniszczeniu lub nawet postępowi była zagubiona i pełna obaw, że to co będzie może jej się nie spodobać, a to co było zniknęło już na zawsze.
Walka Justine była ważniejsza niż wszystko inne. To od jej siły i niezłomności zależało życie setek, a może tysięcy ludzi, którzy bez Zakonu Feniksa nie wyrwaliby tak długo. Z każdym miesiącem walczyła o przyszłość ludzi, powagą i bezkompromisowością zbliżając się do ludzi, którzy imponowali Wright wiedzą, pozycją i umiejętnościami. Patrzyła na nią przez pryzmat przyjaciółki i nawet podczas walki, czy dysput trudno było widzieć w niej kogoś innego, lidera, żołnierza, aurora. Była Justine, Just. Just Tonks, którą znała połowę swojego życia, która sięgając jej do ramienia śmiała się z niewybrednych żartów i piła alkohol jak niejeden mężczyzna. Ale tamte dni przeminęły, rzeczywistość się zmieniła. One także.
Ku jej niezadowoleniu i wewnętrznej rozpaczy — bo tak być musiało.
Nawet jeśli podejrzewała, jak się czuła, nie potrafiła wejść w jej skórę i przeżyć tego wszystkiego. Jej rozpacz i ból były zarezerwowane tylko dla niej i głupio byłoby udawać, że potrafi ją w tym w pełni wesprzeć, ale dopiero teraz, kiedy zaczęła płakać zobaczyła to cierpienie na własne oczy, agonię, którą nosiła w sobie i ukrywała przed światem. Chciała być silna. Dla siebie, dla ludzi — nie chciała dać się złamać, ale to co robiła wymagało ogromu wysiłku. Teraz tamy pękły, woda się wylała, topiąc wszystko po drodze. Nie winiła jej, nie widziała w niej słabego człowieka. Widziała w niej cierpiąca kobietę, która straciła dziecko — nawet jeśli w pierwszych chwilach go nie chciała, bo było przeszkodą w drodze do celu, musiała go pragnąć. Gdzieś głęboko, pod tą maską i fałszem. Pod zbroją wojowniczki i żołnierza, który nie chciał ani jednego momentu słabości.
Ale obie wiedziały, że wróg był bezwzględny. I jeśli jej życie by się zmieniło, zostałaby matką, pozostałaby postawiona przed dylematem przed którym nigdy, żadna kobieta nie powinna być postawiona. A przecież obie chciały walczyć o lepsze jutro. Obie na swój sposób.
Tuliła ją do siebie, gładząc po ramionach i włosach, płacząc razem z nią. Przejęta na wskroś, zrozpaczona jej cierpieniem i przeżyciami.
— Zniesiesz — powiedziała przez łzy twardo i nieustępliwie, ujmując jej twarz i spoglądając prosto w oczy. — Jesteś silna, Tonks. Jesteś najsilniejszą kobietą jaką znam.— Nie kłamała. — Ale musisz być jeszcze silniejsza. Nie ujmuj sobie, przetrwałaś. I doczekasz tego jeszcze. Być może to nie jest ten czas, być może twoje zadanie dzisiaj jest inne, musisz poprowadzić ludzi do zwycięstwa, bo bez ciebie nie dadzą rady, Just. Może dziś nasz los spoczywa w twoich rękach... — Odruchowo odjęła jedną dłoń i dotknęła brzucha, wzrokiem podążyła za ręką, a później znów popatrzyła na Just. — Dziś musiałabyś dokonywać nieustannych wyborów. Wierzę w przeznaczenie, w to, że wszystko jest zapisane w gwiazdach. Ten dzień dla ciebie nadejdzie. Będziesz się nim cieszyć w spokoju, w wolnym świecie. W świecie, w którym nie będziesz musiała oglądać się za siebie, będziecie wolni i bezpieczni — szepnęła ponownie dotykając jej twarz, policzka i głaskając ją czule. — Wierzę w to całym sercem i ty w to uwierz. Potrzebujemy cię oboje. Dzisiaj. Pełnej wiary w to, że to wszystko się ułoży. — Nie miała dla niej innych słów. Nie wiedziała nawet, czy te były odpowiednie, czym mogłaby nakarmić głodnego, umierającego wewnątrz człowieka? Nie chciała kłamstw, ale nie potrafiła starannie dobierać słów, by zbudować z nich odpowiedniej jakości przesłanie. Powiedziała to, co czuła i myślała, w co naprawdę wierzyła. Aż zamilkła, nie wiedząc, że nie powiedziała za dużo niewłaściwych rzeczy. Pokiwała głową na zgodę — wszystko jej opowie; zwierzy jej się z trosk i obaw. O swój stan, o dziecko. Przede wszystkim o przyszłość i to, w jakim świecie mu przyjdzie się narodzić; jak mają mu zagwarantować bezpieczeństwo, jak sprawić by pogodzić dzieciństwo z wojną i prześladowaniami? Jak sprawić by życie było życiem, a nie ciągłym strachem o jutro?
Chwyciła ją za dłoń i wstała, a potem pomogła wstać. Chciała ją zaprowadzić do pokoju, w którym mogła się położyć, a może, w którym położą się obie i pomówią od serca aż do świtu nie zamykając oczu. Chciała być przy niej, dać jej wszystko, czego potrzebowała — i sama jej potrzebowała tak bardzo.

| zt :pwease: tears


Here stands a man

With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Hannah Moore
Hannah Moore
Zawód : Wiązacz mioteł
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna


take me back to the night we met


OPCM : 25 +8
UROKI : 15
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarownica
Dom - Page 3 0a431e1c236e666d7f7630227cddec45ce81c082
Sojusznik Zakonu Feniksa
Sojusznik Zakonu Feniksa
https://www.morsmordre.net/t5207-hannah-wright https://www.morsmordre.net/t5219-poczta-hani https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f376-irlandia-gory-derryveagh https://www.morsmordre.net/t6218-skrytka-bankowa-nr-1286 https://www.morsmordre.net/t6213-h-wright
Re: Dom [odnośnik]01.04.23 23:19
27 lipca, pora obiadowa
Chyba nie chciał znaleźć czasu na tę podróż. Łakomie łapał pacjentów, zasupływał wolne godziny obowiązkami, nawet najbardziej trywialnymi tak, żeby mógł znaleźć realną wymówkę. Dla siebie samego. Bo prócz ogólnego zaproszenia Billy’ego, nikt nie wysłał mu imiennej winietki z datą i serdecznym rysunkiem otwartych ramion. On sam chciał tam iść. Zobaczyć Liddy, porozmawiać z Billy’m w bardziej sprzyjających warunkach, zobaczyć Hannah; gdzieś krążyła mu też po głowie Amelia, ale nie pamiętał, dlaczego. Ten teren był dla niego obcy, pchał się tam jak mucha w pajęczynę, która miała go oblepić emocjami, nad którymi nie ma kontroli i z których długo będzie się leczył. O ile.
Ale chciał. Tkwiła w Irlandii jakaś iskra, która go do siebie przyciągała, tkwiła zadrą nadziei, bolesną, ale przedziwnie fascynującą. Kartka, którą dał mu Billy, wydarta na wszystkich czterech krawędziach przez Teda (namiętnie strzępił ją palcami w zamyśleniu) miała w sobie coś z domu. Była jak nić wspomnienia wirująca powoli na gładkiej tafli myślodsiewni.
Czekał go spory odcinek do pokonania, więc zdecydował się trochę skorzystać ze świstoklika, a trochę teleportować, w rezultacie czego w Irlandii był już zielony od mdłości. Spacer pozwolił mu doznać trochę ulgi, przynajmniej z początku - potem zaczęła się zadyszka, bo górzyste tereny znane były z bycia bezlitosnymi dla wędrowców. Zatrzymał się dopiero, kiedy gdzieś na końcu szlaku zamajaczyła mu sylwetka domu. Spojrzał na karteczkę cały czas trzymaną w dłoni, zaciskaną w pięści. Była już pomięta na każdym swoim calu, postrzępiona i nawet delikatnie naddarta, ale - dzielnie trzymała na sobie tajemniczy adres, była kluczem do tajemnicy, która właśnie się przed nim odkrywała.
Spojrzał za siebie, sprawdzając, czy nikt za nim nie szedł. Rozejrzał się po drzewach, dłuższą chwilę nasłuchiwał, aż w końcu zdecydował się rzucić Homenum Revelio. Za sobą nie miał żadnej ludzkiej sylwetki, a przed sobą zalśniły bardzo delikatnym blaskiem wydłużone promienie światła. Zaledwie mignięcia w przestrzeni, za ścianami domu.
Dom. Rodzina była domem. Mama tak powtarzała. Wszędzie tam, gdzie jest jakiś Moore, jest dom, bo nasze serce biją jednym rytmem. Zastanawiał się, czy jej słowa wciąż były aktualne. Czy może przetarły się razem z upływającym czasem, rozlały się po życiach dzieciaków, które postanowiły wylecieć z gniazda na zbyt długi czas. Wciąż czuł, że sam wydarł sobie prawo do odczuwania przynależności do tego rodzinnego ogniska; zasypał za sobą szlak, a ten zarósł gęstymi cierniami. Musiał się sam przez nie przedrzeć. Teraz będzie bolał każdy krok, zaczął więc wędrówkę w stronę domu powoli, ostrożnie je dobierając. Zaburzyła się percepcja czasu, nie wiedział, czy szedł bardzo długo, czy może bardzo krótko. Myślał tylko o tym, jak bardzo bał się ich zobaczyć, głównie Liddy, i że serce waliło mu podobnie do stanu przedzawałowego.
Uniósł w końcu dłoń zaciśniętą w pięść i zapukał w drewniane drzwi, chowając za sobą bukiet różowych, nie do końca rozkwitniętych peonii, które ostatecznie wyczarował znanym i lubianym przez mężczyzn zaklęciem. Być może istniała szansa na to, że chciał odrobinę wkupić się w ich łaski.



jesteś wolny
a jeśli nie uwierzysz, będziesz w dłoń ujęty
przez czas, przez czas - przeklęty




Ostatnio zmieniony przez Ted Moore dnia 05.04.23 13:55, w całości zmieniany 1 raz
Ted Moore
Ted Moore
Zawód : uzdrowiciel
Wiek : 27
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
i must not fear
fear is the mind-killer
fear is the
little-death
OPCM : 5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 30 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej

Sojusznik Zakonu Feniksa
Sojusznik Zakonu Feniksa
https://www.morsmordre.net/t11462-ted-moore#354341 https://www.morsmordre.net/t11467-bronte#354524 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/ https://www.morsmordre.net/t11604-szuflada-teda#358655 https://www.morsmordre.net/t11476-ted-moore
Re: Dom [odnośnik]03.04.23 12:54
Dłonie pokryte ścierkami wepchnęły z powrotem do pieca gliniany garnek, w którym dopiekał się królik z jabłkami. Syknęła, kiedy gorąc przedarł się przez materiał, parząc jej palce. Puściła szmatkę i strzepnęła dłonią, jakby to miało magicznie pomoc.
— Psia jucha! — warknęła pod nosem, wtykając na kilka sekund palce do ust; lekceważąc chwilowe pieczenie nie ruszyła pod zimną wodę. Przyjemny zapach ziół i słodyczy owoców niósł się nie tylko po kuchni, ale też na podwórko przez otwarte szeroko okno. Miała nadzieję, że do środka dostanie się nieco chłodnego powietrza — tu, w górach, upały nie były tak dotkliwe, a jednak jej stan sprawiał, że miała ochotę zrzucić z siebie letnią sukienkę i wturlać się do balii z zimną wodą. Było gorąco, ale nie tylko z powodu intensywnego lata, ale głównie z intensywnego gotowania. Piec nagrzewał się okropnie, a w niewielkim palenisku dogotowywała się wrzucona kasza. Pot zrosił jej czoło, kark i dekolt, policzki pokryły się rumieńcami wywołanymi ciepłem. Przetarła przedramieniem wilgotne czoło; włosy miała spięte wysoko, w koński ogon, związany mocno rzemieniem, który ciasno przytrzymywał niesforne kosmyki przy głowie, tak, by nie wpadały na stół i do jedzenia. Jeszcze chwila, królik dochodził, kasza lada moment będzie gotowa. Chwyciła stos talerzy, który przygotowała do przeniesienia do jadalni, ale nim opuściła kuchnię usiadła na krześle, przy piecu, szukając chwilowego odpoczynku — nawet najprostsze czynności powoli zaczynały ją męczyć, sprawiać trudność. Brzuch był już widoczny, nie sposób go było ukryć pod letnimi strojami. Cienka, zwiewna sukienka z krótkimi rękawami związana była tuż pod biustem, sięgała za kolana. Chłodne talerze ułożone na udach chwilę dały ulgę, ale ta szybko minęła.
Powinna poprosić Billego o pomoc, ale nie chciała. W mig rozłożyłby za nią talerze, ale każda taka myśl sprawiała, że widziała w sobie lenia i nieporadną kobietę; nie na taką wychowała ją matka. Po kilku głębokich wdechach podniosła się z krzesła i ruszyła w stronę jadalni, słysząc pukanie do drzwi. Stanęła w przejściu, spoglądając w stronę korytarza — nie spodziewali się gości, czyżby pasterz przybył z wizytą? Nie była jeszcze gotowa, ani właściwie ubrana, ale co jeśli coś się stało? Nie odnosząc stosiku talerzy ruszyła w stronę drzwi, oparła zastawę o pierś i brzuch, obejmując je jedną ręką, nieco chwiejnie — drugą otwarta drzwi.
Talerze zastukały w jej ręce i zatrzęsły się na widok nieznajomego mężczyzny przed drzwiami. Spojrzała na niego szeroko otwartymi oczami; serce podskoczyło jej na moment do gardła — wokół nie mieli zbyt wielu znajomych, Billy nie wspominał o odwiedzinach, a nikt nie znalazłby się przed ich drzwiami przypadkiem. Otwarła usta, ale patrząc na niego przez tych kilkanaście sekund dostrzegła znajome rysy; rysy, podobieństwa, których nie mogłaby przeoczyć i pominąć.
— Ted?— spytała niepewnie, obejmując drugą dłonią talerze. Przez chwilę stała nieruchomo; czy wzrok płatał jej figla? Czy to był on, czy jednak coś jej się przyśniło? — Ted! — dodała po chwili, nabierając pewności, że to był Moore. Ile lat minęło odkąd widziała go ostatni raz? Dziesięć? Więcej? — Wchodź! — powiedziała od razu, cofając się w korytarz, by zrobić mu miejsce. — Billy! — krzyknęła za mężem głośno, niepewna, czy był na górze, czy wyszedł do szopy. — Billy zaraz będzie — zapewniła młodszego Moore'a, jakby w obawie, że zaraz zmieni zdanie, odwróci się i odejdzie. Wiedziała, jak bardzo Billemu go brakowało przez ten cały czas, jak bardzo gniotła go cisza ze strony brata. — Właśnie przygotowuje obiad, chodź, pomożesz — zawyrokowała od razu, chwytając stos talerzy i wręczając mu je pewnie i zdecydowanie.


Here stands a man

With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Hannah Moore
Hannah Moore
Zawód : Wiązacz mioteł
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna


take me back to the night we met


OPCM : 25 +8
UROKI : 15
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarownica
Dom - Page 3 0a431e1c236e666d7f7630227cddec45ce81c082
Sojusznik Zakonu Feniksa
Sojusznik Zakonu Feniksa
https://www.morsmordre.net/t5207-hannah-wright https://www.morsmordre.net/t5219-poczta-hani https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f376-irlandia-gory-derryveagh https://www.morsmordre.net/t6218-skrytka-bankowa-nr-1286 https://www.morsmordre.net/t6213-h-wright
Re: Dom [odnośnik]05.04.23 15:23
Zapomniał.
Wspomnienie szeleszczącego w palcach pergaminu, zaskakujących słów skreślonych niezbyt-już-znajomym pismem, wypłynęło na powierzchnię jego świadomości nagle, w jakiś niewytłumaczalny sposób wywabione na wierzch dobiegającym z domu, przytłumionym krzykiem Hannah. Wyprostował się gwałtownie (oddychając z mglistą ulgą, gdy ten manewr nie pociągnął już za sobą rozlewającego się we wnętrznościach dyskomfortu), przez parę długich sekund nie poruszył się jednak, zatrzymany w przyjemnym cieniu graciarni zaciskającą się na klatce piersiowej realizacją, że na śmierć zapomniał. Nie uprzedził Hannah ani Liddy o wizycie brata, miał zamiar to zrobić – ale wywołane ostatnimi wydarzeniami i zawieszoną ponad ich głowami kometą roztargnienie sprawiło, że myśl ciągle mu gdzieś uciekała, powracając wtedy, gdy akurat nie było ich w pobliżu; odkładał to więc, nieustannie przekonany, że jeszcze miał czas – aż wreszcie z przerażeniem uświadomił sobie, że wskazana w liście data nadeszła, zakradając się do niego niczym ukryty pod zaklęciem kameleona złodziej.
Nie potrafił wyjaśnić, dlaczego to właśnie jego imię, wywołane przez Hannah, przypomniało mu o odwiedzinach Teda: nie słyszał stukania do drzwi, nie widział go też na prowadzącej do ogrodu ścieżce; nie usłyszał powitań wymienianych w przedpokoju. Być może zaalarmowało go coś w samym głosie żony, a może zwyczajnie tknęło go przeczucie, w każdym razie – uświadomił sobie, że zawalił. Znowu. Zaklął w myślach, z resztkami nadziei spoglądając na ręczny, należący niegdyś do ojca zegarek, próbując sobie przypomnieć, czy Ted wspominał, o której planuje się u nich zjawić, ale w głowie miał pustkę. Przeniósł spojrzenie na dom, zawieszając go na wychodzących na werandę drzwiach, zastanawiając się, czy miał jeszcze szansę na naprawienie błędu – Hannah mogła wołać go, żeby pomógł jej przy obiedzie, możliwe, że jego brat jeszcze nie przyszedł. – Idę! – zawołał, otrzepując dłonie, a później w odruchu, który pewnie doprowadziłby jego żonę do szału, otarł je o przód luźnej koszuli, pozostawiając na niej brązowawe smugi po magicznej emulsji, której używał do prac przy szopie.
Ruszył w stronę werandy, żeby bez zawahania popchnąć drzwi i wsunąć się do przedpokoju; wewnątrz nie było ciemno, jednak wejście do środka wprost z zalanego słońcem ogrodu i tak sprawiło, że oślepł na sekundę. Zamrugał powiekami, spojrzeniem odszukując najpierw Hannah – a później stojącego za jej plecami Teda, w dłoniach trzymającego już naręcze talerzy. – Och – Ted, cześć – odezwał się, do samego końca nie wiedząc, czy powinien udać zaskoczenie, czy wprost przeciwnie – ostatecznie wybierając coś pomiędzy, co nie zabrzmiało ani sensownie, ani naturalnie. Uśmiech, który wypłynął na jego usta, był jednak szczery – bo w widoku brata stojącego w domu, ich domu, było coś właściwego, sprawiającego wrażenie klocków po latach wskakujących wreszcie na swoje miejsca. Chociaż w jego wspomnieniach wciąż nie ucichły jeszcze echa niedawnej kłótni, i nadal nie do końca rozumiał decyzję o trwającej niemal dekadę ciszy, zdecydował się póki co zostawić to w przeszłości, zamiast opłakiwać stracony czas – cieszyć się z tego, który jeszcze mieli przed sobą. Ostatnie starcie z Rosierem uświadomiło go, że mogło nie być go tak wiele, jak mu się wydawało. – Liddy niedługo p-p-powinna wrócić – powiedział, nie wspominając, że gdyby wiedziała o wizycie Teda, pewnie już byłaby w domu. – Dobrze, że jesteś. Nie miałeś p-p-problemów z dotarciem? – zapytał, podróż musiała być długa, bo na skórze brata bez trudu dostrzegał czerwone ślady pozostawione przez letnie słońce. – Zaraz zawołam Amelkę. W czym ci p-p-pomóc? – zapytał, tym razem kierując pytanie do Hannah, jednocześnie przechodząc przez krótki korytarz, żeby stanąć obok niej; zerknął w jej kierunku, na moment zatrzymując na niej ciepłe spojrzenie.




I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?

William Moore
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t5432-william-moore https://www.morsmordre.net/t5459-bursztyn https://www.morsmordre.net/t12096-william-moore https://www.morsmordre.net/f376-irlandia-gory-derryveagh https://www.morsmordre.net/t5461-skrytka-bankowa-nr-1345 https://www.morsmordre.net/t5460-billy-moore
Re: Dom [odnośnik]07.04.23 13:49
Powrót zmachanej, ale radosnej Lidki obwieściło ciche skrzypnięcie drzwi i znajomy już domownikom harmider.
- Hej, hej! Przepraszam za spóźnienie! Już do was biegnę, tylko umyję ręce! Oooch, Hannah, jak pięknie pachnie! - zawołała wesoło od progu, zzuwając buty w przedpokoju i odkopując je gdzieś w kąt.
- Leciałam przed chwilą nad jeziorem - kontynuowała głośno, żeby domownicy znajdujący się (jak się domyślała) przy jadalnianym stole ją usłyszeli, w ogóle nie przejmując się tym czy na pewno ktoś jej słucha i czy komuś w czymś nie przeszkadza. Standardowa Lidka.
Wszyscy obecni mogli usłyszeć jej kroki, stuknięcie drewna o drewno, szum wody i nieustający jeszcze potok słów, którego źródło ewidentnie się do nich zbliżało.
- ...i jestem prawie pewna, że udało mi się uchwycić na zdjęciu tego... - przerwała dopiero, kiedy wchodząc do jadalni wciąż z miotłą w ręce, aparatem przewieszonym przez ramię i goglami na szyi z zaskoczeniem zauważyła, że nie są sami. - O! Nie wiedziałam, że mamy gościa! Cz... - głos nagle zamarł jej w gardle, gdy zatrzymała się raptownie dostrzegając jednocześnie dziwnie znajomego, a jednak wciąż obco wyglądającego mężczyznę. Przez twarz przemknął jej cień, serce zabiło mocniej, kiedy dopasowała zmienione rysy twarzy mężczyzny do tych należących do jej nastoletniego brata. Ale czy na pewno? Czy to możliwe?
Zerknęła na Billa jakby szukając u niego potwierdzenia, wytłumaczenia, czegokolwiek, ale błyskawicznie znów wróciła spojrzeniem do ich gościa.
- T-Teddy...? - wydusiła z siebie niepewnie jakby niedowierzając własnym oczom. Może to jakaś mara? Fatamorgana z przegrzania na słońcu? Wytwór jej bujnej wyobraźni? Sen?
Dawniej, głównie w czasach szkolnych, setki razy wyobrażała sobie tą scenę. Teddy wchodzi do domu, a ona rzuca mu się na szyję i przytula tak mocno, żeby już nigdy nie przyszło mu do głowy ich tak zostawiać bez słowa... Albo to ona wraca z Hogwartu, a brat robi jej niespodziankę czekając na nią na peronie. Tyle razy się za nim rozglądała, tyle razy nasłuchiwała jego głosu w tłumie, kroków w domu rodzinnym... Niezliczoną ilość razy w swojej głowie przeprowadzała z nim rozmowę po jego powrocie, odpisywała na nieistniejące listy od niego. Analizowała w głowie wszystkie możliwe scenariusze i emocje z nimi związane - od radości przez smutek i niezrozumienie aż po wściekłość. A potem... potem robiła to coraz rzadziej i rzadziej, aż w końcu przestała to robić zupełnie. I to nie tak, że straciła nadzieję, ale... zrozumiała, że pewnych rzeczy, na które zupełnie nie ma się wpływu, nie było sensu roztrząsać w głowie. I to przez tyle lat. To tylko strata czasu.
Liddy przez chwilę wyglądała jak spetryfikowana przynajmniej do momentu, kiedy otworzyła lekko usta, a dolna warga jej niekontrolowanie zadrżała. Postąpiła krok w przód.
Nie, to nie był sen. To był on - Teddy. Starszy. Zmężniały. Ale to był on. Była o tym merlińsko przekonana nawet kiedy obraz niebezpiecznie rozmył jej się przed oczami od durnych łez, które nie wiedzieć po co zaszkliły się w jej oczach.
- Teddy... - powtórzyła tym razem miękko jakby z rozrzewnieniem, ale i pewnością pobrzmiewającą w głosie. Miotła wypadła jej z ręki i z dudnieniem potoczyła się po podłodze, ale Lydia nie zwróciła na nią uwagi. Wciąż trzymało ją w ryzach zaskoczenie i niedowierzanie. Ale też rosnąca w niej ulga i radość.
W pierwszym odruchu chciała dopaść do brata i mocno go objąć, jakby znów miała te dziesięć, czy jedenaście lat.
...ale nie była już dzieckiem. I upłynęło cholernie dużo czasu przepełnionego całkowitą ciszą z jego strony, od kiedy zniknął bez pożegnania. Być może... być może zbyt dużo czasu i zbyt dużo ciszy.
Teddy. Jej zaginiony brat, Teddy, Thaddaeus Moore, nagle po tylu latach się odnalazł i tak po prostu, jak gdyby nigdy nic pojawił się w ich domu w Irlandii. Cały i zdrowy i ŻYWY. Tak, to wspaniale. To cud. Miała cholerne szczęście, że mogła go znów zobaczyć, przecież w obecnych czasach nie każdy miał go aż tyle... Powinna się cieszyć. Powinna za to dziękować Merlinowi. Powinna wiele rzeczy, a jednak to nie fala radości zalała ją niczym tsunami. Nie.
Zmarszczyła brwi dosłownie ułamek sekundy przed tym jak doskoczyła do Teda, a jakże, ale nie po to, żeby go uściskać. Wręcz przeciwnie, odepchnęła go w tył z całej siły, a trzeba dodać, że była zdecydowanie silniejsza niż można było sądzić po jej wzroście. Szkliste od łez oczy w jednej chwili zaczęły ciskać gromy, a jeszcze niedawno drżące ze wzruszenia wargi wykrzywiły się teraz złowrogo. Lidka zgarbiła się patrząc na niego spode łba, jakby szykując się do kolejnego ataku.
- GDZIE!!! BYŁEŚ?!!! - warknęła na niego wściekle. Zacisnęła ręce w pięści, ale w ostatniej chwili przed wymierzeniem ciosu (nawet sobie nie wyobrażali jak bardzo musiała się przed tym powstrzymać) na nowo, choć z trudem rozprostowała palce. Właściwie tylko po to, żeby znów je zacisnąć.
- CZEMU NIE DAŁEŚ ZNAKU ŻYCIA?! - wyrzuciła z siebie, ale choć furia rozsadzała ją od środka, widać było, że Lydia z całej siły starała się nie dać ponieść emocjom i nie stracić nad sobą kontroli. A to nie było wcale takie proste. Mięśnie wstrzymywane od działania sprawiały, że cała dygotała.
Pisała do niego listy, nie wiedziała co się z nim dzieje, czemu odszedł i czy w ogóle jeszcze żyje! Zamartwiała się, że to przez nią. I że coś mu się stało, a nie mają z nim żadnego kontaktu. Bała się, że umarł jak mama, tylko całkiem sam i nawet nie wiedzą jak. I gdzie jest jego grób.
A miała wtedy pieprzone. Jedenaście. Lat!
- G-GDZIE BYŁEŚ?! - powtórzyła, a głos zadrżał jej niebezpiecznie. - I PO JAKĄ CHOLERĘ W OGÓLE WRÓCIŁEŚ, CO?!!! GADAJ!!! NO, G-GADAJ!- wrzasnęła na niego. W oczach wciąż miała łzy, którym na szczęście jeszcze nie pozwoliła popłynąć. Cała się trzęsła. Z wściekłości. Z żalu. Z tęsknoty. Z niezrozumienia. Z zaskoczenia. Z ulgi. Z radości i smutku. Ze strachu. Z siostrzanej miłości. Nawet gdyby chciała, to nie umiałaby nazwać tych wszystkich emocji, które się w niej teraz kłębiły i które nią wstrząsały. I tak bardzo chciała się od nich uwolnić. Wyładować je na czymś. Na kimś. Jakoś. Bo jeszcze chwila i eksploduje.


OK, so now what?

we'll fight

Liddy Moore
Liddy Moore
Zawód : Fotografka i lotniczka w Oddziale Łączności "Sowa"
Wiek : 19
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
You can count on me like:
1, 2, 3
I'll be there
OPCM : 7 +3
UROKI : 3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 20
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Cause that is what friends are supposed to do, oh yeah
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t11536-lydia-moore https://www.morsmordre.net/t11607-do-liddy#359106 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f376-irlandia-gory-derryveagh https://www.morsmordre.net/t11627-szuflada-lydii#359479 https://www.morsmordre.net/t11609-liddy-moore#359138
Re: Dom [odnośnik]09.04.23 20:54
Wszystko dookoła zdawało się mu mówić, że będzie dobrze. Ptaki szeleszczące skrzydłami między liśćmi pobliskich drzew, ich trel, szemrząca niedaleko woda, zapach letniego dnia wirujący między źdźbłami trawy, opadający leniwie na ziemię. Spojrzał w górę, na niebo rozjaśnione słońcem, na błękit niemal przechodzący w biel. Wszystko będzie dobrze, Ted.
Aż końcu usłyszał kroki głośno odbijające się od drewnianej podłogi i przestał w to wierzyć. Wszystko w nim chciało uciec, choć prym wiodła głowa ciągnąca uparcie za nogi. Ale on stał sztywno, jakby go ktoś trzasnął Petrificusem. I drzwi się otworzyły, a on, prócz marmurowej postawy nabrał również na twarzy marmurowego posągu.
W pierwszym odruchu zamrugał, kiedy kobieta nazwała go po imieniu, ale szybko skojarzył jej twarz z twarzą kogoś, kogo znał kiedyś. Była wyższa i na pewno chudsza, choć ta perspektywa mogła być złamana przez zaokrąglenie widoczne na poziomie brzucha. Wzrok opadł mu nisko, właśnie na to zaokrąglenie, bo był lekarzem i szukanie objawów było już nazbyt naturalne, ale prędko uniósł oczy na jej oczy. Zamrugał znowu.
- Hannah? - wypowiedział to imię odruchowo, jakby dopiero co usłyszał je z ust właścicielki albo przedstawiającego ją Billy’ego. Hannah. Te brwi, a za nimi zaraz usta - one wciąż miały nosiły w sobie te same iskry upartego ducha. I dobrze, że rozkazała mu wejść do środka, bo sam by tego najprawdopodobniej nie zrobił. Kiedy chodziło o ludzkie życie, wahał się tylko krótki moment, jeśli chodziło o jego własne - wahać mógł się i całą wieczność. Wystąpił jeden duży krok, pokonując próg na raz. - Mogę pom... - nie dokończył, talerze weszły mu do rąk niemal same, Ted jedynie w ostatniej chwili zdążył oddać Hani bukiet peonii. - To dla ciebie. Rozkwitną za jakiś czas. - miał nadzieję. Nie wiedział tak naprawdę, czy kwiaty stworzone za pomocą magii zaraz nie zgniją. - Ładnie tu macie.
Odruchowo spojrzał w stronę rozsuwających się zaraz drzwi, poczuł jak uszy delikatnie drgnęły. Jak u kota nasłuchującego dźwięków zewsząd, wypatrującego niebezpieczeństwa. Niebezpieczeństwa w domu, gdzie tak naprawdę mógł spotkać tylko rodzinę. Skinął bratu głową, poprawiając lekko uchwyt na talerzach. Dlaczego niosła je Hannah, skoro była w ciąży? Zorientował już się, idąc za nią, gdzie była kuchnia z jadalnią, a gdzie wejście. Który to był miesiąc? Uniósł brwi, samemu dziwiąc się, że cały czas o tym myśli, w głowie wertując już księgi z przebiegiem procesu. Odstawił talerze na stół i zerknął na Hannah, chyba czekając na dalsze wytyczne. Miał pomóc, to pomoże. Zajęcie dobrze mu zrobi.
- Daleko od Borrowash, ale doczołgałem się. Wydaje mi się, że ta kometa zaburza też działanie świstoklików... albo przyszło mi korzystać z jakiegoś trefnego. Nie było to najmilsze doświadczenie mojego życia - odchrząknął. Nie mówmy o mnie. - Jak blizny? Ciągną jeszcze? - patrzył na Billa z delikatnie zmarszczonymi brwiami, ton głosu zdradzał próbujące schować się za otoczką profesjonalizmu zmartwienie. Przecież pytał jako lekarz, prawda?
Dla niego już i tak za dużo się działo, choć chęć ucieczki z początku tej wizyty zaczynała rozmywać się gdzieś na poziomie myśli, tonąć, tylko momentalnie wyrywać się ponad toń umysłu, żeby przypomnieć o sobie gwałtownie zaczerpywanym oddechem. A potem ktoś tę chęć wyrwał z objęć czarnej otchłani, pozwolił jej krzyczeć, rozdzierać umysł, przykrywać racjonalność i trzeźwość. Kiedy ją zobaczył, chciał uciec. Rzucić się przed siebie, dobiec z Irlandii do samej Anglii. Zbladł, stojąc w miejscu. Zamrugał raz, może dwa, jakby jednocześnie ten sam przerażony umysł chciał chłonąć ten widok całą swoją objętością. Miała te same oczy i ten sam zadarty delikatnie nosek, który unosiła z pewnością siebie godną dwudziestolatka, kiedy sama miała jedynie tych lat pięć albo sześć. Wyrosła z tych malutkich spodenek, ten jeden sweter, który wydziergała mu mama, a który Liddy lubiła podkradać, pewnie nie byłby na nią taki wielki, nie tonęłaby w nim używając jako kocyka. Chciał już odetchnąć, kiedy usłyszał swoje imię wypowiedziane tonem potwierdzającym sygnały wysyłane mu przez wszechświat zanim tu jeszcze wszedł, ale ta myśl powoli napełniająca go nadzieją prysła jak tknięta szpilką bańka.
Drgnął, kiedy wrzasnęła, krzyk innych ludzi zawirował w głowie, rozpuścił kiełkującą nadzieję na łatwy powrót do domu. Zacisnął zęby tak jak wtedy, kiedy wiedział, że ludzie zadepczą go na śmierć, że nie ucieknie spod ich ciężaru choćby bardzo chciał. Westchnął ciężko, ale powoli, nie chcąc dać nikomu satysfakcji z tego, jak bardzo zawibrowały w nim najczulsze struny. Jej krzyk przypomniał mu zaledwie o Bezksiężycowej Nocy, a nie było go przecież znacznie dłużej. Otworzył usta, ale ostatecznie nic nie powiedział, przetarł oczy palcami, dusząc w sobie chęć zganienia jej za raz, który dostał. Pierś paliła w miejscu, w którym go pchnęła. Skąd miała tyle siły, na litość samej Roweny?
- Przepraszam - odparł w końcu z rezygnacją. Co innego miał zrobić? Żałował. - Żałuję. - teraz żałował. Zawsze żałował, ale nie czuł, że mógł wrócić. Że zasługiwał na cokolwiek dobrego z ich strony. I Liddy coraz mocniej upewniała go w tym, że mógł mylić się w wielu kwestiach, ale w tej nie mylił się wcale. - Macie rację, osiem lat to szmat czasu i właściwie nie oczekuję, że przyjmiecie te przeprosiny kiedykolwiek. Ale stoję teraz tutaj, bo chcę tu stać. Bo uznałem, że może mógłbym coś naprawić. - zacisnął powieki, zmarszczył usta. Głos stężał, stawiał swój własny warunek. - Jeśli nie chcecie na mnie patrzeć, to wystarczy powiedzieć, a ja wyjdę stąd tymi samymi drzwiami, przez które wszedłem.
Spojrzał na Billa, szukając w nim odpowiedzi na wszystkie "?!" i "Ted?", które brzmiały zupełnie tak, jakby nikt, prócz starszego Moore'a, nie miał pojęcia o jego odwiedzinach.



jesteś wolny
a jeśli nie uwierzysz, będziesz w dłoń ujęty
przez czas, przez czas - przeklęty




Ostatnio zmieniony przez Ted Moore dnia 19.04.23 14:16, w całości zmieniany 1 raz
Ted Moore
Ted Moore
Zawód : uzdrowiciel
Wiek : 27
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
i must not fear
fear is the mind-killer
fear is the
little-death
OPCM : 5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 30 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej

Sojusznik Zakonu Feniksa
Sojusznik Zakonu Feniksa
https://www.morsmordre.net/t11462-ted-moore#354341 https://www.morsmordre.net/t11467-bronte#354524 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/ https://www.morsmordre.net/t11604-szuflada-teda#358655 https://www.morsmordre.net/t11476-ted-moore
Re: Dom [odnośnik]12.04.23 12:42
Nie byli przygotowani na wizytę gości. Ona nie była przygotowana na gości. W luźnej, letniej sukience, brudnym fartuchu przewieszonym przez pokrytą karkiem szyję; w nieułożonych, ciasno spiętych włosach. Ociężała, opuchnięta i w tej chwili już zupełnie zestresowana, że nie przygotowała odpowiednio dużo jedzenia, by dobrze ugościć Teda. Stół wciąż nie był nakryty, przecież wcisnęła mu stos talerzy licząc, ze w kilku krokach między wejściem, a jadalnią zdąży wymyślić sensowne wytłumaczenie. Mogła narzucić brus prędko, ale był wciąż niewykrochmalony.
— Dziękuję — szepnęła z zakłopotaniem, przyjmując od niego kwiaty. Były piękne. — Piwonie — rozpoznała od razu, siląc się na pełen wdzięczności uśmiech. Uwielbiała kwiaty, ale teraz, w całym tym zamieszaniu nie potrafiła cieszyć się tak uprzejmym gestem i tak wspaniałym prezentem; jej myśli uciekły już w kierunku pieczonego królika. — Moja mama miała krzak w ogrodzie. Każdej wiosny ucinała suche pędy, co roku wypuszczały nowe gałązki i pąki. Co roku więcej. — Nie wiedziała, dlaczego mu to mówiła.— Billy wszystko zbudował— przyznała, spoglądając na piwonię. Nim się zorientowała, przed nią stanął już mąż. Jej spojrzenie w odruchu pomknęło na dłonie perfekcyjnie odbite i rozmazane na koszuli, którą miał przeznaczoną do pracy. I choć wiedziała, że nawet gdy ją dopierze, znów weźmie ją do pracy i znów pobrudzi, starała się i będzie starać doprać wszelkimi sposobami te padkudne plamy. I właśnie dlatego krew odpłynęła jej z twarzy, a matowe, zdezelowane spojrzenie uniosło prosto na okraszoną bliznami, wojennymi śladami twarz męża. — Zaraz siadamy do obiadu, musisz się przebrać — wycedziła, kładąc nacisk na ostatnie słowo. Dopiero po chwili w jego twarzy w pośpiechu spróbowała doszukać się zaskoczenia z wizyty Teda. Nie znalazła go, choć wybrzmiało w głosie, całkiem sztucznym, wręcz teatralnym. Chciała, żeby wszystko wypadło perfekcyjnie. W chwili takiej jak ta, kiedy do domu wracał marnotrawny brat; wracał do rodziny, do ich życia, wszystko musiało być idealne w każdym calu, jak ze snów, które przetoczyły się przez myśli Moorów przez te wszystkie lata. Jak na razie wszystko daleki było od ideału, wszystko włącznie z nią, a z każdą chwilą miało być gorzej. Brew uniosła się, kiedy wymiana zdań między Billym, a Tedem wskazała na coś dziwacznego, zupełnie jakby się umówili — ale przecież gdyby Billy zaprosił Teda na obiad powiedziałby jej. Nie spodziewaliśmy się gości, zatańczyło na jej ustach, nie wybrzmiawszy ostatecznie pełnym głosem. Zamiast tego, widząc spojrzenie Williama, zdobyła się na uśmiech, odgarniając niewidzialny kosmyk włosów z twarzy. Powinna się ogarnąć, przebrać, ale nie mogła zostawić kaszy bez opieki. Druga brew dołączyła do pierwszej, choć jeszcze nie wiedziała dlaczego to wzbudziło w niej takie wątpliwości i przełknęła ślinę, kiedy usłyszała skrzypienie drzwi i radosny głos Liddy. Mimowolnie jej komplement dotyczący zapachu na kilka chwil ukoił jej nerwy, a przyjmie uczucie rozlało się po jej piersi z satysfakcją, że jeszcze nim skosztowała obiadu była już docenia. Co do tego, że królik wyjdzie dobrze nie miała wątpliwości.
Już miała powiedzieć, że Ted ich odwiedził, ale młoda Moorówna sama to odkryła, stając w progu. Ciarki przemknęły Hannah po rozpalonym karku, widząc łzy w jej oczach, czując emocje z takiej odległości. Nie mogła jej się dziwić. Pewnie, gdyby w progu stanął Joe, albo Ben zareagowałaby tak samo, a wybuchowa mieszanka złości, wzruszenia, szczęścia i żalu doprowadziłaby ją na sam skraj. Ale jej bracia byli dorośli, ona była dorosła i dobrze rozumiała to, co się działo. Kiedy Ted zniknął Liddy była jeszcze dzieckiem. Mimochodem, nie patrząc, opuściła dłoń, przez powietrze szukając dłoni Williama. Uchwyciła ją i ścisnęła, na kilka chwil stając się świadkiem wybuchu najmłodszej z nich. Dgnęła, podskoczyła, kiedy Liddy wpadła na Teda z całą swoją zajadłością. Miała ochotę wejść między nich, oddzielić ich od siebie — choć nie wiedziała, czy Ted w tej chwili zasłużył na to, czy może współczucie względem niego brało górę.
— Kasza! — przypomniała sobie, patrząc na Teda nagle. Ruszyła nieco niezdarnym pędem w stronę kuchni, a doskoczywszy do paleniska chwyciła drewnianą łyżkę i przemieszała ją w kociołku, po drodze odkładając bukiet piwonii na stół. Włożyła sporo siły w to, żeby ją przemieszać. Była już dobra, napęczniała. Trochę się przykleiła do spodu, te kilka minut przy drzwiach odebrało jej doskonałą konsystencję.
— Mógłbyś? Prędko! — ponagliła Billego, wyciągając dłoń po coś, co powinien już trzymać przed nią, telepatycznie rozumiejąc, że chodzi jej o glinianą miskę, do której przełoży kaszę. Przez chwilę zupełnie nie pomyślała, że może postanowi rozdzielić rodzeństwo; powinien, Ted choć był starszy nie miał z energią Liddy najmniejszych szans. Kiedy gorąca kasza znalazła się w misce, a para jaka z niej ulatywała owiała ją, poczuła jak robi jej się słabo. Wszystko naraz. — Talerze, sztućce, ja wyjmę królika — mówiła głośno, przemykając wzrokiem po kuchni, próbując prędko ułożyć plan działania każdej gospodyni. Głosy docierały do niej powoli, ale kiedy usłyszała Teda zastanawiającego się nad wyjściem, stanęła wyprostowana, spoglądając ku niemu.
— Nie możesz teraz wyjść, kto to wszystko zje? — spytała z lekko wyczuwalną irytacją w głosie, piorunując go spojrzeniem. Nie mogła mu pozwolić wyjść, nie mogła pozwolić by ta awantura skończyła się kolejnym milczeniem i ucieczką. — Wystarczy już, porozmawiacie po obiedzie. Takie tematy na pusty żołądek przyprawią was o wrzody — dodała surowo, sięgając po dwie ścierki, którymi otwarła drzwiczki pieca i sięgnęła po blachę. W ostatniej chwili wyprostowała się i podała je mężowi. — Uważaj, nie oparz się, jest gorące— poradziła mu z czułością, w biegu wyłapując jego spojrzenie. Ruszyła do przejścia, chwytając delikatnie Liddy. — Znalazłabyś jakiś wazon? Szkoda byłoby tych kwiatów. A ty usiądź, napewno jesteś głodny — poprosiła Teda, obracając ku niemu głowę. — Napijesz się zimnej wody? Wyglądasz na zmęczonego podróżą, chodź. — Zorientowawszy się, że wciąż miała na sobie brudny fartuch prędko go rozplątała i zdjęła przez głowę. — Zaraz wszystko będzie zimne.


Here stands a man

With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Hannah Moore
Hannah Moore
Zawód : Wiązacz mioteł
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna


take me back to the night we met


OPCM : 25 +8
UROKI : 15
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarownica
Dom - Page 3 0a431e1c236e666d7f7630227cddec45ce81c082
Sojusznik Zakonu Feniksa
Sojusznik Zakonu Feniksa
https://www.morsmordre.net/t5207-hannah-wright https://www.morsmordre.net/t5219-poczta-hani https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f376-irlandia-gory-derryveagh https://www.morsmordre.net/t6218-skrytka-bankowa-nr-1286 https://www.morsmordre.net/t6213-h-wright
Re: Dom [odnośnik]13.04.23 21:52
Gorączkowe rozmyślania nad możliwymi sposobami uratowania sytuacji (która, o czym wtedy jeszcze nie wiedział, dopiero miała nabrać prawdziwego dramatyzmu) zostały przerwane wypowiedzianymi z naciskiem słowami Hannah; otworzył usta, opuszczając spojrzenie na koszulę i dopiero teraz dostrzegając brązowawe smugi, które – w drodze pomiędzy szopą a przedpokojem – zdążyły już zaschnąć i ściemnieć, na dobre wsiąkając w jasny materiał. Sięgnął do niego dłońmi, odruchowo, lewą ręką naciągając lekko brzeg koszuli, a prawą pocierając plamę, zanim dotarło do niego, że podjęta próba była z góry skazana na porażkę. – No tak. Zaraz to zrobię – odpowiedział, wypuszczając tkaninę spomiędzy palców i unosząc wzrok, żeby posłać żonie przepraszające spojrzenie, choć zaciskające się supłem na żołądku wyrzuty sumienia więcej miały wspólnego z faktem, że nie uprzedził jej o wizycie Teda, niż z pobrudzonym ubraniem. – To całkiem p-p-prawdopodobne – przytaknął bratu na wspomnienie o świstoklikach i komecie, nie był pierwszą osobą, od której o tym słyszał. Przełknął ślinę. Niecodzienne zjawisko towarzyszyło im już od paru tygodni, ale myśl o tym wciąż niezmiennie powodowała, że włoski na karku stawały mu dęba. – Niuchacze rozważają, czy na razie całkiem z nich nie zrezygnować, odkąd cały ostatni transport leczniczych m-m-maści wylądował w rzece Lyn – wspomniał, nie zdając sobie sprawy, że nazwa podziemnego oddziału zaopatrzeniowego mogła być dla Teda niezrozumiała. – Gdzie cię wyrzuciło? – zapytał z zainteresowaniem, zanim pytanie o blizny zbiło go na moment z tropu. Nie odpowiedział od razu, milknąc na pełną sekundę; instynktownie, bezwiednie, obracając głowę w lewo, palcami przeczesując włosy. Nie lubił o tym mówić, a jeszcze bardziej: nie znosił, kiedy uwagę na znaczące skórę ślady zwracali inni. Blednące nieznośnie powoli znamiona stanowiły dla niego namacalne przypomnienie o własnej porażce; sprawiały, że w irracjonalny, niemożliwy do opisania sposób, czuł się brudny. – Uhm – mruknął, po czym odchrząknął cicho. – Nie, już nie – zaprzeczył. To nie była do końca prawda, wiedział jednak, że jeśli odpowie cokolwiek innego, to dociekliwa natura uzdrowiciela zmusi Teda do drążenia tematu – musiał więc szybko go zmienić. – A co w lecznicy? Wszystko w p-p-porządku? – zapytał, właściwie chciał z nim o tym porozmawiać – ale zanim zdążyłby powiedzieć coś jeszcze, usłyszał skrzypnięcie drzwi wejściowych, a później przestrzeń wypełnił głos Liddy.
Przez chwilę naiwnie sądził, że wszystko będzie w porządku. Chciał, żeby było – bo wystarczyło, że znaleźli się wszyscy czworo w ciepłej przestrzeni wypełnionej zapachem pieczonego królika kuchni, by zrozumiał, jak bardzo zależało mu na tym spotkaniu. Byli rodziną, musieli trzymać się razem; ostatnie wydarzenia przypomniały mu wyjątkowo brutalnie, jak bardzo było to dla niego istotne, i jak cenne były te momenty – te, w których mogli zwyczajnie usiąść razem do stołu, bez widma wojny wychylającego się z każdego kąta. Żałował, że nie było z nimi ojca, ale świadomość, że był bezpieczny – daleko stąd, oddalony od cieni i niewytłumaczalnych, przyciąganych przez kometę zjawisk – póki co musiała mu wystarczyć. Widząc wchodzącą do kuchni siostrę, odruchowo wstrzymał oddech, obserwując z niepokojem jej reakcję – niepewny, jak bardzo zamgloną sylwetkę stanowił w jej wspomnieniach Teddy. Kiedy zniknął, po pogrzebie mamy zrywając z nimi kontakt zupełnie, miała zaledwie jedenaście lat – i spoglądając na nią teraz, przez ułamek sekundy widział w niej tamtą jedenastolatkę. – Liddy… – odezwał się, chcąc się wytłumaczyć – wyjaśnić wreszcie całą tę sytuację, przyznać się, że zapomniał powiedzieć im, że zaprosił brata do domu. Palce Hannah zaciskające się na jego dłoni dodały mu odwagi, odwrócił się, żeby posłać jej spojrzenie pełne wdzięczności – i ta chwila wystarczyła, by przegapił moment, w którym Liddy rzuciła się w przód, popychając Teda z całym impetem kryjącym się w jej drobnym ciele.
Zareagował od razu, bez zastanowienia, robiąc krok, tak, żeby znaleźć się pomiędzy rodzeństwem; wypuszczając z uścisku dłoń żony, tylko częściowo rejestrując jej cichy okrzyk. Wyciągnął rękę, ostrożnie dotykając ramienia siostry, w geście, który miał w założeniu być zarówno uspokajający, jak i pokrzepiający. Rozumiał ją – bez trudu rozpoznawał emocje przelewające się między głoskami, odnajdując w nich odbicie jego własnych. Kiedy po raz pierwszy dowiedział się, że milczenie Teda było milczeniem z wyboru, że młodszy brat świadomie nie dawał znaku życia, nawet gdy wybuch wojny postawił wszystko pod znakiem zapytania, a Prorok Codzienny zaczął drukować długie listy poległych i zaginionych – był wściekły. Na niego, na siebie; że nie uparł się bardziej, żeby go odnaleźć, i że Ted odszukać się nie pozwolił. Zadra tkwiła w nim zresztą również teraz, mimo nerwowej rozmowy w Borrowash nadal nie rozumiał – ale na gniew nie miał już siły. Czuł się zmęczony, bliskie spotkanie ze śmiercią uświadomiło go, że kurczowe trzymanie się przeszłości było bezcelowe; nie mogli jej zmienić ani odwrócić, mieli tylko przerażająco kruche tu i teraz. – Liddy – powtórzył, trochę bardziej stanowczo, choć łagodnie. – To ja zap-p-prosiłem Teda – wyjaśnił, przenosząc przepraszające spojrzenie na brata. – Przepraszam, wyleciało mi z głowy, że to dzisiaj – dodał, właściwie kierując te słowa do nich wszystkich. – P-powinienem był – zaczął, ale ponaglenie Hannah zmusiło go do urwania myśli w połowie. – Hm? – mruknął, zatrzymując zdezorientowany wzrok na żonie, wahając się przez chwilę – nie wiedząc, o co go pytała. Dopiero na widok wyciągniętej ręki dotarło do niego, że chciała by jej coś podał, w pierwszym odruchu sięgnął więc po jeden z odłożonych przez Teda talerzy, ale wyraz twarzy Hannah uświadomił go, że nie o to chodziło. Odłożył więc talerz, tym razem (na chybił trafił) sięgając po miskę, przytrzymując ją, gdy przekładała kaszę. – Nikt nigdzie nie b-b-będzie wychodził – zaoponował zdecydowanie, odpowiadając zarówno żonie, jak i bratu, nie usadzając go siłą na krześle tylko dlatego, że ręce miał zajęte miską. Odłożył ją na stół, przez moment przyglądając się Tedowi, jakby próbował ocenić, czy naprawdę planował rzucić się do ucieczki – i czy będzie musiał go dogonić, żeby zagrodzić mu drzwi. Szczęśliwie – Hannah już zaczęła rozdzielać obowiązki, sprawiając, że ewentualna ewakuacja (lub ponowienie ataku, w przypadku Liddy) powinny być trudniejsze. Obszedł stół, żeby otworzyć jedną z szuflad i wyciągnąć z niej sztućce, a później wziąć blachę od żony – uśmiechając się do niej nad parującym królikiem. Zaaferowany przygotowaniami, zapomniał kompletnie o poplamionej koszuli, ostrożnie odkładając gorące naczynie, żeby móc przełożyć potrawę na talerze. – Właśnie, siadaj – przytaknął słowom Hannah; przechodząc obok brata, położył mu krótko dłoń na ramieniu, po czym wychylił się przez kuchenne drzwi. – Amy! – zawołał, dziwiąc się, że panujący na dole tumult nie przyciągnął jeszcze jego córki; musiała być albo zajęta zabawą, albo przez cały czas stała ukryta na schodach, przysłuchując się temu, co się działo. – Chodź na dół, ktoś chciałby cię poznać. – A przynajmniej miał taką nadzieję, bo przez chwilę jego brat naprawdę wyglądał tak, jakby jedynym, czego pragnął, było wyjść i więcej nie wracać. – Co ci się udało uchwycić? – podjął, odwracając się stronę Liddy, przypominając sobie o zdaniu, którego nigdy nie dokończyła. – Na zdjęciu – doprecyzował. – Nad jeziorem.




I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?

William Moore
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t5432-william-moore https://www.morsmordre.net/t5459-bursztyn https://www.morsmordre.net/t12096-william-moore https://www.morsmordre.net/f376-irlandia-gory-derryveagh https://www.morsmordre.net/t5461-skrytka-bankowa-nr-1345 https://www.morsmordre.net/t5460-billy-moore

Strona 3 z 5 Previous  1, 2, 3, 4, 5  Next

Dom
Szybka odpowiedź
Uprawnienia

Nie możesz odpowiadać w tematach