Kuchnia z jadalnią
Strona 4 z 4 • 1, 2, 3, 4
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Kuchnia z jadalnią
Kuchnia z jadalnią nie zawsze były połączone; gdy kupował ten dom, na parterze stół i krzesła ustawiono w dodatkowym pomieszczeniu mieszczącym się za kuchnią. Dla zaoszczędzenia przestrzeni zrobił tam pomniejszy gabinet, uznając kuchnię za wystarczająco przestronną i zdecydowanie bardziej przytulną z oknami wychodzącymi na wschód. Kiedy odwiedzają go goście, życie toczy się głównie tutaj - w samotności częściej przebywa w gabinecie oraz w sypialni.
This is my
home
and you can't
frighten me
frighten me
Ostatnio zmieniony przez Elric Lovegood dnia 12.12.23 22:33, w całości zmieniany 1 raz
Elric Lovegood
Zawód : Smokolog
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
A potem świat
znowu zaczął istnieć
ale istniał zupełnie inaczej
znowu zaczął istnieć
ale istniał zupełnie inaczej
OPCM : 12 +3
UROKI : 8 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Jasnowidz
Sojusznik Zakonu Feniksa
Where there's a will, there's a way, kind of beautiful
And every night has its day, so magical
And every night has its day, so magical
Wracał do domu zmęczony, choć nie byłoby mu łatwo określić, czy zmęczenie to wynika z dodatkowej rannej warty w rezerwacie, którą zgodził się przejąć za przeziębionego kolegę, czy może jest to to samo przeszywające do kości znużenie nieodłącznie już kojarzące mu się w wizjami. Apokaliptyczne koszmary, które wybudzały go w środku nocy nie dalej jak dwa dni wcześniej nie dawały mu spokoju; być może dlatego, że zdawały się tak nierzeczywiste? To musiała być taka czy inna metafora, ale jeszcze nie był w stanie jej rozgryźć. Myślał wcześniej o tym, żeby napisać do Lucy, ale od nieszczęsnego wyznania na plaży pisywał do niej tylko z pytaniami o jej samopoczucie; powiedziała, że porozmawia z nim znowu, gdy załatwi swoje sprawy, więc niesprawiedliwym z jego strony byłoby teraz ciągać ją tu siłą i zajmować jej głowę przekleństwem, które jej nie dotyczyło. Była jeszcze Milicenta. Coraz częściej korciło go, żeby zajrzeć do niej w drodze do domu, sprawdzić, czy wciąż jest na niego zła - i czy byłby w stanie zdenerwować ją jeszcze bardziej, gdyby wyznał, że mimo jej absolutnego braku talentu do wróżenia rozmowy z nią przynoszą mu ulgę.
Zaprzątania głowy Celine nawet nie zakładał, bo to Celine zresztą była kolejną odpowiedzialnością, którą musiał na siebie wziąć, najlepiej tak szybko jak to możliwe. Jej smutek, jej ból, jej szczęście i miłość - chciałby być tu dla niej bardziej i częściej, chciałby czuć więcej entuzjazmu, ale nie był ostatnio w stanie wykrzesać z siebie tyle nadziei, gdy myślami wracał ciągle do Weymouth i do gwiazd. Cieszył się przynajmniej, że ostatnie dni spędziła u Primy - wiedział, że jest tam bezpieczna, że ma najlepsze możliwe wsparcie, lepsze niż mógłby zapewnić jej brat, który nie był już nawet w stanie normalnie zasnąć.
To był najgorszy możliwy czas na myślenie o fatalnej przyszłości, gdy wisiało nad nim widmo nierozwiązanego problemu z Benjaminem, zestresowanego Hectora Vale'a i jego syna, młodszej siostry, która najwyraźniej chciała być już czyjąś żoną oraz kobiety, na którą wciąż musiał czekać... a Elric zamiast wziąć się w garść i jakoś to wszystko poskładać do kupy większość samotnych chwil spędzał zastanawiając się, czy dławiące go złe przeczucie jest znowu tylko przeczuciem czy może tym razem już nie.
Kiedy pojawił się wreszcie na progu domu widok uchylonych okien i drzwi poprawił mu nastrój. Wczesnym świtem odstawił Celine bezpiecznie w domu, nie mając jeszcze wówczas czasu na to, żeby usiąść z nią do naprędce zjedzonego śniadania i w spokoju pogadać. Jak zwykle goniła go praca. Teraz jednak nigdzie mu się już nie spieszyło i gdy tylko przekroczył próg na jego ramieniu znikąd przysiadła Marlena.
- Nie jesteś już najlżejsza, wiesz? - spytał cicho, głaszcząc ptaszysko po twardym dziobie. Marlena przechyliła głowę i skubnęła go w ucho, za co w zemście nie pochylił się wchodząc do kuchni; musiała sfrunąć, żeby nie obić się o framugę drzwi. - Jeden zero dla mnie, mała. - Marlena wydała z siebie długi, niski dźwięk przywodzący na myśl odległe buczenie, przeleciała do salonu, a potem przysiadła na krawędzi fotela, zerkając w dół na... - Celine? - Elric wyszedł za ptaszyskiem z kuchni, trzymając w palcach kanapkę złapaną po drodze z wystawionego na blacie talerza; z góry założył, że są dla niego, a nawet jeśli nie były, to był zbyt głodny, żeby się tym przejmować. Po pierwszym kęsie wydał z siebie pomruk zadowolenia. Mięso u Vale'a było może drogie i dobrze doprawione, ale kanapek Celine nie dało się przebić. - Dziękuję za lunch. Dobrze cię widzieć w domu, wiesz? Co malujesz?
Przysiadł obok siostry na ziemi, rozciągając mięśnie obolałe po marszach między stanowiskami obserwacyjnymi. Musiał skrzyżować długie nogi i otrzepać sztruksowe spodnie z resztek trawy, ale nie zrobił aż takiego bałaganu, a zresztą mógł to potem posprzątać.
- Oho. Czy to dom Primy? - Przyjrzał się malunkowi z cieniem smutnego uśmiechu. Dojadł kanapkę, wciskając ją sobie całą do ust, a potem się zamyślił. Celine była bardzo zdolną artystką, ale jak na jej zwykłe prace noc w lesie zdawała się wyjątkowo... mroczna. Zmarszczył brwi, kiedy w oczy rzuciły mu się szarofioletowe cienie między drzewami, a potem przesunął spojrzenie na granat nieba, na biały sierp księżyca. Otworzył usta, żeby zadać pytania; Jak się czujesz? Na pewno wszystko dobrze? Chcesz jeszcze raz o tym pogadać? ale zamknął je zaraz, rozcierając własną skroń w zalążkach migreny. Znowu. - Lunaballe można znaleźć prawie na każdym kontynencie. Zdarzyło mi się oglądać małą grupkę w Boliwii, a jest tam znacznie goręcej niż u nas. Myślę, że Chrupka sobie poradzi. Najważniejsze, że ma dość wody. Może później wyżłobię jej przed jaskinią dół, co ty na to? Miałaby staw... - powiedział zamiast tego, sięgając po jeden z cieńszych pędzli i gestem pytając Celine, czy mu wolno.
Ostatecznie mogła nie chcieć, żeby wtrącał się do jej wizji. Kiedy dała mu zielone światło zacząć maczać włosie w resztkach pomarańczowej farby, świadomy tego jak bardzo nie ma pojęcia co robi. Ale ciemne niebo nad lasem pełnym cieni było puste poza zaledwie garstką gwiazd.
- Na spacer? Ale chyba nie na festiwal, co? - Zatrzymał pędzelek w pół drogi między paletą a obrazem, sprawiając, że kropelka farby spadła na deski posadzki. Rzucił Celine uważniejsze spojrzenie, a potem kącik jego warg drgnął ku górze. - I nie sama? - upewnił się. W jego zmęczony, senny ton wkradła się jakaś figlarna nuta. Marlena przysypiająca na fotelu drgnęła i wydała z siebie długie gruchnięcie. - Ja jeszcze nie wiem gdzie pójdę. Nie ciągnie mnie na wyścig i pewnie powinienem się wyspać - powiedział ciszej, zaczynając niezgrabnie dodawać własne szczegóły do jej obrazu; podłużne smugi czerwieni na ciemnym niebie, początkowo przypominające ich kometę, dopóki nie zaczął dodawać ich więcej i więcej. Jak deszcz spadających gwiazd. Jak kolebka marzeń. Jak śmierć. - Może napiszę do Lucy... to już tydzień odkąd ostatnio się widzieliśmy - dodał, marszcząc brwi po raz kolejny, ale nie ze złością, co najwyżej z żalem. Sięgnął przez ramię Celine po białą farbę i zaczął dodawać swoim gwiazdom świetliste ogony. - Ale wiesz kogo wczoraj widziałem? Właściwie to zostałem zaproszony w odwiedziny. - Zawiesił pędzelek w powietrzu. - Kawałek stąd, bo aż do Walii. Na wybrzeże Rhyl. - Przechylił głowę, znaczący uśmiech powrócił na jego usta. Patrzył na Celine w ten przyjaźnie rozbawiony sposób, ciekaw przede wszystkim tego jaka będzie jej pierwsza reakcja.
This is my
home
and you can't
frighten me
frighten me
Elric Lovegood
Zawód : Smokolog
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
A potem świat
znowu zaczął istnieć
ale istniał zupełnie inaczej
znowu zaczął istnieć
ale istniał zupełnie inaczej
OPCM : 12 +3
UROKI : 8 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Jasnowidz
Sojusznik Zakonu Feniksa
Struchlała, słysząc kroki - stukot grubej i stabilnej podeszwy -, ale mięśnie jej barków rozluźniły się, gdy dotarł do niej szum skrzydeł tnących powietrze. Tak ufnie Marlena podlatywała tylko do jej brata, wychowana przez niego od maleńkości, upatrująca go sobie za zastępczego rodzica, a jego dom, ten, czy jakikolwiek inny, byle obok niego, za własne gniazdo. Nie musiała więc bać się tej obecności, siedzieć jak na szpilkach, spętana myślą, że za moment próg przekroczy ktoś, kogo widok mógłby być dla niej trudniejszy - a skoro tak, znów pochyliła się nad obrazem i kontynuowała niespieszne smużki pędzla, wyłapująca nuty przytłumionych słów, jakie Elric wypowiadał do lelka. Lubiła ich relację, częściej niż rzadziej zazdroszcząc bratu wspaniałej dłoni do magicznych stworzeń, jakby instynktownie je rozumiał, pełen wiedzy płynącej z poziomu głębszego niż podręcznikowy. Marlena oswoiła się również i z nią, ale Celine dużo trudniej było odnaleźć z nią wspólny język.
- Jak było w pracy? - odpowiedziała mu pytaniem na pytanie, kiedy wypowiedział jej imię. Wyszedł dziś jeszcze wcześniej niż zwykle i nie zdziwiłaby się, gdyby marzył jedynie o drzemce, a przy odgłosach malunków, cichego, miarowego szmeru otulonego farbą włosia o materiał, spało się zupełnie przyjemnie. To część powodu, dla którego, zamiast zaszyć się w swoim pokoju, została właśnie w salonie, ciekawa, czy i jego uśpiłaby podobna kołysanka. - Lunch? Nie mów, że jesz kanapki, które zostawiłam w kuchni dla samego Merlina. On ci tego nie zapomni - rzuciła śpiewnie, strząsając z duszy odrobinę rdzy, żeby wykrzesać z siebie żartobliwą melodię głosu, dramatyczną co najmniej tak bardzo, jakby Elric rzeczywiście ściągnął nad ich głowy dwie krzaczaste, zmarszczone brwi mitycznej postaci. Jednak nawet wzburzenie Merlina nie mogło pohamować ciepła, które w sobie poczuła, kiedy stwierdził, że dobrze widzieć ją w tej przestrzeni, po zażegnanym huraganie najcięższych ostatnio nocy, soli łez skapujących na policzki. Dwa dni temu nie była pewna, czy tu wróci, ale zryw paniki udało się zażegnać i obawa ustąpiła miejsca próbie. W każdej chwili mogłaby wycofać się do Primy, gdyby świeże wspomnienia drzemiące w pokojach i przedmiotach okazały się trudne, i znów zaszyć w długim gardle lasu. Ta świadomość pomagała, nakłaniając, by pod jego nieobecność przynajmniej sprawdziła swoje samopoczucie w czterech ścianach domu, wyciszona, lecz nie samotna, kiedy miała obok Marlenę, Ogniomiota i Sasankę. - Pejzaż - odpowiedziała lakonicznie, ale miękko, unosząc na niego wzrok, kiedy usiadł obok, zajadając kanapkę. Przygotowaną, rzecz jasna, dla niego, nie dla patrona magii, który i tak nigdy ich nie odwiedzał. - Tak myślę. Podobny i inny zarazem. Ale kto tam mieszka, co tam mieszka, co wychodzi z lasu, albo jakie duchy otaczają to miejsce opieką, tego nie wiem - wzruszyła ramionami. Nie pomylił się, odkąd z nim zamieszkała jej malunki przeważnie były pogodniejsze i lżejsze, ten jednak wydawał się w pewien sposób niepokojący. Niedopowiedziany. Jak coś, co wychynęło z jej koszmarów i wreszcie obnażyło kły - przed nim, który zawsze był ich istnienia świadomy, ale który nie widział ich jeszcze zobrazowanych w plamach ponurej purpury. Lekko pacnęła jego ramię swoim. - Nie jedz tak, bo się zakrztusisz - upomniała go, cmokając cicho. Kto to widział, żeby na raz pchać sobie do ust jeszcze przynajmniej kilka sporych gryzów kanapki?
I gdzie w ogóle leżała Boliwia?
Nieistotne, jeśli wspomniał o tym miejscu akurat teraz, to oznaczało, że musiało być tam bardzo gorąco, a ten fakt, gdziekolwiek ulokowany geograficznie, po prostu ją pocieszał. Troska cofnęła się z jej spojrzenia, załagodzona jego zapewnieniem, w które uwierzyła bez cienia wątpliwości. Elric, podróżnik, pasjonat i znawca magicznych stworzeń, wiedział o czym mówił.
- Naprawdę byś to zrobił? Na pewno spodobałaby się jej własna fosa - ucieszyła się - zarówno perspektywą Chrupki będącej panią na zamku i widokiem jego dłoni zbliżającej się ku pędzlom, spośród których wybrał własny, zapewne przypadkowy, bo jego sztuką były iskry, płomienie i sadza, nie zaś farby i tworzone dzięki nim ilustracje.
Nigdy dotąd razem nie malowali. Spostrzegła, że dłonie, które musiały sprawnie obchodzić się ze smokami, teraz wydają się niepewne i ostrożne, poszukując sensu w obcej mu dziedzinie, i instynktownie spowolniła własne ruchy, na wypadek gdyby chciał prześledzić łuki kreślone przez jej nadgarstek i łokieć, chociaż nie zaoferowała tego głośno - na wypadek gdyby wolał wykazać się męskim sprytem i obserwować ją ukradkiem.
- Nie, na festiwal już nie wrócę. Był miły na początku, ale nawet w atmosferze radości i celebracji dochodzi do sprzeczek, głupstw i smutków... Zapomniałam o tym, a potem było już za późno - przyznała markotnie. Od chwili, kiedy zaoferował jej swoje pełne zrozumienie i kiedy tulił ją do siebie, czerwoną i zapłakaną, uwierzyła, że jej emocje były z nim bezpieczne i to rozwiązywało supełek jej języka, pozwalając nazywać to, co drzemało w duszy. Sam zresztą także otworzył na nią swoje serce, niejako zapoczątkował ich nową szczerość i Celine nie zamierzała być tą, która pierwsza wyłamie się z niemych postanowień. - Odwiedzę tatę - dodała, tatę, nie ojca, Lorcan mógłby dla niej nie istnieć. Kąciki ust odruchowo drgnęły na jego pytanie, ale zamiast pozwolić sobie na uśmiech, spróbowała go stłumić, powstrzymać za pomocą zębów przyciśniętych lekko do dolnej wargi. - Może sama, może nie - odparła enigmatycznie i po chwili dyplomatycznie zmieniła temat. - Artemis mówił, że będzie na wyścigu, czyli swojego reprezentanta już tam mamy. Ty możesz się wyspać - zachęciła miękko, wciąż pełna obaw co do zdolności kuzyna do utrzymania się w siodle, które było mu przecież tak obce. Ale może przynajmniej dopisze mu szczęście nowicjusza? Przechyliła głowę, przypatrując się wstęgom, które wypływały z jego pędzla. - Spadające gwiazdy? - wskazała na nie lekko. Jakie życzenie spełniały, a jakich nie spełniły? Czy to one nie wysłuchały życzenia Elrica w kwestii Lucindy? Spojrzała na brata z troską, czując się dziwnie niewygodnie z myślą, że walczyła o własne szczęście, podczas gdy on był zdany na łaskę lub niełaskę losu. Na czekanie. - Może przepadła w wirze własnej pracy - zasugerowała, nie wiedząc, czy tak miałka wymówka mogłaby przekonać brata - szczególnie wiedząc, że sama wydarłaby z doby dodatkową godzinę, gdyby to miało pozwolić jej na zobaczenie się z Hectorem... O którego sam po chwili zapytał, wsączając w jej policzki płomienny róż. Natychmiast spuściła głowę i z wielkim zainteresowaniem kontynuowała pracę nad obrazem, jakby od tego zależało jej życie; jej skóra zdawała się płonąć, czerwień podkreślała naturalną bladość skóry, oddech nieco się spłycił, przyspieszył. Och, czy naprawdę nie mógł od razu powiedzieć o swoich wrażeniach? O treści rozmowy, wnioskach, swoich przemyśleniach? Jak dokładnie to wszystko przebiegło? Czy Hector zrobił na nim dobre wrażenie? Na pewno, był elegancki, inteligentny, wrażliwy i znał się na ludziach, kogoś takiego nie można było nie docenić. A jakie wrażenie zrobił Elric na Hectorze? Zdołali odnaleźć wspólny język? Pytania mnożyły się w głowie, pozostawione bez odpowiedzi, gdy brat z lubością trzymał ją w niepewności i chociaż miała ochotę wcisnąć łokieć w jego bok, powstrzymała się ostatkiem siły woli. - Ach tak - wymruczała przeciągle i obróciła się na miejscu, wybierając sobie przeciwległą stronę ilustracji do pracy, praktycznie przy samej krawędzi, dzięki czemu mogła bezkarnie odwrócić głowę, tak, by nie widział na niej całego spektrum rumianych kolorów. Słyszała w uszach tętent bicia swojego serca, mówże, Ellie. - Co za niespodzianka... I jak ci się podobało w Walii? - spytała z napięciem, oboje doskonale wiedzieli jednak, że nie chodziło jej o krajobrazy ślicznego wybrzeża.
- Jak było w pracy? - odpowiedziała mu pytaniem na pytanie, kiedy wypowiedział jej imię. Wyszedł dziś jeszcze wcześniej niż zwykle i nie zdziwiłaby się, gdyby marzył jedynie o drzemce, a przy odgłosach malunków, cichego, miarowego szmeru otulonego farbą włosia o materiał, spało się zupełnie przyjemnie. To część powodu, dla którego, zamiast zaszyć się w swoim pokoju, została właśnie w salonie, ciekawa, czy i jego uśpiłaby podobna kołysanka. - Lunch? Nie mów, że jesz kanapki, które zostawiłam w kuchni dla samego Merlina. On ci tego nie zapomni - rzuciła śpiewnie, strząsając z duszy odrobinę rdzy, żeby wykrzesać z siebie żartobliwą melodię głosu, dramatyczną co najmniej tak bardzo, jakby Elric rzeczywiście ściągnął nad ich głowy dwie krzaczaste, zmarszczone brwi mitycznej postaci. Jednak nawet wzburzenie Merlina nie mogło pohamować ciepła, które w sobie poczuła, kiedy stwierdził, że dobrze widzieć ją w tej przestrzeni, po zażegnanym huraganie najcięższych ostatnio nocy, soli łez skapujących na policzki. Dwa dni temu nie była pewna, czy tu wróci, ale zryw paniki udało się zażegnać i obawa ustąpiła miejsca próbie. W każdej chwili mogłaby wycofać się do Primy, gdyby świeże wspomnienia drzemiące w pokojach i przedmiotach okazały się trudne, i znów zaszyć w długim gardle lasu. Ta świadomość pomagała, nakłaniając, by pod jego nieobecność przynajmniej sprawdziła swoje samopoczucie w czterech ścianach domu, wyciszona, lecz nie samotna, kiedy miała obok Marlenę, Ogniomiota i Sasankę. - Pejzaż - odpowiedziała lakonicznie, ale miękko, unosząc na niego wzrok, kiedy usiadł obok, zajadając kanapkę. Przygotowaną, rzecz jasna, dla niego, nie dla patrona magii, który i tak nigdy ich nie odwiedzał. - Tak myślę. Podobny i inny zarazem. Ale kto tam mieszka, co tam mieszka, co wychodzi z lasu, albo jakie duchy otaczają to miejsce opieką, tego nie wiem - wzruszyła ramionami. Nie pomylił się, odkąd z nim zamieszkała jej malunki przeważnie były pogodniejsze i lżejsze, ten jednak wydawał się w pewien sposób niepokojący. Niedopowiedziany. Jak coś, co wychynęło z jej koszmarów i wreszcie obnażyło kły - przed nim, który zawsze był ich istnienia świadomy, ale który nie widział ich jeszcze zobrazowanych w plamach ponurej purpury. Lekko pacnęła jego ramię swoim. - Nie jedz tak, bo się zakrztusisz - upomniała go, cmokając cicho. Kto to widział, żeby na raz pchać sobie do ust jeszcze przynajmniej kilka sporych gryzów kanapki?
I gdzie w ogóle leżała Boliwia?
Nieistotne, jeśli wspomniał o tym miejscu akurat teraz, to oznaczało, że musiało być tam bardzo gorąco, a ten fakt, gdziekolwiek ulokowany geograficznie, po prostu ją pocieszał. Troska cofnęła się z jej spojrzenia, załagodzona jego zapewnieniem, w które uwierzyła bez cienia wątpliwości. Elric, podróżnik, pasjonat i znawca magicznych stworzeń, wiedział o czym mówił.
- Naprawdę byś to zrobił? Na pewno spodobałaby się jej własna fosa - ucieszyła się - zarówno perspektywą Chrupki będącej panią na zamku i widokiem jego dłoni zbliżającej się ku pędzlom, spośród których wybrał własny, zapewne przypadkowy, bo jego sztuką były iskry, płomienie i sadza, nie zaś farby i tworzone dzięki nim ilustracje.
Nigdy dotąd razem nie malowali. Spostrzegła, że dłonie, które musiały sprawnie obchodzić się ze smokami, teraz wydają się niepewne i ostrożne, poszukując sensu w obcej mu dziedzinie, i instynktownie spowolniła własne ruchy, na wypadek gdyby chciał prześledzić łuki kreślone przez jej nadgarstek i łokieć, chociaż nie zaoferowała tego głośno - na wypadek gdyby wolał wykazać się męskim sprytem i obserwować ją ukradkiem.
- Nie, na festiwal już nie wrócę. Był miły na początku, ale nawet w atmosferze radości i celebracji dochodzi do sprzeczek, głupstw i smutków... Zapomniałam o tym, a potem było już za późno - przyznała markotnie. Od chwili, kiedy zaoferował jej swoje pełne zrozumienie i kiedy tulił ją do siebie, czerwoną i zapłakaną, uwierzyła, że jej emocje były z nim bezpieczne i to rozwiązywało supełek jej języka, pozwalając nazywać to, co drzemało w duszy. Sam zresztą także otworzył na nią swoje serce, niejako zapoczątkował ich nową szczerość i Celine nie zamierzała być tą, która pierwsza wyłamie się z niemych postanowień. - Odwiedzę tatę - dodała, tatę, nie ojca, Lorcan mógłby dla niej nie istnieć. Kąciki ust odruchowo drgnęły na jego pytanie, ale zamiast pozwolić sobie na uśmiech, spróbowała go stłumić, powstrzymać za pomocą zębów przyciśniętych lekko do dolnej wargi. - Może sama, może nie - odparła enigmatycznie i po chwili dyplomatycznie zmieniła temat. - Artemis mówił, że będzie na wyścigu, czyli swojego reprezentanta już tam mamy. Ty możesz się wyspać - zachęciła miękko, wciąż pełna obaw co do zdolności kuzyna do utrzymania się w siodle, które było mu przecież tak obce. Ale może przynajmniej dopisze mu szczęście nowicjusza? Przechyliła głowę, przypatrując się wstęgom, które wypływały z jego pędzla. - Spadające gwiazdy? - wskazała na nie lekko. Jakie życzenie spełniały, a jakich nie spełniły? Czy to one nie wysłuchały życzenia Elrica w kwestii Lucindy? Spojrzała na brata z troską, czując się dziwnie niewygodnie z myślą, że walczyła o własne szczęście, podczas gdy on był zdany na łaskę lub niełaskę losu. Na czekanie. - Może przepadła w wirze własnej pracy - zasugerowała, nie wiedząc, czy tak miałka wymówka mogłaby przekonać brata - szczególnie wiedząc, że sama wydarłaby z doby dodatkową godzinę, gdyby to miało pozwolić jej na zobaczenie się z Hectorem... O którego sam po chwili zapytał, wsączając w jej policzki płomienny róż. Natychmiast spuściła głowę i z wielkim zainteresowaniem kontynuowała pracę nad obrazem, jakby od tego zależało jej życie; jej skóra zdawała się płonąć, czerwień podkreślała naturalną bladość skóry, oddech nieco się spłycił, przyspieszył. Och, czy naprawdę nie mógł od razu powiedzieć o swoich wrażeniach? O treści rozmowy, wnioskach, swoich przemyśleniach? Jak dokładnie to wszystko przebiegło? Czy Hector zrobił na nim dobre wrażenie? Na pewno, był elegancki, inteligentny, wrażliwy i znał się na ludziach, kogoś takiego nie można było nie docenić. A jakie wrażenie zrobił Elric na Hectorze? Zdołali odnaleźć wspólny język? Pytania mnożyły się w głowie, pozostawione bez odpowiedzi, gdy brat z lubością trzymał ją w niepewności i chociaż miała ochotę wcisnąć łokieć w jego bok, powstrzymała się ostatkiem siły woli. - Ach tak - wymruczała przeciągle i obróciła się na miejscu, wybierając sobie przeciwległą stronę ilustracji do pracy, praktycznie przy samej krawędzi, dzięki czemu mogła bezkarnie odwrócić głowę, tak, by nie widział na niej całego spektrum rumianych kolorów. Słyszała w uszach tętent bicia swojego serca, mówże, Ellie. - Co za niespodzianka... I jak ci się podobało w Walii? - spytała z napięciem, oboje doskonale wiedzieli jednak, że nie chodziło jej o krajobrazy ślicznego wybrzeża.
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Fakt, że o niczym innym nie marzył jak tylko o tym, żeby położyć się pod pierzyną i nie wstawać przez najbliższe pięć godzin - a przynajmniej marzyłby o tym, gdyby był w pełni normalnym czarodziejem i gdyby sen kojarzył mu się tylko z odpoczynkiem. Chociaż pod oczami miał już cienie po ostatniej, na wpół nieprzespanej nocy, chociaż ani jego refleks ani odpowiedzi nie przychodziły tak lekko i sprawnie jak wcześniej, nie opuszczało go wrażenie, że jeśli zaśnie to będzie nawet bardziej wyczerpany. Wizje bardzo rzadko pojawiały się pod rząd, jeszcze rzadziej dwa razy dokładnie te same - ale los lubił sobie z niego kpić i sama myśl o zobaczeniu tej katastrofy jeszcze raz ściskała go za żołądek.
Jak miał ją zinterpretować? To nurtowało go najbardziej. Gwiazdy nie miały przecież prawa spaść z nieba. I czym było to wyjące stworzenie, to głuche dudnienie dziesiątek serc? Być może zawieszenie broni miało skończyć się znacznie szybciej niż oczekiwali.
W obliczu tego niepokojącego omenu nie mógł w nieskończoność zwlekać z odesłaniem Celine do Walii, choć - Merlinie - bolało.
- Nie robiłem dzisiaj nic ciekawszego niż patrole - wymamrotał, rozcierając mięśnie łydek, kiedy już przysiadł obok siostry na ziemi ze stęknięciem godnym człowieka znacznie od niego starszego. Cóż, jeśli tak na to spojrzeć, żył też życiem masy ludzi, z którymi nigdy nie chciał mieć nic wspólnego. - Merlin powinien znaleźć sobie własną siostrę. Ale wątpię, żeby dał radę znaleźć trzecią taką cudowną jak moje - powiedział z pewnością, nieco tylko podszytą żartem. - Najbardziej mnie ciekawi właśnie to co wychodzi z tego lasu... - zaczął mówić z pełnymi ustami, a potem zamknął się i wzruszył ramieniem, kiedy Celine skarciła go za jedzenie... cóż, jak świnia. Co miał poradzić, że był głodny, od rana nic nie jadł! A w przypadku kanapek Celine jedna to zdecydowanie za mało, teraz żałował, że nie wziął ze sobą całego talerza.
Żeby trochę udobruchać siostrę zaczął snuć przed dziewczyną uspokajającą wizję gorącej Ameryki Południowej; nie zakładał nawet, że Celine nie wie, gdzie leży Boliwia, bo wiedza geograficzna i umiejętność czytania map po latach podróży wydawały mu się tak naturalne, że właściwie nieuprzejmym byłoby za bardzo to tłumaczyć. Poza tym, akurat u niego w domu map i atlasów było na pęczki; Celine zdarzało się chyba czasem czytać coś innego niż baśnie i romansidła, co? Nie żeby sobie to przypominał.
- Jasne. Zejdzie mi pewnie na to któreś popołudnie... ale dla lady Chrupki wszystko - uznał, doskonale zdając sobie sprawę z uprzywilejowanej pozycji lunaballi w ich domu. Zaraz też złapał za pędzel, który w jego szorstkich, pełnych odcisków palcach wydawał się jakiś taki drobny i kruchy. I rzeczywiście, obserwował Celine ukradkiem, w swoim zmęczeniu nie zdając sobie nawet sprawy z tego, że ta wszystko mu ułatwia. Naśladowanie jej nie było znowu aż tak trudne, gdy smagał tylko czarne niebo jaśniejącymi promieniami rozpędzonych gwiazd. Nie żeby Celine zwracała na to teraz jakąkolwiek uwagę. - Hej - wtrącił się wreszcie z łagodnym szeptem, mieszając pędzlem na palecie między żółcią i czerwienią, choć ani razu nie oderwał przy tym wzroku od rumianej twarzy siostry. W żołądku coś ścisnęło go paskudnie i tym razem nie był to głód. Nie dopytywał jej o wszystkie szczegóły zajścia z festiwalu, bo nie chciał jej peszyć, nie chciał zmuszać jej do mówienia o tym o czym nie chciała mówić, przede wszystkim nie chciał, żeby uznała, że ma to dla niego aż tak ogromne znaczenie. Ale jeśli nawet... jeśli nawet. - Dla mężczyzny, który cię pokocha nigdy nie będzie za późno. - stwierdził w końcu, nieco szorstko; był zły na siebie, a nie na nią, mogła to dostrzec w jego zmarszczonych brwiach i wstydliwie uciekającym spojrzeniu. Nawet jeśli irracjonalny, miał do siebie żal, że nie chronił jej lepiej.
I miał cholerną nadzieję, że Hector kochał ją przynajmniej w części tak jak zdawał się to zapewniać.
Spojrzał na nią znów dopiero gdy wspomniała tatę i skinął głową ze smutnym uśmiechem. Nie lubił, gdy chodziła na cmentarz sama, Elric odwiedzał wujka dość często, by móc jej towarzyszyć, ale tym razem przeczuwał rzeczy, które Celine sprytnie przemilczała. Nie dlatego, że nagle stał się tak domyślny - po prostu wczorajsza rozmowa nie pozostawiła mu złudzeń.
Parsknął cicho na wyobrażenie Artemisa na rozpędzonym aetonanie, a potem zamarł z pędzlem zawieszonym nad kolejną skrzącą gwiazdą. Miał wrażenie, że czuje bijący od płótna żar - a może to było tylko wspomnienie?
- Mmm. Śniły mi się ostatnio - powiedział na tyle lekko na ile pozwalało mu zmęczenie, żeby nie pomyślała od razu o jego trzecim oku. Zdał sobie jednak szybko sprawę z tego, że znów jej nie docenił; więc zmienił temat najumiejętniej jak mógł, sięgając po swojego asa w rękawie. Po coś, o czym i tak musieli porozmawiać. Satysfakcja z droczenia się z młodszą siostrą i troskliwa ciekawość w związku z jej ewidentnym zauroczeniem pozwoliły mu choć na moment zapomnieć o gwiazdach, płomieniach, o śmierci. I o Lucindzie. - Mmm, no wiesz, jedzenie było okej, ale nie umywało się do twojego. Napiłem się trochę whisky, powspominałem dawne czasy... - Przygryzł sobie język, bo wypominanie tego, że chodzili z Hectorem do jednej klasy było teraz zbyt dziwne. - Nie nastałem się długo na klifach, ale wiesz, chyba nie stęskniłem się aż tak za morzem... Cela, popatrz na mnie - poprosił nagle, nie będąc w stanie powstrzymać rozbawienia, które wkradło się do jego głosu pod postacią krótkiego śmiechu, gdy odwróciła się do niego prawie plecami jak obrażone kociątko. - Popatrz na mnie bo ci nie powiem - rzucił wyzwanie prawie tak jakby znowu miał szesnaście lat a ona sześć. Złaź no z tej gałęzi bo ci nie powiem co ci tata kupił na święto wiosny. - Celine, mamy do pogadania - dodał wreszcie poważniej, choć do jego głosu nie wkradła się ani kropla oschłości, a spojrzenie pozostawało ciepłe. Nie mógł też przestać się uśmiechać, choć było w tym uśmiechu coś zmęczonego. No tak. Bo był zmęczony. - Nie martw się, jestem skłonny ci uwierzyć, że to był pierwszy i ostatni raz. Niemniej jednak wyobraź sobie moje ogromne zdziwienie, kiedy właściwie obcy mi mężczyzna z zaskoczenia pyta się mnie czy miałbym coś przeciwko gdyby oświadczył się mojej siostrze. Siostrze, która nic.. mi... nie... powiedziała. - Każde słowo zaakcentował palcem wbijanym żartobliwie między jej żebra. Potem westchnął, upuścił pióro i objął ją ramieniem jak wtedy kiedy siadali przy ognisku; kiedy była jeszcze dość mała, by samą tylko ręką był w stanie osłaniać ją przed całym złem. - Merlinie, Cela. Kiedyś ty dorosła? - spytał ciszej, właściwie retorycznie.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Jak miał ją zinterpretować? To nurtowało go najbardziej. Gwiazdy nie miały przecież prawa spaść z nieba. I czym było to wyjące stworzenie, to głuche dudnienie dziesiątek serc? Być może zawieszenie broni miało skończyć się znacznie szybciej niż oczekiwali.
W obliczu tego niepokojącego omenu nie mógł w nieskończoność zwlekać z odesłaniem Celine do Walii, choć - Merlinie - bolało.
- Nie robiłem dzisiaj nic ciekawszego niż patrole - wymamrotał, rozcierając mięśnie łydek, kiedy już przysiadł obok siostry na ziemi ze stęknięciem godnym człowieka znacznie od niego starszego. Cóż, jeśli tak na to spojrzeć, żył też życiem masy ludzi, z którymi nigdy nie chciał mieć nic wspólnego. - Merlin powinien znaleźć sobie własną siostrę. Ale wątpię, żeby dał radę znaleźć trzecią taką cudowną jak moje - powiedział z pewnością, nieco tylko podszytą żartem. - Najbardziej mnie ciekawi właśnie to co wychodzi z tego lasu... - zaczął mówić z pełnymi ustami, a potem zamknął się i wzruszył ramieniem, kiedy Celine skarciła go za jedzenie... cóż, jak świnia. Co miał poradzić, że był głodny, od rana nic nie jadł! A w przypadku kanapek Celine jedna to zdecydowanie za mało, teraz żałował, że nie wziął ze sobą całego talerza.
Żeby trochę udobruchać siostrę zaczął snuć przed dziewczyną uspokajającą wizję gorącej Ameryki Południowej; nie zakładał nawet, że Celine nie wie, gdzie leży Boliwia, bo wiedza geograficzna i umiejętność czytania map po latach podróży wydawały mu się tak naturalne, że właściwie nieuprzejmym byłoby za bardzo to tłumaczyć. Poza tym, akurat u niego w domu map i atlasów było na pęczki; Celine zdarzało się chyba czasem czytać coś innego niż baśnie i romansidła, co? Nie żeby sobie to przypominał.
- Jasne. Zejdzie mi pewnie na to któreś popołudnie... ale dla lady Chrupki wszystko - uznał, doskonale zdając sobie sprawę z uprzywilejowanej pozycji lunaballi w ich domu. Zaraz też złapał za pędzel, który w jego szorstkich, pełnych odcisków palcach wydawał się jakiś taki drobny i kruchy. I rzeczywiście, obserwował Celine ukradkiem, w swoim zmęczeniu nie zdając sobie nawet sprawy z tego, że ta wszystko mu ułatwia. Naśladowanie jej nie było znowu aż tak trudne, gdy smagał tylko czarne niebo jaśniejącymi promieniami rozpędzonych gwiazd. Nie żeby Celine zwracała na to teraz jakąkolwiek uwagę. - Hej - wtrącił się wreszcie z łagodnym szeptem, mieszając pędzlem na palecie między żółcią i czerwienią, choć ani razu nie oderwał przy tym wzroku od rumianej twarzy siostry. W żołądku coś ścisnęło go paskudnie i tym razem nie był to głód. Nie dopytywał jej o wszystkie szczegóły zajścia z festiwalu, bo nie chciał jej peszyć, nie chciał zmuszać jej do mówienia o tym o czym nie chciała mówić, przede wszystkim nie chciał, żeby uznała, że ma to dla niego aż tak ogromne znaczenie. Ale jeśli nawet... jeśli nawet. - Dla mężczyzny, który cię pokocha nigdy nie będzie za późno. - stwierdził w końcu, nieco szorstko; był zły na siebie, a nie na nią, mogła to dostrzec w jego zmarszczonych brwiach i wstydliwie uciekającym spojrzeniu. Nawet jeśli irracjonalny, miał do siebie żal, że nie chronił jej lepiej.
I miał cholerną nadzieję, że Hector kochał ją przynajmniej w części tak jak zdawał się to zapewniać.
Spojrzał na nią znów dopiero gdy wspomniała tatę i skinął głową ze smutnym uśmiechem. Nie lubił, gdy chodziła na cmentarz sama, Elric odwiedzał wujka dość często, by móc jej towarzyszyć, ale tym razem przeczuwał rzeczy, które Celine sprytnie przemilczała. Nie dlatego, że nagle stał się tak domyślny - po prostu wczorajsza rozmowa nie pozostawiła mu złudzeń.
Parsknął cicho na wyobrażenie Artemisa na rozpędzonym aetonanie, a potem zamarł z pędzlem zawieszonym nad kolejną skrzącą gwiazdą. Miał wrażenie, że czuje bijący od płótna żar - a może to było tylko wspomnienie?
- Mmm. Śniły mi się ostatnio - powiedział na tyle lekko na ile pozwalało mu zmęczenie, żeby nie pomyślała od razu o jego trzecim oku. Zdał sobie jednak szybko sprawę z tego, że znów jej nie docenił; więc zmienił temat najumiejętniej jak mógł, sięgając po swojego asa w rękawie. Po coś, o czym i tak musieli porozmawiać. Satysfakcja z droczenia się z młodszą siostrą i troskliwa ciekawość w związku z jej ewidentnym zauroczeniem pozwoliły mu choć na moment zapomnieć o gwiazdach, płomieniach, o śmierci. I o Lucindzie. - Mmm, no wiesz, jedzenie było okej, ale nie umywało się do twojego. Napiłem się trochę whisky, powspominałem dawne czasy... - Przygryzł sobie język, bo wypominanie tego, że chodzili z Hectorem do jednej klasy było teraz zbyt dziwne. - Nie nastałem się długo na klifach, ale wiesz, chyba nie stęskniłem się aż tak za morzem... Cela, popatrz na mnie - poprosił nagle, nie będąc w stanie powstrzymać rozbawienia, które wkradło się do jego głosu pod postacią krótkiego śmiechu, gdy odwróciła się do niego prawie plecami jak obrażone kociątko. - Popatrz na mnie bo ci nie powiem - rzucił wyzwanie prawie tak jakby znowu miał szesnaście lat a ona sześć. Złaź no z tej gałęzi bo ci nie powiem co ci tata kupił na święto wiosny. - Celine, mamy do pogadania - dodał wreszcie poważniej, choć do jego głosu nie wkradła się ani kropla oschłości, a spojrzenie pozostawało ciepłe. Nie mógł też przestać się uśmiechać, choć było w tym uśmiechu coś zmęczonego. No tak. Bo był zmęczony. - Nie martw się, jestem skłonny ci uwierzyć, że to był pierwszy i ostatni raz. Niemniej jednak wyobraź sobie moje ogromne zdziwienie, kiedy właściwie obcy mi mężczyzna z zaskoczenia pyta się mnie czy miałbym coś przeciwko gdyby oświadczył się mojej siostrze. Siostrze, która nic.. mi... nie... powiedziała. - Każde słowo zaakcentował palcem wbijanym żartobliwie między jej żebra. Potem westchnął, upuścił pióro i objął ją ramieniem jak wtedy kiedy siadali przy ognisku; kiedy była jeszcze dość mała, by samą tylko ręką był w stanie osłaniać ją przed całym złem. - Merlinie, Cela. Kiedyś ty dorosła? - spytał ciszej, właściwie retorycznie.
[bylobrzydkobedzieladnie]
This is my
home
and you can't
frighten me
frighten me
Elric Lovegood
Zawód : Smokolog
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
A potem świat
znowu zaczął istnieć
ale istniał zupełnie inaczej
znowu zaczął istnieć
ale istniał zupełnie inaczej
OPCM : 12 +3
UROKI : 8 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Jasnowidz
Sojusznik Zakonu Feniksa
- Kiedy tak mówisz, zawsze wyobrażam sobie, że patrolujesz Peak District w poszukiwaniu smoków, które okradają pracowników albo włóczą się po godzinie policyjnej - dźwięk, który z siebie wydała, uplasował się gdzieś pomiędzy parsknięciem, a rozbawionym westchnieniem. Niedorzeczna wizja, w której Elric uganiał się za smokami-rozbójnikami z brzękadłem i kajecikiem pełnym mandatów nie wystarczyła jednak, by zetrzeć z myśli nalot zmęczenia, jakim smakowały ostatnie sierpniowe dni. Jej łzy uderzyły w niego jak sztorm, problemy wymknęły się spod kontroli, dusza została odarta z tajemnic, strawił ją ból, z którym również on musiał się zmierzyć... I pokazał, że rola brata polegała dla niego na czymś więcej niż udostępnieniu jej kąta do mieszkania, udowodnił, że będzie z nią na dobre i na złe, obiecał, że dalej, pomimo popełnianych przez nią błędów i każdego potknięcia, on będzie ją kochał. Wtedy też prawdziwie zrozumiała, jak poważnie to traktował, i dopadły ją podsycające szloch wyrzuty sumienia, że przez ostatni tydzień przed ich pojednaniem była wobec niego tak oschła. - Jak następnym razem go spotkam, przekażę mu twoją radę - odpowiedziała z udawaną powagą i policzkami muśniętymi rumieńcem. Zawsze lubiła, kiedy tak o niej mówił, choć w przeszłości słowo siostra zastępowane było przez kuzynkę. - Możesz wymyślić co to jest - zasugerowała, wzruszając ramionami i przyglądając się plamie czerni układającej się w człekopodobną sylwetkę. Może któraś z opowieści o cieniach wylęgających się w lasach i nękających wędrowców jednak do niej dotarła: nawet niechcący zasiane ziarno potrafiło wykiełkować na podatnej i bogatej wyobraźni, z kolei sama Celine mogła świadomie wcale tego nie pamiętać. A gdyby miała nadać temu nazwę, określić, czym był kształt wyłaniający się spomiędzy drzew, i co w sobie skrywał, powiedziałaby, że był Napięciem. Lękiem - chyba nie, smutkiem również. Dopiero gdy do pejzażu dołączyła jego ponurą obecność, poczuła, jakby coś ześlizgnęło się z jej własnych ramion i przeskoczyło na płótno, gdzie już miało pozostać.
- Chętnie ci pomogę - zaoferowała, rozpromieniona, gdy nazwał Chrupkę lady Chrupką, chociaż tytuł wbijał się cierniem pod jej żebra. Brat wiedział już o Abbottach, o tym, jak straciła pracę, która przyniosła jej wcześniej tyle radości, a której nić została przecięta naostrzonymi nożycami. Może to dobrze, niepotrzebnie pchała się drugi raz do tej samej rzeki, wierząc, że tym razem zagrzeje miejsca w arystokratycznej rodzinie na dłużej. Całe szczęście, że jej zwolnienie nie wpłynęło ani na jego posadę, ani nie skończyło się... gorzej. - Usiądę na trawie z chłodnym sokiem i będę cię zagrzewać do szybszego machania łopatą - rzuciła żartobliwie, spoglądając na niego kątem oka. Miała nadzieję, że się uśmiechnie; że jego wzrok również roziskrzy się rozbawieniem i widmo ostatnich przeżyć zostawi ich w spokoju, zwróciwszy im lekkość, którą miał za sobą nieść Festiwal. Dla żadnego z nich Lughnasadh nie okazało się tak łaskawe. Wyznanie Elrika o Lucindzie wciąż krążyło po jej myślach i naprawdę nie rozumiała, dlaczego ktoś o tak złotym sercu musiał borykać się z miłością ni to odwzajemnioną, ni odrzuconą. Był przystojny, miał dobrą pracę, kochał zwierzęta, na dodatek miał ładny i zadbany (obecnie) dom, ale przede wszystkim potrafił podarować szczęście. Doceniał, szanował. Hołubił. Czy to było mało? Poczuła ból dźgający za mostkiem, gdy ją pocieszał, bo to ona pragnęła prawdziwie pocieszyć jego. Ale jak? Pocieszeniem będzie jedynie wóz lub przewóz. Westchnęła cicho i na moment oparła bok głowy o jego ramię, pozwalając, by bliskość dodała otuchy im obojgu.
- Jakie życzenia miały spełnić? Przyznaj się - pociągnęła go za język. Spadające gwiazdy wydawały się na tyle niegroźną fatamorganą, a on mówił o nich tak lekko i normalnie, że nawet nie przeszło jej przez myśl, iż ukrywał przed nią wizję dostrzeżoną trzecim okiem, lub że chociaż dopuszczał do siebie taką możliwość. Półwila spodziewała się, że były wyrazem jego tęsknoty za Lucindą, jakby nawet w snach poszukiwał spełnienia swoich marzeń i przenosił je na udawane płótno. Niestety po chwili zupełnie zapomniała o tym, po co malowali i co malowali; piekły ją policzki, rumieniec rozlał się na uszy i szyję, a on, jak na złość, zupełnie się z nią drażnił. Drażnił! Co za huncwot, nie miała wątpliwości, że to sprawia mu taką przyjemność, jaką jej sprawiałoby drażnienie jego, gdyby role zostały odwrócone. Ale to przecież niesprawiedliwe! Serce cwałowało, miała wrażenie, że rozpędziło się tak gwałtownie, że jego tętent zlał się w jedną wielką kakofonię; nie mogła na niego nie spojrzeć, gdy tak stawiał sprawę. Jak oparzona odwróciła głowę, szukając na nim odpowiedzi, wyjaśnień, opowieści, czegokolwiek, co pozwoliłoby jej wyobrazić sobie chociażby zarys tej rozmowy. Gdyby potoczyła się niefortunnie, chyba nie patrzyłby na nią w ten sposób? - Nie powiedziałam, bo sam chciał to zrobić! - oznajmiła płomiennie, przejęta, ledwo czując własny oddech, zanim wybuchła przytrzymywanym wcześniej śmiechem wywołanym przez opuszki dźgające ją w miejscach, o których wiedział, że nosiły na sobie przekleństwo łaskotek. Istniała na to tylko jedna, jedyna obrona. Bez zastanowienia zamoczyła palce w rozrobionej farbie i przesunęła opuszkami po jego policzku, pozostawiając na nim smugi błękitu i pomarańczy, a na domiar złego zakręciła nimi i pomknęła do czoła, gdzie pacnęła na jego środku wielki kleks. - Jeden fałszywy ruch i następnym obrazem, który wystawię w dolinowej galerii sztuki, będzie Człowiek, który pożałował wojny, której nigdy by nie wygrał - przestrzegła go dramatycznie i spłoniła się jeszcze mocniej, jeszcze wyraźniej, gdy w jednym zdaniu pojawiła się sylwetka Hectora oraz oświadczyny. Wiedziała, że o to chodzi, ale usłyszeć to pierwszy raz... - Czyli polubiliście się? - naciskała, objęta przez silne ramię, do którego przylgnęła w powoli stygnących emocjach. Te miały w niej żyć jeszcze długo, jej serce zawsze przeżywało wszystko intensywniej, ale zaczynało do niej docierać, że brat nie był zły. Nie był rozczarowany. Nie był rozgoryczony ani chcący jej czegokolwiek zabronić. - Co mu odpowiedziałeś...? - dodała, bo jeszcze to musiała usłyszeć. Nie zrezygnowałaby z Hectora, och, za żadne skarby, a jednocześnie bardzo zależało jej na tym, by uzyskać aprobatę Elrika. Dwóch najważniejszych mężczyzn jej życia (bo nie istniał już Egerton, z którym mogliby konkurować) nie mogło stać po przeciwnych stronach barykady, chciała mieć ich obu przy sobie, chciała, by nauczyli się być rodziną. - Kocham go, wiesz? - szepnęła po długiej chwili milczenia i nagle uderzyła w nią siła tych słów, pierwszy raz głośno nazwanych uczuć. Kochała jego charakter, jego smukłe dłonie, jego niezgłębione oczy. Jego zapach i miękkość jego pocałunków. - Kocham go - powtórzyła, jakby to miało wszystko wyjaśnić. I wyjaśniało.
- Chętnie ci pomogę - zaoferowała, rozpromieniona, gdy nazwał Chrupkę lady Chrupką, chociaż tytuł wbijał się cierniem pod jej żebra. Brat wiedział już o Abbottach, o tym, jak straciła pracę, która przyniosła jej wcześniej tyle radości, a której nić została przecięta naostrzonymi nożycami. Może to dobrze, niepotrzebnie pchała się drugi raz do tej samej rzeki, wierząc, że tym razem zagrzeje miejsca w arystokratycznej rodzinie na dłużej. Całe szczęście, że jej zwolnienie nie wpłynęło ani na jego posadę, ani nie skończyło się... gorzej. - Usiądę na trawie z chłodnym sokiem i będę cię zagrzewać do szybszego machania łopatą - rzuciła żartobliwie, spoglądając na niego kątem oka. Miała nadzieję, że się uśmiechnie; że jego wzrok również roziskrzy się rozbawieniem i widmo ostatnich przeżyć zostawi ich w spokoju, zwróciwszy im lekkość, którą miał za sobą nieść Festiwal. Dla żadnego z nich Lughnasadh nie okazało się tak łaskawe. Wyznanie Elrika o Lucindzie wciąż krążyło po jej myślach i naprawdę nie rozumiała, dlaczego ktoś o tak złotym sercu musiał borykać się z miłością ni to odwzajemnioną, ni odrzuconą. Był przystojny, miał dobrą pracę, kochał zwierzęta, na dodatek miał ładny i zadbany (obecnie) dom, ale przede wszystkim potrafił podarować szczęście. Doceniał, szanował. Hołubił. Czy to było mało? Poczuła ból dźgający za mostkiem, gdy ją pocieszał, bo to ona pragnęła prawdziwie pocieszyć jego. Ale jak? Pocieszeniem będzie jedynie wóz lub przewóz. Westchnęła cicho i na moment oparła bok głowy o jego ramię, pozwalając, by bliskość dodała otuchy im obojgu.
- Jakie życzenia miały spełnić? Przyznaj się - pociągnęła go za język. Spadające gwiazdy wydawały się na tyle niegroźną fatamorganą, a on mówił o nich tak lekko i normalnie, że nawet nie przeszło jej przez myśl, iż ukrywał przed nią wizję dostrzeżoną trzecim okiem, lub że chociaż dopuszczał do siebie taką możliwość. Półwila spodziewała się, że były wyrazem jego tęsknoty za Lucindą, jakby nawet w snach poszukiwał spełnienia swoich marzeń i przenosił je na udawane płótno. Niestety po chwili zupełnie zapomniała o tym, po co malowali i co malowali; piekły ją policzki, rumieniec rozlał się na uszy i szyję, a on, jak na złość, zupełnie się z nią drażnił. Drażnił! Co za huncwot, nie miała wątpliwości, że to sprawia mu taką przyjemność, jaką jej sprawiałoby drażnienie jego, gdyby role zostały odwrócone. Ale to przecież niesprawiedliwe! Serce cwałowało, miała wrażenie, że rozpędziło się tak gwałtownie, że jego tętent zlał się w jedną wielką kakofonię; nie mogła na niego nie spojrzeć, gdy tak stawiał sprawę. Jak oparzona odwróciła głowę, szukając na nim odpowiedzi, wyjaśnień, opowieści, czegokolwiek, co pozwoliłoby jej wyobrazić sobie chociażby zarys tej rozmowy. Gdyby potoczyła się niefortunnie, chyba nie patrzyłby na nią w ten sposób? - Nie powiedziałam, bo sam chciał to zrobić! - oznajmiła płomiennie, przejęta, ledwo czując własny oddech, zanim wybuchła przytrzymywanym wcześniej śmiechem wywołanym przez opuszki dźgające ją w miejscach, o których wiedział, że nosiły na sobie przekleństwo łaskotek. Istniała na to tylko jedna, jedyna obrona. Bez zastanowienia zamoczyła palce w rozrobionej farbie i przesunęła opuszkami po jego policzku, pozostawiając na nim smugi błękitu i pomarańczy, a na domiar złego zakręciła nimi i pomknęła do czoła, gdzie pacnęła na jego środku wielki kleks. - Jeden fałszywy ruch i następnym obrazem, który wystawię w dolinowej galerii sztuki, będzie Człowiek, który pożałował wojny, której nigdy by nie wygrał - przestrzegła go dramatycznie i spłoniła się jeszcze mocniej, jeszcze wyraźniej, gdy w jednym zdaniu pojawiła się sylwetka Hectora oraz oświadczyny. Wiedziała, że o to chodzi, ale usłyszeć to pierwszy raz... - Czyli polubiliście się? - naciskała, objęta przez silne ramię, do którego przylgnęła w powoli stygnących emocjach. Te miały w niej żyć jeszcze długo, jej serce zawsze przeżywało wszystko intensywniej, ale zaczynało do niej docierać, że brat nie był zły. Nie był rozczarowany. Nie był rozgoryczony ani chcący jej czegokolwiek zabronić. - Co mu odpowiedziałeś...? - dodała, bo jeszcze to musiała usłyszeć. Nie zrezygnowałaby z Hectora, och, za żadne skarby, a jednocześnie bardzo zależało jej na tym, by uzyskać aprobatę Elrika. Dwóch najważniejszych mężczyzn jej życia (bo nie istniał już Egerton, z którym mogliby konkurować) nie mogło stać po przeciwnych stronach barykady, chciała mieć ich obu przy sobie, chciała, by nauczyli się być rodziną. - Kocham go, wiesz? - szepnęła po długiej chwili milczenia i nagle uderzyła w nią siła tych słów, pierwszy raz głośno nazwanych uczuć. Kochała jego charakter, jego smukłe dłonie, jego niezgłębione oczy. Jego zapach i miękkość jego pocałunków. - Kocham go - powtórzyła, jakby to miało wszystko wyjaśnić. I wyjaśniało.
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Lubił pracować ze smokami, nie sprawiałaby mu większego problemu perspektywa obserwowania ich przez całe dnie i spisywania zachowania ich trójogonów w cotygodniowych raportach, ale praca smokologa nie polegała tylko na tym. W każdym razie nie w rezerwacie, bo dawniej, kiedy aplikował do specjalizacji i nabierał doświadczenia za granicą uczył się przede wszystkim analizować ich zwyczaje. Teraz musiał wykonywać też bardziej monotonne obowiązki, chociaż romantyczna perspektywa malowana przez Celine sprowokowała go do kolejnego krótkiego chichotu. Tylko ona tak potrafiła.
- Raczej sprawdzamy zabezpieczenia graniczne i pilnujemy, żeby na teren rezerwatu nie dostał się nikt niepowołany... albo nie wydostały się z niego smoki, chociaż gwarantuję ci, że trójogony są czasem znacznie bardziej przewidywalne i dobrze wychowane niż ludzie - Pokręcił głową i otrzepał ręce z okruszków, możliwie daleko od jej płótna, żeby nie uszkodzić potencjalnego arcydzieła. Miał już w sypialni jeden pejzaż namalowany przez Celę i nie miałby nic przeciw, żeby udekorowała cały jego skromny dom; zanim zamieszkała w nim kobieta był znacznie cichszy i mniej kolorowy.
Zapatrzył się na mgliste cienie między wąskimi sylwetkami drzew, kiedy znów zwróciła na nie jego uwagę. Wyglądały jak sylwetki w jego koszmarach, ale tego nie mógłby jej powiedzieć, przynajmniej nie dziś, gdy dopiero niedawno odzyskała tak potrzebny spokój. Jakim byłby starszym bratem, gdyby zrzucił na nią więcej zmartwień, kiedy chyba jeszcze nie całkiem udźwignęła własne? Najbliższe dni miały być zresztą dla niej szczęśliwe, a przynajmniej tego jej życzył.
- Myślę, że to nasze lęki, takie, które nie są nazwane i nie zawsze zdajemy sobie z nich sprawę. Czają się w lesie jak wszystkie tajemnice i... nie wiem - Podrapał się po głowie, a potem zmarszczył brwi, kiedy zdał sobie sprawę z tego, że już zbyt dawno nie wziął porządnego prysznica. Jego włosy stały się strąkowate i ciemniejsze niż wcześniej. Miał przynajmniej nadzieję, że nie śmierdzi. Może poleży dzisiaj w wannie dłużej... łóżko czekało na niego nadal jak obietnica i groźba zarazem. - Nie jestem poetą. Ale chyba każdy boi się tego co nie ma twarzy.
W którymś momencie sam nieporadnie zaczął uzupełniać jej wizję, sam pozwalał mięśniom dłoni i plamom farby przekazać to czego nie potrafił ubrać w słowa. Uśmiechnął się niemrawo, kiedy podjęła jego małą grę i zaproponowała pomoc przy urozmaicaniu legowiska Chrupki. Do takiej pomocy byłby nawet przyzwyczajony (i nie pozwoliłby jej na więcej, bo kto to widział, żeby młoda dziewczyna męczyła się fizycznie). Chciałby okazać więcej entuzjazmu ale ona też była już chyba oswojona z jego humorkami, z chwilami, w których znużenie i zbyt rozległa świadomość czyniły z niego mężczyznę wycofanego, niemal burkliwego.
Westchnął jednak z wdzięcznością, kiedy oparła głowę na jego ramieniu i też oparł policzek na jej miękkich włosach, które zawsze pachniały stokrotnie świeżej i zdrowiej niż cokolwiek co znał. Potem nieświadomie się wzdrygnął, gdy spytała go o te rozmazane zarysy gwiazd. Żeby trochę złagodzić to wrażenie niepokoju sam objął ją ręką.
- Życzę sobie, żeby to się nigdy nie wydarzyło - mruknął dość enigmatycznie, zataczając półokrąg dłonią nad płótnem i prawie rozpryskując na nim krople farby zwisające z pędzelka; szczęśliwie, kleksów zrobiło się tylko kilka na samych obrzeżach obrazu i szybko zabrał się za nerwowe ich zamalowywanie. Nie chciał wspominać Lucindy, zresztą w tej chwili nawet nieszczególnie o niej myślał, co później przypłaci olbrzymimi wyrzutami sumienia. Jeśli kogoś powinien ostrzec to ją, ale w jaki sposób miałby to zrobić skoro sam nie wiedział przed czym by ją ostrzegał? Wyobrażając sobie stek bzdur, który dałoby się sklecić z tego co często widywał w snach momentalnie czuł zażenowanie zmieszane z frustracją. Jeszcze by pomyślała, że tylko próbuje ją sprowokować albo nie jest w stanie zaoferować jej tego czasu, którego podobno tak potrzebowała. Nie miał manii prześladowczej, nigdy na nią nie naciskał i nie zamierzał zaczynać, chociaż czasem miał już chęć złapać ją po prostu za brodę i zażądać, żeby spojrzała mu w oczy i przyznała, czy ma w ogóle szansę. Bo dla szansy byłby skory walczyć; w innej sytuacji pogodziłby się wreszcie z myślą, że zawsze będzie tylko jej przyjacielem.
Co za szczęście, że miał na podorędziu życie uczuciowe swojej siostry, które miało potencjał skutecznie odwrócić jego uwagę od własnego. Kobiety zwykle miały w tej materii prościej, ale czuł się w obowiązku być obecny przy Celine w tych nie zawsze racjonalnych momentach, żeby nie popełniła głupiego błędu. Nie oddałby jej w złe ręce, ale też nie zatrzymałby jej siłą; chciał, żeby wiedziała, że zawsze może być z nim szczera.
Hector Vale nie wydawał się złym człowiekiem, przekonywał go o prawdziwej miłości, a Celine... cóż, na Celine wystarczyło teraz spojrzeć, żeby wiedzieć co na ten temat myśli.
- Och, on chciał sam mi powiedzieć? Rozumiem, to prawdziwa bratersko-siostrzana solidarność. Wezmę ją pod uwagę, kiedy następnym razem dowiem się czegoś co mogłabyś wiedzieć. Co ty na to, żebyś jego zapytała o to co odpowiedziałem? Chyba wytrzymasz do wieczora! - Roześmiał się, drocząc rzecz jasna, kiedy wyślizgnęła się zwinnie z jego łaskotek i sięgnęła po arsenał wyższej wagi. Smugi farby na twarzy nie mogły mu już nijak zaszkodzić, więc pozwolił jej dokończyć malowidło, a potem niby przypadkiem schwycił kołyszącą się krawędź jej warkocza i zmoczył ją w zielonej farbce jak pędzel. Potem śmiał się nawet głośniej, umiejąc sobie wyobrazić jej oburzenie jeszcze zanim je zobaczył. - Dobra, dobra... - Spasował, obejmując ją ramionami zanim mogłaby mu się znów wyślizgnąć i obsmarować go farbą całego. Uścisk miał też inny wymiar; przypominał mu o tym jak żywa, energiczna i wesoła potrafiła być Celine i że nigdy nie mógł dopuścić do tego, by te cechy zostały zaprzepaszczone. - Znaliśmy się już wcześniej. Trochę... Jesteśmy inni. Ale to nie znaczy, że go nie lubię - przyznał z całą szczerością, bo nie miałby serca wciskać teraz Celine kitu, nie w tej kwestii. Nie nazwałby Hectora swoim kolegą, ale to się przecież mogło zmienić, prawda? - Widzę potencjał. Ta rozmowa... była specyficzna. On się bardzo stresował i ja też, ale wyjaśniliśmy sobie wszystko i teraz może być tylko lepiej - Pocałował ją w czoło i odsunął się nieco, żeby móc spojrzeć na nią wyraźniej. - Jeśli chodzi o odpowiedź... - zawiesił głos, ale nie na długo; nie chciał już dłużej się z nią droczyć, więc spoważniał. - Powiedziałem, że muszę na ten temat porozmawiać z tobą. I że jeżeli to będzie to czego sobie życzysz i co przyniesie ci szczęście... to ma moje błogosławieństwo. Ale tylko wtedy. Nie jesteś parą butów, które mogę komuś oddać, liczy się dla mnie tylko to co ty na ten temat sądzisz, Celine - A potem uśmiechnął się subtelniej i łagodniej, kiedy powiedziała na głos to czego się przecież domyślał. - Wierzę ci - odpowiedział cicho po nieco dłuższym, ale jakby spokojniejszym milczeniu. - Obiecałem Hectorowi, że jeśli go kochasz to stanę za wami murem. I tak zrobię. Nie powiem ci o czym jeszcze rozmawialiśmy, bo to nasza tajemnica, ale musisz wiedzieć, że uświadomienie mu co się stanie jeżeli kiedyś cię zrani było moim flagowym obowiązkiem - Pokręcił głową ze smutniejszym uśmiechem i przeczesał palcami jej srebrne włosy. - Możesz wyjść za kogokolwiek kto cię uczyni szczęśliwą, ale wiedz, że zawsze masz dom, do którego możesz wrócić, dobra? I zawsze możesz przyjść do mnie, jeżeli coś cię będzie martwić. Nie zostawię cię - skwitował z determinacją, marszcząc lekko brwi i w końcu, w końcu uciekając wzrokiem.
[bylobrzydkobedzieladnie]
- Raczej sprawdzamy zabezpieczenia graniczne i pilnujemy, żeby na teren rezerwatu nie dostał się nikt niepowołany... albo nie wydostały się z niego smoki, chociaż gwarantuję ci, że trójogony są czasem znacznie bardziej przewidywalne i dobrze wychowane niż ludzie - Pokręcił głową i otrzepał ręce z okruszków, możliwie daleko od jej płótna, żeby nie uszkodzić potencjalnego arcydzieła. Miał już w sypialni jeden pejzaż namalowany przez Celę i nie miałby nic przeciw, żeby udekorowała cały jego skromny dom; zanim zamieszkała w nim kobieta był znacznie cichszy i mniej kolorowy.
Zapatrzył się na mgliste cienie między wąskimi sylwetkami drzew, kiedy znów zwróciła na nie jego uwagę. Wyglądały jak sylwetki w jego koszmarach, ale tego nie mógłby jej powiedzieć, przynajmniej nie dziś, gdy dopiero niedawno odzyskała tak potrzebny spokój. Jakim byłby starszym bratem, gdyby zrzucił na nią więcej zmartwień, kiedy chyba jeszcze nie całkiem udźwignęła własne? Najbliższe dni miały być zresztą dla niej szczęśliwe, a przynajmniej tego jej życzył.
- Myślę, że to nasze lęki, takie, które nie są nazwane i nie zawsze zdajemy sobie z nich sprawę. Czają się w lesie jak wszystkie tajemnice i... nie wiem - Podrapał się po głowie, a potem zmarszczył brwi, kiedy zdał sobie sprawę z tego, że już zbyt dawno nie wziął porządnego prysznica. Jego włosy stały się strąkowate i ciemniejsze niż wcześniej. Miał przynajmniej nadzieję, że nie śmierdzi. Może poleży dzisiaj w wannie dłużej... łóżko czekało na niego nadal jak obietnica i groźba zarazem. - Nie jestem poetą. Ale chyba każdy boi się tego co nie ma twarzy.
W którymś momencie sam nieporadnie zaczął uzupełniać jej wizję, sam pozwalał mięśniom dłoni i plamom farby przekazać to czego nie potrafił ubrać w słowa. Uśmiechnął się niemrawo, kiedy podjęła jego małą grę i zaproponowała pomoc przy urozmaicaniu legowiska Chrupki. Do takiej pomocy byłby nawet przyzwyczajony (i nie pozwoliłby jej na więcej, bo kto to widział, żeby młoda dziewczyna męczyła się fizycznie). Chciałby okazać więcej entuzjazmu ale ona też była już chyba oswojona z jego humorkami, z chwilami, w których znużenie i zbyt rozległa świadomość czyniły z niego mężczyznę wycofanego, niemal burkliwego.
Westchnął jednak z wdzięcznością, kiedy oparła głowę na jego ramieniu i też oparł policzek na jej miękkich włosach, które zawsze pachniały stokrotnie świeżej i zdrowiej niż cokolwiek co znał. Potem nieświadomie się wzdrygnął, gdy spytała go o te rozmazane zarysy gwiazd. Żeby trochę złagodzić to wrażenie niepokoju sam objął ją ręką.
- Życzę sobie, żeby to się nigdy nie wydarzyło - mruknął dość enigmatycznie, zataczając półokrąg dłonią nad płótnem i prawie rozpryskując na nim krople farby zwisające z pędzelka; szczęśliwie, kleksów zrobiło się tylko kilka na samych obrzeżach obrazu i szybko zabrał się za nerwowe ich zamalowywanie. Nie chciał wspominać Lucindy, zresztą w tej chwili nawet nieszczególnie o niej myślał, co później przypłaci olbrzymimi wyrzutami sumienia. Jeśli kogoś powinien ostrzec to ją, ale w jaki sposób miałby to zrobić skoro sam nie wiedział przed czym by ją ostrzegał? Wyobrażając sobie stek bzdur, który dałoby się sklecić z tego co często widywał w snach momentalnie czuł zażenowanie zmieszane z frustracją. Jeszcze by pomyślała, że tylko próbuje ją sprowokować albo nie jest w stanie zaoferować jej tego czasu, którego podobno tak potrzebowała. Nie miał manii prześladowczej, nigdy na nią nie naciskał i nie zamierzał zaczynać, chociaż czasem miał już chęć złapać ją po prostu za brodę i zażądać, żeby spojrzała mu w oczy i przyznała, czy ma w ogóle szansę. Bo dla szansy byłby skory walczyć; w innej sytuacji pogodziłby się wreszcie z myślą, że zawsze będzie tylko jej przyjacielem.
Co za szczęście, że miał na podorędziu życie uczuciowe swojej siostry, które miało potencjał skutecznie odwrócić jego uwagę od własnego. Kobiety zwykle miały w tej materii prościej, ale czuł się w obowiązku być obecny przy Celine w tych nie zawsze racjonalnych momentach, żeby nie popełniła głupiego błędu. Nie oddałby jej w złe ręce, ale też nie zatrzymałby jej siłą; chciał, żeby wiedziała, że zawsze może być z nim szczera.
Hector Vale nie wydawał się złym człowiekiem, przekonywał go o prawdziwej miłości, a Celine... cóż, na Celine wystarczyło teraz spojrzeć, żeby wiedzieć co na ten temat myśli.
- Och, on chciał sam mi powiedzieć? Rozumiem, to prawdziwa bratersko-siostrzana solidarność. Wezmę ją pod uwagę, kiedy następnym razem dowiem się czegoś co mogłabyś wiedzieć. Co ty na to, żebyś jego zapytała o to co odpowiedziałem? Chyba wytrzymasz do wieczora! - Roześmiał się, drocząc rzecz jasna, kiedy wyślizgnęła się zwinnie z jego łaskotek i sięgnęła po arsenał wyższej wagi. Smugi farby na twarzy nie mogły mu już nijak zaszkodzić, więc pozwolił jej dokończyć malowidło, a potem niby przypadkiem schwycił kołyszącą się krawędź jej warkocza i zmoczył ją w zielonej farbce jak pędzel. Potem śmiał się nawet głośniej, umiejąc sobie wyobrazić jej oburzenie jeszcze zanim je zobaczył. - Dobra, dobra... - Spasował, obejmując ją ramionami zanim mogłaby mu się znów wyślizgnąć i obsmarować go farbą całego. Uścisk miał też inny wymiar; przypominał mu o tym jak żywa, energiczna i wesoła potrafiła być Celine i że nigdy nie mógł dopuścić do tego, by te cechy zostały zaprzepaszczone. - Znaliśmy się już wcześniej. Trochę... Jesteśmy inni. Ale to nie znaczy, że go nie lubię - przyznał z całą szczerością, bo nie miałby serca wciskać teraz Celine kitu, nie w tej kwestii. Nie nazwałby Hectora swoim kolegą, ale to się przecież mogło zmienić, prawda? - Widzę potencjał. Ta rozmowa... była specyficzna. On się bardzo stresował i ja też, ale wyjaśniliśmy sobie wszystko i teraz może być tylko lepiej - Pocałował ją w czoło i odsunął się nieco, żeby móc spojrzeć na nią wyraźniej. - Jeśli chodzi o odpowiedź... - zawiesił głos, ale nie na długo; nie chciał już dłużej się z nią droczyć, więc spoważniał. - Powiedziałem, że muszę na ten temat porozmawiać z tobą. I że jeżeli to będzie to czego sobie życzysz i co przyniesie ci szczęście... to ma moje błogosławieństwo. Ale tylko wtedy. Nie jesteś parą butów, które mogę komuś oddać, liczy się dla mnie tylko to co ty na ten temat sądzisz, Celine - A potem uśmiechnął się subtelniej i łagodniej, kiedy powiedziała na głos to czego się przecież domyślał. - Wierzę ci - odpowiedział cicho po nieco dłuższym, ale jakby spokojniejszym milczeniu. - Obiecałem Hectorowi, że jeśli go kochasz to stanę za wami murem. I tak zrobię. Nie powiem ci o czym jeszcze rozmawialiśmy, bo to nasza tajemnica, ale musisz wiedzieć, że uświadomienie mu co się stanie jeżeli kiedyś cię zrani było moim flagowym obowiązkiem - Pokręcił głową ze smutniejszym uśmiechem i przeczesał palcami jej srebrne włosy. - Możesz wyjść za kogokolwiek kto cię uczyni szczęśliwą, ale wiedz, że zawsze masz dom, do którego możesz wrócić, dobra? I zawsze możesz przyjść do mnie, jeżeli coś cię będzie martwić. Nie zostawię cię - skwitował z determinacją, marszcząc lekko brwi i w końcu, w końcu uciekając wzrokiem.
[bylobrzydkobedzieladnie]
This is my
home
and you can't
frighten me
frighten me
Elric Lovegood
Zawód : Smokolog
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
A potem świat
znowu zaczął istnieć
ale istniał zupełnie inaczej
znowu zaczął istnieć
ale istniał zupełnie inaczej
OPCM : 12 +3
UROKI : 8 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Jasnowidz
Sojusznik Zakonu Feniksa
Uśmiechnęła się lekko, wierząc - w to, że smoki potrafiły się zachować, w to, że miały w sobie mniej podłości, w to, że nie krzywdziły jedynie dla zabawy. Ludzie z kolei żerowali na słabości, w ten sposób budując poczucie własnej siły, zakrzywione i nieprawdziwe. Wznosili pomniki sprawczości, władzy, przewagi, starannie zakrywali blizny pochowane w swoich duszach i udawali, że te nigdy nie powstały. Może przez to praca ze smokami była łatwiejsza, paradoksalnie bardziej przewidywalna, choć Celine nie wyobrażała sobie, by w codziennych zadaniach Elrika kryła się jakakolwiek przewidywalność. Były przecież stworzeniami utkanymi z ognia i mocy, zdolnymi zmieść człowieka uderzeniem skrzydła, kłapnięciem szczęk albo salwą płomieni wydobytych z gardła. Myśląc o tym, za każdym razem dochodziła do wniosku, że jej brat był bardzo utalentowany - ale i empatyczny, wyrozumiały, szalenie cierpliwy. Pełen rozsądku, rozwagi. Pomagał smoczątkom wzbijać się do lotu, był świadkiem istnienia rozciągniętego na dziesiątki czy setki następnych lat; obserwował narodziny czegoś, co wciąż na świecie będzie obecne, podczas gdy on sam obróci się w perzynę, a po nim zrobią to jego własne dzieci: bo dzięki temu był fantastycznym materiałem na ojca. Wyobrażała sobie berbecia na jego barkach, spoglądającego na świat z ojcowskiej wysokości; widziała pucołowate dziecko o niemalże czarnych oczach odziedziczonych po Elriku, uśmiechnięte i kochane. Tylko kiedy ta wizja miała się ziścić?
- Ja boję się tego, co miało twarz - przyznała szeptem prawie zbyt cichym, by wybrzmieć nad malowanym przez nich obrazem; szeptem grobowym i dalekim, jakby nagle wezwały ją do siebie mętne trzęsawiska myśli, które nie chciały jej wypuścić. Każdy strażnik w Tower miał twarz. Cornelius Sallow miał twarz. Aquila Black miała twarz. Ich miraże wracały do niej w koszmarach, rzadszych odkąd rozpoczęła terapię, ale od czasu do czasu wciąż ją nawiedzających. Widziała wtedy każdą zmarszczkę, mięśnie rozciągnięte w każdej mimice, ostrość spojrzeń, każdy lubieżny uśmiech. Półwila zadrżała lekko, gdy ich oblicza stanęły przed jej oczyma na mgnienie sekundy, po czym poruszyła ramionami, jak gdyby chciała je z siebie strząsnąć. - Może to lepiej, że on nie ma twarzy. Może dzięki temu jest zupełnie niewinny - stwierdziła łagodnie, wskazawszy na czarny twór wyłaniający się z lasu. - Może po prostu jeszcze nam się nie przedstawił. I dlatego nie wiemy, czym jest - westchnęła; chwytała się tej nadziei, samej nie wiedząc dlaczego. Rozgrzeszała lęk wyściubiający nos poza korowód zacienionych drzew, jednocześnie próbując go zrozumieć, oswoić, nadać mu chyba inny charakter. Czy nie to robiła przez ostatnie miesiące? Niepewnie zerknęła kątem oka na Elrika, ciekawa, jak brat podejdzie do jej słów, co z nich wyczyta.
A zaraz potem powróciła spojrzeniem do prowizorycznego płótna, razem z nim cegiełka po cegiełce budując wspólne dzieło. Było w tym coś ciepłego i pokrzepiającego, zmazującego z jej ciała porcję stresu i smutku ostatnich dni, więc pozwoliła chwili trwać jak najdłużej, zachłannie spijając każdą minutę, którą spędzili w otoczeniu farb i zużytych pędzli.
- Rozumiem - szepnęła, na moment oparłszy ciężar swojego ciała na jego ramieniu, w rodzinnej bliskości, której uczyli się od nowa, wepchnięci w kanwy innej relacji. Okropieństwo wizji, na które nie miał wpływu, musiało każdorazowo odciskać na nim coraz głębsze piętno, tworzyło ropień choroby, na którą żadne z nich nie mogło niczego poradzić. Czy każdej nocy przeznaczenie śmiało mu się w twarz, rzucając wyzwanie, którego nie mógł podjąć? Lub raczej - mógłby, lecz rezultat od początku byłby przesądzony, jakby bogowie co rano wstawali w złym humorze i za to też decydowali się ukarać Elrika, pastwiąc się nad jego niemocą. Przynajmniej już nie był w tym teraz sam: wiedziała o tym. O balaście, który w sobie nosił, a który tak bardzo chciałaby móc nieść wraz z nim, gdyby to mogło mu pomóc. Jedyne jednak, co zdołała zrobić, to zaoferować mu swoją obecność, dotykiem załagodzić enigmę skrytą w jego głosie, której naturę już zaczynała pojmować. To zresztą na szczęście nigdy się nie wydarzy, gwiazdy nie spadały z nieba.
W porównaniu do gromów miłości, nagle uderzających w niczego nie spodziewające się serca.
- Zaraz cię spalę! - oznajmiła dramatycznie, z lekko wydętymi policzkami pomalowanymi wyrazistym, intensywnym różem emocji. Iskry, rzecz jasna, wcale nie imały się jeszcze jej palców, nie było w niej złości, tylko napięcie podszyte oczekiwaniem, entuzjazmem i niepewnością, a przy tym wszystkim pewną... błogością. Palce zanurzone w czerwonej farbie pozostawiły na jego policzkach podobne kleksy, dzięki którym stali się całkiem do siebie podobni. Ze śmiechem na ustach pozwoliła mu potem zamknąć się w niedźwiedzim uścisku, podczas gdy słuchała go uważniej, niż kiedykolwiek słuchała wykładów w Beauxbatons. Oboje się stresowali? Wyobrażała sobie dwie pozornie swobodne, a w rzeczywistości spięte sylwetki i ciasne kanwy rozmowy, w której usiłowali nawigować w poszukiwaniu bezpiecznego i satysfakcjonującego brzegu.
- Tylko lepiej - powtórzyła po nim zachłannie, uczepiwszy się tej myśli, złotej i ciepłej, tak ciepłej jak słowa, które potem nadeszły. Wyczuwała rezonującą z nich braterską opiekę; był jak wielkie i solidne drzewo, na którym mogłaby się oprzeć, wiedząc, że nigdy się pod nią nie ugnie, nie złamie. Zawsze będzie jej podporą i zawsze znajdzie go w miejscu, do którego będzie mogła wrócić, by znów usiąść pod jego gałęziami. Poruszona i wzruszona, z oczyma połyskującymi od łez, patrzyła na niego, przez moment nie mogąc odnaleźć słów, w jakie mogłaby ubrać swoją odpowiedź. - Czyli to takie uczucie, mieć starszego brata - podsumowała cicho, z żywym srebrem emocji wylewającym się z jej gardła i drżącym na strunach głosowych. Umazaną farbami twarz Elrika półwila ujęła w swoje dłonie, nie bacząc na to, że jeszcze mocniej kolorowała ich oboje, zarówno swoje opuszki, jak i jego policzki. - Bądź dla mnie murem. Dla nas. Proszę - ponowiła jego określenie, oczarowana wartością, jaką tam odnalazła, po czym zachichotała cicho, gdy wspomniał, że dosadnie wytłumaczył Hectorowi wagę jej potencjalnego skrzywdzenia. Nie sądziła, że było to potrzebne, w końcu Vale nigdy, przenigdy jej nie skrzywdził, zamiast tego pomagając jej zaleczać krzywdy wyrządzone przez innych ludzi, ale w komentarzu Elrika kryło się coś tak namacalnie braterskiego, że nie mogła powstrzymać dziwnej, nieznanej dotychczas w ten sposób euforii. - Ja ciebie też nie zostawię, Ellie, nigdy. Los zdecydował, że jesteśmy sobie bliżsi, niż myśleliśmy, i chciałabym, żebyś wiedział, że jestem za to wdzięczna. Nie jesteśmy... winni temu, co zrobili nasi rodzice. Ich cień nas nie dosięga. Nie teraz. Bo teraz... może będę miała własną rodzinę, tak, ale ty zawsze w niej będziesz. Będziesz częścią mnie i tego, co stworzę - mówiła cicho, melodią napęczniałą od wzruszenia i miłości, uporczywie spoglądając mu w oczy, bo pragnęła, by wiedział, że mówiła prawdę. Z Hectorem kiedyś uwije nowe gniazdo, lecz w tym gnieździe on dalej będzie ważny i obecny. - Całe życie goniłam za miłością, czymś prawdziwym. Szukałam kogoś, kto spojrzy przez wilą aurę i dostrzeże mnie, wiesz? I kiedy myślałam, że już nigdy... Że nigdy tego nie znajdę, kiedy się poddałam, to nadeszło. W dłoniach, spojrzeniu i sercu kogoś, kto mnie szanuje. Kto rozumie, przez co przeszłam i... kto jest na mnie uważny. Chciałabym, żebyś ty też tego doświadczył - wyznała cicho, lekko przekrzywiwszy głowę w kierunku ramienia, cały czas poszukując przy tym jego wzroku. - Żeby ktoś cię w ten sposób docenił. Zaopiekował się tobą i pozwolił ci roztoczyć nad sobą opiekę. Oswoił twoje trudności i lęki, zaakceptował i pokochał twoje wady, których swoją drogą masz całe multum - załzawione oczy błysnęły lisią figlarnością, w ustach zaplątał się wyzywający uśmiech. Ona - wad miała tyle samo, jeśli nie więcej. Czy Lucinda mogła mu dać to wszystko? Czy byłaby w stanie ofiarować mu miłość tak pełną i wartościową? Tego nie wiedziała, ale skoro Elric jej pragnął, Celine mogła mieć tylko nadzieję, że tak właśnie będzie. - Na przykład chrapiesz jak przeziębiony dzik i kruszysz przy jedzeniu. Potworne wady, nie do naprawienia - parsknęła, uśmiechnięta coraz szerzej, i znów wpadła w jego ramiona, przylgnąwszy do jego torsu, zawsze kojarzącego się półwili z bezpieczeństwem. - Och, Ellie... Niech to będzie wieczne. Niech trwa już do końca - westchnęła w niego wtulona, nie zastanawiając się, być może naiwnie i młodzieńczo, czy na takie deklaracje było zbyt wcześnie, bo rozpalało ją uczucie tak intensywne, że musiało, po prostu musiało rezonować na przyszłość.
- Ja boję się tego, co miało twarz - przyznała szeptem prawie zbyt cichym, by wybrzmieć nad malowanym przez nich obrazem; szeptem grobowym i dalekim, jakby nagle wezwały ją do siebie mętne trzęsawiska myśli, które nie chciały jej wypuścić. Każdy strażnik w Tower miał twarz. Cornelius Sallow miał twarz. Aquila Black miała twarz. Ich miraże wracały do niej w koszmarach, rzadszych odkąd rozpoczęła terapię, ale od czasu do czasu wciąż ją nawiedzających. Widziała wtedy każdą zmarszczkę, mięśnie rozciągnięte w każdej mimice, ostrość spojrzeń, każdy lubieżny uśmiech. Półwila zadrżała lekko, gdy ich oblicza stanęły przed jej oczyma na mgnienie sekundy, po czym poruszyła ramionami, jak gdyby chciała je z siebie strząsnąć. - Może to lepiej, że on nie ma twarzy. Może dzięki temu jest zupełnie niewinny - stwierdziła łagodnie, wskazawszy na czarny twór wyłaniający się z lasu. - Może po prostu jeszcze nam się nie przedstawił. I dlatego nie wiemy, czym jest - westchnęła; chwytała się tej nadziei, samej nie wiedząc dlaczego. Rozgrzeszała lęk wyściubiający nos poza korowód zacienionych drzew, jednocześnie próbując go zrozumieć, oswoić, nadać mu chyba inny charakter. Czy nie to robiła przez ostatnie miesiące? Niepewnie zerknęła kątem oka na Elrika, ciekawa, jak brat podejdzie do jej słów, co z nich wyczyta.
A zaraz potem powróciła spojrzeniem do prowizorycznego płótna, razem z nim cegiełka po cegiełce budując wspólne dzieło. Było w tym coś ciepłego i pokrzepiającego, zmazującego z jej ciała porcję stresu i smutku ostatnich dni, więc pozwoliła chwili trwać jak najdłużej, zachłannie spijając każdą minutę, którą spędzili w otoczeniu farb i zużytych pędzli.
- Rozumiem - szepnęła, na moment oparłszy ciężar swojego ciała na jego ramieniu, w rodzinnej bliskości, której uczyli się od nowa, wepchnięci w kanwy innej relacji. Okropieństwo wizji, na które nie miał wpływu, musiało każdorazowo odciskać na nim coraz głębsze piętno, tworzyło ropień choroby, na którą żadne z nich nie mogło niczego poradzić. Czy każdej nocy przeznaczenie śmiało mu się w twarz, rzucając wyzwanie, którego nie mógł podjąć? Lub raczej - mógłby, lecz rezultat od początku byłby przesądzony, jakby bogowie co rano wstawali w złym humorze i za to też decydowali się ukarać Elrika, pastwiąc się nad jego niemocą. Przynajmniej już nie był w tym teraz sam: wiedziała o tym. O balaście, który w sobie nosił, a który tak bardzo chciałaby móc nieść wraz z nim, gdyby to mogło mu pomóc. Jedyne jednak, co zdołała zrobić, to zaoferować mu swoją obecność, dotykiem załagodzić enigmę skrytą w jego głosie, której naturę już zaczynała pojmować. To zresztą na szczęście nigdy się nie wydarzy, gwiazdy nie spadały z nieba.
W porównaniu do gromów miłości, nagle uderzających w niczego nie spodziewające się serca.
- Zaraz cię spalę! - oznajmiła dramatycznie, z lekko wydętymi policzkami pomalowanymi wyrazistym, intensywnym różem emocji. Iskry, rzecz jasna, wcale nie imały się jeszcze jej palców, nie było w niej złości, tylko napięcie podszyte oczekiwaniem, entuzjazmem i niepewnością, a przy tym wszystkim pewną... błogością. Palce zanurzone w czerwonej farbie pozostawiły na jego policzkach podobne kleksy, dzięki którym stali się całkiem do siebie podobni. Ze śmiechem na ustach pozwoliła mu potem zamknąć się w niedźwiedzim uścisku, podczas gdy słuchała go uważniej, niż kiedykolwiek słuchała wykładów w Beauxbatons. Oboje się stresowali? Wyobrażała sobie dwie pozornie swobodne, a w rzeczywistości spięte sylwetki i ciasne kanwy rozmowy, w której usiłowali nawigować w poszukiwaniu bezpiecznego i satysfakcjonującego brzegu.
- Tylko lepiej - powtórzyła po nim zachłannie, uczepiwszy się tej myśli, złotej i ciepłej, tak ciepłej jak słowa, które potem nadeszły. Wyczuwała rezonującą z nich braterską opiekę; był jak wielkie i solidne drzewo, na którym mogłaby się oprzeć, wiedząc, że nigdy się pod nią nie ugnie, nie złamie. Zawsze będzie jej podporą i zawsze znajdzie go w miejscu, do którego będzie mogła wrócić, by znów usiąść pod jego gałęziami. Poruszona i wzruszona, z oczyma połyskującymi od łez, patrzyła na niego, przez moment nie mogąc odnaleźć słów, w jakie mogłaby ubrać swoją odpowiedź. - Czyli to takie uczucie, mieć starszego brata - podsumowała cicho, z żywym srebrem emocji wylewającym się z jej gardła i drżącym na strunach głosowych. Umazaną farbami twarz Elrika półwila ujęła w swoje dłonie, nie bacząc na to, że jeszcze mocniej kolorowała ich oboje, zarówno swoje opuszki, jak i jego policzki. - Bądź dla mnie murem. Dla nas. Proszę - ponowiła jego określenie, oczarowana wartością, jaką tam odnalazła, po czym zachichotała cicho, gdy wspomniał, że dosadnie wytłumaczył Hectorowi wagę jej potencjalnego skrzywdzenia. Nie sądziła, że było to potrzebne, w końcu Vale nigdy, przenigdy jej nie skrzywdził, zamiast tego pomagając jej zaleczać krzywdy wyrządzone przez innych ludzi, ale w komentarzu Elrika kryło się coś tak namacalnie braterskiego, że nie mogła powstrzymać dziwnej, nieznanej dotychczas w ten sposób euforii. - Ja ciebie też nie zostawię, Ellie, nigdy. Los zdecydował, że jesteśmy sobie bliżsi, niż myśleliśmy, i chciałabym, żebyś wiedział, że jestem za to wdzięczna. Nie jesteśmy... winni temu, co zrobili nasi rodzice. Ich cień nas nie dosięga. Nie teraz. Bo teraz... może będę miała własną rodzinę, tak, ale ty zawsze w niej będziesz. Będziesz częścią mnie i tego, co stworzę - mówiła cicho, melodią napęczniałą od wzruszenia i miłości, uporczywie spoglądając mu w oczy, bo pragnęła, by wiedział, że mówiła prawdę. Z Hectorem kiedyś uwije nowe gniazdo, lecz w tym gnieździe on dalej będzie ważny i obecny. - Całe życie goniłam za miłością, czymś prawdziwym. Szukałam kogoś, kto spojrzy przez wilą aurę i dostrzeże mnie, wiesz? I kiedy myślałam, że już nigdy... Że nigdy tego nie znajdę, kiedy się poddałam, to nadeszło. W dłoniach, spojrzeniu i sercu kogoś, kto mnie szanuje. Kto rozumie, przez co przeszłam i... kto jest na mnie uważny. Chciałabym, żebyś ty też tego doświadczył - wyznała cicho, lekko przekrzywiwszy głowę w kierunku ramienia, cały czas poszukując przy tym jego wzroku. - Żeby ktoś cię w ten sposób docenił. Zaopiekował się tobą i pozwolił ci roztoczyć nad sobą opiekę. Oswoił twoje trudności i lęki, zaakceptował i pokochał twoje wady, których swoją drogą masz całe multum - załzawione oczy błysnęły lisią figlarnością, w ustach zaplątał się wyzywający uśmiech. Ona - wad miała tyle samo, jeśli nie więcej. Czy Lucinda mogła mu dać to wszystko? Czy byłaby w stanie ofiarować mu miłość tak pełną i wartościową? Tego nie wiedziała, ale skoro Elric jej pragnął, Celine mogła mieć tylko nadzieję, że tak właśnie będzie. - Na przykład chrapiesz jak przeziębiony dzik i kruszysz przy jedzeniu. Potworne wady, nie do naprawienia - parsknęła, uśmiechnięta coraz szerzej, i znów wpadła w jego ramiona, przylgnąwszy do jego torsu, zawsze kojarzącego się półwili z bezpieczeństwem. - Och, Ellie... Niech to będzie wieczne. Niech trwa już do końca - westchnęła w niego wtulona, nie zastanawiając się, być może naiwnie i młodzieńczo, czy na takie deklaracje było zbyt wcześnie, bo rozpalało ją uczucie tak intensywne, że musiało, po prostu musiało rezonować na przyszłość.
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Kiedy był młodszym, nieopierzonym jeszcze magizoologiem w smokach pociągała go właśnie ich nieposkromiona siła, dreszczyk niebezpieczeństwa i zgrozy, możliwość ujarzmienia i przejęcia kontroli nad czymś co z definicji powinno pozostawać poza wszelką kontrolą. Wyobrażał sobie samego siebie na smoczym grzbiecie, wyobrażał sobie jak łapie dzikie smoki i osłania mugoli przed ich niszczycielskim płomieniem. To wszystko było bardzo naiwnym, szczeniackim wręcz myśleniem. Cierpliwości i zrozumienia nauczył się w podróży, szacunek do smoków przejął od swoich nauczycieli. Teraz wobec tych i wszystkich innych bestii odnosił się z należnym im respektem - bo nie narodziły się one ani nie wykluły po to, by stać się narzędziem w rękach magów. Każde feniksie pióro czy włókno z serca padłego ze starości lub ran smoka było darem a nie czymś do czego powinni rościć sobie niezbywalne prawo. Tak sądził. Ale wiedział, że magizoolodzy z pasji byli mniejszością; że większość w tej bandzie, zwłaszcza spośród zwolenników Malfoya, zasługiwałoby raczej na miano kłusowników.
Spochmurniał, gdy wspomniała o swoich lękach, ale zamiast próbować odpędzać sprzed jej oczu te czarne wspomnienia trwał przy niej z ciszą i pewnością, jak rozłożyste drzewo, w którego cieniu mogła się schronić. Pozwolił, by z drżeniem samodzielnie strząsnęła z siebie koszmary, bo wierzył w to, że jest dość silna, by to zrobić. Jej postęp, jej nieustanna walka o odzyskanie dawnej siebie budziły w nim podziw i dumę. Zamierzał ją podtrzymać, jeśli upadnie, ale nie zamierzał ściskać ją wiecznie za rękę, by już nigdy nie mogła rozwinąć skrzydeł. Uśmiechnął się kątem ust, gdy na powrót spojrzała na niego z ciepłem. Poradziła sobie i nie potrzebowała go do tego. Niemniej jednak cieszył się, że mógł tu być, gdy wciąż było inaczej. Może nie uratował jej wtedy, w Tower, ale wyrzuty sumienia zaogniały własne przyrzeczenie, by nie dopuścić do tego nigdy więcej. Złożyłby Wieczystą Przysięgę, gdyby musiał - że dopóki żyje i będzie w stanie, nie da nikomu skrzywdzić jej tak jak została skrzywdzona. Niezależnie od tego, czy na drodze staną mu szmalcownicy, arystokraci, czy Hector Vale.
- Nie lubię tego co nieznane... ale to co znane potrafi być jeszcze gorsze, kiedy wiesz już czego się spodziewać. Najgorszego, na przykład - mruknął, bo niewiedza i dla niego bywała lepsza od bezradności. Może nawet zwłaszcza dla niego. - Dopóki nie wiemy co czai się za drzewami, możemy mieć nadzieję, że nie będzie tak straszne jak nam się wcześniej wydawało. Ale to nie znaczy, że powinniśmy nie być ostrożni w poznawaniu. Moja... matka - ojciec, ale to nie miało znaczenia - zwykła mówić, że jeżeli zwracasz się do obcego z otwartą głową nie zawiedziesz się, ale i nie dasz omamić. Zdaje mi się, że to dobra lekcja.
Miał nadzieję, że gdy Celine pozwalała Hectorowi zbliżyć się do siebie bardziej niż by to wypadało między pacjentką i terapeutą robiła to właśnie tak; ostrożnie, z rozwagą, stopniowo. Że emocje, które miały szansę w niej zakwitnąć nie były podobne do smoczego ognia, który pojawiał się gwałtownie i błyskawicznie wypalał, ale raczej do włókien smoczego serca. Takich, które pozostawały rdzeniem przez lata.
Bliskość siostry, niewinny relaks, jakim było mieszanie farb i słuchanie jej dziewczęcych opowieści koiły nieco wymęczone myśli, ale patrząc po ruchach instynktownie przeobrażających senny koszmar w malowaną rzeczywistość nie był w stanie zupełnie uwolnić się od swoich zmartwień. Dobrze, że przynajmniej szło mu udawanie, że nie jest tak źle jak sądził, że jest; oszczędzał stresu Celine. Zwłaszcza, że mieli temat, który dotyczył jej bezpośrednio, a który powinni poruszyć. Temat, który natychmiast ją ożywił i chyba nawet bardziej niż farby poprawił Elricowi nastrój.
- Czyli powinienem chodzić w ognioodpornym płaszczu również po własnym domu, to sugerujesz? - zaśmiał się, bo chociaż siostra piekliła się i czerwieniła na poważnie to wcale się jej nie obawiał. Kiedyś go co prawda sparzyła, ale tamta rozmowa była znacznie trudniejsza i dla niego i dla niej, nie sądził też, by niewielka ranka jakich doznał setki była dużą ceną za cierpienie, na jakie naraził Celine ich własny ojciec. Jeżeli to pomagało jej z wewnętrznym bólem, cóż, byłby się nawet skłonny podstawić, dopóki oszczędzała mu włosy. - Chyba tak - bąknął w odpowiedzi na jej pytanie, bo nigdy nie miał starszego brata. Wiedział jak to jest mieć dobrego ojca, ale te wspomnienia były teraz naznaczone zdradą.
Nie chciał doprowadzić jej do płaczu, ale pocieszała go myśl, że dziewczyny po prostu tak miały, że płakały ze szczęścia, z zachwytu, ze stresu i ze złości. I czasami też tak po prostu. Elric byłby jednak ślepy, gdyby nie dostrzegł jak wielką ulgę i radość sprawił siostrze swoją odpowiedzią; to był ten rodzaj łagodnego ciepła, którego dziś potrzebował, gdy w odmętach snu czekał na niego mrok i ogień. - Obiecuję, Cela - przyrzekł bez nawet sekundy zawahania, a potem odgarnął za plecy jej mokre od farby włosy zanim zdążyłyby jeszcze bardziej rozmazać się po wciąż niewyschniętym pejzażu. Uśmiechnął się trochę smutniej niż wcześniej, gdy zapewniała, że będzie jego rodziną już zawsze. Wiedział o tym, nigdy by w nią nie zwątpił, tak jak nie zwątpił w starszą siostrę, gdy ta wychodziła za mąż dobrych parę lat temu. Tak jak jednak wiedział wtedy tak i przeczuwał teraz, że Celine wkrótce pochłoną nowe obowiązki, nowe życie, nowa miłość, do męża i do dzieci. I to było w porządku, nie życzył jej niczego innego niż najlepsza przyszłość, jaką mogła sobie wymarzyć. Niemniej jednak krył się w tym jakiś smutek, bo nie była już małą dziewczynką, którą mógł się opiekować. Prędzej czy znów później pochłonie go praca, dom na nowo stanie się szary i pusty. Może po końcu wojny wyruszy w jakąś kolejną wielką podróż, może awansuje na kierownika rezerwatu i przeprowadzi się bliżej Peak District, a może Lucy... ale przecież obiecał, że da jej czas.
Zmarszczył nieco brwi, instynktownie, gdy Celine zaczęła mówić coś o dłoniach Hectora. Tego akurat nie chciał słuchać. Niemniej jednak wychodził z założenia, że Vale jest uczciwym mężczyzną (który wiedział skąd się biorą dzieci, bo już jedno miał, i jako czystokrwisty elegant musiał też przeczuwać co się z nim stanie jeżeli dotknie Celine przed ślubem), a Celine ma po prostu tę swoją skłonność do ubierania wszystkiego w poezję.
- Cieszę się, że to mówisz. Że czujesz, że znalazłaś to czego szukałaś. Tylko tyle chciałem usłyszeć. Że to jest twoja decyzja i że czujesz, że to to. Jeżeli tak, to możemy zacząć planować... mamy jeszcze czas - zdecydował, mając nadzieję na to, że Hector poczeka jeszcze chociaż trochę, żeby mógł się Celine nacieszyć, poznać go lepiej i przekonać się, że to wszystko to nie były tylko piękne słowa. Najchętniej zobaczyłby ich oboje razem, żeby obserwować ich interakcje. Może powinni zaplanować jakąś wycieczkę, póki zawieszenie broni trwało? - Pieniądze nie grają roli - podkreślił też, bo, cholera, nie godziło się, żeby za wszystko płacił Hector. Nie byli ubodzy. - Cokolwiek zechcesz, sukienkę, buty, wianek, welon, te wszystkie inne damskie pierdółki, wszystko dostaniesz - Chociaż miał nadzieję, że wybrać pomoże jej Prima, bo zupełnie się na tym nie znał.
Bez przekonania skinął głową i odwrócił głowę, gdy Celina zaczęła życzyć mu tego samego. Prawdziwej, gorącej, bajkowej wręcz miłości. Zdystansował się, odsunął, żeby tak od razu nie zobaczyła jak bardzo się spiął, a potem ze zmarszczonymi brwiami zaczął zastanawiać się nad sprawami, które mogłyby ją zainteresować dość, żeby nie musieli teraz gadać o jego życiu, jego przyszłości.
- Och, naprawdę? Ja chrapię? Nie słyszałaś jeszcze siebie. Marlena spędza z tobą tyle czasu, bo twoje nocne ballady przypominają jej własny śpiew - rzucił z rozbawieniem, próbując wykrzesać z siebie choć trochę tej figlarności, która zabłysła w jej oczach. - Poza tym śpisz z otwartą buzią. Gdyby Marlena nie stała na straży powłaziłyby ci tam pająki - droczył się i kiedy znowu w uniesieniu owinęła go ramionami nie protestował i przytulił ją z mieszaniną czułości i jakiejś dziwacznej... cóż, tęsknoty.
Chyba zbyt mocno się przyzwyczaił do obecności kogoś, kto na niego czekał. Cholera, robił się stary.
Spochmurniał, gdy wspomniała o swoich lękach, ale zamiast próbować odpędzać sprzed jej oczu te czarne wspomnienia trwał przy niej z ciszą i pewnością, jak rozłożyste drzewo, w którego cieniu mogła się schronić. Pozwolił, by z drżeniem samodzielnie strząsnęła z siebie koszmary, bo wierzył w to, że jest dość silna, by to zrobić. Jej postęp, jej nieustanna walka o odzyskanie dawnej siebie budziły w nim podziw i dumę. Zamierzał ją podtrzymać, jeśli upadnie, ale nie zamierzał ściskać ją wiecznie za rękę, by już nigdy nie mogła rozwinąć skrzydeł. Uśmiechnął się kątem ust, gdy na powrót spojrzała na niego z ciepłem. Poradziła sobie i nie potrzebowała go do tego. Niemniej jednak cieszył się, że mógł tu być, gdy wciąż było inaczej. Może nie uratował jej wtedy, w Tower, ale wyrzuty sumienia zaogniały własne przyrzeczenie, by nie dopuścić do tego nigdy więcej. Złożyłby Wieczystą Przysięgę, gdyby musiał - że dopóki żyje i będzie w stanie, nie da nikomu skrzywdzić jej tak jak została skrzywdzona. Niezależnie od tego, czy na drodze staną mu szmalcownicy, arystokraci, czy Hector Vale.
- Nie lubię tego co nieznane... ale to co znane potrafi być jeszcze gorsze, kiedy wiesz już czego się spodziewać. Najgorszego, na przykład - mruknął, bo niewiedza i dla niego bywała lepsza od bezradności. Może nawet zwłaszcza dla niego. - Dopóki nie wiemy co czai się za drzewami, możemy mieć nadzieję, że nie będzie tak straszne jak nam się wcześniej wydawało. Ale to nie znaczy, że powinniśmy nie być ostrożni w poznawaniu. Moja... matka - ojciec, ale to nie miało znaczenia - zwykła mówić, że jeżeli zwracasz się do obcego z otwartą głową nie zawiedziesz się, ale i nie dasz omamić. Zdaje mi się, że to dobra lekcja.
Miał nadzieję, że gdy Celine pozwalała Hectorowi zbliżyć się do siebie bardziej niż by to wypadało między pacjentką i terapeutą robiła to właśnie tak; ostrożnie, z rozwagą, stopniowo. Że emocje, które miały szansę w niej zakwitnąć nie były podobne do smoczego ognia, który pojawiał się gwałtownie i błyskawicznie wypalał, ale raczej do włókien smoczego serca. Takich, które pozostawały rdzeniem przez lata.
Bliskość siostry, niewinny relaks, jakim było mieszanie farb i słuchanie jej dziewczęcych opowieści koiły nieco wymęczone myśli, ale patrząc po ruchach instynktownie przeobrażających senny koszmar w malowaną rzeczywistość nie był w stanie zupełnie uwolnić się od swoich zmartwień. Dobrze, że przynajmniej szło mu udawanie, że nie jest tak źle jak sądził, że jest; oszczędzał stresu Celine. Zwłaszcza, że mieli temat, który dotyczył jej bezpośrednio, a który powinni poruszyć. Temat, który natychmiast ją ożywił i chyba nawet bardziej niż farby poprawił Elricowi nastrój.
- Czyli powinienem chodzić w ognioodpornym płaszczu również po własnym domu, to sugerujesz? - zaśmiał się, bo chociaż siostra piekliła się i czerwieniła na poważnie to wcale się jej nie obawiał. Kiedyś go co prawda sparzyła, ale tamta rozmowa była znacznie trudniejsza i dla niego i dla niej, nie sądził też, by niewielka ranka jakich doznał setki była dużą ceną za cierpienie, na jakie naraził Celine ich własny ojciec. Jeżeli to pomagało jej z wewnętrznym bólem, cóż, byłby się nawet skłonny podstawić, dopóki oszczędzała mu włosy. - Chyba tak - bąknął w odpowiedzi na jej pytanie, bo nigdy nie miał starszego brata. Wiedział jak to jest mieć dobrego ojca, ale te wspomnienia były teraz naznaczone zdradą.
Nie chciał doprowadzić jej do płaczu, ale pocieszała go myśl, że dziewczyny po prostu tak miały, że płakały ze szczęścia, z zachwytu, ze stresu i ze złości. I czasami też tak po prostu. Elric byłby jednak ślepy, gdyby nie dostrzegł jak wielką ulgę i radość sprawił siostrze swoją odpowiedzią; to był ten rodzaj łagodnego ciepła, którego dziś potrzebował, gdy w odmętach snu czekał na niego mrok i ogień. - Obiecuję, Cela - przyrzekł bez nawet sekundy zawahania, a potem odgarnął za plecy jej mokre od farby włosy zanim zdążyłyby jeszcze bardziej rozmazać się po wciąż niewyschniętym pejzażu. Uśmiechnął się trochę smutniej niż wcześniej, gdy zapewniała, że będzie jego rodziną już zawsze. Wiedział o tym, nigdy by w nią nie zwątpił, tak jak nie zwątpił w starszą siostrę, gdy ta wychodziła za mąż dobrych parę lat temu. Tak jak jednak wiedział wtedy tak i przeczuwał teraz, że Celine wkrótce pochłoną nowe obowiązki, nowe życie, nowa miłość, do męża i do dzieci. I to było w porządku, nie życzył jej niczego innego niż najlepsza przyszłość, jaką mogła sobie wymarzyć. Niemniej jednak krył się w tym jakiś smutek, bo nie była już małą dziewczynką, którą mógł się opiekować. Prędzej czy znów później pochłonie go praca, dom na nowo stanie się szary i pusty. Może po końcu wojny wyruszy w jakąś kolejną wielką podróż, może awansuje na kierownika rezerwatu i przeprowadzi się bliżej Peak District, a może Lucy... ale przecież obiecał, że da jej czas.
Zmarszczył nieco brwi, instynktownie, gdy Celine zaczęła mówić coś o dłoniach Hectora. Tego akurat nie chciał słuchać. Niemniej jednak wychodził z założenia, że Vale jest uczciwym mężczyzną (który wiedział skąd się biorą dzieci, bo już jedno miał, i jako czystokrwisty elegant musiał też przeczuwać co się z nim stanie jeżeli dotknie Celine przed ślubem), a Celine ma po prostu tę swoją skłonność do ubierania wszystkiego w poezję.
- Cieszę się, że to mówisz. Że czujesz, że znalazłaś to czego szukałaś. Tylko tyle chciałem usłyszeć. Że to jest twoja decyzja i że czujesz, że to to. Jeżeli tak, to możemy zacząć planować... mamy jeszcze czas - zdecydował, mając nadzieję na to, że Hector poczeka jeszcze chociaż trochę, żeby mógł się Celine nacieszyć, poznać go lepiej i przekonać się, że to wszystko to nie były tylko piękne słowa. Najchętniej zobaczyłby ich oboje razem, żeby obserwować ich interakcje. Może powinni zaplanować jakąś wycieczkę, póki zawieszenie broni trwało? - Pieniądze nie grają roli - podkreślił też, bo, cholera, nie godziło się, żeby za wszystko płacił Hector. Nie byli ubodzy. - Cokolwiek zechcesz, sukienkę, buty, wianek, welon, te wszystkie inne damskie pierdółki, wszystko dostaniesz - Chociaż miał nadzieję, że wybrać pomoże jej Prima, bo zupełnie się na tym nie znał.
Bez przekonania skinął głową i odwrócił głowę, gdy Celina zaczęła życzyć mu tego samego. Prawdziwej, gorącej, bajkowej wręcz miłości. Zdystansował się, odsunął, żeby tak od razu nie zobaczyła jak bardzo się spiął, a potem ze zmarszczonymi brwiami zaczął zastanawiać się nad sprawami, które mogłyby ją zainteresować dość, żeby nie musieli teraz gadać o jego życiu, jego przyszłości.
- Och, naprawdę? Ja chrapię? Nie słyszałaś jeszcze siebie. Marlena spędza z tobą tyle czasu, bo twoje nocne ballady przypominają jej własny śpiew - rzucił z rozbawieniem, próbując wykrzesać z siebie choć trochę tej figlarności, która zabłysła w jej oczach. - Poza tym śpisz z otwartą buzią. Gdyby Marlena nie stała na straży powłaziłyby ci tam pająki - droczył się i kiedy znowu w uniesieniu owinęła go ramionami nie protestował i przytulił ją z mieszaniną czułości i jakiejś dziwacznej... cóż, tęsknoty.
Chyba zbyt mocno się przyzwyczaił do obecności kogoś, kto na niego czekał. Cholera, robił się stary.
This is my
home
and you can't
frighten me
frighten me
Elric Lovegood
Zawód : Smokolog
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
A potem świat
znowu zaczął istnieć
ale istniał zupełnie inaczej
znowu zaczął istnieć
ale istniał zupełnie inaczej
OPCM : 12 +3
UROKI : 8 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Jasnowidz
Sojusznik Zakonu Feniksa
Strona 4 z 4 • 1, 2, 3, 4
Kuchnia z jadalnią
Szybka odpowiedź