Kuchnia z jadalnią
Strona 1 z 4 • 1, 2, 3, 4
AutorWiadomość
Kuchnia z jadalnią
Kuchnia z jadalnią nie zawsze były połączone; gdy kupował ten dom, na parterze stół i krzesła ustawiono w dodatkowym pomieszczeniu mieszczącym się za kuchnią. Dla zaoszczędzenia przestrzeni zrobił tam pomniejszy gabinet, uznając kuchnię za wystarczająco przestronną i zdecydowanie bardziej przytulną z oknami wychodzącymi na wschód. Kiedy odwiedzają go goście, życie toczy się głównie tutaj - w samotności częściej przebywa w gabinecie oraz w sypialni.
This is my
home
and you can't
frighten me
frighten me
Ostatnio zmieniony przez Elric Lovegood dnia 12.12.23 21:33, w całości zmieniany 1 raz
Elric Lovegood
Zawód : Smokolog
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
A potem świat
znowu zaczął istnieć
ale istniał zupełnie inaczej
znowu zaczął istnieć
ale istniał zupełnie inaczej
OPCM : 12 +3
UROKI : 8 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Jasnowidz
Sojusznik Zakonu Feniksa
Elric & Jayden
5 marca 1958
« Cierpienie jest istotą życia i wobec tego nie przychodzi do nas z zewnątrz, lecz jego niewysychające źródło tkwi w każdym »
Kto by się spodziewał, co?Znamienne słowa miały być niejako tematem przewodnim profesorskich myśli, gdy po raz kolejny życie nie przestało go zaskakiwać, a rzeczywistość okazała się dziwniejsza niż fikcja. Nic więc zaskakującego, że złapał za pióro, szukając pomocy. To był dość spory akt desperacji i doskonale zdawał sobie z tego sprawę, jednak Jayden wiedział, że musiał po prostu powiedzieć komuś, co się działo. Zrzucić z siebie narastającą gromadę przemyśleń błądzących po jego umyśle, bo czuł nadchodzące szaleństwo, jakie mogło go dopaść przy dłuższym milczeniu i trzymaniu przeżyć w sobie. Musiał się też przyznać, że napisanie listu od razu do Elrica nie było odruchem. Instynktownie wszak kierował wszelkie swoje myśli i szukał wsparcia u Roselyn, Maeve, a wcześniej także u Mony. Nie spodziewał się, że kiedykolwiek ta możliwość miała mu zostać odebrana. Razem z Cyrusem i Evey. Razem z kolejnymi sylwetkami kojarzącymi mu się z bezpieczeństwem oraz zaufaniem całkowitym. Teraz nie mógł do nich pójść z wiadomych powodów. I nie mógł także stanąć twarzą w twarz z przyjacielem oraz własnymi myślami na trzeźwo. A przecież musiał to z siebie wyrzucić. Opanować szalejący w nim chaos, odciąć myślenie. Znaleźć wyjście dla tłoczących się wciąż lawin, jakie jedynie coraz silniej go przytłaczały. Nawet z ojcem nie mógł porozmawiać czy z mamą, skoro oni także uczestniczyli w tym spisku.
Odzyskanie więc kontaktu z Lovegoodem wydawało się wręcz zbawieniem. Zesłaniem z niebios przeznaczenia, w jakim mógł szukać pomocy. I chociaż nie potrzebował jej w czysto fizycznych sprawach, odkąd zaczął codziennie ćwiczyć, mentalne wsparcie było jak najbardziej potrzebne. Ostatnie spotkanie w schronisku uzmysłowiło astronoma, że swobodna rozmowa nie była okazywaniem słabości. Wręcz przeciwnie — pomagała ćwiczyć charakter. Jak bardzo jednak miała uszlachetnić samego profesora, skoro z trzeźwą głową wiedział, że nie był w stanie zrzucić z siebie ciężaru? Na szczęście starał się nie myśleć o tym zbyt usilnie. Przygotowując się do wyjścia, zapisał na kartce krótką wiadomość dla domowniczek z informacją, gdzie miał być i żeby się nie przejmowały. Kolacja czeka w piecu. Usprawiedliwiony i rozgrzeszony z domowych obowiązków wziął przy okazji trochę suszonej jagnięciny i kilka garści suszonego indyka, które zresztą sam przyrządził, nie wiedząc za bardzo, czym innym można było zagryźć alkohol. Nie chciał zresztą zrzucać na przyjaciela większych przygotowań, skoro sam się mu wpraszał i jeszcze miał zapewne spędzić u niego noc, wtulając zmęczoną głowę w kanapę. Była sobota, nie miał też nocnych zajęć w Hogwarcie. Chłopcami zajęli się rodzice, więc z czystym sumieniem mógł się deportować pod wyznaczony adres. Od sympozjum zarost pokrywał profesorską twarz — przestał, chociaż na chwilę przejmować się spięciem i pracą, skupił na domu i swoim zdrowiu, a równocześnie pozwolił na rozluźnienie obyczajów. Pierwszy raz od dłuższego czasu otulił się ciepłymi swetrami, zaprzyjaźniając się równocześnie z tym nieco krzywym, który zrobiła mu na Święta Roselyn. U Elrica pojawił się w innym, ale jego tymczasowa prezencja zdecydowanie różniła się od typowo eleganckiego profesora. - Kto by się spodziewał, co? - rzucił od progu, wymijając równocześnie przyjaciela, gdy tylko ten zrobił mu miejsce w drzwiach. Przekazał mu także butelkę bimbru, jak do tej pory bezpiecznie zajmującego miejsce w kieszeni płaszcza. - Dość mocno schłodzony. Mam też trochę suszonego mięsa, które przerabiałem jakiś czas temu. Mam tego tyle, że nie wiem, kiedy to zjem... - mówił, żeby zapełnić swoje nieco obijające się o głowę myśli i zepchnąć je na dalszy plan. Spakowane w papier paski indyka i jagnięciny znalazły się na kuchennym stole, czekając na zajęcie się nimi przez gospodarza, chociaż profesor złapał jeden z nich i odgryzł kawałek, żując w widocznym przesyceniu emocjami.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
And we could run away
Before the light of day
You know we always could
Before the light of day
You know we always could
Dom Elrica na obrzeżach Doliny Godryka był naprawdę niewielki i nie zajęło mu wiele czasu uprzątnięcie go na wizytę przyjaciela. Pomagał fakt, że nie należał też do przesadnych bałaganiarzy, jak sugerować mógł stereotyp starego kawalera - chociaż nie miał żadnej kobiety, która opiekowałaby się kuchnią i zajmowała gospodarstwem pod jego nieobecność, starał się, żeby chociaż raz w tygodniu wszystko zamieść, powycierać. Nawet okna mył sam, czerpiąc prostą przyjemność z wpadających przez nie promieni zimowego słońca. Nie potrzebował do tego czarownicy - i był też zdania, że nie będzie potrzebował czarownicy siedzącej w domu, gdy już zdecyduje się spotykać z którąś na poważnie. Kobiety żądne przygód, zdolne, inteligentne mieściły się w jego mniemaniu nawet wyżej od tych opiekuńczych i spokojnych.
A przynajmniej do takiego wniosku doszedł niedawno.
Zanim Jayden pojawił się na progu chaty, w jadalni stół był już nakryty kraciastym obrusem, w wazonie stały kwiaty - ususzone, bo ususzone, ale skąd miałby o tej porze roku wytrzasnąć świeże? Nie wiedział, nie znał się na tym. Wiedząc, że przyjaciel ma zamiar dostarczyć alkohol, postawił na stole dzbanek z sokiem malinowym, narobił też kanapek z chrzanem i sałatą, lepsze to niż nic, chociaż kromki wydawały się już nieco obsuszone na skórkach.
- Wow, wow, wow, a kto to się pojawił na moim progu - rzucił wesoło, tak jakby nie był na tę wizytę przygotowany; pod pewnymi względami może i nie był, nie spodziewał się przecież, że kiedykolwiek zobaczy Jaydena w takim wydaniu, nieogolonego, ubranego po ojcowsku, a nie profesorsku. - Widzę, że dobrze się trzymasz - Wymienili braterskie uściśnięcie dłoni zanim przejął butelkę z bimbrem i postawił obok uprzednio przygotowanych kieliszków. - Mięso się przyda do tych kanapek z chrzanem, może zabiją nieco smak nienajświeższego chleba - mruknął, zapraszając Jaydena do swojej małej, przytulnej kuchni i wskazując ręką, by siadał, gdzie mu wygodnie; czy to na tapczanie pod oknem, czy na jednym z drewnianych krzeseł zasłanych poduszkami w różnych wzorach i kolorach.
W kącie na żerdzi spokojnie drzemała Marlena, pochylając ciężką głowę w kierunku specjalnie podstawionej drugiej i wyższej żerdzi. Momenty, gdy przysypiała, były wybawieniem w lutym, gdy co chwilę brało jej się na obwieszczanie deszczu. Nigdy nie sądził, że dobrze mu się będzie żyło z lelkiem wróżebnikiem, ale już sobie nie wyobrażał jak wyglądałby jego dom bez jej ustawicznego skrzeczenia.
- To jak, zaczynamy od kieliszka, czy od opowieści? - spytał Elric, opadając na krzesło z najbrzydszą, najbardziej wysiedzianą poduszką.
This is my
home
and you can't
frighten me
frighten me
Elric Lovegood
Zawód : Smokolog
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
A potem świat
znowu zaczął istnieć
ale istniał zupełnie inaczej
znowu zaczął istnieć
ale istniał zupełnie inaczej
OPCM : 12 +3
UROKI : 8 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Jasnowidz
Sojusznik Zakonu Feniksa
« Cierpienie jest istotą życia i wobec tego nie przychodzi do nas z zewnątrz, lecz jego niewysychające źródło tkwi w każdym »
Odsapnięcie po zapracowanym początku roku było mu potrzebne. Nie zajmował się jednak tkwieniem w miejscu, a utrzymywał zarówno umysł, jak i ciało w szyku. Korzystał z czasu, jaki posiadał i jaki mógł oferować nie tylko swoim synom, ale również Melanie. Wizja nadchodzących zmian widniała na horyzoncie, a Jayden potrzebował, aby wykorzystać dane mu momenty w całej możliwej pełni. Wiedział, że w swoim zapracowaniu nie zajmował się dziećmi na tyle, w jakim stopniu tego potrzebowały, dlatego właśnie zamierzał skupić się na nich. Rodzicielstwo bywało męczące i zdecydowanie nie należało do prostych, lecz z każdym dniem radził sobie coraz lepiej, a pomoc, jaką otrzymywał od rodziców i Roselyn była niezawodna. Nie chciał jedynie brać. Chciał również dawać od siebie, dlatego gdy tylko mógł, brał Melanie ze sobą — czy to do krawca jak ostatnio, czy nawet do Killarney, gdy szli po zakupy. I chociaż dom profesora znajdował się dobre dwie godziny spaceru od miasta, mała Wrightówna nie narzekała. Zawsze brała zresztą ze sobą swoją dziecięcą miotełkę, na którą mogła wsiąść, gdy zbytnio się zmęczyła. Była dobrym dzieckiem. Była wyjątkowym dzieckiem. Jak ślepym trzeba było być, aby tego nie dostrzegać?- Powiedzmy - mruknął jedynie na komentarz przyjaciela, ale nie dodawał nic więcej. Zsunął z ramion płaszcz, przyjmując przyjemne ciepło wnętrza. - Przytulnie tu masz. - Miał nadzieję, że Elric miał cieszyć się tym domem najdłużej, jak się dało. Dolina Godryka wciąż w jakiś sposób zachowywała niezależność, ale na jak długo? Ile jeszcze? Czy w ogóle brał pod uwagę opcję opuszczenia Somerset? Miał jakiś plan awaryjny? Jako kawaler przyzwyczajony do podróżowania zapewne nie czułby specjalnie oporów przed ruszeniem dalej, ale... Czym innym było wysiedlenie przemocą, a czym innym dobrowolne. Usiadł jednak na tapczanie, czując, jak sprężyny ugięły się, gdy tylko na nie opadł. Zerknął jeszcze na stworzenie przy swoim boku. - Jak tam Marlena? Nie poszukuje może kawalera? Orion mógłby być zainteresowany — odkąd zaczęło się robić cieplej, znika nawet na parę dni - rzucił, patrząc na śpiącą samicę lelka i przyrównując jej rozmiary do osobnika, który wybrał dom profesora na swoje własne mieszkanie. Była drobniejsza i może miała bardziej zakrzywiony dziób, ale prezentowała się równie spektakularnie. Niektórzy wciąż widzieli w tych pełnych manifestu samotnikach zwiastun śmierci, lecz Jayden nigdy nie był przesądny. Był zresztą wyjątkowo dumny z faktu, iż irlandzki feniks znalazł miejsce akurat w Theach Fáel. I to sam. Nikt go nie kupił, nie łapał. Orion był dzikim zwierzęciem, które zdecydowało się samoistnie na symbiozę z ludźmi. Wciąż nieśmiały i uważny z wyraźną wdzięcznością przyjął udostępniony mu strych, gdzie profesor przygotował mu miejsce na legowisko, a okrągłe okno dachowe pozwalało mu na swobodne opuszczanie domostwa wedle własnej woli. Nawet Steve zaczął akceptować jego obecność, chociaż czasami sokół potrafił dziobnąć lelka na znak karcenia. - Pisałeś do Maeve? - Jayden oderwał wzrok od ptaszyska i spojrzał na przyjaciela, pamiętając ich ostatnią rozmowę. Dziewczyna wciąż znikała, ale profesor nawet jej nie zatrzymywał ani o nic nie wypytywał. Chciał, aby czuła się bezpiecznie pod jego dachem, lecz zdawała sobie dobrze sprawę, iż nie pochwalał tego, co robiła. Tego, jakie decyzje podejmowała.
To jak, zaczynamy od kieliszka, czy od opowieści?
Zanim odpowiedział, spojrzał na przyjaciela spod lekko pochylonej głowy. - Wciąż nie jestem przekonany do pomysłu picia, ale chwilowo mój ojciec zostawił w mojej głowie dość duży chaos, z którym nie mogę sobie poradzić. - Nie kłamał. Wiadomość wciąż odbijała się w jego umyśle, jakby próbowała znaleźć odpowiedniego dla siebie miejsca, chociaż nie było to jeszcze możliwe. Nie namyślając się za dużo, Vane wziął duży łyk alkoholu, czując, jak gorzkawy posmak zapalił mu się wpierw na języku, a później także w gardle. Skrzywił się solidnie, ale nie pożałował. Ból w końcu sprawiał, że odczuwało się życie bardziej bezpośrednio, nieprawdaż? - Moja mama jest w ciąży - powiedział w końcu, nie podnosząc nawet wzroku na swojego gospodarza. - Ojciec powiedział mi to parę dni temu. - Nie odezwał się więcej, tylko nalał kolejną porcję bimbru. W takim tempie nie miał dożyć do rana, ale czy nie taki też był zamiar?
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie potrzeba było nadzwyczajnej spostrzegawczości, by zauważyć, że profesora bardziej niż zwykle dręczyły prywatne demony. Nie, żeby Elric się tego nie spodziewał po tym jak przeczytał oszczędny w słowach i zagadkowy list. W niespokojnych czasach niewiele trzeba było, żeby człowiek się podłamał, ale chociaż mogli korzystać ze wsparcia przyjaciół - tak jak dzisiaj, przy butelce. Kto mógłby ich winić za taką potrzebę odpoczynku i oczyszczenia głowy z niechcianych myśli? Cholera, każdy na to zasługiwał.
- A i owszem, lubię ten dom - przyznał ze wzruszeniem ramion.
Nie był przywiązany do jednego miejsca, biorąc pod uwagę jego dzieciństwo na walizkach oraz późniejsze podróże zdążył już przyzwyczaić się do ciągłej zmiany scenerii. Tutaj też nie mieszkał bardzo długo, ale lubił dom na uboczu Doliny za bliskość na wpół magicznego miasteczka i spokój, z którego korzystali razem z Marleną - jak dotąd jedyną kobietą w jego życiu.
Cóż, być może on też skrywał własne demony.
A skoro już mowa o Marlenie przysypiającej na żerdzi, czuł się zaskoczony pytaniem Jaydena, do tej pory nie zastanawiał się bowiem nad tym, czy potrzebowałaby partnera. Fakt, była relatywnie młodym lelkiem, ale być może dobrze zrobiłoby jej towarzystwo przy licznych nieobecnościach wiecznie pracującego Elrica?
- Nie jestem pewny... można by spróbować spotkania, ale Marlena jest już do mnie całkiem przywiązana i jeśli to by oznaczało, że Orion się wprowadzi to... - gwizdnął przeciągle. - Wiesz przecież, co się dzieje jak nadchodzą deszcze, a nadejdą i myślę, że szybko. Jeden koncert to i tak sporo, a co dopiero duet. - Odstawił bimber i przysiadł na jednym z krzeseł przy suto (jak na obecne warunki) zastawionym stole. Właściwie nie pamiętał, kiedy ostatnio miał okazję zastawiać ten stół, ciągle jadał w biegu albo we własnej sypialni, z czego dumny nie był, ale wieczorami niejednokrotnie bywał rozleniwiony.
Pytanie o Maeve go zmartwiło i zawstydziło; zupełnie zapomniał o napisaniu tego listu, choć powinien to zrobić już dawno, jeszcze zanim Jayden poruszył ten temat. Oparł łokcie na blacie i wbił w przyjaciela spojrzenie pełne szczerej skruchy.
- Zamierzałem... i nadal zamierzam. Ale jeszcze nie, zrobię to wkrótce i od razu do ciebie potem napiszę - podsumował po dramatycznej pauzie, a potem westchnął i uśmiechnął się niemrawo. Sam od dawna nie pił równie mocnego alkoholu, ale byli u niego w domu, cholera, co złego mogło się stać? - Każdy czasem musi się napić, wiesz o tym, Jay. Może w naszym wieku już nie wypada, ale przecież nie robimy tego w barze. Cokolwiek tu zostanie powiedziane, zostanie w tym miejscu. - Spojrzał kątem oka na lelka. - Marlena jedna świadkiem. Opowiadaj, a ja rozleję.
Jeśli temat dotyczył ojca Jaydena, nie wątpił, że stało się coś poważnego. Cholera, gdy ostatnim razem widział Ethana, wydawało się, że wszystko jest w porządku. Ale kto wie, co czaiło się za zamkniętymi drzwiami. Gładkim ruchem wręczył przyjacielowi pełną szklankę, a potem sięgnął po własną, nie wahając się długo przed wzięciem dużego łyku. Im dłużej człowiek się wahał, tym gorzej wchodziło. Paliło jak diabli, ale to dobrze, bo w innym wypadku pewnie gorzej przyjąłby wieść, jaką zaraz obwieścił Jayden.
Początkowo wypuścił z ust niezbyt uprzejme i niezamierzone prychnięcie rozbawienia, trochę niedowierzania. Szybko jednak spoważniał i pokręcił głową, żeby odegnać pierwsze sekundy najmocniejszego szoku.
- Jak to się stało? Znaczy, och Merlinie... - Przyłożył palce do oczu i potarł mocno powieki kciukiem i palcem wskazującym. - Wiem jak to się stało. Ale jak ty się z tym czujesz? - To było najważniejsze.
Powstrzymał się jednak przed wyrażeniem na głos myśli: to dziecko będzie młodsze od twoich trojaczków!
- A i owszem, lubię ten dom - przyznał ze wzruszeniem ramion.
Nie był przywiązany do jednego miejsca, biorąc pod uwagę jego dzieciństwo na walizkach oraz późniejsze podróże zdążył już przyzwyczaić się do ciągłej zmiany scenerii. Tutaj też nie mieszkał bardzo długo, ale lubił dom na uboczu Doliny za bliskość na wpół magicznego miasteczka i spokój, z którego korzystali razem z Marleną - jak dotąd jedyną kobietą w jego życiu.
Cóż, być może on też skrywał własne demony.
A skoro już mowa o Marlenie przysypiającej na żerdzi, czuł się zaskoczony pytaniem Jaydena, do tej pory nie zastanawiał się bowiem nad tym, czy potrzebowałaby partnera. Fakt, była relatywnie młodym lelkiem, ale być może dobrze zrobiłoby jej towarzystwo przy licznych nieobecnościach wiecznie pracującego Elrica?
- Nie jestem pewny... można by spróbować spotkania, ale Marlena jest już do mnie całkiem przywiązana i jeśli to by oznaczało, że Orion się wprowadzi to... - gwizdnął przeciągle. - Wiesz przecież, co się dzieje jak nadchodzą deszcze, a nadejdą i myślę, że szybko. Jeden koncert to i tak sporo, a co dopiero duet. - Odstawił bimber i przysiadł na jednym z krzeseł przy suto (jak na obecne warunki) zastawionym stole. Właściwie nie pamiętał, kiedy ostatnio miał okazję zastawiać ten stół, ciągle jadał w biegu albo we własnej sypialni, z czego dumny nie był, ale wieczorami niejednokrotnie bywał rozleniwiony.
Pytanie o Maeve go zmartwiło i zawstydziło; zupełnie zapomniał o napisaniu tego listu, choć powinien to zrobić już dawno, jeszcze zanim Jayden poruszył ten temat. Oparł łokcie na blacie i wbił w przyjaciela spojrzenie pełne szczerej skruchy.
- Zamierzałem... i nadal zamierzam. Ale jeszcze nie, zrobię to wkrótce i od razu do ciebie potem napiszę - podsumował po dramatycznej pauzie, a potem westchnął i uśmiechnął się niemrawo. Sam od dawna nie pił równie mocnego alkoholu, ale byli u niego w domu, cholera, co złego mogło się stać? - Każdy czasem musi się napić, wiesz o tym, Jay. Może w naszym wieku już nie wypada, ale przecież nie robimy tego w barze. Cokolwiek tu zostanie powiedziane, zostanie w tym miejscu. - Spojrzał kątem oka na lelka. - Marlena jedna świadkiem. Opowiadaj, a ja rozleję.
Jeśli temat dotyczył ojca Jaydena, nie wątpił, że stało się coś poważnego. Cholera, gdy ostatnim razem widział Ethana, wydawało się, że wszystko jest w porządku. Ale kto wie, co czaiło się za zamkniętymi drzwiami. Gładkim ruchem wręczył przyjacielowi pełną szklankę, a potem sięgnął po własną, nie wahając się długo przed wzięciem dużego łyku. Im dłużej człowiek się wahał, tym gorzej wchodziło. Paliło jak diabli, ale to dobrze, bo w innym wypadku pewnie gorzej przyjąłby wieść, jaką zaraz obwieścił Jayden.
Początkowo wypuścił z ust niezbyt uprzejme i niezamierzone prychnięcie rozbawienia, trochę niedowierzania. Szybko jednak spoważniał i pokręcił głową, żeby odegnać pierwsze sekundy najmocniejszego szoku.
- Jak to się stało? Znaczy, och Merlinie... - Przyłożył palce do oczu i potarł mocno powieki kciukiem i palcem wskazującym. - Wiem jak to się stało. Ale jak ty się z tym czujesz? - To było najważniejsze.
Powstrzymał się jednak przed wyrażeniem na głos myśli: to dziecko będzie młodsze od twoich trojaczków!
This is my
home
and you can't
frighten me
frighten me
Elric Lovegood
Zawód : Smokolog
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
A potem świat
znowu zaczął istnieć
ale istniał zupełnie inaczej
znowu zaczął istnieć
ale istniał zupełnie inaczej
OPCM : 12 +3
UROKI : 8 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Jasnowidz
Sojusznik Zakonu Feniksa
« Cierpienie jest istotą życia i wobec tego nie przychodzi do nas z zewnątrz, lecz jego niewysychające źródło tkwi w każdym »
Czas mijał, a zegar wybijał kolejne mijane minuty. Jedna za drugą. Słowa padające między mężczyznami stawały się częścią błahej rozmowy, która miała ich zaprowadzić dalej. Tam, gdzie zdawało się, że wszystko to nie miało tak naprawdę znaczenia w dłuższej perspektywie. Wszak biorąc pod uwagę fakt, iż wojna rozsiadła się okrakiem na Anglii, obywatele mieli zdecydowanie inne problemy aniżeli te natury egzystencjalnej. A jednak było inaczej. Musiało być inaczej. W końcu wciąż byli ludźmi — wciąż ulegali tym samym mechanizmom, pomimo braku pokoju za oknami. Być może doceniając trywialność bardziej aniżeli kiedykolwiek indziej.Ale jak ty się z tym czujesz?
Kolejny, spory łyk alkoholu sprawił, że szklanka została opustoszała. Nie odpowiedział od razu. Nie wiedział, co nawet miałby odpowiedzieć. Jak się czuł? Jaki był? Przerażony? Zaniepokojony? Kompletnie wytrącony z równowagi? Rodzice mieszkali w Londynie, lecz nie podporządkowywali się systemowi — a przynajmniej nie wychylali się zbytecznie ani też nie kusili losu. Żyli, trwali. Tak, jak było można. Jayden chciał, aby się stamtąd wyprowadzili, ale nie słuchali. Nie chcieli go słuchać, a on nie mógł nic z tym zrobić. Bo i co mógł zrobić? Zmusić ich do tego? I gdzie by mieli mieszkać? Z nim i chłopcami? Razem jeszcze z Sheltą, Maeve? Rose i Melanie? Pokręcił głową do własnych myśli, wiedząc, jaki to byłby ciężar. Westchnął i odchylił się, by oprzeć się całym ciężarem ciała o tył kanapy, na której siedział. - To za dużo. Jeśli coś im się stanie, nie poradzę sobie z czwórką dzieci, El. - Ryzyko było duże. W końcu ile osób musiało już uciekać z miasta na wieś? Ile można było robić dobrą minę do złej gry? Jego rodzice nie byli szaleńcami — nie wspierali nikogo, ale mieszkając w Londynie, nie mogli być całkowicie bezpieczni. Co jeśli nie byliby w stanie opiekować się małym dzieckiem? Nie byli starzy, ale sprowadzanie dziecka na taki świat... Teraz... Czy nie było samolubne?
Kolejny głęboki oddech i zimna szklanka oparta o gorące czoło. - Czasem się zastanawiam - urwał na moment, wpatrując się w nieistniejący punkt gdzieś na lewo od niego, zupełnie jakby dostrzegł tam coś wyraźnie interesującego. - Czy postępuję słusznie. - Znów cisza. Krótka. Przerwana przez niego samego. - Mówiłeś o swojej przyjaciółce. Nie pytałem, nie chcę pytać dalej. Ostatnio jednak spotkałem się z jednym z jej towarzyszy. - Wspomnienie spotkania z Tonksem pozostawiło profesora brudnym. I nie z powodu tego, co powiedział czy zrobił Michael. Nie. Chodziło o to, co zrobił sam Jayden. Co powiedział.
Wolałbym jednak, aby moje dzieci były martwe niż wychowywane przez Zakon.
Wtedy mówił to w gniewie, jednak wierzył w to całym sobą. Gdy emocje opadły i patrzył na śpiących synów, zatrząsł się od własnych myśli. Bo sęk w tym, że sam nie wiedział, czy było to kłamstwo, czy prawda... - Co jeśli się mylę? - podjął, kierując w końcu wzrok na Lovegooda. - Co jeśli powinienem był wsiąść na statek i wypieprzać z tego kraju? Zabrać wszystkich i nie oglądać się za siebie? - To rozwiązałoby wszystkie problemy, prawda? Bezpieczeństwa, troski, niewiadomej. Jednak za jaką cenę to wszystko?
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Zupełnie nie wiedział, w jaki sposób mógłby pokrzepić Jaydena w jego nawarstwiających się wyzwaniach, problemach, które mimo wielu przyjaciół musiał dźwigać na własnych barkach jako nauczyciel, ojciec i głowa rodziny. Stawianie się na jego miejscu w ogóle nie wchodziło w grę, Elric zdawał sobie sprawę, że żadne jego wyobrażenie na temat samotnego ojcostwa w czasie wojny nie będzie nawet zahaczać o prawdziwy koszmar takiej odpowiedzialności.
W takich chwilach cieszył się, że nie ma dzieci - nawet jeśli gdzieś w głębi ducha może tęsknił do własnej rodziny, do stateczności, łatwo było tłumić i usprawiedliwiać pragnienia, wystarczyło sięgnąć po gazetę, by rzeczywistość chwyciła za kark i zmusiła do bezdusznej analizy.
Tylko dlaczego Ethan o niej zapomniał? Czy to mógł być wypadek? Zapewne, i może nie powinni go winić, przecież to nie tak, że czas dało się cofnąć, ale jednak było w tym coś tak rażąco nieodpowiedzialnego, że sam Elric był rozdarty między szacunkiem do dużo starszego mężczyzny a zażenowaniem.
- Nie będziesz sam... - mruknął niemrawo, bo dobrze wiedział, że o dupę szło sobie rozbić taki frazes. Nie mógł z miejsca obiecać Jaydenowi, że przygarnie do siebie jego młodszego brata lub siostrę, bo nawet jeśli taka myśl na krótko przeszła mu przez głowę, była impulsywna i irracjonalna. - Cholera. Co za kabała. Ktoś jeszcze wie? - Pytał o najbliższych Jaydena, o przyjaciół. Dalszą rodzinę. Nie daj Merlinie wrogów.
Poruszył się niespokojnie, gdy temat niespodziewanie zakręcił w kierunku jego własnych problemów i wątpliwości. Nie wiedział, czy to właściwy moment; czuł, że to niesprawiedliwe, bo nie zdołał wymyślić jeszcze nic, by ulżyć lękom przyjaciela, co najwyżej mógł go w milczeniu wysłuchać i okazać wsparcie uniesioną do słońca szklanką mocnego trunku. No i na co?
- Chcesz powiedzieć coś więcej? - Był ciekawy, trochę zmartwiony. Nie domyślał się nawet, o którym z towarzyszy Lucy może mówić Jay, bo było ich tak wielu i tak wielu nigdy nie spotkał. Nie był zazdrosny, ale martwił się o to, czy wśród rebeliantów nie trafi się w końcu zdrajca, który ją wyda.
Każde kolejne padające pytanie było trudniejsze od poprzedniego, nie istniała jedna właściwa odpowiedź. W pierwszym instynkcie chciał się zgodzić; tak, powinieneś uciekać z dziećmi, powinieneś zapomnieć. Ale czy to było fair? Czy miał prawo go do tego podżegać, skoro, cholera, obaj wiedzieli, że w głębi siebie pewnie tego nie chce? Musiałby zostawić Hogwart, przyjaciół, całą swoją historię.
Naprawdę trudno było być ojcem.
- Myślę, że na tym etapie to nie kwestia tego czy się mylisz, czy nie. Nie ma właściwej odpowiedzi, każda się wiąże z jakimś niebezpieczeństwem. - Uniósł szklankę do ust. Ledwie zaczęli pić, a już czuł się wdzięczny za wysokoprocentowe alkohole. - Nikt ci nie może dać gwarancji, że jak wyjedziesz to wszystko się ułoży. Ani takiej, że wszyscy będą chcieli podążyć za tobą. - Słowa bolały, bo sam coś o tym wiedział. Cokolwiek by nie zrobił, nie pomyślał, Lucinda nie zrezygnuje z raz obranej drogi. - Nie wiem czy postępujesz słusznie, czy niesłusznie, ale wiem, że nie jesteś złym ojcem. Robisz dla tych maluchów wszystko. - Co wcale nie musiało okazać się wystarczające. Ale na to przecież człowiek nie miał wpływu.
W takich chwilach cieszył się, że nie ma dzieci - nawet jeśli gdzieś w głębi ducha może tęsknił do własnej rodziny, do stateczności, łatwo było tłumić i usprawiedliwiać pragnienia, wystarczyło sięgnąć po gazetę, by rzeczywistość chwyciła za kark i zmusiła do bezdusznej analizy.
Tylko dlaczego Ethan o niej zapomniał? Czy to mógł być wypadek? Zapewne, i może nie powinni go winić, przecież to nie tak, że czas dało się cofnąć, ale jednak było w tym coś tak rażąco nieodpowiedzialnego, że sam Elric był rozdarty między szacunkiem do dużo starszego mężczyzny a zażenowaniem.
- Nie będziesz sam... - mruknął niemrawo, bo dobrze wiedział, że o dupę szło sobie rozbić taki frazes. Nie mógł z miejsca obiecać Jaydenowi, że przygarnie do siebie jego młodszego brata lub siostrę, bo nawet jeśli taka myśl na krótko przeszła mu przez głowę, była impulsywna i irracjonalna. - Cholera. Co za kabała. Ktoś jeszcze wie? - Pytał o najbliższych Jaydena, o przyjaciół. Dalszą rodzinę. Nie daj Merlinie wrogów.
Poruszył się niespokojnie, gdy temat niespodziewanie zakręcił w kierunku jego własnych problemów i wątpliwości. Nie wiedział, czy to właściwy moment; czuł, że to niesprawiedliwe, bo nie zdołał wymyślić jeszcze nic, by ulżyć lękom przyjaciela, co najwyżej mógł go w milczeniu wysłuchać i okazać wsparcie uniesioną do słońca szklanką mocnego trunku. No i na co?
- Chcesz powiedzieć coś więcej? - Był ciekawy, trochę zmartwiony. Nie domyślał się nawet, o którym z towarzyszy Lucy może mówić Jay, bo było ich tak wielu i tak wielu nigdy nie spotkał. Nie był zazdrosny, ale martwił się o to, czy wśród rebeliantów nie trafi się w końcu zdrajca, który ją wyda.
Każde kolejne padające pytanie było trudniejsze od poprzedniego, nie istniała jedna właściwa odpowiedź. W pierwszym instynkcie chciał się zgodzić; tak, powinieneś uciekać z dziećmi, powinieneś zapomnieć. Ale czy to było fair? Czy miał prawo go do tego podżegać, skoro, cholera, obaj wiedzieli, że w głębi siebie pewnie tego nie chce? Musiałby zostawić Hogwart, przyjaciół, całą swoją historię.
Naprawdę trudno było być ojcem.
- Myślę, że na tym etapie to nie kwestia tego czy się mylisz, czy nie. Nie ma właściwej odpowiedzi, każda się wiąże z jakimś niebezpieczeństwem. - Uniósł szklankę do ust. Ledwie zaczęli pić, a już czuł się wdzięczny za wysokoprocentowe alkohole. - Nikt ci nie może dać gwarancji, że jak wyjedziesz to wszystko się ułoży. Ani takiej, że wszyscy będą chcieli podążyć za tobą. - Słowa bolały, bo sam coś o tym wiedział. Cokolwiek by nie zrobił, nie pomyślał, Lucinda nie zrezygnuje z raz obranej drogi. - Nie wiem czy postępujesz słusznie, czy niesłusznie, ale wiem, że nie jesteś złym ojcem. Robisz dla tych maluchów wszystko. - Co wcale nie musiało okazać się wystarczające. Ale na to przecież człowiek nie miał wpływu.
This is my
home
and you can't
frighten me
frighten me
Elric Lovegood
Zawód : Smokolog
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
A potem świat
znowu zaczął istnieć
ale istniał zupełnie inaczej
znowu zaczął istnieć
ale istniał zupełnie inaczej
OPCM : 12 +3
UROKI : 8 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Jasnowidz
Sojusznik Zakonu Feniksa
« Cierpienie jest istotą życia i wobec tego nie przychodzi do nas z zewnątrz, lecz jego niewysychające źródło tkwi w każdym »
Chyba ciężko było wesprzeć kogoś tak bardzo analizującego jak profesor. Na każde słowo znalazł wątpliwość, a najgorsze w tym wszystkim było, że sam siebie za wiele obwiniał. Tak łatwo wywierał na siebie presję, aby naprawić każde napotkane zło, co stawało się nierealistyczne w wykonaniu. Porażka zaś w tym niosła kolejny natłok wyrzutów sumienia, jakie utrudniały w aktualnym egzystowaniu. Szczególnie w ostatnim czasie podejście Vane'a stało się aż nadto intensywne, jeśli chodziło o samodoskonalenie. Rzadko brakowało mu energii lub determinacji, ale wielokrotnie łapał się na tym, że rzeczywistość miała inne poglądy. Że spotykani ludzie nie podzielali jego silnych fundamentów. Że nawet ci najbliżsi widzieli świat inaczej. W odmiennej perspektywie. Nieporozumienia z Roselyn leżały wszak właśnie w tym aspekcie. Rodziły się poprzez to. Ona również była uparta, przez co ścierali się, nie dając sobie przestrzeni na zaakceptowanie prawdy — na to, że nie mogli przyjąć swoich wierzeń oraz idei. Zależało im na dobru, ale Jayden nie mógł i nie chciał przyjmować drogi, którą obrała Wright. Drogi Zakonu Feniksa. Chcesz powiedzieć coś więcej?
Wzrok na chwilę uciekł mężczyźnie ku swojemu towarzyszowi, ale zaraz dłoń z kieliszkiem powędrowała do ust, gdzie po wnętrzu rozlał się cierpki smak alkoholu. Odpowiedni na poruszany temat. - Powiem ci tylko tyle, że przez to, co robią, straciłem żonę. Nie chcę stracić nikogo więcej. - Wypowiedziane, pełne bólu słowa zawisły w ciszy ciężkiego powietrza, jakie ogarnęło na moment wnętrze przytulnego domu. Spojrzenie astronoma wbiło się w zapaloną na środku stolika świecę, ale jakby nie dostrzegało jej. To nie tak, że negował walkę za swoje przekonania, ale tu było co innego. Zakon rozpowszechniał kłamstwo. Narażał i porzucał tych, którzy zostawali za nimi. Synów, córki. Mężów, żony. W końcu miał tak wiele do stracenia. Już stracił Pomonę, wcześniej Pandorę oraz Mię, chociaż ich śmierć — z tego co wiedział — w żaden sposób nie łączyła się z Zakonem Feniksa. Aktualnie drżał na samą myśl o tym, że Maeve oraz Roselyn były zaangażowane w tenże ruch. Do tego, co zrobił on już z Clearwater... Jej wyznanie sprawiało, że coś wykręcało żołądek profesorowi. Nie mógł w końcu uwierzyć, by zemsta tak bardzo ją zaślepiła. Aby pokierowała różdżką w celu zabicia drugiej osoby. Oczywiście, wiedział, że byli w stanie wojny, ale to nie oznaczało tego, że chciała. Chciała pozbawić tamtego mężczyznę życia i najprawdopodobniej osiągnęła swój cel... Nie wiem, co się z nimi stało. I trochę... Trochę o to nie dbam. Kim byli ci ludzie, że tak bardzo ciągnęli ku sobie ukochane przez astronoma kobiety i je niszczyli? Czy nie widziały, jak bardzo wypaczone się stawały? Mogły się stać? Pomona kłamała, Roselyn również i otwarcie powiedziała, że nie może o tym rozmawiać. A Maeve...
Przejechał dłonią po zmęczonej twarzy.
Robisz dla tych maluchów wszystko.
- Nie wszystko - przyznał, bo przecież nie mógł im zapewnić bezpiecznej przyszłości. Ani nawet teraźniejszości. - Jeszcze nie... - Przymrużył oczy, znów pozwalając sobie na zawieszenie się w chwili rozmyślania. Tak wiele się działo, a on wciąż szedł naprzód. Musiał. Miał dla kogo, a sytuacja rozwijała się niepowstrzymanie. Nie tylko za oknami domu, ale także w jego wnętrzu. Dynamika relacji z Maeve oraz Roselyn powinna go przerażać, jednak w starciu z tą drugą, nie czuł strachu. Oczywiście, odczuwał lęk, ale było tam coś jeszcze. Coś, co było wielością. Strząsnął jednak z siebie to myślenie. Nie teraz. - Czemu Somerset? - spytał nagle o wiele żywiej, wyrywając się z zadumy i prostując plecy. Mogło się to wydawać nienaturalne, ale nie była to sztuczna ciekawość. Raczej próba zrozumienia toku myślenia. - Mogłeś zamieszkać wszędzie, a zostałeś w płonącej Anglii. - Czy uważał przyjaciela za rewolucjonistę? Nie. Nie odmawiał mu jednak ducha czynienia i szukania porządku w niesprawiedliwości. Elric nie był jednak kimś, kto sam wywoływał zamieszanie, dlaczego więc? Może chodziło też o kobietę, o której wspominał ostatnim razem... Jeżeli tak, Jayden nie wiedział, co powinien był o tym myśleć, ale był ostatni do przesądzenia, czy była to słuszna decyzja.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Ból Jaydena był tak głęboki i namacalny, że przebijał się przez zwykle stoicką twarz, wyginał kąciki ust, brwi, tworzył cienie pod oczami. Właściwie nie mieli nawet dla siebie żadnych słów pocieszenia; z całym światem nie dało się wziąć za bary, mieli więc swoją rzeczywistość, w której z wysiłkiem starali się przetrwać, nie tracąc przy tym własnej osobowości. Każdy z nich miał ludzi, o których się troszczył; byłoby łatwiej, gdyby istniała pociecha martwienia się wyłącznie o siebie.
Kiwnął głową z ponurym milczeniem, gdy na wierzch wypłynęło wspomnienie Pomony. Musiał zakryć usta brzegiem szklanki, oparzyć przełyk alkoholem i udawać, że ucisk w klatce piersiowej jest wywołany działaniem trunku, a nie jego własnym poczuciem winy. To był najgorszy możliwy moment na to, by myśleć o Pomonie i swoich snach, ale czuł taką cholerną bezsilność.
- Przepraszam. Powinienem był zrobić coś więcej - rzucił więc bez namysłu i przygryzł język, by nie palnąć czegoś jeszcze, czegoś głupszego. Alkohol mu może jednak nie służył, w ostatnim czasie pozwalał sobie na niego rzadko, zajęty pracą. Nie wiedział, czy lekkość języka przynosi bardziej ulgę czy krzywdę.
Wielu z refleksji i zmartwień profesora nie mógłby zrozumieć, jeszcze inne łączyły ich gorzką więzią zmęczenia. Wbrew temu co niektórzy mogli o nim myśleć i co sugerowali współpracownicy i przyjaciele w smoczym rezerwacie, nie czuł się ani rewolucjonistą ani nawet bohaterem. Niby czynił dobro jeżdżąc poza dniami pracy po hrabstwach i pełniąc rolę magizoologa tam, gdzie Ministerstwo nie chciało albo nie mogło dotrzeć... ale nie widział w tym niczego nadzwyczajnego, po prostu zwyczajną ludzką przyzwoitość i trochę zysku, bo coś musiał włożyć do garnka, choć w tak ciężkich czasach starał się nie zdzierać wiele z tych, którzy ewidentnie niczego nie mieli.
- Nie wiem jak to jest być ojcem, ale ze swojej miernej perspektywy mogę ci powiedzieć, że powinieneś okazać sobie więcej zrozumienia. Robisz tyle ile możesz, nie przeskoczysz ponad to. Jak na razie powinniście być chyba bezpieczni. - Chciałby w to wierzyć. Na pytanie o Somerset, parsknął krótkim, zaskoczonym śmiechem. - Stąd wywodziła się część mojej rodziny. Nie rodzice, bo wiesz, że dużo podróżowaliśmy, ale dziadkowie, wujostwo... No i nie jest daleko do pracy... - Zatrzymał się, gdy coś do niego z opóźnieniem dotarło. Alkohol chyba zaczął odciskać na nim swój wpływ. - Ach, masz na myśli Anglię! Nie jestem całkiem pewien, przed wojną odwiedziłem wiele krajów, ale teraz chyba... nie chciałem zostawiać chłopaków z rezerwatu samych. Ucieczka wydawała się nie w porządku, zwłaszcza, że jestem jeszcze młody i bez rodziny, więc mam możliwość pomagać innym. Poza tym... - Dopił resztki na dnie i odstawił ją z głuchym tąpnięciem. - ...bałem się, że jeśli teraz stąd wyjadę, to nie wrócę. Że granice będą zamknięte. Nie wiem, tyle jeździłem, tyle rzeczy widziałem, ale myśl o tym, że mogliby zamknąć przede mną dom była nie do zniesienia. Poza tym, większość mojej rodziny została.
Kiwnął głową z ponurym milczeniem, gdy na wierzch wypłynęło wspomnienie Pomony. Musiał zakryć usta brzegiem szklanki, oparzyć przełyk alkoholem i udawać, że ucisk w klatce piersiowej jest wywołany działaniem trunku, a nie jego własnym poczuciem winy. To był najgorszy możliwy moment na to, by myśleć o Pomonie i swoich snach, ale czuł taką cholerną bezsilność.
- Przepraszam. Powinienem był zrobić coś więcej - rzucił więc bez namysłu i przygryzł język, by nie palnąć czegoś jeszcze, czegoś głupszego. Alkohol mu może jednak nie służył, w ostatnim czasie pozwalał sobie na niego rzadko, zajęty pracą. Nie wiedział, czy lekkość języka przynosi bardziej ulgę czy krzywdę.
Wielu z refleksji i zmartwień profesora nie mógłby zrozumieć, jeszcze inne łączyły ich gorzką więzią zmęczenia. Wbrew temu co niektórzy mogli o nim myśleć i co sugerowali współpracownicy i przyjaciele w smoczym rezerwacie, nie czuł się ani rewolucjonistą ani nawet bohaterem. Niby czynił dobro jeżdżąc poza dniami pracy po hrabstwach i pełniąc rolę magizoologa tam, gdzie Ministerstwo nie chciało albo nie mogło dotrzeć... ale nie widział w tym niczego nadzwyczajnego, po prostu zwyczajną ludzką przyzwoitość i trochę zysku, bo coś musiał włożyć do garnka, choć w tak ciężkich czasach starał się nie zdzierać wiele z tych, którzy ewidentnie niczego nie mieli.
- Nie wiem jak to jest być ojcem, ale ze swojej miernej perspektywy mogę ci powiedzieć, że powinieneś okazać sobie więcej zrozumienia. Robisz tyle ile możesz, nie przeskoczysz ponad to. Jak na razie powinniście być chyba bezpieczni. - Chciałby w to wierzyć. Na pytanie o Somerset, parsknął krótkim, zaskoczonym śmiechem. - Stąd wywodziła się część mojej rodziny. Nie rodzice, bo wiesz, że dużo podróżowaliśmy, ale dziadkowie, wujostwo... No i nie jest daleko do pracy... - Zatrzymał się, gdy coś do niego z opóźnieniem dotarło. Alkohol chyba zaczął odciskać na nim swój wpływ. - Ach, masz na myśli Anglię! Nie jestem całkiem pewien, przed wojną odwiedziłem wiele krajów, ale teraz chyba... nie chciałem zostawiać chłopaków z rezerwatu samych. Ucieczka wydawała się nie w porządku, zwłaszcza, że jestem jeszcze młody i bez rodziny, więc mam możliwość pomagać innym. Poza tym... - Dopił resztki na dnie i odstawił ją z głuchym tąpnięciem. - ...bałem się, że jeśli teraz stąd wyjadę, to nie wrócę. Że granice będą zamknięte. Nie wiem, tyle jeździłem, tyle rzeczy widziałem, ale myśl o tym, że mogliby zamknąć przede mną dom była nie do zniesienia. Poza tym, większość mojej rodziny została.
This is my
home
and you can't
frighten me
frighten me
Elric Lovegood
Zawód : Smokolog
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
A potem świat
znowu zaczął istnieć
ale istniał zupełnie inaczej
znowu zaczął istnieć
ale istniał zupełnie inaczej
OPCM : 12 +3
UROKI : 8 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Jasnowidz
Sojusznik Zakonu Feniksa
31 maja / 1 czerwca '58
Mugole prawili, że czasu nie można było cofnąć. Zostawiali przeszłość przeszłości, żyli teraźniejszością, niecierpliwie wyczekując przyszłości. Nie znali jednak magii i nie wiedzieli, że czas jest jak guma, potrafił zatrzymywać się w najczarniejszych momentach życia i pędzić wtedy gdy w końcu szczęście puka do drzwi. Może była to jedynie metafora, może nikt nie tkwił ze zmieniaczem czasu chcąc manipulować tym co powinno być bezwiedne, całkowicie neutralne i indywidualne dla każdego. Może czas był dla niej jedną wielką metaforą, nie doceniała go, nie zastanawiała się nad tym jak niewiele wszyscy go mieli. Do dzisiejszego dnia, do tejpieprzonej anomalii w Oazie. Bo jeśli magią można było cofnąć czyjś wyrok to ona dziś została ułaskawiona. Nadal nie do końca pojmowała to co zdarzyło się na Wyspie. W głowie odtwarzała każdy moment, przymykała co chwile oczy chcąc przywołać najdrobniejsze szczegóły. Trzęsienie ziemi, szczelina, krzyk, huragan, pioruny, ból i ciemność, która ją wtedy ogarnęła. Ciemność, która była wieczna. Nie było chmurek, aniołków, nieba i Boga. Nie było niczego w co wierzą ludzie na całym świecie. Nie było po prostu nic. Kiedy czas się cofnął, a ona znów poczuła oddech w płucach, poczuła bicie swojego serca zrozumiała, że wszyscy dostali jeszcze jedną szansę, a czas przestał być dla niej tylko alegorią. Nie wiedziała co tak naprawdę jej się przydarzyło, ale widząc zastygnięte w przerażeniu twarze swoich towarzyszy zrozumiała, że dla nich była już martwa. Wtedy nie pozwalała sobie na analizę. Nie dopuszczała do siebie żadnych uczuć. Emocje były słabością, które potrafiły zatrzymać w ryzach. Wiedziała, że jeśli pozwoli sobie na odczuwanie strachu to stając przed wyborem walcz lub uciekaj – ucieknie. Każda kwestia dotycząca poświęcenia szła w zapomnienie, gdy miało się świadomość, że od nowa rozgrywa się chwilę swojej śmierci. Na szczęście, dzięki Merlinowi… wszystko się odmieniło. Czas odwrócił wszystkie wymierzone im wyroki. I choć czuła wielką ulgę, to czuła też… nazbyt dużo. Złość, strach, żal, radość, spokój, rozczarowanie, dumę i wielką pustkę.
Gdy opuszczała Oazę było już bardzo późno. Wszyscy byli przeraźliwie zmęczeni i przerażeni tym co rozegrało się na ich oczach. Próbowała wspierać mieszkańców Wyspy, bo przecież to im Zakon obiecał bezpieczne miejsce, nowe życie. Okazało się to być kolejną odskocznią i sposobem na nie myślenie. Finalnie jednak przeszła przez bramę chcąc zamknąć się w czterech ścianach swojego domu i w końcu pozwolić snu zabrać ją w bezpieczne miejsce. Nie wiedziała jak to się stało, że nagle znalazła się w Dolinie Godryka. Nie wiedziała nawet jak udało jej się znaleźć ten jeden dom. Wewnętrznie czuła, że musi się tu dziś znaleźć, potrzebowała chwili wytchnienia, potrzebowała złapać oddech.
Za każdym razem gdy pojawiała się w Dolinie padał deszcz. Tak było i tym razem. Ciężkie krople spływały jej po twarzy i gdyby mogła wydrzeć z siebie choć łzę to ten by idealnie to zakamuflował. Nie płakała jednak, ale z ciężarem na piersi ruszyła w stronę drzwi. Była taka zmęczona, zniszczona… martwa. Wiedziała, że jutro będzie żałować tej decyzji. Nie chciała by widział ją w tym stanie, nie chciała by był kolejną osobą, która będzie się o nią martwić. Dziś jednak nie zważała już na błędy. Jeżeli miała poczuć się bezpiecznie to nie we własnym łóżku, nie w czterech ścianach domu, który kojarzył jej się głównie ze stratą. Zastukała do drzwi. Raz, drugi, trze… nie odważyła się zrobić tego po raz trzeci. Oparła się jedynie plecami o framugę i czekała nie wiedząc czy liczy na to, że ten otworzy drzwi czy może wręcz przeciwnie. Nie wiedząc czy chce by je otworzył czy żeby nigdy nie dowiedział się o tym jak wiele się wydarzyło. Jak mocno ucierpieli ludzie, których chciała jedynie chronić.
Dolina Godryka zdawała się być pogrążona we śnie. Nigdzie nie było żywej duszy, nawet w niej samej.
Mugole prawili, że czasu nie można było cofnąć. Zostawiali przeszłość przeszłości, żyli teraźniejszością, niecierpliwie wyczekując przyszłości. Nie znali jednak magii i nie wiedzieli, że czas jest jak guma, potrafił zatrzymywać się w najczarniejszych momentach życia i pędzić wtedy gdy w końcu szczęście puka do drzwi. Może była to jedynie metafora, może nikt nie tkwił ze zmieniaczem czasu chcąc manipulować tym co powinno być bezwiedne, całkowicie neutralne i indywidualne dla każdego. Może czas był dla niej jedną wielką metaforą, nie doceniała go, nie zastanawiała się nad tym jak niewiele wszyscy go mieli. Do dzisiejszego dnia, do tej
Gdy opuszczała Oazę było już bardzo późno. Wszyscy byli przeraźliwie zmęczeni i przerażeni tym co rozegrało się na ich oczach. Próbowała wspierać mieszkańców Wyspy, bo przecież to im Zakon obiecał bezpieczne miejsce, nowe życie. Okazało się to być kolejną odskocznią i sposobem na nie myślenie. Finalnie jednak przeszła przez bramę chcąc zamknąć się w czterech ścianach swojego domu i w końcu pozwolić snu zabrać ją w bezpieczne miejsce. Nie wiedziała jak to się stało, że nagle znalazła się w Dolinie Godryka. Nie wiedziała nawet jak udało jej się znaleźć ten jeden dom. Wewnętrznie czuła, że musi się tu dziś znaleźć, potrzebowała chwili wytchnienia, potrzebowała złapać oddech.
Za każdym razem gdy pojawiała się w Dolinie padał deszcz. Tak było i tym razem. Ciężkie krople spływały jej po twarzy i gdyby mogła wydrzeć z siebie choć łzę to ten by idealnie to zakamuflował. Nie płakała jednak, ale z ciężarem na piersi ruszyła w stronę drzwi. Była taka zmęczona, zniszczona… martwa. Wiedziała, że jutro będzie żałować tej decyzji. Nie chciała by widział ją w tym stanie, nie chciała by był kolejną osobą, która będzie się o nią martwić. Dziś jednak nie zważała już na błędy. Jeżeli miała poczuć się bezpiecznie to nie we własnym łóżku, nie w czterech ścianach domu, który kojarzył jej się głównie ze stratą. Zastukała do drzwi. Raz, drugi, trze… nie odważyła się zrobić tego po raz trzeci. Oparła się jedynie plecami o framugę i czekała nie wiedząc czy liczy na to, że ten otworzy drzwi czy może wręcz przeciwnie. Nie wiedząc czy chce by je otworzył czy żeby nigdy nie dowiedział się o tym jak wiele się wydarzyło. Jak mocno ucierpieli ludzie, których chciała jedynie chronić.
Dolina Godryka zdawała się być pogrążona we śnie. Nigdzie nie było żywej duszy, nawet w niej samej.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Czemu ty się, zła godzino
Z niepotrzebnym mieszasz lękiem?
Z niepotrzebnym mieszasz lękiem?
Dla niego czas się nie zatrzymał, nie cofnął. To prawdziwie magiczne w jak różny sposób dwójka ludzi żyjących na tej samej Ziemi, w tym samym kraju, odczuć mogła ten sam upływ godzin. Nawet teraz, gdzieś tam, może bardzo blisko - ktoś umierał, ktoś się rodził, ktoś płakał, ktoś wzniósł toast. Komuś gardło ścisnęło przerażenie, ktoś zadał drugiemu ból. Zwykle nie dopuszczał do siebie takich myśli, i tak miał ich zbyt wiele. Śniąc życia, które nie należały do niego, doświadczając uczuć, wrażeń rozgrywających się w innych duszach - starał się jak mógł nie pozwolić na to, by sięgnęły zbyt głęboko do jego głowy, bo wtedy zatraciłby własną tożsamość. Ale dzisiaj, kiedy obudził się zlany zimnym potem i nie pamiętając nic, od razu zrozumiał, że ta noc nie będzie zwyczajna, będzie po prostu dziwna. Sny zawsze spadały na niego z okrutną wyrazistością, a dziś jedynym ich śladem pozostawał ten krótki, nieuchwytny lęk i nieludzko melodyjne bębnienie kropel deszczu w rynnach.
Wstał z łóżka i cicho, by nie obudzić Celine w jej małym pokoju, zszedł po drewnianych stopniach, zapalając po drodze świece w kuchni i głaszcząc łebek znużonej Marleny. Ptaszysko patrzyło mu w oczy z dumą dobrze spełnionego obowiązku - jak na lelka przystało, wyło od samego rana, zwiastując nadchodzącą burzę. Teraz mogło się uciszyć i przysnąć, a on nawet w tej ciszy nie mógł znowu zasnąć, więc zalał sobie mocną, czarną herbatę, którą popijał przy stole, tęskniąc do prawdziwej kawy.
Wyciągnięte na blat pergaminy z ostatnich misji wypadowych Peak District rozmywały mu się przed oczami, nijak nie mógł się na nich skupić. Prawie odczuł ulgę, gdy od strony drzwi dobiegło ciche pukanie. Potem jednak przyszła ostrożność i na korytarz wyszedł z wyciągniętą różdżką. Na zewnątrz było cicho, tylko wiatr wył i szeleściły mokre liście.
Może mu się zdawało, może to tylko deszcz?
Zaklęciem uchylił drzwi, stojąc od nich w odległości trzech kroków.
Nigdy chyba nie przeszedł trzech kroków tak szybko jak wtedy, gdy po drugiej stronie zobaczył Lucy.
- Co się stało? Coś ci się stało? - zapytał jakoś instynktownie cicho, może żeby nie obudzić Celine, nie rozjuszyć Marleny. A może dlatego, że Lucinda była zmęczona, blada i szara w mętnym świetle świec w kuchni. Objął ją jednym ramieniem, jakby chciał ją podtrzymać, zanim wciągnął ją do środka i zamknął drzwi. - Lucy, mów do mnie. Potrzebujesz pomocy? - Musiała jej potrzebować, w końcu był środek nocy, może już nawet zbliżał się ranek.
Zaoferował jej krzesło i podsunął swój kubek z herbatą, wciąż gorącą, nieposłodzoną. Sam usiadł obok, zmartwiony.
Pomyślał o śnie, którego nie pamiętał.
This is my
home
and you can't
frighten me
frighten me
Elric Lovegood
Zawód : Smokolog
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
A potem świat
znowu zaczął istnieć
ale istniał zupełnie inaczej
znowu zaczął istnieć
ale istniał zupełnie inaczej
OPCM : 12 +3
UROKI : 8 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Jasnowidz
Sojusznik Zakonu Feniksa
Nigdy nie pozwalała sobie na okazywanie zbyt wielu emocji. Powściągliwość Lucindo, tylko ona może cię uratować. Tak często słyszała te słowa od kochanej cioteczki Nott, że właściwie mogliby jej to wyryć na pomniku w dniu śmierci. Z czasem faktycznie przestała kierować się uczuciami, nie mówiła o tym jak się czuje, nie zatruwała ludziom życia własnym cierpieniem. Mogła to być jedyna słuszna rada jaką otrzymała od swojej toksycznej rodziny. Niestety szybko zdała sobie sprawę z tego, że nie kierowała się powściągliwością, a niechęcią do użalania się nad własnym losem. Wiedziała, że nie jest to zdrowe podejście, ba! Ignorowała własne stany emocjonalne powtarzając sobie w myślach, że inni mają gorzej. Ona miała dach nad głową, miała co jeść, miała czyste odzienie i ciepłe buty… miała więcej niż większość dotkniętych wojną osób. Czy powinna czuć z tego powodu wyrzuty sumienia? Pewnie nie, a jednak te przepełniały jej i tak pokruszone w drobinki serce. Były jednak dni jak ten gdy Ellie pojawił się pod jej drzwiami z duszą na ramieniu myśląc, że została zabita, a ona pozwoliła sobie na to by przelać na niego swoje niepewne uczucia. Były dni gdy otwierała się na innych czując, że idzie za potrzebą, która może ją uratować. Znów chciała zostać uratować, chciała zacząć oddychać. Właśnie dlatego znalazła się w Dolinie Godryka. Wiedziała, że nie ma nikogo innego przy kim mogłaby się otworzyć.
Nie słyszała kroków zbliżających się do drzwi, nie zauważyła odbijającego się w oknie światła. Dopiero dźwięk skrzypiących zawiasów ocucił ją na tyle by mogła spojrzeć na gospodarza. Co się stało? Coś ci się stało? Usłyszała, ale zanim zdążyła odpowiedzieć mężczyzna objął ją i wprowadził do środka. Poczuła przyjemne ciepło w dłoniach, gdy kubek z gorącym trunkiem dotknął jej skóry. Nie spostrzegła, że marznie dopóki pojedynczy dreszcz nie przebiegł jej po plecach. Odstawiła kubek ponownie na stół i odrzuciła kaptur przemokniętej szaty. Przeniosła zmęczone spojrzenie na mężczyznę i od razu pożałowała swojej decyzji. Nie wiedziała, które z uczuć przebijających się w jego oczach było najsilniejsze. Było ich tak wiele. Dlaczego to zrobiła? Dlaczego tutaj przyszła? Głupia egoistka. Otworzyła usta by coś powiedzieć, ale niemal od razu je zamknęła. To jasne, że chciała skłamać. Wycofać się i udawać, że wszystko jest w porządku. Zrobiłaby to z myślą o jego poczuciu dyskomfortu. Zagrałaby najpiękniejszy spektakl, bo tak mocno nie chciała go zranić. Wiedziała jednak, że już za późno. Odsłoniła się przed nim już na samym początku. Piwo się rozlało. Blondynka ponownie przeniosła spojrzenie na kubek z herbatą. Uniosła kącik ust w leniwym i zmęczonym uśmiechu. – Przyda się coś mocniejszego – szepnęła. Nie wiedziała skąd wie, że powinna zachować ciszę. Może to przez porę o jakiej się tu zjawiła, a może zwyczajnie nie była pewna swojego głosu? – Nie spałeś – zauważyła dopiero teraz zdając sobie sprawę z tego, że mężczyzna wygląda na nad wyraz przytomnego. Westchnęła wiedząc, że czeka na jakieś wyjaśnienia tylko co miałaby mu powiedzieć? Wszystko to co zdarzyło się dziś w Oazie było absurdem, który ciężko jest sobie wyobrazić. Była tam obecna, przeżyła to, a jednak sama nie mogła wciąż w to uwierzyć.
Przez dłuższą chwile po prostu na niego patrzyła nie mogąc znaleźć odpowiednich słów. W końcu westchnęła i podniosła się z krzesła by zrzucić z siebie przemoknięty płaszcz. – Czas to tak popieprzone zjawisko – zaczęła odkładając odzienie na oparcie krzesła. – Jedna godzina to sześćdziesiąt minut, a minuta to sześćdziesiąt sekund. W takim razie jedna sekunda powinna trwać sześćdziesiąt milisekund, prawda? – zapytała spoglądając na mężczyznę pewnym wzrokiem. – Wyobraź sobie, że nie. Jedna sekunda to tysiąc milisekund. T-Y-S-I-Ą-C. To przecież mnóstwo czasu. – westchnęła siadając ponownie na krześle czując jak kiełkuje w niej złość. – Zastanawiałeś się kiedyś ile trwa umieranie? Powiem ci. Nie trwa nic. Jesteś i cię nie ma. Żyjesz i… koniec. To pocieszające, prawda, powinniśmy czuć ulgę, że tak to właśnie wygląda, ale z drugiej strony nie chciałbyś wiedzieć, że umierasz? Nie chciałbyś wiedzieć, że to już koniec? – zapytała i pokręciła głową wiedząc, że ten niewiele rozumie z jej wywodu pełnego złości i żalu. Nie mógł zrozumieć, nikt nie mógł. To wszystko spadło na nią jak grom z jasnego nieba. Na Merlina. W przenośni i dosłownie. – Stało się dziś coś i ja… naprawdę… a teraz nadal tu jestem. – znów szepnęła nie mogąc mu tego wyjaśnić bardziej wprost. Jej wzrok wypełnił się niepewnością. Może już zwariowała? Może nic z tego nie jest prawdą? – Przepraszam, Ellie. Naprawdę. Ja po prostu nie chciałam być dzisiaj sama. – chciałam być tutaj.
Nie słyszała kroków zbliżających się do drzwi, nie zauważyła odbijającego się w oknie światła. Dopiero dźwięk skrzypiących zawiasów ocucił ją na tyle by mogła spojrzeć na gospodarza. Co się stało? Coś ci się stało? Usłyszała, ale zanim zdążyła odpowiedzieć mężczyzna objął ją i wprowadził do środka. Poczuła przyjemne ciepło w dłoniach, gdy kubek z gorącym trunkiem dotknął jej skóry. Nie spostrzegła, że marznie dopóki pojedynczy dreszcz nie przebiegł jej po plecach. Odstawiła kubek ponownie na stół i odrzuciła kaptur przemokniętej szaty. Przeniosła zmęczone spojrzenie na mężczyznę i od razu pożałowała swojej decyzji. Nie wiedziała, które z uczuć przebijających się w jego oczach było najsilniejsze. Było ich tak wiele. Dlaczego to zrobiła? Dlaczego tutaj przyszła? Głupia egoistka. Otworzyła usta by coś powiedzieć, ale niemal od razu je zamknęła. To jasne, że chciała skłamać. Wycofać się i udawać, że wszystko jest w porządku. Zrobiłaby to z myślą o jego poczuciu dyskomfortu. Zagrałaby najpiękniejszy spektakl, bo tak mocno nie chciała go zranić. Wiedziała jednak, że już za późno. Odsłoniła się przed nim już na samym początku. Piwo się rozlało. Blondynka ponownie przeniosła spojrzenie na kubek z herbatą. Uniosła kącik ust w leniwym i zmęczonym uśmiechu. – Przyda się coś mocniejszego – szepnęła. Nie wiedziała skąd wie, że powinna zachować ciszę. Może to przez porę o jakiej się tu zjawiła, a może zwyczajnie nie była pewna swojego głosu? – Nie spałeś – zauważyła dopiero teraz zdając sobie sprawę z tego, że mężczyzna wygląda na nad wyraz przytomnego. Westchnęła wiedząc, że czeka na jakieś wyjaśnienia tylko co miałaby mu powiedzieć? Wszystko to co zdarzyło się dziś w Oazie było absurdem, który ciężko jest sobie wyobrazić. Była tam obecna, przeżyła to, a jednak sama nie mogła wciąż w to uwierzyć.
Przez dłuższą chwile po prostu na niego patrzyła nie mogąc znaleźć odpowiednich słów. W końcu westchnęła i podniosła się z krzesła by zrzucić z siebie przemoknięty płaszcz. – Czas to tak popieprzone zjawisko – zaczęła odkładając odzienie na oparcie krzesła. – Jedna godzina to sześćdziesiąt minut, a minuta to sześćdziesiąt sekund. W takim razie jedna sekunda powinna trwać sześćdziesiąt milisekund, prawda? – zapytała spoglądając na mężczyznę pewnym wzrokiem. – Wyobraź sobie, że nie. Jedna sekunda to tysiąc milisekund. T-Y-S-I-Ą-C. To przecież mnóstwo czasu. – westchnęła siadając ponownie na krześle czując jak kiełkuje w niej złość. – Zastanawiałeś się kiedyś ile trwa umieranie? Powiem ci. Nie trwa nic. Jesteś i cię nie ma. Żyjesz i… koniec. To pocieszające, prawda, powinniśmy czuć ulgę, że tak to właśnie wygląda, ale z drugiej strony nie chciałbyś wiedzieć, że umierasz? Nie chciałbyś wiedzieć, że to już koniec? – zapytała i pokręciła głową wiedząc, że ten niewiele rozumie z jej wywodu pełnego złości i żalu. Nie mógł zrozumieć, nikt nie mógł. To wszystko spadło na nią jak grom z jasnego nieba. Na Merlina. W przenośni i dosłownie. – Stało się dziś coś i ja… naprawdę… a teraz nadal tu jestem. – znów szepnęła nie mogąc mu tego wyjaśnić bardziej wprost. Jej wzrok wypełnił się niepewnością. Może już zwariowała? Może nic z tego nie jest prawdą? – Przepraszam, Ellie. Naprawdę. Ja po prostu nie chciałam być dzisiaj sama. – chciałam być tutaj.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Nie spodziewał się jej nocnej wizyty choć pewnie powinien - taka cholerna dola jasnowidza. Wiedział o rzeczach, których wiedzieć nigdy nie chciał, a gdy pojawiało się coś ważnego, gdzie mógł dokonać zmiany, druga świadomość drwiła sobie z niego, udowadniając jaki jest bezradny. Nie miał pojęcia, czy powinien wzywać uzdrowiciela, czy wyskoczyć na zewnątrz i stanąć naprzeciw jakiegoś wyimaginowanego wroga, który może podążył za Lucindą aż tutaj.
Gdzieś w środku chciał chyba zgrywać bohatera, jak każdy normalny mężczyzna, gdy przyszło do kobiety, na której mu zależało. A tak, po szybkiej ocenie, że najwyraźniej nikt nie nadchodzi, a Lucinda wcale nie wygląda jakby trawiły ją rany lub gorączka, mógł jej co najwyżej zaoferować herbatę. Rycerz, kurwa, na białym koniu.
- Trzęsiesz się - zauważył cicho, wstając znowu, niespokojny, i sięgając po narzutę z kanapy, żeby podać ją Lucy. - Musisz zdjąć ten przemoknięty płaszcz. Zagrzej się - dodał, widząc jak otwiera usta i znowu je zamyka.
Coś musiało ją przerazić, nie miał innego wytłumaczenia. Widziała albo doświadczyła czegoś okropnego i nie wiedziała, gdzie się z tym całym bólem udać, więc przyszła do niego. I nawet nie czuł się dumny. Wolałby ją spokojną, dzielną i szczęśliwą, choćby we własnym domu. Nie tak to sobie wyobrażał, kiedy ją zapraszał, ale musiał teraz stanąć na wysokości zadania.
Zażyczyła sobie czegoś mocniejszego, ale w szafie miał tylko piwo kremowe dla Celi i jakiś portowy Porter od Thalii. Wątpił, by miała teraz ochotę akurat na to i żałował, że nie ma dla niej żadnego wina albo nawet głupiej whisky. Schylił się więc do szafek pod zlewem i wyjął pozbawioną etykiety szklaną butelkę ze spirytusem. Zmieszał go z gorącą herbatą, żeby dało się go przełknąć i podsunął Lucy do zmarzniętych rąk.
- Często nie mogę spać - Uśmiechnął się ponuro, nie wnikając w swoje sny, wizje, czy jakkolwiek to nazwać. Nie miał ochoty teraz mówić o sobie, gdy tak wyraźnie widział, że Lucinda potrzebuje się wygadać. Dał jej czas, ale siedział obok i sam popijał wzmocnioną herbatę z drugiej szklanki. Paliła tak czy siak, ale coś czuł, że oboje mogą tego dziś potrzebować.
Miał rację. Gdy Lucy wreszcie wyrwała się z oszołomienia i wstała, rozpoczynając tyradę, z trudem nadganiał za jej tokiem myślenia, nie wiedząc nawet, dlaczego zaczęła od czegoś tak dziwacznego. Żadna z niej była poetka, dobrze o tym wiedział, musiało więc chodzić o coś innego.
- Zastanawiałem. Chyba jak każdy - mruknął, ale wydawało mu się to jakieś nie na miejscu, więc sięgnął i złapał ją za rękę, żeby rozmasować i rozgrzać jej skostniałe palce między swoimi. - Nie przepraszaj, zawsze możesz tu przyjść. - Pokręcił głową. - Fakt, nie mam pojęcia o czym mówisz, ale jak nie chcesz mówić więcej, to nie musisz. Możesz też spróbować to wytłumaczyć, posłucham. Może mi nie uwierzysz, ale... niewytłumaczone rzeczy to dla mnie trochę nie pierwszyzna. - Widział je za każdym razem, gdy zasypiał. - Nie ważne co się stało, co zrobiłaś, to nie zmieni sposobu, w jaki o tobie myślę. - dodał po chwili.
Pomyślał, że mogła kogoś dziś zabić, w samoobronie albo w chaosie jakiejś bitwy. Może to była inna kobieta. A może nawet dziecko. Była żołnierką i czasami nie miała wpływu na to jak potoczy się misja.
Nie zakładał, że mówiąc o śmierci może mieć na myśli swoją własną.
Bo kto by niby tak zrobił?
Gdzieś w środku chciał chyba zgrywać bohatera, jak każdy normalny mężczyzna, gdy przyszło do kobiety, na której mu zależało. A tak, po szybkiej ocenie, że najwyraźniej nikt nie nadchodzi, a Lucinda wcale nie wygląda jakby trawiły ją rany lub gorączka, mógł jej co najwyżej zaoferować herbatę. Rycerz, kurwa, na białym koniu.
- Trzęsiesz się - zauważył cicho, wstając znowu, niespokojny, i sięgając po narzutę z kanapy, żeby podać ją Lucy. - Musisz zdjąć ten przemoknięty płaszcz. Zagrzej się - dodał, widząc jak otwiera usta i znowu je zamyka.
Coś musiało ją przerazić, nie miał innego wytłumaczenia. Widziała albo doświadczyła czegoś okropnego i nie wiedziała, gdzie się z tym całym bólem udać, więc przyszła do niego. I nawet nie czuł się dumny. Wolałby ją spokojną, dzielną i szczęśliwą, choćby we własnym domu. Nie tak to sobie wyobrażał, kiedy ją zapraszał, ale musiał teraz stanąć na wysokości zadania.
Zażyczyła sobie czegoś mocniejszego, ale w szafie miał tylko piwo kremowe dla Celi i jakiś portowy Porter od Thalii. Wątpił, by miała teraz ochotę akurat na to i żałował, że nie ma dla niej żadnego wina albo nawet głupiej whisky. Schylił się więc do szafek pod zlewem i wyjął pozbawioną etykiety szklaną butelkę ze spirytusem. Zmieszał go z gorącą herbatą, żeby dało się go przełknąć i podsunął Lucy do zmarzniętych rąk.
- Często nie mogę spać - Uśmiechnął się ponuro, nie wnikając w swoje sny, wizje, czy jakkolwiek to nazwać. Nie miał ochoty teraz mówić o sobie, gdy tak wyraźnie widział, że Lucinda potrzebuje się wygadać. Dał jej czas, ale siedział obok i sam popijał wzmocnioną herbatę z drugiej szklanki. Paliła tak czy siak, ale coś czuł, że oboje mogą tego dziś potrzebować.
Miał rację. Gdy Lucy wreszcie wyrwała się z oszołomienia i wstała, rozpoczynając tyradę, z trudem nadganiał za jej tokiem myślenia, nie wiedząc nawet, dlaczego zaczęła od czegoś tak dziwacznego. Żadna z niej była poetka, dobrze o tym wiedział, musiało więc chodzić o coś innego.
- Zastanawiałem. Chyba jak każdy - mruknął, ale wydawało mu się to jakieś nie na miejscu, więc sięgnął i złapał ją za rękę, żeby rozmasować i rozgrzać jej skostniałe palce między swoimi. - Nie przepraszaj, zawsze możesz tu przyjść. - Pokręcił głową. - Fakt, nie mam pojęcia o czym mówisz, ale jak nie chcesz mówić więcej, to nie musisz. Możesz też spróbować to wytłumaczyć, posłucham. Może mi nie uwierzysz, ale... niewytłumaczone rzeczy to dla mnie trochę nie pierwszyzna. - Widział je za każdym razem, gdy zasypiał. - Nie ważne co się stało, co zrobiłaś, to nie zmieni sposobu, w jaki o tobie myślę. - dodał po chwili.
Pomyślał, że mogła kogoś dziś zabić, w samoobronie albo w chaosie jakiejś bitwy. Może to była inna kobieta. A może nawet dziecko. Była żołnierką i czasami nie miała wpływu na to jak potoczy się misja.
Nie zakładał, że mówiąc o śmierci może mieć na myśli swoją własną.
Bo kto by niby tak zrobił?
This is my
home
and you can't
frighten me
frighten me
Elric Lovegood
Zawód : Smokolog
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
A potem świat
znowu zaczął istnieć
ale istniał zupełnie inaczej
znowu zaczął istnieć
ale istniał zupełnie inaczej
OPCM : 12 +3
UROKI : 8 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Jasnowidz
Sojusznik Zakonu Feniksa
Elric był ostatnią osobą, która oceniałaby jej występki. Nawet gdyby zrobiła najgorszą rzecz na świecie w imię tego co dobre to i tak by jej to wybaczył. Może to było ślepe myślenie, może przeceniała jego empatię, wrażliwość i zrozumienie. Znali się jednak dobrze. Bez względu na lata, które przeżyli bez siebie. Wiedziała jakim człowiekiem jest i ich rozłąka tego nie zmieniła. Wiedziała, że ma w sobie wielkie serce. Nie chciała być jednak osobą, która to serce mu złamie. Na Merlina w końcu Lucinda była ostatnią osobą, z którą powinien się wiązać. Wciąż miała uczucia. Śmiała się, płakała, kochała… ale pozostawiała po sobie też wiele złego. Wprowadzała niepokój do życia innych ludzi, zmuszała ich do refleksji, często niszczyła idealny świat. Naprawdę nie czuła się jako ktoś kto potrafi zbudować zdrową relację. Nie była zdrowa. Jej psychika niejednokrotnie doznała uszczerbku. Widziała piekło na ziemi i go doświadczyła, była obecna w najgorszych momentach tej wojny i to odcisnęło na niej swoje piętno. Wiedziała, że Lovegood nie był delikatny. Pracował ze smokami, w swoim życiu też przeżył wiele. Domyślała się jak wielkie piętno musiało to na nim odcisnąć, a jednak… jednak czuła, że jej obecność robi mu krzywdę. Trzymał się od tego wszystkiego z daleka, a wojna przyszła do niego sama. W jej postaci.
Nie wiedział jak zareagować na jej reakcję. Zdawała sobie sprawę z tego, że mówi od rzeczy, że on niczego nie rozumie. Sama niewiele rozumiała. Chwyciła w dłonie kubek z herbatą i upiła łyk czując jak alkohol rozgrzewa jej przełyk. Patrzyła na niego widząc zrozumienie, ciepło i miłość. Zaczęła myśleć o tym jak łatwo jest go kochać. Był idealną osobą do kochania. Powinna móc się w nim zakochać, a jednak nie miała pojęcia czy takie uczucia w ogóle są w niej dostępne. Czy jest w stanie kochać kogokolwiek.
- To straszne – zaczęła spoglądając na mężczyznę niemo prosząc o wybaczenie. – Wizje, prawda? To one nie dają ci spać. Moja obecność też nie pomaga. – odparła łapiąc się na tym, że znów chce przeprosić. Zabronił jej tego robić więc ugryzła się w język. Nie było sensu się kłócić. Nie z nim.
Ponownie wróciła wspomnieniami do zdarzeń w Oazie. Opowiedzenie o tym komuś z Zakonu wydawało się proste. W końcu każdy z nich rozumiał ryzyko, rozumiał całokształt sytuacji. Opowiedzenie o tym komuś kto nie ma pojęcia o Oazie i o wielu rzeczach było trudne. Było skomplikowane. Westchnęła i znów sięgnęła po kubek z herbatą. Powiedział, że nic nie musi mówić, nic wyjaśniać. Nie chciała go z tym zostawiać. Mógł nie chcieć wiedzieć, mógł ignorować fakt, że przyszła do niego w takim stanie, ale nie chciała tego. Chciała, żeby wiedział. Bo łatwo było go kochać. – Zdarzyło się dziś coś dziwnego. Nie będę zdradzać szczegółów, ale uderzył we mnie piorun i umarłam. Naprawdę umarłam. – zrobiła przerwę i utkwiła wzrok w jego twarzy chcąc dojrzeć jego reakcję. Postanowiła, że skończy. Musiała pociągnąć to dalej. – Nagle obudziłam się w momencie, w którym zaczynaliśmy. Ktoś cofnął czas. Znów dostaliśmy szansę. Nie wiem co o tym myśleć, Ellie. Nie czułam nic. Nie wiedziałam, że umieram. Widziałam ciemność… - odparła nawiązując do swoich wcześniejszych słów. Pogładziła go delikatnie po dłoni, ścisnęła palce mocniej. Czy rozumiał? Czy potrafił przejrzeć jej pancerz. – Tak bardzo pragnę by było już normalnie.
Nie wiedział jak zareagować na jej reakcję. Zdawała sobie sprawę z tego, że mówi od rzeczy, że on niczego nie rozumie. Sama niewiele rozumiała. Chwyciła w dłonie kubek z herbatą i upiła łyk czując jak alkohol rozgrzewa jej przełyk. Patrzyła na niego widząc zrozumienie, ciepło i miłość. Zaczęła myśleć o tym jak łatwo jest go kochać. Był idealną osobą do kochania. Powinna móc się w nim zakochać, a jednak nie miała pojęcia czy takie uczucia w ogóle są w niej dostępne. Czy jest w stanie kochać kogokolwiek.
- To straszne – zaczęła spoglądając na mężczyznę niemo prosząc o wybaczenie. – Wizje, prawda? To one nie dają ci spać. Moja obecność też nie pomaga. – odparła łapiąc się na tym, że znów chce przeprosić. Zabronił jej tego robić więc ugryzła się w język. Nie było sensu się kłócić. Nie z nim.
Ponownie wróciła wspomnieniami do zdarzeń w Oazie. Opowiedzenie o tym komuś z Zakonu wydawało się proste. W końcu każdy z nich rozumiał ryzyko, rozumiał całokształt sytuacji. Opowiedzenie o tym komuś kto nie ma pojęcia o Oazie i o wielu rzeczach było trudne. Było skomplikowane. Westchnęła i znów sięgnęła po kubek z herbatą. Powiedział, że nic nie musi mówić, nic wyjaśniać. Nie chciała go z tym zostawiać. Mógł nie chcieć wiedzieć, mógł ignorować fakt, że przyszła do niego w takim stanie, ale nie chciała tego. Chciała, żeby wiedział. Bo łatwo było go kochać. – Zdarzyło się dziś coś dziwnego. Nie będę zdradzać szczegółów, ale uderzył we mnie piorun i umarłam. Naprawdę umarłam. – zrobiła przerwę i utkwiła wzrok w jego twarzy chcąc dojrzeć jego reakcję. Postanowiła, że skończy. Musiała pociągnąć to dalej. – Nagle obudziłam się w momencie, w którym zaczynaliśmy. Ktoś cofnął czas. Znów dostaliśmy szansę. Nie wiem co o tym myśleć, Ellie. Nie czułam nic. Nie wiedziałam, że umieram. Widziałam ciemność… - odparła nawiązując do swoich wcześniejszych słów. Pogładziła go delikatnie po dłoni, ścisnęła palce mocniej. Czy rozumiał? Czy potrafił przejrzeć jej pancerz. – Tak bardzo pragnę by było już normalnie.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Nie był przekonany, w jaki sposób zareagowałby na wieść o tym, że Lucinda - jego Lucy, zawsze pogodna i życzliwa, a jednak w jakiś sposób twardo trzymająca się ziemi, skupiona, odważna - skrzywdziła niewinnego człowieka. Moralne konsekwencje wojny jak dotąd szczęśliwie go omijały, nie musiał stawać przed wielkimi dylematami; bo nie jego rolą było doprowadzenie tej wojny do końca ani ponoszenie ofiar. Robił - jak zawsze - to co uważał za słuszne we własnym otoczeniu, przyjmując pod opiekę zubożałych uciekinierów, jeśli miał okazję, pilnując rezerwatu z zaciętością ojca smoków, spełniając polecenia swoich seniorów. Mimo całej tej legendarnej otoczki urodzonych jasnowidzów, był mężczyzną dość prostolinijnym w swoim poczuciu honoru. Nie walczył, a Lucinda, cóż. Chciałby wierzyć w to, że pozostawała tak samo sprawiedliwa i niewinna jak kiedyś, ale zapewne tak nie było. Tyle że łatwiej byłoby mu uwierzyć w jej utratę niewinności niż w utratę pojmowania dobra i zła w taki sposób, w jaki niegdyś pojmowali je razem.
Zawsze dogadywali się, gdy przychodziło do fundamentalnych spraw. Teraz unikał pytań; i dlaczego? Przecież nie był tchórzem. A może zwyczajnie nie chciał jej krzywdzić, więc utrzymywał pozór, że dla niego jest wciąż dokładnie tą samą kobietą co kiedyś. Na pewien sposób była, odzyskał ją po latach - ale każdy się przecież zmieniał. Zwłaszcza teraz.
Nie sądził za to z pewnością, by była w stanie wnieść do jego życia cokolwiek złego. Nie obawiał się jej, darzył ją zaufaniem. W tym absurdalnie bezpiecznym domu była wciąż niczym promień słońca, którego ciemność nie mogła przebić.
Patrzył na nią z troską, gdy podsuwał jej kubek z alkoholem, czując męską potrzebę otoczenia jej ramionami i ochrony przed wszystkim co mogło ją skrzywdzić. Zasługiwała na szansę życia jak zwykła kobieta, kochana, szanowana i doceniana. Wiedział jednak, że nie chciała być od nikogo zależna.
- Twoja obecność ich nie zmieni. Były na długo przed tobą - skontrował ponuro, z gorzkim uśmiechem. Nie dodał, że będą też po niej. Nie chciał być pierwszą osobą, która to zasugeruje. Nie chciał w ogóle dopuszczać do siebie myśli, że Lucy mogła zginąć przed nim. Chciał jej pokazać jeszcze tyle rzeczy, a coś, może przeczucie, podpowiadało mu, że nie zdąży.
Dlatego, kiedy powiedziała na głos i bez żadnego wahania, że dziś - dziś! - umarła, poczuł się tak, jakby ktoś kopnął go w głowę. Zamrugał, uśmiechnął się z niedowierzaniem, a potem złapał ją mocno za rękę, którą dopiero co rozcierał dla zapewnienia jej ciepła. Lodowate po deszczu palce teraz odzyskiwały kolor, czuł pod skórą kości, ścięgna i żywą krew; gdy zaciskał kostki, wyczuwał nawet tętno w małych naczyniach.
- Piorun? Masz na myśli... Jesteś pewna, że nie straciłaś przytomności? - Nie chciał jej zaprzeczać, ale przecież czuł, że jest żywa, że nie jest tylko duchem. To nie mógł być sen! - Może to był jakiś czar iluzji? Nie masz przecież żadnych blizn, żadnych oparzeń, a gdyby... - Nabrał powietrza i wypuszczał je długo, żeby zatrzymać gonitwę myśli. Przyjrzał się jej dokładnie, bezwiednie przesunął palcami drugiej dłoni po jej szyi, doszukując się czegoś niewidzialnego. Ale czuł tylko uspokajające, pewne tętno. - Cofanie czasu nie jest niemożliwe, ale nigdy nie słyszałem, by udało się to więcej niż jednej osobie na raz. Z kim właściwie byłaś? Co próbowaliście zrobić? - dopytywał, nie będąc w stanie przygryźć języka. Obiecał, że nie musi mu nic mówić, ale skoro już zaczęła sama, nie mógł powstrzymać paranoicznej ciekawości, która pchała go dalej. - Cofanie się w czasie jest niebezpieczne, kiedyś musiałem coś o tym czytać. Musiałbym jeszcze raz sprawdzić... - Uniósł jej chłodną rękę do ust i pocałował kostki palców. - Czy to znaczy, że ktoś w ten sposób uratował ci życie? Cholera jasna - wymamrotał do jej skóry. Nie mógł się skupić, w głowie mu szumiało na wyobrażenie sobie innej wersji przyszłości; takiej, w której ktoś po wielu tygodniach paniki informuje go, że Lucy została pochowana w zbiorowej mogile. - Powinnaś tu dzisiaj zostać - dodał cicho. - Ze mną.
A on powinien sięgnąć po herbatę z mocnym alkoholem, ale coś go przed tym powstrzymywało. Nie mógł się teraz ogłupić.
Zawsze dogadywali się, gdy przychodziło do fundamentalnych spraw. Teraz unikał pytań; i dlaczego? Przecież nie był tchórzem. A może zwyczajnie nie chciał jej krzywdzić, więc utrzymywał pozór, że dla niego jest wciąż dokładnie tą samą kobietą co kiedyś. Na pewien sposób była, odzyskał ją po latach - ale każdy się przecież zmieniał. Zwłaszcza teraz.
Nie sądził za to z pewnością, by była w stanie wnieść do jego życia cokolwiek złego. Nie obawiał się jej, darzył ją zaufaniem. W tym absurdalnie bezpiecznym domu była wciąż niczym promień słońca, którego ciemność nie mogła przebić.
Patrzył na nią z troską, gdy podsuwał jej kubek z alkoholem, czując męską potrzebę otoczenia jej ramionami i ochrony przed wszystkim co mogło ją skrzywdzić. Zasługiwała na szansę życia jak zwykła kobieta, kochana, szanowana i doceniana. Wiedział jednak, że nie chciała być od nikogo zależna.
- Twoja obecność ich nie zmieni. Były na długo przed tobą - skontrował ponuro, z gorzkim uśmiechem. Nie dodał, że będą też po niej. Nie chciał być pierwszą osobą, która to zasugeruje. Nie chciał w ogóle dopuszczać do siebie myśli, że Lucy mogła zginąć przed nim. Chciał jej pokazać jeszcze tyle rzeczy, a coś, może przeczucie, podpowiadało mu, że nie zdąży.
Dlatego, kiedy powiedziała na głos i bez żadnego wahania, że dziś - dziś! - umarła, poczuł się tak, jakby ktoś kopnął go w głowę. Zamrugał, uśmiechnął się z niedowierzaniem, a potem złapał ją mocno za rękę, którą dopiero co rozcierał dla zapewnienia jej ciepła. Lodowate po deszczu palce teraz odzyskiwały kolor, czuł pod skórą kości, ścięgna i żywą krew; gdy zaciskał kostki, wyczuwał nawet tętno w małych naczyniach.
- Piorun? Masz na myśli... Jesteś pewna, że nie straciłaś przytomności? - Nie chciał jej zaprzeczać, ale przecież czuł, że jest żywa, że nie jest tylko duchem. To nie mógł być sen! - Może to był jakiś czar iluzji? Nie masz przecież żadnych blizn, żadnych oparzeń, a gdyby... - Nabrał powietrza i wypuszczał je długo, żeby zatrzymać gonitwę myśli. Przyjrzał się jej dokładnie, bezwiednie przesunął palcami drugiej dłoni po jej szyi, doszukując się czegoś niewidzialnego. Ale czuł tylko uspokajające, pewne tętno. - Cofanie czasu nie jest niemożliwe, ale nigdy nie słyszałem, by udało się to więcej niż jednej osobie na raz. Z kim właściwie byłaś? Co próbowaliście zrobić? - dopytywał, nie będąc w stanie przygryźć języka. Obiecał, że nie musi mu nic mówić, ale skoro już zaczęła sama, nie mógł powstrzymać paranoicznej ciekawości, która pchała go dalej. - Cofanie się w czasie jest niebezpieczne, kiedyś musiałem coś o tym czytać. Musiałbym jeszcze raz sprawdzić... - Uniósł jej chłodną rękę do ust i pocałował kostki palców. - Czy to znaczy, że ktoś w ten sposób uratował ci życie? Cholera jasna - wymamrotał do jej skóry. Nie mógł się skupić, w głowie mu szumiało na wyobrażenie sobie innej wersji przyszłości; takiej, w której ktoś po wielu tygodniach paniki informuje go, że Lucy została pochowana w zbiorowej mogile. - Powinnaś tu dzisiaj zostać - dodał cicho. - Ze mną.
A on powinien sięgnąć po herbatę z mocnym alkoholem, ale coś go przed tym powstrzymywało. Nie mógł się teraz ogłupić.
This is my
home
and you can't
frighten me
frighten me
Elric Lovegood
Zawód : Smokolog
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
A potem świat
znowu zaczął istnieć
ale istniał zupełnie inaczej
znowu zaczął istnieć
ale istniał zupełnie inaczej
OPCM : 12 +3
UROKI : 8 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Jasnowidz
Sojusznik Zakonu Feniksa
Strona 1 z 4 • 1, 2, 3, 4
Kuchnia z jadalnią
Szybka odpowiedź