Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset :: Dolina Godryka :: Dom Bathildy Bagshot
Ogród na tyłach
Nie był pewien, czy w ogóle mogli spędzać Sylwestra w opuszczonym domu Bathildy Bagshot - i wolał nie zastanawiać się nad tym, czy powinien brać w tym udział. Wciąż pamiętał w końcu własne łzy podczas pogrzebu Pani Profesor i estymę, jaką cieszyła się wśród pozostałych Zakonników… Po bardzo krótkim namyśle uznał jednak, że okradł już skrytkę Profesor Baghsot w Banku Gringotta i starsza pani na pewno by tego chciała. Nie zabroniłaby chyba młodzieży niewinnego Sylwestra? Zasługiwali na odrobinę zapomnienia, szczęścia, na swoje święto. Szczególnie, że było co świętować - według opowieści przyjaciół, ludzie na Connaught Square przejrzeli na oczy dzięki ich drobnej pomocy, no i nikt nie dał się złapać.
Poza tym, James mówił, że ten dom to idealne miejsce, a James zwykle miał rację. Nawet, jeśli nie znał osobiście pani profesor ani nawet nie mieszkał w Dolinie Godryka. W Hogwarcie Steffen zgadzał się na większość szalonych pomysłów Doe, więc siłą nawyku zgodził się i teraz. Tyle, że musiał zadbać o dyskrecję (zdaniem Jamesa) i bezpieczeństwo (własnym zdaniem) całej imprezy. Dlatego przybył pod dom przed południem, wyspany i gotowy do działania.
Zaczął stosunkowo prostych, a efektywnych pułapek, opartych na czystej białej magii.
Najpierw obszedł cały dom wolnym krokiem, z różdżką w ręku, przyzywając białą magię i roztaczając wkoło posesji ochronną barierę. Niewidzialne wiązki magii otoczyły dom, zamykając go w rodzaju ochronnej kopuły. Po około kwadransie powolnego spaceru, krąg Cave Inimicum został zamknięty i nabrał mocy. W trakcie nakładania pułapki Steffen skupił się na paru rzeczach równocześnie - ochronnej potędze białej magii, terenie objętym zabezpieczeniem, oraz na gościach zaproszonych na Sylwestra. Przewijał przed oczyma twarze przyjaciół - znał każdego, kto miał pojawić się na imprezie i przelewał tą wiedzę w skupiska białej magii. Później, po Nowym Roku, zdejmie tą pułapkę, ale jeśli dzisiejszej nocy pojawi się tutaj jakikolwiek nieznajomy lub intruz - zabezpieczenie od razu zaalarmuje Steffena.
Następnie wszedł do środka aby nałożyć Muffliato na wnętrze domu. Nie chcieli hałasować (choć na pewno to zrobią) ani zdradzać się ze swoją obecnością. Steffen po kolei wchodził do każdego przeznaczonego na zabawę pomieszczenia (przedyskutował już z Jamesem, gdzie się zbiorą) i wyciszał je potęgą białej magii - zabezpieczenie nakładał już niemal automatycznie, w końcu uczył się na nim nakładania pułapek. W Gringottcie wyciszył też kilka pomieszczeń biurowych, w których prowadzono… eksperymenty.
Dla pewności postanowił nałożyć jeszcze ostatnie, nieco bardziej skomplikowane zabezpieczenie. Nigdziebądź zajmie mu prawie trzy godziny, ale będzie warto. W końcu gdyby ktokolwiek wszedł do domu, pułapka zapewni zgromadzonym czasową niewidzialność i możliwość ulotnienia się z imprezy zanim ktokolwiek uzna ich za intruzów. Do tej pułapki potrzebował trochę obliczeń, a że była czasochłonna, to postanowił nałożyć ją tylko na parterze. Korzystając z wiedzy z zakresu numerologii, wyliczył obszar, na którym powinna działać magia i przekuł białą magię w przekonującą iluzję opuszczonego domu. Znając mechanizm działania zaklęcia Salvio Hexia, bez trudu użył podobnego sposobu (wedle instrukcji nakładania pułapki), który miał zmusić magię do ukrycia obecnych gości przed wzrokiem intruzów. Przyłożył się też do iluzji opuszczonych wnętrz - zawsze lubił sztukę iluzji, więc spędził nad zabezpieczeniem nawet więcej czasu, niż w teorii było konieczne. Wreszcie znów skupił się na twarzach i tożsamościach zaproszonych gości, ukierunkowując magię i wyznaczając, na kogo ma działać.
W końcu pułapki zostały nałożone. Zajmował się zabezpieczeniami w Gringottcie na tyle często, że praca byłaby dość nudna gdyby nie ekscytująca perspektywa Sylwestra i świadomość, ze tym razem chroni przyjaciół, a nie klientów. Zadowolony z siebie, ruszył na piętro domu. Zanim wróci do Szczurzej Jamy, pomoże jeszcze Jamesowi z transmutowaniem sufitu w jednym z pomieszczeń. Doe wymyślił sobie jakieś gwiazdy, które będą układać się w motywy z cygańskich opowieści. Steff wiedział o astronomii tylko tyle, ile czasem przebąknęła Isabella, a o cygańskim folklorze tyle, ile przy okazji usłyszał od przyjaciół, ale za to transmutacja i sztuka iluzji nie kryły przed nim tajemnic - a godzina spędzona z przyjacielem była dokładnie tym, czego potrzebował po długiej, milczącej i samotnej pracy nad zabezpieczeniami.
nakładam Cave Inimicum wokół domu Bathildy (jestem szefem pułapki, upoważnieni są zaproszeni goście, o których wiem), Muffliato na wszystkie wskazane przez Jamesa pomieszczenia w środku, Nigdziebądź na parter (działa na niezaproszonych gości)
little spy
Śnieg nie przestawał padać, na dworze było zimno. Spacerowanie po ulicach, kiedy Ministerstwo Magii ogłosiło godzinę policyjną było niebezpieczne i lekkomyślne, ale miłośnikom zimowej aury, romantycznych spacerów pozostał dziki ogród profesor Bagshot. Na próżno było doszukiwać się tu kamiennych ścieżek. Wszystko pokrywały gęste i zbite kupy białego śniegu, który ani na moment w wigilię Nowego Roku nie przestawał padać. Bez trudu dało się jednak przemierzyć ogród między przysłoniętymi puchem trawami, krzewami i niskimi drzewami, tycząc własne śnieżki. Aby umożliwić zabawę w śniegu, rzucanie się śnieżkami i romantyczne spacery (a także te konieczne dla wytrzeźwienia), Sheila wypuściła do ogrodu świeciorki. Maleńkie robaczki świecące w ciemności osiadły na drzewach i części dachu, czyniąc zarośnięty ogród na swój sposób magicznym. Drobne odwłoki połyskiwały w ciemności, niczym diamenty, nie dając w rozproszeniu zbyt wiele światła, ale dzięki nim spacer w grubych kurtkach i rękawiczkach wydawał się znacznie przyjemniejszy.
Dźwięki z ogrodu niosły się po okolicy, sąsiadach, domach wokół. Każdy głośniejszy dźwięk, krzyk i śmiech mógł być bez trudu usłyszany przez sąsiadów.
- Ej, zaraz, co się? – próbując dorównać kroku, zmierzył lekko już ”wyostrzonym” wzrokiem swojego porywacza, by za chwilę rozpoznać w nim Thomasa Doe, dawnego, względnie (?) dobrego znajomego z czasów Hogwartu – Tom, weź, co ty robisz, spokojnie. Idę, idę, możesz mnie puścić! – wyrwał się w końcu z chwytu chłopaka i wyszedł za nim z pokoju.
Kierowali się w stronę ogrodu, zresztą niezwykle szybkim, nerwowym krokiem. Czy z Thomasem wszystko w porządku? Nie minęła chwila, a mężczyźni już stąpali po strzelającym pod butami białym śniegu. Chłodne, wieczorne powietrze uderzyło troszkę zarumienioną twarz Leona, kiedy podziwiał malutkie, migoczące kropeczki spoczywające to tu, to tam, na drzewach i krzewach, na ziemi i te zawisłe w powietrzu, wśród opadających wciąż z nieba płatków białego puchu. Wtedy to poczuł. Nie wiedział skąd przyszło to uczucie, ale stawało się coraz mocniejsze. W ostatniej chwili, kiedy jeszcze odczuwał niezgodę na nagłą zmianę nastroju, w panice pomyślał, że to pewnie ten mocarz, ale – wkrótce całkowicie poddał się temu efektowi. Odpuścił sobie, w końcu. Przestał trzymać gardę, rozluźnił się – przecież był na imprezie! Przez tak długi czas siedział uziemiony w domu ze swoim zdziadziałym ojcem. Miał ochotę na zrobienie czegoś... Szalonego? Czegoś czego jeszcze nigdy nie robił. Chciał dać się ponieść swojej ciekawości, wyrzucić z siebie wszystkie kłębiące się uczucia.
- Kurwa, jak tu pięknie. – nie zawahał się nawet, wiedział co prawda, że na jego łobuzerskim towarzyszu spaceru przekleństwa żadnego wrażenia nie robią, jednak trzeba przyznać, że usłyszeć tego typu słowo z ust Jego Lordowskiej Mości Longbottoma to prawdziwa rzadkość – Dzięki, stary, potrzebowałem tego. Za tłoczno i duszno tam. Ale no kurde! Kopę lat, Tommy! Gdzieś ty się podziewał? Zresztą, mnie też długo nie było. No, chodź no tu, mordo. – na moment objął starego kumpla w silnym, przyjacielskim uścisku, po czym odsunął się i spojrzał na niego zainteresowany – Co słychać? Wszystko w porządku?
Ach, gdzie te czasy, kiedy musiał gonić go po Hogwarcie z powodu jakiegoś głupiego żartu, który strzelił. Wycinki z przeszłego życia...
Uśmiechnął się jednak lekko, kiedy poczuł jak mróz piecze go po policzkach - no i na fakt, że Leon jednak nie chciał się wykłócać o pozostanie w salonie, w domu. Nawet w takich momentach, kiedy miał słabość, potrzebował mieć innych ludzi wokół siebie, bo tak było dla niego łatwiej - bo się nie rozklejał, nie pozwalał sobie na całkowitą chwilę słabości.
- Sissy się postarała, chyba przyniosła świeciorki jak pamiętam - przyznał, na moment się schylając i odkładając na podłogę opustoszały kieliszek. Cóż, nie czuł żeby alkohol jakoś mocno na niego wpłynął…
Uśmiechnął się na objęcie. Sam nigdy nie przestrzegał etykiet czy zasad, czy chociażby prostego faktu, że inni nie zawsze lubili jak się w ich przestrzeń osobistą wchodziło. Jemu to nigdy nie przeszkadzało, od zawsze uwielbiał kontakty z ludźmi i ich towarzystwo, co przecież było tak widoczne w Hogwarcie - nawet jeśli dla wielu nie było aż tak jasne, że jako Cygan nigdy nie powinien darzyć takim uwielbieniem gadziów. Ah, Sheila często nazywała go miłośnikiem gadziów i z pewnością było w tym wiele prawdy.
Uśmiechnął się lekko, czując jakiś ścisk w żołądku jakby z lekkich nerwów, kiedy Leon się na niego patrzył. Sam również zawiesił na nim wzrok, badając uważnie jego twarz, której chyba nigdy wcześniej nie poświęcił aż tyle uwagi. Stanowczo zmienił się od czasów, w którym ostatni raz się widzieli… Jakby zmężniał, wyprzystojniał?
- ..Co? - rzucił, jakby dopiero teraz do niego dotarło, że wagi na których zawiesił oko się ruszały, mówiąc coś. Ugłuchł?
- To tu, to tam. Wiesz, trochę byłem w Szkocji, trochę pracowałem na stoczni, trochę w innych miejscach. Nie było łatwo. No i bywało lepiej, czasem gorzej… No ale to sam powinieneś wiedzieć, jest wojna. Ale najważniejsze, jak widzisz, jest całe. Sheila i James, i Eve. Rodzina cała i zdrowa - rzucił z uśmiechem, wcale nie odrywając wzroku od niego, od jego szaroniebieskich oczu. Zupełnie jakby się nad czymś wahał, jakby chciał coś powiedzieć jeszcze kilka chwil wcześniej. Dlaczego go wyprowadził na zewnątrz? Ah, to wszystko wina tego cholernego alkoholu. O wszystkim zapominał. A może jednak stresu?
Objął go jednak ramieniem, kiedy ten się nieco odsunął, kierując się z nim dalej w ogród po śniegu. Chociaż kiedy przystanęli nieco głębiej, nawet nie zauważył że mimowolnie w zalotnym geście zaczął muskać kark Leona, korzystając z faktu że jego ręka i tak był całkiem blisko niego.
- Co u ciebie? Wojna pewnie dla Longbottomów nie jest łatwa… Co porabiasz?
Trudno było nie poczuć ciepłego dotyku czyjejś dłoni na swojej szyi w środku mroźnego noworocznego wieczoru. Longbottom, choć rozluźniony nieco alkoholem, zauważył odbiegające nieco od normy zachowanie swojego znajomego, jednak czy to przez grzeczność, czy po prostu z naiwnego przekonania, iż ruch ręki Doe'a nie znaczy nic więcej, jak... ruch ręki, nie zaprotestował ni nie nawiązał do tego w żaden sposób w swojej odpowiedzi.
- Ano, jak sam powiedziałeś. Wojna. Nie jest łatwo. Północ odcięta jest od reszty promugolskich hrabstw, poza tym jesteśmy na świeczniku, jako rodzina wuja Harolda. Ale jakoś się trzymamy... Będzie tylko lepiej. A ja, no... Oberwałem rok temu w zamachu stanu, do wczoraj praktycznie nie opuszczałem Northumberlandu, musiałem dojść do siebie. Bo właśnie! Nie wiem czy wiesz, zostałem w końcu aurorem! Nie żeby miało to teraz jakieś znaczenie, ale no... – poczuł dyskomfort, nie chciał rozwodzić się nad tymi sprawami - No nieważne, już jestem tu, cały i zdrowy. – delikatny ruch palców Thomasa wywołał u Leona lekkie łaskotki, spinając mu gwałtownie szyję – Hehe... Tak jak Twoja rodzina, prawda... – zaśmiał się nerwowo, ale pośpiesznie zaczął brnąć dalej – No dobra, ale co robisz teraz? Masz jakieś zajęcie, pracę? Ja, jak już zdążyliśmy zauważyć, straciłem...
Pomimo temperatury w ogrodzie, ciało chłopaka przekornie zaczęło raczej rozgrzewać się stopniowo niźli marznąć. Nie było to jego pierwsze tego typu doświadczenie w życiu, jednak tak dawno nie czuł na sobie czyjegoś dotyku... To bez wątpienia przyjemne uczucie, lecz jakby niezrozumiałe w tej sytuacji, przy niejasnych intencjach Thomasa... Wyrwał go z imprezy tak nagle, prowadzi po ogrodzie, gładzi po karku... Co ty kombinujesz? O co chodzi?
Leon był skonfundowany.
Wiedział, że nie przeżyje. Nie puszczą go. Wyda im się zbyt niebezpieczny, jakby za dużo był się w stanie dowiedzieć. Po prostu wyciągną z niego wszystkie informacje i po prostu zabiją. Zabiją go niezależnie od tego czy informacje będą prawdziwe, zmyślone czy przydatne.
A mimo własnych zmartwień słuchał kolegi. Tak było częściej łatwiej - posłuchać drugiej osoby, dowiedzieć się co ją dręczyło, a własne zmartwienia puścić w niepamięć i nie przejmować się nimi. Nawet jeśli nie powinien tego robić... Wiedział, że powinien coś zrobić z własnymi problemami, ale przecież alkohol tak przyjemnie szumiał w głowie, a głosu Leona również miło się słuchało.
Zmarszczył lekko brwi na takie nowości. No tak, nie utrzymywał za bardzo z nikim kontaktu przez ostatnie dwa lata, nie będą w stanie się samemu pozbierać... Nie mógł wiedzieć o wypadku lorda. Zaraz jednak znów uśmiechnął się spokojnie, zatrzymując się głębiej w ogrodzie. W Dolinie było dużo spokojniej, dużo cudzej niż w portowej dzielnicy Londynu... A może po prostu było bliżej natury, tego co znali z podróży taborem?
- Ale teraz jest już lepiej, tak? W sensie... W kwestii tego zamachu, już w porządku z tobą? - zapytał jakby z troską w głosie. Zawsze był dobrym słuchaczem, dobrym rozmówcą. Mimo tak wielu popełnianych gaf, był osobą żywą i zawsze miał kogoś w swojej okolicy, bo przecież ludzie lubili, kiedy ktoś ich słuchał i pytał; kiedy ktoś pokazywał im zainteresowanie. A Thomas był doskonałym kłamcą, pięknie potrafił składać słowa i dopełniać je swoimi ruchami, przez co często ciężko było odkryć jego prawdziwe zamiary - odgadnąć co tak naprawdę siedzi mu w głowie, tak jak teraz, kiedy z jednej strony potrafił uśmiechać się tak beztrosko, aby już po chwili pokazać żywe zaniepokojenie i zmartwienie, a jego dłoń przesmyknęła się mniej sekretnie po karku kolegi, wsuwając się w jego ciemną czuprynę i z delikatnością znów poprawiając ją. Przez moment dało się poczuć jak palce Thomasa bawią się włosami kolegi, ale zaraz jego dłoń znalazła się na policzku starszego, zostając tam jakby niepewnie.
Wzrok najstarszego Doe za to skierował się w bok, na śnieg, słysząc pytanie. Chociaż z pewnością wydawał się być zupełnie nieskrępowany tym, gdzie przebywała sobie w najlepsze jego dłoń.
- Występy uliczne, prace dorywcze. Mieszkamy w Londynie, pracy się tam zawsze trochę znajdzie, rozumiesz. No i nasze nazwisko nic nie znaczy, zazwyczaj nie mamy się czego bać. Czasem policja nas zaczepi, czasem trafi się noc czy tydzień w Tower, ale to tyle... a nawet jeśli straciłeś pracę to zawsze możesz wykorzystać umiejętność aurorskie do czegoś innego, prawda? Nie wmówisz mi, że w czasie wojny twoje umiejętności nie są przydatne - dodał, zaraz znów przesuwając wzrok na twarz Leona, wcale nie odsuwając od niego dłoni, którą delikatnie gładził go po policzku. A mimo tego całego chłodu na zewnątrz, ciężko było powiedzieć, żeby rzeczywiście było zimno.
- Tak, tak... W porządku!
Nie całkiem. Tak, był już sprawny fizycznie. Jego magicznym umiejętnościom też nie dało się niczego zarzucić – dzięki takiej dużej ilości wolnego czasu zdołał je nawet polepszyć! Czy zwariował, mierzył się z jakąś silną traumą? Nic podobnego. Więc co było nie tak? Był absolutnie zmęczony siedzeniem w swoim rodzinnym domu, podczas gdy ludzie giną. Zmęczony widokiem, głosem, obecnością ojca, znudzony otoczeniem, samotnością, książkami skończonymi już kilkukrotnie i ogrywaniem Pestki w czarodziejskie szachy za każdym razem. Nie odpowiadało mu to czekanie. Był podminowany, zirytowany i palił się do działania, jednak co chwilę spotykać się musiał ze studzącymi zapał ojcem czy lekarzami. Ale nie na długo. Czekała go bowiem jeszcze tylko jedna, ostatnia konsultacja z lekarzem i oficjalnie będzie już gotowy do pracy w terenie. Nic trudnego, w końcu nie pierwszy raz składać będzie wizytę u magipsychiatrki, Ronji Fancourt. A potem? Najchętniej wyprowadziłby się w końcu z domu, jednak czy będzie na to czas i miejsce? To w końcu wojna...
Nagle ręka Toma przesmyknęła się z karku i wsunęła w grzywę Leona. Gest niby przyjacielski, niby nie – tylko pogłębił zafrasowanie szlachcica. Ledwo nawet zanotował odpowiedź Doe'a i zorientował się, że samemu należy coś odrzec.
- Mm, tak... To znaczy, no wiadomo, że są przydatne. Za chwilę wracam do gry i w ogóle, tylko pieniędzy na tym za bardzo nie--, nie zarobię... Ou. – cygańska dłoń znalazła się nagle na jego poliku.
Coraz śmielsze ruchy Thomasa zaczęły nie tyle niepokoić, co zastanawiać Longbottoma. Czy Thomas jest... lubi chłopców? Sam nie poczynił żadnych starań, by przerwać tę przedziwną sytuację. Jakoś ją... po prostu zaakceptował. No bo przecież do niczego więcej nie dojdzie, przecież nie zaczną się całować, prawda? Myślał tylko intensywnie i próbował sobie przypomnieć jakąkolwiek sytuację z przeszłości, z której mógłby wysunąć podobny wniosek, wertował w pamięci wszystkie kadry z ich hogwarckiej znajomości. Nie no, to niemożliwe. Chyba.
- Jest wojna to i o pieniądze ciężko. Aurorzy wciąż działają? Bo chyba nie chcesz iść działać pod tym rządem? To by była misja samobójcza - mówił tak spokojnie i pewnie, jakby prowadził zwykłą konwersację. Ciężko go było wytrącić z roli,. którą sobie obrał, bo przecież od zawsze był dobrym kłamcą. I spokojnym. Nie raz i nie dwa na bieżąco wymyślał kłamstwa na bieżąco, kiedy się tłumaczył przed profesorami. Był dobrym aktorem, ale jak wiele byłby w stanie udawać?
Często mógł wydawać się natrętny, ale przecież potrafił się wycofać, dostając jasne sygnały, kiedy ktoś nie chciał aby znajdywał się tak blisko... Choć z pewnością dużo częściej łączyło się to ze strachem przed pobiciem czy innymi podobnymi konsekwencjami, których wolałby uniknąć. Stanowczo, nawet będąc w domu lwa, brakowało mu odwagi.
Ale nie śmiałości. W kontakty z innymi przychodziły mu z niezwykłą łatwością, choć z pewnością popełniał wiele gaf. Zresztą, czy sam właśnie potencjalnie nie sprowadzał na siebie i Leona kłopotów? Co jeśli ktoś by ich tutaj teraz zauważył?
Chociaż gdyby Thomas przejmował się konsekwencjami, z pewnością nie wylądowałby dwa razy w Tower, nie przyczyniłby się do wymordowania całego taboru. A teraz alkohol tym bardziej przyjemnie zagłuszał sumienie i sugestie, że powinien się odsunąć od kolegi. Zresztą, sam kolega również nie wydawał się być chętny do odsunięcia od niego. Chociaż może to przez szok i niedowierzanie? A może jakieś upodobania ze strony Leona? W końcu sam nie miał żony, a fakt jej braku dla obu braci Doe zawsze był dziwnie podejrzany. Nigdy nie rozumieli dlaczego Anglicy tak często zwlekali ze ślubem.
Chociaż prawdziwym zagadnieniem dla Thomasa było teraz to, dlaczego Leon wydawał mu się tak pociągający. Przecież przez myśl by mu nigdy nie przeszło, że mógłby widzieć kolegę w taki sposób jak teraz. I nie wiedział nawet czy powinien z tym uczuciem walczyć; czy chciał z nim walczyć. A widząc spokój lorda Longbottoma, tym bardziej upewniał się w przekonaniu, że wszystko było dokładnie na swoim miejscu, kiedy zmniejszał dystans między nimi jeszcze bardziej. Powoli, nie spiesząc się, chcąc zaspokoić swoją ciekawość. To dziwne przyciąganie, które teraz odczuwał...
Samemu do końca nie będąc pewnym jak ma się zachować, jeszcze przez chwilę wpatrywał się w oczy starszego kolegi, jakby oczekiwał jakiegoś znaku - zawahania, zgody, ucieczki. Czegokolwiek, co dałoby bardziej klarowną sytuację, jednak chyba alkohol wygłuszał te sygnały, kiedy w końcu przyciągnął Leona w pocałunku, nieśmiałym i łatwym do przerwania.
Tak jak w przypadku stanu majątkowego, statusu czy czystości krwi, nie rozumiał dyskryminacji – a raczej trzeba by to nazwać absolutnym piętnowaniem – ludzi kochających... „inaczej”. Według niego każda istota, która nie czyniła umyślnie krzywdy drugiej istocie, zasługiwała na szacunek i życzliwość. Myślał tak może dlatego, że sam dostrzegał, na równi z kobiecym, piękno reprezentantów swojej płci i zdarzało mu się temu pięknu ulegać. Nie był jednak głupi i wiedział na tyle, by nie obnosić się z podobnymi odczuciami i poglądami. Magiczny świat ledwo był gotowy na akceptację ludzi niemagicznych czy równouprawnienie kobiet. O kontrowersjach sypialnianych nie mogło być nawet mowy.
Ostatecznie jednak nie czuł żadnego pociągu do swojego gryfońskiego kumpla. Niektórzy mogliby oburzać się, już pomijając oczywisty fakt, jakim jest popełnianie przestępstwa, na swego rodzaju klasyczny mezalians – szlachecka, czysta krew z brudną, cygańską? Wiadomo jednak, że nie w tym tkwił problem. To było po prostu... Nie w porządku... Całować się z Thomasem... To jak całować się z młodszym bratem... Kto o zdrowych zmysłach...
Lecz teraz obaj nie byli o zdrowych zmysłach. I w tym momencie Leon na czarnym tle powiek nie widział twarzy Doe'a, lecz chłopaka ze wspomnienia. I nie zamierzał przestać, co manifestował właśnie, nie odrywając swoich smukłych ust od twarzy partnera. Jego serce biło jak szalone. Tego potrzebował, tego chciał. Czegoś szalonego.
A mimo to nie odsuwał się. Chociaż powoli wiedział, że to było nie w porządku. Przymknął oczy, oddając się pocałunkowi. Może rzeczywiście brakowało mu podobnego rodzaju dotyku? Może to była kwestia, że przez ostatnie tygodnie robił sobie płodne nadzieje w stosunku do Nory? A może jeszcze czego innego?
Nie pamiętał nawet do końca o czym chciał porozmawiać z kolegą, kiedy wychodził z nim do ogrodu. A przecież nie wypił aż tak dużo znowu. Nie wypił, nie był aż tak pijany… Może to rzeczywiście była kwestia czego innego? A może łatwiej było to zrzucić po prostu na alkohol?
Chłód, a jednocześnie ciepło i bliskość jakby zaczęły go powoli trzeźwić z tego dziwnego stanu, w którym trwał. Nie powinien tego robić… nie powinni tego robić. I dlaczego w ogóle Leon na coś podobnego pozwalał?! Dlaczego to kontynuował? Czy dla szlachty to były normalne zachowania i zagrywki? W końcu Thomas nie był w stanie tego wiedzieć, mógł się jedynie domyślać, a i te domysły nie miały podstaw w niczym poza zachowaniem lorda Longbottoma.
I chwilę mu to zajęło, zanim on sam odsunął się od kolegi ze szkoły, a zrobił to ostatecznie - dość gwałtownie, nagle, popychając jeszcze Leona tak, aby wpadł w śnieg. Sam za to odwrócił się z zamiarem wróżenia do salonu. Wyraźnie nie rozumiał samemu co się tak właściwie stało. Może… powinien wrócić po prostu do domu? Tak, na pewno. I zapomnieć o tym co miało tutaj miejsce. Nic przecież nie miało miejsca. Absolutnie nic. Wszystko im się wydawało, to były jakieś urojenia spowodowane tym cholernym alkoholem co to go James i Marcel przynieśli. Skąd oni go w ogóle wytrzasnęli? Pewnie z jakiegoś podejrzanego miejsca, na pewno! Tak, tak, wszystko było jasne, wszystko było wyjaśnione - to wszystko były halucynacje. Czy coś.
O nie! Cokolwiek się nie wydarzyło i z jakiegokolwiek powodu: Tom to zaczął i nie ucieknie od tego tak szybko.
- Eej! Halo! Czekaj no! – odepchnął się od ziemi (co nie jest proste, gdy leży się w śniegu), przeczołgał szybko w stronę zdrajcy i chwycił go za kostkę – Co Ty sobie myślisz? – rzucił gniewnym, ale tylko lekko podniesionym głosem, leżąc przed nim na brzuchu, a głowę kierując ku górze - Że możesz odwalić coś takiego, a potem rzucić mnie na ziemię i spierdolić? – trzymając dalej kurczowo jego nogę, powoli zebrał się ze śniegu najpierw na kolana, a potem przenosząc uścisk na ramiona kolegi, podciągnął się do stania.
Był wystraszony, odkryty, ugodzony. Był wściekły. Ale teraz znajdowali się znów za blisko siebie, więc pod wpływem ogromnego poczucia dyskomfortu, wyminął go kilkoma szybkimi krokami, by stanąć mu na drodze w kierunku domu.
- Nie wiem, nie obchodzi mnie to--... To- To WSZYSTKO. Ale żeby było jasne: wyszliśmy na dwór, bo nie wiem, źle się czułeś, chciałeś pogadać, bo dawno się nie widzieliśmy albo nawet porzucać się śnieżkami, nieważne – to co się teraz stało... Nie – Stało – Się. – nie należał raczej do osób, które mogły swoimi groźnymi minami wystraszyć Thomasa, ale robił ich w tym momencie nad wyraz dużo, wymachując przy tym prawą pięścią i palcem wskazującym lewej dłoni – Jak w ogóle--?! Co--?! Albo nie! – głowę pełną miał chaotycznych myśli, ale wyczuwał, że rozgrzebywanie tej sytuacji w tym momencie tylko pogorszy sprawę - Nie! Nie tłumacz mi się. I ode mnie tego nie oczekuj. I ani słowa o tym nikomu. Mamy szczęście, że nikt nas nie widział. – zerknął nerwowo za plecy – Mam nadzieję. Ugh. – wrócił zniesmaczonym wzrokiem na Doe'a – Nie, nie mogę. Muszę się najebać. Ani słowa. Nic.
To niemożliwe. To wszystko nie mogło się właśnie wydarzyć. A właśnie się wydarzyło.
Leon Longbottom i Thomas Doe całowali się w ogrodzie domostwa Bathildy Bagshot w Sylwestra 1957.
Mocarz... – wyklarowało mu się w myślach, kiedy odwracając się ze skrzypieniem śniegu na pięcie, wycedził przez zęby iście nielordowską „kurwę”.
- Puszczaj! - warknął na niego niezadowolony, że ten nie daje mu po prostu uciec. Nie, nie i nie! Co on sobie wyobrażał niby, co?
Odwrócił zaraz wzrok w bok.
- Nic nie zrobiłem. Zresztą, ty na to pozwoliłeś! - zaraz się żachnął, naprawdę czując jak emocje się w nim kotłują i nawet nie potrafił ich nazwać. Było mu głupio i gorąco, i nie chciał nawet patrzeć na Leona, bo to co miało miejsce nawet nie powinno się wydarzyć. Nie był jakimś odmieńcem i dziwakiem przecież!
Ale na pewno z jednym zgadzał się z kolegą o szlacheckiej krwi. Nic się nie stało. Nic a nic. Nic nie miało miejsca w sylwestrową noc w ogrodzie domu Bathildy Bagshot między Leonem Longbottomem a Thomasem Doe. Nic. Wyszli wspólnie na dwór, zaznać nieco świeżego powietrza i nacieszyć śniegiem, a później wrócili po prostu do środka.
Odsunął się kilka kroków tak szybko jak Leon się podniósł. Stanowczo nie czuł się komfortowo znajdując się sam na sam, blisko niego. Ten alkohol... absolutnie nie był najlepszym pomysłem. Choć z drugiej strony wydawało mu się, że aż wytrzeźwiał przez to wszystko lekko.
- Nico. Nic nie miało miejsca przecież, nie wiem o czym pierdolisz - odpowiedział, wyraźnie dając koledze znać, że i on nie miał zamiaru na ten temat rozpowiadać z innymi. Nie musieli o tym rozmawiać z nikim i nigdy więcej - mogli o tym po prosty zapomnieć.
I naprawdę cieszył się, że kilka lat starszy Gryfon nie oczekiwał od niego teraz żadnych wyjaśnień i tłumaczeń. To było... naprawdę dobre. Bo sam nie znałby na nie odpowiedzi - co miałby powiedzieć i jak wyjaśnić fakt, że dopiero się całowali?
Nie mógł, nie był w stanie. Tak samo jak to mieszane uczucie po tym pocałunku, które chciał po prostu wyprzeć z pamięci, samemu nie chcąc się przyznać do tego czy mu się to podobało, czy może jednak nie. Chociaż nie, z tym nie było nawet dyskusji - oczywiście, że mu się to nie podobało! Nie było nawet co rozważać innej opcji.
Nie odezwał się, nie spojrzał nawet na niego, kiedy ten szedł do domu. Wiedział, że powinien tutaj trochę zostać... ochłonąć i odczekać. Ale w końcu ruszył okrążyć nieco dom i wejść tylnim wejściem od kuchni - a może po prostu oknem? Zobaczy na co byłaby opcja.
Zt x2
Wzruszyła ramionami na stwierdzenie wypowiedziane przez Castora. To kogo powinna spytać, jak nie jego, skoro zdawał się przynajmniej na ten moment wiedzieć więcej niż ona. Wysłała patronusa, bo był on najszybszy. Doskonale zdawała sobie sprawę - zarówno ona pewnie jak i Mike - że Kerstin była właściwie bezbronna, co jednocześnie czyniło ją najlepszym dojściem do nich. Czy popełnili błąd? Na razie nie chciała niczego zakładać. Nie mogli jej zamknąć - nie powinni. Ale na Merlina, jeśli zajdzie potrzeba, nie wypuści jej z domu do końca wojny, nawet jeśli Kerrie będzie miała ją znienawidzić na zawsze. Wiedziała, że tak.
Kolejne kroki odbijały się o bruk, kiedy zbliżali się do miejsca w którym powinna się znajdować. Patronus nie wrócił, a to jedynie poświadczało, że właśnie tutaj była. Zatrzymała się, kiedy Castor niespodziewanie złapał ją za nadgarstek odwracając spojrzenie w jego stronę i marszcząc odrobinę brwi. Sam początek zwiastował już nadchodzące ale odpowiedź przeczącą co najmniej. Milczała jednak, pozwalając żeby Sprout sam zebrał się w sobie i powiedział to, co miał do powiedzenia. Uniosła odrobinę brwi na wypowiedziane stwierdzenie.
- Za co? - zapytała więc o to, co istotne. Ją samą zamknęli, za to, że istniała i była. Kwestią było to, za co się tam dostał i jak wyszedł. Co takiego zrobił, że postanowiono go zamknąć? Czy Sprout wiedział? Wszystko miało się okazać i tak już za chwilę. Kolejno wypowiedziane słowa sprawiły, że znów zatrzymała się po kilku krokach, żeby uderzyć go otwartą głową w klatkę piersiową. - W moim rozrachunku, mieli szczęście, że Rycerze albo już byli w tym domu, albo nie wpadli na to, żeby w nim być, ostatecznie nie uznali go za potencjalnie interesujący. Może nigdy nie zdecydują się do niego wejść. Ale naprawdę chcesz wyrzucać sobie kiedyś, że nie znalazłeś odpowiedniej okazji?. Kalkuluj.- poprosiła ruszając dalej, kolejne kilka kroków przybliżyło ją do terenu na którym znajdował się dom Bathildy Bagshot. Ona za swoje działania zapłaciła. Błędy były ludzkie, ale wielu można było uniknąć. - Ściągłeś je kiedyś? - zapytała unosząc na niego wzrok. Wyciągając różdżkę. - Najważniejsze, jest sprawdzenie terenu, zrozumienie z czym przyjdzie ci się mierzyć - albo przed czym bronić i czy w ogóle jesteś w stanie podołać.- wyjaśniła pokrótce stawiając kolejne kroki w kierunku zbliżającego się domu. - W teorii wiemy, co powinniśmy znaleźć. Sojusznikiem będzie Carpiene. - tłumaczyła dalej, wyciągając białą różdżkę. Uniosła rękę z różdżką. Najpierw pociągnęła ją do góry, odrobinę obniżyła rękę i przesunęła po łuku w prawo. Wolniej, pozwalając mu obserwować. Nie pytała po raz kolejny, czy robił to wcześniej. - Carpienie. - wypowiedziała płynnie razem ze wcześniejszym gestem. Poczuła rozgrzewające się pod palcem drewno. Wszystko było już jasne. - Możesz spróbować sam. - rzucić zaklęcie, zobaczyć zabezpieczenia, które ujawniało. - Nie będziemy jednak zwlekać. - zdecydowała. Nie miała problemu, żeby pokazać coś, co nie stanowiło dla niej większego wyzwania, ale w tym momencie liczył się czas. Dlatego ona sama zamierzała przejść do kolejnego kroku. Rozejrzała się w milczeniu. Rzeczywiście były tu pułapki, o których wspominał, ale tylko Nigdziebądź mogło im naprawdę przeszkodzić. Wolała widzieć osoby do których miała wejść. Nie miało znaczenia, że dowiedzą się o ich wtargnięciu. Jej patronus musiał już to potwierdzić. Uniosła różdżkę i drugą z dłoni do kompletu rozpoczynając proces wyciszania pułapki.
wyciszam Nigdziebądź
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
'k100' : 86
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset :: Dolina Godryka :: Dom Bathildy Bagshot