Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset :: Dolina Godryka :: Dom Bathildy Bagshot
Ogród
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Ogród na tyłach
Drzwi tuż przy schodach, na końcu korytarza prawadzą prosto do dużego, dziko porośniętego ogrodu. Niegdyś pielęgnowany, pełen kwiatów, pięknych roślin i owocowych drzew, teraz jest zupełnie dziki i pełen magii. W małej, niedziałającej już fontannie, w której zalega deszczówka często odpoczywają mniejsze i większe ptaki, a na wielkich krzewach można spotkać od czasu do czasu nieśmiałka.
Gdy Aisha znalazła się obok niego w płynnym obrocie, wprawiającym w ruch suknię barwioną przeszłością, pochwycił na powitanie jej dłoń i uniósł ją w gorę, tanecznym krokiem pomagając jej ten obrót wykonać. Jej usta musnęły jego policzek w powitalnym geście, odpowiedział uśmiechem, może martwił się niepotrzebnie, może im wszystkim dopisywały wesołe - szampańskie! - nastroje, czy tylko nimi szarpał strach i wątpliwości? Czy to dlatego, że miały już czas oswoić się z dzieckiem, czy dziewczynom po prostu przychodziło to łatwiej? Być może nie, spojrzenie Aishy szybko uciekło od jego twarzy, obejrzał się za nią, gdy padła w ramiona Neali. - To było widać? - zapytał Eve, próbując przekuć własne zakłopotanie w żart. Czy miał powody odczuwać wstyd, że zrobiło na nim wrażenie piękno ich urody? Były piękne i wyglądały tak, jak powinna zostać powitania na świecie nowa Pieśń ich życia, choć wolał ją nazywać Gilly. To Eve pośród nich epatowała urodą najdojrzalszą i najbardziej świadomą, podkreślała to tym krótkim komentarzem. Szok sieci wzajemnych znajomości go ominął i nie przywiązał do niego większej wagi, znał dużo ludzi, uśmiechnął się z rozbawieniem na słowa Jima, przedrzeźniającego dziewczyny, ale zdziwiły go słowa Lidds, na meczu?
- Lubisz Quidditch? - zapytał, ze zdziwieniem Marii, dziewczyny rzadziej się tym interesowały, chyba że były takie jak Lidds, na meczu Jastrzębi, naprawdę lubił ich grę. Kiedy jeszcze grali.
- Eve - wypowiedział jej imię, kiedy odciągnęła jego uwagę, żeby się z nim przywitać. Dawno tego nie robiła, nie w ten sposób, bez zawahania i on ją objął, na krótko zamykając oczy, gdy jej usta znalazły się przy jego twarzy, czuł, że powinien jej coś powiedzieć. Przeprosić. Za to, że zabrał stamtąd Jima tamtego dnia, że zostały same. Przez niego i tylko przez niego, przez jego egoizm. Czy mogliby coś zmienić, gdyby byli na miejscu? Nie wiedział, nigdy się nie dowie, ale paliły go wyrzuty sumienia. Zawiódł ją. Zrobił to po raz pierwszy i zrobił to o jeden raz za dużo. Był wtedy rozgoryczony, porzucony, samotny, oprócz Jima nie został z nimi już nikt, Eve zniknęła, jego popękane serce błagało o coś, cokolwiek, co pozwoli mu odnaleźć choć chwile radości. Był tak rozgoryczony, że nie interesowało go nic oprócz niego samego. Ale to nie była odpowiednia chwila na to, ale nie powinien robić tego przy wszystkich. Ale cieszył się, że widział ją taką, szczęśliwą. Być może szczęśliwszą, niż kiedykolwiek odkąd wróciła do domu, do Jima. Nie tego się spodziewał, martwił się, że zastaną ją słabą, ale szybko doszła do siebie. I to go cieszyło i chyba na tym powinien się dzisiaj skupić. Żyli. Żyli wszyscy, a innego końca świata już nie będzie. - Tylko... tylko trochę - roześmiał się, gdy spytała o alkohol, cholera, było czuć? - Jakby miał się skończyć świat - przytaknął jej propozycji, zupełnie tak, jak gdyby nie odmówiła mu nigdy wcześniej. Nie chciał do tego wracać. Nie musiała mu nic wynagradzać, bo nic nie miał jej za złe, to było jej święto - nie myślał jeszcze o niej i o jej dziecku jak o dwóch odrębnych istotach. - Będziemy uważać. Słowo. - Zasalutował, niemo obiecując nie przesadzić z alkoholem, choć tempo Jima zwiastowało coś odmiennego, a on już teraz to wiedział.
Obejrzał się na Marię, która chwilę później znalazła się obok, nie poruszył, gdy pochwyciła przeguby jego dłoni, choć na usta wpełzł niepewny uśmiech. Odnalazł spojrzeniem jej tęczówki, słysząc niepewną odpowiedź na jego powitanie - zaskoczyła go swoim gestem. Poczuł przyjemny dreszcz, dreszcz przenikający ciało pobudzone dziewczęcą bliskością, gdy wsparła policzek o jego ciało, oswobodzone dłonie przez chwilę zawisły w powietrzu bezradnie, by bez pewności, ostrożnym gestem, musnąć opuszkami palców jej plecy. Tęskniła? Naprawdę? Minęło raptem kilka dni, polubiła go tak bardzo? Zaniemówił, czuł zapach jej złocistych włosów, zaskoczenie, które zmyło uśmiech z jego ust przeradzało się weń - powoli - ponownie. - Wszystko... wszystko w porządku? - upewnił się, dostrzegając łzy na jej policzkach, nie patrzył na nią, kiedy mówił, uciekając wzrokiem gdzieś ponad nią, Eve czuła od niego alkohol, nie chciał na nią chuchnąć. - Do twarzy ci z... tymi kwiatami - dodał po chwili, bo naprawdę była z nimi śliczna. Sukienka też była piękna, pudrowy róż odbiegał od krzykliwych barw taboru, ale to nic, łączyła sobą dwa światy. Z ociąganiem zsunął dłonie z jej pleców mimowolnie, lewa przypadkiem - czyżby? - przesunęła się po jej biodrze, kątem oka szukał Neali. Miał nadzieję, że nie odpali się z tym całym Casanovą. Może na wszystko w życiu był czas i miejsce, może tamtego dnia zachował się egoistycznie i nieodpowiednio, ale gdyby postąpił inaczej, nie poznałby tamtego dnia Marii. - Żartujesz? Uwielbiam, gulasz też! Pod domem Steffena było czuć ten zapach. Nie czekamy na Gilly z jedzeniem? - Wyglądał, jakby pytał o to poważnie, nie wiedział, co jedzą takie małe dzieci. Ale chyba nie bardzo mu to przeszkadzało, bo ledwie moment po tych słowach - po tym, jak odeszła, a on odprowadził ją wzrokiem - wpadł do kuchni za Jimem, porywając z talerzyka kawałek ciasta zanim zostało zabrane, wziął kęs, była jeszcze ciepła. - Mmm... niesamowita! - krzyknął z pełnymi ustami. Zajęty talerzem zwlekał z pomocą Jimowi, zajmując się łakociami - przynajmniej dopóki nie usłyszał brzdęku wywracających się butelek - w pół susa dobił do stołu, łapiąc jedna z butelek, która stała zbyt blisko blatu i zaczynała się osuwać.
- Trzymaj! - zawołał do Neali, rzucając - łagodnie - przechwyconą butelkę do jej rąk, skoro przyszła pomóc. Nie zauważył jej markotnego nastroju. - Pozbieraj resztę, Neala, zabieramy to. Pani domu kazała - dźwignął blat od przeciwległej strony, co Jim, zamierzając wynieść go na zewnątrz, pewien, że dziewczyna zdąży sprzątnąć szkło, nim zleci do końca. - Zasuwaj, rumaku! Wiśta-wio! - zawołał do Jima, silnego jak koń. - Będziesz śpiewał? - podchwycił słowa Neali. - Są jakieś... specjalne pieśni na takie okazje? - Co tu właściwie robili? Jak to miało wyglądać? Nie wiedział, bywał w taborze wiele razy, ale nigdy nie widział ceremonii przywitania nowego życia.
- Lubisz Quidditch? - zapytał, ze zdziwieniem Marii, dziewczyny rzadziej się tym interesowały, chyba że były takie jak Lidds, na meczu Jastrzębi, naprawdę lubił ich grę. Kiedy jeszcze grali.
- Eve - wypowiedział jej imię, kiedy odciągnęła jego uwagę, żeby się z nim przywitać. Dawno tego nie robiła, nie w ten sposób, bez zawahania i on ją objął, na krótko zamykając oczy, gdy jej usta znalazły się przy jego twarzy, czuł, że powinien jej coś powiedzieć. Przeprosić. Za to, że zabrał stamtąd Jima tamtego dnia, że zostały same. Przez niego i tylko przez niego, przez jego egoizm. Czy mogliby coś zmienić, gdyby byli na miejscu? Nie wiedział, nigdy się nie dowie, ale paliły go wyrzuty sumienia. Zawiódł ją. Zrobił to po raz pierwszy i zrobił to o jeden raz za dużo. Był wtedy rozgoryczony, porzucony, samotny, oprócz Jima nie został z nimi już nikt, Eve zniknęła, jego popękane serce błagało o coś, cokolwiek, co pozwoli mu odnaleźć choć chwile radości. Był tak rozgoryczony, że nie interesowało go nic oprócz niego samego. Ale to nie była odpowiednia chwila na to, ale nie powinien robić tego przy wszystkich. Ale cieszył się, że widział ją taką, szczęśliwą. Być może szczęśliwszą, niż kiedykolwiek odkąd wróciła do domu, do Jima. Nie tego się spodziewał, martwił się, że zastaną ją słabą, ale szybko doszła do siebie. I to go cieszyło i chyba na tym powinien się dzisiaj skupić. Żyli. Żyli wszyscy, a innego końca świata już nie będzie. - Tylko... tylko trochę - roześmiał się, gdy spytała o alkohol, cholera, było czuć? - Jakby miał się skończyć świat - przytaknął jej propozycji, zupełnie tak, jak gdyby nie odmówiła mu nigdy wcześniej. Nie chciał do tego wracać. Nie musiała mu nic wynagradzać, bo nic nie miał jej za złe, to było jej święto - nie myślał jeszcze o niej i o jej dziecku jak o dwóch odrębnych istotach. - Będziemy uważać. Słowo. - Zasalutował, niemo obiecując nie przesadzić z alkoholem, choć tempo Jima zwiastowało coś odmiennego, a on już teraz to wiedział.
Obejrzał się na Marię, która chwilę później znalazła się obok, nie poruszył, gdy pochwyciła przeguby jego dłoni, choć na usta wpełzł niepewny uśmiech. Odnalazł spojrzeniem jej tęczówki, słysząc niepewną odpowiedź na jego powitanie - zaskoczyła go swoim gestem. Poczuł przyjemny dreszcz, dreszcz przenikający ciało pobudzone dziewczęcą bliskością, gdy wsparła policzek o jego ciało, oswobodzone dłonie przez chwilę zawisły w powietrzu bezradnie, by bez pewności, ostrożnym gestem, musnąć opuszkami palców jej plecy. Tęskniła? Naprawdę? Minęło raptem kilka dni, polubiła go tak bardzo? Zaniemówił, czuł zapach jej złocistych włosów, zaskoczenie, które zmyło uśmiech z jego ust przeradzało się weń - powoli - ponownie. - Wszystko... wszystko w porządku? - upewnił się, dostrzegając łzy na jej policzkach, nie patrzył na nią, kiedy mówił, uciekając wzrokiem gdzieś ponad nią, Eve czuła od niego alkohol, nie chciał na nią chuchnąć. - Do twarzy ci z... tymi kwiatami - dodał po chwili, bo naprawdę była z nimi śliczna. Sukienka też była piękna, pudrowy róż odbiegał od krzykliwych barw taboru, ale to nic, łączyła sobą dwa światy. Z ociąganiem zsunął dłonie z jej pleców mimowolnie, lewa przypadkiem - czyżby? - przesunęła się po jej biodrze, kątem oka szukał Neali. Miał nadzieję, że nie odpali się z tym całym Casanovą. Może na wszystko w życiu był czas i miejsce, może tamtego dnia zachował się egoistycznie i nieodpowiednio, ale gdyby postąpił inaczej, nie poznałby tamtego dnia Marii. - Żartujesz? Uwielbiam, gulasz też! Pod domem Steffena było czuć ten zapach. Nie czekamy na Gilly z jedzeniem? - Wyglądał, jakby pytał o to poważnie, nie wiedział, co jedzą takie małe dzieci. Ale chyba nie bardzo mu to przeszkadzało, bo ledwie moment po tych słowach - po tym, jak odeszła, a on odprowadził ją wzrokiem - wpadł do kuchni za Jimem, porywając z talerzyka kawałek ciasta zanim zostało zabrane, wziął kęs, była jeszcze ciepła. - Mmm... niesamowita! - krzyknął z pełnymi ustami. Zajęty talerzem zwlekał z pomocą Jimowi, zajmując się łakociami - przynajmniej dopóki nie usłyszał brzdęku wywracających się butelek - w pół susa dobił do stołu, łapiąc jedna z butelek, która stała zbyt blisko blatu i zaczynała się osuwać.
- Trzymaj! - zawołał do Neali, rzucając - łagodnie - przechwyconą butelkę do jej rąk, skoro przyszła pomóc. Nie zauważył jej markotnego nastroju. - Pozbieraj resztę, Neala, zabieramy to. Pani domu kazała - dźwignął blat od przeciwległej strony, co Jim, zamierzając wynieść go na zewnątrz, pewien, że dziewczyna zdąży sprzątnąć szkło, nim zleci do końca. - Zasuwaj, rumaku! Wiśta-wio! - zawołał do Jima, silnego jak koń. - Będziesz śpiewał? - podchwycił słowa Neali. - Są jakieś... specjalne pieśni na takie okazje? - Co tu właściwie robili? Jak to miało wyglądać? Nie wiedział, bywał w taborze wiele razy, ale nigdy nie widział ceremonii przywitania nowego życia.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Cały czas biła się z myślami czy to dobry pomysł. Z jednej strony pragnęła wyrwać się do ludzi, spotkać się z dawnymi znajomymi, z którymi kontakt jej się rozluźnił po tym, jak rzuciła szkołę. Ich koleje losu zapewne były nie mniej burzliwe niż jej, czasy nie były łatwe dla nikogo, a już na pewno nie dla ludzi nieczystej krwi. A większość jej znajomych także była mugolakami lub mieszańcami. A z drugiej, wciąż minęło niewiele czasu od tamtej tragicznej nocy i śmierci babci, czy zabawa była aby na pewno na miejscu? Ale zdawała sobie sprawę, że babci zawsze zależało na jej szczęściu. Nie była typem starej matrony która wymuszała przestrzeganie określonych ram, na pewno nie obraziłaby się, że Maisie próbuje normalnie żyć, a wręcz by ją do tego zachęcała. Bo życie było ulotne, należało chwytać każdy dzień, bo nie wiadomo, ile ich jeszcze zostało.
Ale jak widać nawet w tak parszywych czasach życie wciąż trwało. W noc, w którą tylu umarło, narodziło się i nowe życie, pojawiło się na świecie w naprawdę trudnym momencie, ale to tylko pokazywało, że nie działo się tylko złe. Liddy mówiła jej o tym przyjęciu, ale Maisie długo nie umiała się zdecydować, czy dołączyć, czy może lepiej okopać się w swoim pokoju. Ale w końcu postanowiła, że przynajmniej spróbuje, jeśli będzie się czuć zbyt przytłoczona, to zawsze będzie mogła pożegnać się wcześniej i wrócić, prawda? A może akurat będzie się dobrze bawić i trochę się zrelaksuje po trudach wydarzeń z połowy sierpnia.
Nie miała wielu sukienek, ale z tych które miała, wybrała tą prezentującą się najładniej, granatową w białe groszki sięgającą połowy łydek, którą sama sobie uszyła już w Menażerii, a włosy zaplotła w schludny warkocz, a potem wyszła na zewnątrz i teleportowała się, by zmaterializować się nieopodal miejsca, które wskazała jej Liddy, kiedy opowiadała jej o przyjęciu. Podążyła w tamtą stronę, znowu czując pewne wahanie. Czy nikt nie będzie mieć nic przeciwko, zwłaszcza że chyba była trochę spóźniona? Miała nadzieję, że nie będzie to znaczne spóźnienie i że nie przeszkodzi w żadnym ważnym momencie, tym samym psując cały nastrój. Tego bardzo nie chciała. Chciała po prostu zobaczyć znajome twarze, może przy okazji pozna i kogoś nowego? Nigdy nie należała do bardzo przebojowych i śmiałych osób, ale lubiła poznawać nowych ludzi, choć w Hogwarcie zawsze musiała uważać, bo nie każdemu odpowiadała jej mugolska krew. Ale tutaj raczej nie spodziewała się spotkać nikogo o antymugolskich poglądach, więc chyba nie powinno być źle.
Dotarła. Odruchowo poprawiła sukienkę, zagryzła lekko usta, po czym zapukała w drzwi, jednocześnie zastanawiając się w myślach, kogo zastanie w środku.
Ale jak widać nawet w tak parszywych czasach życie wciąż trwało. W noc, w którą tylu umarło, narodziło się i nowe życie, pojawiło się na świecie w naprawdę trudnym momencie, ale to tylko pokazywało, że nie działo się tylko złe. Liddy mówiła jej o tym przyjęciu, ale Maisie długo nie umiała się zdecydować, czy dołączyć, czy może lepiej okopać się w swoim pokoju. Ale w końcu postanowiła, że przynajmniej spróbuje, jeśli będzie się czuć zbyt przytłoczona, to zawsze będzie mogła pożegnać się wcześniej i wrócić, prawda? A może akurat będzie się dobrze bawić i trochę się zrelaksuje po trudach wydarzeń z połowy sierpnia.
Nie miała wielu sukienek, ale z tych które miała, wybrała tą prezentującą się najładniej, granatową w białe groszki sięgającą połowy łydek, którą sama sobie uszyła już w Menażerii, a włosy zaplotła w schludny warkocz, a potem wyszła na zewnątrz i teleportowała się, by zmaterializować się nieopodal miejsca, które wskazała jej Liddy, kiedy opowiadała jej o przyjęciu. Podążyła w tamtą stronę, znowu czując pewne wahanie. Czy nikt nie będzie mieć nic przeciwko, zwłaszcza że chyba była trochę spóźniona? Miała nadzieję, że nie będzie to znaczne spóźnienie i że nie przeszkodzi w żadnym ważnym momencie, tym samym psując cały nastrój. Tego bardzo nie chciała. Chciała po prostu zobaczyć znajome twarze, może przy okazji pozna i kogoś nowego? Nigdy nie należała do bardzo przebojowych i śmiałych osób, ale lubiła poznawać nowych ludzi, choć w Hogwarcie zawsze musiała uważać, bo nie każdemu odpowiadała jej mugolska krew. Ale tutaj raczej nie spodziewała się spotkać nikogo o antymugolskich poglądach, więc chyba nie powinno być źle.
Dotarła. Odruchowo poprawiła sukienkę, zagryzła lekko usta, po czym zapukała w drzwi, jednocześnie zastanawiając się w myślach, kogo zastanie w środku.
Maisie Moore
Zawód : początkująca krawcowa
Wiek : 18
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
"So what am I to do with all those hopes
Life seems so very frightening"
Life seems so very frightening"
OPCM : 8
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 11 +8
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 11
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Rumor panujący w domu dowodził, że jeszcze nie wszystko było gotowe, a zatem przyjęcie jeszcze oficjalnie się nie rozpoczęło, co po części przyjąłem z ulgą. Nagminne spóźnialstwo nie wynikało z braku szacunku czy lenistwa; zwykle stało za tym coś większego, coś nad czym nie do końca potrafiłem zapanować. Wcześniej cenny czas trzymała w ryzach praca, zaś obecnie mierzyłem się z własnymi demonami, wciąż żywymi wydarzeniami. Zabawa zmieniła się w prawdziwy koszmar, myśli kotłowały się niczym galopujące wtem konie i choć za wszelką cenę chciałem odeprzeć je od siebie, te nieustannie powracały. Tak naprawdę wszystko mi o tym przypominało – własne dłonie, ciężki i wciąż niepewny chód oraz, co gorsza, widok znajomych twarzy. Cieszyła mnie towarzysząca im radość wszak dziś święto miało być wyjątkowe, okraszone szczęśliwym wydarzeniem; nowym życiem, nową nadzieją i dumą młodych rodziców. Wewnątrz naprawdę podzielałem z nimi te emocje, co zdradzał pozorny uśmiech, jednak wciąż przeważał irracjonalny strach, który bez skrupułów pożerał wszelkie pozytywy. Tuż przed opuszczaniem barki powtarzałem sobie, że nie będę ciężarem, nie chce nim być, nie ponownie, kiedy to kilka z obecnych na przyjęciu osób widziała mnie w paskudnym stanie, ale tuż po przekroczeniu progów domu ta pewność rozmyła się – rozpłynęła nim zdążyłem sobie o recytowanej mantrze przypomnieć. Mimo wszystko musiałem zmierzyć się z konsekwencjami podjętej decyzji, musiałem przetrwać starając się zachować najlepiej jak potrafiłem. Naprawdę chciałem być częścią tego dnia, wieczora i zapewne nocy, aczkolwiek czy im na tym zależało? Może zaproszenie Eve było wyłącznie grzecznościowe? Nie chciało mi się wierzyć, że nie kojarzyłem jej się w żaden negatywny sposób. Zapewne była silniejsza, zwłaszcza teraz, gdy dostała kolejny powód do życia, oddechu pełną piersią.
Niepewny, acz szczery uśmiech wkradł mi się na wargi, gdy to właśnie ona przytuliła mnie na przywitanie. Trudno było szukać w tym fałszu, wręcz przeciwnie – nieświadomie dodała mi pewności, że to tylko ja i moje absurdalne myśli ciągnęliśmy mnie na dno. W znaną otchłań, choć w ostatnim czasie wypełnioną dodatkowo paskudnym smrodem, zieloną, cuchnącą mazią. Pierwszy żal związany z przyjściem zupełnie trzeźwym i świeżym minął, a nawet pojawiła się pewność, że była to dobra decyzja. Może w ogóle powinienem dziś stronić od wszelkich środków? Odrzucić je na bok, nie dawać sobie przestrzeni do sprowokowania irracjonalnego zachowania, które zwykle było zagadką? Tajemnicą, jaka miała zostać zdradzona dopiero wtem, gdy alkohol na dobre przejmie kontrole nad umysłem? Absurdalne, zwykle o to nie dbałem, nie myślałem sięgając dłonią po kolejną dawkę środków, ale chyba po prostu nie chciałem znów zawieść. Zniszczyć tego, co przekazała mi tym krótkim gestem. -Dobrze cię widzieć- odparłem. -Taką wiesz. Szczęśliwą?- nie dało się ukryć, że promieniała. Nawet jeśli jakiś ciężar pozostał, to naprawdę dobrze go ukryła. Być może nawet znalazła w sobie odwagę, aby stawić mu czoła i go zaakceptować.
Gdy zasugerowała wyniesienie stołu od razu uniosłem wzrok starając się odnaleźć wspomniany mebel. Tutaj go nie było, więc właściwie od razu domyśliłem się, że należało udać się po niego do kuchni. Nim jednak zrobiłem choć krok ujrzałem zmierzających tam Nealę i Marceliusa. Coś mnie zblokowało, instynkt podpowiadał, abym czym prędzej wyszedł do ogrodu. Czemu? Dobre pytanie, ale już dawno przestałem siebie rozumieć. -Myślę, że sobie poradzą. Wiesz, gdzie kucharek sześć… jakoś tak to leciało- odparłem powracając spojrzeniem do dziewczyny. -Jeśli jeszcze potrzebujesz jakiejś pomocy, to wiesz, gdzie mnie szukać- dodałem z lekkim uśmiechem.
-Cześć- odparłem słysząc swoje imię, a także widząc machającą mi dziewczynę. Odwzajemniłem powitanie szybkim ruchem dłoni zdając sobie sprawę, że i ona wyglądała jakoś inaczej, właściwie nie spodziewałem się jej tutaj. Zwykle widywaliśmy się w zupełnie innych okolicznościach, ale przecież przez ponad miesiąc mogło mnie naprawdę sporo ominąć. -Taki miałem plan- odparłem i ruszyłem w kierunku ogrodu, gdzie odszedłem nieco na bok. Sięgnąłem do kieszeni wytartych spodni i wysunąłem paczkę papierosów, skąd wysunąłem jednego i zacisnąłem go między palcami. -Nie pytam, bo domyślam się, że odmówisz- zerknąłem wymownie na dziewczynę, a następnie pudełko z tytoniem owleczonym w białe bibułki.
Niepewny, acz szczery uśmiech wkradł mi się na wargi, gdy to właśnie ona przytuliła mnie na przywitanie. Trudno było szukać w tym fałszu, wręcz przeciwnie – nieświadomie dodała mi pewności, że to tylko ja i moje absurdalne myśli ciągnęliśmy mnie na dno. W znaną otchłań, choć w ostatnim czasie wypełnioną dodatkowo paskudnym smrodem, zieloną, cuchnącą mazią. Pierwszy żal związany z przyjściem zupełnie trzeźwym i świeżym minął, a nawet pojawiła się pewność, że była to dobra decyzja. Może w ogóle powinienem dziś stronić od wszelkich środków? Odrzucić je na bok, nie dawać sobie przestrzeni do sprowokowania irracjonalnego zachowania, które zwykle było zagadką? Tajemnicą, jaka miała zostać zdradzona dopiero wtem, gdy alkohol na dobre przejmie kontrole nad umysłem? Absurdalne, zwykle o to nie dbałem, nie myślałem sięgając dłonią po kolejną dawkę środków, ale chyba po prostu nie chciałem znów zawieść. Zniszczyć tego, co przekazała mi tym krótkim gestem. -Dobrze cię widzieć- odparłem. -Taką wiesz. Szczęśliwą?- nie dało się ukryć, że promieniała. Nawet jeśli jakiś ciężar pozostał, to naprawdę dobrze go ukryła. Być może nawet znalazła w sobie odwagę, aby stawić mu czoła i go zaakceptować.
Gdy zasugerowała wyniesienie stołu od razu uniosłem wzrok starając się odnaleźć wspomniany mebel. Tutaj go nie było, więc właściwie od razu domyśliłem się, że należało udać się po niego do kuchni. Nim jednak zrobiłem choć krok ujrzałem zmierzających tam Nealę i Marceliusa. Coś mnie zblokowało, instynkt podpowiadał, abym czym prędzej wyszedł do ogrodu. Czemu? Dobre pytanie, ale już dawno przestałem siebie rozumieć. -Myślę, że sobie poradzą. Wiesz, gdzie kucharek sześć… jakoś tak to leciało- odparłem powracając spojrzeniem do dziewczyny. -Jeśli jeszcze potrzebujesz jakiejś pomocy, to wiesz, gdzie mnie szukać- dodałem z lekkim uśmiechem.
-Cześć- odparłem słysząc swoje imię, a także widząc machającą mi dziewczynę. Odwzajemniłem powitanie szybkim ruchem dłoni zdając sobie sprawę, że i ona wyglądała jakoś inaczej, właściwie nie spodziewałem się jej tutaj. Zwykle widywaliśmy się w zupełnie innych okolicznościach, ale przecież przez ponad miesiąc mogło mnie naprawdę sporo ominąć. -Taki miałem plan- odparłem i ruszyłem w kierunku ogrodu, gdzie odszedłem nieco na bok. Sięgnąłem do kieszeni wytartych spodni i wysunąłem paczkę papierosów, skąd wysunąłem jednego i zacisnąłem go między palcami. -Nie pytam, bo domyślam się, że odmówisz- zerknąłem wymownie na dziewczynę, a następnie pudełko z tytoniem owleczonym w białe bibułki.
Jedną z bolączek współczesnego świata jest to, że nikt nie wie
kim tak naprawdę jest
kim tak naprawdę jest
Ostatnio zmieniony przez Freddy Krueger dnia 14.04.24 12:56, w całości zmieniany 2 razy
Ilość przyjaciół, osób jej bliskich nieco ją przytłoczyła i poczuła to po pierwszych minutach. Nie było jej źle w towarzystwie, a najzwyczajniej nie wiedziała, gdzie skupić swą uwagę, kiedy działo się tyle. Kąciki ust unosiły się mocniej, kiedy łapała przelotne spojrzenia. Nie dostrzegała niczego niepokojącego, nie działo się przecież nic, co miało wywrócić wszystko do góry nogami. Witając się z Nealą, nie przypuszczała, że widok sukienek jakoś mógł ją poruszyć. To były tylko kiecki, początkowo tylko dla niej i Aishy, lecz kiedy Maria spytała o możliwość nałożenia takiej samej, nie miała serca jej odmówić. Ludzie rzadko chcieli bardziej zbliżać się do ich kultury, poznawać i akceptować. Sam ten wieczór był już przekraczaniem pewnych granic, zbliżaniem się do romskich tradycji. Minęła Weasley, gdy stanie i patrzenie na siebie, nie do końca mając, co więcej powiedzieć, stawało się dla niej krępujące. Przeszła z dwa kroki, nieco na bok, aby nie przeszkadzać pozostałym. Słuchała toczącej się rozmowy, gdy Maria i Liddy okazały się znać. Przekrzywiła głowę, kiedy padło skąd i musiała przyznać, że nie spodziewała się tego. Z drugiej strony, jakie inne miejsce pasowało do obu, by się poznały.
Oswajała się powoli z tym, co miało mieć dziś miejsce, zabawą w której towarzyszyć mieli jej ci wszyscy, którzy dziś zbierali się w domu w Dolinie. Poza Doe tylko Marcel wiedział więcej o Romach, chociaż przypuszczała, że i dla niego będzie to inne i nowe. Wcześniej był tylko na romskim weselu, zaznając skrawka tego, jak Cyganie potrafili się bawić, a wtedy bawili się, jakby kolejny dzień miał nigdy nie nadejść. Dziś chętnie by to powtórzyła, bo okazja była równie ważna. Obejmując go powoli, czuła delikatne zdenerwowanie drażniące wyczulone nerwy, napinające ścięgna. Nie miała żadnej pewności, że jej na to pozwoli, a jednak poczuła ramiona zamykające się wokół niej. Przymknęła oczy, ledwie na chwilę, by uspokoić się. Było dobrze, spotkała się z niewypowiedzianą akceptacją, co dziś liczyło się, jak nic innego. Potrzebowała tego, by wzmocnić odwagę, ugruntować pewność siebie. Nie miała do niego żalu, nie obwiniała, że i on i James tamtego jednego wieczoru, znaleźli się tak daleko. Może tak miało być, może, gdyby byli nadal wszyscy razem, coś poszłoby jeszcze bardziej nie tak. Kogoś mogło zabraknąć tu dziś, a tak pokiereszowani fizycznie i psychicznie, witali się ze sobą.
- Nie będę dopytywać, co znaczy to trochę.- stwierdziła szeptem, a ciemne oczy nieco się zmrużyły. Kontrastowały jednak z pełnymi ustami, które zdobił uśmiech. Skinęła głową, kiedy zaakceptował swój los na dzisiejszą noc. Jakby miał się skończyć świat. Może skończy się stary, a zacznie nowy, nie na zgliszczach przeszłości, lecz czymś nieokraszonym krwią. Przekrzywiła nieco głowę, gdy zapewnił ją, że będą uważać.- Ufam ci.- odparła, traktując jego dane słowo dość wiążąco. Nie wymagała od nich, by bawili się gorzej, zastanawiali nad każdym kieliszkiem, ale chciała tańczyć z Marcelem i potrzebowała Jamesa jeszcze wystarczająco trzeźwego, aby nie stało się nic złego. Cmoknęła go jeszcze raz w policzek i umknęła na bok, podążając już za Jimem.
- Tak, żeby się nie...? Co? – spytała i uniosła lekko brew, najpewniej dalej było już tylko jakieś niewybredne przekleństwo. Kolejny raz znalazła się w obejmujących ją ramionach, ale w tych było jej jakoś lepiej. Zapomniała już jakie to uczucie, jak przyjemnie było kryć twarz w jego szyi i zwyczajnie nie obawiać się. Uniosła wzrok, gdy przyznał, że również tęsknił. Nie wiedziała, co myśleć i czy wierzyć tym słowom. Długie tygodnie pokazywał jej raczej, że ma jej dość. Skinęła lekko głową, jedynie tak reagując, bo było to łatwiejsze, niż ostrożne ubieranie myśli w słowa.
- Dobrze, przynajmniej dziś.- odparła, bo faktycznie czuła się lepiej. Ciało wracało do sił, organizm zdawał się regenerować, ale trochę za wolno, jak na jej gust. Zniknęło poczucie ociężenia, ale nie słabość w mięśniach. Ciemne tęczówki otworzyły się mocniej, gdy przeprosił. Pokręciła głową, a luźne kosmyki zatańczyły wokół jej twarzy.
- Nie, Jamie, nie rób tego.- oparła palec na jego ustach, by przestał mówić.- Nie przepraszaj, nie masz za co. Musiałeś być gdzieś indziej.- wydusiła z siebie. Nie miała pewności czy w to wierzyła, czy jedynie próbowała sobie wmówić, by zaakceptować, że nie było go obok.- Może dzięki temu żyjemy, bo byliśmy gdzieś indziej i nie pakowaliśmy się w te same kłopoty.– było to prawdopodobne, ktoś popełniłby błąd, ostatni i niewybaczalny. Patrzyła, jak zacisnął usta w wąską kreskę. Znała ten gest, kiedyś kryło się za nim wszystko, co chciał powiedzieć, ale nie umiał ubrać w słowa. Obserwowała z zaskoczeniem, jak znajomo to wyglądało i jak dawno tego nie widziała.- Wiem. Wiem, James.- padło cicho, podobnie miękkim tonem, jak kiedyś. Cokolwiek chciał wypowiedzieć, nie musiał. Dawała mu znów tę samą furtkę, co lata temu, możliwość, by milczeć, a zrozumienie po prostu przychodziło. Było takie jak wtedy? Może.
- Nie wydaje mi się.- odparła na pytanie o Celine. Żałowała, ale to chyba byłoby za wiele dla półwili, nawet jeżeli chętnie by ją tu przywitała.
Uśmiechnęła się, gdy najwyraźniej był gotów zobaczyć i poznać swą córkę. Musiał jeszcze uzbroić się w cierpliwość, dzieliły go od tego minuty i była pewna, że da radę. Ciche prychnięcie opuściło pełne usta, kiedy zaczął grać niewiniątko. Niestety nie wiedział, że sprzedał go już Marcel i nie miał się dowiedzieć.- Nie i liczę, że jesteś dziś w tak samo dobrej formie.- nie miał wyboru, ale pewnie nie był tym zmartwiony, a przynajmniej nie wyglądał tak teraz. Prychnęła z rozbawieniem, kiedy zasalutował w bliźniaczym geście, co Sallow. Nawet na odległość i nie widząc siebie nawzajem, potrafili być bardzo podobni w zachowaniu.
Zdziwił ją nagły temat Steffena, pokiwała głowa powoli, przyswajając to, co słyszała.
- Nic mu nie zrobi. Nie jest żmiją, no przestań, Jim.- westchnęła, jego niechęć była większa, niż mogła przypuszczać, ale teraz i tu, nie zamierzała przekonywać go bardziej. Bella była w porządku.
Pełne usta na nowo ozdobił łady uśmiech, który sięgnął również oczu, nadając im więcej pogodności. Jest prawie jak w domu. Nie przypuszczała, że to jest tak naprawdę to, czego potrzebowała usłyszeć. Namiastka domu, którą mogła mu zaoferować prostymi gestami i którą sama się zachłysnąć, przypominając sobie to, co najlepsze.- Dla ciebie.- szepnęła, kiedy padł kolejny komplement na temat wyglądu. Nie stroiła się dla innych, nie potrzebowała uznania obcych mężczyzn, tylko dla niego i jego.
Cmoknęła go jeszcze w policzek, gdy pochwalił jej gotowanie. Nie stała już dłużej przy nim, musiała przywitać pozostałych, a i tak pochłonął dużą część jej uwagi. Nawet nie wiedziała, że tyle byli w kuchni sami. Zostawiła chłopaków z zadaniem, wierząc, że sobie poradzą. To nie było ponad ich siły. Mijając Marysię i Marcela, nie miała świadomości, że została okropnie zdradzona przez Multon. Powierzyła jej pilnowanie jedzenia, a przy chłopcach nie istniało nic ważniejszego, gdy mogli pochłonąć każdą ilość. Cóż najpewniej tą potworną zdradę skwitowałaby przewróceniem oczami i krótkim dźwięcznym śmiechem z którym na nowo się oswajała. Zapomniała, jak to jest śmiać się beztrosko i z błahych rzeczy. Uczyła się tego ponownie, trochę, jak dziecko pierwszych kroków. Po miesiącach wypełnionych goryczą śmiech przynosił duszy lekkości.
Stając przed Freddym, skuliła nieco ramiona, odrobinę zmieszana jego słowami. Miała prawo do szczęścia, gdy on wyglądał jak jej przeciwieństwo? Uratował ją i bez sprzeciwu poszedł za jej głupim pomysłem. Była pewna, że po fakcie żałował tego, jak niczego innego, a ona mogła jedynie próbować mu to wynagrodzić, odwdzięczyć się w jakiś sposób. Zrobił dla niej to, czego wielu nie podjęłoby się.
- Przyszedłeś ty i wszyscy pozostali, więc tak, jestem szczęśliwa.- wyjaśniła i obejrzała się przez ramię ku wejściu do kuchni. Nie namawiała go, by szedł do chłopaków, skoro najwyraźniej nie miał na to ochoty.- Nie, chyba już nic więcej nie trzeba. Prawie wszystko jest gotowe, zostały ostatnie szlify i możemy spędzić tą noc tak, by nikt jej nie żałował.- odparła. Cofnęła się, aby mógł przejść i znaleźć dla siebie miejsce, gdzie tylko czułby się komfortowo. Idąc w kierunku schodów, przystanęła jeszcze przy Liddy, zamknęła palce na jej dłoni i odszukała jej spojrzenia. W ciemnych tęczówkach znów pojawiło się niewypowiedziane przepraszam i nieśmiałe szukanie wsparcia w przyjaciółce. Zmarszczyła lekko brwi, gdy dobiegło do niej pukanie do drzwi. Przyjaciele po prostu wchodzili tu, jak do siebie, bo nikt nie odbierał im swobody. Byli wśród swoich.
- Sprawdzisz kto to? – poprosiła ją, a samej poszła na górę, nie potrafiąc już skupić myśli, gdy Djilia była sama na górze. Wracając na dół z maleństwem, z zadowoleniem zauważyła, że Aisha i Maria musiały pogonić już wszystkich do ogrodu. Kołysząc kruszynę w ramionach, wsłuchiwała się dłuższą chwilę w odgłosy rozmów toczonych za domem. Czuła się zniecierpliwiona, powoli przepełniona ekscytacją do granic możliwości. Chaos myśli, który towarzyszył jej jeszcze na górze, teraz ustał. Zamilkł i rozpłynął się, dając jej poczuć spokój, którego potrzebowała bardziej. Zamknęła na moment oczy, nucąc pod nosem romską piosenkę. Melodię znaną z dzieciństwa, zakopaną głęboko we wspomnieniach tak dawnych, że prawie zapomnianych i wymazanych. Czasów, gdy była wystarczająco duża, aby już zapamiętywać. Była ciekawa, co małej Gilli przyjdzie pamiętać, co pierwsze zapisze się w jej sercu i umyśle. Jacy ludzie będą temu towarzyszyć, jakie emocje i kiedy najmilej będzie do tego wracała tak jak ona teraz.
Ruszyła się z miejsca, lekkim krokiem pokonała metry między schodami w domu, a stopniem prowadzącym do ogrodu. Maleństwo trzymała w ramionach pewnie i bezpiecznie. Patrzyła na nią, kiedy otworzyła swe ciemne oczka, ich barwa przywodziła na myśl burzę. Wiedziała, że jeszcze się zmienią, pociemnieją nabierając ostatecznego koloru, ale i tak miała wrażenie już teraz, że będzie miała jej oczy. Zatrzymała się kilka kroków od Jamesa, dopiero teraz unosząc wzrok w górę. Uśmiech wpełzł na usta, łagodne spojrzenie osiadło na chłopaku, by po chwili leniwe przesunąć się po pozostałych. Milczała dłuższą chwilę, czując, że nie mogła wydusić z siebie słowa. Gardło ścisnęło się, głos nie chciał zabrzmieć. Spuściła wzrok na dwie świece, które postawiła tu kilka godzin temu, a których lonty płonęły teraz. Nie wiedziała, kto je zapalił, ale stawiałaby na którąś z dziewczyn, które spędziły z nią cały dzisiejszy dzień. Odsunęła delikatnie różowy kocyk, odsłaniając drobne rączki córeczki i cieniutką czerwoną wstążkę, którą miała luźno zawiązaną na nadgarstku. Zerknęła ku Jamesowi, bo najlepiej wiedział, czemu służyła. Odpędzała złe spojrzenia, nie pozwalała skrzywdzić małej i przeklnąć jej. Zwykły romski przesąd, który jednak zakorzeniony tak głęboko w jej głowie, skłonił ją, aby uchroniła swe dziecko w ten sposób. Milczała nadal, bo ta część powinna być dla niej ciszą i rytuałem, który praktykował tabor w jakim wychowała się ona i Doe. Przesunęła swoją dłonią nad płomieniem obu świec. Tylko wiedziała, że nie może trwać w ciszy nadal.- Nasza kultura jest wam obca, ale dziś chcę byście byli tego częścią i świadkami.- odezwała się, zerkając na nich przelotnie. Spoważniała wiedząc dobrze, co spoczywa na jej barkach.- Czarna świeca odpędza złe siły, przegania los, który chciałby skrzywdzić dziecko. Biała oczyszcza duszę i myśli, otwiera nową kartę kruchego życia. Ich dym i ciepło będą nam dziś kompanem oraz będą Jej początkiem.- dłoń powędrowała ponownie nad ogień świec. Czuła parzący wręcz gorąc na skórze, ale nie uciekała od tego. Wsunęła palce w zimną wodę, która znajdowała się w niedużej misce, zdobionej roślinnymi wzorami, które rysowała na jej powierzchni przez ostatnie dni. Na tafli wody pływały zioła, którym romowie przypisywali oczyszczające i ochronne właściwości; biała szałwia, rozmaryn i lawenda. Wilgotnymi palcami przesunęła po jednej rączce córki, po czym złożyła delikatny pocałunek na wnętrzu drobniutkiej dłoni. Powtórzyła to samo na drugiej, nie spiesząc się w swoim działaniu. Zamoczyła palce ponownie, by tym razem wilgoć nanieść na czoło Djili i policzki, malutkie usteczka. Ucałowała jej czółko i policzki, uśmiechnęła się pod nosem. Uniosła wzrok na Jamesa, robiąc krok w jego stronę, a dłoń wsunęła w jego dłonie. Zmywając z jego rąk przesądne zło, które dorosłych nie dotykało w takim stopniu, jak niewinne dzieci. Zacisnęła palce prawej dłoni na jego lewej, dwie blizny będące przypomnieniem przysięgi musiały zejść się idealnie. Nie musiała patrzeć, by to wiedzieć.
Wzięła głębszy oddech, spoglądając na małą, którą tuliła nadal przy sobie. Słowa, nad którymi zastanawiała się cały dzień, próbując znaleźć odpowiednie, teraz ułożyły się w głowie. Jak trybiki wskakujące na swoje miejsce. Rozchyliła usta, odruchowo chcąc odezwać się po romsku, ale powstrzymała się w ostatnim momencie.
- Rom od poczęcia, aż do śmierci otoczony jest rodziną. My straciliśmy swoją, pozbawiono nas tych z którymi łączyła nas krew. Jednak los okazał się łaskawy i dał nam nową, inną, ale równie ważną. Was.- spojrzała na każdego, nikogo nie pomijając, bo każda z tych osób miała swoją wartość. Każdy przyjaciel wnosił coś innego. Ciemne oczy powoli przeskakiwały od osoby do osoby, chociaż na dłużej zatrzymała je na Aishy i Marcelu.- James miał rację, próbował wyjaśnić mi to całymi miesiącami i można tylko podziwiać go za tą determinację. Miałeś rację, Jamie, a ja nie chciałam słuchać i mogę mieć żal tylko do siebie, że zajęło mi to tak wiele czasu.– uśmiechnęła się nieco niepewnie, przenosząc wzrok na niego.- Na świecie musiała pojawić się Ona, żebym zrozumiała i z bólem towarzyszącym tak mocnym zmianą, zmieniła wartości. Nie mogę dać jej rodziny takiej, jak mieliśmy my w taborze, ale mogę otoczyć ją ludźmi, którzy kochać ją będą równie mocno i przyjmą jej miłość, którą obdarza się tylko rodzinę.- czuła się dziwnie, burząc mury, które stworzyła wokół siebie. Odsłaniając najdelikatniejszą siebie, gdy w ramionach trzymała tak kruche istnienie. Wysunęła dłoń z dłoni męża i poprawiła małą na rękach.- Dlatego tak, jak rodzinie chciałabym wam ją przedstawić, małą Djilię Marcię.- głos miała pewny, gdy wymawiała jej imię. Djilia Marcia Liddy. Tak brzmiała w pełni, lecz trzecie imię miało nigdy nie paść z jej ust. Było ochroną.
- Wypijcie jej zdrowie, wypijcie, by los jej sprzyjał.- poradziła z uśmiechem i rozbawieniem. Może jeszcze nie wiedzieli na co się piszą, ale ta noc będzie długa.
Powróciła wzrokiem kolejny raz do Jamesa, bo dochodzili do momentu w którym jej żołądek skręcał się okropnie. Cofnęła się o dwa kroki, by dać jemu i sobie przestrzeń.
- Jest twoja, James. Jest twoją córką, twoją krwią z krwi, twoją pierworodną.- głos jej zadrżał, mięśnie napięły się, ale ugięła sylwetkę. Pochyliła się, kucając i zaraz opierając kolano na trawie. Materiał sukienki rozlał się wokół jej sylwetki. Ułożyła Marcię na trawie, ostrożnie pozostawiła ją bez dotyku dłoni. Odchyliła sylwetkę ku tyłowi, ale nie wyprostowała się, nie dźwignęła na nogi. Była gotowa pomóc mu, gdyby tego potrzebował nie wiedząc, jak bezpiecznie podnieść córkę.
- Rom jest prawdziwie wolny, mając trawę pod nogami i niebo nad głową, pustą przestrzeń wokół siebie. Rodzinę u boku, bo nie jesteśmy dla siebie pętlą u szyi.- tym razem odezwała się po romsku. Przypominając mu słowa, które często padały w ich rodzinie. Sama o tym zapominała, gdy szara codzienność gniotła za mocno.- Jest twoja.- powtórzyła. Mógł ją przyjąć, ale mógł również nie uznać, nie dać jej swego nazwiska. Pozostawić tylko jako Djilię Marcię i zmuszając ją, by dała małej nazwisko Vause.- Jesteśmy twoje.- romski zabrzmiał już chrapliwie. Takie słowa nigdy, nie padały z jej ust, bo były zbyt niepokojące.
Oswajała się powoli z tym, co miało mieć dziś miejsce, zabawą w której towarzyszyć mieli jej ci wszyscy, którzy dziś zbierali się w domu w Dolinie. Poza Doe tylko Marcel wiedział więcej o Romach, chociaż przypuszczała, że i dla niego będzie to inne i nowe. Wcześniej był tylko na romskim weselu, zaznając skrawka tego, jak Cyganie potrafili się bawić, a wtedy bawili się, jakby kolejny dzień miał nigdy nie nadejść. Dziś chętnie by to powtórzyła, bo okazja była równie ważna. Obejmując go powoli, czuła delikatne zdenerwowanie drażniące wyczulone nerwy, napinające ścięgna. Nie miała żadnej pewności, że jej na to pozwoli, a jednak poczuła ramiona zamykające się wokół niej. Przymknęła oczy, ledwie na chwilę, by uspokoić się. Było dobrze, spotkała się z niewypowiedzianą akceptacją, co dziś liczyło się, jak nic innego. Potrzebowała tego, by wzmocnić odwagę, ugruntować pewność siebie. Nie miała do niego żalu, nie obwiniała, że i on i James tamtego jednego wieczoru, znaleźli się tak daleko. Może tak miało być, może, gdyby byli nadal wszyscy razem, coś poszłoby jeszcze bardziej nie tak. Kogoś mogło zabraknąć tu dziś, a tak pokiereszowani fizycznie i psychicznie, witali się ze sobą.
- Nie będę dopytywać, co znaczy to trochę.- stwierdziła szeptem, a ciemne oczy nieco się zmrużyły. Kontrastowały jednak z pełnymi ustami, które zdobił uśmiech. Skinęła głową, kiedy zaakceptował swój los na dzisiejszą noc. Jakby miał się skończyć świat. Może skończy się stary, a zacznie nowy, nie na zgliszczach przeszłości, lecz czymś nieokraszonym krwią. Przekrzywiła nieco głowę, gdy zapewnił ją, że będą uważać.- Ufam ci.- odparła, traktując jego dane słowo dość wiążąco. Nie wymagała od nich, by bawili się gorzej, zastanawiali nad każdym kieliszkiem, ale chciała tańczyć z Marcelem i potrzebowała Jamesa jeszcze wystarczająco trzeźwego, aby nie stało się nic złego. Cmoknęła go jeszcze raz w policzek i umknęła na bok, podążając już za Jimem.
- Tak, żeby się nie...? Co? – spytała i uniosła lekko brew, najpewniej dalej było już tylko jakieś niewybredne przekleństwo. Kolejny raz znalazła się w obejmujących ją ramionach, ale w tych było jej jakoś lepiej. Zapomniała już jakie to uczucie, jak przyjemnie było kryć twarz w jego szyi i zwyczajnie nie obawiać się. Uniosła wzrok, gdy przyznał, że również tęsknił. Nie wiedziała, co myśleć i czy wierzyć tym słowom. Długie tygodnie pokazywał jej raczej, że ma jej dość. Skinęła lekko głową, jedynie tak reagując, bo było to łatwiejsze, niż ostrożne ubieranie myśli w słowa.
- Dobrze, przynajmniej dziś.- odparła, bo faktycznie czuła się lepiej. Ciało wracało do sił, organizm zdawał się regenerować, ale trochę za wolno, jak na jej gust. Zniknęło poczucie ociężenia, ale nie słabość w mięśniach. Ciemne tęczówki otworzyły się mocniej, gdy przeprosił. Pokręciła głową, a luźne kosmyki zatańczyły wokół jej twarzy.
- Nie, Jamie, nie rób tego.- oparła palec na jego ustach, by przestał mówić.- Nie przepraszaj, nie masz za co. Musiałeś być gdzieś indziej.- wydusiła z siebie. Nie miała pewności czy w to wierzyła, czy jedynie próbowała sobie wmówić, by zaakceptować, że nie było go obok.- Może dzięki temu żyjemy, bo byliśmy gdzieś indziej i nie pakowaliśmy się w te same kłopoty.– było to prawdopodobne, ktoś popełniłby błąd, ostatni i niewybaczalny. Patrzyła, jak zacisnął usta w wąską kreskę. Znała ten gest, kiedyś kryło się za nim wszystko, co chciał powiedzieć, ale nie umiał ubrać w słowa. Obserwowała z zaskoczeniem, jak znajomo to wyglądało i jak dawno tego nie widziała.- Wiem. Wiem, James.- padło cicho, podobnie miękkim tonem, jak kiedyś. Cokolwiek chciał wypowiedzieć, nie musiał. Dawała mu znów tę samą furtkę, co lata temu, możliwość, by milczeć, a zrozumienie po prostu przychodziło. Było takie jak wtedy? Może.
- Nie wydaje mi się.- odparła na pytanie o Celine. Żałowała, ale to chyba byłoby za wiele dla półwili, nawet jeżeli chętnie by ją tu przywitała.
Uśmiechnęła się, gdy najwyraźniej był gotów zobaczyć i poznać swą córkę. Musiał jeszcze uzbroić się w cierpliwość, dzieliły go od tego minuty i była pewna, że da radę. Ciche prychnięcie opuściło pełne usta, kiedy zaczął grać niewiniątko. Niestety nie wiedział, że sprzedał go już Marcel i nie miał się dowiedzieć.- Nie i liczę, że jesteś dziś w tak samo dobrej formie.- nie miał wyboru, ale pewnie nie był tym zmartwiony, a przynajmniej nie wyglądał tak teraz. Prychnęła z rozbawieniem, kiedy zasalutował w bliźniaczym geście, co Sallow. Nawet na odległość i nie widząc siebie nawzajem, potrafili być bardzo podobni w zachowaniu.
Zdziwił ją nagły temat Steffena, pokiwała głowa powoli, przyswajając to, co słyszała.
- Nic mu nie zrobi. Nie jest żmiją, no przestań, Jim.- westchnęła, jego niechęć była większa, niż mogła przypuszczać, ale teraz i tu, nie zamierzała przekonywać go bardziej. Bella była w porządku.
Pełne usta na nowo ozdobił łady uśmiech, który sięgnął również oczu, nadając im więcej pogodności. Jest prawie jak w domu. Nie przypuszczała, że to jest tak naprawdę to, czego potrzebowała usłyszeć. Namiastka domu, którą mogła mu zaoferować prostymi gestami i którą sama się zachłysnąć, przypominając sobie to, co najlepsze.- Dla ciebie.- szepnęła, kiedy padł kolejny komplement na temat wyglądu. Nie stroiła się dla innych, nie potrzebowała uznania obcych mężczyzn, tylko dla niego i jego.
Cmoknęła go jeszcze w policzek, gdy pochwalił jej gotowanie. Nie stała już dłużej przy nim, musiała przywitać pozostałych, a i tak pochłonął dużą część jej uwagi. Nawet nie wiedziała, że tyle byli w kuchni sami. Zostawiła chłopaków z zadaniem, wierząc, że sobie poradzą. To nie było ponad ich siły. Mijając Marysię i Marcela, nie miała świadomości, że została okropnie zdradzona przez Multon. Powierzyła jej pilnowanie jedzenia, a przy chłopcach nie istniało nic ważniejszego, gdy mogli pochłonąć każdą ilość. Cóż najpewniej tą potworną zdradę skwitowałaby przewróceniem oczami i krótkim dźwięcznym śmiechem z którym na nowo się oswajała. Zapomniała, jak to jest śmiać się beztrosko i z błahych rzeczy. Uczyła się tego ponownie, trochę, jak dziecko pierwszych kroków. Po miesiącach wypełnionych goryczą śmiech przynosił duszy lekkości.
Stając przed Freddym, skuliła nieco ramiona, odrobinę zmieszana jego słowami. Miała prawo do szczęścia, gdy on wyglądał jak jej przeciwieństwo? Uratował ją i bez sprzeciwu poszedł za jej głupim pomysłem. Była pewna, że po fakcie żałował tego, jak niczego innego, a ona mogła jedynie próbować mu to wynagrodzić, odwdzięczyć się w jakiś sposób. Zrobił dla niej to, czego wielu nie podjęłoby się.
- Przyszedłeś ty i wszyscy pozostali, więc tak, jestem szczęśliwa.- wyjaśniła i obejrzała się przez ramię ku wejściu do kuchni. Nie namawiała go, by szedł do chłopaków, skoro najwyraźniej nie miał na to ochoty.- Nie, chyba już nic więcej nie trzeba. Prawie wszystko jest gotowe, zostały ostatnie szlify i możemy spędzić tą noc tak, by nikt jej nie żałował.- odparła. Cofnęła się, aby mógł przejść i znaleźć dla siebie miejsce, gdzie tylko czułby się komfortowo. Idąc w kierunku schodów, przystanęła jeszcze przy Liddy, zamknęła palce na jej dłoni i odszukała jej spojrzenia. W ciemnych tęczówkach znów pojawiło się niewypowiedziane przepraszam i nieśmiałe szukanie wsparcia w przyjaciółce. Zmarszczyła lekko brwi, gdy dobiegło do niej pukanie do drzwi. Przyjaciele po prostu wchodzili tu, jak do siebie, bo nikt nie odbierał im swobody. Byli wśród swoich.
- Sprawdzisz kto to? – poprosiła ją, a samej poszła na górę, nie potrafiąc już skupić myśli, gdy Djilia była sama na górze. Wracając na dół z maleństwem, z zadowoleniem zauważyła, że Aisha i Maria musiały pogonić już wszystkich do ogrodu. Kołysząc kruszynę w ramionach, wsłuchiwała się dłuższą chwilę w odgłosy rozmów toczonych za domem. Czuła się zniecierpliwiona, powoli przepełniona ekscytacją do granic możliwości. Chaos myśli, który towarzyszył jej jeszcze na górze, teraz ustał. Zamilkł i rozpłynął się, dając jej poczuć spokój, którego potrzebowała bardziej. Zamknęła na moment oczy, nucąc pod nosem romską piosenkę. Melodię znaną z dzieciństwa, zakopaną głęboko we wspomnieniach tak dawnych, że prawie zapomnianych i wymazanych. Czasów, gdy była wystarczająco duża, aby już zapamiętywać. Była ciekawa, co małej Gilli przyjdzie pamiętać, co pierwsze zapisze się w jej sercu i umyśle. Jacy ludzie będą temu towarzyszyć, jakie emocje i kiedy najmilej będzie do tego wracała tak jak ona teraz.
Ruszyła się z miejsca, lekkim krokiem pokonała metry między schodami w domu, a stopniem prowadzącym do ogrodu. Maleństwo trzymała w ramionach pewnie i bezpiecznie. Patrzyła na nią, kiedy otworzyła swe ciemne oczka, ich barwa przywodziła na myśl burzę. Wiedziała, że jeszcze się zmienią, pociemnieją nabierając ostatecznego koloru, ale i tak miała wrażenie już teraz, że będzie miała jej oczy. Zatrzymała się kilka kroków od Jamesa, dopiero teraz unosząc wzrok w górę. Uśmiech wpełzł na usta, łagodne spojrzenie osiadło na chłopaku, by po chwili leniwe przesunąć się po pozostałych. Milczała dłuższą chwilę, czując, że nie mogła wydusić z siebie słowa. Gardło ścisnęło się, głos nie chciał zabrzmieć. Spuściła wzrok na dwie świece, które postawiła tu kilka godzin temu, a których lonty płonęły teraz. Nie wiedziała, kto je zapalił, ale stawiałaby na którąś z dziewczyn, które spędziły z nią cały dzisiejszy dzień. Odsunęła delikatnie różowy kocyk, odsłaniając drobne rączki córeczki i cieniutką czerwoną wstążkę, którą miała luźno zawiązaną na nadgarstku. Zerknęła ku Jamesowi, bo najlepiej wiedział, czemu służyła. Odpędzała złe spojrzenia, nie pozwalała skrzywdzić małej i przeklnąć jej. Zwykły romski przesąd, który jednak zakorzeniony tak głęboko w jej głowie, skłonił ją, aby uchroniła swe dziecko w ten sposób. Milczała nadal, bo ta część powinna być dla niej ciszą i rytuałem, który praktykował tabor w jakim wychowała się ona i Doe. Przesunęła swoją dłonią nad płomieniem obu świec. Tylko wiedziała, że nie może trwać w ciszy nadal.- Nasza kultura jest wam obca, ale dziś chcę byście byli tego częścią i świadkami.- odezwała się, zerkając na nich przelotnie. Spoważniała wiedząc dobrze, co spoczywa na jej barkach.- Czarna świeca odpędza złe siły, przegania los, który chciałby skrzywdzić dziecko. Biała oczyszcza duszę i myśli, otwiera nową kartę kruchego życia. Ich dym i ciepło będą nam dziś kompanem oraz będą Jej początkiem.- dłoń powędrowała ponownie nad ogień świec. Czuła parzący wręcz gorąc na skórze, ale nie uciekała od tego. Wsunęła palce w zimną wodę, która znajdowała się w niedużej misce, zdobionej roślinnymi wzorami, które rysowała na jej powierzchni przez ostatnie dni. Na tafli wody pływały zioła, którym romowie przypisywali oczyszczające i ochronne właściwości; biała szałwia, rozmaryn i lawenda. Wilgotnymi palcami przesunęła po jednej rączce córki, po czym złożyła delikatny pocałunek na wnętrzu drobniutkiej dłoni. Powtórzyła to samo na drugiej, nie spiesząc się w swoim działaniu. Zamoczyła palce ponownie, by tym razem wilgoć nanieść na czoło Djili i policzki, malutkie usteczka. Ucałowała jej czółko i policzki, uśmiechnęła się pod nosem. Uniosła wzrok na Jamesa, robiąc krok w jego stronę, a dłoń wsunęła w jego dłonie. Zmywając z jego rąk przesądne zło, które dorosłych nie dotykało w takim stopniu, jak niewinne dzieci. Zacisnęła palce prawej dłoni na jego lewej, dwie blizny będące przypomnieniem przysięgi musiały zejść się idealnie. Nie musiała patrzeć, by to wiedzieć.
Wzięła głębszy oddech, spoglądając na małą, którą tuliła nadal przy sobie. Słowa, nad którymi zastanawiała się cały dzień, próbując znaleźć odpowiednie, teraz ułożyły się w głowie. Jak trybiki wskakujące na swoje miejsce. Rozchyliła usta, odruchowo chcąc odezwać się po romsku, ale powstrzymała się w ostatnim momencie.
- Rom od poczęcia, aż do śmierci otoczony jest rodziną. My straciliśmy swoją, pozbawiono nas tych z którymi łączyła nas krew. Jednak los okazał się łaskawy i dał nam nową, inną, ale równie ważną. Was.- spojrzała na każdego, nikogo nie pomijając, bo każda z tych osób miała swoją wartość. Każdy przyjaciel wnosił coś innego. Ciemne oczy powoli przeskakiwały od osoby do osoby, chociaż na dłużej zatrzymała je na Aishy i Marcelu.- James miał rację, próbował wyjaśnić mi to całymi miesiącami i można tylko podziwiać go za tą determinację. Miałeś rację, Jamie, a ja nie chciałam słuchać i mogę mieć żal tylko do siebie, że zajęło mi to tak wiele czasu.– uśmiechnęła się nieco niepewnie, przenosząc wzrok na niego.- Na świecie musiała pojawić się Ona, żebym zrozumiała i z bólem towarzyszącym tak mocnym zmianą, zmieniła wartości. Nie mogę dać jej rodziny takiej, jak mieliśmy my w taborze, ale mogę otoczyć ją ludźmi, którzy kochać ją będą równie mocno i przyjmą jej miłość, którą obdarza się tylko rodzinę.- czuła się dziwnie, burząc mury, które stworzyła wokół siebie. Odsłaniając najdelikatniejszą siebie, gdy w ramionach trzymała tak kruche istnienie. Wysunęła dłoń z dłoni męża i poprawiła małą na rękach.- Dlatego tak, jak rodzinie chciałabym wam ją przedstawić, małą Djilię Marcię.- głos miała pewny, gdy wymawiała jej imię. Djilia Marcia Liddy. Tak brzmiała w pełni, lecz trzecie imię miało nigdy nie paść z jej ust. Było ochroną.
- Wypijcie jej zdrowie, wypijcie, by los jej sprzyjał.- poradziła z uśmiechem i rozbawieniem. Może jeszcze nie wiedzieli na co się piszą, ale ta noc będzie długa.
Powróciła wzrokiem kolejny raz do Jamesa, bo dochodzili do momentu w którym jej żołądek skręcał się okropnie. Cofnęła się o dwa kroki, by dać jemu i sobie przestrzeń.
- Jest twoja, James. Jest twoją córką, twoją krwią z krwi, twoją pierworodną.- głos jej zadrżał, mięśnie napięły się, ale ugięła sylwetkę. Pochyliła się, kucając i zaraz opierając kolano na trawie. Materiał sukienki rozlał się wokół jej sylwetki. Ułożyła Marcię na trawie, ostrożnie pozostawiła ją bez dotyku dłoni. Odchyliła sylwetkę ku tyłowi, ale nie wyprostowała się, nie dźwignęła na nogi. Była gotowa pomóc mu, gdyby tego potrzebował nie wiedząc, jak bezpiecznie podnieść córkę.
- Rom jest prawdziwie wolny, mając trawę pod nogami i niebo nad głową, pustą przestrzeń wokół siebie. Rodzinę u boku, bo nie jesteśmy dla siebie pętlą u szyi.- tym razem odezwała się po romsku. Przypominając mu słowa, które często padały w ich rodzinie. Sama o tym zapominała, gdy szara codzienność gniotła za mocno.- Jest twoja.- powtórzyła. Mógł ją przyjąć, ale mógł również nie uznać, nie dać jej swego nazwiska. Pozostawić tylko jako Djilię Marcię i zmuszając ją, by dała małej nazwisko Vause.- Jesteśmy twoje.- romski zabrzmiał już chrapliwie. Takie słowa nigdy, nie padały z jej ust, bo były zbyt niepokojące.
Learn your place in someone's life,
so you don't overplay your part
Eve Doe
Zawód : Tancerka, złodziejka, młoda mama
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Start where you are.
Use what you have.
Do what you can.
Use what you have.
Do what you can.
OPCM : 5
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +3
TRANSMUTACJA : 15+5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Nie dostrzegł kobiecego zgrzytu, który rozgrywał się w głowach, a przynajmniej jednej głowie, prędko zostawiając wszystkich witających się za sobą. Od razu chciał wziąć się do działania, alkohol płynący w jego żyłach go już napędzał, skłaniał do pośpiechu.
— Nie-nic. Nieważne — odpowiedział niemrawo, drapiąc się po nosie. To, co chciał powiedzieć zdecydowanie nie było przeznaczone dla jej uszu, ale był pewien, że za nim od razu ruszył Marcel, nie Eve. Pokiwał głową twierdząco na wieść, że dobrze się czuła. O tym, co przeszła nie wiedział i nie chciał wiedzieć, nie mogąc nawet w połowie zrozumieć trudów jakie przeszła. Pozostawił tę sferę nietkniętą, sakralną i całkowicie pozbawioną samczych fluidów. Mógł tylko upewnić się, że doszła już do siebie. Kiedy próbował ją przeprosić, ale mu przerwała, zmarszczył brwi. Jej zrozumienie było nietypowe, a jemu trudno było uwierzyć w to, że nie miała mu tego za złe. On sam zbyt dobrze wiedział, że jego obowiązkiem było w takiej chwili być obok, nie przewidział podobnej tragedii, nikt nie mógł tego zrobić. Pokiwał głową, przyjmując jej słowa. Może była jakaś nadzieja we wzajemnym porozumieniu, pozostawieniu tego, co złe za plecami. Może mogli spróbować choć trochę się dogadać. Echo słów wypowiedzianych na festiwalu, w ostatnim dniu, kiedy się widzieli przestało mu dźwięczeć w uszach, ale nie zapomniał tego, co mu powiedziała i tego, co on zapowiedział jej. Wyraz twarzy mu złagodniał, a kąciki ust lekko ugięły się ku górze. Ulżyło mu na wieść, że nie będzie Celiny, choć może bardziej od własnych emocji bał się emocji Marcela i tego, do czego jej obecność mogłaby doprowadzić. Ostatnim razem w takim gronie prawie doszło do tragedii, a on nie oszczędzałby dziś w słowach na jej temat. Nie powiedział jednak niczego świadom nieświadomości Eve i tego, że si przyjaźniły. Swoimi wyrzutami i lamentem popsuje jej tylko wieczór.
— Zawsze jestem w formie — odpowiedział jej wyraźnie dotknięty przypuszczającym tonem jej wypowiedzi i spojrzał na nią kpiąco. Przygryzł policzek na chwilę, bo nie do końca zgadzał się z jej słowami na temat Belli, ale by jej to wyjaśnić musiałby jej powiedzieć, że pili pod domem Steffena i Steffen wrócił do domu pijany, a Bella się wciąż szykowała no i jeszcze zwierzyć się z tego, co ostatnio zrobili — uznał ostatecznie, że za dużo miał za uszami, by się przyznać. — Tak, pewnie masz rację. Źle ją oceniam. Nie znam jej w końcu w ogóle — Zmarszczył brwi, spuszczając wzrok. — Nie, żeby nie dała mi się poznać, znam ją tylko z opowieści. Napewno jest milutka jak kociak — dodał z uśmiechem, spoglądając w ciemne oczy Eve.
Dla ciebie. Uśmiechnął się na te słowa, choć trzewia skręciły się w supeł. Poczuł się podły, wredny i okrutny, ale nie zatrzymywał jej. Powiódł za nią wzrokiem tylko oddychając powoli i trawiąc jej słowa, a wraz z nimi żółć własnych myśli i emocji. Potrzebował chwili, więc sterczał moment nad stołem, nim postanowił zwołać kompanię.
Gdy Neala pojawiła się w kuchni zamiast chłopaków — Marcela i Freddiego, uniósł brwi, mrugając przez chwilę zdezorientowany, nie spodziewając się takiej formy pomocy. Zaczynał powoli analizować w jaki sposób wynieść stół na dwór w pojedynkę.
— Śpiewał? — zdziwił się, błyskając uśmiechem, ale coś z tyłu głowy zasugerowało mu, że o czymś zapomniał. — Będę. Lubisz jak śpiewam? — spytał zaczepnie odchylając głowę w bok, zerkając na nią pod kątem i nim wpadł na pomysł ze stołem Marcel zjawił się już obok niego, przez co zmuszony był oderwać od niej wzrok by spojrzeć na blondyna. — Gdzie Freddie? Słyszałem go — spytał od razu. — Skąd masz ciastko? — Obrócił się z oburzeniem w stronę wejścia do kuchni. Mieli nic nie jeść na razie. Skarcił przyjaciela wzrokiem, choć tylko dlatego, że nie wziął mu kawałka. — Eve cię zabije — burknął z niezadowoleniem. Gdyby się podzielił mogły przymknąć na to oko, ale o nim zapomniał. Zaraz potem uśmiechnął się znowu. — Pieśni? Ty razem ze mn-szlag! Szlag! — krzyknął, a potem syknął, a mina mu zrzedła. Otworzył szerzej oczy patrząc na Marcela. — Zostawiliśmy gramofon u Steffena pod domem! — To o tym zapomniał, to to miał z tyłu głowy, gdy Weasley wspomniała o śpiewaniu. Miał ochotę pacnąć się w czoło, ale dłońmi trzymał blat stołu i manewrował nim tak, by wyprowadzić Sallowa na zewnątrz. A może to on powinien nieść stół tyłem? — Chcesz się zamienić? — spytał na wszelki wypadek. — Musimy wrócić po gramofon zanim go ktoś zgarnie — dodał już po chwili bardziej do siebie niż kogokolwiek i zerknął na Nealę, przechodząc obok niej.
Stół postawili w miejscu, które wskazały dziewczyny, na boki, gdzieś, gdzie miało być najwygodniej i jednocześnie wystarczająco poręcznie. Pogoda póki co dopisywała, ale wiatr dawał już znać, że zaczynała się jesień; nie było tak ciepło, jak na festiwalu lata, ale koszula, którą uszyła mu Maria, nie tylko przylegała do jego ciała idealnie, ale też chroniła przed szczypiącym chłodem. Może w rozpierającym go cieple było jeszcze inne wyjaśnienie, ale przecież nie wypił tego alkoholu tak dużo, by brać to pod uwagę. Rozejrzał się dookoła, na odpalone świece — ogród wydał mu się większy niż to zapamiętał, nie pomyślał jednak, że był grubsza uprzątnięty. Skutecznie osłaniał ich od większego wiatru, ale też sąsiadów. Wygładził jasną, nową koszulę, którą miał na sobie i ruszył do Freddiego, obracając się po drodze też do Marcela zachęcająco. — Mnie nie zaproponujesz, draniu? Panienka nie pali — mruknął z oburzeniem i sięgnął po papierosa, którego oferował Marii. Wsunął go między wargi i odczekał aż kumpel będzie tak miły i mu go odpali. Jak już się oferował. Zaraz jednak spojrzał na blondynkę z zastanowieniem i wyjął go z ust. — Pali? — spytał jasnowłosą dziewczynę z zaskoczeniem, w oczach błysnęło mu wyzwanie. — Wybacz za pomyłkę. — A potem obejrzał się na Marcela i przyciągnął go bliżej siebie. Napewno uratuje sytuacje. Nie, żeby miał w tym jakiś cel, nie żeby zaplanował to podstępnie, nie był przecież manipulantem. — Dziękuję, kochaniutki — Wyszczerzył się do Freda i sięgnął dłonią, by poklepać go po policzku ze słodkością ukochanej ciotki. — Jak tyś się dziś odwalił, no, no, dla dziewczyny? — spytał odchylając się lekko do tyłu, by zmierzyć Kruegera podejrzliwym wzrokiem. Zaciągnął się papierosem i wypuścił dym w formie okręgu. — Marysia nie będzie słuchać, pochwal się — ciągnął, siląc się na poważny ton, gdy złożył ręce w splocie na piersiach z wyciągnięta dłonią, w której trzymał papierosa. — Napijemy się? — Obejrzał się na Marcela, gotów po jego przytaknięciu ruszyć po butelki Mocarza. Przeniósł spojrzenie obok blond czupryny, poszukując płomiennych włosów Neali, która musiała mieć ze sobą alkohol. — Neala? Neala, chodź, chodź. — Cofnął się, opierając plecami o ramię Freda, do którego się odwrócił ze słodkim uśmiechem i zepchnął go trochę na bok, żeby zrobić Weasley miejsce. Miała butelki, była najważniejszą osobą w towarzystwie na ten moment. — Zawołajcie jeszcze moją siostrę, musi tu gdzieś być. Aisha! Aisha! Weź kieliszek! — Jeden, po cygańsku, dla każdego nalany po kolei. Gdzieś w odmętach domu zaginęła Liddy, pukania do drzwi nie słyszał, ale liczył na to, że lada moment zjawią się tu oni wszyscy, razem z jego siostrą, Moore, i nowoprzybyłą koleżanką, którą mogli zaprosić do swojego grona.
Stali w kółku, które powiększało się z każdą chwilą. Tylko tak mogli napić się razem, jedno po drugim, patrzeć na siebie i cieszyć własnym towarzystwem. Z każdą chwilą czuł jak chłód postępującego wieczoru mija, jak zastępuje go ciepło i jak obecność tych wszystkich ludzi działa na niego kojąco, jak sprawia, że czuł się naprawdę jak w domu. Obrócił się za siebie, kiedy usłyszał wychodzącą domu z Eve i przełknął ślinę, dostrzegając zawiniątko w jej rękach. Coś sprawiało, że nie mógł opuścić spojrzenia na nie, nawet kiedy je rozwinęła. Cofnął się bardziej, żeby nie zasłaniać sobą nikomu widoku i wyciągnął z ust tlącego się papierosa, na chwilę zastygając w bezruchu. Zrobił głęboki wdech i wydech, w milczeniu spoglądając, jak kuca przy świecach, jak przesuwa dłonią nad płomieniami. Zaciągnął się papierosem jeszcze raz w pośpiechu, a potem oddał papierosa Neali, którą miał za plecami. Patrzył nieruchomo na misę z ziołami, na cały rytuał, na przebieg tego wszystkiego. Widział to już, ale to nie sprawiało, że było mu lżej. Zrobił krok w ich stronę, a potem wyciągnął dłonie, wnętrzem do góry, pozwalając Ev, by zmyła z nich brud. A miał go wiele, o wiele za dużo na nich. Minione miesiące, podjęte decyzje, popełnione czyny — to wszystko stanęło mu nagle przed oczami, chłód owiał ramiona, wywołując gęsią skórkę na karku. Spojrzał na swoje ręce, obie pokryte podobnymi bliznami. Jedną z nich ujęła zaraz, więc spojrzał na nią bez mrugnięcia i patrzył przez chwilę, gdy mówiła o rodzinie; tak, jak pamiętał, że potrafiła o niej mówić. Czuł jak powietrze z niego uchodzi, a potem w ślad za nią spojrzał na Aishę i Marcela. Na przyjacielu zawiesił wzrok na dłużej, marszcząc brwi, gdy Eve mówiła dalej. O tym, że się pomyliła, o tym, że miał rację. Zerknął na nią podejrzliwie i niepewnie nic jednak nie mówiąc i nie przerywając jej. Dotarło do niego w końcu, że ona naprawdę kochała to dziecko. I ono naprawdę pociągnęło ją w stronę dawnych dni, starych czasów z jego wspomnień. Kiedy się odsunęła, nabrał powierza w płuca i wypuścił je głośno a wraz z nim opadły mu ramiona. Położyła ją na trawie przed nim, a on po tylu miesiącach ignorowania czegoś, czego nie widział, czego nie mógł dotknąć i uznać za istniejące, choć wyraźnie rosło pod jej sercem, musiał stawić temu czoła. Mały człowiek, prawdziwy, z krwi i kości spoczywał na zielonej trawie pod jego stopami. Spojrzał na niego, wiedząc, że nie mógł dłużej udawać, że to się nie wydarzyło, że było lub mogło być jak dawniej. Bo miał córkę. Taką prawdziwą. Nie patrzył na Eve kucającą za zawiniątkiem, ale i bez tego zał sobie sprawę, że stoi tak już zbyt długo. Nie było powodu, dla którego miałby zwlekać. Sięgnął do kieszeni, z której wyciągnął pętle świeżo zaplecionego warkoczyka z trzech prostych sznurków; prosty, bo innego nie potrafił, związany w kilku miejscach na supełki. Kucnął przed zawiniątkiem, odchylając lekko kocyk. Cień niepokoju przebiegł mu po twarzy, a palce jednej dłoni przemykały po warkoczyku cal za calem. Była taka mała, taka krucha, słaba i wątła. Uniósł wzrok na Eve, jakby chciał spytać, czy taka miała być, czy wszystko było z nią w porządku, ale nie zwerbalizował swojego niepokoju. Po chwili dopiero wsunął palce pod drobną główkę, czując jaka jest lekka i bezwładna i wsunął jej na szyję czerwoną pętelkę. Miała już jeden symbol na rączce, ale ten musiała mieć od niego. Ostrożnie wysunął palce, by zaraz potem wsunąć je niżej, już pod kocyk. Pochylił się całkiem nisko nad ziemią, klęcząc na trawie, by obiema rękami wziąć ją do siebie, starając się przy tym ruszać jak najmniej. I dopiero kiedy stanął wyprostowany z zawiniątkiem na rękach, zmarszczone cały czas brwi ustąpiły, a czoło się wygładziło.
— Wygląda jak mały robaczek— mruknął, patrząc na nią z powoli malującym się na twarzy rozbawieniem. Uniósł głowę spoglądając na Marcela. — Na co czekacie, polejcie jej! — rzucił do kolegów i zrobił dwa kroki w stronę miejsca, w którym stał, chcąc stanąć znów w kółku, tam gdzie stali przed chwilą, tylko teraz z becikiem w rękach. Wyszczerzył się szeroko i złapał spojrzenie Freda. — Tylko nie rozlej ani kropli!.
— Nie-nic. Nieważne — odpowiedział niemrawo, drapiąc się po nosie. To, co chciał powiedzieć zdecydowanie nie było przeznaczone dla jej uszu, ale był pewien, że za nim od razu ruszył Marcel, nie Eve. Pokiwał głową twierdząco na wieść, że dobrze się czuła. O tym, co przeszła nie wiedział i nie chciał wiedzieć, nie mogąc nawet w połowie zrozumieć trudów jakie przeszła. Pozostawił tę sferę nietkniętą, sakralną i całkowicie pozbawioną samczych fluidów. Mógł tylko upewnić się, że doszła już do siebie. Kiedy próbował ją przeprosić, ale mu przerwała, zmarszczył brwi. Jej zrozumienie było nietypowe, a jemu trudno było uwierzyć w to, że nie miała mu tego za złe. On sam zbyt dobrze wiedział, że jego obowiązkiem było w takiej chwili być obok, nie przewidział podobnej tragedii, nikt nie mógł tego zrobić. Pokiwał głową, przyjmując jej słowa. Może była jakaś nadzieja we wzajemnym porozumieniu, pozostawieniu tego, co złe za plecami. Może mogli spróbować choć trochę się dogadać. Echo słów wypowiedzianych na festiwalu, w ostatnim dniu, kiedy się widzieli przestało mu dźwięczeć w uszach, ale nie zapomniał tego, co mu powiedziała i tego, co on zapowiedział jej. Wyraz twarzy mu złagodniał, a kąciki ust lekko ugięły się ku górze. Ulżyło mu na wieść, że nie będzie Celiny, choć może bardziej od własnych emocji bał się emocji Marcela i tego, do czego jej obecność mogłaby doprowadzić. Ostatnim razem w takim gronie prawie doszło do tragedii, a on nie oszczędzałby dziś w słowach na jej temat. Nie powiedział jednak niczego świadom nieświadomości Eve i tego, że si przyjaźniły. Swoimi wyrzutami i lamentem popsuje jej tylko wieczór.
— Zawsze jestem w formie — odpowiedział jej wyraźnie dotknięty przypuszczającym tonem jej wypowiedzi i spojrzał na nią kpiąco. Przygryzł policzek na chwilę, bo nie do końca zgadzał się z jej słowami na temat Belli, ale by jej to wyjaśnić musiałby jej powiedzieć, że pili pod domem Steffena i Steffen wrócił do domu pijany, a Bella się wciąż szykowała no i jeszcze zwierzyć się z tego, co ostatnio zrobili — uznał ostatecznie, że za dużo miał za uszami, by się przyznać. — Tak, pewnie masz rację. Źle ją oceniam. Nie znam jej w końcu w ogóle — Zmarszczył brwi, spuszczając wzrok. — Nie, żeby nie dała mi się poznać, znam ją tylko z opowieści. Napewno jest milutka jak kociak — dodał z uśmiechem, spoglądając w ciemne oczy Eve.
Dla ciebie. Uśmiechnął się na te słowa, choć trzewia skręciły się w supeł. Poczuł się podły, wredny i okrutny, ale nie zatrzymywał jej. Powiódł za nią wzrokiem tylko oddychając powoli i trawiąc jej słowa, a wraz z nimi żółć własnych myśli i emocji. Potrzebował chwili, więc sterczał moment nad stołem, nim postanowił zwołać kompanię.
Gdy Neala pojawiła się w kuchni zamiast chłopaków — Marcela i Freddiego, uniósł brwi, mrugając przez chwilę zdezorientowany, nie spodziewając się takiej formy pomocy. Zaczynał powoli analizować w jaki sposób wynieść stół na dwór w pojedynkę.
— Śpiewał? — zdziwił się, błyskając uśmiechem, ale coś z tyłu głowy zasugerowało mu, że o czymś zapomniał. — Będę. Lubisz jak śpiewam? — spytał zaczepnie odchylając głowę w bok, zerkając na nią pod kątem i nim wpadł na pomysł ze stołem Marcel zjawił się już obok niego, przez co zmuszony był oderwać od niej wzrok by spojrzeć na blondyna. — Gdzie Freddie? Słyszałem go — spytał od razu. — Skąd masz ciastko? — Obrócił się z oburzeniem w stronę wejścia do kuchni. Mieli nic nie jeść na razie. Skarcił przyjaciela wzrokiem, choć tylko dlatego, że nie wziął mu kawałka. — Eve cię zabije — burknął z niezadowoleniem. Gdyby się podzielił mogły przymknąć na to oko, ale o nim zapomniał. Zaraz potem uśmiechnął się znowu. — Pieśni? Ty razem ze mn-szlag! Szlag! — krzyknął, a potem syknął, a mina mu zrzedła. Otworzył szerzej oczy patrząc na Marcela. — Zostawiliśmy gramofon u Steffena pod domem! — To o tym zapomniał, to to miał z tyłu głowy, gdy Weasley wspomniała o śpiewaniu. Miał ochotę pacnąć się w czoło, ale dłońmi trzymał blat stołu i manewrował nim tak, by wyprowadzić Sallowa na zewnątrz. A może to on powinien nieść stół tyłem? — Chcesz się zamienić? — spytał na wszelki wypadek. — Musimy wrócić po gramofon zanim go ktoś zgarnie — dodał już po chwili bardziej do siebie niż kogokolwiek i zerknął na Nealę, przechodząc obok niej.
Stół postawili w miejscu, które wskazały dziewczyny, na boki, gdzieś, gdzie miało być najwygodniej i jednocześnie wystarczająco poręcznie. Pogoda póki co dopisywała, ale wiatr dawał już znać, że zaczynała się jesień; nie było tak ciepło, jak na festiwalu lata, ale koszula, którą uszyła mu Maria, nie tylko przylegała do jego ciała idealnie, ale też chroniła przed szczypiącym chłodem. Może w rozpierającym go cieple było jeszcze inne wyjaśnienie, ale przecież nie wypił tego alkoholu tak dużo, by brać to pod uwagę. Rozejrzał się dookoła, na odpalone świece — ogród wydał mu się większy niż to zapamiętał, nie pomyślał jednak, że był grubsza uprzątnięty. Skutecznie osłaniał ich od większego wiatru, ale też sąsiadów. Wygładził jasną, nową koszulę, którą miał na sobie i ruszył do Freddiego, obracając się po drodze też do Marcela zachęcająco. — Mnie nie zaproponujesz, draniu? Panienka nie pali — mruknął z oburzeniem i sięgnął po papierosa, którego oferował Marii. Wsunął go między wargi i odczekał aż kumpel będzie tak miły i mu go odpali. Jak już się oferował. Zaraz jednak spojrzał na blondynkę z zastanowieniem i wyjął go z ust. — Pali? — spytał jasnowłosą dziewczynę z zaskoczeniem, w oczach błysnęło mu wyzwanie. — Wybacz za pomyłkę. — A potem obejrzał się na Marcela i przyciągnął go bliżej siebie. Napewno uratuje sytuacje. Nie, żeby miał w tym jakiś cel, nie żeby zaplanował to podstępnie, nie był przecież manipulantem. — Dziękuję, kochaniutki — Wyszczerzył się do Freda i sięgnął dłonią, by poklepać go po policzku ze słodkością ukochanej ciotki. — Jak tyś się dziś odwalił, no, no, dla dziewczyny? — spytał odchylając się lekko do tyłu, by zmierzyć Kruegera podejrzliwym wzrokiem. Zaciągnął się papierosem i wypuścił dym w formie okręgu. — Marysia nie będzie słuchać, pochwal się — ciągnął, siląc się na poważny ton, gdy złożył ręce w splocie na piersiach z wyciągnięta dłonią, w której trzymał papierosa. — Napijemy się? — Obejrzał się na Marcela, gotów po jego przytaknięciu ruszyć po butelki Mocarza. Przeniósł spojrzenie obok blond czupryny, poszukując płomiennych włosów Neali, która musiała mieć ze sobą alkohol. — Neala? Neala, chodź, chodź. — Cofnął się, opierając plecami o ramię Freda, do którego się odwrócił ze słodkim uśmiechem i zepchnął go trochę na bok, żeby zrobić Weasley miejsce. Miała butelki, była najważniejszą osobą w towarzystwie na ten moment. — Zawołajcie jeszcze moją siostrę, musi tu gdzieś być. Aisha! Aisha! Weź kieliszek! — Jeden, po cygańsku, dla każdego nalany po kolei. Gdzieś w odmętach domu zaginęła Liddy, pukania do drzwi nie słyszał, ale liczył na to, że lada moment zjawią się tu oni wszyscy, razem z jego siostrą, Moore, i nowoprzybyłą koleżanką, którą mogli zaprosić do swojego grona.
Stali w kółku, które powiększało się z każdą chwilą. Tylko tak mogli napić się razem, jedno po drugim, patrzeć na siebie i cieszyć własnym towarzystwem. Z każdą chwilą czuł jak chłód postępującego wieczoru mija, jak zastępuje go ciepło i jak obecność tych wszystkich ludzi działa na niego kojąco, jak sprawia, że czuł się naprawdę jak w domu. Obrócił się za siebie, kiedy usłyszał wychodzącą domu z Eve i przełknął ślinę, dostrzegając zawiniątko w jej rękach. Coś sprawiało, że nie mógł opuścić spojrzenia na nie, nawet kiedy je rozwinęła. Cofnął się bardziej, żeby nie zasłaniać sobą nikomu widoku i wyciągnął z ust tlącego się papierosa, na chwilę zastygając w bezruchu. Zrobił głęboki wdech i wydech, w milczeniu spoglądając, jak kuca przy świecach, jak przesuwa dłonią nad płomieniami. Zaciągnął się papierosem jeszcze raz w pośpiechu, a potem oddał papierosa Neali, którą miał za plecami. Patrzył nieruchomo na misę z ziołami, na cały rytuał, na przebieg tego wszystkiego. Widział to już, ale to nie sprawiało, że było mu lżej. Zrobił krok w ich stronę, a potem wyciągnął dłonie, wnętrzem do góry, pozwalając Ev, by zmyła z nich brud. A miał go wiele, o wiele za dużo na nich. Minione miesiące, podjęte decyzje, popełnione czyny — to wszystko stanęło mu nagle przed oczami, chłód owiał ramiona, wywołując gęsią skórkę na karku. Spojrzał na swoje ręce, obie pokryte podobnymi bliznami. Jedną z nich ujęła zaraz, więc spojrzał na nią bez mrugnięcia i patrzył przez chwilę, gdy mówiła o rodzinie; tak, jak pamiętał, że potrafiła o niej mówić. Czuł jak powietrze z niego uchodzi, a potem w ślad za nią spojrzał na Aishę i Marcela. Na przyjacielu zawiesił wzrok na dłużej, marszcząc brwi, gdy Eve mówiła dalej. O tym, że się pomyliła, o tym, że miał rację. Zerknął na nią podejrzliwie i niepewnie nic jednak nie mówiąc i nie przerywając jej. Dotarło do niego w końcu, że ona naprawdę kochała to dziecko. I ono naprawdę pociągnęło ją w stronę dawnych dni, starych czasów z jego wspomnień. Kiedy się odsunęła, nabrał powierza w płuca i wypuścił je głośno a wraz z nim opadły mu ramiona. Położyła ją na trawie przed nim, a on po tylu miesiącach ignorowania czegoś, czego nie widział, czego nie mógł dotknąć i uznać za istniejące, choć wyraźnie rosło pod jej sercem, musiał stawić temu czoła. Mały człowiek, prawdziwy, z krwi i kości spoczywał na zielonej trawie pod jego stopami. Spojrzał na niego, wiedząc, że nie mógł dłużej udawać, że to się nie wydarzyło, że było lub mogło być jak dawniej. Bo miał córkę. Taką prawdziwą. Nie patrzył na Eve kucającą za zawiniątkiem, ale i bez tego zał sobie sprawę, że stoi tak już zbyt długo. Nie było powodu, dla którego miałby zwlekać. Sięgnął do kieszeni, z której wyciągnął pętle świeżo zaplecionego warkoczyka z trzech prostych sznurków; prosty, bo innego nie potrafił, związany w kilku miejscach na supełki. Kucnął przed zawiniątkiem, odchylając lekko kocyk. Cień niepokoju przebiegł mu po twarzy, a palce jednej dłoni przemykały po warkoczyku cal za calem. Była taka mała, taka krucha, słaba i wątła. Uniósł wzrok na Eve, jakby chciał spytać, czy taka miała być, czy wszystko było z nią w porządku, ale nie zwerbalizował swojego niepokoju. Po chwili dopiero wsunął palce pod drobną główkę, czując jaka jest lekka i bezwładna i wsunął jej na szyję czerwoną pętelkę. Miała już jeden symbol na rączce, ale ten musiała mieć od niego. Ostrożnie wysunął palce, by zaraz potem wsunąć je niżej, już pod kocyk. Pochylił się całkiem nisko nad ziemią, klęcząc na trawie, by obiema rękami wziąć ją do siebie, starając się przy tym ruszać jak najmniej. I dopiero kiedy stanął wyprostowany z zawiniątkiem na rękach, zmarszczone cały czas brwi ustąpiły, a czoło się wygładziło.
— Wygląda jak mały robaczek— mruknął, patrząc na nią z powoli malującym się na twarzy rozbawieniem. Uniósł głowę spoglądając na Marcela. — Na co czekacie, polejcie jej! — rzucił do kolegów i zrobił dwa kroki w stronę miejsca, w którym stał, chcąc stanąć znów w kółku, tam gdzie stali przed chwilą, tylko teraz z becikiem w rękach. Wyszczerzył się szeroko i złapał spojrzenie Freda. — Tylko nie rozlej ani kropli!.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Na uśmiech Eve odpowiadał własnym, łudząc się, że to odciągnie pytania, byli przecież na przyjęciu, mieli się bawić, to alkohol, tylko alkohol, czy to źle, że zaczęli bawić się wcześniej? Jim potrzebował kilku łyków na odwagę, nie mogła tego zrozumieć, więc nie próbował tłumaczyć. - Słowo - powtórzył z przekonaniem, gdy zapewniła go o swoim zaufaniu, choć poczuł ukucie niepokoju, bo wiedział, że ufała mu dziś bezpodstawnie.
- Był tu? - spytał Jima, gdy spytał go o Freda. - Maria pozwoliła - odparł z chochliczym uśmiechem na zarzut wzięcia ciastka, nie widział jej nigdy wcześniej z Eve, ale może po prostu nie miał ku temu okazji, dziś wyglądały jak siostry, które jednocześnie dzieliło i łączyło wszystko. - Hm? - Ściągnął brew, nie rozumiejąc urwanego zdania. - Co ja? - dopytał niepewnie - Pójdę po niego zaraz - zaoferował się, bez zawahania, Jim był tu potrzebny, powinien towarzyszyć Eve. Mógł się wymknąć, przebiegnąć, zaraz wrócić. Jak zamieszanie na chwilę umilknie, powoli wszyscy gromadzili się w ogrodzie, stół został ustawiony, powinni dołączyć do pozostałych. Z rękoma wsuniętymi do kieszeni podążył za Jimem, z ociąganiem przyglądając się słownej przepychance, uśmiech drgnął, gdy odebrał dziewczynie papierosa; nie spostrzegł, co między nimi zdarzyło się wcześniej, czy Fred chciał pomóc jej zapalić? Pociągnięty przez Jima nawet nie miał czasu się zastanowić, Jim znał go dobrze, wiedział, co zrobi, bezbłędnie odgadując jego przyszłe reakcje. Zabrał z wyciągniętego pudełka Freda jeszcze jednego papierosa i zapalił go we własnych ustach, osłaniając dłonią, wymijając chłopaków, może przypadkiem, może nie, stając między Fredem a Marią. Jim coś przebąkiwał o dziewczynie, której? - Dajcie się panience samej wypowiedzieć - rzucił karcąco, choć z rozbawieniem, po czym zakopcił papierosem na bok, nim wysunął go z ust. Spojrzawszy na dziewczynę pytająco wyciągnął ku niej trzymającą go dłoń, przodem ku niej. Przytaknął propozycji Jima, wypatrując wzrokiem Neali i Aishy. - Aisha! - dołączył się do wołania, bo Neala była obok, a Jim miał coraz mniej czasu, żeby się znieczulić, ale chyba była w środku, przez okno widział zamieszanie przy drzwiach wejściowych, Maria wkrótce odbiegła w tamtym kierunku. Chyba wprowadzały do środka jeszcze jedną osobę, nie zdążył się przyjrzeć, bo niedługo później Eve rozpoczęła ceremonię, ciągnąc go w minione lata.
Znał dobrze ich tabór, wiedział, że nie do niego kieruje słowa o nieznajomości ich kultury, znał, pamiętał, chyba nawet tęsknił, chciałby, by świat zatrzymał się w tamtych chwilach, barwnych, brzmiących ludowymi pieśniami i wierzeniami pochodzącymi z kolejnego innego świata. Zwiedził ich w życiu wiele, urodził się na mugolskim, jako nastolatek odkrył czarodziejski, krótko później pokochał też romski, by finalnie odnaleźć się w cyrkowym, był wędrowcem, podróżnikiem między światami, niestałym wolnym duchem - zawsze trochę obcym w każdej z kultur, a mimo to uwiązanym do każdej z nich. Nie miał tego co oni, korzeni, przodków, historii, nie miał nawet ojca, być może dlatego potrafił docenić podniosłość podobnej chwili. Chciał tu być, chciał być tu razem z nimi i móc poczuć choć część tego, co czuli teraz oni. Czuł zapach ziół i palonych świec, obserwował rytuał z pełną uwagą, w milczeniu, ale i uśmiechem, z jakim reagował zarówno na ceremonię, jak i na widok Eve, wreszcie odnalezionej we własnym żywiole. Wyglądała inaczej niż przez ostatnie tygodnie, miesiące, może inaczej niż przez cały ostatni rok, miał wrażenie że po raz pierwszy odkąd wróciła widział ją naprawdę szczęśliwą. I cieszył się, że widział ją taką, pragnął szczęścia dla nich wszystkich. Pierwsza osoba je odnalazła.
Podtrzymał jej spojrzenie, gdy skierowała je ku niemu, nie dając po sobie poznać, jak bolesne były jej słowa. Nie czuł do dziecka tego przywiązania, które czuła do niego matka, związana z nim od kilku miesięcy, i, choć gdy widział dziewczynkę taką, otoczoną tą piękną ceremonię, wychwaloną tymi wszystkimi pięknymi wzniosłymi słowy, zaczynał rozumieć, że była to odrębna istota, z krwi i kości Jamesa, a za sprawą łączącej ich przysięgi - również jego. Ból sprawiały mu słowa Eve. Sprawiały je, bo wcześniej, mimo wszystkich znaków na niebie i ziemi, nie chciał w nie wierzyć i konsekwentnie je od siebie odpychał, dziś, tu i teraz, pierwszy raz wypowiedziała je na głos. Eve nie chciała słuchać Jima, nie chciała widzieć w nim rodziny. Odrzucała jego przyjaźń - dlaczego? Dawniej byli sobie bliscy. Zdecydowała się wyciągnąć rękę tylko ze względu na dziecko, któremu nie mogła zaproponować dzisiaj innych bliskich więzi, słowa miały gorzko-słodki wydźwięk, zderzając się z jego naiwnością. To nic, powtarzał sobie. To bez znaczenia, przecież i tak był rodziną tej dziewczynki. Nie potrzebował specjalnych starań, nie potrzebował próśb, żeby przy niej trwać. Była córką Jima. A Eve - Eve dawniej była jego przyjaciółką, a on nie potrafił wyrzucić z serca przyjaciółki. Niezależnie od wszystkiego, obie zawsze mogły na niego liczyć. Może to była forma przebaczenia. Zawiódł je obie, ostatnio, gdy stracił grunt pod nogami, gdy stracił sens życia. Nie był dumny z tego, co zrobił, mimo to pozostała na niego otwarta. Czy nie powinien myśleć o tym w ten sposób?
Dziewczynka nosiła po nim drugie imię, uśmiechnął się, kiedy wybrzmiało w ustach Eve. Nie zaskoczyła go, Jim mu o tym powiedział wcześniej. I chyba to imię - wypowiedziane na głos - sprawiło, że po raz pierwszy rzeczywiście poczuł się bliżej. Gilly, dla niego, dziwnego wujka spoza jej świata, pozostanie małym kwiatkiem. Jeszcze nie była śliczna. Ale pewnego dnia będzie, piękna jak jej mama. Za wiele dni, wiele miesięcy i wiele lat. Chciałbym ci dać prezent, Gilly, odmienić dla ciebie świat. Zrobić wszystko, żebyś nie poznała nigdy zła, które dotyka nas wszystkich dzisiaj. Wiedział, że bransoletki jej przed tym nie ochronią, ale oni, oni mogli. On mógł.
Podobał mu się rytuał, którym matka oddawała córkę ojcu, nawet jeśli dziwnie było widzieć Eve klęczącą przed Jimem. Wsłuchiwał się jej słowa, również romskie, były proste, potrafił je zrozumieć. Spojrzał na Jima, nie potrafiąc odpędzić się od wspomnień ich ostatniej rozmowy jeszcze w Weymouth. Były jego. Na dobre i na złe. Czy chciał tego, czy nie. Były jego i był za nie odpowiedzialny. Jim wziął dziecko na ręce, poczuł dziwne, niezrozumiałe dla niego wzruszenie. Poczuł - całym sobą - że to dziecko naprawdę zrodziło się z krwi, kości i duszy Jima, że miało w sobie część najbliższej mu w życiu osoby.
- Nie taki mały - odpowiedział mu z uśmiechem, nie wiedział, jak duże powinny być dzieci, nie wiedział, jak powinny wyglądać noworodki, nie dostrzegał, że była niepokojąco malutka, Gilly nie wyglądała, jakby miała wstać, pić, tańczyć dziś razem z nimi, ale kiedyś ten dzień nadejdzie. Dziś - jak na robaka - wydawała mu się duża. - Twoje zdrowie, Gilly! - krzyknął, kiedy kieliszek ruszył w ruch, jeszcze nim zniknął za czyimiś plecami, wracając do środka budynku.
- Był tu? - spytał Jima, gdy spytał go o Freda. - Maria pozwoliła - odparł z chochliczym uśmiechem na zarzut wzięcia ciastka, nie widział jej nigdy wcześniej z Eve, ale może po prostu nie miał ku temu okazji, dziś wyglądały jak siostry, które jednocześnie dzieliło i łączyło wszystko. - Hm? - Ściągnął brew, nie rozumiejąc urwanego zdania. - Co ja? - dopytał niepewnie - Pójdę po niego zaraz - zaoferował się, bez zawahania, Jim był tu potrzebny, powinien towarzyszyć Eve. Mógł się wymknąć, przebiegnąć, zaraz wrócić. Jak zamieszanie na chwilę umilknie, powoli wszyscy gromadzili się w ogrodzie, stół został ustawiony, powinni dołączyć do pozostałych. Z rękoma wsuniętymi do kieszeni podążył za Jimem, z ociąganiem przyglądając się słownej przepychance, uśmiech drgnął, gdy odebrał dziewczynie papierosa; nie spostrzegł, co między nimi zdarzyło się wcześniej, czy Fred chciał pomóc jej zapalić? Pociągnięty przez Jima nawet nie miał czasu się zastanowić, Jim znał go dobrze, wiedział, co zrobi, bezbłędnie odgadując jego przyszłe reakcje. Zabrał z wyciągniętego pudełka Freda jeszcze jednego papierosa i zapalił go we własnych ustach, osłaniając dłonią, wymijając chłopaków, może przypadkiem, może nie, stając między Fredem a Marią. Jim coś przebąkiwał o dziewczynie, której? - Dajcie się panience samej wypowiedzieć - rzucił karcąco, choć z rozbawieniem, po czym zakopcił papierosem na bok, nim wysunął go z ust. Spojrzawszy na dziewczynę pytająco wyciągnął ku niej trzymającą go dłoń, przodem ku niej. Przytaknął propozycji Jima, wypatrując wzrokiem Neali i Aishy. - Aisha! - dołączył się do wołania, bo Neala była obok, a Jim miał coraz mniej czasu, żeby się znieczulić, ale chyba była w środku, przez okno widział zamieszanie przy drzwiach wejściowych, Maria wkrótce odbiegła w tamtym kierunku. Chyba wprowadzały do środka jeszcze jedną osobę, nie zdążył się przyjrzeć, bo niedługo później Eve rozpoczęła ceremonię, ciągnąc go w minione lata.
Znał dobrze ich tabór, wiedział, że nie do niego kieruje słowa o nieznajomości ich kultury, znał, pamiętał, chyba nawet tęsknił, chciałby, by świat zatrzymał się w tamtych chwilach, barwnych, brzmiących ludowymi pieśniami i wierzeniami pochodzącymi z kolejnego innego świata. Zwiedził ich w życiu wiele, urodził się na mugolskim, jako nastolatek odkrył czarodziejski, krótko później pokochał też romski, by finalnie odnaleźć się w cyrkowym, był wędrowcem, podróżnikiem między światami, niestałym wolnym duchem - zawsze trochę obcym w każdej z kultur, a mimo to uwiązanym do każdej z nich. Nie miał tego co oni, korzeni, przodków, historii, nie miał nawet ojca, być może dlatego potrafił docenić podniosłość podobnej chwili. Chciał tu być, chciał być tu razem z nimi i móc poczuć choć część tego, co czuli teraz oni. Czuł zapach ziół i palonych świec, obserwował rytuał z pełną uwagą, w milczeniu, ale i uśmiechem, z jakim reagował zarówno na ceremonię, jak i na widok Eve, wreszcie odnalezionej we własnym żywiole. Wyglądała inaczej niż przez ostatnie tygodnie, miesiące, może inaczej niż przez cały ostatni rok, miał wrażenie że po raz pierwszy odkąd wróciła widział ją naprawdę szczęśliwą. I cieszył się, że widział ją taką, pragnął szczęścia dla nich wszystkich. Pierwsza osoba je odnalazła.
Podtrzymał jej spojrzenie, gdy skierowała je ku niemu, nie dając po sobie poznać, jak bolesne były jej słowa. Nie czuł do dziecka tego przywiązania, które czuła do niego matka, związana z nim od kilku miesięcy, i, choć gdy widział dziewczynkę taką, otoczoną tą piękną ceremonię, wychwaloną tymi wszystkimi pięknymi wzniosłymi słowy, zaczynał rozumieć, że była to odrębna istota, z krwi i kości Jamesa, a za sprawą łączącej ich przysięgi - również jego. Ból sprawiały mu słowa Eve. Sprawiały je, bo wcześniej, mimo wszystkich znaków na niebie i ziemi, nie chciał w nie wierzyć i konsekwentnie je od siebie odpychał, dziś, tu i teraz, pierwszy raz wypowiedziała je na głos. Eve nie chciała słuchać Jima, nie chciała widzieć w nim rodziny. Odrzucała jego przyjaźń - dlaczego? Dawniej byli sobie bliscy. Zdecydowała się wyciągnąć rękę tylko ze względu na dziecko, któremu nie mogła zaproponować dzisiaj innych bliskich więzi, słowa miały gorzko-słodki wydźwięk, zderzając się z jego naiwnością. To nic, powtarzał sobie. To bez znaczenia, przecież i tak był rodziną tej dziewczynki. Nie potrzebował specjalnych starań, nie potrzebował próśb, żeby przy niej trwać. Była córką Jima. A Eve - Eve dawniej była jego przyjaciółką, a on nie potrafił wyrzucić z serca przyjaciółki. Niezależnie od wszystkiego, obie zawsze mogły na niego liczyć. Może to była forma przebaczenia. Zawiódł je obie, ostatnio, gdy stracił grunt pod nogami, gdy stracił sens życia. Nie był dumny z tego, co zrobił, mimo to pozostała na niego otwarta. Czy nie powinien myśleć o tym w ten sposób?
Dziewczynka nosiła po nim drugie imię, uśmiechnął się, kiedy wybrzmiało w ustach Eve. Nie zaskoczyła go, Jim mu o tym powiedział wcześniej. I chyba to imię - wypowiedziane na głos - sprawiło, że po raz pierwszy rzeczywiście poczuł się bliżej. Gilly, dla niego, dziwnego wujka spoza jej świata, pozostanie małym kwiatkiem. Jeszcze nie była śliczna. Ale pewnego dnia będzie, piękna jak jej mama. Za wiele dni, wiele miesięcy i wiele lat. Chciałbym ci dać prezent, Gilly, odmienić dla ciebie świat. Zrobić wszystko, żebyś nie poznała nigdy zła, które dotyka nas wszystkich dzisiaj. Wiedział, że bransoletki jej przed tym nie ochronią, ale oni, oni mogli. On mógł.
Podobał mu się rytuał, którym matka oddawała córkę ojcu, nawet jeśli dziwnie było widzieć Eve klęczącą przed Jimem. Wsłuchiwał się jej słowa, również romskie, były proste, potrafił je zrozumieć. Spojrzał na Jima, nie potrafiąc odpędzić się od wspomnień ich ostatniej rozmowy jeszcze w Weymouth. Były jego. Na dobre i na złe. Czy chciał tego, czy nie. Były jego i był za nie odpowiedzialny. Jim wziął dziecko na ręce, poczuł dziwne, niezrozumiałe dla niego wzruszenie. Poczuł - całym sobą - że to dziecko naprawdę zrodziło się z krwi, kości i duszy Jima, że miało w sobie część najbliższej mu w życiu osoby.
- Nie taki mały - odpowiedział mu z uśmiechem, nie wiedział, jak duże powinny być dzieci, nie wiedział, jak powinny wyglądać noworodki, nie dostrzegał, że była niepokojąco malutka, Gilly nie wyglądała, jakby miała wstać, pić, tańczyć dziś razem z nimi, ale kiedyś ten dzień nadejdzie. Dziś - jak na robaka - wydawała mu się duża. - Twoje zdrowie, Gilly! - krzyknął, kiedy kieliszek ruszył w ruch, jeszcze nim zniknął za czyimiś plecami, wracając do środka budynku.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
— Właściwie to z Eve znam się najdłużej — odpowiedziała Jimowi, choć nie takie było jego pytanie. — Poznałyśmy się jeszcze w szkole, w trakcie wakacji pracowałam w hodowli koni i... — zamilkła, spoglądając na Eve, jednakże bez strachu. Nie trzeba było roztrząsać spraw z przeszłości, machnęła więc ręką. — Zresztą, nieważne. Potem poznałam Liddy na meczu i potem jeszcze Aishę. A wy? Pewnie znacie się ze szkoły, prawda? — cicha nuta smutku wybrzmiała gdzieś pomiędzy jej słowami. Czy gdyby wybrała się do Hogwartu, nigdy nie odkrywając Francji, też należałaby do ich paczki? Tego nie dowie się nigdy. Uśmiech wystąpił na jej usta dość szybko po pierwotnym zamyśleniu. — Mhm! Gdyby nie tata naciskający na rezerwat, zaraz po szkole poszłabym na próbne treningi... — odpowiedziała Marcelowi z rozmarzeniem, wzdychając przy tym cicho. Och, gdyby tylko mogła założyć charakterystyczny szary uniform... Poza tym, gra w Jastrzębiach poza umożliwieniem gry dla ulubionego zespołu, miała jeszcze jedną zaletę. Osławieni pałkarze nie mogliby zbić jej z miotły.
Niewielkie były szanse, aby dowiedziała się, co takiego sprawiło, że Neala zareagowała na jej słowa w taki, a nie inny sposób. Choć nie była potężnej postury, samo uniesienie przez nią brwi sprawiło, że po plecach Marii przeszedł nieprzyjemny, zimny dreszcz. Zamrugała kilkukrotnie, nie rozumiejąc zupełnie, co właśnie ma miejsce, aż do momentu, w którym zauważyła, jak dziewczyna zaczyna się czerwienić. Wszystko przypieczętowane zostało ostrym tonem, który przeciął powietrze, choć Maria chciała im tylko pomóc. Każda dziewczynka przecież, gdzieś tam w środku, chciała prezentować się, jak najładniej mogła. Tęczówki zadrżały przez moment, nie chciała przyglądać się rudowłosej. Cofnęła się o krok w tył, z trudem przełknęła ślinę, a nim zdołała zwiesić głowę, w szarozielonych oczach zakręciły się łzy.
— Prze...przepraszam... — szepnęła, nie szukając nawet wytłumaczenia tego nagłego wybuchu. Mieli spotkać się w gronie przyjaciół, chciała potraktować więc i ją jako przyjaciółkę — zaopiekować się, sprawić, że zabawa będzie jeszcze przyjemniejsza. Ale może to ona była tą, która sprawiała, że inni czuli się niekomfortowo. Najpierw zdziwienie Liddy, potem całej reszty. Teraz to.
Jednakże musiała prędko zebrać się w sobie, a przynajmniej spróbować. Nie chciała, żeby Marcel się zmartwił — wciąż było jej wstyd za to, jak się zachowywała przez ostatni miesiąc. Że musiał oglądać ją w najgorszym momencie jej życia i przez okres żałoby. Już wystarczająco jej pomógł. Uratował jej życie! Tyle chociaż mogła dla niego zrobić. Bawić się dobrze przez cały wieczór, nie pozwolić strachom i smutkom nad nią zapanować. To pierwszy dzień od końca świata, który miał nie być czarny. Dlatego też nie drgnęła, choć uśmiechnęła się szerzej, gdy ostrożnie dotknął jej pleców.
— Tak, wszystko w porządku... — zapewniła go, niedługo później dodając. — Już wszystko w porządku — zapewnienie wybrzmiało bardziej zdecydowanie, choć przez cichość głosu wciąż należało do bardziej łagodnych. Nie zwróciła uwagi na to, że patrzył gdzieś dalej, wystarczyło przecież, że był tuż obok. Nie potrzebowała wszak pełni jego uwagi, tylko jedno spojrzenie, słowo, przekonanie, że to nie był słodki sen. Na dźwięk jego kolejnych słów poczuła ciepło rozlewające się na policzkach, na pewno musiały się zaróżowić. Och, co on o niej pomyśli? Nie była zbyt głupiutka? Oj, ale przecież czuła się tak miło... — Przypominają mi o tamtej lilii — szepnęła, decydując się na krótkie zwierzenie, może żeby odwrócić myśli od tego, że poczuła jego dłoń na swoim biodrze, a serce załomotało prędzej, zaskoczone. Dziwnie przyjemnie zaskoczone. — To moje ulubione kwiaty — niedługo później już rozmawiali o gulaszu i o Steffenie (tym Steffenie?), o małej Gilly. Entuzjazm Marcela sprawił, że chichotała cicho, nie kryjąc swojego zadowolenia. — Gilly jeszcze nie może jeść takich rzeczy. Zje z nami dopiero za kilka miesięcy — odkąd poznała małą, starała się dowiedzieć jak najwięcej o opiece nad tak małym dzieckiem. Nie po to, aby pouczać Eve; zobowiązała się — póki co tylko w swoich myślach — że będzie dla Gilly najlepszą ciocią.
Potem były już krzyki — nieco stłumiony, ten Marcela, chwalący szarlotkę i wyraźniejszy, Jima, domagający się pomocy. Gwar powoli przenosił się z domu do ogrodu, na właściwe zabawie miejsce. Krótki spacer, który urządzili sobie z Fredem (wyglądał już lepiej, ale wciąż nie wybitnie dobrze...) zakończył się, gdy przystanęli z boku, a chłopak wyciągnął paczkę... Papierosów? Nie zdążyła nawet otworzyć ust, gdy obok pojawili sie Marcel i Jim, ten ostatni z kolei wyręczył ją z obowiązku odpowiedzi. Nie protestowała, gdy sięgnął po tego, który ofiarowany był jej, bo po prawdzie miał rację. Panienka nie paliła. Przynajmniej do teraz. Bo chyba nic się nie stanie, jeżeli faktycznie by spróbowała? Zresztą, Marcel — jakby czytał jej w myślach — zatrzymał się zaraz obok.
— Mogę? — dopytała ściszonym głosem, spoglądając to na papierosa, to na samego Marcela. Wreszcie niepewnie sięgnęła po niego, wsuwając go ostrożnie w usta i próbując naśladować wypuszczającego dym Jima. Ale gdy ona otworzyła usta, nawet ułożone w "o", nic się nie stało. Zmarszczyła lekko brwi, badawczo przyglądając się papierosowi, który wysunęła wreszcie z warg. — Jak to się robi? — cichy pomruk niezadowolenia wymsknął się z jej ust, ale chciała się nauczyć. Wysunęła więc papierosa na powrót w kierunku blondyna, bez słów prosząc, aby — jeżeli był taki miły — zaprezentował jej tę tajemną sztukę. Potem w jej ręku znalazł się kieliszek, a ona sama uświadomiła sobie, że była to jej pierwsza impreza. Taka bez dojrzałych kobiet i ciotek, taka zupełnie dla nich, młodych. I dla niej, tej najmłodszej.
Gdy Eve przekroczyła próg, wchodząc do ogrodu z małą Gilly, Maria wstrzymała oddech. W skupieniu i przejęciu chciała przyglądać się temu, co właśnie będzie miało miejsce, co było wszak kulminacją tego wieczoru. Gdy wzrok Evie zatrzymał się na niej, uśmiechnęła się do niej — szeroko i pewnie, dasz radę, Evie, chciała jej przekazać, choć tak naprawdę nie miała pojęcia, co dać radę miała Doe. Gdy — jak się domyślała — rytualne obmycie małej dobiegło końca, a młoda mama zabrała ponownie głos, jej słowa ścisnęły gardło Marii. Pozbawiono nas tych, z którymi łączyła nas krew, mówiła, a ból, którego kiedyś nie mogła sobie wyobrazić, na krótką chwilę znów ją uderzył. Przymknęła na moment oczy, próbując nabrać kolejny, spokojny oddech. Nowa rodzina, równie ważna. Jeżeli będą chcieli — wszyscy zgromadzeni w okręgu — mogłaby nią dla nich być. Jeżeli tylko zechcą... Dla tej małej, dla Djilii Marcii już była. I będzie, tak długo, jak mała będzie tego chciała.
Nie wiedziała, kiedy wzruszenie znów wzięło nad nią górę, kiedy spłynęła pierwsza łza, która prędko została otarta wierzchem dłoni. Słowa Eve naprawdę poruszyły blondynkę, która uśmiechała się szeroko, pozwalając sobie po prostu cieszyć się chwilą. Tak wzruszającą, piękną. Ciepłą tak, jak ciepła była tylko rodzina. Wstrzymała oddech, gdy Eve uklękła na trawie, gdy później zrobił to Jim. Nie znała znaczenia używanych przez nich symboli, ale te na pewno były ważne. A cały rytuał, sądząc po reakcji Jima, chyba został ukończony pomyślnie.
— Twoje zdrowie, Gilly — zawtórowała Marcelowi, z entuzjazmem. Przechyliła kieliszek, nie spodziewając się, że jego zawartość będzie palić aż tak bardzo. Jej twarz wykrzywiła się na moment w reakcji na moc alkoholu, ciałem wstrząsnęły dreszcze, ale nie wiedziała, czy ktokolwiek na nią patrzył — bo i oczy miała zamknięte, zaciśnięte w grymasie. Dopiero po kilku chwilach, gdy je otworzyła, poczuła gorąco spływające w dół gardła i — raz jeszcze — łzy, kręcące się w kącikach ust. Tym razem nie ze smutku, czy wzruszenia, ale od alkoholu.
Niewielkie były szanse, aby dowiedziała się, co takiego sprawiło, że Neala zareagowała na jej słowa w taki, a nie inny sposób. Choć nie była potężnej postury, samo uniesienie przez nią brwi sprawiło, że po plecach Marii przeszedł nieprzyjemny, zimny dreszcz. Zamrugała kilkukrotnie, nie rozumiejąc zupełnie, co właśnie ma miejsce, aż do momentu, w którym zauważyła, jak dziewczyna zaczyna się czerwienić. Wszystko przypieczętowane zostało ostrym tonem, który przeciął powietrze, choć Maria chciała im tylko pomóc. Każda dziewczynka przecież, gdzieś tam w środku, chciała prezentować się, jak najładniej mogła. Tęczówki zadrżały przez moment, nie chciała przyglądać się rudowłosej. Cofnęła się o krok w tył, z trudem przełknęła ślinę, a nim zdołała zwiesić głowę, w szarozielonych oczach zakręciły się łzy.
— Prze...przepraszam... — szepnęła, nie szukając nawet wytłumaczenia tego nagłego wybuchu. Mieli spotkać się w gronie przyjaciół, chciała potraktować więc i ją jako przyjaciółkę — zaopiekować się, sprawić, że zabawa będzie jeszcze przyjemniejsza. Ale może to ona była tą, która sprawiała, że inni czuli się niekomfortowo. Najpierw zdziwienie Liddy, potem całej reszty. Teraz to.
Jednakże musiała prędko zebrać się w sobie, a przynajmniej spróbować. Nie chciała, żeby Marcel się zmartwił — wciąż było jej wstyd za to, jak się zachowywała przez ostatni miesiąc. Że musiał oglądać ją w najgorszym momencie jej życia i przez okres żałoby. Już wystarczająco jej pomógł. Uratował jej życie! Tyle chociaż mogła dla niego zrobić. Bawić się dobrze przez cały wieczór, nie pozwolić strachom i smutkom nad nią zapanować. To pierwszy dzień od końca świata, który miał nie być czarny. Dlatego też nie drgnęła, choć uśmiechnęła się szerzej, gdy ostrożnie dotknął jej pleców.
— Tak, wszystko w porządku... — zapewniła go, niedługo później dodając. — Już wszystko w porządku — zapewnienie wybrzmiało bardziej zdecydowanie, choć przez cichość głosu wciąż należało do bardziej łagodnych. Nie zwróciła uwagi na to, że patrzył gdzieś dalej, wystarczyło przecież, że był tuż obok. Nie potrzebowała wszak pełni jego uwagi, tylko jedno spojrzenie, słowo, przekonanie, że to nie był słodki sen. Na dźwięk jego kolejnych słów poczuła ciepło rozlewające się na policzkach, na pewno musiały się zaróżowić. Och, co on o niej pomyśli? Nie była zbyt głupiutka? Oj, ale przecież czuła się tak miło... — Przypominają mi o tamtej lilii — szepnęła, decydując się na krótkie zwierzenie, może żeby odwrócić myśli od tego, że poczuła jego dłoń na swoim biodrze, a serce załomotało prędzej, zaskoczone. Dziwnie przyjemnie zaskoczone. — To moje ulubione kwiaty — niedługo później już rozmawiali o gulaszu i o Steffenie (tym Steffenie?), o małej Gilly. Entuzjazm Marcela sprawił, że chichotała cicho, nie kryjąc swojego zadowolenia. — Gilly jeszcze nie może jeść takich rzeczy. Zje z nami dopiero za kilka miesięcy — odkąd poznała małą, starała się dowiedzieć jak najwięcej o opiece nad tak małym dzieckiem. Nie po to, aby pouczać Eve; zobowiązała się — póki co tylko w swoich myślach — że będzie dla Gilly najlepszą ciocią.
Potem były już krzyki — nieco stłumiony, ten Marcela, chwalący szarlotkę i wyraźniejszy, Jima, domagający się pomocy. Gwar powoli przenosił się z domu do ogrodu, na właściwe zabawie miejsce. Krótki spacer, który urządzili sobie z Fredem (wyglądał już lepiej, ale wciąż nie wybitnie dobrze...) zakończył się, gdy przystanęli z boku, a chłopak wyciągnął paczkę... Papierosów? Nie zdążyła nawet otworzyć ust, gdy obok pojawili sie Marcel i Jim, ten ostatni z kolei wyręczył ją z obowiązku odpowiedzi. Nie protestowała, gdy sięgnął po tego, który ofiarowany był jej, bo po prawdzie miał rację. Panienka nie paliła. Przynajmniej do teraz. Bo chyba nic się nie stanie, jeżeli faktycznie by spróbowała? Zresztą, Marcel — jakby czytał jej w myślach — zatrzymał się zaraz obok.
— Mogę? — dopytała ściszonym głosem, spoglądając to na papierosa, to na samego Marcela. Wreszcie niepewnie sięgnęła po niego, wsuwając go ostrożnie w usta i próbując naśladować wypuszczającego dym Jima. Ale gdy ona otworzyła usta, nawet ułożone w "o", nic się nie stało. Zmarszczyła lekko brwi, badawczo przyglądając się papierosowi, który wysunęła wreszcie z warg. — Jak to się robi? — cichy pomruk niezadowolenia wymsknął się z jej ust, ale chciała się nauczyć. Wysunęła więc papierosa na powrót w kierunku blondyna, bez słów prosząc, aby — jeżeli był taki miły — zaprezentował jej tę tajemną sztukę. Potem w jej ręku znalazł się kieliszek, a ona sama uświadomiła sobie, że była to jej pierwsza impreza. Taka bez dojrzałych kobiet i ciotek, taka zupełnie dla nich, młodych. I dla niej, tej najmłodszej.
Gdy Eve przekroczyła próg, wchodząc do ogrodu z małą Gilly, Maria wstrzymała oddech. W skupieniu i przejęciu chciała przyglądać się temu, co właśnie będzie miało miejsce, co było wszak kulminacją tego wieczoru. Gdy wzrok Evie zatrzymał się na niej, uśmiechnęła się do niej — szeroko i pewnie, dasz radę, Evie, chciała jej przekazać, choć tak naprawdę nie miała pojęcia, co dać radę miała Doe. Gdy — jak się domyślała — rytualne obmycie małej dobiegło końca, a młoda mama zabrała ponownie głos, jej słowa ścisnęły gardło Marii. Pozbawiono nas tych, z którymi łączyła nas krew, mówiła, a ból, którego kiedyś nie mogła sobie wyobrazić, na krótką chwilę znów ją uderzył. Przymknęła na moment oczy, próbując nabrać kolejny, spokojny oddech. Nowa rodzina, równie ważna. Jeżeli będą chcieli — wszyscy zgromadzeni w okręgu — mogłaby nią dla nich być. Jeżeli tylko zechcą... Dla tej małej, dla Djilii Marcii już była. I będzie, tak długo, jak mała będzie tego chciała.
Nie wiedziała, kiedy wzruszenie znów wzięło nad nią górę, kiedy spłynęła pierwsza łza, która prędko została otarta wierzchem dłoni. Słowa Eve naprawdę poruszyły blondynkę, która uśmiechała się szeroko, pozwalając sobie po prostu cieszyć się chwilą. Tak wzruszającą, piękną. Ciepłą tak, jak ciepła była tylko rodzina. Wstrzymała oddech, gdy Eve uklękła na trawie, gdy później zrobił to Jim. Nie znała znaczenia używanych przez nich symboli, ale te na pewno były ważne. A cały rytuał, sądząc po reakcji Jima, chyba został ukończony pomyślnie.
— Twoje zdrowie, Gilly — zawtórowała Marcelowi, z entuzjazmem. Przechyliła kieliszek, nie spodziewając się, że jego zawartość będzie palić aż tak bardzo. Jej twarz wykrzywiła się na moment w reakcji na moc alkoholu, ciałem wstrząsnęły dreszcze, ale nie wiedziała, czy ktokolwiek na nią patrzył — bo i oczy miała zamknięte, zaciśnięte w grymasie. Dopiero po kilku chwilach, gdy je otworzyła, poczuła gorąco spływające w dół gardła i — raz jeszcze — łzy, kręcące się w kącikach ust. Tym razem nie ze smutku, czy wzruszenia, ale od alkoholu.
Bądź sobą, zwłaszcza nie udawaj uczucia. Ani też nie podchodź cynicznie do miłości, albowiem wobec oschłości i rozczarowań ona jest wieczna jak trawa. Przyjmij spokojnie, co ci lata doradzają, z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości. Rozwijaj siłę ducha, aby mogła cię osłonić w nagłym nieszczęściu. Lecz nie dręcz się tworami wyobraźni.
Maria Multon
Zawód : stażystka w rezerwacie jednorożców
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
You poor thing
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
OPCM : 12 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Budziła się w sercu nadzieja. Jaśniała iskra, rozbudzona ukochaną obecnością, żarząca się w zetknięciu z cudzą życzliwością. A z tą - nie było tak łatwo. Nie po tym co wszyscy przeszli, co zgotował los zsyłając gniew niebios, który runęło im na głowy. Sama jednak - nie skarżyła się. Wiedziała, że z kręgu przyjaciół - była jedną z nielicznych, których nie dotknęło to tak r0ozpalczliwie. Nawet jeśli wciąż pamiętała własne przerażenie na widok szalejącej wysoko wody, na rozsiane zniszczenia i w końcu na całość wydarzeń przy narodzeniu gwiazdy dzisiejszego wieczoru, którą powitać mieli wszyscy. A wtedy - tylko Jim usłyszał jej pełne lęku łkanie oraz wyznanie. I moment, gdy pozwoliła sobie, by przestać być dzielną, szukając w jego ramionach oparcia. Ale dziś - dziś sama chciała być tym wsparciem. By jaśniało ciepło śmiechu, ofiarując czułość strudzonym we własnych tragediach gościom. Chciała wierzyć, że była do tego zdolna, spychając na bok krążące wokół cienie. Te szczerzyły się przy każdym, jak głodne, bezpańskie psy - strasząc i szczypiąc, gdy zbyt blisko się znalazły. Tak jak oni wszyscy. Bo dziś - dziś był ważny dzień. Radosny. Pamiętny. I wolny. Dlatego nie szczędziła nikomu ofiarowanej obecności. Krążąc wokół przyjaciół, przygarniająca ku sobie ręce i policzki, dając upust tej nadziei. Bo byli tu razem. Wszyscy.
Nie umiała - nie ulec Marcelowi. Nigdy nie umiała. Tym bardziej, gdy tak płynnie - jak nikt inny kogo znała - odnajdował taneczne ślady w stawianych gestach. Podłapywał ulotną prośbę z taką lekkością, że usta rozchylały się we wdzięcznym śmiechu, oddając iskry mieniące się czernią w źrenicach. Umknęła, z jego ujęcia, by sięgnąć dalej. I widziała - rozpoznawała - malującą się radość na jaśniutkich licach Marii, gdy stawała przed jej braćmi. Czy myliła się dostrzegając kształt wstydu? Coś przeskoczyło zaskoczeniem, potem opadło promieniującym ciepłem, gdy chwytała spojrzenie Jima i przekorny uśmiech. Było coś ujmującego w sposobie gdy na nią patrzył. Kojarzył jej się z domem, ale tym wcale niezwiązanym z miejscem. Tam skarb Twój, gdzie serce twoje - tak gdzieś słyszała. A może przeczytała w jednej z książek, gdy jej dawna opiekunka podsuwała. I zgadzała się z tym. Bo chociaż darzyła ogromem wdzięczności i ciepłem małżeństwo, które przygarnęło ją pod swój dach, to jej serce gnało wciąż tęsknie tam, gdzie było jego miejsce. Brat, nosił jego ogromny fragment.
Chciała, i bardzo się starała, odsłaniać przyjaciołom tę najjaśniejszą stronę. Ale i czulą się tak, gdy ujmowała drobne dłonie Neali. Cieszyła się, że mimo ciążących na niej końcoświatowych konsekwencji - była tu. I miała nadzieję, że chciała być. Podobny cień zmęczenia, śledziła na twarzy Liddy. Kusiło ją nawet, by chwycić jej buzię między dłonie, jakby dotykiem mogła przegnać ślady choroby. Wypuściła jednak z ramion, zerkając to na Marię, to na Eve, to na Nelę, która wspomniała o nietańczeniu - świat jest czasem bardzo mały, naprawdę - zachichotała, odwracając na pięcie, akurat by móc też powitać Freddy'ego - zaczekała jednak na swoją "kolej", by w końcu stanąć przed przyjacielem - uniosła brzeg sukienki i dygnęła - nawet jeśli nie było w tym nic dystyngowanego, chłonęła ofiarowaną nawet przelotnie uwagę - Idź, idź, tam do ogrodu! - powtórzyła jeszcze po Eve i wskazała za siebie, ale wbrew pogonieniu - złapała najpierw jego rękę, wspięła się na palce i musnęła policzek chłopaka, by w końcu płynnie zmienić krok i pognać w stronę kuchni, by zgodnie z prośbą bratowej - pomóc z przeniesieniem przygotowanych posiłków. Pachniało cudownie. A gdy kolejny raz wróciła do pomieszczenia, kolejne pukanie - ciche, jakieś niepewne, rozbrzmiało przy wejściu. Zerknęła przy tym na Eve, potem na Marię, która wyglądała tak, jakby również chciała sprawdzić nowego gościa. W krążącym w żyłach rozbawieniu wysunęła ku przyjaciółce język, z daleka nawet - Ja pierwsza! - rzuciła w przestrzeń, ni to dając znak dziewczynom, ni to sobie samej - że otworzy.
Nie zatrzymała się, by westchnąć, by poprawić niewidzialne drobinki. Pchnęła lekko drzwi zaglądając od razu za nie z rezolutną ciekawością - Maisie! - mówiła, jednocześnie wysuwając zza drzwi, by przygarnąć do siebie nieco wyższą od siebie dziewczynę. Nie próbowała nawet powstrzymać radości - Chodź, chodź - odwróciła się, nie wypuszczając jednak uścisku na dziewczęcym nadgarstku, jakby dla pewności, że Maisie nie zdecyduje się zawrócić - Liddy już jest i są... wszyscy! Chyba... - zaśmiała się, przekraczając próg, przymykając wejście, jeszcze zerkając w cień wieczoru, szukając potencjalnych, zbliżających się jeszcze gości. Poprowadziła ja głębiej, wiedząc, że zbierali się w ogrodzie. Wchodziła, akurat, gdy słyszała wołanie. Jim i Marceli. Było jej ciepło na piersi - Już! Biegnę! - rzuciła ze śmiechem, z zaróżowionymi policzkami, w jednej dłoni zaciskając tę, należącą do nowoprzybałej, drugą, mimowolnie trącając fiolet zdobiącej ją materii - i patrzcie kogo przywiał dobry wiatr! - dodała, zatrzymując się przed zebranymi, ale tak by to Maisie byłą przed nią. Przesunęła dłonie tak, by wychylić się zza jednego ramienia dziewczyny - oh! - zawołała przy tym, dostrzegając kieliszki. Wydęła przy tym wargi, nie do końca pewną wciąż, czy powinna i chciała dziś pić. Pamiętała jednak, że to szczególna okazja. I - co najmniej trzy razy napić się musiała.
W odróżnieniu od zebranych - miała czas, by poznać nowe życie, maleńką dziewczynkę. Tak kruchą, delikatną, wciąż domagającą się płaczem wszystkich potrzeb. I ten sam strach, który gdzieś - na samym początku wyrwał jej z krtani szloch, przez cały miesiąc plótł w duszy dziwnie lepką, niepodobną do niczego nić. Wieź, chociaż nieporównywalna do tej matczynej, przysłoniła ból. A ona, starała się ze wszystkich sił pomóc Eve i udowodnić Gilly, jak ważna dla nich była. Kochała ją. A patrząc, jak bratowa schodzi z tą kruszyną na rękach. Jak staje przed nimi, jak w ceremoniale, który kiedyś - obserwowała bardziej z daleka - w taborze. Teraz - to była część jej rodziny i wszystko to trącało struną powagi i wiercącego się pod skórą rozczulenia.
Milczała, słuchając z jakim przejęciem padają słowa. takie, których usłyszenie, wciskało piekącą iskrę pod powieki. Trzymała ją dzielnie, ale gdy Eve przeniosła na nią wzrok, z kącika popłynęła łza, którą starła spiesznie, zerkając przy tym i na Marcela, potem na Marię, Liddy i Nealę. Przygryzła wargę, powstrzymując zacisk w krtani, gdy obserwowała brata, który wita córeczkę. Z przejęciem przyjęła, że maleńka plecionka znalazła się na drobnej szyjce. Czy ktoś witał ją tak samo, gdy pojawiła się na świecie? Nie miała prawa tego pamiętać. Kruszące się w pamięci wspomnienie, ledwie rozmazany obraz czarnowłosej matki i wykrzywiony w surowości obraz ojca, zdawał się jedynym wyznacznikiem tego istnienia. Wolną dłonią, jakoś intuicyjnie uniosła do zawieszonego na szyi wisiorka z zanurzonym w żywicy fiołkiem. Odetchnęła, pozbywając się łez, gdy Jimmy wrócił ku nim, wtedy też na wdechu, wcześniej unosząc kieliszek nieco wyżej, który przekazał jej Freddy - przechyliła ofiarowany trunek. Drugi dziś raz. Został tylko jeden. Prawdopodobnie.
Nie umiała - nie ulec Marcelowi. Nigdy nie umiała. Tym bardziej, gdy tak płynnie - jak nikt inny kogo znała - odnajdował taneczne ślady w stawianych gestach. Podłapywał ulotną prośbę z taką lekkością, że usta rozchylały się we wdzięcznym śmiechu, oddając iskry mieniące się czernią w źrenicach. Umknęła, z jego ujęcia, by sięgnąć dalej. I widziała - rozpoznawała - malującą się radość na jaśniutkich licach Marii, gdy stawała przed jej braćmi. Czy myliła się dostrzegając kształt wstydu? Coś przeskoczyło zaskoczeniem, potem opadło promieniującym ciepłem, gdy chwytała spojrzenie Jima i przekorny uśmiech. Było coś ujmującego w sposobie gdy na nią patrzył. Kojarzył jej się z domem, ale tym wcale niezwiązanym z miejscem. Tam skarb Twój, gdzie serce twoje - tak gdzieś słyszała. A może przeczytała w jednej z książek, gdy jej dawna opiekunka podsuwała. I zgadzała się z tym. Bo chociaż darzyła ogromem wdzięczności i ciepłem małżeństwo, które przygarnęło ją pod swój dach, to jej serce gnało wciąż tęsknie tam, gdzie było jego miejsce. Brat, nosił jego ogromny fragment.
Chciała, i bardzo się starała, odsłaniać przyjaciołom tę najjaśniejszą stronę. Ale i czulą się tak, gdy ujmowała drobne dłonie Neali. Cieszyła się, że mimo ciążących na niej końcoświatowych konsekwencji - była tu. I miała nadzieję, że chciała być. Podobny cień zmęczenia, śledziła na twarzy Liddy. Kusiło ją nawet, by chwycić jej buzię między dłonie, jakby dotykiem mogła przegnać ślady choroby. Wypuściła jednak z ramion, zerkając to na Marię, to na Eve, to na Nelę, która wspomniała o nietańczeniu - świat jest czasem bardzo mały, naprawdę - zachichotała, odwracając na pięcie, akurat by móc też powitać Freddy'ego - zaczekała jednak na swoją "kolej", by w końcu stanąć przed przyjacielem - uniosła brzeg sukienki i dygnęła - nawet jeśli nie było w tym nic dystyngowanego, chłonęła ofiarowaną nawet przelotnie uwagę - Idź, idź, tam do ogrodu! - powtórzyła jeszcze po Eve i wskazała za siebie, ale wbrew pogonieniu - złapała najpierw jego rękę, wspięła się na palce i musnęła policzek chłopaka, by w końcu płynnie zmienić krok i pognać w stronę kuchni, by zgodnie z prośbą bratowej - pomóc z przeniesieniem przygotowanych posiłków. Pachniało cudownie. A gdy kolejny raz wróciła do pomieszczenia, kolejne pukanie - ciche, jakieś niepewne, rozbrzmiało przy wejściu. Zerknęła przy tym na Eve, potem na Marię, która wyglądała tak, jakby również chciała sprawdzić nowego gościa. W krążącym w żyłach rozbawieniu wysunęła ku przyjaciółce język, z daleka nawet - Ja pierwsza! - rzuciła w przestrzeń, ni to dając znak dziewczynom, ni to sobie samej - że otworzy.
Nie zatrzymała się, by westchnąć, by poprawić niewidzialne drobinki. Pchnęła lekko drzwi zaglądając od razu za nie z rezolutną ciekawością - Maisie! - mówiła, jednocześnie wysuwając zza drzwi, by przygarnąć do siebie nieco wyższą od siebie dziewczynę. Nie próbowała nawet powstrzymać radości - Chodź, chodź - odwróciła się, nie wypuszczając jednak uścisku na dziewczęcym nadgarstku, jakby dla pewności, że Maisie nie zdecyduje się zawrócić - Liddy już jest i są... wszyscy! Chyba... - zaśmiała się, przekraczając próg, przymykając wejście, jeszcze zerkając w cień wieczoru, szukając potencjalnych, zbliżających się jeszcze gości. Poprowadziła ja głębiej, wiedząc, że zbierali się w ogrodzie. Wchodziła, akurat, gdy słyszała wołanie. Jim i Marceli. Było jej ciepło na piersi - Już! Biegnę! - rzuciła ze śmiechem, z zaróżowionymi policzkami, w jednej dłoni zaciskając tę, należącą do nowoprzybałej, drugą, mimowolnie trącając fiolet zdobiącej ją materii - i patrzcie kogo przywiał dobry wiatr! - dodała, zatrzymując się przed zebranymi, ale tak by to Maisie byłą przed nią. Przesunęła dłonie tak, by wychylić się zza jednego ramienia dziewczyny - oh! - zawołała przy tym, dostrzegając kieliszki. Wydęła przy tym wargi, nie do końca pewną wciąż, czy powinna i chciała dziś pić. Pamiętała jednak, że to szczególna okazja. I - co najmniej trzy razy napić się musiała.
W odróżnieniu od zebranych - miała czas, by poznać nowe życie, maleńką dziewczynkę. Tak kruchą, delikatną, wciąż domagającą się płaczem wszystkich potrzeb. I ten sam strach, który gdzieś - na samym początku wyrwał jej z krtani szloch, przez cały miesiąc plótł w duszy dziwnie lepką, niepodobną do niczego nić. Wieź, chociaż nieporównywalna do tej matczynej, przysłoniła ból. A ona, starała się ze wszystkich sił pomóc Eve i udowodnić Gilly, jak ważna dla nich była. Kochała ją. A patrząc, jak bratowa schodzi z tą kruszyną na rękach. Jak staje przed nimi, jak w ceremoniale, który kiedyś - obserwowała bardziej z daleka - w taborze. Teraz - to była część jej rodziny i wszystko to trącało struną powagi i wiercącego się pod skórą rozczulenia.
Milczała, słuchając z jakim przejęciem padają słowa. takie, których usłyszenie, wciskało piekącą iskrę pod powieki. Trzymała ją dzielnie, ale gdy Eve przeniosła na nią wzrok, z kącika popłynęła łza, którą starła spiesznie, zerkając przy tym i na Marcela, potem na Marię, Liddy i Nealę. Przygryzła wargę, powstrzymując zacisk w krtani, gdy obserwowała brata, który wita córeczkę. Z przejęciem przyjęła, że maleńka plecionka znalazła się na drobnej szyjce. Czy ktoś witał ją tak samo, gdy pojawiła się na świecie? Nie miała prawa tego pamiętać. Kruszące się w pamięci wspomnienie, ledwie rozmazany obraz czarnowłosej matki i wykrzywiony w surowości obraz ojca, zdawał się jedynym wyznacznikiem tego istnienia. Wolną dłonią, jakoś intuicyjnie uniosła do zawieszonego na szyi wisiorka z zanurzonym w żywicy fiołkiem. Odetchnęła, pozbywając się łez, gdy Jimmy wrócił ku nim, wtedy też na wdechu, wcześniej unosząc kieliszek nieco wyżej, który przekazał jej Freddy - przechyliła ofiarowany trunek. Drugi dziś raz. Został tylko jeden. Prawdopodobnie.
...światło zbudź,
Co stracone znajdź,
I wróć mi dawny skarb
Co stracone znajdź,
I wróć mi dawny skarb
Aisha Doe
Zawód : tancerka, przyszły alchemik, siostra
Wiek : 18
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Prick your finger on a spinning wheel
But don’t make a sound
But don’t make a sound
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Po prostu stałam. Z początku nie potrafiąc opanować zaciskającego się boleśnie serca. Prosto w twarz jej mówiłam, że zachwyca mnie ich kultura, że chętnie ją poznam i przyjmę i co - i nic. Byłam, ale z boku. Poza kółkiem w którym byli w środku. To nic, Neala. Silna być musisz. To znaczenia nie ma - próbowałam powiedzieć samej sobie. Ale miało. Dla mnie miało, chociaż wiedziałam, że nie było sensu poruszać tematu, Eve zaparłaby się, że to nic wielkiego, nic takiego, tylko kiecka o co aferę robię. A dzisiaj nie chciałam jej robić, choć nie dla niej.
Marcel miał szczęścia trochę, bo w swojej własnej agonii jego czyny umknęły mi całkiem. Może dlatego, że i czułam się tu zagubiona totalnie. Znów, raz jeszcze, po raz kolejny, jak nie pasujący element układanki kiedy każdy inny znalazł swoje miejsce. Uniosłam wyżej brodę. Niech więc i tak będzie, prosić się nie będę przecież. Płaszczyć o to, żeby ktoś polubił mnie choć trochę, albo wziął pod uwagę.
Tylko raz zerknęłam w stronę Jima i Eve, uwagę skupiając na Marii, która też zdecydowała się mnie obrazić - a może najzwyczajniej wytknąć, że wyglądam jak straszydło.
Oh, chciałam prezentować się najładniej jak mogłam - w tym jednym Maria się nie myliła. Ale malować się, kiedy wszyscy już byli i każdy mnie zobaczył było po prostu po nie w czasie. Skrzyżowałam z nią tęczówki. Chciałam powiedzieć, że to nic - ale to było kolejne coś - ale nie mogło mi to przejść przez gardło, więc skinęłam jedynie głową. Ściągając z ramienia torbe, którą odłożyłam z boku ruszając do chłopaków.
- Lubię. - przyznałam wzruszając ramionami, rozciągając mimowolnie usta w odpowiedzi na jego uśmiech. - Cooo - wypadło z zaskoczeniem - znac… - zamierzałam się poprawić, bo co mało kulturalne było, ale czasu nie miałam na to już w ogóle bo nagle zrozumiałam w przebłysku świadomości, że właśnie leci prosto na mnie butelka z alkoholem. Serio, Marcel? Kalece rzucał żebym upuściła to całkiem. Przecież mnie uduszą jak pozwolę rozlać się mocarzowi. Zapadane się pod ziemię całkiem. Aż przekląć miałam ochotę, ale i to nie było wcale kulturalne, ciotka by mi mydłem usta szorować zaczęła, jakbym zaczęła a potem zapomniała się koło niej. Więc lepiej zaczynać nie było w ogóle. Ale to fascynujące, jak wiele myśli przelatuje przez głowę zaraz przed wielkim…
Więcej nie zdążyło. Wyciągnęłam ręce - już trochę bardziej sprawne, niż ten miesiąc temu, ale to nie znaczyło, że sprawne całkiem. Poczułam butelkę, która dotknęła palców, ale uchwyt był nie ten. Drugą spróbowałam ją do ciała przysunąć by ramionami zatrzymać, ale i to poszło gdzieś sobie, poczułam jak robi mi się gorąco a butelka leci w dół zsuwając się po moim ciele - w dół. To koniec. Pomyślałam sobie, różdżki zdążyć nie wyciągnę. Próbę z jedną mam może. Ale odpuścić nie mogę, pochyliłam się więc, łapiąc ją, ale gdzie ta koordynacja zawiodła mnie całkiem, bo zrobiłam niekontrolowanych kilka kroków do przodu nie wiedząc czemu skacząc na jednej noce - masakra całkiem - by na koniec czołem wyryć prosto w ten stół który miał wyruszać w drogę. A siła impetu odrzuciła mnie od niego, zachwiałam się, przeskoczyłam do tyłu mimowolnie, zapominając, że po lewej prawą trzeba postawić nogę i nim się spostrzegłam tyłek miałam na ziemi, ślad na czole ale mocarz znajdował się w mojej dłoni. Oddychałam ciężko. Spojrzałam w niebo - czy ten dzień skończyć się już może?
- Nic nie zbiłam. - zapewniłam ich po chwili, może powinnam powiedzieć, że nic wielkiego nie zrobiłam też sobie, ale moje ego kopnięto znowu w kostkę. Podniosłam się, otrzepując sukienkę z tyłu, oglądając ją, zielony na czerwonym widać było trochę, ale chyba było mi już wszystko jedno. Jeszcze chwilę i pójdę sobie, zdecydowałam po raz któryś tego dnia. Włożyłam pod ramię butelkę i ściągnęłam ze stołu resztę tego, co trzeba było. - Idę! - zakrzyknęłam chwilę później podchodząc zaraz z naręczem butelek ze sobą. Zajmując się rozlewaniem, przynajmniej tyle byłam zrobić w stanie, choć jeszcze jakoś nie super wprawnie. Cóż, kieliszek - albo z dziesięć - samej mi się przyda. - Cześć. - powiedziałam jeszcze do Maisie, zanim przechyliłam kieliszek krzywiąc się na smak alkoholu. - Niezmiennie wyborny. - mruknęłam pod nosem. Byłam jak echo, a może milczałam, bo zawsze psułam dla wszystkich wszystko. A potem ją zobaczyłam, Eve, która niosła dziecko. I z początku nie zrozumiałam, po prostu patrzyłam cicho. Tak jak wszyscy wokół. Stałam na to patrząc, tradycję, kulturę dwie świecie, na dłonie trafiające w dłonie, rękę zaciskając się na ręce. Oczy zaszkliły mi się mimowolnie. Słowa przesuwały się gdzieś obok, trafiały do mnie i we mnie z każdą chwilą coraz bardziej i coraz mocniej. Nie byłam pewna w którym momencie dokładnie łzy potoczyły mi się po policzkach całkiem, może już w chwili gdy Eve mówiła o rodzinie, a może po tym jak odebrałam od Jima papierosa, patrząc zaplątuje na nadgarstku plecionkę a może jak sięga po dziecko. Nie, nie dziecko, po swoją córkę. Oh, głupia, Neala. Serce jeszcze głupsze, jak mogłam tego nie dostrzec? Nie tylko w tym co mówiła Eve James miał rację. Uśmiechnęłam się mimowolnie, zrozpaczona i rozbawiona własną głupotą, nadzieją, że miałam kiedykolwiek nad tym kontrolę.
To zabawne prawda? Jak czasem kończy się coś, co nawet się zacząć nie mogło.
Olśnienie przyszło niespodziewanie i nagle, gdybym choć jedną rękę miała wolną, zacisnęłabym ją na kimś. Ale te zajęte były, jedna papierosem, druga kieliszkiem. Słowa Jima mnie wyciągnęły. Zaśmiałam się, mimowolnie, przez łzy. Robaczek. Uniosłam rękę, żeby jej wierzchem wytrzeć łzy. Uniosłam kieliszek wtórując Marcelowi. - Witaj, Gilly. - a potem przesunęłam żeby podejść do torby którą zostawiłam w domu. Wracając w naręczu trzymałam dziennik, na okładce przykleiłam pergamin, opalony z każdej strony na którym wykaligrafowane było Doe, podeszłam do Eve. Wyciągając rękę w jej stronę. - To dla was - powiedziałam, spoglądając na nią, a potem na Jima, potem na Gilly i odnajdując spojrzeniem też Aishę. -na wspomnienia. - wytłumaczyłam. Strony w środku były gładkie, na niektórych przyczepiłam wysuszone liście i kwiaty, pozostawiając jednak w środku miejsca. Moje oczy robiły co chciały. - Odnaleźliście się. Czaaas na-napisać nową historię. - łzy poleciały mi po policzkach. Wzięłam wdech. Spoglądając znów na Eve. - Mając obok Liddy, na pewno będą zdjęcia. - wytłumaczyłam się unosząc rękę, żeby otrzeć oczy, składając usta do uśmiechu.
Tak, to nie był koniec, to był początek czegoś nowego. Pozytywnie zawsze patrz, mówiła mama, w samym życiu jest coś zachwycająco pięknego.
Marcel miał szczęścia trochę, bo w swojej własnej agonii jego czyny umknęły mi całkiem. Może dlatego, że i czułam się tu zagubiona totalnie. Znów, raz jeszcze, po raz kolejny, jak nie pasujący element układanki kiedy każdy inny znalazł swoje miejsce. Uniosłam wyżej brodę. Niech więc i tak będzie, prosić się nie będę przecież. Płaszczyć o to, żeby ktoś polubił mnie choć trochę, albo wziął pod uwagę.
Tylko raz zerknęłam w stronę Jima i Eve, uwagę skupiając na Marii, która też zdecydowała się mnie obrazić - a może najzwyczajniej wytknąć, że wyglądam jak straszydło.
Oh, chciałam prezentować się najładniej jak mogłam - w tym jednym Maria się nie myliła. Ale malować się, kiedy wszyscy już byli i każdy mnie zobaczył było po prostu po nie w czasie. Skrzyżowałam z nią tęczówki. Chciałam powiedzieć, że to nic - ale to było kolejne coś - ale nie mogło mi to przejść przez gardło, więc skinęłam jedynie głową. Ściągając z ramienia torbe, którą odłożyłam z boku ruszając do chłopaków.
- Lubię. - przyznałam wzruszając ramionami, rozciągając mimowolnie usta w odpowiedzi na jego uśmiech. - Cooo - wypadło z zaskoczeniem - znac… - zamierzałam się poprawić, bo co mało kulturalne było, ale czasu nie miałam na to już w ogóle bo nagle zrozumiałam w przebłysku świadomości, że właśnie leci prosto na mnie butelka z alkoholem. Serio, Marcel? Kalece rzucał żebym upuściła to całkiem. Przecież mnie uduszą jak pozwolę rozlać się mocarzowi. Zapadane się pod ziemię całkiem. Aż przekląć miałam ochotę, ale i to nie było wcale kulturalne, ciotka by mi mydłem usta szorować zaczęła, jakbym zaczęła a potem zapomniała się koło niej. Więc lepiej zaczynać nie było w ogóle. Ale to fascynujące, jak wiele myśli przelatuje przez głowę zaraz przed wielkim…
Więcej nie zdążyło. Wyciągnęłam ręce - już trochę bardziej sprawne, niż ten miesiąc temu, ale to nie znaczyło, że sprawne całkiem. Poczułam butelkę, która dotknęła palców, ale uchwyt był nie ten. Drugą spróbowałam ją do ciała przysunąć by ramionami zatrzymać, ale i to poszło gdzieś sobie, poczułam jak robi mi się gorąco a butelka leci w dół zsuwając się po moim ciele - w dół. To koniec. Pomyślałam sobie, różdżki zdążyć nie wyciągnę. Próbę z jedną mam może. Ale odpuścić nie mogę, pochyliłam się więc, łapiąc ją, ale gdzie ta koordynacja zawiodła mnie całkiem, bo zrobiłam niekontrolowanych kilka kroków do przodu nie wiedząc czemu skacząc na jednej noce - masakra całkiem - by na koniec czołem wyryć prosto w ten stół który miał wyruszać w drogę. A siła impetu odrzuciła mnie od niego, zachwiałam się, przeskoczyłam do tyłu mimowolnie, zapominając, że po lewej prawą trzeba postawić nogę i nim się spostrzegłam tyłek miałam na ziemi, ślad na czole ale mocarz znajdował się w mojej dłoni. Oddychałam ciężko. Spojrzałam w niebo - czy ten dzień skończyć się już może?
- Nic nie zbiłam. - zapewniłam ich po chwili, może powinnam powiedzieć, że nic wielkiego nie zrobiłam też sobie, ale moje ego kopnięto znowu w kostkę. Podniosłam się, otrzepując sukienkę z tyłu, oglądając ją, zielony na czerwonym widać było trochę, ale chyba było mi już wszystko jedno. Jeszcze chwilę i pójdę sobie, zdecydowałam po raz któryś tego dnia. Włożyłam pod ramię butelkę i ściągnęłam ze stołu resztę tego, co trzeba było. - Idę! - zakrzyknęłam chwilę później podchodząc zaraz z naręczem butelek ze sobą. Zajmując się rozlewaniem, przynajmniej tyle byłam zrobić w stanie, choć jeszcze jakoś nie super wprawnie. Cóż, kieliszek - albo z dziesięć - samej mi się przyda. - Cześć. - powiedziałam jeszcze do Maisie, zanim przechyliłam kieliszek krzywiąc się na smak alkoholu. - Niezmiennie wyborny. - mruknęłam pod nosem. Byłam jak echo, a może milczałam, bo zawsze psułam dla wszystkich wszystko. A potem ją zobaczyłam, Eve, która niosła dziecko. I z początku nie zrozumiałam, po prostu patrzyłam cicho. Tak jak wszyscy wokół. Stałam na to patrząc, tradycję, kulturę dwie świecie, na dłonie trafiające w dłonie, rękę zaciskając się na ręce. Oczy zaszkliły mi się mimowolnie. Słowa przesuwały się gdzieś obok, trafiały do mnie i we mnie z każdą chwilą coraz bardziej i coraz mocniej. Nie byłam pewna w którym momencie dokładnie łzy potoczyły mi się po policzkach całkiem, może już w chwili gdy Eve mówiła o rodzinie, a może po tym jak odebrałam od Jima papierosa, patrząc zaplątuje na nadgarstku plecionkę a może jak sięga po dziecko. Nie, nie dziecko, po swoją córkę. Oh, głupia, Neala. Serce jeszcze głupsze, jak mogłam tego nie dostrzec? Nie tylko w tym co mówiła Eve James miał rację. Uśmiechnęłam się mimowolnie, zrozpaczona i rozbawiona własną głupotą, nadzieją, że miałam kiedykolwiek nad tym kontrolę.
To zabawne prawda? Jak czasem kończy się coś, co nawet się zacząć nie mogło.
Olśnienie przyszło niespodziewanie i nagle, gdybym choć jedną rękę miała wolną, zacisnęłabym ją na kimś. Ale te zajęte były, jedna papierosem, druga kieliszkiem. Słowa Jima mnie wyciągnęły. Zaśmiałam się, mimowolnie, przez łzy. Robaczek. Uniosłam rękę, żeby jej wierzchem wytrzeć łzy. Uniosłam kieliszek wtórując Marcelowi. - Witaj, Gilly. - a potem przesunęłam żeby podejść do torby którą zostawiłam w domu. Wracając w naręczu trzymałam dziennik, na okładce przykleiłam pergamin, opalony z każdej strony na którym wykaligrafowane było Doe, podeszłam do Eve. Wyciągając rękę w jej stronę. - To dla was - powiedziałam, spoglądając na nią, a potem na Jima, potem na Gilly i odnajdując spojrzeniem też Aishę. -na wspomnienia. - wytłumaczyłam. Strony w środku były gładkie, na niektórych przyczepiłam wysuszone liście i kwiaty, pozostawiając jednak w środku miejsca. Moje oczy robiły co chciały. - Odnaleźliście się. Czaaas na-napisać nową historię. - łzy poleciały mi po policzkach. Wzięłam wdech. Spoglądając znów na Eve. - Mając obok Liddy, na pewno będą zdjęcia. - wytłumaczyłam się unosząc rękę, żeby otrzeć oczy, składając usta do uśmiechu.
Tak, to nie był koniec, to był początek czegoś nowego. Pozytywnie zawsze patrz, mówiła mama, w samym życiu jest coś zachwycająco pięknego.
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Jimmy prowokował do przepychanek słownych, a ja dawałam mu się w nie wciągać z mieszaniną rozbawienia, rozdrażnienia i… wdzięczności. Odciągał moją uwagę od zmartwień i ponurych myśli skuteczniej niż chyba ktokolwiek inny. Ale nawet on nie potrafił zabrać ode mnie tego lęku i niepewności przy konfrontacji z Nealą. Nie wiedziałam jak się zachować w stosunku do niej i co powiedzieć zżerana wyrzutami sumienia. Chciałam przeprosić, ale nawet nie wiedziałam jak się do tego zabrać. I kiedy już sądziłam, że może jednak lepiej będzie się po prostu wycofać, ona wyciągnęła w moją stronę ręce. Spojrzałam najpierw na nie, żeby zaraz unieść wzrok i zatrzymać go już na jej oczach. Nie znalazłam w nich urazy, niechęci, wyrzutu. Patrzyła na mnie jak zwykle, jak na przyjaciółkę i… nie wahałam się już. Zrobiłam jeszcze krok w jej stronę i mocno objęłam na powitanie.
- Dobrze, że jesteś – wymamrotałam jeszcze ze wzruszeniem tylko do niej, nim wypuściłam ją z uścisku. Teraz mogliśmy wejść do środka.
Nim sama doszłam do Eve, ta zamknęła mnie w przyjacielskim uścisku. Jak dobrze, że była cała…
- Ciebie też – odpowiedziałam jej szczerze.
Dziwne było to wszystko, to nasze spotkanie po tym wszystkim. Jak gdyby nic się nie zmieniło, kiedy przecież zmieniło się wszystko. Wszyscy cudem uszliśmy z życiem, tamte wydarzenia musiały odcisnąć na nas swoje piętno. Do tego Eve i Jim zostali rodzicami… co z jednej strony było naturalną koleją rzeczy, a z drugiej wciąż pozostawało dla mnie jakąś abstrakcją. Dodatkowo obecność Marysi tu była tak surrealistyczna, że byłam gotowa uwierzyć w to, że to wszystko mi się po prostu śni. Zakręciło mi się od tego w głowie, głosy przyjaciół przez chwilę docierały do mnie jakby z oddali… A może to wina alkoholu? Na szczęście kojąca bliskość Aishy zaczęła ściągać mnie mozolnie na ziemię z tego całego szoku i otumanienia. To wszystko działo się naprawdę.
Nagle głos Marysi zabrzmiał nadzwyczaj wyraźnie i blisko aż podskoczyłam.
- C-co? – bąknęłam zdezorientowana. – A możesz wyjaśnić bez pudru? – zapytałam kompletnie nie widząc związku między rozmową a makijażem. Powinien jakiś być? Zresztą… przecież ja nie używałam takich rzeczy i byłam przekonana, że ze szminką na ustach wyglądałabym co najmniej głupio. Na szczęście nie tylko ja miałam takie podejście, bo Nela mnie poparła, zanim poszła pomóc chłopakom ze stołem. Właściwie to też chciałam pomóc, ale zanim ruszyłam z miejsca, drgnęłam wyraźnie słysząc gdzieś za swoimi plecami głos Freda i odwróciłam się, wychylając zza Aishy, żeby na niego spojrzeć. Otaksowałam go szybko spojrzeniem od góry do dołu, może ciut zbyt badawczo, zanim ponownie spojrzałam mu w twarz.
- Hej… - przywitałam się zdawkowo (może zbyt cicho i akurat kiedy Marysia do niego zawołała. Moment… z nim też się znała?) i spróbowałam uśmiechnąć, choć nie wyszło zbyt spektakularnie. Choć wyglądał lepiej, niż kiedy widziałam go ostatnio, to nie mogłam wyrzucić z głowy jego obrazu, kiedy… było z nim naprawdę kiepsko. Znów mimowolnie przeniosłam się myślami do tamtej chwili i musiałam odpłynąć na dobrych kilka minut, bo na ziemię sprowadziło mnie dopiero pukanie do drzwi. Przyjaciele krzątali się między ogrodem a kuchnią, a ja nadal sterczałam w tym samym miejscu.
Obudź się, Liddy. Obudź!
Wzięłam głębszy oddech i ruszyłam do drzwi, ale Aisha skocznie mnie wyprzedziła.
- Maisie, jednak przyszłaś! – uśmiechnęłam się na widok kuzynki. Sama ją zaprosiłam, rzecz jasna za pozwoleniem Eve, bo wiedziałam, że jej też ostatnio nie było lekko. Wspierała mnie w moich gorszych chwilach i chciałam jej się jakoś za to odwdzięczyć. Impreza w przyjacielskim gronie wydała mi się do tego adekwatna, choć no… kuzynka nie była pewna czy ostatecznie dotrze. Rozumiałam ją.
Na chwilę ją objęłam, kiedy Aisha prowadziła ją do ogrodu i ruszyłam za nimi niczym cień. Świeże powietrze chyba trochę mnie otrzeźwiło z tego dziwnego stanu, choć wciąż czułam się jakoś odrealniona. Już sama nie byłam pewna czy to z tej niecodziennej okazji, z niewyspania czy może faktycznie od wypitego alkoholu. A może wszystko po trochu? W każdym razie cieszyłam się, że to Aisha przejęła rolę gospodyni i zaopiekowała się Maisie, bo w tej chwili sama nie miałam na to siły. Uśmiechnęłam się tylko pokrzepiająco do kuzynki ciągniętej do paczki przyjaciół, sama zaś przeszłam powolnym krokiem w ich stronę, ale stanęłam gdzieś obok nich trzymając się raczej z tyłu. Znów dopadało mnie przeklęte zmęczenie, potrzebowałam usiąść, ale jakoś było mi głupio, kiedy wszyscy stali, no i… nie chciałam! Merlinie, czemu nie mogłam być sobą, tylko jakąś słabą pokraką?! Co za koszmar. Pojawiła się już Eve, więc odłożyłam plecak obok w trawie i tylko oparłam się plecami o najbliższe drzewo, a potem zasłuchałam w jej słowach. I tylko dolatujący do mnie przyjemny zapach papierosów na chwilę lub dwie odciągnął moją uwagę od tego co się właśnie działo. Zapaliłabym…
Ukradkiem zerknęłam na Freddy’ego, żeby się upewnić, że wszystko z nim w porządku, a potem mój wzrok przykuł ruch i tęsknie spojrzałam na fajka, którego Jim oddał Neali do potrzymania. Nieważne. Dzielnie postanowiłam dotrwać do końca ceremonii i wtedy zapalić. To była ceremonia? Znów powróciłam spojrzeniem do Eve. Naprawdę ładnie mówiła i ze szczerego serca i wiedziałam, że niektóre słowa musiały ją dużo kosztować, ale… było warto. I byłam z niej dumna.
Patrzyłam jak Jim bierze na ręce niemowlę, jak rusza z malutką Gilly w naszą stronę i zebrałam się w sobie i odepchnęłam od pnia drzewa. Przyglądałam się jak wszyscy otaczają Jima z córeczką, żeby jej się przyjrzeć. Nie chciałam się między nimi przeciskać i tylko patrzyłam z uśmiechem na ten piękny obrazek z odległości. A potem spojrzałam na Eve i to do niej ruszyłam najpierw.
- Brawo, Eve – uśmiechnęłam się do niej szczerze kładąc jej rękę na ramieniu. – Brawo – powtórzyłam ciszej ze wzruszeniem i dumą przebijającą się przez to jedno, krótkie słowo. Zaraz jednak zrobiłam miejsce Neali, która właśnie podeszła, żeby wręczyć Eve album. A potem wspomniała o zdjęciach i jak na zawołanie pobladłam jeszcze bardziej.
- Cholera jasna, zdjęcia! – przypomniałam sobie ze zgrozą. Nie zrobiłam ani jednego. Ani jednego z takiego pięknego ceremoniału. Zawaliłam. Znowu. Niech to szlag! Co za porażka!
- Eve, Jim! Musicie wszystko powtórzyć, nie zrobiłam wam żadnego zdjęcia! – zawołałam do nich jednak już tylko w żartach starając się jakoś rozładować sytuację (i irytację na samą siebie). No i w końcu ruszyłam w stronę Jamesa licząc na to, że trochę się wokół niego rozluźniło i nie będę musiała się przeciskać, żeby poznać małą Gilly.
- Hej, Gilly… Widzisz jak ciotka zawaliła? – westchnęłam przepraszająco do niemowlęcia. – Przepraszam. To będzie ostatni raz, ok? – dodałam wpatrując się w te jej granatowe oczy dłużej, jakbym naprawdę szukała w nich zrozumienia i przebaczenia tych wszystkich razy, kiedy zawaliłam.
– No powiem ci… – odezwałam się jednak dziarsko chwilę później, ponownie unosząc wzrok na Jima – wyglądacie jak dwie krople wody – zażartowałam uśmiechając się półgębkiem.
- Dobrze, że jesteś – wymamrotałam jeszcze ze wzruszeniem tylko do niej, nim wypuściłam ją z uścisku. Teraz mogliśmy wejść do środka.
Nim sama doszłam do Eve, ta zamknęła mnie w przyjacielskim uścisku. Jak dobrze, że była cała…
- Ciebie też – odpowiedziałam jej szczerze.
Dziwne było to wszystko, to nasze spotkanie po tym wszystkim. Jak gdyby nic się nie zmieniło, kiedy przecież zmieniło się wszystko. Wszyscy cudem uszliśmy z życiem, tamte wydarzenia musiały odcisnąć na nas swoje piętno. Do tego Eve i Jim zostali rodzicami… co z jednej strony było naturalną koleją rzeczy, a z drugiej wciąż pozostawało dla mnie jakąś abstrakcją. Dodatkowo obecność Marysi tu była tak surrealistyczna, że byłam gotowa uwierzyć w to, że to wszystko mi się po prostu śni. Zakręciło mi się od tego w głowie, głosy przyjaciół przez chwilę docierały do mnie jakby z oddali… A może to wina alkoholu? Na szczęście kojąca bliskość Aishy zaczęła ściągać mnie mozolnie na ziemię z tego całego szoku i otumanienia. To wszystko działo się naprawdę.
Nagle głos Marysi zabrzmiał nadzwyczaj wyraźnie i blisko aż podskoczyłam.
- C-co? – bąknęłam zdezorientowana. – A możesz wyjaśnić bez pudru? – zapytałam kompletnie nie widząc związku między rozmową a makijażem. Powinien jakiś być? Zresztą… przecież ja nie używałam takich rzeczy i byłam przekonana, że ze szminką na ustach wyglądałabym co najmniej głupio. Na szczęście nie tylko ja miałam takie podejście, bo Nela mnie poparła, zanim poszła pomóc chłopakom ze stołem. Właściwie to też chciałam pomóc, ale zanim ruszyłam z miejsca, drgnęłam wyraźnie słysząc gdzieś za swoimi plecami głos Freda i odwróciłam się, wychylając zza Aishy, żeby na niego spojrzeć. Otaksowałam go szybko spojrzeniem od góry do dołu, może ciut zbyt badawczo, zanim ponownie spojrzałam mu w twarz.
- Hej… - przywitałam się zdawkowo (może zbyt cicho i akurat kiedy Marysia do niego zawołała. Moment… z nim też się znała?) i spróbowałam uśmiechnąć, choć nie wyszło zbyt spektakularnie. Choć wyglądał lepiej, niż kiedy widziałam go ostatnio, to nie mogłam wyrzucić z głowy jego obrazu, kiedy… było z nim naprawdę kiepsko. Znów mimowolnie przeniosłam się myślami do tamtej chwili i musiałam odpłynąć na dobrych kilka minut, bo na ziemię sprowadziło mnie dopiero pukanie do drzwi. Przyjaciele krzątali się między ogrodem a kuchnią, a ja nadal sterczałam w tym samym miejscu.
Obudź się, Liddy. Obudź!
Wzięłam głębszy oddech i ruszyłam do drzwi, ale Aisha skocznie mnie wyprzedziła.
- Maisie, jednak przyszłaś! – uśmiechnęłam się na widok kuzynki. Sama ją zaprosiłam, rzecz jasna za pozwoleniem Eve, bo wiedziałam, że jej też ostatnio nie było lekko. Wspierała mnie w moich gorszych chwilach i chciałam jej się jakoś za to odwdzięczyć. Impreza w przyjacielskim gronie wydała mi się do tego adekwatna, choć no… kuzynka nie była pewna czy ostatecznie dotrze. Rozumiałam ją.
Na chwilę ją objęłam, kiedy Aisha prowadziła ją do ogrodu i ruszyłam za nimi niczym cień. Świeże powietrze chyba trochę mnie otrzeźwiło z tego dziwnego stanu, choć wciąż czułam się jakoś odrealniona. Już sama nie byłam pewna czy to z tej niecodziennej okazji, z niewyspania czy może faktycznie od wypitego alkoholu. A może wszystko po trochu? W każdym razie cieszyłam się, że to Aisha przejęła rolę gospodyni i zaopiekowała się Maisie, bo w tej chwili sama nie miałam na to siły. Uśmiechnęłam się tylko pokrzepiająco do kuzynki ciągniętej do paczki przyjaciół, sama zaś przeszłam powolnym krokiem w ich stronę, ale stanęłam gdzieś obok nich trzymając się raczej z tyłu. Znów dopadało mnie przeklęte zmęczenie, potrzebowałam usiąść, ale jakoś było mi głupio, kiedy wszyscy stali, no i… nie chciałam! Merlinie, czemu nie mogłam być sobą, tylko jakąś słabą pokraką?! Co za koszmar. Pojawiła się już Eve, więc odłożyłam plecak obok w trawie i tylko oparłam się plecami o najbliższe drzewo, a potem zasłuchałam w jej słowach. I tylko dolatujący do mnie przyjemny zapach papierosów na chwilę lub dwie odciągnął moją uwagę od tego co się właśnie działo. Zapaliłabym…
Ukradkiem zerknęłam na Freddy’ego, żeby się upewnić, że wszystko z nim w porządku, a potem mój wzrok przykuł ruch i tęsknie spojrzałam na fajka, którego Jim oddał Neali do potrzymania. Nieważne. Dzielnie postanowiłam dotrwać do końca ceremonii i wtedy zapalić. To była ceremonia? Znów powróciłam spojrzeniem do Eve. Naprawdę ładnie mówiła i ze szczerego serca i wiedziałam, że niektóre słowa musiały ją dużo kosztować, ale… było warto. I byłam z niej dumna.
Patrzyłam jak Jim bierze na ręce niemowlę, jak rusza z malutką Gilly w naszą stronę i zebrałam się w sobie i odepchnęłam od pnia drzewa. Przyglądałam się jak wszyscy otaczają Jima z córeczką, żeby jej się przyjrzeć. Nie chciałam się między nimi przeciskać i tylko patrzyłam z uśmiechem na ten piękny obrazek z odległości. A potem spojrzałam na Eve i to do niej ruszyłam najpierw.
- Brawo, Eve – uśmiechnęłam się do niej szczerze kładąc jej rękę na ramieniu. – Brawo – powtórzyłam ciszej ze wzruszeniem i dumą przebijającą się przez to jedno, krótkie słowo. Zaraz jednak zrobiłam miejsce Neali, która właśnie podeszła, żeby wręczyć Eve album. A potem wspomniała o zdjęciach i jak na zawołanie pobladłam jeszcze bardziej.
- Cholera jasna, zdjęcia! – przypomniałam sobie ze zgrozą. Nie zrobiłam ani jednego. Ani jednego z takiego pięknego ceremoniału. Zawaliłam. Znowu. Niech to szlag! Co za porażka!
- Eve, Jim! Musicie wszystko powtórzyć, nie zrobiłam wam żadnego zdjęcia! – zawołałam do nich jednak już tylko w żartach starając się jakoś rozładować sytuację (i irytację na samą siebie). No i w końcu ruszyłam w stronę Jamesa licząc na to, że trochę się wokół niego rozluźniło i nie będę musiała się przeciskać, żeby poznać małą Gilly.
- Hej, Gilly… Widzisz jak ciotka zawaliła? – westchnęłam przepraszająco do niemowlęcia. – Przepraszam. To będzie ostatni raz, ok? – dodałam wpatrując się w te jej granatowe oczy dłużej, jakbym naprawdę szukała w nich zrozumienia i przebaczenia tych wszystkich razy, kiedy zawaliłam.
– No powiem ci… – odezwałam się jednak dziarsko chwilę później, ponownie unosząc wzrok na Jima – wyglądacie jak dwie krople wody – zażartowałam uśmiechając się półgębkiem.
OK, so now what?
we'll fight
Liddy Moore
Zawód : Fotografka i lotniczka w Oddziale Łączności "Sowa"
Wiek : 19
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
You can count on me like:
1, 2, 3
I'll be there
1, 2, 3
I'll be there
OPCM : 7 +3
UROKI : 3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 20
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Czy był tu — nie do końca wiedział, więc otworzył usta i zamknął je zaraz, wytrzeszczając oczy w odpowiedzi: nie wiem. Słyszał go, zaraz potem okazało się, że tak. spotkali się w końcu w ogrodzie.
— Ja pójdę — wszedł mu w słowo i westchnął. To on zapomniał gramofonu, on go tam postawił, zajmując się alkoholem i on powinien się po niego przebiec. Powinien też stąd wyjść, miał ochotę stąd wyjść przez chwilę. Wzdłuż kręgosłupa czuł ściągające skórę kleszcze, które przypominały ból ze zmęczenia. Stresował się. Pomocni okazali się przyjaciele, którzy gromadzili się wokół. Zawadiacki uśmiech przyozdobił jego twarzy kiedy Neala przyznała, że lubi gdy śpiewał, ale prawdopodobnie dlatego, że zaraz próbowała się z tego wycofać. Puścił jej oko, nie mówiąc nic, nie drążąc tematu kiedy wychodzili do ogrodu. Przyjrzał się Marceliusowi badawczo, kiedy ten wkroczył zgodnie z jego podejrzeniami w rolę iście rycerza bohatera — a przyglądał mu się tak jak przygląda się rzadkim okazjom kwiatów lub żuków na łące i robił to nie bez powodu. Potem łypnął wzrokiem na Marię, trochę podejrzliwiej.
— Pytałaś skąd się znamy to... Ze szkoły i nie szkoły — przytaknął, przypomniawszy sobie, że w pędzie i całym tym zamieszaniu nim zamienił z nią kilka słów rzczywiście umknął do kuchni. — Z Marcelem byliśmy w dormitorium, z Freddim... Cóż, to długa historia. — Zerknął na kumpla. Nie był pewien, czy chciał o tym opowiadać, a choć nie znali się najlepiej, znali się napewno najdłużej. — Aisha to wiadomo, mały chochlik, Nealę poznaliśmy na potańcówce, no nie do końca, ja trochę wcześniej, nad strumieniem, Eve nie znamy, dalej, Liddy... — recytował, rozglądając się dookoła, dostrzegając dziewczynę stojącą pod drzewem. Nie zorientował się, że Maria już go nie słuchała, bo była zajęta obłokami z dymu. Powrócił do niej wzrokiem słysząc potrzebę prezentacji, ale uniósł tylko brwi wysoko i sugestywnie przeniósł wzrok na Marcela, nie mogąc się doczekać aż to zrobi. Sam też przyłożył papierosa do ust i zaciągnął się. — Może serduszko ze strzałą. Ja zrobię strzałkę — rzucił porozumiewawczo do przyjaciela, zupełnie tak, jakby mówił poważnie, a zarówno serce z dymu, jak i strzałę mogli obaj wykonać. Kiedy jego siostra wprowadziła koleżankę do towarzystwa postarał się też, żeby i dla niej znalazło się miejsce, a krąg znajomych w ogrodzie się powiększył. Kojarzył Maisie, choć nie miał z nią zbyt wiele do czynienia — zawsze była tylko koleżanką siostry. A potem to wszystko się wydarzyło. Mógłby pomyśleć, że to jak sztuka, jak przestawienie. Uwielbiał grać pierwsze skrzypce, był stworzony do tego, a jednak czuł się tak, jakby po raz pierwszy miał do czynienia z grą. Byli związani, związani na zawsze. A ta mała istota była na niego skazana. Spojrzał na Nealę, ale zobaczył jej twarz i spoważniał. Śledził ją wzrokiem przez chwilę, patrząc jak wraca z zszytem w dłoni, a potem rozchylił usta, chcąc powiedzieć, ale nic nie przyszło mu do głowy. Dziennik znalazł się w rękach Eve, ale nie spojrzał na ciemnowłosą. Odwrócił też wzrok od Weasley, nie umiejąc patrzeć w jej stronę, gdy łzy leciały po jej zarumienionej twarzy. Popatrzył na Gilly, na Djilię, jego piosenkę. Mieli napisać nową historię, ale wiedział, że najlepsze historie pisały się same; tworzyło je życie. Uniósł wzrok na Liddy, kiedy próbowała ich zmusić, żeby zrobili to drugi raz. Zamrugał kilkukrotnie, chyba zgubił wątek. Zerknął na Eve, nie rozumiejąc, a potem znów na Liddy.
— Jest łysa — mruknął z zażenowaniem, patrząc na nią krzywo. — I nie ma zębów. Ani rzęs ani brwi — wymieniał dalej, stopniowo unosząc brwi wysoko. — Serio, Lidds? — Zmrużył oczy, posyłając jej mordercze spojrzenie, a potem spojrzał w dół, na maleństwo w jego ramionach. Pili jej zdrowie. Zdrowie kruszyny, którą trzymał w ramionach po raz pierwszy; którą widział po raz pierwszy. Czy to nie powinno go trafić jak grom z jasnego nieba? Nagle i obezwładniająco? Sparaliżować miłością, zauroczyć i wypełnić dziwacznym przywiązaniem? Patrząc na nią czekał na to, na to wszystko, aż nagle runie w niego, a on będzie mógł upić się do nieprzytomności; upić ze szczęścia. Ale to nie nadchodziło, a pomimo tych wszystkich uśmiechów i dopingujących głosów przyjaciół nic się nie zmieniało. Była taka mała, taka obca, taka... Po prostu jakaś. Rozumiał kim była i dlaczego, a jednak patrząc na nią nie poczuł tego, co spodziewał się poczuć kiedy to się wydarzy. I zaczynał przerażać go scenariusz, którego spodziewał się najbardziej, że to nie nastąpi. Czy jego ojciec właśnie tak się czuł, patrząc na niego? Jakby patrzył na obcego człowieka lub coś co powoli dopiero się nim staje? I dlatego to wszystko tak wyglądało?
Obrócił się za Marcelem, kiedy ten przemknął za jego plecami do domu i ruszył z małą na rękach jego śladem. Ostrożni, jakby trzymał butelkę najdroższego na świecie trunku wszedł do kuchni, by przyłapać go na podjadani ciasta.
— A ja myślałem, że to przez wzruszenie, a ty po prostu obżerasz się jak prosiak — rzucił ze śmiechem na ustach i podszedł do niego, niezbyt prędko, poczekał aż wciśnie ostatni kawałek w usta i nim zdążył zaprotestować, wręczył mu dziecko w ręce. Małe zawiniątko w kocyku, z czerwoną nicią na szyi, czerwoną wstążeczką na małej rączce. Ostrożnie ją przekazał choć była tak lekka, że prawie jej nie czuł. Butelka alkoholu musiała ważyć podobnie. — Nie upuść jej — szepnął cicho i na sekundę, może dwie, w trakcie przekazania oparł czoło o czoło Sallowa, potem się odsunął z krzywym uśmiechem i poklepał go lekko po policzku. — Nie wywal się na wyjściu z nią — powtórzył i uśmiechnął się krzywo, patrząc na nich chwilę. — Zaraz wracam, pójdę po gramofon — rzucił, wzdychając ciężko. Na wyjściu puścił mu perskie oko porozumiewawczo i wyszedł szybko z kuchni na korytarz, a stamtąd już szybkim krokiem, choć nie biegiem, po pozostawiony pod domem przyjaciela sprzęt.
| Przepraszam, że się wcinam i przepraszam, że po łebkach, ale nieobecka. Pomińcie mnie w kolejnych turach, będę mogła to wbiję <3
— Ja pójdę — wszedł mu w słowo i westchnął. To on zapomniał gramofonu, on go tam postawił, zajmując się alkoholem i on powinien się po niego przebiec. Powinien też stąd wyjść, miał ochotę stąd wyjść przez chwilę. Wzdłuż kręgosłupa czuł ściągające skórę kleszcze, które przypominały ból ze zmęczenia. Stresował się. Pomocni okazali się przyjaciele, którzy gromadzili się wokół. Zawadiacki uśmiech przyozdobił jego twarzy kiedy Neala przyznała, że lubi gdy śpiewał, ale prawdopodobnie dlatego, że zaraz próbowała się z tego wycofać. Puścił jej oko, nie mówiąc nic, nie drążąc tematu kiedy wychodzili do ogrodu. Przyjrzał się Marceliusowi badawczo, kiedy ten wkroczył zgodnie z jego podejrzeniami w rolę iście rycerza bohatera — a przyglądał mu się tak jak przygląda się rzadkim okazjom kwiatów lub żuków na łące i robił to nie bez powodu. Potem łypnął wzrokiem na Marię, trochę podejrzliwiej.
— Pytałaś skąd się znamy to... Ze szkoły i nie szkoły — przytaknął, przypomniawszy sobie, że w pędzie i całym tym zamieszaniu nim zamienił z nią kilka słów rzczywiście umknął do kuchni. — Z Marcelem byliśmy w dormitorium, z Freddim... Cóż, to długa historia. — Zerknął na kumpla. Nie był pewien, czy chciał o tym opowiadać, a choć nie znali się najlepiej, znali się napewno najdłużej. — Aisha to wiadomo, mały chochlik, Nealę poznaliśmy na potańcówce, no nie do końca, ja trochę wcześniej, nad strumieniem, Eve nie znamy, dalej, Liddy... — recytował, rozglądając się dookoła, dostrzegając dziewczynę stojącą pod drzewem. Nie zorientował się, że Maria już go nie słuchała, bo była zajęta obłokami z dymu. Powrócił do niej wzrokiem słysząc potrzebę prezentacji, ale uniósł tylko brwi wysoko i sugestywnie przeniósł wzrok na Marcela, nie mogąc się doczekać aż to zrobi. Sam też przyłożył papierosa do ust i zaciągnął się. — Może serduszko ze strzałą. Ja zrobię strzałkę — rzucił porozumiewawczo do przyjaciela, zupełnie tak, jakby mówił poważnie, a zarówno serce z dymu, jak i strzałę mogli obaj wykonać. Kiedy jego siostra wprowadziła koleżankę do towarzystwa postarał się też, żeby i dla niej znalazło się miejsce, a krąg znajomych w ogrodzie się powiększył. Kojarzył Maisie, choć nie miał z nią zbyt wiele do czynienia — zawsze była tylko koleżanką siostry. A potem to wszystko się wydarzyło. Mógłby pomyśleć, że to jak sztuka, jak przestawienie. Uwielbiał grać pierwsze skrzypce, był stworzony do tego, a jednak czuł się tak, jakby po raz pierwszy miał do czynienia z grą. Byli związani, związani na zawsze. A ta mała istota była na niego skazana. Spojrzał na Nealę, ale zobaczył jej twarz i spoważniał. Śledził ją wzrokiem przez chwilę, patrząc jak wraca z zszytem w dłoni, a potem rozchylił usta, chcąc powiedzieć, ale nic nie przyszło mu do głowy. Dziennik znalazł się w rękach Eve, ale nie spojrzał na ciemnowłosą. Odwrócił też wzrok od Weasley, nie umiejąc patrzeć w jej stronę, gdy łzy leciały po jej zarumienionej twarzy. Popatrzył na Gilly, na Djilię, jego piosenkę. Mieli napisać nową historię, ale wiedział, że najlepsze historie pisały się same; tworzyło je życie. Uniósł wzrok na Liddy, kiedy próbowała ich zmusić, żeby zrobili to drugi raz. Zamrugał kilkukrotnie, chyba zgubił wątek. Zerknął na Eve, nie rozumiejąc, a potem znów na Liddy.
— Jest łysa — mruknął z zażenowaniem, patrząc na nią krzywo. — I nie ma zębów. Ani rzęs ani brwi — wymieniał dalej, stopniowo unosząc brwi wysoko. — Serio, Lidds? — Zmrużył oczy, posyłając jej mordercze spojrzenie, a potem spojrzał w dół, na maleństwo w jego ramionach. Pili jej zdrowie. Zdrowie kruszyny, którą trzymał w ramionach po raz pierwszy; którą widział po raz pierwszy. Czy to nie powinno go trafić jak grom z jasnego nieba? Nagle i obezwładniająco? Sparaliżować miłością, zauroczyć i wypełnić dziwacznym przywiązaniem? Patrząc na nią czekał na to, na to wszystko, aż nagle runie w niego, a on będzie mógł upić się do nieprzytomności; upić ze szczęścia. Ale to nie nadchodziło, a pomimo tych wszystkich uśmiechów i dopingujących głosów przyjaciół nic się nie zmieniało. Była taka mała, taka obca, taka... Po prostu jakaś. Rozumiał kim była i dlaczego, a jednak patrząc na nią nie poczuł tego, co spodziewał się poczuć kiedy to się wydarzy. I zaczynał przerażać go scenariusz, którego spodziewał się najbardziej, że to nie nastąpi. Czy jego ojciec właśnie tak się czuł, patrząc na niego? Jakby patrzył na obcego człowieka lub coś co powoli dopiero się nim staje? I dlatego to wszystko tak wyglądało?
Obrócił się za Marcelem, kiedy ten przemknął za jego plecami do domu i ruszył z małą na rękach jego śladem. Ostrożni, jakby trzymał butelkę najdroższego na świecie trunku wszedł do kuchni, by przyłapać go na podjadani ciasta.
— A ja myślałem, że to przez wzruszenie, a ty po prostu obżerasz się jak prosiak — rzucił ze śmiechem na ustach i podszedł do niego, niezbyt prędko, poczekał aż wciśnie ostatni kawałek w usta i nim zdążył zaprotestować, wręczył mu dziecko w ręce. Małe zawiniątko w kocyku, z czerwoną nicią na szyi, czerwoną wstążeczką na małej rączce. Ostrożnie ją przekazał choć była tak lekka, że prawie jej nie czuł. Butelka alkoholu musiała ważyć podobnie. — Nie upuść jej — szepnął cicho i na sekundę, może dwie, w trakcie przekazania oparł czoło o czoło Sallowa, potem się odsunął z krzywym uśmiechem i poklepał go lekko po policzku. — Nie wywal się na wyjściu z nią — powtórzył i uśmiechnął się krzywo, patrząc na nich chwilę. — Zaraz wracam, pójdę po gramofon — rzucił, wzdychając ciężko. Na wyjściu puścił mu perskie oko porozumiewawczo i wyszedł szybko z kuchni na korytarz, a stamtąd już szybkim krokiem, choć nie biegiem, po pozostawiony pod domem przyjaciela sprzęt.
| Przepraszam, że się wcinam i przepraszam, że po łebkach, ale nieobecka. Pomińcie mnie w kolejnych turach, będę mogła to wbiję <3
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Daleki byłem od obarczania Eve winą za tamtą sytuację, właściwie ani razu nie uznałem, że to jej decyzja ściągnęła na nas tę tragedię. We wspomnieniach widziałem jedynie siebie – swoje własne zachowanie, które było po prostu absurdalne i wyłącznie przez nie ucieczka z plaży na czas okazała się niemożliwa. Ponadto nie potrafiłem sobie wybaczyć, że ucierpiały inne osoby, które jedynie… chciały pomóc. W moim umyśle nieustannie odbijały się echem tamte słowa, a właściwie krzyk nakazujący pozostawienie mnie samego, jakobym faktycznie nie potrzebował pomocy. Czy była mi ona niezbędna? Być może, być może to właśnie ich obecność zmotywowała mnie do walki, sprawiła, że mężczyzna, z którym walczyłem o konia opadł z sił nim zdążył mnie zaatakować. Ludzie w takich sytuacjach tracili granice, działając intuicyjnie byli skorzy uczynić rzeczy, jakie w neutralnych warunkach nawet nie przeszłyby im przez myśl. On tam umarł, prawda? Gdybym go nie powstrzymywał to… nieznana mi rodzina nie byłaby pogrążona w smutku, nie była zmuszona do żałoby. Wszystko co tam miało miejsce było moją zasługą, moją naiwnością i porywczością, która omal nie pozbawiła życia większej liczby osób. Omal nie uczyniła z Jamesa wdowca i ojca zmuszonego do pochowania własnego dziecka. Nie potrafiłem sobie tego zracjonalizować, nie umiałem przejść obojętnie i przestać się winić. Wiedziałem, że muszę ich wszystkich przeprosić, zebrać się w sobie i pochylić głowę głównie przed Liddy oraz Nealą. Najchętniej uczyniłbym to dzisiejszego wieczora, jednak… spotkaliśmy się w zupełnie innym celu i ostatnie na czym mi zależało to zepsucie panującego nastroju; radości i szczęścia. Nie byłem w stanie cofnąć czasu, ale miałem wpływ na obecny, dlatego ten paskudny powrót do przeszłości zostawiłem na potem. Na jutro, na za tydzień czy miesiąc. Brakowało mi odwagi. Zapewne i tak mnie mieli za skończonego mięczaka, który nie potrafił skrytykować własnych błędów.
Uśmiechnąłem się lekko na jej słowa. -Oby tej nikt nie musiał- odparłem nieco ciszej i mimowolnie zacisnąłem wargi nie chcąc przypadkiem czegoś palnąć. -Zatem będę w ogrodzie- dodałem skinąwszy lekko głową, a następnie przeniosłem wzrok na Aishę. Wyglądała naprawdę pięknie. -Idę!- rzuciłem nieskutecznie starając się opanować spojrzenie, którym przemknąłem po dziewczynie od stóp do głów. Z pewnością moje oczy mówiły o wiele więcej niż ja.
Udałem się na zewnątrz mogąc w końcu wziąć głęboki oddech. Haust świeżego powietrza, który zadziałał kojąco na drżące dłonie – podobnie jak nikotynowy dym, jaki wypełnił moje płuca.
Nim Maria zdążyła zareagować pojawił się James, a zaraz po nim Marcel. Czyżby miał on jakąś tajemną moc? Zawsze kiedy sięgałem po paczkę, wyciągałem alkohol lub inne środki momentalnie zjawiał się w odpowiednim miejscu. -Nie muszę cię częstować- zacząłem wyginając wargi w lekkim uśmiechu -zwykle…- zmrużyłem oczy widząc jak wciska palce do pudełka i wyciąga papierosa. -Bierzesz jak masz ochotę- i tak było też tym razem. Nie zwykliśmy zadawać zbędnych pytań, czy chylić się na grzecznościowe zwroty – zbyt długo się już znaliśmy.
Prychnąłem pod nosem, gdy chwycił mnie za policzek i potrząsnął nim z wyraźną troską. -Bardzo zabawne- odtrąciłem jego dłoń i już chciałem coś powiedzieć, kiedy przyczepił się do mojego ubioru, jaki zbytnio nie odbiegał od codziennego. Zerknąłem po sobie, po czym uniosłem spojrzenie ściągnąwszy brwi w niezrozumieniu. O co mu chodziło? Kątem oka dostrzegłem, że z domu właśnie wyłoniła się Liddy i zamiast odpowiedzieć, to właśnie na niej skupiłem swą uwagę. Nie było to celowe… po prostu nawet nie mieliśmy okazji… szlag. Zły moment. -Wystroiłem się tak dla Marysi, bo ostatnio skrytykowała moją brudną koszulę- rzuciłem powróciwszy do niego wzrokiem. Oczywiście skłamałem, ale było to pierwsze co przyszło mi na myśl. Przecież nie wyjawiłbym prawdy, tak naprawdę nie byłem gotów powiedzieć tego przed samym sobą.
-Wieczór pełen zaskoczeń- mruknąłem sam do siebie widząc jak dziewczyna, zaraz po niepewnym pytaniu, sięgnęła do dłoni Marcela i ujęła w palce bibułkę. Zaśmiałem się pod nosem mając wrażenie, że robiła to po raz pierwszy, bo nawet się nie zaciągnęła. -Musisz mieć więcej dymu w ustach- rzuciłem stając tuż przed nią. -Najtrudniejsza część to praca policzkami i pilnowanie się, żeby nie wypuścić dymu nosem- zaciągnąłem się chcąc mniej więcej pokazać, na czym to polegało, ale jak na złość dym podrażnił mi gardło. Zakaszlnąłem mając wrażenie, że nikotynowa chmura poszła mi nawet uszami. -No- zakasłałem ponownie lekko klepiąc się w okolice klatki piersiowej. -Jakoś tak to powinno być- mruknąłem zaciskając palce w okolicy kącików oczu, aby pozbyć się łez. Nie dla mnie było popisywanie się, bowiem nawet tak prosta i znana mi czynność kończyła się jedną, wielką klapą.
Spiąłem się na myśl, że miałem sięgnąć po alkohol. Mogłem odmówić, ale czy… na pewno wypadało? Nie znałem romskich tradycji i nie miałem pojęcia czy w ten sposób nie urażę gospodarzy, dlatego wbrew zdrowemu rozsądkowi sięgnąłem po butelkę i zacząłem rozlewać trunek do małych kieliszków. Unosząca się woń sprawiła, że przygryzłem wargę zdając sobie sprawę, że chyba jednak chciałem, może mogło mi to pomóc. Przecież to między innymi dzięki temu przetrwałem ostatni miesiąc… bo przetrwałem prawda? Ująłem w palce szkło i jednym ruchem przechyliłem jego zawartość, by ponownie uzupełnić je po brzegi i znów upić do dna. Niewielka dawka, ale na dobry początek wystarczająca.
Zastygłem w bezruchu, gdy Eve pojawiła się z zawiniątkiem na rękach. Byłem ciekaw co miało się dalej wydarzyć, bowiem nigdy wcześniej nie miałem okazji brać udziału w podobnej uroczystości; właściwie nie przypominałem sobie, abym kiedykolwiek widział równie malutką istotę i miał pić jej zdrowie. Niepewny uśmiech wkradł mi się na twarz, gdy zaczęła mówić o rodzinie – ludziach, których łączyły więzy krwi oraz wspólna historia. Nigdy jej nie miałem, nie pamiętałem nawet żadnej twarzy czy wydarzenia. Najwcześniejsze wspomnienie wiązało się już z sierocińcem i – choć nigdy mi tego nikt nie potwierdził – miałem wrażenie, że byłem tam od zawsze. Od pierwszej godziny, pierwszego dnia i miesiąca. Może dlatego wszystko co mówiła Eve było dla mnie takie nierealne, niczym marzenie, którego nigdy nie będę miał okazji spełnić. Niedościgniony cel? Jednak jak mogłem go osiągnąć, skoro zostałem pozbawiony narzędzi na samym starcie? Ich największy cud, mała Gilly, miała jednak od rodziców i przyjaciół dostać zupełnie coś innego, coś wielkiego i pięknego. Miłość i troskę, które były fundamentem do rozwinięcia skrzydeł. Chciałem obserwować jak dorasta, naprawdę chciałem być częścią jej życia i zamierzałem być – jeśli tylko Eve oraz James mi na to pozwolą.
Zaraz po zakończeniu rytuału chwyciłem w dłonie kieliszki i zacząłem rozdawać je po zebranych. -Ani kropli!- rzuciłem w kierunku Jamesa nie przyznając mu się, że już wcześniej oblałem sobie dłoń.
Wzniosłem toast zerkając na kolegę z lekkim uśmiechem, bo nie dało się ukryć, że jego widok z córką na rękach rozczulał. Upiłem zawartość szkła do dna, po czym chwyciłem w dłoń kolejny i ruszyłem w kierunku Liddy. Zaabsorbowana fotografiami najwyraźniej zapomniała o istotnej części – musiała wypić zdrowie małej Gilly. Zacisnąłem dłoń na jej ramieniu i podsunąłem alkohol właściwie pod sam nos. -Jeszcze o tym zapomniałaś- szepnąłem rozbawiony. Nie było w tym żadnej złośliwości, przecież dla każdego z nas było to swego rodzaju przeżycie i nikt wtem nie myślał o niczym innym jak przyglądaniu się poczynaniom młodej mamy. -Z uśmiechem ci o wiele bardziej do twarzy- dodałem mając w pamięci nasze ostatnie spotkanie.
Uśmiechnąłem się lekko na jej słowa. -Oby tej nikt nie musiał- odparłem nieco ciszej i mimowolnie zacisnąłem wargi nie chcąc przypadkiem czegoś palnąć. -Zatem będę w ogrodzie- dodałem skinąwszy lekko głową, a następnie przeniosłem wzrok na Aishę. Wyglądała naprawdę pięknie. -Idę!- rzuciłem nieskutecznie starając się opanować spojrzenie, którym przemknąłem po dziewczynie od stóp do głów. Z pewnością moje oczy mówiły o wiele więcej niż ja.
Udałem się na zewnątrz mogąc w końcu wziąć głęboki oddech. Haust świeżego powietrza, który zadziałał kojąco na drżące dłonie – podobnie jak nikotynowy dym, jaki wypełnił moje płuca.
Nim Maria zdążyła zareagować pojawił się James, a zaraz po nim Marcel. Czyżby miał on jakąś tajemną moc? Zawsze kiedy sięgałem po paczkę, wyciągałem alkohol lub inne środki momentalnie zjawiał się w odpowiednim miejscu. -Nie muszę cię częstować- zacząłem wyginając wargi w lekkim uśmiechu -zwykle…- zmrużyłem oczy widząc jak wciska palce do pudełka i wyciąga papierosa. -Bierzesz jak masz ochotę- i tak było też tym razem. Nie zwykliśmy zadawać zbędnych pytań, czy chylić się na grzecznościowe zwroty – zbyt długo się już znaliśmy.
Prychnąłem pod nosem, gdy chwycił mnie za policzek i potrząsnął nim z wyraźną troską. -Bardzo zabawne- odtrąciłem jego dłoń i już chciałem coś powiedzieć, kiedy przyczepił się do mojego ubioru, jaki zbytnio nie odbiegał od codziennego. Zerknąłem po sobie, po czym uniosłem spojrzenie ściągnąwszy brwi w niezrozumieniu. O co mu chodziło? Kątem oka dostrzegłem, że z domu właśnie wyłoniła się Liddy i zamiast odpowiedzieć, to właśnie na niej skupiłem swą uwagę. Nie było to celowe… po prostu nawet nie mieliśmy okazji… szlag. Zły moment. -Wystroiłem się tak dla Marysi, bo ostatnio skrytykowała moją brudną koszulę- rzuciłem powróciwszy do niego wzrokiem. Oczywiście skłamałem, ale było to pierwsze co przyszło mi na myśl. Przecież nie wyjawiłbym prawdy, tak naprawdę nie byłem gotów powiedzieć tego przed samym sobą.
-Wieczór pełen zaskoczeń- mruknąłem sam do siebie widząc jak dziewczyna, zaraz po niepewnym pytaniu, sięgnęła do dłoni Marcela i ujęła w palce bibułkę. Zaśmiałem się pod nosem mając wrażenie, że robiła to po raz pierwszy, bo nawet się nie zaciągnęła. -Musisz mieć więcej dymu w ustach- rzuciłem stając tuż przed nią. -Najtrudniejsza część to praca policzkami i pilnowanie się, żeby nie wypuścić dymu nosem- zaciągnąłem się chcąc mniej więcej pokazać, na czym to polegało, ale jak na złość dym podrażnił mi gardło. Zakaszlnąłem mając wrażenie, że nikotynowa chmura poszła mi nawet uszami. -No- zakasłałem ponownie lekko klepiąc się w okolice klatki piersiowej. -Jakoś tak to powinno być- mruknąłem zaciskając palce w okolicy kącików oczu, aby pozbyć się łez. Nie dla mnie było popisywanie się, bowiem nawet tak prosta i znana mi czynność kończyła się jedną, wielką klapą.
Spiąłem się na myśl, że miałem sięgnąć po alkohol. Mogłem odmówić, ale czy… na pewno wypadało? Nie znałem romskich tradycji i nie miałem pojęcia czy w ten sposób nie urażę gospodarzy, dlatego wbrew zdrowemu rozsądkowi sięgnąłem po butelkę i zacząłem rozlewać trunek do małych kieliszków. Unosząca się woń sprawiła, że przygryzłem wargę zdając sobie sprawę, że chyba jednak chciałem, może mogło mi to pomóc. Przecież to między innymi dzięki temu przetrwałem ostatni miesiąc… bo przetrwałem prawda? Ująłem w palce szkło i jednym ruchem przechyliłem jego zawartość, by ponownie uzupełnić je po brzegi i znów upić do dna. Niewielka dawka, ale na dobry początek wystarczająca.
Zastygłem w bezruchu, gdy Eve pojawiła się z zawiniątkiem na rękach. Byłem ciekaw co miało się dalej wydarzyć, bowiem nigdy wcześniej nie miałem okazji brać udziału w podobnej uroczystości; właściwie nie przypominałem sobie, abym kiedykolwiek widział równie malutką istotę i miał pić jej zdrowie. Niepewny uśmiech wkradł mi się na twarz, gdy zaczęła mówić o rodzinie – ludziach, których łączyły więzy krwi oraz wspólna historia. Nigdy jej nie miałem, nie pamiętałem nawet żadnej twarzy czy wydarzenia. Najwcześniejsze wspomnienie wiązało się już z sierocińcem i – choć nigdy mi tego nikt nie potwierdził – miałem wrażenie, że byłem tam od zawsze. Od pierwszej godziny, pierwszego dnia i miesiąca. Może dlatego wszystko co mówiła Eve było dla mnie takie nierealne, niczym marzenie, którego nigdy nie będę miał okazji spełnić. Niedościgniony cel? Jednak jak mogłem go osiągnąć, skoro zostałem pozbawiony narzędzi na samym starcie? Ich największy cud, mała Gilly, miała jednak od rodziców i przyjaciół dostać zupełnie coś innego, coś wielkiego i pięknego. Miłość i troskę, które były fundamentem do rozwinięcia skrzydeł. Chciałem obserwować jak dorasta, naprawdę chciałem być częścią jej życia i zamierzałem być – jeśli tylko Eve oraz James mi na to pozwolą.
Zaraz po zakończeniu rytuału chwyciłem w dłonie kieliszki i zacząłem rozdawać je po zebranych. -Ani kropli!- rzuciłem w kierunku Jamesa nie przyznając mu się, że już wcześniej oblałem sobie dłoń.
Wzniosłem toast zerkając na kolegę z lekkim uśmiechem, bo nie dało się ukryć, że jego widok z córką na rękach rozczulał. Upiłem zawartość szkła do dna, po czym chwyciłem w dłoń kolejny i ruszyłem w kierunku Liddy. Zaabsorbowana fotografiami najwyraźniej zapomniała o istotnej części – musiała wypić zdrowie małej Gilly. Zacisnąłem dłoń na jej ramieniu i podsunąłem alkohol właściwie pod sam nos. -Jeszcze o tym zapomniałaś- szepnąłem rozbawiony. Nie było w tym żadnej złośliwości, przecież dla każdego z nas było to swego rodzaju przeżycie i nikt wtem nie myślał o niczym innym jak przyglądaniu się poczynaniom młodej mamy. -Z uśmiechem ci o wiele bardziej do twarzy- dodałem mając w pamięci nasze ostatnie spotkanie.
Jedną z bolączek współczesnego świata jest to, że nikt nie wie
kim tak naprawdę jest
kim tak naprawdę jest
Wiedziała o przyjęciu od Liddy, ale wahała się, jej ostatnie tygodnie też nie były łatwe. Ale przecież w powitaniu małego dziecka nie było niczego niestosownego ani uwłaczającego pamięci zmarłych. Nowe życie należało celebrować i radować się z niego, nawet jeśli czasy były tak paskudne. Pamiętała, że Eve trafiła do Menażerii Woolmanów krótko przed nią, że jej córka wybrała sobie na narodziny akurat noc, kiedy świat, jaki znali wcześniej, został strzaskany przez fragmenty komety. Ale cieszyła się, że finalnie wszystko skończyło się dobrze, że dziecko przeżyło te burzliwe narodziny i że w ogóle mogli świętować w takim gronie. Nie każdy miał tyle szczęścia, jej babcia nie była jedyną ofiarą tamtej nocy. Ale żyli i to było najważniejsze.
Ucieszyła się na widok Aishy która otworzyła jej drzwi. Zawsze darzyła ją sympatią, przyjaciele Liddy byli w końcu i przez nią bardzo życzliwie przyjmowani. Poza tym Maisie zawsze była osobą otwartą i przyjaźnie usposobioną, nie miało dla niej znaczenia pochodzenie. Sama była szlamą, brudną szlamą zrodzoną z mugoli, więc doskonale wiedziała, jak to jest mierzyć się z uprzedzeniami, bo zetknęła się z nimi już w podróży pociągiem do szkoły na pierwszy rok i nie potrafiła wtedy pojąć tego szufladkowania, bo hej, każda krew była tak samo czerwona, a jej czystokrwiści rówieśnicy wcale nie byli od niej lepsi w czarowaniu, jak się okazywało na zajęciach. Wiedziała, że jej cygańscy znajomi podobnie jak i ona nie ukończyli pełnej nauki w Hogwarcie, i przez to kontakty na pewien czas się rozluźniły, ale miło było ponownie spotkać na swej drodze Aishę i Eve, a także resztę, choć nie każdego w tym gronie znała dobrze. Pierwsze spotkanie po porzuceniu nauki miało miejsce dopiero na tegorocznym Festiwalu Lata, i cieszyła się wtedy, że mieli się dobrze, że na przekór przeciwnościom losu trwali. Tak jak i ona. Zwolennicy czystości krwi woleliby pewnie takich jak ona widzieć martwymi, a jednak Maisie kurczowo trzymała się życia i nie zamierzała wyprawiać się na tamten świat. Ani teraz, ani jeszcze długo.
- Aisha! Jak miło cię widzieć – ucieszyła się szczerze na widok ciemnowłosej; zawsze była pod wrażeniem urody Aishy, jej pięknych włosów i delikatnych rysów. – Trochę się spóźniłam, ale mam nadzieję że nie ominęło mnie nic ważnego. - Podążyła za nią, zamierzając jak najszybciej dołączyć do pozostałych. Razem z nią wyszła do ogrodu, gdzie byli już inni. Dostrzegła charakterystyczną czuprynę Liddy i pomachała do niej. Cieszyła się na widok kuzynki, która zawsze była jej bliska. – Jednak przyszłam – potwierdziła. – Jestem pewna, że babcia by się nie obraziła. – Na pewno by zrozumiała. Zawsze chciała dla Maisie jak najlepiej, nie lubiła, kiedy się smuciła, i nawet po swojej śmierci na pewno nie chciałaby, żeby Maisie całymi dniami wypłakiwała oczy zamiast korzystać z życia. – Cześć – przywitała pozostałych obecnych, rozglądając się po ich twarzach, a także po otoczeniu. Nie znała wszystkich, ale była otwarta na poznanie ich, skoro także należeli do grona znajomych Eve, Aishy i Liddy.
Nie musiała długo czekać na rozpoczęcie, cieszyła się, że w ogóle udało jej się zdążyć na czas i nie pominąć tego, co wydarzyło się, kiedy już nadeszła Eve z dziecięciem na rękach. Nie znała się na cygańskich obrzędach, dlatego patrzyła z ciekawością i słuchała słów dawnej szkolnej koleżanki. Miała nadzieję, że pomimo burzliwych okoliczności narodzin, małą czeka jeszcze wiele dobrych chwil. Miała wielu ludzi wokół siebie, którzy cieszyli się z jej narodzin, miała swoją rodzinę, i oby wszystko było dobrze, choć czasy nie miały być lekkie dla nikogo, a już na pewno nie dla maleńkich, bezbronnych dzieci całkowicie zależnych od swoich opiekunów.
Wiedziała jak to jest kogoś stracić. Została sierotą nim weszła w pełnoletniość, zostało jej tylko kuzynostwo oraz przyjaciele i znajomi spoza rodziny. Nie znała szczegółowej historii rodzinnej Eve i jej rodziny, ale po jej słowach domyślała się, że także nie było im lekko. Zastanawiała się jednocześnie, czy jej samej będzie kiedyś dane wydać na świat dziecko, czy będzie mogła kiedyś trzymać w ramionach taką małą kruszynkę. Była jeszcze młoda, miała czas, ale… kto wie, ile tak naprawdę jej go zostało? Żyli w niespokojnych czasach, kiedy każdy dzień mógł być tym ostatnim. I dożycie starości wcale nie było pewne, a już na pewno nie w przypadku szlamy, chyba że kiedyś wreszcie zakończy się konflikt na tle czystości krwi i dobro zwycięży nad złem, pozwalając ludziom nieczystej krwi i mugolom wreszcie zaznać spokoju. Bardzo tego chciała – nadejścia spokoju, żeby oni wszyscy mogli cieszyć się życiem jak najdłużej, i żeby mała Gilly mogła dorastać w spokojnym i bezpiecznym świecie, otoczona rodziną w komplecie.
Także wypiła za jej zdrowie, bo choć na co dzień raczej unikała alkoholu, wypadało godnie uczcić wydarzenie, w którym mogła uczestniczyć. Miała wrażenie, że dziewczynka była naprawdę maleńka, czy tak miało być? Nie widziała w swoim życiu zbyt wielu niemowląt, nie miała młodszego rodzeństwa, przez większość życia dorastała jako jedynaczka, bo jej starszy brat zaginął gdy była mała, a kuzynostwo było troszkę starsze. Nie pamiętała też, jak witała ją jej własna rodzina kiedy się narodziła, nie miała już kogo o to spytać. Jej rodzice nie żyli.
- Wszystkiego dobrego, Gilly. Oby czekało cię jak najwięcej dobrych chwil – powiedziała w ślad za innymi, obserwując jak James zakłada małej plecionkę, zapewne w ramach jakiegoś rytuału. Także się trochę wzruszyła obserwując to wszystko, co działo się po jej wejściu do ogrodu. Również tym, że stała tutaj otoczona znajomymi, i że pomimo utraty rodziców i babci, nie była na świecie całkowicie sama.
Ucieszyła się na widok Aishy która otworzyła jej drzwi. Zawsze darzyła ją sympatią, przyjaciele Liddy byli w końcu i przez nią bardzo życzliwie przyjmowani. Poza tym Maisie zawsze była osobą otwartą i przyjaźnie usposobioną, nie miało dla niej znaczenia pochodzenie. Sama była szlamą, brudną szlamą zrodzoną z mugoli, więc doskonale wiedziała, jak to jest mierzyć się z uprzedzeniami, bo zetknęła się z nimi już w podróży pociągiem do szkoły na pierwszy rok i nie potrafiła wtedy pojąć tego szufladkowania, bo hej, każda krew była tak samo czerwona, a jej czystokrwiści rówieśnicy wcale nie byli od niej lepsi w czarowaniu, jak się okazywało na zajęciach. Wiedziała, że jej cygańscy znajomi podobnie jak i ona nie ukończyli pełnej nauki w Hogwarcie, i przez to kontakty na pewien czas się rozluźniły, ale miło było ponownie spotkać na swej drodze Aishę i Eve, a także resztę, choć nie każdego w tym gronie znała dobrze. Pierwsze spotkanie po porzuceniu nauki miało miejsce dopiero na tegorocznym Festiwalu Lata, i cieszyła się wtedy, że mieli się dobrze, że na przekór przeciwnościom losu trwali. Tak jak i ona. Zwolennicy czystości krwi woleliby pewnie takich jak ona widzieć martwymi, a jednak Maisie kurczowo trzymała się życia i nie zamierzała wyprawiać się na tamten świat. Ani teraz, ani jeszcze długo.
- Aisha! Jak miło cię widzieć – ucieszyła się szczerze na widok ciemnowłosej; zawsze była pod wrażeniem urody Aishy, jej pięknych włosów i delikatnych rysów. – Trochę się spóźniłam, ale mam nadzieję że nie ominęło mnie nic ważnego. - Podążyła za nią, zamierzając jak najszybciej dołączyć do pozostałych. Razem z nią wyszła do ogrodu, gdzie byli już inni. Dostrzegła charakterystyczną czuprynę Liddy i pomachała do niej. Cieszyła się na widok kuzynki, która zawsze była jej bliska. – Jednak przyszłam – potwierdziła. – Jestem pewna, że babcia by się nie obraziła. – Na pewno by zrozumiała. Zawsze chciała dla Maisie jak najlepiej, nie lubiła, kiedy się smuciła, i nawet po swojej śmierci na pewno nie chciałaby, żeby Maisie całymi dniami wypłakiwała oczy zamiast korzystać z życia. – Cześć – przywitała pozostałych obecnych, rozglądając się po ich twarzach, a także po otoczeniu. Nie znała wszystkich, ale była otwarta na poznanie ich, skoro także należeli do grona znajomych Eve, Aishy i Liddy.
Nie musiała długo czekać na rozpoczęcie, cieszyła się, że w ogóle udało jej się zdążyć na czas i nie pominąć tego, co wydarzyło się, kiedy już nadeszła Eve z dziecięciem na rękach. Nie znała się na cygańskich obrzędach, dlatego patrzyła z ciekawością i słuchała słów dawnej szkolnej koleżanki. Miała nadzieję, że pomimo burzliwych okoliczności narodzin, małą czeka jeszcze wiele dobrych chwil. Miała wielu ludzi wokół siebie, którzy cieszyli się z jej narodzin, miała swoją rodzinę, i oby wszystko było dobrze, choć czasy nie miały być lekkie dla nikogo, a już na pewno nie dla maleńkich, bezbronnych dzieci całkowicie zależnych od swoich opiekunów.
Wiedziała jak to jest kogoś stracić. Została sierotą nim weszła w pełnoletniość, zostało jej tylko kuzynostwo oraz przyjaciele i znajomi spoza rodziny. Nie znała szczegółowej historii rodzinnej Eve i jej rodziny, ale po jej słowach domyślała się, że także nie było im lekko. Zastanawiała się jednocześnie, czy jej samej będzie kiedyś dane wydać na świat dziecko, czy będzie mogła kiedyś trzymać w ramionach taką małą kruszynkę. Była jeszcze młoda, miała czas, ale… kto wie, ile tak naprawdę jej go zostało? Żyli w niespokojnych czasach, kiedy każdy dzień mógł być tym ostatnim. I dożycie starości wcale nie było pewne, a już na pewno nie w przypadku szlamy, chyba że kiedyś wreszcie zakończy się konflikt na tle czystości krwi i dobro zwycięży nad złem, pozwalając ludziom nieczystej krwi i mugolom wreszcie zaznać spokoju. Bardzo tego chciała – nadejścia spokoju, żeby oni wszyscy mogli cieszyć się życiem jak najdłużej, i żeby mała Gilly mogła dorastać w spokojnym i bezpiecznym świecie, otoczona rodziną w komplecie.
Także wypiła za jej zdrowie, bo choć na co dzień raczej unikała alkoholu, wypadało godnie uczcić wydarzenie, w którym mogła uczestniczyć. Miała wrażenie, że dziewczynka była naprawdę maleńka, czy tak miało być? Nie widziała w swoim życiu zbyt wielu niemowląt, nie miała młodszego rodzeństwa, przez większość życia dorastała jako jedynaczka, bo jej starszy brat zaginął gdy była mała, a kuzynostwo było troszkę starsze. Nie pamiętała też, jak witała ją jej własna rodzina kiedy się narodziła, nie miała już kogo o to spytać. Jej rodzice nie żyli.
- Wszystkiego dobrego, Gilly. Oby czekało cię jak najwięcej dobrych chwil – powiedziała w ślad za innymi, obserwując jak James zakłada małej plecionkę, zapewne w ramach jakiegoś rytuału. Także się trochę wzruszyła obserwując to wszystko, co działo się po jej wejściu do ogrodu. Również tym, że stała tutaj otoczona znajomymi, i że pomimo utraty rodziców i babci, nie była na świecie całkowicie sama.
Maisie Moore
Zawód : początkująca krawcowa
Wiek : 18
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
"So what am I to do with all those hopes
Life seems so very frightening"
Life seems so very frightening"
OPCM : 8
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 11 +8
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 11
Genetyka : Czarownica
Neutralni
To wszystko zdawało się tak nierealne, noszące ciężar prawie innego życia. Była dzieckiem, kiedy ostatni raz widziała podobne wydarzenia i świętowania nowego życia, przyjęcie nowego członka rodziny. Dziś stała w miejscu w którym nie spodziewała się siebie już, gdy los i gadzie odebrali jej prawie wszystko. Po trudach miesięcy stała jednak tu, pośród przyjaciół i rodziny, błądząc wzrokiem po osobach dla niej najważniejszych i tych mniej, których jednak obecności chciała tutaj również. Może jako nowy początek, może jako uświadomienie, że tutaj było miejsce ich wszystkich. Przeskakując wzrokiem od osoby do osoby, czuła narastające wzruszenie, cudem nie reagując na łzy, które toczyły się po policzkach Marysi czy Aishy. Głos ani razu nie ugrzązł w gardle, co było jej małym sukcesem.
Niespodziewanie czas zdawał się zatrzymać w miejscu, wyciszyć wszystkie dźwięki otoczenia i zmniejszyć świat do nich, tego ogrodu i grupki ludzi w nim. Kiedy klęczała na ziemi, mając przy sobie tą małą istotkę, która wraz z pojawieniem się zmieniła jej świat, wywróciła go do góry nogami. Spojrzenie ciemnych oczu, teraz zdających się być prawie czarnymi, osiadało na mężu. Zwlekał, a w niej rósł niepokój i setki pytań, wątpliwości. Myśli nabrały chaotyczności, gdy próbowała zrozumieć dlaczego. W końcu jednak się ruszył, obserwowała, jak wyciągnął z kieszeni coś czerwonego, potrzebowała chwili, by dostrzec plecionkę. Kąciki jej ust drgnęły delikatnie, przywracając na ustach uśmiech, który na kilka długich minut zgasł. Nie ruszyła się, gdy przykucnął, znajdując się na tym samym poziomie co ona. Przechyliła lekko głowę, a usta rozciągnęły się mocniej, kiedy oczy skrzyżowały się na moment. Patrzyła na niego ciepło, łagodnie, chcąc dodać otuchy. Niemo wesprzeć w tym, co miał zrobić. Tu i teraz wierzyła w niego bardziej niż przez ostatnie miesiące, poczuła zapomniane prawie całkiem zaufanie. Ściskało to nieprzyjemnie wnętrzności, ale może czas było oswoić się z tym na nowo, zbudować zwłaszcza w sobie fundament temu, co sama zniszczyła. Nie miała jeszcze pewności, co zrobić i co chciała zrobić. Spuściła wzrok, gdy plecionka z czerwonych sznurków znalazła sią na szyi Djili. Dźwignęła się na nogi, kiedy James wziął małą na ręce. Jego pewność w tym ruchu, jakby nie pierwszy raz miał na rękach dziecko, nieco ją zaskoczyła. Wydawał się jednak wiedzieć, co robi i mogła tylko zachodzić w głowę, skąd.
Przyjemne ciepło rozlało się po wnętrznościach, otuliło myśli, gdy wyraz jego twarzy złagodniał.
Prychnęła pod nosem, słysząc do czego porównał małą Jim.
- Sam jesteś robaczek.- rzuciła z rozbawieniem, bo miał w sumie rację. Gilli była malutka, drobna, dłuższa niż szersza. Nie ruszyła za nim, gdy wrócił do kółka i do przyjaciół. Przez moment stała, obserwując to wszystko z boku. Słuchała, kiedy każdy z przyjaciół witał małą Doe na świecie. Podeszła w końcu bliżej, zatrzymując się przy Maisy z którą wcześniej nie zdążyła się przywitać. Uścisnęła ją lekko.- Cześć, Maisy.- szepnęła, cofając się odrobinę, a dłoń lekko zaciskając na jej dłoni.- Dobrze, że dotarłaś do nas.- dodała lekkim tonem. Obejrzała się przez ramię, kiedy kieliszek z alkoholem wędrował dalej z rąk do rąk. Coś tak normalnego dla nich, będące po prostu zwyczajem.
Korzystając z chwili podeszła do Aishy, by na moment wtulić się w szwagierkę. Poszukać niewypowiedzianego wsparcia, bo obie dobrze wiedziały, jak ważna była to chwila.
- Udało się.- szepnęła, bo to Aisha znała jej wątpliwości i obawy związane z tym dniem. To ona wysłuchiwała każdej niepewności, która toczyła się przez nią ostatnimi dniami. Skrzyżowała z nią spojrzenie, uśmiechając się z wyraźną ulgą, którą dopiero teraz poczuła w pełni.
Odwróciła się, kiedy w polu widzenia dostrzegła ruch. Uważne spojrzenie osiadło na Liddy, a kąciki ust zadrżały, zdradzając rozbawienie i najzwyklejszą radość.
- Dziękuję.- odparła z lekkim wzruszeniem ramion, ale pogodność emanująca od niej, mówiła najwięcej. W bliźniaczym geście oparła dłoń na ramieniu przyjaciółki i ścisnęła delikatnie. Chciała powiedzieć coś jeszcze, ale Moore usunęła się na bok, a tuż obok pojawiła Neala.
Uśmiech na pełnych ustach nieco stopniał, spojrzenie nabrało ostrożności, jakby nie wiedziała czego się spodziewać i w sumie tak właśnie było. Zerknęła na wyciągnięty w jej stronę dziennik, którego okładka nosiła jeden napis Doe.
- Ja... – urwała, gdy wszystkie słowa zdawały się jej ulecieć.- Dziękuję.- szepnęła, nie odrywając przez chwilę wzroku od trzymanego w dłoniach przedmiotu. Nie wiedziała jaka historia ich czeka, jaką przyjdzie im spisać na kartkach tego prezentu. Czy będą tam w trójkę, czwórkę czy całą bandą, gdy każde z nich od dziś nosiło miano rodziny? Nie chciała gdybać ani zastanawiać się nad tym teraz. Nie chciała dopuścić do siebie tej burzy emocji, która tylko czekała na impuls, aby wyrwać się spod jej kontroli. Nie obejrzała się na Jima, ale w złym momencie uniosła wzrok znów na Weasley. Coś nieprzyjemnie ścisnęło ją w dołku, trochę jakby niewidzialna pięść zacisnęła się kurczowo na żołądku i zaraz sięgnęła płuc, odbierając oddech. Patrzyła na płaczącą Nealę, nie rozumiejąc, dlaczego i w pierwszej chwili nie wiedząc co zrobić. Cudze łzy nie ruszały jej już, gdy sama przelała ich zbyt wiele razy, a świat miał to gdzieś. Mimo to teraz czuła się skołowana, poruszona bardziej niż chciała. Na ślepo oddała dziennik Aishy, by zwolnić ręce. Nie myśl, po prostu coś zrób. Nakazała sama sobie, bo te sekundy dłużyły się okropnie. Wyciągnęła dłonie ku Neali, zamykając palce ostrożnie na jej dłoniach.
- Nie płacz.- poprosiła cicho, a ciemne tęczówki utkwione były w zaczerwienionej nieco twarzy. Kciukami lekko potarła grzbiety dłoni dziewczyny, w jakimś kojącym i łagodnym ruchu.- Proszę.- głos stał się szeptem, który pośród toczących się wokół rozmów mógł ulecieć całkiem.- Dlaczego płaczesz? – spytała zaraz, bo może coś jej umknęło? Coś było nie tak, a w całej radości chwili spieprzył jej jakiś istotny moment? Czuła się dziwnie, jakby nie na miejscu, gdy uwagę tak bardzo poświęciła właśnie Weasley. Ich relacja była napięta, często ocierała się o emocje skrajne, nacechowane negatywnymi. Żyły w dwóch różnych światach, wychowane inaczej i z uporem trzymające się własnego zdania. Nie była gotowa jeszcze zakopać tego do końca, czując się zbyt niepewnie na tym gruncie, ale pierwszy raz chciała wyciągnąć do niej dłoń całkowicie szczerze. Może innej i lepszej okazji już nigdy nie będzie.
- Baw się z nami, Nealo, jakby jutra miało nie być i na ile tylko potrafisz.- poprosiła, chcąc odciągnąć jej myśli od tego, co mogło wywołać łzy, Nie miała pojęcia, co to mogło być, ale nie chciała dopytywać.- Ale już nie płacz.- dodała, przechylając nieco głowę.- Miałyśmy kiedyś zatańczyć, bawić się tak, jak bawią cygańskie tabory. Wtedy się nie udało, lecz dziś jest ku temu okazja. Pokażę ci podstawowe kroki... pokażę wam.- puściła dłonie dziewczyny, robiąc krok w tył. Powiodła wzrokiem po pozostałych i zaraz wróciła do Weasley.- Co ty na to? – spytała i lekko uniosła brew w milczącym wyzwaniu, ale również zachęcie.- Na tyle na ile będzie to możliwe.- dodała zaraz, wiedząc, że część z obecnych nadal zmagała się z problemami po plaży. Sama czasami zderzała się z konsekwencjami, mniej dotkliwymi, ale czasami jej organizm po prostu nie domagał, zalewał ją słabością, która najpewniej i dziś da o sobie znać.
Parsknęła cichym śmiechem, który nieco rozładował napięcie, jakie czuła teraz, kiedy Liddy obudziła się ze swoimi zdjęciami.
- Jeszcze nadrobisz, Lids.- odparła, robiąc krok w jej stronę.- Nie zawaliłaś, a Gilly na pewno ci wybaczy.- prychnęła z rozbawieniem. Zasłoniła dłonią usta, ale cichy chichot i tak wyrwał się z gardła, kiedy Moore porównała Jamesa i Djilię.
- Masz rację, identyczni. Wcześniej tego nie zauważyłam.- rzuciła ze śmiechem i ulotniła się, zanim zasłużyła na pełne dezaprobaty spojrzenie męża.
Zaczepiła Freddyego, by skorzystać z tego, że dziś rozlewał alkohol.
- Nowe zajęcie? – spytała z ciekawością, że akurat w tym znalazł miejsce dla siebie. Wzięła kieliszek, który zdążył już przejść chyba przez wszystkie ręce. Pierwszy i ostatni dla niej, ale chciała to zrobić w imię tradycji. Nie była przesądna, ale pewne rzeczy po prostu się respektowało. Kiedy nalał mocarza, wychyliła zawartość na raz, chociaż dobrze wiedziała czego się spodziewać. Zakaszlała, gdy tylko alkohol spłynął przełykiem.- Okropny.- skrzywiła się, ale zaraz uniosła wzrok na chłopaka.- Reszta dla was.- dodała, czując nieco ulgę, że więcej nie będzie jej dane tego próbować.
Obejrzała się przez ramię, kiedy James wycofał się z małą na rękach i wszedł do domu. Wiedziała, że nie zrobi jej krzywdy, ale fakt, że Djilia zniknęła jej z oczu, wzbudził niepokój. Posłała Freddyemu jeszcze lekki uśmiech i skierowała się ku wejściu. Po drodze złapała za dłoń Marię, lekkim pociągnięciem zachęcając, by poszła z nią. Potrzebowała wsparcia, zauważając, że brakowało również Marcela. Trzeba było wypędzić chłopaków z domu, by nie kombinowali nic.
Nie spodziewała się jednak tego widoku, Marcela z małą na rękach. Oparła się barkiem o wejście do kuchni, zawieszając na nim ciemne spojrzenie.
- Uroczy widok.- rzuciła miękko, zerkając zaraz porozumiewawczo na Multon.- Prawda? – zdusiła w sobie śmiech. Miała dla Marcela jeszcze dziś jedną rzecz, pewną niespodziankę, a widok Marci na jego rękach, tylko upewnił ją, że to dobra decyzja. Musiała jednak poczekać na później, bo nie czuła się gotowa na to, aby niszczyć ten ładny obrazek.
- Chodź do ogrodu, kako.- rzuciła miękko, określając Marcela romskim wujku.- I nie wyjadaj ciasta.- dodała zaraz odrobinę karcąco. Większość była na stole, ale w kuchni pozostało trochę, co najwyraźniej nie umknęło Marcelowi. Jeden i drugi miał słabość do jakichś ciast, ale nie sądziła, że u Sallowa jest to tak mocne, by zostawił towarzystwo na rzecz jedzenia.- Chyba że tak bardzo chciałeś ponosić Marcię, ale wstydziłeś się ją wziąć przy wszystkich.- zastanowiła się na głos. Nie zabrała małej od niego, a jedynie wycofała się, nie dając mu ratunku. Zainteresowało ją, gdzie podział się Jimmy, ale nie dopytywała. Wróci, gdziekolwiek go teraz wcięło.
- Chodźcie, będziemy tańczyć.- zachęciła jeszcze tą dwójkę, by przypadkiem Marysia nie dołączyła do tej zdrady towarzystwa na rzecz kuchni z Marcelem. Odwróciła się na pięcie, dłonie lekko łącząc za plecami i miękkim, prawie tanecznym krokiem wróciła na zewnątrz. Powiodła wzrokiem po wszystkich, czując się coraz lepiej w tak różnym i mimo wszystko barwnym towarzystwie.
Niespodziewanie czas zdawał się zatrzymać w miejscu, wyciszyć wszystkie dźwięki otoczenia i zmniejszyć świat do nich, tego ogrodu i grupki ludzi w nim. Kiedy klęczała na ziemi, mając przy sobie tą małą istotkę, która wraz z pojawieniem się zmieniła jej świat, wywróciła go do góry nogami. Spojrzenie ciemnych oczu, teraz zdających się być prawie czarnymi, osiadało na mężu. Zwlekał, a w niej rósł niepokój i setki pytań, wątpliwości. Myśli nabrały chaotyczności, gdy próbowała zrozumieć dlaczego. W końcu jednak się ruszył, obserwowała, jak wyciągnął z kieszeni coś czerwonego, potrzebowała chwili, by dostrzec plecionkę. Kąciki jej ust drgnęły delikatnie, przywracając na ustach uśmiech, który na kilka długich minut zgasł. Nie ruszyła się, gdy przykucnął, znajdując się na tym samym poziomie co ona. Przechyliła lekko głowę, a usta rozciągnęły się mocniej, kiedy oczy skrzyżowały się na moment. Patrzyła na niego ciepło, łagodnie, chcąc dodać otuchy. Niemo wesprzeć w tym, co miał zrobić. Tu i teraz wierzyła w niego bardziej niż przez ostatnie miesiące, poczuła zapomniane prawie całkiem zaufanie. Ściskało to nieprzyjemnie wnętrzności, ale może czas było oswoić się z tym na nowo, zbudować zwłaszcza w sobie fundament temu, co sama zniszczyła. Nie miała jeszcze pewności, co zrobić i co chciała zrobić. Spuściła wzrok, gdy plecionka z czerwonych sznurków znalazła sią na szyi Djili. Dźwignęła się na nogi, kiedy James wziął małą na ręce. Jego pewność w tym ruchu, jakby nie pierwszy raz miał na rękach dziecko, nieco ją zaskoczyła. Wydawał się jednak wiedzieć, co robi i mogła tylko zachodzić w głowę, skąd.
Przyjemne ciepło rozlało się po wnętrznościach, otuliło myśli, gdy wyraz jego twarzy złagodniał.
Prychnęła pod nosem, słysząc do czego porównał małą Jim.
- Sam jesteś robaczek.- rzuciła z rozbawieniem, bo miał w sumie rację. Gilli była malutka, drobna, dłuższa niż szersza. Nie ruszyła za nim, gdy wrócił do kółka i do przyjaciół. Przez moment stała, obserwując to wszystko z boku. Słuchała, kiedy każdy z przyjaciół witał małą Doe na świecie. Podeszła w końcu bliżej, zatrzymując się przy Maisy z którą wcześniej nie zdążyła się przywitać. Uścisnęła ją lekko.- Cześć, Maisy.- szepnęła, cofając się odrobinę, a dłoń lekko zaciskając na jej dłoni.- Dobrze, że dotarłaś do nas.- dodała lekkim tonem. Obejrzała się przez ramię, kiedy kieliszek z alkoholem wędrował dalej z rąk do rąk. Coś tak normalnego dla nich, będące po prostu zwyczajem.
Korzystając z chwili podeszła do Aishy, by na moment wtulić się w szwagierkę. Poszukać niewypowiedzianego wsparcia, bo obie dobrze wiedziały, jak ważna była to chwila.
- Udało się.- szepnęła, bo to Aisha znała jej wątpliwości i obawy związane z tym dniem. To ona wysłuchiwała każdej niepewności, która toczyła się przez nią ostatnimi dniami. Skrzyżowała z nią spojrzenie, uśmiechając się z wyraźną ulgą, którą dopiero teraz poczuła w pełni.
Odwróciła się, kiedy w polu widzenia dostrzegła ruch. Uważne spojrzenie osiadło na Liddy, a kąciki ust zadrżały, zdradzając rozbawienie i najzwyklejszą radość.
- Dziękuję.- odparła z lekkim wzruszeniem ramion, ale pogodność emanująca od niej, mówiła najwięcej. W bliźniaczym geście oparła dłoń na ramieniu przyjaciółki i ścisnęła delikatnie. Chciała powiedzieć coś jeszcze, ale Moore usunęła się na bok, a tuż obok pojawiła Neala.
Uśmiech na pełnych ustach nieco stopniał, spojrzenie nabrało ostrożności, jakby nie wiedziała czego się spodziewać i w sumie tak właśnie było. Zerknęła na wyciągnięty w jej stronę dziennik, którego okładka nosiła jeden napis Doe.
- Ja... – urwała, gdy wszystkie słowa zdawały się jej ulecieć.- Dziękuję.- szepnęła, nie odrywając przez chwilę wzroku od trzymanego w dłoniach przedmiotu. Nie wiedziała jaka historia ich czeka, jaką przyjdzie im spisać na kartkach tego prezentu. Czy będą tam w trójkę, czwórkę czy całą bandą, gdy każde z nich od dziś nosiło miano rodziny? Nie chciała gdybać ani zastanawiać się nad tym teraz. Nie chciała dopuścić do siebie tej burzy emocji, która tylko czekała na impuls, aby wyrwać się spod jej kontroli. Nie obejrzała się na Jima, ale w złym momencie uniosła wzrok znów na Weasley. Coś nieprzyjemnie ścisnęło ją w dołku, trochę jakby niewidzialna pięść zacisnęła się kurczowo na żołądku i zaraz sięgnęła płuc, odbierając oddech. Patrzyła na płaczącą Nealę, nie rozumiejąc, dlaczego i w pierwszej chwili nie wiedząc co zrobić. Cudze łzy nie ruszały jej już, gdy sama przelała ich zbyt wiele razy, a świat miał to gdzieś. Mimo to teraz czuła się skołowana, poruszona bardziej niż chciała. Na ślepo oddała dziennik Aishy, by zwolnić ręce. Nie myśl, po prostu coś zrób. Nakazała sama sobie, bo te sekundy dłużyły się okropnie. Wyciągnęła dłonie ku Neali, zamykając palce ostrożnie na jej dłoniach.
- Nie płacz.- poprosiła cicho, a ciemne tęczówki utkwione były w zaczerwienionej nieco twarzy. Kciukami lekko potarła grzbiety dłoni dziewczyny, w jakimś kojącym i łagodnym ruchu.- Proszę.- głos stał się szeptem, który pośród toczących się wokół rozmów mógł ulecieć całkiem.- Dlaczego płaczesz? – spytała zaraz, bo może coś jej umknęło? Coś było nie tak, a w całej radości chwili spieprzył jej jakiś istotny moment? Czuła się dziwnie, jakby nie na miejscu, gdy uwagę tak bardzo poświęciła właśnie Weasley. Ich relacja była napięta, często ocierała się o emocje skrajne, nacechowane negatywnymi. Żyły w dwóch różnych światach, wychowane inaczej i z uporem trzymające się własnego zdania. Nie była gotowa jeszcze zakopać tego do końca, czując się zbyt niepewnie na tym gruncie, ale pierwszy raz chciała wyciągnąć do niej dłoń całkowicie szczerze. Może innej i lepszej okazji już nigdy nie będzie.
- Baw się z nami, Nealo, jakby jutra miało nie być i na ile tylko potrafisz.- poprosiła, chcąc odciągnąć jej myśli od tego, co mogło wywołać łzy, Nie miała pojęcia, co to mogło być, ale nie chciała dopytywać.- Ale już nie płacz.- dodała, przechylając nieco głowę.- Miałyśmy kiedyś zatańczyć, bawić się tak, jak bawią cygańskie tabory. Wtedy się nie udało, lecz dziś jest ku temu okazja. Pokażę ci podstawowe kroki... pokażę wam.- puściła dłonie dziewczyny, robiąc krok w tył. Powiodła wzrokiem po pozostałych i zaraz wróciła do Weasley.- Co ty na to? – spytała i lekko uniosła brew w milczącym wyzwaniu, ale również zachęcie.- Na tyle na ile będzie to możliwe.- dodała zaraz, wiedząc, że część z obecnych nadal zmagała się z problemami po plaży. Sama czasami zderzała się z konsekwencjami, mniej dotkliwymi, ale czasami jej organizm po prostu nie domagał, zalewał ją słabością, która najpewniej i dziś da o sobie znać.
Parsknęła cichym śmiechem, który nieco rozładował napięcie, jakie czuła teraz, kiedy Liddy obudziła się ze swoimi zdjęciami.
- Jeszcze nadrobisz, Lids.- odparła, robiąc krok w jej stronę.- Nie zawaliłaś, a Gilly na pewno ci wybaczy.- prychnęła z rozbawieniem. Zasłoniła dłonią usta, ale cichy chichot i tak wyrwał się z gardła, kiedy Moore porównała Jamesa i Djilię.
- Masz rację, identyczni. Wcześniej tego nie zauważyłam.- rzuciła ze śmiechem i ulotniła się, zanim zasłużyła na pełne dezaprobaty spojrzenie męża.
Zaczepiła Freddyego, by skorzystać z tego, że dziś rozlewał alkohol.
- Nowe zajęcie? – spytała z ciekawością, że akurat w tym znalazł miejsce dla siebie. Wzięła kieliszek, który zdążył już przejść chyba przez wszystkie ręce. Pierwszy i ostatni dla niej, ale chciała to zrobić w imię tradycji. Nie była przesądna, ale pewne rzeczy po prostu się respektowało. Kiedy nalał mocarza, wychyliła zawartość na raz, chociaż dobrze wiedziała czego się spodziewać. Zakaszlała, gdy tylko alkohol spłynął przełykiem.- Okropny.- skrzywiła się, ale zaraz uniosła wzrok na chłopaka.- Reszta dla was.- dodała, czując nieco ulgę, że więcej nie będzie jej dane tego próbować.
Obejrzała się przez ramię, kiedy James wycofał się z małą na rękach i wszedł do domu. Wiedziała, że nie zrobi jej krzywdy, ale fakt, że Djilia zniknęła jej z oczu, wzbudził niepokój. Posłała Freddyemu jeszcze lekki uśmiech i skierowała się ku wejściu. Po drodze złapała za dłoń Marię, lekkim pociągnięciem zachęcając, by poszła z nią. Potrzebowała wsparcia, zauważając, że brakowało również Marcela. Trzeba było wypędzić chłopaków z domu, by nie kombinowali nic.
Nie spodziewała się jednak tego widoku, Marcela z małą na rękach. Oparła się barkiem o wejście do kuchni, zawieszając na nim ciemne spojrzenie.
- Uroczy widok.- rzuciła miękko, zerkając zaraz porozumiewawczo na Multon.- Prawda? – zdusiła w sobie śmiech. Miała dla Marcela jeszcze dziś jedną rzecz, pewną niespodziankę, a widok Marci na jego rękach, tylko upewnił ją, że to dobra decyzja. Musiała jednak poczekać na później, bo nie czuła się gotowa na to, aby niszczyć ten ładny obrazek.
- Chodź do ogrodu, kako.- rzuciła miękko, określając Marcela romskim wujku.- I nie wyjadaj ciasta.- dodała zaraz odrobinę karcąco. Większość była na stole, ale w kuchni pozostało trochę, co najwyraźniej nie umknęło Marcelowi. Jeden i drugi miał słabość do jakichś ciast, ale nie sądziła, że u Sallowa jest to tak mocne, by zostawił towarzystwo na rzecz jedzenia.- Chyba że tak bardzo chciałeś ponosić Marcię, ale wstydziłeś się ją wziąć przy wszystkich.- zastanowiła się na głos. Nie zabrała małej od niego, a jedynie wycofała się, nie dając mu ratunku. Zainteresowało ją, gdzie podział się Jimmy, ale nie dopytywała. Wróci, gdziekolwiek go teraz wcięło.
- Chodźcie, będziemy tańczyć.- zachęciła jeszcze tą dwójkę, by przypadkiem Marysia nie dołączyła do tej zdrady towarzystwa na rzecz kuchni z Marcelem. Odwróciła się na pięcie, dłonie lekko łącząc za plecami i miękkim, prawie tanecznym krokiem wróciła na zewnątrz. Powiodła wzrokiem po wszystkich, czując się coraz lepiej w tak różnym i mimo wszystko barwnym towarzystwie.
Learn your place in someone's life,
so you don't overplay your part
Eve Doe
Zawód : Tancerka, złodziejka, młoda mama
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Start where you are.
Use what you have.
Do what you can.
Use what you have.
Do what you can.
OPCM : 5
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +3
TRANSMUTACJA : 15+5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarownica
Neutralni
- Szlag! Przepraszam! Przepraszam, Neala, ja... - Ja nie wiedziałem. Widział Liddy, jej dłonie były w podobnym stanie, czy nie mógł tego zauważyć wcześniej? Czy nie mógł się domyśleć? Dlaczego zachowywał się czasem tak durnie? Zrobiło mu się potwornie głupio, kiedy obserwował taniec młodej czarownicy, odtańczony celem zachowania butelki w całości, szczęśliwie z ostatecznym sukcesem, z jego ust wydobyło się tchnienie ulgi, chyba mniej skupione na butelce, a bardziej na niej samej. Nie chciał tego, nie chciał, żeby poczuła się przez niego źle, nie chciał jej zawstydzać. - Co za refleks! Brawo, niesamowite! - zawołał, właściwie w całkiem szczerym szoku, mniej wywołanym - jak mówiły słowa - wrażeniem jej gracji, a mocniej finalną ulgą, że nic złego się nie wydarzyło. - Opanowałabyś żonglerkę w kilka chwil, nie chcesz spróbować? - spytał z uśmiechem, który miał zakryć zakłopotanie. Podszedł do niej, wyciągając rękę - zamierzał mocno chwycić ją za przegub dłoni i podciągnąć na nogi, pomagając wstać, po drodze przejmując pochwycone butelki, żeby nie musiała się już z nimi mocować.
Roześmiał się, wodząc wzrokiem po twarzy Marii, gdy wyznała, że marzyła o grze w Jastrzębiach, zaskakiwała go, wydawała mu się delikatniejsza, spokojniejsza, ale nie znał jej przecież wcale długo, czy potrafiłaby odnaleźć siebie w znanej z brutalnej gry drużynie? Trudno było w to uwierzyć, obserwując róż wstępujący rumieńcem na jej śliczne policzki. Chciał to zapamiętać, jej ulubione kwiaty, białe lilie, zerwał ją dla niej, bo widział je na tych spinkach. Pasowały jej. Pokiwał głową, choć z zawodem, gdy wyjaśniła mu, że dziecko nie mogło jeszcze jeść wszystkiego. Pół roku to strasznie dużo czasu, nie będzie zadowolona. Kłęby papierosowych dymów rozmywały się na lekkim wczesnojesiennym wietrze, zachęcająco poruszył dłonią, oferując Marii papierosa, gdy ta bez przekonania upewniała się, czy mogła go zabrać, ze śmiechem wysłuchując wskazówek przyjaciół. Odebrał od niej papierosa z powrotem, z uśmiechem chochlika, w zamian oddając jej pełny kieliszek, który opróżnił przed momentem; wypuścił z ust dymek, prosto do Jamesa, i choć ze śmiechem próbował aż trzy razy, ni jedno pokraczne kółko nie przypominało serca - próbował z determinacją, choć przecież wiedział, że tego nie potrafił. - Dokończymy lekcję potem - obiecał Marii, oddając jej papierosa, bo lada moment miała rozpocząć się ceremonia, której nie powinni zakłócać. Ceremonia, w której miała wziąć jeszcze jedna osoba, nowa, nieznana mu twarz.
- Cześć - odezwał się do dziewczyny, którą przyprowadziła Aisha, nie znał jej, choć podejrzewał, że była przyjaciółką dziewczyn. Nie pytał. - Jestem Marcel - przedstawił się Maisie, nie wyciągnął ręki, głupio było ją podawać dziewczynom. - Fajnie, że przyszłaś. - Bo im było ich więcej, tym weselsza była zabawa, nie znał jej, ale uwielbiał poznawać nowych ludzi. Dobrze czuł się w dużym towarzystwie, a ona nie wyglądała na pewną siebie i chyba, może nawet podświadomie, chciał, żeby poczuła się lepiej. Zawsze cieszył się z nowych twarzy w ich gronie, zwłaszcza takich, które nie były Bellą.
Nie dostrzegł już wzruszeń i poruszeń, jakie rozpoczęły się po zakończonym rytuale, zniknął, zmierzając do Steffena, kierując się do wyjścia - po drodze - wziął kawałek ciasta, wrzucając go do ust, ale nim dotarł do drzwi zatrzymał go James.
- Spierdalaj - rzucił, kiedy nazwał go prosiakiem. - Lecę do Steffena po... - zaczął, ale nie zdążył, w jedną chwilę wydarzyło się wszystko na raz. Jim wcisnął mu do rąk dziecko i czmychnął za progiem. - Hej! - zawołał za nim, usta skołowanej dziewczynki skrzywiły się w grymasie niezadowolenia. - Hej, wracaj tu! - krzyknął głośniej, nieświadomie doprowadzając dziewczynkę do płaczu. Spojrzał na nią, unosząc ją nieznacznie wyżej przed siebie - trzymał ją pod pachami, po obu stronach - nie wiedząc, jak inaczej miał ją pochwycić. - James, ty... - Krzyk urwał się dopiero, gdy do domu weszła Eve. Jim uciekł, musiał tu wrócić. Był ojcem. Musiał zachować się dziś odważnie i odpowiedzialnie. Powinien po niego iść, teraz, inaczej będą mogli liczyć tylko na Steffena, a Steffen nie odciągnie go od alkoholu i nie przyprowadzi tutaj od razu. Jim nie mógł zgubić się po drodze, musiał tu - natychmiast - wrócić. To dla niego, dla ich rodziny wszyscy tu przyszli, był potrzebny, był potrzebny Eve. Drań wiedział, że nie złapie go z tym na rękach, ale nie wiedział, co zrobić z dzieckiem. Na szczęście w progu zaraz pojawiła się Eve. - Dobrze, że jesteś, weź... - zaczął, chcąc oddać Gilly matce, wyciągnął dziewczynkę w jej stronę, ale Eve nie zamierzała odebrać od niego dziecka, wycofała się. Nie do końca rozumiał jej słowa, dlaczego mówiła ironicznie o własnym dziecku? Wiedziała, że o tym nie marzył, a może nie, czy powinien marzyć? Nie wiedział. Co było uroczym widokiem? Śmiała się z niego, z nich? Powinien radzić sobie lepiej? Im szybciej biegły jego myśli, tym mocniej się denerwował i tym mocniej czuło to płaczące na jego rękach dziecko. Nie potrafił się zachować, nie trzymał nigdy w rękach takiego maleństwa, nigdy nie bawił się lalkami, które oswoiłyby go z podobnymi gestami. Bał się, że je uszkodzi. To, że płakała, to nic, dzieci zawsze płakały, ale nie był pewien, czy jej ręce były dostatecznie silne, żeby mógł ją trzymać w taki sposób, co jeśli wyrwie te małe paszki ze stawów? Powinien ująć ją mocniej za żebra? A jeśli ją udusi? Może płakała, bo ją bolało? Umierała? Wyglądała, jakby łatwo ją było uszkodzić, taka bezbronna. Jej głowa wydawała się dziwnie bezwładna. W ogóle żyła? Żyła, przecież była głośno. Nie przypominała nawet za bardzo człowieka. W taborze dzieci zawsze było dużo, ale on w taborze był tylko gościem, miał zresztą wrażenie, że niewielu chłopców się tam dziećmi zajmowało. Na Arenie nie było miejsca dla dzieci. Nie znał się na nich, nic o nich nie wiedział. Był jedynakiem. Eve zawołała resztę do tańca, zaczynał się stresować. Miał zostać tu z nią sam? Musiał? - Mam ją tu zostawić? - zawołał za Eve, trochę nerwowo, ale ona już wyszła. Poszła tańczyć. Nie był pewien, gdzie ją położyć, żeby nie spadła. Nie było go tu z nimi przez ostatni miesiąc, nie wolno mu było. Tylko przez chwilę widział Eve niosącą dziecko, tylko przez chwilę patrzył na Jima, który miał ją na rękach. Był skołowany, trochę wystraszony, choć łkająca Gilly wyglądała na jeszcze bardziej wystraszoną, płacz przybierał na sile.
No to boimy się oboje, mała.
Roześmiał się, wodząc wzrokiem po twarzy Marii, gdy wyznała, że marzyła o grze w Jastrzębiach, zaskakiwała go, wydawała mu się delikatniejsza, spokojniejsza, ale nie znał jej przecież wcale długo, czy potrafiłaby odnaleźć siebie w znanej z brutalnej gry drużynie? Trudno było w to uwierzyć, obserwując róż wstępujący rumieńcem na jej śliczne policzki. Chciał to zapamiętać, jej ulubione kwiaty, białe lilie, zerwał ją dla niej, bo widział je na tych spinkach. Pasowały jej. Pokiwał głową, choć z zawodem, gdy wyjaśniła mu, że dziecko nie mogło jeszcze jeść wszystkiego. Pół roku to strasznie dużo czasu, nie będzie zadowolona. Kłęby papierosowych dymów rozmywały się na lekkim wczesnojesiennym wietrze, zachęcająco poruszył dłonią, oferując Marii papierosa, gdy ta bez przekonania upewniała się, czy mogła go zabrać, ze śmiechem wysłuchując wskazówek przyjaciół. Odebrał od niej papierosa z powrotem, z uśmiechem chochlika, w zamian oddając jej pełny kieliszek, który opróżnił przed momentem; wypuścił z ust dymek, prosto do Jamesa, i choć ze śmiechem próbował aż trzy razy, ni jedno pokraczne kółko nie przypominało serca - próbował z determinacją, choć przecież wiedział, że tego nie potrafił. - Dokończymy lekcję potem - obiecał Marii, oddając jej papierosa, bo lada moment miała rozpocząć się ceremonia, której nie powinni zakłócać. Ceremonia, w której miała wziąć jeszcze jedna osoba, nowa, nieznana mu twarz.
- Cześć - odezwał się do dziewczyny, którą przyprowadziła Aisha, nie znał jej, choć podejrzewał, że była przyjaciółką dziewczyn. Nie pytał. - Jestem Marcel - przedstawił się Maisie, nie wyciągnął ręki, głupio było ją podawać dziewczynom. - Fajnie, że przyszłaś. - Bo im było ich więcej, tym weselsza była zabawa, nie znał jej, ale uwielbiał poznawać nowych ludzi. Dobrze czuł się w dużym towarzystwie, a ona nie wyglądała na pewną siebie i chyba, może nawet podświadomie, chciał, żeby poczuła się lepiej. Zawsze cieszył się z nowych twarzy w ich gronie, zwłaszcza takich, które nie były Bellą.
Nie dostrzegł już wzruszeń i poruszeń, jakie rozpoczęły się po zakończonym rytuale, zniknął, zmierzając do Steffena, kierując się do wyjścia - po drodze - wziął kawałek ciasta, wrzucając go do ust, ale nim dotarł do drzwi zatrzymał go James.
- Spierdalaj - rzucił, kiedy nazwał go prosiakiem. - Lecę do Steffena po... - zaczął, ale nie zdążył, w jedną chwilę wydarzyło się wszystko na raz. Jim wcisnął mu do rąk dziecko i czmychnął za progiem. - Hej! - zawołał za nim, usta skołowanej dziewczynki skrzywiły się w grymasie niezadowolenia. - Hej, wracaj tu! - krzyknął głośniej, nieświadomie doprowadzając dziewczynkę do płaczu. Spojrzał na nią, unosząc ją nieznacznie wyżej przed siebie - trzymał ją pod pachami, po obu stronach - nie wiedząc, jak inaczej miał ją pochwycić. - James, ty... - Krzyk urwał się dopiero, gdy do domu weszła Eve. Jim uciekł, musiał tu wrócić. Był ojcem. Musiał zachować się dziś odważnie i odpowiedzialnie. Powinien po niego iść, teraz, inaczej będą mogli liczyć tylko na Steffena, a Steffen nie odciągnie go od alkoholu i nie przyprowadzi tutaj od razu. Jim nie mógł zgubić się po drodze, musiał tu - natychmiast - wrócić. To dla niego, dla ich rodziny wszyscy tu przyszli, był potrzebny, był potrzebny Eve. Drań wiedział, że nie złapie go z tym na rękach, ale nie wiedział, co zrobić z dzieckiem. Na szczęście w progu zaraz pojawiła się Eve. - Dobrze, że jesteś, weź... - zaczął, chcąc oddać Gilly matce, wyciągnął dziewczynkę w jej stronę, ale Eve nie zamierzała odebrać od niego dziecka, wycofała się. Nie do końca rozumiał jej słowa, dlaczego mówiła ironicznie o własnym dziecku? Wiedziała, że o tym nie marzył, a może nie, czy powinien marzyć? Nie wiedział. Co było uroczym widokiem? Śmiała się z niego, z nich? Powinien radzić sobie lepiej? Im szybciej biegły jego myśli, tym mocniej się denerwował i tym mocniej czuło to płaczące na jego rękach dziecko. Nie potrafił się zachować, nie trzymał nigdy w rękach takiego maleństwa, nigdy nie bawił się lalkami, które oswoiłyby go z podobnymi gestami. Bał się, że je uszkodzi. To, że płakała, to nic, dzieci zawsze płakały, ale nie był pewien, czy jej ręce były dostatecznie silne, żeby mógł ją trzymać w taki sposób, co jeśli wyrwie te małe paszki ze stawów? Powinien ująć ją mocniej za żebra? A jeśli ją udusi? Może płakała, bo ją bolało? Umierała? Wyglądała, jakby łatwo ją było uszkodzić, taka bezbronna. Jej głowa wydawała się dziwnie bezwładna. W ogóle żyła? Żyła, przecież była głośno. Nie przypominała nawet za bardzo człowieka. W taborze dzieci zawsze było dużo, ale on w taborze był tylko gościem, miał zresztą wrażenie, że niewielu chłopców się tam dziećmi zajmowało. Na Arenie nie było miejsca dla dzieci. Nie znał się na nich, nic o nich nie wiedział. Był jedynakiem. Eve zawołała resztę do tańca, zaczynał się stresować. Miał zostać tu z nią sam? Musiał? - Mam ją tu zostawić? - zawołał za Eve, trochę nerwowo, ale ona już wyszła. Poszła tańczyć. Nie był pewien, gdzie ją położyć, żeby nie spadła. Nie było go tu z nimi przez ostatni miesiąc, nie wolno mu było. Tylko przez chwilę widział Eve niosącą dziecko, tylko przez chwilę patrzył na Jima, który miał ją na rękach. Był skołowany, trochę wystraszony, choć łkająca Gilly wyglądała na jeszcze bardziej wystraszoną, płacz przybierał na sile.
No to boimy się oboje, mała.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Ogród
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset :: Dolina Godryka :: Dom Bathildy Bagshot