Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Staffordshire
Dolina Downs Bank
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Dolina Downs Bank
Downs Bank to polodowcowa dolina znajdująca się nieopodal miasteczka Stroke on Trent przecięta szemrzącym strumieniem obficie zamieszkałym przez ryby. Wydaje się ogarnięta spokojem - przyroda rozkwita z dala od ludzkich siedlisk, tak mugolskich, jak czarodziejskich. Podobnie jak na terenach całego Staffordshire nietrudno jest natrafić tutaj na różne gatunki magicznych zwierząt. Osławione są pielęgnowane w pobliżu uprawy chmielu oraz innych roślin wykorzystywanych do produkcji witek w czarodziejskich miotłach. Jeszcze kilkanaście lat temu dolina była otoczona wrzosowiskami, lecz dziś większość z nich zarosła młodymi lasami.
| stąd
Kiedy się teleportowała ciemność otoczyła ją wokół, rozpościerając swoje ramiona. Nie obawiała się jej. Mrok zawsze można było rozgonić światłem. Jedno, nie istnieje bez drugiego. To, co było prawdziwie zatrważające, to potwory które z tego mroku wychodziły. Bo one, mogły chodzić w świetle dnia. Potrafiły mówić piękne kłamstwa i kryć prawdziwe oblicze za równie pięknymi twarzami. Prawdziwe potwory w ludzkich skórach w których nie było już nic ludzkiego. Spotkała w swoim życiu już kilku.
Rozejrzała się ostrożnie, odnajdując sylwetkę Keatona. Zaciskając palce na różdżce i na miotle, którą trzymała w lewej dłoni. Coś było nie tak. Było zdecydowanie zbyt cicho. Głucha cisza praktycznie wbijała się w bębenki, przerywana stawianymi przez niego krokami.
Wypowiedziała ciche słowa, mierząc spojrzeniem okolicę. Byli tutaj sami, to było pewne, a jasne światło dochodzące z oddali zdawało się zapowiadać to, co myśli same podsuwały. Skinęła mu krótko głową, odwracając głowę w stronę dźwięki dzwonów, który rozlał się po okolicy. Stanęła nad miotłą, czekając aż Keaton nie skończy z miną, która nie wyrażała wiele, ale już i tak pozostawała niewidoczna. Kiedy był gotowy odbili się równocześnie; pociągnęła trzonek miotły kierując ich wysoko w górę, właściwie pod linię chmur, która na tyle wysoko, żeby zaklęcie wykrywające obecność zrzucone z ziemi nie było w stanie ich złapać. Dopiero wtedy zawisła w powietrzy przesuwając jasnymi tęczówki po rozpościerającym się horyzoncie pełnym unoszącego się w górę dymu.
Kurwa.
Zaklęła w myślach, zaciskając mocniej wargi. A wypowiedziane przez Keatona słowa, jedynie potwierdzał jej myśli. Nie byli w stanie nic w tej chwili rozbić. Nie sami, potrzebowali wsparcia - gdzie ono do cholery było. Czemu nikt na terenach należących do Greengrasów nie uniósł różdżki, nie wiedzieli co ich czeka, jeśli pozostaną bierni? Skończą dokładnie tak samo, trafieni zaklęciem, kiedy nie sięgną odpowiednio szybko po różdżkę.
W końcu pochyliła się nad miotłą, zmuszając ją, żeby ruszyła, kierując się prosto w stronę siedziby lordów tych ziem.
- Kto do ciebie napisał? - zapytała cicho, bo od kogoś musiał otrzymać wcześniej informacje, kiedy zjawił się u niej, jedynie rzeczowo przedstawiając to, czego się dowiedział. Wątpiła, żeby tak wysoko ktoś był w stanie ich dostrzec, zwłaszcza ze samo miejsce teleportacji opuścili przy użyciu kameleona. Ale ponoć przezorność popłacała.
Dolina zamajaczyła pod nimi.
Kiedy się teleportowała ciemność otoczyła ją wokół, rozpościerając swoje ramiona. Nie obawiała się jej. Mrok zawsze można było rozgonić światłem. Jedno, nie istnieje bez drugiego. To, co było prawdziwie zatrważające, to potwory które z tego mroku wychodziły. Bo one, mogły chodzić w świetle dnia. Potrafiły mówić piękne kłamstwa i kryć prawdziwe oblicze za równie pięknymi twarzami. Prawdziwe potwory w ludzkich skórach w których nie było już nic ludzkiego. Spotkała w swoim życiu już kilku.
Rozejrzała się ostrożnie, odnajdując sylwetkę Keatona. Zaciskając palce na różdżce i na miotle, którą trzymała w lewej dłoni. Coś było nie tak. Było zdecydowanie zbyt cicho. Głucha cisza praktycznie wbijała się w bębenki, przerywana stawianymi przez niego krokami.
Wypowiedziała ciche słowa, mierząc spojrzeniem okolicę. Byli tutaj sami, to było pewne, a jasne światło dochodzące z oddali zdawało się zapowiadać to, co myśli same podsuwały. Skinęła mu krótko głową, odwracając głowę w stronę dźwięki dzwonów, który rozlał się po okolicy. Stanęła nad miotłą, czekając aż Keaton nie skończy z miną, która nie wyrażała wiele, ale już i tak pozostawała niewidoczna. Kiedy był gotowy odbili się równocześnie; pociągnęła trzonek miotły kierując ich wysoko w górę, właściwie pod linię chmur, która na tyle wysoko, żeby zaklęcie wykrywające obecność zrzucone z ziemi nie było w stanie ich złapać. Dopiero wtedy zawisła w powietrzy przesuwając jasnymi tęczówki po rozpościerającym się horyzoncie pełnym unoszącego się w górę dymu.
Kurwa.
Zaklęła w myślach, zaciskając mocniej wargi. A wypowiedziane przez Keatona słowa, jedynie potwierdzał jej myśli. Nie byli w stanie nic w tej chwili rozbić. Nie sami, potrzebowali wsparcia - gdzie ono do cholery było. Czemu nikt na terenach należących do Greengrasów nie uniósł różdżki, nie wiedzieli co ich czeka, jeśli pozostaną bierni? Skończą dokładnie tak samo, trafieni zaklęciem, kiedy nie sięgną odpowiednio szybko po różdżkę.
W końcu pochyliła się nad miotłą, zmuszając ją, żeby ruszyła, kierując się prosto w stronę siedziby lordów tych ziem.
- Kto do ciebie napisał? - zapytała cicho, bo od kogoś musiał otrzymać wcześniej informacje, kiedy zjawił się u niej, jedynie rzeczowo przedstawiając to, czego się dowiedział. Wątpiła, żeby tak wysoko ktoś był w stanie ich dostrzec, zwłaszcza ze samo miejsce teleportacji opuścili przy użyciu kameleona. Ale ponoć przezorność popłacała.
Dolina zamajaczyła pod nimi.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Ledwie znaleźli się w górze, pozostając wciąż jeszcze nad Stoke-on-Trent, pochwycił mocniej różdżkę, wykonując nią topornie ruch niezbędny do podjęcia próby transmutacji; to nigdy nie była dziedzina, w której czuł się pewnie, pamiętał jednak jedno z przydatnych zaklęć - sięgnął więc po nie, odwzorowując ćwiczoną niegdyś intonację.
- Fera Ecco - wyinkantował starannie, właściwie przesadnie wyraźnie; myślał o sowich oczach, identycznych jak u puszczyka - sięgających wzrokiem znacznie dalej niż jego, ludzkie; potrafiących w skąpych resztkach nocnego światła dostrzec dostatecznie dużo. Poczuł jak wizja zmienia się; zamrugał, próbując przyzwyczaić się do tego, w jaki sposób zarysowywał się przed nim świat. Zmniejszył się kąt widzenia, nie był też już w stanie swobodnie poruszać gałką oczną - chcąc dostrzec coś z lewa, niezbędne okazało się przechylenie głowy w tę właśnie stronę; minie chwila, nim zdąży się do tego przyzwyczaić. Ostatecznie jednak noc ubrała się w jaśniejsze barwy, a to, co rozmazywało się wcześniej w dole ciemną plamą, nagle nabrało kształtów.
Więc to tak miało wyglądać oczyszczenie, które chcieli nieść ze sobą maniakalni wyznawcy chorych wartości - to nie ziemię niczyją zaczęli tu tworzyć, lecz ziemię niczego; popiół i gruzy; a za tym wszystkim tylko jedno - śmierć.
Głucha cisza wciąż świszczała mu w uszach, gdy Justine mknęła nad pogorzeliskiem, na którym gorała ostatnia nadzieja.
- Oni są popierdoleni - rzucił odkrywczo; zrozumienie tego, co tu zaszło, wykraczało poza jego możliwości; to był akt anomalnej zbrodni - jak miał go pojąć? Zaakceptować, że wróg dysponuje siłami, które były w stanie w kilka godzin całkowicie zmienić oblicze tej ziemi - i kurewsko skuteczni - mruknął jeszcze, a coś w środku niego chciało zawyć z bezsilności; Zakon Feniksa po raz kolejny będzie musiał się odrodzić - powstać, dosłownie, z popiołów.
- Mare Greengrass - doprecyzował, wcześniej faktycznie mógł użyć jedynie ogólnika, nie podając jej imienia; wspomniał chyba, że list dostał od lady - mowa była wyłącznie o stosach, o egzekucji, o przemowie... nie... - z trudem przełknął ślinę; nie o tym wszystkim - nie wiem, czy oni już - już? - wiedzą - czy to możliwe? By nie dotarły do nich żadne inne sygnały? Powiedziałby, że nie, ale dziś już chyba niczego nie ośmieliłby się określić mianem niemożliwego.
Pozostał czujny, obserwując mijane tereny; wypatrywał wszystkiego, o czym później mógłby wspomnieć lady.
- Co teraz? Lecimy do niej najkrótszą drogą? - przerzucił ciężar decyzji na Tonks, choć właściwie podejrzewał, że to coś, o czym i ona myślała; pytanie tylko, czy obrać najkrótszą drogę, czy rozdzielić się, poszerzając obszar zwiadu. - Czy rozdzielimy się - nie było jedynych, słusznych wyborów - lecąc wspólnie ryzykowali, że razem napatoczą się na kłopoty, i że żadne nie dotrze do celu; osobno - że osamotniony posłaniec czarnych wieści nie będzie miał wsparcia, gdyby to okazało się konieczne - i spotkamy na miejscu? Moglibyśmy sprawdzić te miejsca, gdzie ogień wciąż dogasa - szacując skalę zniszczeń? Szukając żywych - czy martwych? Z pewnością nie tryumfatorów - tych już znaleźli.
| oczami puszczyka przyglądam się temu, nad czym przelatujemy; spostrzegawczość?
zt
- Fera Ecco - wyinkantował starannie, właściwie przesadnie wyraźnie; myślał o sowich oczach, identycznych jak u puszczyka - sięgających wzrokiem znacznie dalej niż jego, ludzkie; potrafiących w skąpych resztkach nocnego światła dostrzec dostatecznie dużo. Poczuł jak wizja zmienia się; zamrugał, próbując przyzwyczaić się do tego, w jaki sposób zarysowywał się przed nim świat. Zmniejszył się kąt widzenia, nie był też już w stanie swobodnie poruszać gałką oczną - chcąc dostrzec coś z lewa, niezbędne okazało się przechylenie głowy w tę właśnie stronę; minie chwila, nim zdąży się do tego przyzwyczaić. Ostatecznie jednak noc ubrała się w jaśniejsze barwy, a to, co rozmazywało się wcześniej w dole ciemną plamą, nagle nabrało kształtów.
Więc to tak miało wyglądać oczyszczenie, które chcieli nieść ze sobą maniakalni wyznawcy chorych wartości - to nie ziemię niczyją zaczęli tu tworzyć, lecz ziemię niczego; popiół i gruzy; a za tym wszystkim tylko jedno - śmierć.
Głucha cisza wciąż świszczała mu w uszach, gdy Justine mknęła nad pogorzeliskiem, na którym gorała ostatnia nadzieja.
- Oni są popierdoleni - rzucił odkrywczo; zrozumienie tego, co tu zaszło, wykraczało poza jego możliwości; to był akt anomalnej zbrodni - jak miał go pojąć? Zaakceptować, że wróg dysponuje siłami, które były w stanie w kilka godzin całkowicie zmienić oblicze tej ziemi - i kurewsko skuteczni - mruknął jeszcze, a coś w środku niego chciało zawyć z bezsilności; Zakon Feniksa po raz kolejny będzie musiał się odrodzić - powstać, dosłownie, z popiołów.
- Mare Greengrass - doprecyzował, wcześniej faktycznie mógł użyć jedynie ogólnika, nie podając jej imienia; wspomniał chyba, że list dostał od lady - mowa była wyłącznie o stosach, o egzekucji, o przemowie... nie... - z trudem przełknął ślinę; nie o tym wszystkim - nie wiem, czy oni już - już? - wiedzą - czy to możliwe? By nie dotarły do nich żadne inne sygnały? Powiedziałby, że nie, ale dziś już chyba niczego nie ośmieliłby się określić mianem niemożliwego.
Pozostał czujny, obserwując mijane tereny; wypatrywał wszystkiego, o czym później mógłby wspomnieć lady.
- Co teraz? Lecimy do niej najkrótszą drogą? - przerzucił ciężar decyzji na Tonks, choć właściwie podejrzewał, że to coś, o czym i ona myślała; pytanie tylko, czy obrać najkrótszą drogę, czy rozdzielić się, poszerzając obszar zwiadu. - Czy rozdzielimy się - nie było jedynych, słusznych wyborów - lecąc wspólnie ryzykowali, że razem napatoczą się na kłopoty, i że żadne nie dotrze do celu; osobno - że osamotniony posłaniec czarnych wieści nie będzie miał wsparcia, gdyby to okazało się konieczne - i spotkamy na miejscu? Moglibyśmy sprawdzić te miejsca, gdzie ogień wciąż dogasa - szacując skalę zniszczeń? Szukając żywych - czy martwych? Z pewnością nie tryumfatorów - tych już znaleźli.
| oczami puszczyka przyglądam się temu, nad czym przelatujemy; spostrzegawczość?
zt
from underneath the rubble,
sing the rebel song
sing the rebel song
Keat Burroughs
Zawód : rebeliant
Wiek : 24
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
some days, I feel everything at once, other - nothing at all. I don't know what's worse: drowning beneath the waves or dying from the thirst.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Keat Burroughs' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 8
'k100' : 8
Trzymała obie dłonie na trzonku miotły zaciskając też obok różdżkę. Nie zajmowała się na razie czarowaniem, jej spojrzenie przesuwało się po tym, co znajdowało się wokół. A usta zaciskały jedynie w cienką linię. Grymas złości wykrzywiał jej twarz, kiedy oceniała wszystko to, czego się podejmowali. Już dawno zatracili swoją ludzkość.
Słyszała padające za nią zaklęcie. On, jedynie koncentrując się na utrzymaniu na miotle, mógł pozwolić sobie na więcej. Kiedy dolatywali wyżej, prawie do linii nisko osadzonych chmur kameleony przestały działać. Dlatego skupiła się na prowadzeniu miotły, to jemy pozostawiając dokładniejsze przyjrzenie się otoczeniu, sama jedynie zerkając wokół na to, co była w stanie dostrzec. Była wściekła. Zła. Właściwie całkowicie nie rozumiała sytuacji w której się znaleźli. Jak mogło do tego dojść? Gdzie były patrole, czy byli w stanie cokolwiek zrobić? Co będzie następnym celem. Wiedziała, że będę musieli skupić się najpierw na tym miejscu, ale nie mogli tylko zbierać tego, co zostało już zniszczone. Nie mogli ciągle się bronić. W ten sposób, wszystko zmierzało tylko w jedną stronę. Potrząsnęła krótko głową do samej siebie, odsuwając tą myśl dalej. Teraz musieli skupić się na tym, jakie kroki podjąć jako kolejne.
Wypowiedziane przez Keatona słowa wykrzywiły w grymasie jej usta. Tak, byli popierdoleni. Z tym jednym zgadzała się całkowicie. Kolejne słowa skomentowała milczeniem. Nie wierzyła, że dzisiaj śmierć ponieśli tylko mugole, bo nie wierzyła, że da się ich jakoś konkretnie odróżnić od czarodziejów - choćby półkrwi. Zacisnęła usta jeszcze mocniej. Dłonie jeszcze szczelniej owinęły się wokół trzymanej miotły.
- Więc lećmy się spotkać z Mare, mam do niej parę pytań. - odpowiedziała sucho, kierując miotłę w stronę siedziby Greengrasów. Jeśli wysłali list do Keatona z pewnością przyjmie ich w swojej rezydencji. - Dowiemy się na miejscu. - stwierdziła krótko jedynie, bo nie wiedziała, co więcej mogłaby powiedzieć. Była wściekła. Miała ochotę zawrócić miotłę i ściągnąć na nich pieprzoną spadającą gwiazdę i wiedziała, że wraz z tym dniem, tym wieczorem kolejna jej część pękła. Chciała widzieć jak krwawią, jak znoszą ból, który sami tak chętnie zadawali. I zamierzała przynieść sprawiedliwość dla każdego z nich.
- Przelecimy nad miejscami, ale nie rozdzielamy się. Trudno powiedzieć ile z tych żmii jeszcze kręci się w okolicy. Potrzebny nam plan. - stwierdziła bez większego wyrazu. Jak wielu ludzi dzisiaj zginęło? Ilu z nich poległo z nic. Prawdziwie za nic. Ten horror musiał się w końcu skończyć, kwestia była że mógł mieć tylko dwa zakończenia. Jedno, wysunęło się nieznacznie na prowadzenie,
zt - na dwór greengrasów
Słyszała padające za nią zaklęcie. On, jedynie koncentrując się na utrzymaniu na miotle, mógł pozwolić sobie na więcej. Kiedy dolatywali wyżej, prawie do linii nisko osadzonych chmur kameleony przestały działać. Dlatego skupiła się na prowadzeniu miotły, to jemy pozostawiając dokładniejsze przyjrzenie się otoczeniu, sama jedynie zerkając wokół na to, co była w stanie dostrzec. Była wściekła. Zła. Właściwie całkowicie nie rozumiała sytuacji w której się znaleźli. Jak mogło do tego dojść? Gdzie były patrole, czy byli w stanie cokolwiek zrobić? Co będzie następnym celem. Wiedziała, że będę musieli skupić się najpierw na tym miejscu, ale nie mogli tylko zbierać tego, co zostało już zniszczone. Nie mogli ciągle się bronić. W ten sposób, wszystko zmierzało tylko w jedną stronę. Potrząsnęła krótko głową do samej siebie, odsuwając tą myśl dalej. Teraz musieli skupić się na tym, jakie kroki podjąć jako kolejne.
Wypowiedziane przez Keatona słowa wykrzywiły w grymasie jej usta. Tak, byli popierdoleni. Z tym jednym zgadzała się całkowicie. Kolejne słowa skomentowała milczeniem. Nie wierzyła, że dzisiaj śmierć ponieśli tylko mugole, bo nie wierzyła, że da się ich jakoś konkretnie odróżnić od czarodziejów - choćby półkrwi. Zacisnęła usta jeszcze mocniej. Dłonie jeszcze szczelniej owinęły się wokół trzymanej miotły.
- Więc lećmy się spotkać z Mare, mam do niej parę pytań. - odpowiedziała sucho, kierując miotłę w stronę siedziby Greengrasów. Jeśli wysłali list do Keatona z pewnością przyjmie ich w swojej rezydencji. - Dowiemy się na miejscu. - stwierdziła krótko jedynie, bo nie wiedziała, co więcej mogłaby powiedzieć. Była wściekła. Miała ochotę zawrócić miotłę i ściągnąć na nich pieprzoną spadającą gwiazdę i wiedziała, że wraz z tym dniem, tym wieczorem kolejna jej część pękła. Chciała widzieć jak krwawią, jak znoszą ból, który sami tak chętnie zadawali. I zamierzała przynieść sprawiedliwość dla każdego z nich.
- Przelecimy nad miejscami, ale nie rozdzielamy się. Trudno powiedzieć ile z tych żmii jeszcze kręci się w okolicy. Potrzebny nam plan. - stwierdziła bez większego wyrazu. Jak wielu ludzi dzisiaj zginęło? Ilu z nich poległo z nic. Prawdziwie za nic. Ten horror musiał się w końcu skończyć, kwestia była że mógł mieć tylko dwa zakończenia. Jedno, wysunęło się nieznacznie na prowadzenie,
zt - na dwór greengrasów
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Wieści o wydarzeniach w Staffordshire dotarły do Somerst dość szybko. Niesione na językach przybyłych do Lecznicy pacjentów wraz z wezwaniem mobilizującym do pomocy szeregi Zakonu Feniksa. Konflikt drżał w świadomości mieszkańców Wysp odkąd tylko zaczęto mówić o stanie wojennym, odkąd tylko na światło dzienne wystawione były pierwsze informacje dotyczące kolejnych incydentów. To nie tak, że niepokój związany z ciągłymi przepychankami u władzy, szaleństwami kolejnych ministrów czy też wojnami, w których nie walczyli oni sami, był im obcy. Pożar Ministerstwa, Stonehenge, płonący Londyn. Każde z nich pozostawiło piętno, każde z nich zdawało się być najgorszym co może ich spotkać. Czymże dla mieszkańców hrabstwa były napady sprzed kilku dni jak nie właśnie tym? Najgorszym co mogło się zdarzyć. Obiektywnie mijało się to z prawdą. Najgorsze czekało każdego kolejnego dnia. Mogło się jeszcze wydarzyć. Zaledwie czekali. Wzmacniając szeregi, próbując przetrwać, nosząc w sobie świadomość, że gdzieś na horyzoncie majaczy się zagrożenie tak bardzo namacalne jak swąd palących się ludzkich ciał, które unosił się nad ziemiami Greengrassów. Wróg nie czekał aż wyliżą rany, będą gotowi do następnego starcia. Wróg nie czekał nawet na starcie. Atakował znienacka, za nic mając prawa wojny. W Staffordshire nie walczyli aurorzy czy nawet nie ci, którzy dobrowolnie zaprzysięgli się do służby ministrowi Longbottomowi. Ucierpiała ludność cywilna. Ci, którzy na co dzień nie parali się wojna, ci którzy musieli żyć w tej karykaturalnej rzeczywistości jaką im zgotowało. Słowo wróg coraz częściej jawiło się w umyśle. Jeszcze półtora roku temu, jeszcze dwa lata wstecz zabrzmiałoby na jej wargach niemal absurdalnie. Obserwując mglistą łunę dymu unoszącą się na wzgórzami Downs Bank nie brzmiał już tak nienaturalnie. Kimże innym mogli być ci, którzy pozostawili po sobie to wszystko.
Trzymała się blisko swoich towarzyszy. Pannę Fancourt znała już wcześniej. Mężczyźnie przedstawiła się z imienia i nazwiska. Więcej było milczenia, przekraczając kolejne fałdy śniegu, wyczekując tego co już zaraz mieli zastać. Zapach dym stawał się coraz bardziej duszący, a niepokój odbijał się w napięciu mięśni. Palcach dłoni zaciśniętych na różdżce, oczekującej w gotowości by jej użyć. Strach obijał się o krawędzie umysły, nie dominując weń. Starała się zdusić jego wpływ w zarodku. Nie pozwolić, by wziął kontrolę nad jej działaniami. Nie pozwolić, by się zatrzymała. Była tu, bo zadecydowała ofiarować swoją różdżkę ofiarom ataków. Była tu, bo wiedziała, że tak trzeba. Musiała też po wszystkim wrócić do domu. Ta niemalże szalona wiara popychała do przodu.
- Ronja, ty najlepiej znasz te tereny. Czego możemy oczekiwać? Jest tam miejsce, w którym moglibyśmy zorganizować punkt medyczny. Być może w okolicy funkcjonuje jakaś lecznica albo chociażby jakiś alchemik? Coś od czego moglibyśmy zacząć - zagadnęła uzdrowicielkę.
what we have become but a mess of flesh and emotion - naked on all counts
my dearest friend
Nie miała czasu analizować sytuacji, wszystkie ruchy wykonując z mechanicznego przyzwyczajenia. Ich niewielka grupka składała się z mniej znanych Fancourt osób, toteż po szybkim i zdawkowym przedstawieniu się ruszyli wzdłuż drogi doliny, rozglądając się po bokach. Najgorsze wydawało się już być za nimi, jednak niepewne uczucie czające się w skręconym w supeł żołądku skłaniało do instynktownej ostrożności. Strach przebiegał dreszczem po kręgosłupie w ponurej świadomości, że o to każdy z nich mógł w którymś momencie być następny. Niewygodny. Wbrew samej sobie, wiele czasu poświęcała na rozmyślanie o obecnie panującej sytuacji, zupełnie jakby ogromna dociekliwość kobiety miała w jakiś sposób rozgonić czarne chmury w zbawiennym rozwiązaniu, o którym wiedziała, że nie nadejdzie. Na pewno nie bez odpowiedniego planu, zaangażowania i trzeźwego umysłu.
Wysunęła się lekko na czoło zgromadzonych, różdżkę trzymając w luźnym ujęciu gotowości do ewentualnej reakcji, ale zmysły nie wykrywały niczego prócz przerażającej, głodnej pustki. Jeśli w ogóle można użyć takiego słowa w owej sytuacji, cieszyła się na natychmiastową reakcję lady Greengrass i jej dworu, która umożliwiła momentalną mobilizację.
Wydarzenia w Staffordshire zastały ją przemierzającą podwórze Peak District, wymięta karta ogłoszenia turkocząca na wietrze, a przed nią gromadka zatrwożonych pracowników. Jeśli kiedykolwiek w tym szaleństwie były jeszcze jakieś reguły, to dawno przestały obowiązywać, gdy na niebie wioski zabłysnął Mroczny Znak. Jaka miała być recepta i logika ich działań i czy naprawdę mogło chodzić tylko i wyłącznie o strach tłumu? Uzdrowicielka nie miała wątpliwości, że część osób dotychczas stroniła od konfliktu, stosując bezwolną obojętność, ale tak nagłe, namacalne okazanie czystego zła nie mogło przecież obejść się bez echa.
- Dolina otoczona jest lasem, co prawda niewielkim, ale powinien zapewnić stosunkowo dobrze chronioną przeprawę na drugi koniec drogi, jeśli zadbamy o niezwracanie na siebie uwagi. - Zwróciła się do towarzyszącej jej uzdrowicielki, a następnie kiwając głowę w stronę bliżej nieznanego jej mężczyźnie. Nie był teraz czas i miejsce na zadawanie pytań, ale skoro oboje zjawili się na wezwanie, miała gwarancję lady Mare, że są to odpowiednie osoby w odpowiednim miejscu.
- Ci, którzy zdolni są do samodzielnego przemieszczania się, powinni stworzyć jedną grupę, a my skupimy się na przypadkach krytycznych, oraz tych już nie do uratowania. - Dodała, zaskoczona całkowitym skupieniem i mrocznym wręcz spokojem, z jakim wypowiadała kolejne słowa. Czas na żal nadejdzie potem, teraz musieli skupić swe siły na czymś innym.
Wysunęła się lekko na czoło zgromadzonych, różdżkę trzymając w luźnym ujęciu gotowości do ewentualnej reakcji, ale zmysły nie wykrywały niczego prócz przerażającej, głodnej pustki. Jeśli w ogóle można użyć takiego słowa w owej sytuacji, cieszyła się na natychmiastową reakcję lady Greengrass i jej dworu, która umożliwiła momentalną mobilizację.
Wydarzenia w Staffordshire zastały ją przemierzającą podwórze Peak District, wymięta karta ogłoszenia turkocząca na wietrze, a przed nią gromadka zatrwożonych pracowników. Jeśli kiedykolwiek w tym szaleństwie były jeszcze jakieś reguły, to dawno przestały obowiązywać, gdy na niebie wioski zabłysnął Mroczny Znak. Jaka miała być recepta i logika ich działań i czy naprawdę mogło chodzić tylko i wyłącznie o strach tłumu? Uzdrowicielka nie miała wątpliwości, że część osób dotychczas stroniła od konfliktu, stosując bezwolną obojętność, ale tak nagłe, namacalne okazanie czystego zła nie mogło przecież obejść się bez echa.
- Dolina otoczona jest lasem, co prawda niewielkim, ale powinien zapewnić stosunkowo dobrze chronioną przeprawę na drugi koniec drogi, jeśli zadbamy o niezwracanie na siebie uwagi. - Zwróciła się do towarzyszącej jej uzdrowicielki, a następnie kiwając głowę w stronę bliżej nieznanego jej mężczyźnie. Nie był teraz czas i miejsce na zadawanie pytań, ale skoro oboje zjawili się na wezwanie, miała gwarancję lady Mare, że są to odpowiednie osoby w odpowiednim miejscu.
- Ci, którzy zdolni są do samodzielnego przemieszczania się, powinni stworzyć jedną grupę, a my skupimy się na przypadkach krytycznych, oraz tych już nie do uratowania. - Dodała, zaskoczona całkowitym skupieniem i mrocznym wręcz spokojem, z jakim wypowiadała kolejne słowa. Czas na żal nadejdzie potem, teraz musieli skupić swe siły na czymś innym.
quiet. composed. grateful. disciplined
do not underestimate my heart, it is a fortress, a stronghold that cannot be brought down, it has fought battles worth fighting, and saved loved ones worth defending, the day you think it a weakness, is the day
you will burn
you will burn
Ronja Fancourt
Zawód : magipsychiatra, uzdrowiciel
Wiek : 30/31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
battles may be fought
from the outside in
but wars are won
from the inside out
from the outside in
but wars are won
from the inside out
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Ledwo wczoraj widział się z Florką gdzie starał się złapać oddech, poczuć chwilę normalności, która dawała poczucie bezpieczeństwa. Rzeczywistość wojenna nie dawała jednak odpocząć cały czas o sobie przypominając. Wydarzenia w Staffordshire dotarły bardzo szybko do Greengrove Farm, a Grey długo się nie zastanawiał czy odpowiedzieć na wezwanie. To był jego obowiązek zwłaszcza jak cierpieli niewinni ludzie, którzy wymagali opieki medycznej. Nie był lekarzem, takimi umiejętnościami nie mógł się szczycić, ale wiedział jak pomagać przy nagłych wypadkach, ale przede wszystkim mógł osłaniać leczących i leczonych.
Nie zastanawiał się nad tym z kim przyjdzie mu działać, liczyła się chęć niesienia pomocy i walki ze złem, a to było iście namacalne i miało twarze, głosy, wyraźnie zarysowane sylwetki ludzi. Nie rozumiał i chyba nie chciał zrozumieć jak można być tak zaślepionym i zadawać śmierć bez mrugnięcia okiem tylko dlatego, że ktoś był inny, w imię czego? Górnolotne hasła nigdy nie działały na podróżnika, tylko gesty i ludzkie zachowanie.
Przedzierał się przez śnieżne zaspy w stronę dymów unoszących się nad zaatakowanym miasteczkiem. Nie on dowodził, to kobiety miały tu zadanie nadrzędne; ściskając różdżkę w dłoni szedł tuż za nimi słuchając wymiany zdań.
-Idźcie przodem, będę osłaniał tyły. - Poinformował je celując różdżką w ślady na śniegu jakie pozostawili -Vestitio - Różdżka zadrżała, ale nic się nie stało, mężczyzna musiał powtórzyć zaklęcie, kiedy ślady zaczynały znikać. Jeżeli mieli dotrzeć bez szwanku lepiej było być przezornym i ostrożnym by nikt ich za szybko nie złapał. -Chcecie gdzieś konkretnie przenosić rannych czy należy zorganizować grupę, która będzie ich dostarczać do punktu medycznego? - Zapytał cofając się i czyszcząc ślady póki zaklęcie działało. - Jeżeli to drugie, warto wybrać miejsce, do którego nie jest daleko.
Praca miała być sprawna, a odległość mogła wiele utrudniać, zwłaszcza jeżeli kobiety chciały się zająć przypadkami beznadziejnymi i takimi, w których potrzebne było ukojenie w trakcie umierania.
|Rzuty na Vestitio R1, R2, em: 48/50
Nie zastanawiał się nad tym z kim przyjdzie mu działać, liczyła się chęć niesienia pomocy i walki ze złem, a to było iście namacalne i miało twarze, głosy, wyraźnie zarysowane sylwetki ludzi. Nie rozumiał i chyba nie chciał zrozumieć jak można być tak zaślepionym i zadawać śmierć bez mrugnięcia okiem tylko dlatego, że ktoś był inny, w imię czego? Górnolotne hasła nigdy nie działały na podróżnika, tylko gesty i ludzkie zachowanie.
Przedzierał się przez śnieżne zaspy w stronę dymów unoszących się nad zaatakowanym miasteczkiem. Nie on dowodził, to kobiety miały tu zadanie nadrzędne; ściskając różdżkę w dłoni szedł tuż za nimi słuchając wymiany zdań.
-Idźcie przodem, będę osłaniał tyły. - Poinformował je celując różdżką w ślady na śniegu jakie pozostawili -Vestitio - Różdżka zadrżała, ale nic się nie stało, mężczyzna musiał powtórzyć zaklęcie, kiedy ślady zaczynały znikać. Jeżeli mieli dotrzeć bez szwanku lepiej było być przezornym i ostrożnym by nikt ich za szybko nie złapał. -Chcecie gdzieś konkretnie przenosić rannych czy należy zorganizować grupę, która będzie ich dostarczać do punktu medycznego? - Zapytał cofając się i czyszcząc ślady póki zaklęcie działało. - Jeżeli to drugie, warto wybrać miejsce, do którego nie jest daleko.
Praca miała być sprawna, a odległość mogła wiele utrudniać, zwłaszcza jeżeli kobiety chciały się zająć przypadkami beznadziejnymi i takimi, w których potrzebne było ukojenie w trakcie umierania.
|Rzuty na Vestitio R1, R2, em: 48/50
Zły pomysł?Nie ma czegoś takiego jak zły pomysł, tylko złe wykonanie go
Herbert Grey
Zawód : Botanik, podróżnik, awanturnik
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Podróżowanie to nie jest coś, do czego się nadajesz. To coś, co robisz. Jak oddychanie
OPCM : 18 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2 +1
TRANSMUTACJA : 15 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
The member 'Herbert Grey' has done the following action : Rzut kością
'Zdarzenia' :
'Zdarzenia' :
Cisza zdominowała krajobraz doliny Downs Bank. Jej spokój zaburzały jedynie ostrożnie stawiane kroki, trzewiki głucho uderzające o śnieżną skorupę zatapiające się w śnieżnobiałym puchu. Im bardziej zbliżali się do zabudowań, im bliżej byli skupiska ludzi, nic nie zakłócało niemalże grobowego milczenia jakie dzieliła trójka czarodziejów kierująca się w stronę naznaczonych wydarzeniami sprzed dwóch dni uliczek. Im bardziej zapuszczali się w głąb tym bardziej widoczne były ślady jakie pozostawili po sobie poplecznicy Lorda Voldemorta. Zaledwie pojedynczy ruch w oknie jednego z budynków, który nie ucierpiał w wyniku zdarzenia, dostrzegalny kątem oka zdradził, że wcale nie byli tu sami. Większość domostw zaś wydawała się być opuszczona. Drzwi otwarte na oścież jakby mieszkańcy nawet nie zajmowali sobie myśli tym, by w jakikolwiek zabezpieczyć to co za sobą zostawili.
Czego innego mogła oczekiwać? Dramatycznego ferworu po brutalnej napaści? Czarodziejów i mugoli rozbieganych między zaułkami, poszukujących pomocy w tym samym szoku i przerażeniu, które musieli czuć wtedy? Ta cisza wcale nie była spokojna. Dudniła w uszach szumem wartko płynącej w żyłach krwi.
Podążała za uzdrowicielką, starając się raz po raz nie zerkać w stronę czarodzieja, który zapewniał bezpieczeństwo ich przeprawie. Głucho przytaknęła na słowa Ronji, mając je na uwadze.
Współpraca z nieznajomymi nie przychodziła łatwo. W lecznicy znali już swoje ograniczenia oraz biegłości, na przestrzeni miesięcy nauczyli się tego jak działać, aby funkcjonować jak starannie przemyślany mechanizm. Docierali się towarzysząc zakonnikom w ich działaniach, tworząc szpital polowy w Oazie. To było jednak coś zupełnie innego. Nie mieli czasu na przygotowania, ani przestrzeni, którą mogli zorganizować, by jak najlepiej wypełnić swoją służbę. Nie wiedziała co zastaną, nie wiedziała co tam na nich czekało.
- Minęło dwa dni. Musieli poczynić już jakieś kroki - zwróciła się do czarodzieja - Myślę, że najefektywniej będzie zorganizować grupę osób, która będzie w stanie pomóc przy przeniesieniu rannych, ale jeśli zajdzie taka potrzeba być może będziemy musieli chodzić od domu do domu. Ciężko mi stwierdzić, musimy dowiedzieć się co się stało - zerknęła na niego kątem. - Czy zna pan magię leczniczą? - zapytała jeszcze, chcąc upewnić się czy będzie można liczyć również na jego pomoc w kwestiach czysto medycznych.
Zdążyli przemierzyć jeszcze kilka kroków, gdy wyrosła przed nimi sylwetka szczupłego, rudowłosego mężczyzny, ubranego w zniszczony, okryty pyłem płaszcz. Nie wiedziała kto pierwszy zareagował na nieoczekiwane spotkanie. On. Oni. Jego różdżka mierzyła wprost w nich, niemalże odruchowo gotowa była wyciągnąć tą własną. Zaryzykowała, pozostawiając ją ukrytą w kieszeni, unosząc dłonie w pokojowym geście. Niemo licząc, że pan Grey pozostanie w gotowości jeśli nieznajomy zdecyduje się zaatakować.
- Przybyliśmy na wezwanie lady Mare Greengrass. Jesteśmy uzdrowicielami, przybyliśmy pomóc - dźwięk opuścił usta, zadziwiająco pewnie wydobywając się z gardła.
- O dwa dni za późno - sarknął, opuszczając różdżkę. Mierząc ich niezbyt przychylnym spojrzeniem. Cień widocznej rozterki przemknął po jego twarzy, gdy obrócił się do nich tyłem, machnął ręką na znak, aby udali się za nim.
Ruszyła za nim, słuchając nadchodzących słów. Mówił szybko, nie na tyle głośno, by jego słowa były całkowicie słyszalne. Snuł ponurą narrację wydarzeń tamtego dnia, mijali pojedyncze ciała wciąż leżące na ulicach, aż w końcu dotarli do drzwi dużego budynku, który wcześniej musiał służyć jako magazyn - … Większość uciekła, niektórzy ruszyli po pomoc, ranni zostali, tak jak ich rodziny. Dwa dni. I nikt nie wrócił. Wezwaliśmy naszą alchemiczkę, zajęła się rannymi, ale jej zapasów nie starczyło - powiedział, otwierając drzwi.
Jeszcze kilka kroków, a odkryli, że ową alchemiczką była sędziwa kobieta, która opierała się o drewnianą laskę, chybotliwie, niepewnie zmierzała w ich stronę. Widocznie zmęczona, słaba.
Powietrze smakowało metaliczną krwią, żółcią, potem. Złapała jego duszący oddech, zagłębiajac się w korytarz ułożonych na ziemiach ciał i bliskich, którzy tłoczyli się przy nich, starając się załagodzić ból.
Zsunęła z palców rękawiczki, chrząkając krótko, by rozgrzać zmarznięte struny głosowe. - Przybyliśmy na wezwanie Greengrassów i tych, za których sprawą się opowiedzieli - powtórzyła to samo co wcześniej powiedziała nieznajomemu mężczyźnie, który ich tu przyprowadził - otrzymaliśmy od nich wieści o tym do czego tutaj doszło. Pomoc zostanie zorganizowana wkrótce, każdy kto potrzebuje tej innej niż medycznej zostanie wysłuchany, ale najpierw zajmiemy się rannymi. Jeśli wiecie o ludziach, którzy przeżyli, a nie ma ich tutaj powiadomcie ich o tym. Pan Grey zajmie się organizacją - wskazała na Herberta.
Sama zaś skierowała się w stronę Ronji, a alchemiczka również zbliżyła się w ich kierunku - Opatrywałam ich jak umiałam. Pasta na oparzenia już dawno się skończyła i maść z wodnej gwiazdy też. Przemywałam rany alkoholem, ale nie zostało go już za wiele. Od wczoraj straciliśmy siedmiu.
Rose przytaknęła jej krótko. Zrobiła to co mogła i co było w zasięgu jej ręki. Spojrzenie skupiło się na twarzy drugiej uzdrowicielki - Najpierw przypadki krytyczne - powtórzyła słowa czarownicy, te które wypowiedziała zanim jeszcze przekroczyli próg magazynu. Wzrok opadł na staruszkę, która mogła pokierować ich do ludzi, którzy potrzebowali najszybszej opieki. - Będziemy potrzebować czystej wody, ręczniki, ubrania, nie ważne, muszą być jak najczystsze. Po drodze widziałam, że kilka budynków przetrwało - wyliczała, raz po raz zerkając w stronę panny Fancourt, upewniając się czy nie ma czegoś do dodania.
Wciąż podążała za kobietą, by ta poinformowała ich co do tego, którzy pacjenci potrzebują najszybszej pomocy.
Gdy przekroczyli kilka kroków, nie musiała wskazywać jej już do kogo go prowadziła. Na ziemi, na kilku przybrudzonych kocach leżał mężczyzna, drżący, większą powierzchnię jego ciała zajmowały obrażenia, a z jego ust wydobywał się chrzęszczący oddech. - Sprowadzili go tu najpóźniej, myślałam, że nie przetrwa nocy, ale przetrwał już dwie. Maść się kończyła, położyłam cienką warstwę, ale za cienką na takie poparzenia, nie było więcej
Rose znów jedynie pokiwała głową, przykucając przy mężczyźnie. - Zajmę się nim - powiedziała w kierunku Ronji.
Czego innego mogła oczekiwać? Dramatycznego ferworu po brutalnej napaści? Czarodziejów i mugoli rozbieganych między zaułkami, poszukujących pomocy w tym samym szoku i przerażeniu, które musieli czuć wtedy? Ta cisza wcale nie była spokojna. Dudniła w uszach szumem wartko płynącej w żyłach krwi.
Podążała za uzdrowicielką, starając się raz po raz nie zerkać w stronę czarodzieja, który zapewniał bezpieczeństwo ich przeprawie. Głucho przytaknęła na słowa Ronji, mając je na uwadze.
Współpraca z nieznajomymi nie przychodziła łatwo. W lecznicy znali już swoje ograniczenia oraz biegłości, na przestrzeni miesięcy nauczyli się tego jak działać, aby funkcjonować jak starannie przemyślany mechanizm. Docierali się towarzysząc zakonnikom w ich działaniach, tworząc szpital polowy w Oazie. To było jednak coś zupełnie innego. Nie mieli czasu na przygotowania, ani przestrzeni, którą mogli zorganizować, by jak najlepiej wypełnić swoją służbę. Nie wiedziała co zastaną, nie wiedziała co tam na nich czekało.
- Minęło dwa dni. Musieli poczynić już jakieś kroki - zwróciła się do czarodzieja - Myślę, że najefektywniej będzie zorganizować grupę osób, która będzie w stanie pomóc przy przeniesieniu rannych, ale jeśli zajdzie taka potrzeba być może będziemy musieli chodzić od domu do domu. Ciężko mi stwierdzić, musimy dowiedzieć się co się stało - zerknęła na niego kątem. - Czy zna pan magię leczniczą? - zapytała jeszcze, chcąc upewnić się czy będzie można liczyć również na jego pomoc w kwestiach czysto medycznych.
Zdążyli przemierzyć jeszcze kilka kroków, gdy wyrosła przed nimi sylwetka szczupłego, rudowłosego mężczyzny, ubranego w zniszczony, okryty pyłem płaszcz. Nie wiedziała kto pierwszy zareagował na nieoczekiwane spotkanie. On. Oni. Jego różdżka mierzyła wprost w nich, niemalże odruchowo gotowa była wyciągnąć tą własną. Zaryzykowała, pozostawiając ją ukrytą w kieszeni, unosząc dłonie w pokojowym geście. Niemo licząc, że pan Grey pozostanie w gotowości jeśli nieznajomy zdecyduje się zaatakować.
- Przybyliśmy na wezwanie lady Mare Greengrass. Jesteśmy uzdrowicielami, przybyliśmy pomóc - dźwięk opuścił usta, zadziwiająco pewnie wydobywając się z gardła.
- O dwa dni za późno - sarknął, opuszczając różdżkę. Mierząc ich niezbyt przychylnym spojrzeniem. Cień widocznej rozterki przemknął po jego twarzy, gdy obrócił się do nich tyłem, machnął ręką na znak, aby udali się za nim.
Ruszyła za nim, słuchając nadchodzących słów. Mówił szybko, nie na tyle głośno, by jego słowa były całkowicie słyszalne. Snuł ponurą narrację wydarzeń tamtego dnia, mijali pojedyncze ciała wciąż leżące na ulicach, aż w końcu dotarli do drzwi dużego budynku, który wcześniej musiał służyć jako magazyn - … Większość uciekła, niektórzy ruszyli po pomoc, ranni zostali, tak jak ich rodziny. Dwa dni. I nikt nie wrócił. Wezwaliśmy naszą alchemiczkę, zajęła się rannymi, ale jej zapasów nie starczyło - powiedział, otwierając drzwi.
Jeszcze kilka kroków, a odkryli, że ową alchemiczką była sędziwa kobieta, która opierała się o drewnianą laskę, chybotliwie, niepewnie zmierzała w ich stronę. Widocznie zmęczona, słaba.
Powietrze smakowało metaliczną krwią, żółcią, potem. Złapała jego duszący oddech, zagłębiajac się w korytarz ułożonych na ziemiach ciał i bliskich, którzy tłoczyli się przy nich, starając się załagodzić ból.
Zsunęła z palców rękawiczki, chrząkając krótko, by rozgrzać zmarznięte struny głosowe. - Przybyliśmy na wezwanie Greengrassów i tych, za których sprawą się opowiedzieli - powtórzyła to samo co wcześniej powiedziała nieznajomemu mężczyźnie, który ich tu przyprowadził - otrzymaliśmy od nich wieści o tym do czego tutaj doszło. Pomoc zostanie zorganizowana wkrótce, każdy kto potrzebuje tej innej niż medycznej zostanie wysłuchany, ale najpierw zajmiemy się rannymi. Jeśli wiecie o ludziach, którzy przeżyli, a nie ma ich tutaj powiadomcie ich o tym. Pan Grey zajmie się organizacją - wskazała na Herberta.
Sama zaś skierowała się w stronę Ronji, a alchemiczka również zbliżyła się w ich kierunku - Opatrywałam ich jak umiałam. Pasta na oparzenia już dawno się skończyła i maść z wodnej gwiazdy też. Przemywałam rany alkoholem, ale nie zostało go już za wiele. Od wczoraj straciliśmy siedmiu.
Rose przytaknęła jej krótko. Zrobiła to co mogła i co było w zasięgu jej ręki. Spojrzenie skupiło się na twarzy drugiej uzdrowicielki - Najpierw przypadki krytyczne - powtórzyła słowa czarownicy, te które wypowiedziała zanim jeszcze przekroczyli próg magazynu. Wzrok opadł na staruszkę, która mogła pokierować ich do ludzi, którzy potrzebowali najszybszej opieki. - Będziemy potrzebować czystej wody, ręczniki, ubrania, nie ważne, muszą być jak najczystsze. Po drodze widziałam, że kilka budynków przetrwało - wyliczała, raz po raz zerkając w stronę panny Fancourt, upewniając się czy nie ma czegoś do dodania.
Wciąż podążała za kobietą, by ta poinformowała ich co do tego, którzy pacjenci potrzebują najszybszej pomocy.
Gdy przekroczyli kilka kroków, nie musiała wskazywać jej już do kogo go prowadziła. Na ziemi, na kilku przybrudzonych kocach leżał mężczyzna, drżący, większą powierzchnię jego ciała zajmowały obrażenia, a z jego ust wydobywał się chrzęszczący oddech. - Sprowadzili go tu najpóźniej, myślałam, że nie przetrwa nocy, ale przetrwał już dwie. Maść się kończyła, położyłam cienką warstwę, ale za cienką na takie poparzenia, nie było więcej
Rose znów jedynie pokiwała głową, przykucając przy mężczyźnie. - Zajmę się nim - powiedziała w kierunku Ronji.
what we have become but a mess of flesh and emotion - naked on all counts
my dearest friend
Grobowa cisza. Ronja pozostawała milcząco skupiona na swoim zadaniu, powoli skanując otoczenie i układając w głowie plan dalszego działania. Wright mówiła z sensem, a co więcej, sprawiała wrażenie osoby doświadczonej zawodowo, ich współpraca mogła zatem przebiegać w dobrym tempie bez troski o ewentualne pomyłki. - Na pewno możemy spotkać się z pewnym oporem ludzi. Wiele wycierpieli, a w takich chwilach łatwo jest szukać winowajców wśród tego kogo mamy przed oczami. - Oznajmiła beznamiętnie, marszcząc brwi, gdy zbliżyli się do zabudowań. - Dobrze będzie przejść się przez drogę do końca, w stronę gdzie kierować będziemy już opatrzonych. - Zwróciła się do mężczyzny, jednocześnie w oczekiwaniu na jego odpowiedź na zadane przez drugą uzdrowicielkę pytanie. Jeśli znał się na magii leczniczej, z pewnością nie pogardziłyby dodatkową parą rąk, ale w innym przypadku mógł równie dobrze zaangażować się w bardziej pożyteczne dla jego zdolności zadania.
Gdy szczupły mężczyzna wprowadził ich do środka, podczas rozmowy Roselyn ze starą alchemiczką. Fancourt zwróciła się do niego pytająco. - Pamięta mnie pan panie Jones z Borrowash? Pomogłam pana kuzynce z tym brzydkim rozcięciem. Ronja Fancourt. - Spokojny, bliski szeptowi ton głosu rozsiewał po dużej powierzchni magazynu lekki tembr, gdy oczekiwała na odpowiedź starca. Ten zmarszczył brwi z ewidentną niechęcią wypisaną na twarz, by następnie z oporem pokiwać głową przytakująco. - Fancourt, coś kojarzę. Niewielu was przyszło jak na to co tutaj mamy. - Zachrypnięty głos uniósł się oskarżycielsko, ale zaraz znów pozbawiony energii, czarodziej opadł z sił we własnym zrezygnowaniu. Kobieta pokiwała głową, przyglądając się rannym podpierającym zatęchłe ściany, a następnie przekierowała swój wzrok na towarzyszącego im młodszego czarodzieja. - Może byłby pan w stanie zaproponować nam jakiś sposób transportu rannych wzdłuż drogi? Możemy sami ją zabezpieczyć, mamy ze sobą wsparcie. - Rudowłosy zastanowił się chwilę, po czym z oporem kiwnął głową, machając ręką do Herberta. Sama Ronja zaś, pozostawiając konwersację między nimi dwoma, skupiła swoją uwagę na poczynaniach Wright i towarzyszącej jej starszej kobiecie. - Musimy zachować ciepło. Kto ma jakiekolwiek ubrania, koce, powinien zaopatrzyć się w nie, a z tamtej stodoły można ostatecznie wyciągnąć trochę siana dla warstwy izolacyjnej. - Jeśli miały teraz doprowadzać do porządku poszczególne obrażenia, nie mogły ryzykować śmierci swoich podopiecznych z wychłodzenia. Zanim odeszła w stronę skulonej obok drewnianej skrzyni postaci, pochyliła się jeszcze nad ramieniem Roselyn, dyskretnie zniżając głos.
- Na pewno mają problemy ze środkami leczniczymi. W tych terenach nie ma aż tak wiele naturalnych składników, a rezerwat nie był przygotowany na takie zapotrzebowanie z zewnątrz. - Wytłumaczyła, wspominając pełną paniki, ale zarazem gorliwości pracę alchemików w Peak District po tym jak poniosła się tam wieść o niedawnych wydarzeniach. Spoglądając na leżącego na ziemi mężczyznę, skinęła głową na potwierdzenie usłyszenia słów drugiej czarownicy, po czym sama ruszyła do przeciwległego kąta pomieszczenia, przykucając przy płachcie z cienkiego materiału, którym okryta była dwójka dziewczynek. Jak już się wcześniej domyśliła, pierwsza z nich starsza, miała na wpół przymknięte oczy i mimo lodowatego powietrza ich otaczającego, po czole spływały krople potu. Azjatka przykucnęła w pobliżu, przyglądając się drobniejszej, ale za to dużo bardziej mobilnej postaci młodszej dziewczynki.
- To twoja siostra? - Spytała z drobnym uśmiechem, dostając w zamian jedynie kiwnięcie głową i ciche stęknięcie bólu starszej. Niemym pytaniem wyciągnęła rękę zaopatrzoną w różdżkę przed siebie, jej czubkiem ściągając przesiąknięty potem i płynami koc, by w pełni ocenić stan ran. Było gorzej niż myślała.
Gdy szczupły mężczyzna wprowadził ich do środka, podczas rozmowy Roselyn ze starą alchemiczką. Fancourt zwróciła się do niego pytająco. - Pamięta mnie pan panie Jones z Borrowash? Pomogłam pana kuzynce z tym brzydkim rozcięciem. Ronja Fancourt. - Spokojny, bliski szeptowi ton głosu rozsiewał po dużej powierzchni magazynu lekki tembr, gdy oczekiwała na odpowiedź starca. Ten zmarszczył brwi z ewidentną niechęcią wypisaną na twarz, by następnie z oporem pokiwać głową przytakująco. - Fancourt, coś kojarzę. Niewielu was przyszło jak na to co tutaj mamy. - Zachrypnięty głos uniósł się oskarżycielsko, ale zaraz znów pozbawiony energii, czarodziej opadł z sił we własnym zrezygnowaniu. Kobieta pokiwała głową, przyglądając się rannym podpierającym zatęchłe ściany, a następnie przekierowała swój wzrok na towarzyszącego im młodszego czarodzieja. - Może byłby pan w stanie zaproponować nam jakiś sposób transportu rannych wzdłuż drogi? Możemy sami ją zabezpieczyć, mamy ze sobą wsparcie. - Rudowłosy zastanowił się chwilę, po czym z oporem kiwnął głową, machając ręką do Herberta. Sama Ronja zaś, pozostawiając konwersację między nimi dwoma, skupiła swoją uwagę na poczynaniach Wright i towarzyszącej jej starszej kobiecie. - Musimy zachować ciepło. Kto ma jakiekolwiek ubrania, koce, powinien zaopatrzyć się w nie, a z tamtej stodoły można ostatecznie wyciągnąć trochę siana dla warstwy izolacyjnej. - Jeśli miały teraz doprowadzać do porządku poszczególne obrażenia, nie mogły ryzykować śmierci swoich podopiecznych z wychłodzenia. Zanim odeszła w stronę skulonej obok drewnianej skrzyni postaci, pochyliła się jeszcze nad ramieniem Roselyn, dyskretnie zniżając głos.
- Na pewno mają problemy ze środkami leczniczymi. W tych terenach nie ma aż tak wiele naturalnych składników, a rezerwat nie był przygotowany na takie zapotrzebowanie z zewnątrz. - Wytłumaczyła, wspominając pełną paniki, ale zarazem gorliwości pracę alchemików w Peak District po tym jak poniosła się tam wieść o niedawnych wydarzeniach. Spoglądając na leżącego na ziemi mężczyznę, skinęła głową na potwierdzenie usłyszenia słów drugiej czarownicy, po czym sama ruszyła do przeciwległego kąta pomieszczenia, przykucając przy płachcie z cienkiego materiału, którym okryta była dwójka dziewczynek. Jak już się wcześniej domyśliła, pierwsza z nich starsza, miała na wpół przymknięte oczy i mimo lodowatego powietrza ich otaczającego, po czole spływały krople potu. Azjatka przykucnęła w pobliżu, przyglądając się drobniejszej, ale za to dużo bardziej mobilnej postaci młodszej dziewczynki.
- To twoja siostra? - Spytała z drobnym uśmiechem, dostając w zamian jedynie kiwnięcie głową i ciche stęknięcie bólu starszej. Niemym pytaniem wyciągnęła rękę zaopatrzoną w różdżkę przed siebie, jej czubkiem ściągając przesiąknięty potem i płynami koc, by w pełni ocenić stan ran. Było gorzej niż myślała.
quiet. composed. grateful. disciplined
do not underestimate my heart, it is a fortress, a stronghold that cannot be brought down, it has fought battles worth fighting, and saved loved ones worth defending, the day you think it a weakness, is the day
you will burn
you will burn
Ronja Fancourt
Zawód : magipsychiatra, uzdrowiciel
Wiek : 30/31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
battles may be fought
from the outside in
but wars are won
from the inside out
from the outside in
but wars are won
from the inside out
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Przedzierał się przez śnieg zaraz za kobietami słuchając odpowiedzi, która miała mu naświetlić sytuację i gdzie dokładnie może pomóc. Przyszedł jako wsparcie, nie był lekarzem i nigdy nie miał się nim stać. Kiwnął głową, czyli możliwe, że będą musieli skrzyknąć ludzi, zrobić wywiad jak wygląda dokładnie sytuacja, ale wiedział, że będzie ich czekać ciężka praca. Jedna z takich, w których wściekłość miesza się z rozpaczą, bezsilność z ogromną potrzebą działania tu i teraz. Wiatr zawiał mocniej zrzucając płachty śniegu z gałęzi, które upadły głucho na ziemię tworząc kolejne zaspy. Walka w takich warunkach nie należała do prostych, a co dopiero ratowanie ludzi i dobytku.
-Znam się na magii leczniczej, jednak nie jestem ekspertem. - Odpowiedział od razu dając znać, że może pomagać przy prostszych obrażeniach. Połamane żebra czy nogi nie stanowiły problemu, tak samo rozcięte czoło czy opuchnięta warga. Gorzej miała się sprawa przy bardziej skomplikowanych przypadkach.
Zatrzymał się od razu widząc zmierzającego w ich stronę człowieka, nie wtrącał się w rozmowę pozwalając kobietom działać. Widział u mężczyzny, który ich prowadził rezygnację oraz zmęczenie; rozumiał go, widział to co się działo dwa dni temu. Oni zaś przybyli kiedy kurz po walce opadł, a z miasteczka pozostały zgliszcza, opuszczone domy bez drzwi i okien; w pomieszczeniach hulał w najlepsze wiatr nanosząc połacie śniegu. Widział ciała leżące na ziemi z szeroko rozwartymi oczami w przerażeniu. Nikt nie zdążył ich jeszcze zabrać aby pochować, choć bardziej prawdopodobne było palenie, ponieważ zmarznięta ziemia nie będzie chciała łatwo się poddać.
Weszli do magazynu tymczasowo przerobionego na szpital a odór spoconych ciał mieszał się z zapachem strachu i śmierci. Potoczył wzrokiem po wnętrzu dostrzegając spojrzenia pełne bólu i niemego pytania, które wszyscy zdawali sobie od bardzo dawna: “Dlaczego?”.
-Iloma ludźmi dysponujecie, którzy jeszcze mają siłę? - Zapytał czarodzieja kiedy Rose i Ronja skierowały się wraz z alchemiczką do rannych. Rudowłosy przez chwilę milczał patrząc ponad ramieniem Greya.
-Tommy, Arthur i Larsen. - Odezwał się po chwili wskazując na rzeczonych mężczyzn czy też młodych chłopaków w przypadku Tommego. Herbert pokiwał głową i wskazał wyjście, do którego się udali zgarniając po drodze wskazanych.
-Przejdzie po wszystkich domach i sprawdźcie czy jeszcze kogoś w nich nie ma. Zajrzyjcie do każdej szopy, do każdej zagrody. Jak znajdziecie koce, zabierzcie je ze sobą. Spotkamy się tutaj za chwilę i zdacie raport. -Nawet jeżeli rudowłosy nie był zachwycony, że Grey tak szybko wskoczył na pozycję dowodzącą to był na tyle zmęczony, że nie miał siły oponować.
-Ja wezmę i pan Grey weźmiemy tą część, Tommy i Larsen pójdziecie w stronę rynku i placu targowego. Arthur sprawdzisz południową część wraz z granicą leśną. Uważaj tam na siebie. - Zadecydował Jones, za którym Herbert podążył. Wchodzili do każdego domu, zaglądał do opuszczonych w pośpiechu pomieszczeń. W jednym znalazł dwie kobiety, które płakały głośno nad swoim losem. Chwilę mu zajęło nim je uspokoił oraz skierował do magazynu prosząc aby zabrały ze sobą koce, poduszki, wszystko co może pomóc rannym. Były zagubione, nie wiedziały co ze sobą zrobić; zrozumiał, że musiał nimi pokierować. Sprawić aby zajęły się czymś. Większość domów okazała się pusta, wszyscy znajdowali się w magazynie. Wracając z Jonsem na miejsce zbiórki usłyszeli głos Arthura.
-Znalazłem grupę rannych!
Nie musieli nic mówić, tylko od razu rzucili się biegiem we wskazanym przez czarodzieja kierunku. Rzeczywiście widzieli ślady uciekinierów znaczone krwią. Parę metrów w głąb lasu i dostrzegli trójkę ludzi, dwóch mężczyzn i kobietę, w tym jeden miał zakrwawione pół twarzy, a kobieta się słaniała. Arthur zaczął ją podtrzymywać, kiedy pozostała dwójka rannych opierała się na sobie nawzajem. Wraz z pomocą Larsena i Jonsa, zaprowadzili rannych do magaznu.
-Mamy następnych! - Zawołał głośno Grey wypatrując wzrokiem Ronji i Roselyn.
-Znam się na magii leczniczej, jednak nie jestem ekspertem. - Odpowiedział od razu dając znać, że może pomagać przy prostszych obrażeniach. Połamane żebra czy nogi nie stanowiły problemu, tak samo rozcięte czoło czy opuchnięta warga. Gorzej miała się sprawa przy bardziej skomplikowanych przypadkach.
Zatrzymał się od razu widząc zmierzającego w ich stronę człowieka, nie wtrącał się w rozmowę pozwalając kobietom działać. Widział u mężczyzny, który ich prowadził rezygnację oraz zmęczenie; rozumiał go, widział to co się działo dwa dni temu. Oni zaś przybyli kiedy kurz po walce opadł, a z miasteczka pozostały zgliszcza, opuszczone domy bez drzwi i okien; w pomieszczeniach hulał w najlepsze wiatr nanosząc połacie śniegu. Widział ciała leżące na ziemi z szeroko rozwartymi oczami w przerażeniu. Nikt nie zdążył ich jeszcze zabrać aby pochować, choć bardziej prawdopodobne było palenie, ponieważ zmarznięta ziemia nie będzie chciała łatwo się poddać.
Weszli do magazynu tymczasowo przerobionego na szpital a odór spoconych ciał mieszał się z zapachem strachu i śmierci. Potoczył wzrokiem po wnętrzu dostrzegając spojrzenia pełne bólu i niemego pytania, które wszyscy zdawali sobie od bardzo dawna: “Dlaczego?”.
-Iloma ludźmi dysponujecie, którzy jeszcze mają siłę? - Zapytał czarodzieja kiedy Rose i Ronja skierowały się wraz z alchemiczką do rannych. Rudowłosy przez chwilę milczał patrząc ponad ramieniem Greya.
-Tommy, Arthur i Larsen. - Odezwał się po chwili wskazując na rzeczonych mężczyzn czy też młodych chłopaków w przypadku Tommego. Herbert pokiwał głową i wskazał wyjście, do którego się udali zgarniając po drodze wskazanych.
-Przejdzie po wszystkich domach i sprawdźcie czy jeszcze kogoś w nich nie ma. Zajrzyjcie do każdej szopy, do każdej zagrody. Jak znajdziecie koce, zabierzcie je ze sobą. Spotkamy się tutaj za chwilę i zdacie raport. -Nawet jeżeli rudowłosy nie był zachwycony, że Grey tak szybko wskoczył na pozycję dowodzącą to był na tyle zmęczony, że nie miał siły oponować.
-Ja wezmę i pan Grey weźmiemy tą część, Tommy i Larsen pójdziecie w stronę rynku i placu targowego. Arthur sprawdzisz południową część wraz z granicą leśną. Uważaj tam na siebie. - Zadecydował Jones, za którym Herbert podążył. Wchodzili do każdego domu, zaglądał do opuszczonych w pośpiechu pomieszczeń. W jednym znalazł dwie kobiety, które płakały głośno nad swoim losem. Chwilę mu zajęło nim je uspokoił oraz skierował do magazynu prosząc aby zabrały ze sobą koce, poduszki, wszystko co może pomóc rannym. Były zagubione, nie wiedziały co ze sobą zrobić; zrozumiał, że musiał nimi pokierować. Sprawić aby zajęły się czymś. Większość domów okazała się pusta, wszyscy znajdowali się w magazynie. Wracając z Jonsem na miejsce zbiórki usłyszeli głos Arthura.
-Znalazłem grupę rannych!
Nie musieli nic mówić, tylko od razu rzucili się biegiem we wskazanym przez czarodzieja kierunku. Rzeczywiście widzieli ślady uciekinierów znaczone krwią. Parę metrów w głąb lasu i dostrzegli trójkę ludzi, dwóch mężczyzn i kobietę, w tym jeden miał zakrwawione pół twarzy, a kobieta się słaniała. Arthur zaczął ją podtrzymywać, kiedy pozostała dwójka rannych opierała się na sobie nawzajem. Wraz z pomocą Larsena i Jonsa, zaprowadzili rannych do magaznu.
-Mamy następnych! - Zawołał głośno Grey wypatrując wzrokiem Ronji i Roselyn.
Zły pomysł?Nie ma czegoś takiego jak zły pomysł, tylko złe wykonanie go
Herbert Grey
Zawód : Botanik, podróżnik, awanturnik
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Podróżowanie to nie jest coś, do czego się nadajesz. To coś, co robisz. Jak oddychanie
OPCM : 18 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2 +1
TRANSMUTACJA : 15 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Słowa uzdrowicielki jeszcze przez chwilę odbijały się głuchym echem o ściany umysłu. Wiele wycierpieli, a w takich chwilach łatwo jest szukać winowajców wśród tego kogo mamy przed oczami. Nie oczekiwała ani ich wdzięczności, ani ulgi odbijającej się na twarzach mieszkańców doliny, gdy już ich odnajdą. Przybyli późno. To co się stało, już się nie odstanie. Nie mogli cofnąć czasu, by zatrzymać biegu wydarzeń, które doprowadziły do tragedii. Leczyli jedynie powierzchowne rany, te najgłębsze - te piętna, które pozostawił po sobie brutalny gwałt na ich codzienności, miały pozostać już na zawsze. Nie przynosili żadnej dobrej nowiny, zbawienia od rzeczywistości jaką zgotował im ten konflikt. Wojna miała nadal trwać, a oni starali się chronić to co mogło ją przetrwać. Wioskę, która nie wygnała ze swoich terenów mugoli, a teraz jej mieszkańcy zostali za to ukarani. Czy mieli wyciągnąć wnioski z lekcji jakiej udzielili im poplecznicy Lorda Voldemorta? Kto dla nich był wrogiem. Ci, którzy nieśli ze sobą idee koegzystencji z niemagicznymi i jednocześnie właśnie ci, którzy sprowadzili na nich ten los? Czy ci, którzy wyrządzili im krzywdę, zaatakowali ich domostwa, bo okazali znacznie więcej człowieczeństwa niż wielu mieszkańców Anglii. Te pytania miały pozostać bez odpowiedzi. Przynajmniej teraz. Bez względu na to czuła powinność, aby tu być.
Spojrzenie ciemnych oczu na chwilę skupiło swoją uwagę na twarzy mężczyzny - W sytuacjach takich jak te i to jest bardzo ważne - stwierdziła - Rozpoznanie urazów i pomoc przy mniej skomplikowanych wypadkach znacznie ułatwi nam organizację. - Nawet podstawowe umiejętności w tej dziedzinie mogły okazać się na wagę złota. Nie mogli wybrzydzać, ani nie mieli dostępu do pomocy najlepszych specjalistów w kraju. Liczyli się ci, którzy posiadali wiedzę i gotowi byli ją wykorzystywać.
- I nasza lecznica nie mogła zaproponować nic od siebie. Ledwie udaje nam się zdobyć składniki na środki lecznicze używane na co dzień, nie mówiąc już o zapasach - odpowiedziała Ronji. Tego roku natura nie obdarzyła ich szczodrze, a jedna z najbardziej mroźnych zim jakie widziała jedynie to potęgowała. Brakło wszystkiego. Musieli zdać się jedynie na swoje różdżki.
Zbliżając się do poparzonego mężczyzny, starała się nie skupiać na zapachu jakie wydzielało jego ciało. Widziała już wielu ludzi w takim stanie, a nawet gorszym. Nie mogła tego zapomnieć, jedynie nauczyć się z tym żyć; ze świadomością tego jaką krzywdę człowiek potrafił wyrządzić drugiemu.
Łagodnie ściągnęła bandaże. Maść chociaż łagodziła część objawów, zgodnie ze słowami alchemiczki została nałożona zbyt cienko, by uleczyć rany. Rany nie zaogniły się jednak należało je oczyścić. Purus pomogło zdezynfekować skórę, uszkodzenia które powstały wskutek popękanych pęcherze, degradacji tkanek. Palce zacisnęły się na drewnie magnoliowej różdżki, wykonując ruch silnego zaklęcia, a usta wypowiedziały ją z należytą starannością. - Cauma Sanavi Horribilis.
Srebrzysta mgła otuliła skórę mężczyzny, zatapiając się w jej strukturze. Tkanki zmobilizowane do regeneracji zaczęły się zrastać. Obserwowała jak zaklęcie oddziałuje na rany mężczyzny, aż w końcu pozostawiły na nich siatkę blizn.
- Diagno Haemo - wyszeptała słowa diagnozującej inkantacji.
Spojrzenie ciemnych oczu na chwilę skupiło swoją uwagę na twarzy mężczyzny - W sytuacjach takich jak te i to jest bardzo ważne - stwierdziła - Rozpoznanie urazów i pomoc przy mniej skomplikowanych wypadkach znacznie ułatwi nam organizację. - Nawet podstawowe umiejętności w tej dziedzinie mogły okazać się na wagę złota. Nie mogli wybrzydzać, ani nie mieli dostępu do pomocy najlepszych specjalistów w kraju. Liczyli się ci, którzy posiadali wiedzę i gotowi byli ją wykorzystywać.
- I nasza lecznica nie mogła zaproponować nic od siebie. Ledwie udaje nam się zdobyć składniki na środki lecznicze używane na co dzień, nie mówiąc już o zapasach - odpowiedziała Ronji. Tego roku natura nie obdarzyła ich szczodrze, a jedna z najbardziej mroźnych zim jakie widziała jedynie to potęgowała. Brakło wszystkiego. Musieli zdać się jedynie na swoje różdżki.
Zbliżając się do poparzonego mężczyzny, starała się nie skupiać na zapachu jakie wydzielało jego ciało. Widziała już wielu ludzi w takim stanie, a nawet gorszym. Nie mogła tego zapomnieć, jedynie nauczyć się z tym żyć; ze świadomością tego jaką krzywdę człowiek potrafił wyrządzić drugiemu.
Łagodnie ściągnęła bandaże. Maść chociaż łagodziła część objawów, zgodnie ze słowami alchemiczki została nałożona zbyt cienko, by uleczyć rany. Rany nie zaogniły się jednak należało je oczyścić. Purus pomogło zdezynfekować skórę, uszkodzenia które powstały wskutek popękanych pęcherze, degradacji tkanek. Palce zacisnęły się na drewnie magnoliowej różdżki, wykonując ruch silnego zaklęcia, a usta wypowiedziały ją z należytą starannością. - Cauma Sanavi Horribilis.
Srebrzysta mgła otuliła skórę mężczyzny, zatapiając się w jej strukturze. Tkanki zmobilizowane do regeneracji zaczęły się zrastać. Obserwowała jak zaklęcie oddziałuje na rany mężczyzny, aż w końcu pozostawiły na nich siatkę blizn.
- Diagno Haemo - wyszeptała słowa diagnozującej inkantacji.
what we have become but a mess of flesh and emotion - naked on all counts
my dearest friend
- Paxo Maxima. - Zaklęcie wyszło spod jej rąk sukcesywnie, ale myśli wędrowały gdzieś daleko, do usłyszanych od drugiej uzdrowicielki słów. Zapasy, jakiekolwiek by one nie były, w końcu musiały się skończyć, a pozyskiwanie nowych składników prezentowało wyzwanie trudne i wymagające specjalistycznej wiedzy ekonomicznej, której Fancourt nie posiadała. O ile zioła mogły rosnąć w wielu warunkach, o tyle te najtrudniejsze do zdobycia komponenty, często wymagane do skomplikowanych eliksirów, maści i leków, musiały być jakoś pozyskiwane. - Pugno febris. - Kolejne słowa uwolniły z czubka świętego drewna wiązkę magii, która powędrowała wzdłuż ciała młodej dziewczyny. Zakończyła proces uzdrowienia, ostatnią inkantacją, zerkając tylko przelotnie na działania Roselyn, a następnie skupiając się na zawołaniu Greya. Istotnie, przez drzwi schronienia przedostała się trójka ludzi i chociaż wszyscy wyglądali na poszkodowanych, twarz jednego z mężczyzn prezentowała znacznie bardziej niepokojące objawy, a kobieta ledwo trzymała się na nogach. - Zajmę się nią. - Powiedziała na głos do zgromadzonych, a następnie na odchodne ścisnęła pocieszająco dłoń małej dziewczynki, przykrywając jej starszą siostrę kocem dla rozgrzania. Kryzys zdrowotny może i tymczasowo został u dzieci zażegnany, ale na dłuższą metę nie przetrwają bez odpowiedniej opieki i uwagi dorosłych. Marszcząc brwi podeszła do Herberta, wyciągając dłoń przed siebie i chwytając słaniającą się kobietę pod ramię. - Pomożesz mi ją położyć? - Zwróciła się do znajomego czarodzieja, podczas gdy Roselyn zajęła się rannym mężczyzną. Szybka ocena wzrokowa pomogła zauważyć ewidentną bladość cierpiącej kobiety i skurcz, z jakim trzymała się dłonią za brzuch. - Episkey Maxima. - Wyszeptała, najpierw rozkładając poły podziurawionego płaszcza i podciągając brudną koszulę, tak by miała dostęp do gołej skóry. Musiała uderzyć się, lub zostać uderzona niezwykle mocno, bowiem doszło do naruszenia błony chroniącej organy wewnętrzne. Na szczęście sporych rozmiarów krwiak natychmiastowo zareagował na działanie magii, najpierw blednąc znacząco, a potem całkowicie znikając pod wpływem leczniczej energii.
- Opóźnienie w przekazaniu informacji o zagrożeniu naprawdę wpływa na jakość niesionej pomocy. - Cicho, aczkolwiek wyraźnie zwróciła się do swoich towarzyszy w zastanowieniu. - Szkoda, że nie ma żadnej metody szybkiego kontaktu z gotowymi do pomocy uzdrowicielami, którzy znajdują się w okolicy. Po wszystkim możemy zrobić tylko tak wiele co teraz. - Westchnęła, delikatnie sprawdzając palcami dłoni miejsce wcześniej uleczone w poszukiwaniu jeszcze jakichś mankamentów. Gdy dotarła do lewego dolnego żebra, kobieta skrzywiła się nieco.
- Opóźnienie w przekazaniu informacji o zagrożeniu naprawdę wpływa na jakość niesionej pomocy. - Cicho, aczkolwiek wyraźnie zwróciła się do swoich towarzyszy w zastanowieniu. - Szkoda, że nie ma żadnej metody szybkiego kontaktu z gotowymi do pomocy uzdrowicielami, którzy znajdują się w okolicy. Po wszystkim możemy zrobić tylko tak wiele co teraz. - Westchnęła, delikatnie sprawdzając palcami dłoni miejsce wcześniej uleczone w poszukiwaniu jeszcze jakichś mankamentów. Gdy dotarła do lewego dolnego żebra, kobieta skrzywiła się nieco.
quiet. composed. grateful. disciplined
do not underestimate my heart, it is a fortress, a stronghold that cannot be brought down, it has fought battles worth fighting, and saved loved ones worth defending, the day you think it a weakness, is the day
you will burn
you will burn
Ronja Fancourt
Zawód : magipsychiatra, uzdrowiciel
Wiek : 30/31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
battles may be fought
from the outside in
but wars are won
from the inside out
from the outside in
but wars are won
from the inside out
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Powoli i ostrożnie pomógł Ronji ułożyć kobietę na prowizorycznym posłaniu starając się nieść wsparcie i otuchę, choć zdawał sobie sprawę, że ciężko w nią było uwierzyć w czasie takim jak ten. Magia lecznicza kobiet działała, widział jak rany znikają, jak kości i skóra się regeneruje, choć największe rany pozostaną z nimi na dłużej. Lęk, strach, uprzedzenia i brak zaufania, znamiona wojny, które zostawią ślad na zawsze na duszy człowieka. Mogli jedynie je łagodzić swoim działaniem, ale nic więcej.
Podniósł jasnoniebieskie spojrzenie na uzdrowicielkę i kiwnął głową. Pomyślał, że może Stevie byłby w stanie pomóc. Wymyślić jakiś system komunikacji? Mugole w czasie wojny używali maszyn zwanych telefonami oraz do nadawania wiadomości alfabetem morse’a, czy oni za pomocą magii nie mieli takich możliwości? Może komunikacja radiowa, gdzie nadawane by były odpowiednie komunikaty? Musiał koniecznie porozmawiać o tym z numerologiem. Na pewno miałby jakieś rozwiązanie.
-Nie ma zbyt wielu poza miasteczkiem, ale poszli szukać dalej. - Wskazał Tommego, Larsena i Arthura, którzy znów wyszli aby przeczesać teren. -Zaraz dostarczymy koce oraz cieplejsze ubrania.
Z tymi słowami wstał i wyszedł na siarczyce powietrze, które piekło w policzki i szczypało w nos. Opatulił się lepiej szalikiem i wyruszył na poszukiwania, a te nie były trudne, bo już wcześniej był w domach i najzwyczajniej zabierał z nich koce, które przerzucał przez ramię i zanosił do magazynu przekazując je uzdrowicielką. To one wiedziały kto najbardziej potrzebuje ciepła, kto w tej chwili drży z zimna i samemu się nie rozgrzeje. Oni nieśli tylko doraźną pomoc, nie wiedział co mogliby zrobić więcej. Mogli próbować przerzucać ich poza granice, ale te były coraz lepiej strzeżone. W końcu musiał usiąść nad mapami od Volansa i opracować ścieżki przerzutu ludzi, ale do tego, znów, potrzebował Steviego, który tworzył świstokliki. Musiał z nim porozmawiać na ten temat, czy taka forma miała w ogóle szansę. Zaświtała mu nawet myśl, że wykorzystanie technologii mugolskiej mogło im pomóc. Zmylić przeciwnika, bo w końcu, oni nie znali tego, brzydzili się wykorzystywać wiedzę i technologię tych, których zwalczali.
Podniósł jasnoniebieskie spojrzenie na uzdrowicielkę i kiwnął głową. Pomyślał, że może Stevie byłby w stanie pomóc. Wymyślić jakiś system komunikacji? Mugole w czasie wojny używali maszyn zwanych telefonami oraz do nadawania wiadomości alfabetem morse’a, czy oni za pomocą magii nie mieli takich możliwości? Może komunikacja radiowa, gdzie nadawane by były odpowiednie komunikaty? Musiał koniecznie porozmawiać o tym z numerologiem. Na pewno miałby jakieś rozwiązanie.
-Nie ma zbyt wielu poza miasteczkiem, ale poszli szukać dalej. - Wskazał Tommego, Larsena i Arthura, którzy znów wyszli aby przeczesać teren. -Zaraz dostarczymy koce oraz cieplejsze ubrania.
Z tymi słowami wstał i wyszedł na siarczyce powietrze, które piekło w policzki i szczypało w nos. Opatulił się lepiej szalikiem i wyruszył na poszukiwania, a te nie były trudne, bo już wcześniej był w domach i najzwyczajniej zabierał z nich koce, które przerzucał przez ramię i zanosił do magazynu przekazując je uzdrowicielką. To one wiedziały kto najbardziej potrzebuje ciepła, kto w tej chwili drży z zimna i samemu się nie rozgrzeje. Oni nieśli tylko doraźną pomoc, nie wiedział co mogliby zrobić więcej. Mogli próbować przerzucać ich poza granice, ale te były coraz lepiej strzeżone. W końcu musiał usiąść nad mapami od Volansa i opracować ścieżki przerzutu ludzi, ale do tego, znów, potrzebował Steviego, który tworzył świstokliki. Musiał z nim porozmawiać na ten temat, czy taka forma miała w ogóle szansę. Zaświtała mu nawet myśl, że wykorzystanie technologii mugolskiej mogło im pomóc. Zmylić przeciwnika, bo w końcu, oni nie znali tego, brzydzili się wykorzystywać wiedzę i technologię tych, których zwalczali.
Zły pomysł?Nie ma czegoś takiego jak zły pomysł, tylko złe wykonanie go
Herbert Grey
Zawód : Botanik, podróżnik, awanturnik
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Podróżowanie to nie jest coś, do czego się nadajesz. To coś, co robisz. Jak oddychanie
OPCM : 18 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2 +1
TRANSMUTACJA : 15 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Chociaż Zakon gotował się do wojny już od dłuższego czasu, nikt nie mógł przygotować wszystkiego jego komórek na wyzwanie z jakim przyszło im się mierzyć. Ze względów bezpieczeństwa nie odwiedzała Oazy, mogła jedynie podejrzewać, że tamtejszy szpital polowy nie miał się lepiej niż lecznica, a tam również nie było łatwo. Stłoczeni w lichych ścianach drewnianego budynku pacjenci przybywali w coraz większych grupach, aż w końcu trzeba było stawić czoła myśli, że to stanowczo było za mało. Brakowało tego na całym terenie Półwyspu, aby chociaż znieść ciężar z jednej placówki. Nie mówiąc już nawet o miejscach takich jak te - odciętych, niebezpiecznych, gdzie lecznica mogłaby wspierać ludność na terenach zagrożonych na ataki przez szmalcowników i sojuszników ministerstwa. Potrzebowali planu działań. Organizacji. W wojennym ferworze ciężko było jednak o to, aby stworzyć cokolwiek. Nie było na to środków i nie było na też chętnych - wspieranie tych którzy opierali się ministerstwu czy też takich, którzy decydowali się żyć wbrew jego zasadom nie było bezpiecznym zajęciem. Musieli się liczyć, że tym że kilka dni temu spłonęły tereny, które podlegały Greengrassom, ale i pewnego dnia w ogniu stanąć mógł budynek lecznicy.
Dziś nie mogli zmienić tego co już się stało. Nie mogli odwrócić biegu minionych wydarzeń, jedynie wyciągnąć z nich wnioski, przyłożyć uwagę do tego, aby następnym razem mogli reagować szybciej. Wojna wciąż trwała, a szala zwycięstwa jeszcze nie wyznaczały wygranej strony. Jeśli wierzyli, że ich działania są w stanie cokolwiek zmienić musieli wierzyć bardziej. Starać się bardziej. Nie poddawać się, bo jeśli istnieli wciąż ludzie, którzy pragnęli wolności od przymusu życia według ministerialnej doktryny, wciąż istniała nadzieja, że jest przed nimi jakaś przyszłość.
Nadzieję łatwo było jednak odebrać. Nie zdziwiłoby jej jeśli takowej zabrakłoby mieszkańcom doliny.
Diagno Haemo nie wykryło urazów wewnętrznych, ale na płucach osiadły substancje smoliste. - Respirio - wyszeptała zaklęcie, które miało oczyścić płuca. Klatka piersiowa mężczyzny uniosła się gwałtownie, łapiąc pierwszy pełny oddech. - Ignominia - wykonała ruch kolejnego zaklęcia. Poczuła jak moc inkantacji opuszcza drżący rdzeń magnoliowej różdżki.
- Przeżyje? - zapytała młoda kobieta, na oko mająca około dwudziestu lat.
- Myślę, że tak. Trzeba zabrać go jednak stąd jak najszybciej. Potrzebuje miejsca, w którym dojdzie do siebie - odpowiedziała - Jesteś jego córką?
- Nie. Bratanicą, przygarnął mnie po tym jak moi rodzice zginęli w Londynie. Moja matka była mugolką - przyznała dziewczyna, zaciskając dłoń na ramieniu wuja. Ostrożnie, jakby nie chciała sprawić mu tym gestem żadnej krzywdy. - Nie mam gdzie go zabrać. Miasteczko jest doszczętnie zniszczone. Nie wiem co będzie dalej, wychodzi na to, że teraz ja będę opiekować się nim.
Rose chwilę milczała obserwując jak klatka piersiowa mężczyzny unosi się powoli, aby za chwilę wypuści zeń całe zebrane powietrze - Złap mnie proszę przed moim wyjściem. Znam jednego z członków rodziny Greengrassów, być może on będzie w stanie wam pomóc odnaleźć schronienie - powiedziała do niej, nie będąc nawet pewną czy Isaiah byłby w stanie jej pomóc. Nie szkodziło jednak napisać listu, poprosić o pomoc.
Dziewczyna pokiwała głową, wciąż trzymając rękę na ramieniu mężczyzny - Ci, którzy mu to zrobili powinni… Powinniśmy ich… - jej głos zadrżał.
- Powinna spotkać ich sprawiedliwość za zbrodnię, której się dokonali - ucięła uzdrowicielka, podnosząc się z kolan. - W to trzeba wierzyć, że takowa jeszcze kiedyś nastanie, a póki jej nie ma musimy dbać jeden o drugiego. Pamiętaj o tym co ci powiedziałam. Jeśli będę w stanie pomogę wam, a teraz obserwuj go. Jeśli działoby się cokolwiek co wzbudzi twoje obawy, będę tutaj - zapewniła ją, przelotnie kładąc dłoń na jej ramieniu.
Ruszyła w stronę Ronji i Herberta. - Powinniśmy - przytaknęła pannie Fancourt. - Nie jestem stąd, ale musimy zmobilizować siły, abyśmy mogli reagować szybciej. Musimy skontaktować się w tym celu po wszystkim - dodała po chwili. Teraz nie miały czasu na to, aby planować cokolwiek. Musieli jednak zacząć organizować swoje siły w taki sposób, aby móc docierać do takich miejsc jak najszybciej i być przy tym jak najlepiej zorganizowani.
Gdy Herbert zaczął przynosić koce, zaczęła podawać je kolejnym pacjentom, sprawdzając ich stan. Stara alchemiczka zawołała ją do jednego z przypadków. Tym razem to była kobieta, jej oparzenia były znacznie poważniejsze niż te mężczyzny. Alchemiczka leczyła ją maściami, ale oparzenia wciąż były bardzo poważne. - Ronja, pomożesz mi rzucić Cauma Sanavi Totalum?
Dziś nie mogli zmienić tego co już się stało. Nie mogli odwrócić biegu minionych wydarzeń, jedynie wyciągnąć z nich wnioski, przyłożyć uwagę do tego, aby następnym razem mogli reagować szybciej. Wojna wciąż trwała, a szala zwycięstwa jeszcze nie wyznaczały wygranej strony. Jeśli wierzyli, że ich działania są w stanie cokolwiek zmienić musieli wierzyć bardziej. Starać się bardziej. Nie poddawać się, bo jeśli istnieli wciąż ludzie, którzy pragnęli wolności od przymusu życia według ministerialnej doktryny, wciąż istniała nadzieja, że jest przed nimi jakaś przyszłość.
Nadzieję łatwo było jednak odebrać. Nie zdziwiłoby jej jeśli takowej zabrakłoby mieszkańcom doliny.
Diagno Haemo nie wykryło urazów wewnętrznych, ale na płucach osiadły substancje smoliste. - Respirio - wyszeptała zaklęcie, które miało oczyścić płuca. Klatka piersiowa mężczyzny uniosła się gwałtownie, łapiąc pierwszy pełny oddech. - Ignominia - wykonała ruch kolejnego zaklęcia. Poczuła jak moc inkantacji opuszcza drżący rdzeń magnoliowej różdżki.
- Przeżyje? - zapytała młoda kobieta, na oko mająca około dwudziestu lat.
- Myślę, że tak. Trzeba zabrać go jednak stąd jak najszybciej. Potrzebuje miejsca, w którym dojdzie do siebie - odpowiedziała - Jesteś jego córką?
- Nie. Bratanicą, przygarnął mnie po tym jak moi rodzice zginęli w Londynie. Moja matka była mugolką - przyznała dziewczyna, zaciskając dłoń na ramieniu wuja. Ostrożnie, jakby nie chciała sprawić mu tym gestem żadnej krzywdy. - Nie mam gdzie go zabrać. Miasteczko jest doszczętnie zniszczone. Nie wiem co będzie dalej, wychodzi na to, że teraz ja będę opiekować się nim.
Rose chwilę milczała obserwując jak klatka piersiowa mężczyzny unosi się powoli, aby za chwilę wypuści zeń całe zebrane powietrze - Złap mnie proszę przed moim wyjściem. Znam jednego z członków rodziny Greengrassów, być może on będzie w stanie wam pomóc odnaleźć schronienie - powiedziała do niej, nie będąc nawet pewną czy Isaiah byłby w stanie jej pomóc. Nie szkodziło jednak napisać listu, poprosić o pomoc.
Dziewczyna pokiwała głową, wciąż trzymając rękę na ramieniu mężczyzny - Ci, którzy mu to zrobili powinni… Powinniśmy ich… - jej głos zadrżał.
- Powinna spotkać ich sprawiedliwość za zbrodnię, której się dokonali - ucięła uzdrowicielka, podnosząc się z kolan. - W to trzeba wierzyć, że takowa jeszcze kiedyś nastanie, a póki jej nie ma musimy dbać jeden o drugiego. Pamiętaj o tym co ci powiedziałam. Jeśli będę w stanie pomogę wam, a teraz obserwuj go. Jeśli działoby się cokolwiek co wzbudzi twoje obawy, będę tutaj - zapewniła ją, przelotnie kładąc dłoń na jej ramieniu.
Ruszyła w stronę Ronji i Herberta. - Powinniśmy - przytaknęła pannie Fancourt. - Nie jestem stąd, ale musimy zmobilizować siły, abyśmy mogli reagować szybciej. Musimy skontaktować się w tym celu po wszystkim - dodała po chwili. Teraz nie miały czasu na to, aby planować cokolwiek. Musieli jednak zacząć organizować swoje siły w taki sposób, aby móc docierać do takich miejsc jak najszybciej i być przy tym jak najlepiej zorganizowani.
Gdy Herbert zaczął przynosić koce, zaczęła podawać je kolejnym pacjentom, sprawdzając ich stan. Stara alchemiczka zawołała ją do jednego z przypadków. Tym razem to była kobieta, jej oparzenia były znacznie poważniejsze niż te mężczyzny. Alchemiczka leczyła ją maściami, ale oparzenia wciąż były bardzo poważne. - Ronja, pomożesz mi rzucić Cauma Sanavi Totalum?
what we have become but a mess of flesh and emotion - naked on all counts
my dearest friend
Dolina Downs Bank
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Staffordshire