Kuchnia z jadalnią
Strona 3 z 4 • 1, 2, 3, 4
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Kuchnia z jadalnią
Kuchnia z jadalnią nie zawsze były połączone; gdy kupował ten dom, na parterze stół i krzesła ustawiono w dodatkowym pomieszczeniu mieszczącym się za kuchnią. Dla zaoszczędzenia przestrzeni zrobił tam pomniejszy gabinet, uznając kuchnię za wystarczająco przestronną i zdecydowanie bardziej przytulną z oknami wychodzącymi na wschód. Kiedy odwiedzają go goście, życie toczy się głównie tutaj - w samotności częściej przebywa w gabinecie oraz w sypialni.
This is my
home
and you can't
frighten me
frighten me
Ostatnio zmieniony przez Elric Lovegood dnia 12.12.23 22:33, w całości zmieniany 1 raz
Elric Lovegood
Zawód : Smokolog
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
A potem świat
znowu zaczął istnieć
ale istniał zupełnie inaczej
znowu zaczął istnieć
ale istniał zupełnie inaczej
OPCM : 12 +3
UROKI : 8 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Jasnowidz
Sojusznik Zakonu Feniksa
Och, co to byłaby za uczta! Wirujące przed oczyma wyobraźni kolory układały się w zabrązowione, chrupiące skórki, w kształty pociętego na kawałki jasnego w środku mięsa, tworzyły kleksy aromatycznych sosów i harmonizowały ze sobą elementy dań, których nie widziała na oczy od tak dawna. Usta Celine stały się wilgotniejsze od wewnątrz, a pełna roznieconego głodu ślina nagle wydała się jej kwaśna - gdyby tylko mogła, zaprosiłaby go na obiad zamiast śniadania. Ugotowałaby to, co sobie wymarzył, a jeśli zabrakłoby jej wiedzy, posiłkowałaby się starą książką kucharską, którą wynalazła na półce w małej salonowej biblioteczce, zakurzonej i przed jej przybyciem chyba niekochanej. W tym świecie jednak musieli obejść się smakiem, wojna odmawiała uboższym mieszkańcom Wysp zaspokojenia fantazyjnego głodu, zmusiwszy do porzucenia kunsztu na rzecz praktyczności i niewybrzydzania. Samej Celine przychodziło to łatwo, w Tower dostawała jedynie papkę ziemniaczaną i zimną jak lód wodę do popicia, którą musiała racjonować, zanim drzwi do celi uchyliłyby się ponownie i chluśnięto by cieczą do pustego wiadra, wyschniętego, pełnego jedynie słonych łez.
- Ziemniaki może jeszcze bym znalazła, jakiś drób też mamy - zastanowiła się i popukała lekko palcami w swój policzek. W gruncie rzeczy nawet o nie było ciężko, żywności na targach pojawiało się coraz mniej, natomiast ceny, jakich życzyli sobie handlarze, wspinały się po szczeblach do roziskrzonego światłem komety nieba. Teraz będzie im jeszcze trudniej: Benjamin, wielki jak dąb, potrzebował jedzenia, żeby wrócić do zdrowia, jedzenia, za które będzie trzeba zapłacić. Nie miał grosza przy duszy, na pracę było jeszcze za wcześnie, ledwo stanął przecież dziś o własnych siłach, zagubiony w rzeczywistości, w której zbudził się z szarości koszmarów, naznaczony plątaniną nowych blizn i świeżych strachów.
Przez myśl przeszło jej, że będzie to czas, gdy jej dar na coś się przyda. Niechętnie sięgała po magię swoich przodkiń, tę truciznę przepływającą w karminie żył, słodką perswazję, kuszącą, nęcącą jak sidła płomienia rozstawione przy ćmach. Pensja Elrika może nie wystarczyć na większe zakupy, ona z kolei nie zarabiała w teatrze tyle, by sowicie dołożyć się do wydatków, mogła jednak zrobić to inaczej. W obrzydzeniu do samej siebie, w złości na matkę, że ta powołała ją do życia pod parasolem wilego uroku, który odbierał szanse na prawdziwą miłość. Do tej pory gen tkwił w niej jak wbity głęboko cierń. Cierń, który będzie musiała oswoić. Który może znów okazać się pożyteczny. Od czasu wydostania się z pociągu pędzącego ku tragedii ani razu nie sięgnęła w sobie po powidoki wilej spuścizny, nie chciała myśleć o męskiej uwadze, odcinała się od własnego ja, na które została skazana, wierząc, że tak będzie jej łatwiej - ale czy było?
- Zaatakowałam kogoś - wyznała szeptem. Cornelius Sallow zasłużył sobie na jej odpowiedź, wciąż pamiętała gorąc przyciśniętego do szyi języka, chrapliwy szept wdzierający się do ucha, pełen żądzy, potrzeby i gorączki, chory. Pamiętała jego obstawę, dwóch goryli ubranych w mundury magipolicji i przytrzymujących ją w miejscu, kiedy siłą wszedł do jej umysłu, przechadzając się po nim jak po muzeum. Przebierał we wspomnieniach, wpełzał do kątów prywatności, wchodził przez każde drzwi, które na próżno usiłowała przed nim zamknąć. Ściągnięte ku sobie brwi opadły niżej, wygięła ręce w napięciu, a ciężar spojrzenia osiadł na podłodze, wwiercony w przypadkowy punkt. - Broniłam się. Chyba. Nie jestem pewna - wymamrotała. Dziś wszystko było zatarte, Tower of London nakazało jej myśleć, że kontratak był nieuzasadnioną agresją, występkiem podkreślającym gwałtowność, nieprzewidywalność i zepsucie jej natury. Nie do końca już w to wierzyła, ale ziarno, które z takim uporem kultywowali w niej przez sześć miesięcy, było chwastem trudnym do wypielenia, wczepionym w głębiny gleby jej serca i rozumu - musiała więc ufać Hectorowi i temu, w jaki sposób to on widział tamten dzień. Musiała wierzyć jemu, zamiast echu głosów wyzierających z więziennego kamienia.
Poderwała wzrok na Bena, kiedy ten zasugerował, że też mógł znajdować się w areszcie, u tych samych ludzi. Czy strażnicy skatowaliby go w ten sposób? Nie mieli w sobie skrupułów, wiedziała o tym, pytaniem było jedynie jak zdołał uciec aż tutaj. - Mi też odebrano tam różdżkę... - powiedziała ostrożnie i zamrugała powoli, zamrożona zalewającą ją falą domysłów. Czy to możliwe? Niewykluczone, że Benjamin miał podobne szczęście i ktoś postawił przed nim szansę, a adrenalina dokonała reszty, zachęcając by biegł ile tylko miał sił w nogach, daleko za horyzont. Chęć przeżycia potrafiła zaskakiwać, ubierała ciało w zbroję, którą ciężko było zerwać, i jeśli doznał tego wszystkiego, tej krzywdy, w Tower, jeśli rzeczywiście wylądował w tym samym piekle, nie jako śliczna dziewczyna a osiłek, którego należało złamać wszelką siłą... Oddech zadrżał w jej gardle. Nie każdy mieszkaniec więzienia był człowiekiem słusznie osadzonym. Nie każdy popełnił zbrodnię, o którą go oskarżano. Czy Ben byłby w stanie kogoś skrzywdzić? Nie znała go, może i był imponującego wzrostu i masy mięśniowej, ale - dziś, tutaj - wydawał się łagodny. Miły. - Już nigdy tam nie wrócimy. Nie znajdą nas. Nigdy - obiecała z niespodziewaną, płomienną stanowczością, choć tak naprawdę obiecać tego wcale nie mogła.
Pamięć z podróży pociągiem była zamglona, zlana w nieskładną masę pełną niewyraźnych głosów i błysków słońca tańczącego przez mijane drzewa. Marcel wyłonił się wtedy ze snu, pamiętała, że próbowała ochronić go własnym ciałem, wdzięczna losowi, że pozwolił im spotkać się po raz ostatni - a on nawet wtedy zdołał przekrzywić szalę zwycięstwa na ich stronę i wydostał je z Leonie z żelaznej klatki pędzącego po szynach potwora. Uśmiechnęła się do tego wspomnienia, do ciepła, które wtedy poczuła, i czułej wdzięczności.
- To był przypadek - westchnęła miękko. - Był w dobrym miejscu o dobrej porze. I nie wahał się ani chwili - czy naprawdę tak było? Wierzyła w Marcela bezgranicznie, a choć nie pamiętała większości jego słów czy gestów przez herbatę, którą wlano wtedy do jej gardła, była pewna, że ktoś taki jak on, odważny, szlachetny i bezinteresowny położyłby na szali własne życie tylko po to, by uratować potrzebującego. - Tak jak Elric i Steve - zauważyła z ukłuciem dumy. Również mogli pozostawić go na warstwę losu, tego nieznajomego, poharatanego niedźwiedzia w tatuażach, ale tego nie zrobili. Mimo że nie groziło im niebezpieczeństwo, jak tamtego dnia młodemu Carringtonowi, narażającemu się bezlitosnym bandziorom, kimkolwiek byli, jej brat i jego przyjaciel wciąż podejmowali ryzyko. Otwarła szerzej oczy na komentarz o stalowych jajach, parsknęła cicho, zdumiona, ale uwagę przykuwała waga jego słów, nie sposób, w jaki je dobierał. - Oboje jesteśmy, Percy. Oboje wytrwaliśmy wbrew złej woli i temu, co z nami zrobiono. Wiem, że takie przeżycia... pozostawiają na tobie blizny. Nie na ciele, ale na duszy. Pozwolenie im się zasklepić też wymaga odwagi, a tę nie zawsze ma się samemu - i to nic złego. Gdybyś chciał porozmawiać, gdybyś zwątpił, że dasz radę, albo gdyby zbudził cię koszmar tamtych dni... Wysłucham i zrozumiem, i pomogę jak będę umiała - obiecała z przekonaniem. Łączył ich ból, łączył strach; półwila nie musiała przechodzić przez swoje traumy sama i nie chciała, by skazany był na to Benjamin.
Pokiwała głową, zarówno w zgodzie z tym, że ktoś mógłby rozpoznać go w tłumie, jak i w zrozumieniu, że będzie czuł się bezpieczniej z różdżką w kieszeni, w zasięgu ręki. Pozbawiony wspomnień stawał się łatwym celem ludzi fałszywych, życzących mu źle, ale z magicznym drewienkiem mógłby obronić się przed każdą machlojką, to wprawiało w komfort.
- Nie wydaje mi się - zastanowiła się; łatwo byłoby go okłamać i przyrzec, że do Weymouth nie zawita żadna łachudra chcąca choćby wybadać promugolską społeczność lub rozejrzeć się za rebeliantami, ale Celine nie zamierzała karmić go bujdami. - W Londynie odbędzie się drugi festiwal, bardziej do nich pasujący. W gnieździe żmij ciągnie swój do swego - lekko wzruszyła ramionami. Lordowie Prewett raczej dbali o swoje ziemie, festiwal za to stawiał na szali ich reputację, zaufanie społeczności względem panów na terenach hrabstwa, ich wsparcie; tylko czy jej chłopski rozum był stosownym doradcą w temacie? Nie znała się na tym, ani na polityce, ani na organizacji wielkich przedsięwzięć, na miejscu mogło okazać się zupełnie inaczej. - Jeśli nam się nie spodoba, możemy szybko wrócić do domu - dodała miękko, w duchu mając na myśli, że odprowadzi tu Benjamina i upewni się, że bezpiecznie dotarł na miejsce, by potem wrócić samotnie na teren zabawy i poddać się szaleństwu lata oraz wypełniającej powietrze miłości.
- Wtedy zamknę oczy i udam, że niczego nie widziałam - zapewniła z wesołym, szerokim uśmiechem, szczerze podekscytowana wizją użyczenia mu swojego magicznego środka transportu. Wysłużona, wymęczona miotła zasługiwała na drugie życie, jakiś powiew świeżości i docenienia, nawet jeśli miało się to skończyć kilkoma siniakami na ledwie odratowanym ciele. Poza tym musiał próbować, żeby odszukać drogę prowadzącą do utraconego ja, musiał poddawać się wyznaniom, jeśli miał na nie siłę i jeśli nie obawiał się odnaleźć odpowiedzi.
Skromne śniadanie upłynęło im w ciszy przerywanej odgłosem chrupania i popijanej wody, a choć Celine zwykle zwlekała z pierwszym posiłkiem, tym razem towarzyszyła Benowi z zadowoleniem, widząc jego apetyt opatrzony okruszkami i śliskimi, błyszczącymi plamami po tłuszczu. Jadł niekulturalnie i szybko, ale jeśli nie doki przyzwyczaiły ją do takich widoków, to Tower skutecznie wyperswadowało z duszy odrazę prymitywnością. W porównaniu do niego sama półwila zjadła tyle co mały ptaszek, wystarczająco, żeby mieć siły na nadchodzący dzień, wystarczająco też, by napełnić żołądek przyzwyczajony już do większych porcji. Odstąpiła gościowi swoją połowę banana, chociaż to właśnie na nią czekała jak na szpilkach, lubująca się w słodyczy owoców; trudno, nic jej się nie stanie, jeśli jednego dnia ich sobie odmówi. Udała zatem, że najadła się do syta i podsunęła spodeczek w jego kierunku, wstając z krzesła.
- A więc nie ma na co czekać! Dokończ, ja idę po nożyczki. Zobaczysz, że będziesz wyglądał dobrze. Raz nawet zmieniłam przyjaciółce kolor włosów i... - zamarła, zbladła, przypomniawszy sobie cyklamen zamiast blondu, zastępujący piękne, płomienne pasma Neali. Wypadek przy pracy, nic więcej, aczkolwiek okupiony tygodniem wstydu, który musiała znieść młoda Weasleyówna w karze za swoją rzekomą próżność. Ciocia naprawdę nie miała dla niej litości. - I wyszło intrygująco - wymamrotała, po czym gładkim, prędkim krokiem, cichym jak szept nocy, zniknęła z kuchni, zaróżowiona rumieńcem.
Nie było jej chwilę, kilka minut, które Benjamin musiał spędzić w samotności pośród kuchennych ścian. Z obrazków spoglądały na niego krajobrazy malowane akwarelą, niektóre wypływające spod jej własnego pędzla, inne zakupione na miejscowych wyprzedażach i targach, a jeszcze inne będące rodzinną pamiątką lub pozostawione w domu przez poprzednich właścicieli. Żadnych portretów, oczu pozbawionych wyrazu, wodzących za nim wzrokiem, który mógłby rozniecić własną interpretacją. Na okiennym parapecie przysiadł gołąb, nastroszył skrzydła, dziobnął punkcik pod nimi i znów wzbił się do lotu, a zaraz po tym Celine wróciła do pomieszczenia, niosąc w rękach ręcznik, stare nożyczki oraz mniejszą szmatkę.
- Zapraszam - zaświergotała i odsunęła jedno z drewnianych krzeseł dalej od stołu, niemalże na środek pomieszczenia. Sama czmychnęła do zlewu i zamoczyła mały ręczniczek pod strumieniem ciepłej wody, podążając za mglistym wspomnieniem cioci, która uczyła, że włosy najlepiej obcinać naznaczone wilgocią. Brakowało jej doświadczenia, Elric nie przycinał swoich pukli od dnia, gdy u niego zamieszkała, Ben zatem miał być jej pierwszym, tym jednym, jedynym odważnym człowiekiem, który podda się fryzjerskim zabiegom - chyba. Miał jeszcze czas do odwrotu. Półwila obróciła głowę i spojrzała na niego przez ramię, uśmiechnięta, rześka, gotowa. - Brodę też?
- Ziemniaki może jeszcze bym znalazła, jakiś drób też mamy - zastanowiła się i popukała lekko palcami w swój policzek. W gruncie rzeczy nawet o nie było ciężko, żywności na targach pojawiało się coraz mniej, natomiast ceny, jakich życzyli sobie handlarze, wspinały się po szczeblach do roziskrzonego światłem komety nieba. Teraz będzie im jeszcze trudniej: Benjamin, wielki jak dąb, potrzebował jedzenia, żeby wrócić do zdrowia, jedzenia, za które będzie trzeba zapłacić. Nie miał grosza przy duszy, na pracę było jeszcze za wcześnie, ledwo stanął przecież dziś o własnych siłach, zagubiony w rzeczywistości, w której zbudził się z szarości koszmarów, naznaczony plątaniną nowych blizn i świeżych strachów.
Przez myśl przeszło jej, że będzie to czas, gdy jej dar na coś się przyda. Niechętnie sięgała po magię swoich przodkiń, tę truciznę przepływającą w karminie żył, słodką perswazję, kuszącą, nęcącą jak sidła płomienia rozstawione przy ćmach. Pensja Elrika może nie wystarczyć na większe zakupy, ona z kolei nie zarabiała w teatrze tyle, by sowicie dołożyć się do wydatków, mogła jednak zrobić to inaczej. W obrzydzeniu do samej siebie, w złości na matkę, że ta powołała ją do życia pod parasolem wilego uroku, który odbierał szanse na prawdziwą miłość. Do tej pory gen tkwił w niej jak wbity głęboko cierń. Cierń, który będzie musiała oswoić. Który może znów okazać się pożyteczny. Od czasu wydostania się z pociągu pędzącego ku tragedii ani razu nie sięgnęła w sobie po powidoki wilej spuścizny, nie chciała myśleć o męskiej uwadze, odcinała się od własnego ja, na które została skazana, wierząc, że tak będzie jej łatwiej - ale czy było?
- Zaatakowałam kogoś - wyznała szeptem. Cornelius Sallow zasłużył sobie na jej odpowiedź, wciąż pamiętała gorąc przyciśniętego do szyi języka, chrapliwy szept wdzierający się do ucha, pełen żądzy, potrzeby i gorączki, chory. Pamiętała jego obstawę, dwóch goryli ubranych w mundury magipolicji i przytrzymujących ją w miejscu, kiedy siłą wszedł do jej umysłu, przechadzając się po nim jak po muzeum. Przebierał we wspomnieniach, wpełzał do kątów prywatności, wchodził przez każde drzwi, które na próżno usiłowała przed nim zamknąć. Ściągnięte ku sobie brwi opadły niżej, wygięła ręce w napięciu, a ciężar spojrzenia osiadł na podłodze, wwiercony w przypadkowy punkt. - Broniłam się. Chyba. Nie jestem pewna - wymamrotała. Dziś wszystko było zatarte, Tower of London nakazało jej myśleć, że kontratak był nieuzasadnioną agresją, występkiem podkreślającym gwałtowność, nieprzewidywalność i zepsucie jej natury. Nie do końca już w to wierzyła, ale ziarno, które z takim uporem kultywowali w niej przez sześć miesięcy, było chwastem trudnym do wypielenia, wczepionym w głębiny gleby jej serca i rozumu - musiała więc ufać Hectorowi i temu, w jaki sposób to on widział tamten dzień. Musiała wierzyć jemu, zamiast echu głosów wyzierających z więziennego kamienia.
Poderwała wzrok na Bena, kiedy ten zasugerował, że też mógł znajdować się w areszcie, u tych samych ludzi. Czy strażnicy skatowaliby go w ten sposób? Nie mieli w sobie skrupułów, wiedziała o tym, pytaniem było jedynie jak zdołał uciec aż tutaj. - Mi też odebrano tam różdżkę... - powiedziała ostrożnie i zamrugała powoli, zamrożona zalewającą ją falą domysłów. Czy to możliwe? Niewykluczone, że Benjamin miał podobne szczęście i ktoś postawił przed nim szansę, a adrenalina dokonała reszty, zachęcając by biegł ile tylko miał sił w nogach, daleko za horyzont. Chęć przeżycia potrafiła zaskakiwać, ubierała ciało w zbroję, którą ciężko było zerwać, i jeśli doznał tego wszystkiego, tej krzywdy, w Tower, jeśli rzeczywiście wylądował w tym samym piekle, nie jako śliczna dziewczyna a osiłek, którego należało złamać wszelką siłą... Oddech zadrżał w jej gardle. Nie każdy mieszkaniec więzienia był człowiekiem słusznie osadzonym. Nie każdy popełnił zbrodnię, o którą go oskarżano. Czy Ben byłby w stanie kogoś skrzywdzić? Nie znała go, może i był imponującego wzrostu i masy mięśniowej, ale - dziś, tutaj - wydawał się łagodny. Miły. - Już nigdy tam nie wrócimy. Nie znajdą nas. Nigdy - obiecała z niespodziewaną, płomienną stanowczością, choć tak naprawdę obiecać tego wcale nie mogła.
Pamięć z podróży pociągiem była zamglona, zlana w nieskładną masę pełną niewyraźnych głosów i błysków słońca tańczącego przez mijane drzewa. Marcel wyłonił się wtedy ze snu, pamiętała, że próbowała ochronić go własnym ciałem, wdzięczna losowi, że pozwolił im spotkać się po raz ostatni - a on nawet wtedy zdołał przekrzywić szalę zwycięstwa na ich stronę i wydostał je z Leonie z żelaznej klatki pędzącego po szynach potwora. Uśmiechnęła się do tego wspomnienia, do ciepła, które wtedy poczuła, i czułej wdzięczności.
- To był przypadek - westchnęła miękko. - Był w dobrym miejscu o dobrej porze. I nie wahał się ani chwili - czy naprawdę tak było? Wierzyła w Marcela bezgranicznie, a choć nie pamiętała większości jego słów czy gestów przez herbatę, którą wlano wtedy do jej gardła, była pewna, że ktoś taki jak on, odważny, szlachetny i bezinteresowny położyłby na szali własne życie tylko po to, by uratować potrzebującego. - Tak jak Elric i Steve - zauważyła z ukłuciem dumy. Również mogli pozostawić go na warstwę losu, tego nieznajomego, poharatanego niedźwiedzia w tatuażach, ale tego nie zrobili. Mimo że nie groziło im niebezpieczeństwo, jak tamtego dnia młodemu Carringtonowi, narażającemu się bezlitosnym bandziorom, kimkolwiek byli, jej brat i jego przyjaciel wciąż podejmowali ryzyko. Otwarła szerzej oczy na komentarz o stalowych jajach, parsknęła cicho, zdumiona, ale uwagę przykuwała waga jego słów, nie sposób, w jaki je dobierał. - Oboje jesteśmy, Percy. Oboje wytrwaliśmy wbrew złej woli i temu, co z nami zrobiono. Wiem, że takie przeżycia... pozostawiają na tobie blizny. Nie na ciele, ale na duszy. Pozwolenie im się zasklepić też wymaga odwagi, a tę nie zawsze ma się samemu - i to nic złego. Gdybyś chciał porozmawiać, gdybyś zwątpił, że dasz radę, albo gdyby zbudził cię koszmar tamtych dni... Wysłucham i zrozumiem, i pomogę jak będę umiała - obiecała z przekonaniem. Łączył ich ból, łączył strach; półwila nie musiała przechodzić przez swoje traumy sama i nie chciała, by skazany był na to Benjamin.
Pokiwała głową, zarówno w zgodzie z tym, że ktoś mógłby rozpoznać go w tłumie, jak i w zrozumieniu, że będzie czuł się bezpieczniej z różdżką w kieszeni, w zasięgu ręki. Pozbawiony wspomnień stawał się łatwym celem ludzi fałszywych, życzących mu źle, ale z magicznym drewienkiem mógłby obronić się przed każdą machlojką, to wprawiało w komfort.
- Nie wydaje mi się - zastanowiła się; łatwo byłoby go okłamać i przyrzec, że do Weymouth nie zawita żadna łachudra chcąca choćby wybadać promugolską społeczność lub rozejrzeć się za rebeliantami, ale Celine nie zamierzała karmić go bujdami. - W Londynie odbędzie się drugi festiwal, bardziej do nich pasujący. W gnieździe żmij ciągnie swój do swego - lekko wzruszyła ramionami. Lordowie Prewett raczej dbali o swoje ziemie, festiwal za to stawiał na szali ich reputację, zaufanie społeczności względem panów na terenach hrabstwa, ich wsparcie; tylko czy jej chłopski rozum był stosownym doradcą w temacie? Nie znała się na tym, ani na polityce, ani na organizacji wielkich przedsięwzięć, na miejscu mogło okazać się zupełnie inaczej. - Jeśli nam się nie spodoba, możemy szybko wrócić do domu - dodała miękko, w duchu mając na myśli, że odprowadzi tu Benjamina i upewni się, że bezpiecznie dotarł na miejsce, by potem wrócić samotnie na teren zabawy i poddać się szaleństwu lata oraz wypełniającej powietrze miłości.
- Wtedy zamknę oczy i udam, że niczego nie widziałam - zapewniła z wesołym, szerokim uśmiechem, szczerze podekscytowana wizją użyczenia mu swojego magicznego środka transportu. Wysłużona, wymęczona miotła zasługiwała na drugie życie, jakiś powiew świeżości i docenienia, nawet jeśli miało się to skończyć kilkoma siniakami na ledwie odratowanym ciele. Poza tym musiał próbować, żeby odszukać drogę prowadzącą do utraconego ja, musiał poddawać się wyznaniom, jeśli miał na nie siłę i jeśli nie obawiał się odnaleźć odpowiedzi.
Skromne śniadanie upłynęło im w ciszy przerywanej odgłosem chrupania i popijanej wody, a choć Celine zwykle zwlekała z pierwszym posiłkiem, tym razem towarzyszyła Benowi z zadowoleniem, widząc jego apetyt opatrzony okruszkami i śliskimi, błyszczącymi plamami po tłuszczu. Jadł niekulturalnie i szybko, ale jeśli nie doki przyzwyczaiły ją do takich widoków, to Tower skutecznie wyperswadowało z duszy odrazę prymitywnością. W porównaniu do niego sama półwila zjadła tyle co mały ptaszek, wystarczająco, żeby mieć siły na nadchodzący dzień, wystarczająco też, by napełnić żołądek przyzwyczajony już do większych porcji. Odstąpiła gościowi swoją połowę banana, chociaż to właśnie na nią czekała jak na szpilkach, lubująca się w słodyczy owoców; trudno, nic jej się nie stanie, jeśli jednego dnia ich sobie odmówi. Udała zatem, że najadła się do syta i podsunęła spodeczek w jego kierunku, wstając z krzesła.
- A więc nie ma na co czekać! Dokończ, ja idę po nożyczki. Zobaczysz, że będziesz wyglądał dobrze. Raz nawet zmieniłam przyjaciółce kolor włosów i... - zamarła, zbladła, przypomniawszy sobie cyklamen zamiast blondu, zastępujący piękne, płomienne pasma Neali. Wypadek przy pracy, nic więcej, aczkolwiek okupiony tygodniem wstydu, który musiała znieść młoda Weasleyówna w karze za swoją rzekomą próżność. Ciocia naprawdę nie miała dla niej litości. - I wyszło intrygująco - wymamrotała, po czym gładkim, prędkim krokiem, cichym jak szept nocy, zniknęła z kuchni, zaróżowiona rumieńcem.
Nie było jej chwilę, kilka minut, które Benjamin musiał spędzić w samotności pośród kuchennych ścian. Z obrazków spoglądały na niego krajobrazy malowane akwarelą, niektóre wypływające spod jej własnego pędzla, inne zakupione na miejscowych wyprzedażach i targach, a jeszcze inne będące rodzinną pamiątką lub pozostawione w domu przez poprzednich właścicieli. Żadnych portretów, oczu pozbawionych wyrazu, wodzących za nim wzrokiem, który mógłby rozniecić własną interpretacją. Na okiennym parapecie przysiadł gołąb, nastroszył skrzydła, dziobnął punkcik pod nimi i znów wzbił się do lotu, a zaraz po tym Celine wróciła do pomieszczenia, niosąc w rękach ręcznik, stare nożyczki oraz mniejszą szmatkę.
- Zapraszam - zaświergotała i odsunęła jedno z drewnianych krzeseł dalej od stołu, niemalże na środek pomieszczenia. Sama czmychnęła do zlewu i zamoczyła mały ręczniczek pod strumieniem ciepłej wody, podążając za mglistym wspomnieniem cioci, która uczyła, że włosy najlepiej obcinać naznaczone wilgocią. Brakowało jej doświadczenia, Elric nie przycinał swoich pukli od dnia, gdy u niego zamieszkała, Ben zatem miał być jej pierwszym, tym jednym, jedynym odważnym człowiekiem, który podda się fryzjerskim zabiegom - chyba. Miał jeszcze czas do odwrotu. Półwila obróciła głowę i spojrzała na niego przez ramię, uśmiechnięta, rześka, gotowa. - Brodę też?
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Wraz z pamięcią Benjamin stracił bolesne pojęcie o otaczającej go wojennej rzeczywistości; zapomniał o trudach zdobywania pożywienia, o niepewności powiązanej nieodłącznie z każdym nadchodzącym dniem, o głodzie i poczuciu beznadziei. Jedynym, co pozostało niezmiennie znajome, był strach. Na razie stłumiony wizjami ekstatycznej uczty za arturiańskim stołem, gdzie jako Percy mógłby spełnić swoje najskrytsze kulinarne fantazje, nie przejmując się tym, skąd wziąć galeony na tłustą perliczkę albo wypchanego jabłkami świniaka. Uśmiechał się dalej do tych myśli, nie zauważając rysującego się na twarzy Celine strapienia, nie podejrzewał bowiem, że dziewczyna ma na tyle dobre serce, by zmartwić się o niezaspokojenie tych wygórowanych potrzeb - i zarazem nieświadomy, że nawet te najniższego poziomu, jak suchy chleb i smalec, miały przynieść Lovegoodom wiele problemu. Tak jak i on sam, wielki ciężar w małym domu, kolejna, jak widać sporawa, gęba do wyżywienia. Takie wątpliwości przyjdą później, lecz czułe towarzystwo blondynki oraz prowadzona rozmowa skutecznie nie pozwalały mu na racjonalne zastanowienie się nad swym położeniem i ryzykiem, jakie sprowadza na Celine i jej brata.
Wcale nie będących tak grzecznymi. Ben zmarszczył w zdezorientowaniu brwi, w pierwszej chwili pewien, że się przesłyszał. Jak to, ta drobna, krucha panienka kogoś zaatakowała? Wyprostował się i parsknął krótkim śmiechem, doprawdy, wyborny żart, wątpił, że nawet gdyby Celine włożyła w chęć spoliczkowania go całą swą siłę, poczułby cokolwiek oprócz muśnięcia. Pewnie roześmiałby się głośniej, ale coś w minie Lovegood, w jej cichszym, smutniejszym tonie, w wilgotniejszym spojrzeniu błękitnych oczu powstrzymało go od wyrażenia w ten sposób niedowierzania i odebrania jej zwierzeń jako żartów. - Ale że co zrobiłaś? Kopłaś kogoś i za to cię zamknięto i torturowano? - spytał poważniej, choć dalej w sporawym zaskoczeniu, nie mogąc w ogóle wyobrazić sobie podobnego wydarzenia inaczej niż w komediowej konwencji. A Celine nie było przecież do śmiechu. - Przed kim? Albo czym? I czemu cię nie obroniła ta...no...policja? Albo jakieś straże? - doprawdy, nie pojmował tej całej historii, ale nie zamierzał naciskać, by dziewczyna zdradziła mu jakiekolwiek konkrety. Widać było, że ta część jej życia wiąże się z lękiem i bólem, z trudnościami, które jednak uczyniły ją silniejszą. Zahartowaną. Widział to w sile, z jaką zapewniła go pod koniec o bezpieczeństwie, o tym, że nigdy nie wrócą tam, gdzie ich skrzywdzono. Jasne oczy lśniły, policzki zalały się różem, wargi zacisnęły w grymasie triumfu i zdecydowania - wyglądała słodko, słodko i krucho zarazem, co przeczyło bohaterskiemu oświadczeniu. Uśmiechnął się do niej nieco smutno.
- No co do tego, to nie możemy być tacy pewni - dziwne, że to on, pozbawiony imienia, pamięci i większości wiedzy o tym brutalnym świecie, sprowadzał ją na ziemię, cóż jednak było robić? Instynkt przetrwania nakazywał mu skrajną ostrożność. Ufał jednak tej dziewczynie, wierzył, że ma wobec niego dobre intencje, w innym przypadku nie otrzymałby od niej - ani od jej brata - pomocy. - Nie da się mieć blizny na duszy. Można mieć co najwyżej na du... - sprostował tylko prostolinijnie, obrzydliwie skutecznie ukrywając wzruszenie pod grubiańskim humorem. Empatyczna propozycja Celine, tak łagodnej, tak rozumiejącej, tak wyrozumiałej, dotknęła go w przesadnie wrażliwe miejsce, w miękki brzuch, którego nie chciał odkrywać. Jeszcze nie. Zamiast tego kiwnął głową, kaszlnął, zaśmiał się krótko, klepnął otwartą dłonią we własne udo - niestety, puchaty szlafrok wytłumił cały satysfakcjonujący odgłos - i dopiero po tym koncercie niekomfortowych dźwięków znówu spojrzał w twarz Celie. - To postanowione, idziemy na ten festiwal. Może mnie ktoś rozpozna, a nawet jeśli nie, to może sobie coś przypomnę, skoro to takie ważne wydarzenie? - zastanowił się na głos, tak, to był dobry pomysł, ryzykowny, ale dobry. Tak samo jak latanie, zaśmiał się już swobodniej, kiwając głową z wdzięcznością - tego też mógł (i chciał) spróbować. Oczywiście kiedy już się posili, dawno nic nie sprawiło mu takiej przyjemności (a przynajmniej tego nie pamiętał) jak to śniadanie, skromne, na pewno niewystarczające do całkowitego zaspokojenia wilczego apetytu, ale niwelujące ssanie w żołądku. Z radością przyjął niewerbalną ofertę banana, pochłonął słodkie kąski jednym machnięciem zębów, po czym rozsiadł się na krześle z zadowolonym wyrazem twarzy. Łagodniejszej z każdą sekundą, którą spędzał w towarzystwie Celine. Jego opiekunki, kucharki, a także, jak się miało okazać, fryzjerki.
Gdy Celine wyszła za drzwi, Ben szybko sprzątnął ze stołu, choć tyle mógł zrobić. Korzystając z nieobecności damy wylizał oba talerze do czysta, po czym wstawił je do zlewu. Zdążył nawet zmyć większość naczyń, zanim do kuchni powróciła Lovegood, już wyposażona w narzędzie mające uczynić go przychylniejszym wyglądowo. Wytarł mokre ręce w przód szlafroka i posłusznie zajął miejsce na krześle.
- Koloru nie zmieniajmy, ten jest w porządku. A brodę...chyba trochę można skrócić - zadecydował odważnie, nieco kuląc się na siedzisku; nawet, gdy siedział, pozostawał bardzo wysoki, a nie chciał skończyć fryzjerskiej wizyty z palmą włosów na czubku łysej głowy. - Tylko tak, żebym klawo wyglądał, tak? - zastrzegł, spoglądając na Celine przez ramię. Z tak bliska była jeszcze ładniejsza, ledwie powstrzymał się przed muśnięciem jej gładkiego policzka, by upewnić się, czy naprawdę był taki gładziutki i mięciutki, na jaki wyglądał. Zamiast tego złapał się za boki krzesła i zamknął oczy, w oczekiwaniu na pierwsze cięcie.
Wcale nie będących tak grzecznymi. Ben zmarszczył w zdezorientowaniu brwi, w pierwszej chwili pewien, że się przesłyszał. Jak to, ta drobna, krucha panienka kogoś zaatakowała? Wyprostował się i parsknął krótkim śmiechem, doprawdy, wyborny żart, wątpił, że nawet gdyby Celine włożyła w chęć spoliczkowania go całą swą siłę, poczułby cokolwiek oprócz muśnięcia. Pewnie roześmiałby się głośniej, ale coś w minie Lovegood, w jej cichszym, smutniejszym tonie, w wilgotniejszym spojrzeniu błękitnych oczu powstrzymało go od wyrażenia w ten sposób niedowierzania i odebrania jej zwierzeń jako żartów. - Ale że co zrobiłaś? Kopłaś kogoś i za to cię zamknięto i torturowano? - spytał poważniej, choć dalej w sporawym zaskoczeniu, nie mogąc w ogóle wyobrazić sobie podobnego wydarzenia inaczej niż w komediowej konwencji. A Celine nie było przecież do śmiechu. - Przed kim? Albo czym? I czemu cię nie obroniła ta...no...policja? Albo jakieś straże? - doprawdy, nie pojmował tej całej historii, ale nie zamierzał naciskać, by dziewczyna zdradziła mu jakiekolwiek konkrety. Widać było, że ta część jej życia wiąże się z lękiem i bólem, z trudnościami, które jednak uczyniły ją silniejszą. Zahartowaną. Widział to w sile, z jaką zapewniła go pod koniec o bezpieczeństwie, o tym, że nigdy nie wrócą tam, gdzie ich skrzywdzono. Jasne oczy lśniły, policzki zalały się różem, wargi zacisnęły w grymasie triumfu i zdecydowania - wyglądała słodko, słodko i krucho zarazem, co przeczyło bohaterskiemu oświadczeniu. Uśmiechnął się do niej nieco smutno.
- No co do tego, to nie możemy być tacy pewni - dziwne, że to on, pozbawiony imienia, pamięci i większości wiedzy o tym brutalnym świecie, sprowadzał ją na ziemię, cóż jednak było robić? Instynkt przetrwania nakazywał mu skrajną ostrożność. Ufał jednak tej dziewczynie, wierzył, że ma wobec niego dobre intencje, w innym przypadku nie otrzymałby od niej - ani od jej brata - pomocy. - Nie da się mieć blizny na duszy. Można mieć co najwyżej na du... - sprostował tylko prostolinijnie, obrzydliwie skutecznie ukrywając wzruszenie pod grubiańskim humorem. Empatyczna propozycja Celine, tak łagodnej, tak rozumiejącej, tak wyrozumiałej, dotknęła go w przesadnie wrażliwe miejsce, w miękki brzuch, którego nie chciał odkrywać. Jeszcze nie. Zamiast tego kiwnął głową, kaszlnął, zaśmiał się krótko, klepnął otwartą dłonią we własne udo - niestety, puchaty szlafrok wytłumił cały satysfakcjonujący odgłos - i dopiero po tym koncercie niekomfortowych dźwięków znówu spojrzał w twarz Celie. - To postanowione, idziemy na ten festiwal. Może mnie ktoś rozpozna, a nawet jeśli nie, to może sobie coś przypomnę, skoro to takie ważne wydarzenie? - zastanowił się na głos, tak, to był dobry pomysł, ryzykowny, ale dobry. Tak samo jak latanie, zaśmiał się już swobodniej, kiwając głową z wdzięcznością - tego też mógł (i chciał) spróbować. Oczywiście kiedy już się posili, dawno nic nie sprawiło mu takiej przyjemności (a przynajmniej tego nie pamiętał) jak to śniadanie, skromne, na pewno niewystarczające do całkowitego zaspokojenia wilczego apetytu, ale niwelujące ssanie w żołądku. Z radością przyjął niewerbalną ofertę banana, pochłonął słodkie kąski jednym machnięciem zębów, po czym rozsiadł się na krześle z zadowolonym wyrazem twarzy. Łagodniejszej z każdą sekundą, którą spędzał w towarzystwie Celine. Jego opiekunki, kucharki, a także, jak się miało okazać, fryzjerki.
Gdy Celine wyszła za drzwi, Ben szybko sprzątnął ze stołu, choć tyle mógł zrobić. Korzystając z nieobecności damy wylizał oba talerze do czysta, po czym wstawił je do zlewu. Zdążył nawet zmyć większość naczyń, zanim do kuchni powróciła Lovegood, już wyposażona w narzędzie mające uczynić go przychylniejszym wyglądowo. Wytarł mokre ręce w przód szlafroka i posłusznie zajął miejsce na krześle.
- Koloru nie zmieniajmy, ten jest w porządku. A brodę...chyba trochę można skrócić - zadecydował odważnie, nieco kuląc się na siedzisku; nawet, gdy siedział, pozostawał bardzo wysoki, a nie chciał skończyć fryzjerskiej wizyty z palmą włosów na czubku łysej głowy. - Tylko tak, żebym klawo wyglądał, tak? - zastrzegł, spoglądając na Celine przez ramię. Z tak bliska była jeszcze ładniejsza, ledwie powstrzymał się przed muśnięciem jej gładkiego policzka, by upewnić się, czy naprawdę był taki gładziutki i mięciutki, na jaki wyglądał. Zamiast tego złapał się za boki krzesła i zamknął oczy, w oczekiwaniu na pierwsze cięcie.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Torturowano, sam dźwięk tego słowa sprawił, że cofnęła się o pół kroku, hałaśliwy i ostry jak szpony przesuwające się w dół szkolnej tablicy, jak gwóźdź rysujący spirale na metalowej powierzchni. Pytania ubierane w proste, nieskomplikowane zwroty do prostych wcale nie należały; wwiercały się w myśli Celine nieprzyjemnie, miała wrażenie, że rozpychały się łokciami w powłokach myśli, wpełzały do zbyt ciasnych naczyń krwionośnych i rozciągały je do swoich rozmiarów i potrzeb, niewrażliwe na ból, który przy tym zadawały. Nie żałowała, że wyjawiła Percy'emu szczątkową prawdę, liczyła jednak, że nie będzie dociekał, że przyjmie tyle, ile półwila mu zaoferuje, odmawiając pytań, pozwoliwszy za to jej wyznaniom rozmyć się w rześkiej, porannej ciszy. Każdy powrót do tamtych wydarzeń przypominał garść robaków ciśniętych na jej ramiona, pulchnych, miękkich larw wijących się w poszukiwaniu pożywienia. Wygięła palce w drugą stronę, aż w kuchni rozległ się cichy trzask chrząstek.
- Policja - powtórzyła po nim z goryczą ciążącą na cichej melodii głosu. - Ona do niczego się nie nadaje, Percy. Już nie. Tam, w stolicy... Ugięła kolano przed ludźmi, przed którymi powinna nas bronić - przymknęła powieki i odgrodziła się woalem ciemności od poranka w Dolinie Godryka. Pamiętała kwaśny zapach potu, jaki wkradł się we włókna mundurów magipolicjantów, którzy przyszli tamtego dnia wraz z Corneliusem Sallowem do jej pokoju w Parszywym, pamiętała dumne odznaki przypięte do piersi szwadronu wstępującego do głównej sali w karczmie, ogarów prowadzonych na smyczy przez komendanta, za którym człapał niebezpieczny karakan w eleganckiej szacie czarnej jak noc pozbawiona nadziei. Pamiętała podciągane rękawy i opuszczane spodnie, kiedy zamykały się drzwi oddzielające jej celę od przesiąkniętego wilgocią i zimnem korytarza. Nie pomogliby jej, żaden z nich nie mrugnął okiem, każdy za to skorzystał z okazji, by jej nadużyć. - Kiedyś ci opowiem, jeśli dalej będziesz ciekawy, ale nie dzisiaj - zdecydowała, byle tylko wydostać się z wiru wspomnień, który ściągał ją na dno. Percy musiał pojąć jedynie, że była w stanie go zrozumieć, ich piekła mogły być do siebie podobne, ich traumy, ich blizny, te ostatnio nabyte. Miał ich znacznie więcej od niej, spodziewała się, że w przeszłości o wielu z nich zdołał porozmawiać z bliskimi lub przyjaciółmi, tu jednak nie miał nikogo, kto posłużyłby mu empatycznym uchem, gdy będzie go potrzebował - nikogo poza nimi.
Na przestrzeni mrugnięcia jej oczy zapłonęły intensywnie, nie tyle złością, co zdecydowaniem. Przekonaniem. Prędzej skończyłaby z własnym życiem, niż wróciła za ciężkie wrota Tower, nie powiedziała tego jednak na głos. A on? Nie wyrzekłby się przyszłości, byle tylko uciec od bólu, którego raz już doświadczył, tego, który wyszarpał z niego siły, wydarł nadzieję? Który wyniszczył go do ostatniego atomu, aż pamięć nie zdołała zrobić nic innego, jak po prostu się poddać?
- Możemy. Musimy. Jeśli zabraknie nam pewności, przyciągniemy nieszczęścia, a tych już nam wystarczy. Tobie szczególnie. Musisz od nich odpocząć - zadeklarowała z niespodziewaną jak na siebie stanowczością, a krok, za którego sprawą oddaliła się wcześniej od Percy'ego, zrekompensowała dwoma postawionymi w jego kierunku. - Chcesz sobie to przyrzec? Że tam nie wrócimy? Przyrzeczeń nie można łamać - zaproponowała, olśniona. Sekrety były święte, obietnice jeszcze świętsze. Ich cicha motywacja mogła dodać sił, kiedy zdradliwy los zasieje w ciele spustoszenie, a ziarna poddania się będą przypominały najsłodszy nektar, najbardziej kuszący. - W razie czego - dodała i przechyliła głowę do boku, - ty obronisz mnie, a ja ciebie. Elrikiem znaczy. Sama nie umiem za dobrze czarować - uśmiechnęła się w zakłopotaniu. Czarowała inaczej, tańcem, ciałem i charakterem, mleczną skórą szyi odsłoniętą przy włosach ułożonych na jednym ramieniu. Wcześniej - to wystarczało. Nie przewidziała, że pewnego dnia wystarczać przestanie. - Na pewno! Wszyscy tam będą - przytaknęła na jego interpretację możliwości oferowanych przez festiwal lata, za to na jego wcześniejszą uwagę o bliznach na czterech literach taktownie przymknąwszy ucho.
Po powrocie do kuchni zastała sprzątniętą zastawę śniadaniową, a raczej patchwork niepasujących do siebie talerzyków i wyszczerbionych spodków. Odprowadziła Percy'ego na krzesło i przeczesała palcami długie, ciemne kosmyki jego włosów; od czasu, gdy trafił do domu na rozdrożu, dbała o jego higienę, z pewnymi zadaniami prosząc o pomoc także Elrika. Daleko było mu do brudnego, obszarpanego niedźwiedzia, którym był, kiedy brat ze Stevem przywlekli go z zaświatów. Jego fryzura była teraz czysta, nieco szorstka w dotyku i przerzedzona przez to, co go spotkało, ale z pewnością nie był odrzucający.
- Nie chcesz zobaczyć się w różowych włosach? - parsknęła, sięgnąwszy do zwilżonego ręcznika, którym przesunęła po jego głowie. W lustrzanym odbiciu ich pierwszego spotkania obmywała te ciemne pukle, chcąc trochę je uelastycznić, zanim rozpocznie proces tworzenia nowego arcydzieła. Trwało to chwilę, później odłożyła ręcznik na bok i ponownie chwyciła za nożyczki, odmierzając w palcach długość pierwszego cięcia na chybił trafił. - Tak powinno być dobrze - oceniła, skoncentrowana, a metaliczny dźwięk rozchodzący się w kuchni oświadczył, że nastąpił właśnie pierwszy ruch. Półwila zwinnie złapała w palce odcięte kosmyki, zanim te zdołałyby spaść na podłogę, i podała je Percy'emu przez jego ramię, uśmiechnięta dumnie, z oczami błyskającymi dziecięcym wręcz zachwytem. - Proszę bardzo, zaraz będziesz najklawszym... Najbardziej klawym? Najbardziej klawym mieszkańcem Doliny Godryka - zapowiedziała, bez wahania zabierając się za dalszą pracę. Nożyczki wydawały z siebie ciche, metaliczne zgrzytnięcia, następne centymetry lądowały na kuchennych panelach, przeistaczając go w nową osobę. Czy taką, którą chciał w sobie ujrzeć? To się okaże.
Po pewnym czasie zabiegi nad włosami dobiegły końca, przeszła więc na przód usadowionej sylwetki czarodzieja i ponownie użyła ręcznika, żeby tym razem zwilżyć jego brodę, ciemną jak krucze skrzydło.
- Tego to w ogóle nigdy, przenigdy nie robiłam - wyznała z muśnięciem rumieńców. Dziwnie było stać tak blisko, dziwnie było dotykać praktycznie nieznajomego człowieka, ale wiedziała, że robi to z własnej woli, tak jak zalecał Hector; nie dlatego, że do czegokolwiek ją przymusił. - Są jakieś zasady, które stosuje się przy brodzie? Tylko trochę ją podetnę, uładzę, oprócz swojego szaleństwa jest raczej ładna - oceniła; nie mieli zresztą brzytwy, żeby dokonać większych cudów. - W razie czego Ellie ci z nią bardziej pomoże. On musi się znać na takich rzeczach - jeśli nie stosował do nich zaklęć, a z tym bywało różnie. Celine, skoncentrowana, zmarszczyła lekko brwi i nożyczki znowu poszły w ruch. W jej żołądku wezbrały pierwsze nerwy, a gdy cofnęła się i oceniła swoje dzieło; w niektórych miejscach jego włosy były nierówne, ale gdyby zdecydowała się poprawić niedoskonałości, straciłby pewnie całą długość, na której mu zależało; broda na powrót nabrała kształtu, może niezbyt fachowego, ale zrobiła co mogła, żeby nie przypominał bezdomnego z londyńskich doków. - Chyba gotowe - oznajmiła, wyraźnie czując już stres krążący wokół jego reakcji. - Musisz się przejrzeć w łazience. Nie wiem, nie wydaje mi się, żeby było źle... Ale jeśli tak, to pamiętaj, kto odstąpił ci swój smalec, zanim się zdenerwujesz - przestrzegła z uśmiechem, zakłopotanym, niepewnym i słodkim.
k3 na fryzurę, miejscami jest o centymetr czy dwa przykrótko, ale to tylko włosy, ben, odrosną
- Policja - powtórzyła po nim z goryczą ciążącą na cichej melodii głosu. - Ona do niczego się nie nadaje, Percy. Już nie. Tam, w stolicy... Ugięła kolano przed ludźmi, przed którymi powinna nas bronić - przymknęła powieki i odgrodziła się woalem ciemności od poranka w Dolinie Godryka. Pamiętała kwaśny zapach potu, jaki wkradł się we włókna mundurów magipolicjantów, którzy przyszli tamtego dnia wraz z Corneliusem Sallowem do jej pokoju w Parszywym, pamiętała dumne odznaki przypięte do piersi szwadronu wstępującego do głównej sali w karczmie, ogarów prowadzonych na smyczy przez komendanta, za którym człapał niebezpieczny karakan w eleganckiej szacie czarnej jak noc pozbawiona nadziei. Pamiętała podciągane rękawy i opuszczane spodnie, kiedy zamykały się drzwi oddzielające jej celę od przesiąkniętego wilgocią i zimnem korytarza. Nie pomogliby jej, żaden z nich nie mrugnął okiem, każdy za to skorzystał z okazji, by jej nadużyć. - Kiedyś ci opowiem, jeśli dalej będziesz ciekawy, ale nie dzisiaj - zdecydowała, byle tylko wydostać się z wiru wspomnień, który ściągał ją na dno. Percy musiał pojąć jedynie, że była w stanie go zrozumieć, ich piekła mogły być do siebie podobne, ich traumy, ich blizny, te ostatnio nabyte. Miał ich znacznie więcej od niej, spodziewała się, że w przeszłości o wielu z nich zdołał porozmawiać z bliskimi lub przyjaciółmi, tu jednak nie miał nikogo, kto posłużyłby mu empatycznym uchem, gdy będzie go potrzebował - nikogo poza nimi.
Na przestrzeni mrugnięcia jej oczy zapłonęły intensywnie, nie tyle złością, co zdecydowaniem. Przekonaniem. Prędzej skończyłaby z własnym życiem, niż wróciła za ciężkie wrota Tower, nie powiedziała tego jednak na głos. A on? Nie wyrzekłby się przyszłości, byle tylko uciec od bólu, którego raz już doświadczył, tego, który wyszarpał z niego siły, wydarł nadzieję? Który wyniszczył go do ostatniego atomu, aż pamięć nie zdołała zrobić nic innego, jak po prostu się poddać?
- Możemy. Musimy. Jeśli zabraknie nam pewności, przyciągniemy nieszczęścia, a tych już nam wystarczy. Tobie szczególnie. Musisz od nich odpocząć - zadeklarowała z niespodziewaną jak na siebie stanowczością, a krok, za którego sprawą oddaliła się wcześniej od Percy'ego, zrekompensowała dwoma postawionymi w jego kierunku. - Chcesz sobie to przyrzec? Że tam nie wrócimy? Przyrzeczeń nie można łamać - zaproponowała, olśniona. Sekrety były święte, obietnice jeszcze świętsze. Ich cicha motywacja mogła dodać sił, kiedy zdradliwy los zasieje w ciele spustoszenie, a ziarna poddania się będą przypominały najsłodszy nektar, najbardziej kuszący. - W razie czego - dodała i przechyliła głowę do boku, - ty obronisz mnie, a ja ciebie. Elrikiem znaczy. Sama nie umiem za dobrze czarować - uśmiechnęła się w zakłopotaniu. Czarowała inaczej, tańcem, ciałem i charakterem, mleczną skórą szyi odsłoniętą przy włosach ułożonych na jednym ramieniu. Wcześniej - to wystarczało. Nie przewidziała, że pewnego dnia wystarczać przestanie. - Na pewno! Wszyscy tam będą - przytaknęła na jego interpretację możliwości oferowanych przez festiwal lata, za to na jego wcześniejszą uwagę o bliznach na czterech literach taktownie przymknąwszy ucho.
Po powrocie do kuchni zastała sprzątniętą zastawę śniadaniową, a raczej patchwork niepasujących do siebie talerzyków i wyszczerbionych spodków. Odprowadziła Percy'ego na krzesło i przeczesała palcami długie, ciemne kosmyki jego włosów; od czasu, gdy trafił do domu na rozdrożu, dbała o jego higienę, z pewnymi zadaniami prosząc o pomoc także Elrika. Daleko było mu do brudnego, obszarpanego niedźwiedzia, którym był, kiedy brat ze Stevem przywlekli go z zaświatów. Jego fryzura była teraz czysta, nieco szorstka w dotyku i przerzedzona przez to, co go spotkało, ale z pewnością nie był odrzucający.
- Nie chcesz zobaczyć się w różowych włosach? - parsknęła, sięgnąwszy do zwilżonego ręcznika, którym przesunęła po jego głowie. W lustrzanym odbiciu ich pierwszego spotkania obmywała te ciemne pukle, chcąc trochę je uelastycznić, zanim rozpocznie proces tworzenia nowego arcydzieła. Trwało to chwilę, później odłożyła ręcznik na bok i ponownie chwyciła za nożyczki, odmierzając w palcach długość pierwszego cięcia na chybił trafił. - Tak powinno być dobrze - oceniła, skoncentrowana, a metaliczny dźwięk rozchodzący się w kuchni oświadczył, że nastąpił właśnie pierwszy ruch. Półwila zwinnie złapała w palce odcięte kosmyki, zanim te zdołałyby spaść na podłogę, i podała je Percy'emu przez jego ramię, uśmiechnięta dumnie, z oczami błyskającymi dziecięcym wręcz zachwytem. - Proszę bardzo, zaraz będziesz najklawszym... Najbardziej klawym? Najbardziej klawym mieszkańcem Doliny Godryka - zapowiedziała, bez wahania zabierając się za dalszą pracę. Nożyczki wydawały z siebie ciche, metaliczne zgrzytnięcia, następne centymetry lądowały na kuchennych panelach, przeistaczając go w nową osobę. Czy taką, którą chciał w sobie ujrzeć? To się okaże.
Po pewnym czasie zabiegi nad włosami dobiegły końca, przeszła więc na przód usadowionej sylwetki czarodzieja i ponownie użyła ręcznika, żeby tym razem zwilżyć jego brodę, ciemną jak krucze skrzydło.
- Tego to w ogóle nigdy, przenigdy nie robiłam - wyznała z muśnięciem rumieńców. Dziwnie było stać tak blisko, dziwnie było dotykać praktycznie nieznajomego człowieka, ale wiedziała, że robi to z własnej woli, tak jak zalecał Hector; nie dlatego, że do czegokolwiek ją przymusił. - Są jakieś zasady, które stosuje się przy brodzie? Tylko trochę ją podetnę, uładzę, oprócz swojego szaleństwa jest raczej ładna - oceniła; nie mieli zresztą brzytwy, żeby dokonać większych cudów. - W razie czego Ellie ci z nią bardziej pomoże. On musi się znać na takich rzeczach - jeśli nie stosował do nich zaklęć, a z tym bywało różnie. Celine, skoncentrowana, zmarszczyła lekko brwi i nożyczki znowu poszły w ruch. W jej żołądku wezbrały pierwsze nerwy, a gdy cofnęła się i oceniła swoje dzieło; w niektórych miejscach jego włosy były nierówne, ale gdyby zdecydowała się poprawić niedoskonałości, straciłby pewnie całą długość, na której mu zależało; broda na powrót nabrała kształtu, może niezbyt fachowego, ale zrobiła co mogła, żeby nie przypominał bezdomnego z londyńskich doków. - Chyba gotowe - oznajmiła, wyraźnie czując już stres krążący wokół jego reakcji. - Musisz się przejrzeć w łazience. Nie wiem, nie wydaje mi się, żeby było źle... Ale jeśli tak, to pamiętaj, kto odstąpił ci swój smalec, zanim się zdenerwujesz - przestrzegła z uśmiechem, zakłopotanym, niepewnym i słodkim.
k3 na fryzurę, miejscami jest o centymetr czy dwa przykrótko, ale to tylko włosy, ben, odrosną
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Trzask wyłamywanych palców umknął uwadze Benjamina, nagła bladość na twarzy Celine już nie. Dalej wyglądała pięknie, zielonkawa poświata podkreślała głębię zapadniętych ze strachu oczu, zagapił się w nie ponownie, z lekko uchylonymi ustami, sprowadzony na ziemię dopiero smutkiem przebijającym się z melodyjnego głosu dziewczyny. Czyżby postępował z nią zbyt ostro? Dopytywał z przesadną natarczywością? Odchrząknął nieco zmieszany, dopiero teraz orientując się, że trochę przesadził. Tak rozpaczliwie pragnął przerzucić ciężar niewiedzy na rozmówczynię, że gotów był wbić się paznokciami w najbardziej wrażliwą tkankę informacji o niej, by wydrapać z niej skrawki cennej tożsamości, dzielonej na dwoje. Głupie, niezdrowe i bezcelowe podejście, nie umiał jednak inaczej, nie teraz, w zaledwie kilka godzin po odzyskaniu życia. Albo raczej jego fizycznej części.
- Nie chciałem naciskać, tylko byłem ciekaw - wyrzucił z siebie trochę przepraszająco, wykazując się niebywałą wręcz wrażliwością. Podkreśloną łagodnym uśmiechem, nieładnym, wykrzywiającym mu twarz - ale szczerym. Gasnącym na wieść o moralnej degrengoladzie magicznych przedstawicieli prawa. Zaklął szpetnie pod nosem i walnął dłonią w udo w geście bezradnej złości. - A więc pieprzyć policję, sami se poradzimy - zadecydował buntowniczo, zerkając z ukosa na Celine, dzielącą jego wojownicze nastawienie. Wolał ją właśnie taką, pewniejszą siebie, zdecydowaną, w pewien sposób zajadłą - znacznie silniejszą niż przed momentem, gdy niemal kuliła się na wspomnienie tortur. Nie zamierzał zagłębiać tematu, nie dziś; dziś zjedli syty posiłek, oswoili się ze sobą, obwąchali - skąd do głowy przyszło mu to zwierzęce określenie? - i mogli zacząć budować coś wspólnego, nawet bez fundamentów tożsamości Percivala.
Znał się jednak na tyle by wiedzieć, że nie rzuca się słów na wiatr. I że nie sposób przewidzieć przyszłości lub zaczarować ją słowami. Westchnął ciężko na magiczną propozycję Lovegood i powoli pokręcił głową. Nie chciał zawieść dziewczyny, wydawała się tak młodziutka, że na pewno wierzyła jeszcze w baśnie, lecz z tgo, czego się dowiedział wynikało, że żyli raczej w koszmarze. - To nic nie zmieni. Obiecanki-cacanki - skwitował zapewne zbyt brutalnie. - Ale mogę obiecać, że tanio skóry nie sprzedam. Ani swojej ani twojej. Pasuje? - uniósł zabawnie brwi, kiedy wspomniała o obronie Elriciem. Dobrze było mieć brata, ba, kogokolwiek bliskiego. Rodzinę. Wsparcie. Osobę, którą można było się obronić - ale i kogoś, o kogo możnaby się troszczyć. Im bardziej świadomy się stawał, tym bardziej doskwierała mu samotność, tłumiona na razie napędzającą do działania złością i lękiem. - To postanowione. Najpierw festiwal, potem zemsta na tych patafianach, którzy nas skrzywdzili. A jeszcze wcześniej: różdżka - powrócił do najbardziej palącego tematu, ciągle brakowało mu czegoś w dłoni. Tymczasowo pustkę zastąpiło jedzenie, później sprzątanie, finalnie zaś niespodziewany zabieg pielęgnacyjny.
Na krześle, pod zwinnymi dłońmi Celine, czuł się nieco nieswojo. Nie przywykł do dotyku obcych ludzi, do troski, z jaką dziewczyna podchodziła do niego, do delikatnej wesołości, skutecznie odciągającej czarne myśli gdzieś za horyzont. Skulił się nieco mocniej, nie tylko dlatego, by ułatwić filigranowej czarownicy sięgnięcie do czubka swojej rozczochranej głowy.
- Różowy jest dobry dla dziewczyn - burknął, mimo wszystko nieco przestraszony potencjalnym zakończeniem fryzjerskiego eksperymentu. Ujął w dłonie przekazany przez blondynkę kosmyk własnych włosów. Potarganych, skołtunionych, ale czystych; obrócił go w palcach niczym amulet, wsłuchując się w metaliczne odgłosy szalejących nożyczek. - Uważaj na ucho, dobrze? - dodał, słysząc, że zabiera się za przystrzyganie boków. Bardziej stresujące okazały się jednak przystrzyżyny brody, być może dlatego, że mógł teraz patrzeć Celinie na ręce. Drobne, gładkie dłonie pracowały zawzięcie, wystawiał posłusznie ku nim twarz, a gdy skończyła swe dzieło, przejechał palcami po znacznie krótszej szczecinie. Podniósł głowę ku półwili, tak, jakby mógł przejrzeć się w jej oczach. - A jak się tobie podoba? - spytał z głupia frant, bez podtekstu, znów trochę głupkowato śmiejąc się na komentarz dotyczący smalcu. Syte przekupstwo rozbawiło go, nie na tyle jednak, by nie zgłaszał ewentualnej reklamacji. Nieśpiesznie wstał z krzesła i ruszył do łazienki, nie przejmując się za bardzo tym, że rozsypuje dookoła resztki swojej sierści. Bardziej interesował go efekt pracy Celiny - a ten, jak zdradziło lusterko, wydawał się satysfakcjonujący. Krótsza grzywka odsłoniła oczy, zniknęły brzydkie kołtuny, broda nie przypominała już ptasiego gniazda. Trochę zbyt wiele zabliznowaconej tkanki wystawało teraz spod łaskawego półcienia zarostu, ale...nie było źle.
Wyjrzał zza framugi drzwi i posłał Celine uspokajający uśmiech. - Dzięki, mała - mruknął, dziękując nie tylko za ostrzyżenie, ale za całokształt; za śniadanie, za przyjęcie go w tym domu, za puchaty szlafrok, który ciągle miał na sobie, za szopę, do jakiej zamierzał wrócić - i za możliwość spędzenia pierwszego takiego poranka, spokojnego i leniwego, niemal rodzinnego, w miejscu, które ciągle pozostawało dla niego obce.
| ztx2
- Nie chciałem naciskać, tylko byłem ciekaw - wyrzucił z siebie trochę przepraszająco, wykazując się niebywałą wręcz wrażliwością. Podkreśloną łagodnym uśmiechem, nieładnym, wykrzywiającym mu twarz - ale szczerym. Gasnącym na wieść o moralnej degrengoladzie magicznych przedstawicieli prawa. Zaklął szpetnie pod nosem i walnął dłonią w udo w geście bezradnej złości. - A więc pieprzyć policję, sami se poradzimy - zadecydował buntowniczo, zerkając z ukosa na Celine, dzielącą jego wojownicze nastawienie. Wolał ją właśnie taką, pewniejszą siebie, zdecydowaną, w pewien sposób zajadłą - znacznie silniejszą niż przed momentem, gdy niemal kuliła się na wspomnienie tortur. Nie zamierzał zagłębiać tematu, nie dziś; dziś zjedli syty posiłek, oswoili się ze sobą, obwąchali - skąd do głowy przyszło mu to zwierzęce określenie? - i mogli zacząć budować coś wspólnego, nawet bez fundamentów tożsamości Percivala.
Znał się jednak na tyle by wiedzieć, że nie rzuca się słów na wiatr. I że nie sposób przewidzieć przyszłości lub zaczarować ją słowami. Westchnął ciężko na magiczną propozycję Lovegood i powoli pokręcił głową. Nie chciał zawieść dziewczyny, wydawała się tak młodziutka, że na pewno wierzyła jeszcze w baśnie, lecz z tgo, czego się dowiedział wynikało, że żyli raczej w koszmarze. - To nic nie zmieni. Obiecanki-cacanki - skwitował zapewne zbyt brutalnie. - Ale mogę obiecać, że tanio skóry nie sprzedam. Ani swojej ani twojej. Pasuje? - uniósł zabawnie brwi, kiedy wspomniała o obronie Elriciem. Dobrze było mieć brata, ba, kogokolwiek bliskiego. Rodzinę. Wsparcie. Osobę, którą można było się obronić - ale i kogoś, o kogo możnaby się troszczyć. Im bardziej świadomy się stawał, tym bardziej doskwierała mu samotność, tłumiona na razie napędzającą do działania złością i lękiem. - To postanowione. Najpierw festiwal, potem zemsta na tych patafianach, którzy nas skrzywdzili. A jeszcze wcześniej: różdżka - powrócił do najbardziej palącego tematu, ciągle brakowało mu czegoś w dłoni. Tymczasowo pustkę zastąpiło jedzenie, później sprzątanie, finalnie zaś niespodziewany zabieg pielęgnacyjny.
Na krześle, pod zwinnymi dłońmi Celine, czuł się nieco nieswojo. Nie przywykł do dotyku obcych ludzi, do troski, z jaką dziewczyna podchodziła do niego, do delikatnej wesołości, skutecznie odciągającej czarne myśli gdzieś za horyzont. Skulił się nieco mocniej, nie tylko dlatego, by ułatwić filigranowej czarownicy sięgnięcie do czubka swojej rozczochranej głowy.
- Różowy jest dobry dla dziewczyn - burknął, mimo wszystko nieco przestraszony potencjalnym zakończeniem fryzjerskiego eksperymentu. Ujął w dłonie przekazany przez blondynkę kosmyk własnych włosów. Potarganych, skołtunionych, ale czystych; obrócił go w palcach niczym amulet, wsłuchując się w metaliczne odgłosy szalejących nożyczek. - Uważaj na ucho, dobrze? - dodał, słysząc, że zabiera się za przystrzyganie boków. Bardziej stresujące okazały się jednak przystrzyżyny brody, być może dlatego, że mógł teraz patrzeć Celinie na ręce. Drobne, gładkie dłonie pracowały zawzięcie, wystawiał posłusznie ku nim twarz, a gdy skończyła swe dzieło, przejechał palcami po znacznie krótszej szczecinie. Podniósł głowę ku półwili, tak, jakby mógł przejrzeć się w jej oczach. - A jak się tobie podoba? - spytał z głupia frant, bez podtekstu, znów trochę głupkowato śmiejąc się na komentarz dotyczący smalcu. Syte przekupstwo rozbawiło go, nie na tyle jednak, by nie zgłaszał ewentualnej reklamacji. Nieśpiesznie wstał z krzesła i ruszył do łazienki, nie przejmując się za bardzo tym, że rozsypuje dookoła resztki swojej sierści. Bardziej interesował go efekt pracy Celiny - a ten, jak zdradziło lusterko, wydawał się satysfakcjonujący. Krótsza grzywka odsłoniła oczy, zniknęły brzydkie kołtuny, broda nie przypominała już ptasiego gniazda. Trochę zbyt wiele zabliznowaconej tkanki wystawało teraz spod łaskawego półcienia zarostu, ale...nie było źle.
Wyjrzał zza framugi drzwi i posłał Celine uspokajający uśmiech. - Dzięki, mała - mruknął, dziękując nie tylko za ostrzyżenie, ale za całokształt; za śniadanie, za przyjęcie go w tym domu, za puchaty szlafrok, który ciągle miał na sobie, za szopę, do jakiej zamierzał wrócić - i za możliwość spędzenia pierwszego takiego poranka, spokojnego i leniwego, niemal rodzinnego, w miejscu, które ciągle pozostawało dla niego obce.
| ztx2
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Łzy nie zdążyły wyschnąć spod powiek po rozmowie z Marcelem, serce nie stygło, rozszalałe jak morze podczas sztormu, gwałtowne, szarpane tumanami fal, przecinane chłostą wiatru, spienione pod atramentowym niebem przetykanym tysiącem błyskawic. Zaszyła się w pokoju, chcąc się wyciszyć, wcisnęła głowę w poduszkę, a gdy szloch umilkł, obróciła się tak, by móc spojrzeć na Ogniomiota przesiadującego na jego ulubionej roślinie przy oknie wychodzącym na ogród. Jednym okiem spoglądał na uwieszoną wysokości kometę, drugim natomiast zdawał się ją obserwować. Widział w swoim życiu tak wiele jej momentów - narkotycznego haju, napięcia w ciemnych korytarzach Grimmauld Place, rozpaczy w walijskim domu Yvette, powoli powracającego na usta uśmiechu. Ile z tego rozumiał? Jej cichy kompan, odratowany ze zgliszczy życia, które posypało się z dnia na dzień. Pociągnęła nosem, wpatrując się w jego brzoskwiniowy pyszczek i zastanawiając się co by jej powiedział, gdyby pewnego dnia przemówił. Z rozkołysanym, aczkolwiek powoli studzącym się oddechem podniosła się na łóżku i przeczesała włosy, po czym sięgnęła do szuflady w stoliczku nocnym i wydobyła z niej chusteczkę, którą osuszyła policzki. Nie mogła dłużej zwlekać. Nie mogła łudzić się, że los zmierzy się z tym za nią. Popełniała błąd za błędem, wytyczała ranę za raną, w pogoni za własnym szczęściem nie spoglądając najwyraźniej na nic innego. Bliskość, która niespodziewanie połączyła ją z Benem, stygła od dwóch dni; Celine rozmyślała jak ubrać ostatnie wydarzenia w słowa, aż zrozumiała, że tych słów po prostu nie znajdzie. Nie istniały frazesy, które będą dość delikatne, dość łagodne, nie znalazłaby ich nawet za rok. Była mu winna prawdę.
Oporządziła się przy lusterku, poprawiła zagniecenia wyleżanej sukienki. W jej oczach brakowało zwyczajowego blasku, nie było w nich radości, jedynie ciężar zaplątany wokół długich wici smutku, wyrzut, który wybrzmiewał w jej myślach jak gorejąca rana, zawsze wszystko psujesz, zawsze wszystkich krzywdzisz. Może naprawdę tak właśnie było. Może jedynym, co znała, była krzywda, więc rozlewała ją na najbliższych sobie ludzi, bezmyślnie, bezrefleksyjnie, ciągnąc ich za sobą w głębiny gorzkich łez. Chwile spędzone u boku Bena były krótkie, wybuchły nagłą euforią dwóch ciał, wyzwoleniem, które strąciło z jej nadgarstków część fantomowego zimna kajdan Tower of London, ale w nich również nie widziała już przyszłości. Nie widziała jej w Marcelu, który zaniedbał ją po pamiętnym ognisku, bez słowa, jak się okazało - przez lęk i wstyd. Odetchnęła głęboko i wyszła z pokoju, na lekko drżących, niepewnych nogach podążając za źródłem odgłosów jednego z domowników; miała nadzieję, że na końcu tej ścieżki znajdzie nie brata, a Bena, czując jednoczesną ulgę i napięcie, gdy zobaczyła go przy kuchence. Przeczuwał, że coś było nie w porządku? Domyślał się, do czego zmierzała ich historia?
- Ben - odezwała się cicho, oparta o framugę drzwi. Splecione na podołku dłonie pocierały opuszka o opuszkę, chcąc wytrącić trawiące ją zdenerwowanie. Serce wygrywało w jej piersi głośną kanonadę; nie bała się go, lecz bała się go skrzywdzić, szczególnie gdy dopiero co budził się do życia, odnalazł rodzinę i samego siebie, a ona, och, ona nagle czuła się jak choroba kąsająca zdrowiejący organizm. - Masz chwilę? Możemy porozmawiać?
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Wyjątkowo lubił to miejsce. Nie tylko dom na rozdrożu, budynek jako całość, wymająca kilku napraw, ale w gruncie rzeczy solidna, ale także każde z pomieszczeń, skryte bezpiecznie pod porośniętym mchem dachem. Zdążył się tu rozgościć, najpierw nieśmiało, potem z coraz większą swobodą zaglądając w niemal każdy kąt, szanując jednak prywatność Elrica. Najbardziej jednak lubił momenty, gdy Lovegood wychodził do pracy na dłuższe smocze dyżury, a oni mogli przebywać tu zupełnie sami, we dwoje, bawiąc się w dom. Nie musieli nawet spędzać całego czasu razem, wystarczyła świadomość, że Celine była gdzieś obok, niedaleko, za ścianą. Towarzyszyła mu melodią, nuconą pod nosem, gdy sprzątała w salonie. Kwietnym zapachem świeżo umytych włosów, muskających jego ramię, kiedy mijała go w korytarzu w drodze do miasteczka, na niewielkie zakupy. Dziwnie poruszającym widokiem jej smukłej sylwetki rozwieszającej pranie - obserwował ją z okna kuchni lub chatki, zawsze przejęty tym widokiem, słońcem przenikającycym przez materiał sukienki, igrającym w różnobarwnych prześcieradłach, przesłaniających ją raz po raz niczym kurtyna w teatrze, chroniąca widzów przed zbyt intensywnymi doznaniami wizualnymi. Lubił zbierać po niej okruszki, zapalać lampę, gdy czytała, zwinięta w ulubionym fotelu w salonie, przynosić koc, gdy wieczorami siadywali na nieco krzywej werandzie, wpatrzeni w rozjaśnione kometą nocne niebo. We własnej głowie brzmiał zbyt romantycznie, nieco zbyt miękko; ciekaw był, czy widziała w jego oczach te niewypowiedziane słowa, milczący zachwyt, z jakim - gdy się zapomniał - się w nią wpatrywał. Miał nadzieję, że tak, nie był zbyt dobry w przemowach, potrafił tylko - aż - działać. Prowizorycznie naprawić drzwi wejściowe, postawić od nowa wygięty płot, przygotować proste prospekty na warzywa, wyplewić ogródek, oczyścić rynny z letnich liści, by były gotowe na jesień. Wyszlifować i pomalować obtłuczone krzesło - i podmienić je bez słowa przy stole, nie oczekując nawet, że ktokolwiek zauważy zmianę. Tylko tyle mógł zrobić, do czasu, odkrycie własnej tożsamości, choć bolesne i frustrujące, otwierało przecież szeroko bramę do rozpoczęcia nowego życia. Do bycia przydatnym bardziej niż domowy skrzat, po cichu wygładzającym nierówności, by mieszkańcy domu na rozdrożu mogli żyć wygodniej i przyjemniej. Ben czuł się więc lepiej, pełen energii, gotów przenosić góry - dalej pozostawał refleksyjny, nieco bardziej wyciszony, lecz tego ranka obudził się z mocnym postanowieniem złapania reema za rogi. Chciał to zrobić także dla Celine, zauważył, że stała się nieco smutniejsza, zniknęła na kilka godzin, ale nie dopytywał, nie chciał się jej narzucać, dał jej przestrzeń, zabierając się od rana za porządki.
Właśnie kończył zmywać naczynia, ręcznie, różdżki dalej nie posiadał; pogwizdywał cicho, stojąc przy zlewie, pełnym słoików, garnków i patelni. Koszulę miał mokrą do łokci, przez ramię przewiesił ulubioną szmatkę; w czajniku na kuchence gotowała się woda na herbatę, którą i tak zamierzał przynieść Celine. Zanim zdążył to zrobić usłyszał, że pojawiła się w kuchni. Zerknął na nią przez ramię i uśmiechnął się ciepło, promiennie, świadom, że wygląda niezbyt dobrze. Prowizorycznie nastawiony przez niego samego nos był krzywy i spuchnięty, a fioletowe sińce dopiero dziś okazały pełnię swego majestatu, pięknie podkreślając opuchnięte oczy.
- Co tam, mała? Głodna? Myślałem, że może pójdę dziś do pana Franka, wiesz, tego sąsiada znad rzeki. Dogadałem się z nim, że jak pomogę mu przy żniwach, to da nam kopę ziemniaków, uwierzysz? - zaczął od razu, rozchlapując wokół siebie wodę. Zmywał zamaszyście, zostały mu jeszcze trzy talerze, ale słysząc dziwny głos Celine, przerwał ciężką pracę, łokciem zakręcając kran. - Źle się czujesz? - tak brzmiała, jakby była zakatarzona lub chora. Zmarszczył brwi, nie powinni pływać tak często, może złapali też coś na festiwalu, wśród ludzi. Przeziębienie tłumaczyło też ostatnie osłabienie dziewczyny a także melancholijne spojrzenie. Prawie trafił; przewidywał przecież, że może nadeszły kobiece dni i jego panna cierpi w milczeniu, dystansując się od niego z tego zrozumiałego powodu.
Właśnie kończył zmywać naczynia, ręcznie, różdżki dalej nie posiadał; pogwizdywał cicho, stojąc przy zlewie, pełnym słoików, garnków i patelni. Koszulę miał mokrą do łokci, przez ramię przewiesił ulubioną szmatkę; w czajniku na kuchence gotowała się woda na herbatę, którą i tak zamierzał przynieść Celine. Zanim zdążył to zrobić usłyszał, że pojawiła się w kuchni. Zerknął na nią przez ramię i uśmiechnął się ciepło, promiennie, świadom, że wygląda niezbyt dobrze. Prowizorycznie nastawiony przez niego samego nos był krzywy i spuchnięty, a fioletowe sińce dopiero dziś okazały pełnię swego majestatu, pięknie podkreślając opuchnięte oczy.
- Co tam, mała? Głodna? Myślałem, że może pójdę dziś do pana Franka, wiesz, tego sąsiada znad rzeki. Dogadałem się z nim, że jak pomogę mu przy żniwach, to da nam kopę ziemniaków, uwierzysz? - zaczął od razu, rozchlapując wokół siebie wodę. Zmywał zamaszyście, zostały mu jeszcze trzy talerze, ale słysząc dziwny głos Celine, przerwał ciężką pracę, łokciem zakręcając kran. - Źle się czujesz? - tak brzmiała, jakby była zakatarzona lub chora. Zmarszczył brwi, nie powinni pływać tak często, może złapali też coś na festiwalu, wśród ludzi. Przeziębienie tłumaczyło też ostatnie osłabienie dziewczyny a także melancholijne spojrzenie. Prawie trafił; przewidywał przecież, że może nadeszły kobiece dni i jego panna cierpi w milczeniu, dystansując się od niego z tego zrozumiałego powodu.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Wilgoć znów napływała do oczu, słona, lękliwa rosa łez przykrywająca dwukolorowe tęczówki, które obserwowały sielskość kuchennej chwili. Mokry materiał przylegał do jego łokci, szum wody wypełniał ciszę, odgłos szorowania, zwykle przyjemny, wręcz relaksujący, teraz wydawał się trzeć o jej skronie, jakby los próbował wywiercić dziurę w czaszce i zajrzeć do środka, prześlizgnąć się do gmatwaniny myśli. Jaśniał, promieniał, nie nazwałaby tego inaczej - pomimo bólu, który zadało mu odnalezienie bliskich i zrozumienie, że wydarte mu wspomnienia nie powrócą jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Żył, jakby wreszcie mógł prawdziwie odetchnąć, a powietrze zapraszane do płuc wypełniało je łagodnie i szczodrze. Wznosił tu nowe fundamenty samego siebie, a za nią - podążał jak za blaskiem latarni wskazującej drogę powrotną zagubionej na morzu łodzi Odyseusza. Z radością stała mu się podporą już od ich pierwszych wspólnych chwil, gdy pieśń dwóch ciał jeszcze nie wybrzmiała, pielęgnowała go, wspierała i doglądała, by niczego mu nie brakowało, gdy dochodził do siebie, niepewny jak pierwszy liść rozkwitający na wiosnę, samotny na gałęzi wciąż pamiętającej ślady zimy. Od początku zależało jej na tym, by pewnego dnia wyglądał jak dzisiaj, a przez to tylko nienawidziła siebie teraz coraz bardziej. Czy nie byłoby łatwiej, gdyby nagły wybuch namiętności nigdy się pomiędzy nimi nie wydarzył? Ale czy wtedy, bez fizycznego wyzwolenia, Ben stałby o własnych siłach tak pewnie? Nie mogła odnaleźć na to odpowiedzi w gąszczu ciernistych myśli, słyszała, że do niej mówił, że o czymś jej opowiadał, lecz nie była w stanie rozróżnić słów. Zlewały się ze sobą w bezkształtną, dźgniętą zdenerwowaniem masę, widziała, kiedy wyraz jego twarzy zmieniał się z promiennego na niepewny, zaniepokojony. Merlinie, on nic nie wiedział. Nie przeczuwał. Nie spodziewał się tego, co ona mu zrobi, momentalnie zapragnęła odwrócić się na pięcie i uciec do pokoju, by znów wepchnąć twarz między poduszki i zawyć bezsilnie, jak dogorywające zwierzę we wnykach własnych decyzji.
Ile serc miała zdeptać po drodze do swojego szczęścia? Ile kości połamać, ile cierni wbić? Nie miała prawa tego robić, nigdy nie zasługiwała na szczęście, nie powinna go poszukiwać. Czy nie to próbowano wpoić jej w Tower of London? Nie byłoby lepiej, gdyby wciąż o tym pamiętała? Zadrżała, poczuła, że kolana znów jej miękną, a świat przez chwilę wiruje przed oczyma, ale mocno zacisnęła ręce na framudze kuchennych drzwi i utrzymała się w pionie, przełykając cierpką gulę rodzącą się w gardle.
- Ben - powtórzyła, niepewna, czy jeszcze coś do niej mówił, czy może już zamilknął. Widziała tylko jego oczy, powoli podchodząc do krzesła, na którym usiadła, tego samego, które on naprawił w ciszy, niespragniony poklasku ani pochwały, a po prostu biorący udział w dbaniu o elrikowski dom na rozdrożu. - Muszę ci coś powiedzieć - wychrypiała i odchrząknęła, wpatrując się w niego. W jego poranioną twarz, w historię cierpienia i przetrwania wypisaną na skórze, w gęstą kruczą brodę, w kilka kropel, które musiały trysnąć ze zlewu i dosięgnąć jego policzków. - Bo my już nie możemy... Ja nie mogę... Chcę powiedzieć, że... - urwała. Nie znalazłaby odpowiednich słów, lecz była mu winna prawdę - i musiała ją z siebie wykrztusić. Celine odetchnęła głęboko, choć powietrze zdawało się parzyć wypełniające ją tkanki, zamiast je łagodzić, i opuściła wzrok na blat kuchennego stołu. - Pewien człowiek zdecydował się o mnie starać. O moją rękę. Da mi dobre życie, spokojne, i ja... Ja go przyjęłam, Ben - szepnęła. Ile serc, ile kości, ile cierni? Ile zniszczeń i bólu? Czy on mógłby ją zrozumieć - czy w jego duszy rozpaliła się nienawiść? Nie obwiniłaby go za to, nie dziwiłaby się mu. - Dlatego nie mogę już... - cofnęła się lekko na krześle i objęła się drżącymi ramionami. - To nie tak, że nie masz dla mnie znaczenia. Że to, co się wydarzyło... Pomogłeś mi. Przepraszam - płaczliwe nuty wypełniały głos; musiał o tym wiedzieć, o tym, że ją wyzwolił, że odwdzięczył się za całe jej wsparcie, że podparł jej słabą samoocenę i pozwolił poczuć odrobinę spokoju we własnym ciele. Nienawidzisz mnie, Ben?
Ile serc miała zdeptać po drodze do swojego szczęścia? Ile kości połamać, ile cierni wbić? Nie miała prawa tego robić, nigdy nie zasługiwała na szczęście, nie powinna go poszukiwać. Czy nie to próbowano wpoić jej w Tower of London? Nie byłoby lepiej, gdyby wciąż o tym pamiętała? Zadrżała, poczuła, że kolana znów jej miękną, a świat przez chwilę wiruje przed oczyma, ale mocno zacisnęła ręce na framudze kuchennych drzwi i utrzymała się w pionie, przełykając cierpką gulę rodzącą się w gardle.
- Ben - powtórzyła, niepewna, czy jeszcze coś do niej mówił, czy może już zamilknął. Widziała tylko jego oczy, powoli podchodząc do krzesła, na którym usiadła, tego samego, które on naprawił w ciszy, niespragniony poklasku ani pochwały, a po prostu biorący udział w dbaniu o elrikowski dom na rozdrożu. - Muszę ci coś powiedzieć - wychrypiała i odchrząknęła, wpatrując się w niego. W jego poranioną twarz, w historię cierpienia i przetrwania wypisaną na skórze, w gęstą kruczą brodę, w kilka kropel, które musiały trysnąć ze zlewu i dosięgnąć jego policzków. - Bo my już nie możemy... Ja nie mogę... Chcę powiedzieć, że... - urwała. Nie znalazłaby odpowiednich słów, lecz była mu winna prawdę - i musiała ją z siebie wykrztusić. Celine odetchnęła głęboko, choć powietrze zdawało się parzyć wypełniające ją tkanki, zamiast je łagodzić, i opuściła wzrok na blat kuchennego stołu. - Pewien człowiek zdecydował się o mnie starać. O moją rękę. Da mi dobre życie, spokojne, i ja... Ja go przyjęłam, Ben - szepnęła. Ile serc, ile kości, ile cierni? Ile zniszczeń i bólu? Czy on mógłby ją zrozumieć - czy w jego duszy rozpaliła się nienawiść? Nie obwiniłaby go za to, nie dziwiłaby się mu. - Dlatego nie mogę już... - cofnęła się lekko na krześle i objęła się drżącymi ramionami. - To nie tak, że nie masz dla mnie znaczenia. Że to, co się wydarzyło... Pomogłeś mi. Przepraszam - płaczliwe nuty wypełniały głos; musiał o tym wiedzieć, o tym, że ją wyzwolił, że odwdzięczył się za całe jej wsparcie, że podparł jej słabą samoocenę i pozwolił poczuć odrobinę spokoju we własnym ciele. Nienawidzisz mnie, Ben?
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Brzmiała na chorą, tak, to musiało być to, zerknął na nią raz jeszcze, z troską, postanawiając dokończyć ostatni talerz, zanim zajmie się osobistym sprawdzaniem, czy Celine nie ma czasem gorączki. On sam czuł się zaskakująco dobrze, skrajne emocje nie tyle opadły, co przeszły metamorfozę, pozwalając mu spalić żal na żyzny popiół nadziei. Lovegood mogła mieć rację, wierzył w to. Mógł zostać kochany, zaakceptowany, chciany. Mógł odnaleźć się na nowo, powoli poznawać Benjamina, zaprzyjaźnić się z nim, może na początku nerwowo i z mnóstwem wzajemnych pretensji, ale krok po kroku odnajdą wspólny grunt. Mógł naprawić relację z rodzeństwem, mógł łagodniej podchodzić do stęsknionych przyjaciół, nie rozumiejących, jak wiele się zmieniło. Mógł wrócić do pracy, zarabiać, stać się przydatnym już w najszerszym tego słowa znaczeniu.
To chyba miała na myśli Celine, przemawiając tak poważnie i drżąco. Wilgoć w głosie półwili nie umknęła jego uwadze, tak samo jak nierówny rytm kroków, prowadzących ją do krzesła. Myślała o tym samym, nic innego nie przychodziło mu do głowy po werbalnej zapowiedzi rozmowy. Odłożył ostatni talerz i odwrócił się do niej przodem.
- Nie, nie, poczekaj - wszedł jej w słowo, czując mrówki przebiegające mu po karku. Łaskoczące, nie kąsające, minął już czas, gdy uważał się za najgorszego człowieka na świecie, przegranego i niewartego nawet splunięcia. Gdyby Celine zaczęła tę rozmowę tydzień temu, pewnie spuściłby po sobie uszy, zraniony do głębi, przekonany, że dziewczyna ma rację. Nie mogła żyć z kimś bez knuta przy duszy, nie mogli być razem, bo ona miała wszystko a on nie posiadał nic. - Ja wiem, okej? Wiem, że nie było dobrze, ale teraz - wszystko się zmieniło. Odzyskam dawną pracę, przysięgam na Merlina. Byłem dobry, tak mówi moja siostra i przyjaciele, szybko przypomnę sobie to, co zapomniałem, stanę się pieprzonym pracownikiem miesiąca. Miałaś rację, wszystko się ułoży i - mówił szybko, chociaż nie gorączkowo, miał czas to wszystko przemyśleć w ciągu minionego dnia. Uśmiechał się lekko, marszcząc brwi na widok jej bladej twarzy i ust, układających się w jakieś dziwne słowa. Niedorzeczne. Czy to był żart? Parsknął krótkim, urywanym śmiechem, to musiał być żart. Nie minęły dwa dni odkąd dzieliła z nim prowizoryczne łoże, spędzili piękne, pełne namiętności dni lata, wspierała go, kusiła, czarowała, a teraz... - Co? - padło z jego ust, gdy zorientował się, że nie bawi się w głupiutkie żarty, że nie próbuje wzbudzić w nim zazdrości, a przekazuje informację. - To nie jest śmieszne, Celine - wywrócił oczami, nie podobała mu się cała ta sytuacja, absurdalna i niedorzeczna. Taki obrót spraw nie mieścił mu się w głowie, nie mogła być aż tak wyrachowana, by w ciągu kilkunastu godzin przedefiniować cały świat, próbując nagiąć go do swojej pokręconej logiki. - Masz gorączkę? Źle się czujesz? - spytał troskliwie, to było naprawdę jedyne wyjaśnienie; przyśnił się jej zły sen, była zmęczona, może zbyt wiele czasu spędzali na terenie festiwalu, może przygniótł ją swymi mocnymi emocjami. Chwycił się tego wyjaśnienia niczym ostatniej deski ratunku, oddychając głębiej, wpatrzony w roztrzęsioną Celine nie z gniewem czy pogardą, a z łagodnym niepokojem. Im dłużej się jej przyglądał, tym bardziej przekonywał się do swej interpretacji; nie wyglądała najlepiej, jej skóra wydawała się lekko spocona, niezdrowo blada, oczy wielkie i wilgotne, drżące dłonie, skulona sylwetka. Złapała coś paskudnego, grypę, ale to nic, jeszcze będą się z tego śmiać, gdy wróci do pełni sił. Jemu też śniły się dziwne rzeczy, paskudne koszmary albo złudnie rzeczywiste wizje samego siebie stojącego na ślubnym kobiercu. - Hej, spokojnie, powoli. Wdech-wydech. Wszystko w porządku - zapewnił ją łagodniej, podchodząc powoli do krzesła, na którym siedziała.
To chyba miała na myśli Celine, przemawiając tak poważnie i drżąco. Wilgoć w głosie półwili nie umknęła jego uwadze, tak samo jak nierówny rytm kroków, prowadzących ją do krzesła. Myślała o tym samym, nic innego nie przychodziło mu do głowy po werbalnej zapowiedzi rozmowy. Odłożył ostatni talerz i odwrócił się do niej przodem.
- Nie, nie, poczekaj - wszedł jej w słowo, czując mrówki przebiegające mu po karku. Łaskoczące, nie kąsające, minął już czas, gdy uważał się za najgorszego człowieka na świecie, przegranego i niewartego nawet splunięcia. Gdyby Celine zaczęła tę rozmowę tydzień temu, pewnie spuściłby po sobie uszy, zraniony do głębi, przekonany, że dziewczyna ma rację. Nie mogła żyć z kimś bez knuta przy duszy, nie mogli być razem, bo ona miała wszystko a on nie posiadał nic. - Ja wiem, okej? Wiem, że nie było dobrze, ale teraz - wszystko się zmieniło. Odzyskam dawną pracę, przysięgam na Merlina. Byłem dobry, tak mówi moja siostra i przyjaciele, szybko przypomnę sobie to, co zapomniałem, stanę się pieprzonym pracownikiem miesiąca. Miałaś rację, wszystko się ułoży i - mówił szybko, chociaż nie gorączkowo, miał czas to wszystko przemyśleć w ciągu minionego dnia. Uśmiechał się lekko, marszcząc brwi na widok jej bladej twarzy i ust, układających się w jakieś dziwne słowa. Niedorzeczne. Czy to był żart? Parsknął krótkim, urywanym śmiechem, to musiał być żart. Nie minęły dwa dni odkąd dzieliła z nim prowizoryczne łoże, spędzili piękne, pełne namiętności dni lata, wspierała go, kusiła, czarowała, a teraz... - Co? - padło z jego ust, gdy zorientował się, że nie bawi się w głupiutkie żarty, że nie próbuje wzbudzić w nim zazdrości, a przekazuje informację. - To nie jest śmieszne, Celine - wywrócił oczami, nie podobała mu się cała ta sytuacja, absurdalna i niedorzeczna. Taki obrót spraw nie mieścił mu się w głowie, nie mogła być aż tak wyrachowana, by w ciągu kilkunastu godzin przedefiniować cały świat, próbując nagiąć go do swojej pokręconej logiki. - Masz gorączkę? Źle się czujesz? - spytał troskliwie, to było naprawdę jedyne wyjaśnienie; przyśnił się jej zły sen, była zmęczona, może zbyt wiele czasu spędzali na terenie festiwalu, może przygniótł ją swymi mocnymi emocjami. Chwycił się tego wyjaśnienia niczym ostatniej deski ratunku, oddychając głębiej, wpatrzony w roztrzęsioną Celine nie z gniewem czy pogardą, a z łagodnym niepokojem. Im dłużej się jej przyglądał, tym bardziej przekonywał się do swej interpretacji; nie wyglądała najlepiej, jej skóra wydawała się lekko spocona, niezdrowo blada, oczy wielkie i wilgotne, drżące dłonie, skulona sylwetka. Złapała coś paskudnego, grypę, ale to nic, jeszcze będą się z tego śmiać, gdy wróci do pełni sił. Jemu też śniły się dziwne rzeczy, paskudne koszmary albo złudnie rzeczywiste wizje samego siebie stojącego na ślubnym kobiercu. - Hej, spokojnie, powoli. Wdech-wydech. Wszystko w porządku - zapewnił ją łagodniej, podchodząc powoli do krzesła, na którym siedziała.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Jej serce nigdy nie milczało, ale, och, jak bardzo pragnęła, by teraz umilkło. Przestało miotać się w piersi jak krwawiący kanarek, skończyło pozostawiać po sobie karminowe pasmo ludzkiej krzywdy, czarnej, ropnej wydzieliny, choroby, którą była ona na niewinnych organizmach. Patrzyła na niego, gdy jej przerwał, lecz coraz mocniej napływające do oczu łzy rozmywały jego widok, nie rozróżniała już czekoladowych włókien tkających jego tęczówki, nie potrafiła wyszczególnić piwnych plamek, nie widziała mięśni mimicznych drgających w napływie emocji. Zagubienia, niezrozumienia, determinacji, słyszała je jednak w jego głosie, który przez moment stał się jedynym istniejącym w jej życiu punktem, gdy przymknęła powieki i otoczyła się ciemnością. Ale nawet w tej ciemności nie krył się ratunek, były tylko łzy domagające się uwolnienia i parzące oczy, gdy im tego odmawiała; w końcu spłynęły niezależnie od jej decyzji i półwila otarła je szybkim, dygoczącym ruchem, pozbawionym zwyczajowej lekkości i finezji. Do tej pory jej takiej nie widział, nie pokazywała mu tej części siebie. Pełnej lęku, wyrzutów sztyletujących własne serce, pełnej rozchwiania. Nie znał jej paniki, jej histerii, nie znał demonów uśpionych pod skórą, wczepionych w każdą fibrynę mięśni, ani krzywdy, prawdziwej i pełnej, z której dziś była zbudowana.
- W-wiem - pociągnęła nosem i ponownie uchyliła powieki, odnajdując kształty jego twarzy przez mgłę słonego poruszenia. Był ledwie geometrią rozmytą na krańcach, konturem samego siebie, ale mimo to usiłowała spojrzeć mu w oczy, nawet jeśli niczego nie mogłaby w nich dojrzeć. - Że to zrobisz, że potrafisz - mówiła, drżąc. Udowadniał jej swoją zaradność od pierwszych chwil, gdy witalność powróciła do jego kończyn, bez niego ogródek nie wyglądałby dziś w połowie tak uroczo, a zaniedbany dom stękałby w umęczeniu nadchodzącą jesienią. Zamarła, słysząc jego parsknięcie, a potem skryła twarz w dłoniach, bo on wciąż nie wiedział, wciąż nie rozumiał, wciąż nie przeczuwał, on wciąż ufał w jej dobroć i łagodność i nieskazitelną duszę. Do tej pory nie dała mu powodu, by sądził, że było inaczej, ale przecież było, nie była już ani dobra, ani łagodna, ani tym bardziej nieskazitelna. I choć z Benem połączyła ją fizyczna namiętność spleciona z sympatią, jeśli nie była pewna, że jej serce mogłoby ruszyć na spotkanie z jego sercem, nigdy nie powinna była inicjować tej bliskości. Czy żałowała? Nie, teraz jednak żałowała wyłącznie jego, tego, że kiedykolwiek stanęła na jego drodze i że musiał się na niej sparzyć.
- Nie - zaprzeczyła gorączce, mimo że czuła, że jej wnętrzności zalewa lawa, a żołądek skręca się w ciasny supeł. - Tak. Z-znaczy nie przez chorobę, ale... - oczywiście, że czuła się źle, że z jej duszy zionęła nienawiść wgryzająca się w ciało i ostrząca szpony na myślach, jednak winowajcą były wyłącznie podjęte przez nią decyzje. Powoli odjęła dłonie od twarzy i ułożyła je na stole, na który skapnęło kilka łez odklejonych od rzęs, bo nie śmiała wyprostować szyi i znów na niego spojrzeć. - Nie mogę być twoja, Ben - wychrypiała, z całych sił utrzymując w sobie lament, choć panika podchodziła do gardła i szarpała za oddech. Mówiła mu tak okropne, okrutne rzeczy, tymczasem on wciąż próbował ją uspokoić, bo właśnie taki był, życzliwy, dobry, ciepły, zawsze wobec niej niesamolubny. - Nie żałuję t-tego, nigdy nie będę żałować, że my... Że się sobą n-nawzajem zaopiekowaliśmy, k-kiedy to było potrzebne, i, i... Nie myślałam, że ten człowiek, ż-że on mógłby mnie... Ale... - wydzierająca z jej gardła gwałtowny oddech histeria osiągnęła swoje apogeum, Celine zabrakło powietrza, jej policzki poczerwieniały, mroczki zatańczyły przed oczyma, a paznokcie boleśnie wbiły się w blat stołu, jeden z nich wygiął się pod nienaturalnym kątem, przeszywając półwilę cudowną falą bólu. Bólu, który wydusił z niej szloch, ale który po jego wybrzmieniu pozwolił jej powziąć pierwszy płytki, nieco spokojniejszy wdech. - Nie zasługujesz, ż-ebym krzywdziła cię w taki sposób - głos do cna przesiąknięty emocjami przetykały pociągnięcia nosa, w melodiach tworzących słowa pełno było żalu, przeprosin, bo on naprawdę przecież na to nie zasłużył. Przez ostatni miesiąc wątpił, czy był dobrym człowiekiem, a ona przez ostatni miesiąc pokładała w nim tę wiarę, dziś przynajmniej to nie zdołało się zmienić. Miał tu być bezpieczny. Dochodzić do zdrowia, do siebie, bez ran i bólu. I ona wszystko, znów, egoistycznie niszczyła.
- W-wiem - pociągnęła nosem i ponownie uchyliła powieki, odnajdując kształty jego twarzy przez mgłę słonego poruszenia. Był ledwie geometrią rozmytą na krańcach, konturem samego siebie, ale mimo to usiłowała spojrzeć mu w oczy, nawet jeśli niczego nie mogłaby w nich dojrzeć. - Że to zrobisz, że potrafisz - mówiła, drżąc. Udowadniał jej swoją zaradność od pierwszych chwil, gdy witalność powróciła do jego kończyn, bez niego ogródek nie wyglądałby dziś w połowie tak uroczo, a zaniedbany dom stękałby w umęczeniu nadchodzącą jesienią. Zamarła, słysząc jego parsknięcie, a potem skryła twarz w dłoniach, bo on wciąż nie wiedział, wciąż nie rozumiał, wciąż nie przeczuwał, on wciąż ufał w jej dobroć i łagodność i nieskazitelną duszę. Do tej pory nie dała mu powodu, by sądził, że było inaczej, ale przecież było, nie była już ani dobra, ani łagodna, ani tym bardziej nieskazitelna. I choć z Benem połączyła ją fizyczna namiętność spleciona z sympatią, jeśli nie była pewna, że jej serce mogłoby ruszyć na spotkanie z jego sercem, nigdy nie powinna była inicjować tej bliskości. Czy żałowała? Nie, teraz jednak żałowała wyłącznie jego, tego, że kiedykolwiek stanęła na jego drodze i że musiał się na niej sparzyć.
- Nie - zaprzeczyła gorączce, mimo że czuła, że jej wnętrzności zalewa lawa, a żołądek skręca się w ciasny supeł. - Tak. Z-znaczy nie przez chorobę, ale... - oczywiście, że czuła się źle, że z jej duszy zionęła nienawiść wgryzająca się w ciało i ostrząca szpony na myślach, jednak winowajcą były wyłącznie podjęte przez nią decyzje. Powoli odjęła dłonie od twarzy i ułożyła je na stole, na który skapnęło kilka łez odklejonych od rzęs, bo nie śmiała wyprostować szyi i znów na niego spojrzeć. - Nie mogę być twoja, Ben - wychrypiała, z całych sił utrzymując w sobie lament, choć panika podchodziła do gardła i szarpała za oddech. Mówiła mu tak okropne, okrutne rzeczy, tymczasem on wciąż próbował ją uspokoić, bo właśnie taki był, życzliwy, dobry, ciepły, zawsze wobec niej niesamolubny. - Nie żałuję t-tego, nigdy nie będę żałować, że my... Że się sobą n-nawzajem zaopiekowaliśmy, k-kiedy to było potrzebne, i, i... Nie myślałam, że ten człowiek, ż-że on mógłby mnie... Ale... - wydzierająca z jej gardła gwałtowny oddech histeria osiągnęła swoje apogeum, Celine zabrakło powietrza, jej policzki poczerwieniały, mroczki zatańczyły przed oczyma, a paznokcie boleśnie wbiły się w blat stołu, jeden z nich wygiął się pod nienaturalnym kątem, przeszywając półwilę cudowną falą bólu. Bólu, który wydusił z niej szloch, ale który po jego wybrzmieniu pozwolił jej powziąć pierwszy płytki, nieco spokojniejszy wdech. - Nie zasługujesz, ż-ebym krzywdziła cię w taki sposób - głos do cna przesiąknięty emocjami przetykały pociągnięcia nosa, w melodiach tworzących słowa pełno było żalu, przeprosin, bo on naprawdę przecież na to nie zasłużył. Przez ostatni miesiąc wątpił, czy był dobrym człowiekiem, a ona przez ostatni miesiąc pokładała w nim tę wiarę, dziś przynajmniej to nie zdołało się zmienić. Miał tu być bezpieczny. Dochodzić do zdrowia, do siebie, bez ran i bólu. I ona wszystko, znów, egoistycznie niszczyła.
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Powinien być mądrzejszy, szybciej wyłapać prawdę, zrozumieć, że gorące łzy, spływające po twarzy Celine nie pojawiły się tam przypadkiem, ale nie mógł uwierzyć, że cokolwiek poza najgorszą chorobą mogłoby zmienić tak drastycznie jej spojrzenie. Gwałtownie pozbawione czułości, obdarte z blasku, który tak cenił, bardziej granatowe niż błękitne. Bywała już smutna, dzielili przecież nostalgię i żal we dwoje, łatwiej unosząc ten ciężar wspólnym wysiłkiem, tym razem jednak pod nadal śliczną powłoczką kryło się coś innego, brzydkiego, niezrozumiałego.
Usiadł tuż przy niej, z westchnieniem, nieświadom, że właśnie przeżywa ostatnie sekundy spokoju, poczucia, że przynależy, że znalazł tu swój dom. Na twarzy Benjamina jeszcze gościł uśmiech, zdezorientowany, ale wciąż bardziej zaniepokojony stanem Lovegood, nie widział jej jeszcze tak roztrzęsionej i słabej, nie pojmował, dlaczego tak płakała - ale był mężczyzną, znosił najgorsze rany i największy dyskomfort inaczej od kogoś tak kruchego. Nie wyśmiewal jej słabości, wyciągnął ku niej dłoń, ta powędrowała po drewnianym blacie - podświadomie zapisał w pamięci miejsce, które powinien wyszlifować, jedna z desek wyszczerbiła się od częstego obciążenia talerzami - pewna, że napotka ciepło rozgorączkowanych palców, ale nic takiego się nie stało.
I stało się zarazem tak wiele. Zmarszczył brwi ponownie, umysł dawał mu jeszcze okruchy normalności, zawieszając niewiarę tak nisko, jak tylko się dało, chroniąc samego siebie przed kolejnym ciosem. Ledwie wrócił do normalności, układając sobie cały ten popieprzony chaos w względnie równy stosik, niegrożący zawaleniem mu się na głowę, a cała mizernie dopracowana konstrukcja runęła. W zaskakujących okolicznościach. Żadnej krwi, latających wszędzie flaków, rozciętego ciała; w kuchni dalej było ciepło i słonecznie, w nozdrza uderzał go kwiatowy - dziś mniej różany a bardziej konwaliowy - zapach Celine, zmieszany z wonią mydlanych baniek, unoszących się jeszcze nad zlewem, a mimo sielankowego zapewnienia otoczenia, że wszystko było dobrze, wcale tak nie było.
Nie mogę być twoja. Tak, samo to byłoby względnie zrozumiałe, bo chociaż obiecał jej przed momentem największe starania, to przecież mogła uznać, że to za mało, że pensja smokologa nie wystarczy na jej zachcianki (miała takowe? nie zauważył, była taka skromna, taka wdzięczna za wszystko, co robił). - Przez to, że nie mam roboty? - spytał jeszcze naiwnie, ostatnie piskliwe tchnienie niepewności, obnażenie nadwrażliwego ego, o dziwo, tężejącego w kamień, gdy tylko kolejne płaczliwe słowa Celine ułożyły się w sensowną całość, druzgoczącą chwiejną konstrukcję spokoju. Ktoś inny. Ktoś, kurwa, inny. Tego nie spodziewałby się w najśmielszych snach, nie teraz, nie w takim szaleńczym tempie, kiedy ledwie przedwczoraj smakował jej ust i widział w jej oczach coś prawdziwego. To jednak nie był żart, urywki padającego drżąco przed momentem wyjaśnienia łączyły się ze sobą w finalnej makabresce, pozszywanej na siłę wytłumaczeniem, które nie miało najmniejszego sensu.
- W ciągu tych niecałych dwóch dni- zaczął powoli, zaskakująco nawet dla samego siebie spokojnie, na razie będąc po prostu absolutnie zdumionym; spędzali razem czas, rozmawiali, byli blisko; na Merlina, myślał, że wyszła po zakupy, na dłuższą zabawę z koleżankami albo odwiedziła z bratem krewnych - zaręczyłaś się z kimś innym, za moimi plecami, nic mi nie mówiąc? - zawiesił głos, chciało mu sie śmiać, ale nie potrafił wykrzesać z siebie nawet głuchego parsknięcia, czując się tak, jakby zderzył się czołowo z garborogiem, jeszcze nieświadom, że jeden z rogów przebił mu serce na wylot i za moment zacznie obserwować wypadające mu z brzucha wnętrzności. - I wcześniej, spędzając ze mną czas, zapraszając mnie do swojego łóżka - co to właściwie kurwa było? - przeklnął, ale na razie niemal beznamiętnie, wpatrując się w nią wielkimi oczami, gdzieś w głębi serca mając nadzieję, że to naprawdę skrajnie głupi żart. - Chciałaś mnie, ciągle, bardzo, nie możesz zaprzeczyć - dodał, wpatrując się w nią bez mrugnięcia; kokietowała go, flirtowała z nim, prowokowała, czarowała na każdym kroku, więc czym to wszystko było? Nie pomylił się, uznając ją za kobietę lekkich obyczajów, zdumiony łatwością, z jaką zaprosiła go do swojego namiotu tamtej nocy? Czym były dla niej te dwa tygodnie? Kłamała, mówiąc, że jest jej pierwszym? Przewidywał to, podejrzewał, ale teraz, gdy prawda wyszła na jaw, nie potrafił się z nią pogodzić ani umiejscowić się w całym tym bagnie. Dłoń położona na blacie stołu cofnęła się. - Czyli sypiałaś ze mną, całowałaś mnie, zwodziłaś, byłaś blisko, pozwoliłaś mi wierzyć w to, że wspólnie damy radę, że mam tu dom, że przejdziemy przez to razem, a potem, w mgnieniu oka, obiecałaś innemu facetowi, że będziesz jego żoną? - spróbował podsumować to na głos, ale brzmiało to tak idiotycznie, że tym razem nie potrafił stłumić śmiechu, niskiego, niedowierzającego, przypominającego jednak raczej ksztuszenie się niż wesoły chichot.
Usiadł tuż przy niej, z westchnieniem, nieświadom, że właśnie przeżywa ostatnie sekundy spokoju, poczucia, że przynależy, że znalazł tu swój dom. Na twarzy Benjamina jeszcze gościł uśmiech, zdezorientowany, ale wciąż bardziej zaniepokojony stanem Lovegood, nie widział jej jeszcze tak roztrzęsionej i słabej, nie pojmował, dlaczego tak płakała - ale był mężczyzną, znosił najgorsze rany i największy dyskomfort inaczej od kogoś tak kruchego. Nie wyśmiewal jej słabości, wyciągnął ku niej dłoń, ta powędrowała po drewnianym blacie - podświadomie zapisał w pamięci miejsce, które powinien wyszlifować, jedna z desek wyszczerbiła się od częstego obciążenia talerzami - pewna, że napotka ciepło rozgorączkowanych palców, ale nic takiego się nie stało.
I stało się zarazem tak wiele. Zmarszczył brwi ponownie, umysł dawał mu jeszcze okruchy normalności, zawieszając niewiarę tak nisko, jak tylko się dało, chroniąc samego siebie przed kolejnym ciosem. Ledwie wrócił do normalności, układając sobie cały ten popieprzony chaos w względnie równy stosik, niegrożący zawaleniem mu się na głowę, a cała mizernie dopracowana konstrukcja runęła. W zaskakujących okolicznościach. Żadnej krwi, latających wszędzie flaków, rozciętego ciała; w kuchni dalej było ciepło i słonecznie, w nozdrza uderzał go kwiatowy - dziś mniej różany a bardziej konwaliowy - zapach Celine, zmieszany z wonią mydlanych baniek, unoszących się jeszcze nad zlewem, a mimo sielankowego zapewnienia otoczenia, że wszystko było dobrze, wcale tak nie było.
Nie mogę być twoja. Tak, samo to byłoby względnie zrozumiałe, bo chociaż obiecał jej przed momentem największe starania, to przecież mogła uznać, że to za mało, że pensja smokologa nie wystarczy na jej zachcianki (miała takowe? nie zauważył, była taka skromna, taka wdzięczna za wszystko, co robił). - Przez to, że nie mam roboty? - spytał jeszcze naiwnie, ostatnie piskliwe tchnienie niepewności, obnażenie nadwrażliwego ego, o dziwo, tężejącego w kamień, gdy tylko kolejne płaczliwe słowa Celine ułożyły się w sensowną całość, druzgoczącą chwiejną konstrukcję spokoju. Ktoś inny. Ktoś, kurwa, inny. Tego nie spodziewałby się w najśmielszych snach, nie teraz, nie w takim szaleńczym tempie, kiedy ledwie przedwczoraj smakował jej ust i widział w jej oczach coś prawdziwego. To jednak nie był żart, urywki padającego drżąco przed momentem wyjaśnienia łączyły się ze sobą w finalnej makabresce, pozszywanej na siłę wytłumaczeniem, które nie miało najmniejszego sensu.
- W ciągu tych niecałych dwóch dni- zaczął powoli, zaskakująco nawet dla samego siebie spokojnie, na razie będąc po prostu absolutnie zdumionym; spędzali razem czas, rozmawiali, byli blisko; na Merlina, myślał, że wyszła po zakupy, na dłuższą zabawę z koleżankami albo odwiedziła z bratem krewnych - zaręczyłaś się z kimś innym, za moimi plecami, nic mi nie mówiąc? - zawiesił głos, chciało mu sie śmiać, ale nie potrafił wykrzesać z siebie nawet głuchego parsknięcia, czując się tak, jakby zderzył się czołowo z garborogiem, jeszcze nieświadom, że jeden z rogów przebił mu serce na wylot i za moment zacznie obserwować wypadające mu z brzucha wnętrzności. - I wcześniej, spędzając ze mną czas, zapraszając mnie do swojego łóżka - co to właściwie kurwa było? - przeklnął, ale na razie niemal beznamiętnie, wpatrując się w nią wielkimi oczami, gdzieś w głębi serca mając nadzieję, że to naprawdę skrajnie głupi żart. - Chciałaś mnie, ciągle, bardzo, nie możesz zaprzeczyć - dodał, wpatrując się w nią bez mrugnięcia; kokietowała go, flirtowała z nim, prowokowała, czarowała na każdym kroku, więc czym to wszystko było? Nie pomylił się, uznając ją za kobietę lekkich obyczajów, zdumiony łatwością, z jaką zaprosiła go do swojego namiotu tamtej nocy? Czym były dla niej te dwa tygodnie? Kłamała, mówiąc, że jest jej pierwszym? Przewidywał to, podejrzewał, ale teraz, gdy prawda wyszła na jaw, nie potrafił się z nią pogodzić ani umiejscowić się w całym tym bagnie. Dłoń położona na blacie stołu cofnęła się. - Czyli sypiałaś ze mną, całowałaś mnie, zwodziłaś, byłaś blisko, pozwoliłaś mi wierzyć w to, że wspólnie damy radę, że mam tu dom, że przejdziemy przez to razem, a potem, w mgnieniu oka, obiecałaś innemu facetowi, że będziesz jego żoną? - spróbował podsumować to na głos, ale brzmiało to tak idiotycznie, że tym razem nie potrafił stłumić śmiechu, niskiego, niedowierzającego, przypominającego jednak raczej ksztuszenie się niż wesoły chichot.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Pokręciła głową, kaskada srebrnych włosów na moment przysłoniła twarz, zmierzwiona, tknięta nieładem, jakby cała jej aparycja odzwierciedlała wewnętrzny zefir. Nigdy nie chodziło o jego pracę, ani o to, że nie miał grosza przy duszy, nie widziała tego w kategorii ujmy na jego honorze. Nie miał nic, ale przeżył. Łagodziła w nim związany z tym wstyd, skrupulatnie zresztą odpracowywał lovegoodowską pomoc nie tylko wokół ich domu, ale również małymi zadaniami dla najbliższych sąsiadów - i to wystarczyło, dla niej wystarczyło. Dumna z tego, jak szybko stawał na nogi i wykorzystywał parę swoich mięśni, nie miała wątpliwości, że prędko odzyska dawną pracę, nauczy się wszystkiego od nowa, przecież jego ciało pamiętało tak wiele, niezależnie od wspomnień, których wciąż mu brakowało.
Wypunktowywał jej winy powoli, wręcz beznamiętnie, głosem ściśniętym niedowierzaniem, a ona miała wrażenie, że ten głos ściska również ją, że otacza ją rozpalonym do czerwoności łańcuchem spopielającym skórę. Miał rację, zachowała się okrutnie, nieodpowiedzialnie, zauroczona jego siłą i cierpieniem zapoczątkowała romans, który umierał tak szybko i tak gwałtownie, jak się narodził. Nie wiedziała, że myślał o niej w ten sposób - jak o pannie lekkich obyczajów, kobiecie rozwiązłej i szczodrze operującej uwagą nakierowaną na męskie towarzystwo, nie była taka, choć Tower twierdziło inaczej i nauczyło ją myśleć, że mała kurwa, jak ją nazywano, stało się integralnym elementem jej kręgosłupa i jej serca. Uczucie do Hectora było dłuższe, rozwijało się powoli i nieśmiało, wybrzmiewało w urywkach myśli przed snem, rysując obraz nieprawdopodobnej przyszłości, pełnej nadziei na to, że profesjonalna znajomość, która po pewnym czasie przeistoczyła się w jej mniemaniu w prawdziwą przyjaźń, mogłaby być czymś więcej. Ale okazało się, że on jej pragnął. Że był gotów nazwać to uczucie i tę przyszłość właśnie, poczynić konkretne plany. I przyjęła go; przyjęła go wiedząc, że to skrzywdzi jej przyjaciela i kochanka, choć ta myśl dotarła do niej już po fakcie, przeciskając się przez natchnione bujanie w obłokach.
Skuliła się, gdy przecinkiem pomiędzy jego słowami stało się przekleństwo. Jego złość wydawała się zimna, lodowata, przeszywająca ją na wskroś i sięgająca kości, oszraniając wszystko, co w sobie posiadała; kwiląc cicho, wpatrywała się w wilgotne od łez drewno blatu, krzesło zaszurało o podłogę, kiedy odsunęła się od niego nieznacznie, zlękniona. W Tower of London złość równała się uderzeniom, nie podejrzewała, że jego rozczarowanie sięgnie tak daleko, lecz ciało reagowało instynktownie, za każdym razem i z każdym człowiekiem, podyktowane bezwolną naleciałością więziennej rzeczywistości. Wtedy uciekała w kąt zatęchłej celi, wtulała się w zimne kamienie, żeby uniknąć pięści lub butów, dziś jednak odsunęła się ledwie na kilka centymetrów.
- Oboje chcieliśmy - zaczęła cicho, drżąco, bez siły. - Potrzebowaliśmy b-bliskości - i akceptacji, i sympatii, i uniesienia odpędzającego szarość otaczającego ich świata. Otrzymali to. Podarowali sobie nawzajem piękne chwile, krótkie, acz intensywne, lecz deklaracja, poważna i przyszłościowa, po tym nie nadeszła. Może była zbyt zachłanna? Ale on czuł się wręcz wykorzystany, zrelaksowany, tak, i uwiedziony wbrew swojej woli. Tym właśnie był urok, bezmierną, wilczą bronią podszytą narkotyczną słodyczą. - Najpierw r-obiłam to wszystko jako twoja przyjaciółka. Wspierałam, mówiłam, że so-obie poradzimy, że będzie dobrze. Pod tym względem nic się nie zmieniło... Nic a nic. Ale nie wrócimy z tego, prawda? - spytała głucho, nie jego, lecz przede wszystkim losu. Nie istniała droga powrotna mogąca rozplątać złączone kończyny i wtłoczyć pomiędzy nich dawny dystans, naiwnie wierzyła w to, że mogliby spróbować, ale gorycz, którą dziś mu zaoferowała, była chyba tak ostateczna i tak okrutna jak przepaść powstała między nią a Marcelem. Suchy śmiech sprawił, że jej ramiona skuliły się jeszcze bardziej, jakby ciało zapragnęło schować duszę, otulić ją kokonem fizyczności. Bała się go tracić - nie nawet jako kochanka, ale jako przyjaciela, trzeciego domownika, kogoś, nad kim mogła roztoczyć opiekę, komu mogła być przydatna, ale w drodze po własne szczęście straciła już tak wiele. - Przepraszam - szepnęła, co innego mogła mu powiedzieć? Czy jakiekolwiek słowo złagodziłoby niesprawiedliwość i rozczarowanie? Nieśmiało uniosła ku górze struchlałe spojrzenie, ale nie sięgnęła nim jego twarzy, zatrzymała się w połowie drogi do jego oczu, po czym ponownie opuściła głowę. Pulsujący ból paznokcia nie wystarczył, by powstrzymać łzy, te wciąż skapywały na policzki i sunęły w dół skóry; wszystko, co mogła mu powiedzieć, jedynie pogłębiłoby wykopaną dziś mogiłę, zraniłoby go bardziej. Powinna wyjaśnić swoje uczucia do Hectora? Ich ciągnącą się od pewnego czasu trwałość, urzeczywistnioną tak nagle jak namiętność, która połączyła ją z Benem? Nie, nie mogła tego zrobić, zamilkła więc, cofając dłonie na swoje kolana, by zacisnąć palce na materiale sukienki.
Wypunktowywał jej winy powoli, wręcz beznamiętnie, głosem ściśniętym niedowierzaniem, a ona miała wrażenie, że ten głos ściska również ją, że otacza ją rozpalonym do czerwoności łańcuchem spopielającym skórę. Miał rację, zachowała się okrutnie, nieodpowiedzialnie, zauroczona jego siłą i cierpieniem zapoczątkowała romans, który umierał tak szybko i tak gwałtownie, jak się narodził. Nie wiedziała, że myślał o niej w ten sposób - jak o pannie lekkich obyczajów, kobiecie rozwiązłej i szczodrze operującej uwagą nakierowaną na męskie towarzystwo, nie była taka, choć Tower twierdziło inaczej i nauczyło ją myśleć, że mała kurwa, jak ją nazywano, stało się integralnym elementem jej kręgosłupa i jej serca. Uczucie do Hectora było dłuższe, rozwijało się powoli i nieśmiało, wybrzmiewało w urywkach myśli przed snem, rysując obraz nieprawdopodobnej przyszłości, pełnej nadziei na to, że profesjonalna znajomość, która po pewnym czasie przeistoczyła się w jej mniemaniu w prawdziwą przyjaźń, mogłaby być czymś więcej. Ale okazało się, że on jej pragnął. Że był gotów nazwać to uczucie i tę przyszłość właśnie, poczynić konkretne plany. I przyjęła go; przyjęła go wiedząc, że to skrzywdzi jej przyjaciela i kochanka, choć ta myśl dotarła do niej już po fakcie, przeciskając się przez natchnione bujanie w obłokach.
Skuliła się, gdy przecinkiem pomiędzy jego słowami stało się przekleństwo. Jego złość wydawała się zimna, lodowata, przeszywająca ją na wskroś i sięgająca kości, oszraniając wszystko, co w sobie posiadała; kwiląc cicho, wpatrywała się w wilgotne od łez drewno blatu, krzesło zaszurało o podłogę, kiedy odsunęła się od niego nieznacznie, zlękniona. W Tower of London złość równała się uderzeniom, nie podejrzewała, że jego rozczarowanie sięgnie tak daleko, lecz ciało reagowało instynktownie, za każdym razem i z każdym człowiekiem, podyktowane bezwolną naleciałością więziennej rzeczywistości. Wtedy uciekała w kąt zatęchłej celi, wtulała się w zimne kamienie, żeby uniknąć pięści lub butów, dziś jednak odsunęła się ledwie na kilka centymetrów.
- Oboje chcieliśmy - zaczęła cicho, drżąco, bez siły. - Potrzebowaliśmy b-bliskości - i akceptacji, i sympatii, i uniesienia odpędzającego szarość otaczającego ich świata. Otrzymali to. Podarowali sobie nawzajem piękne chwile, krótkie, acz intensywne, lecz deklaracja, poważna i przyszłościowa, po tym nie nadeszła. Może była zbyt zachłanna? Ale on czuł się wręcz wykorzystany, zrelaksowany, tak, i uwiedziony wbrew swojej woli. Tym właśnie był urok, bezmierną, wilczą bronią podszytą narkotyczną słodyczą. - Najpierw r-obiłam to wszystko jako twoja przyjaciółka. Wspierałam, mówiłam, że so-obie poradzimy, że będzie dobrze. Pod tym względem nic się nie zmieniło... Nic a nic. Ale nie wrócimy z tego, prawda? - spytała głucho, nie jego, lecz przede wszystkim losu. Nie istniała droga powrotna mogąca rozplątać złączone kończyny i wtłoczyć pomiędzy nich dawny dystans, naiwnie wierzyła w to, że mogliby spróbować, ale gorycz, którą dziś mu zaoferowała, była chyba tak ostateczna i tak okrutna jak przepaść powstała między nią a Marcelem. Suchy śmiech sprawił, że jej ramiona skuliły się jeszcze bardziej, jakby ciało zapragnęło schować duszę, otulić ją kokonem fizyczności. Bała się go tracić - nie nawet jako kochanka, ale jako przyjaciela, trzeciego domownika, kogoś, nad kim mogła roztoczyć opiekę, komu mogła być przydatna, ale w drodze po własne szczęście straciła już tak wiele. - Przepraszam - szepnęła, co innego mogła mu powiedzieć? Czy jakiekolwiek słowo złagodziłoby niesprawiedliwość i rozczarowanie? Nieśmiało uniosła ku górze struchlałe spojrzenie, ale nie sięgnęła nim jego twarzy, zatrzymała się w połowie drogi do jego oczu, po czym ponownie opuściła głowę. Pulsujący ból paznokcia nie wystarczył, by powstrzymać łzy, te wciąż skapywały na policzki i sunęły w dół skóry; wszystko, co mogła mu powiedzieć, jedynie pogłębiłoby wykopaną dziś mogiłę, zraniłoby go bardziej. Powinna wyjaśnić swoje uczucia do Hectora? Ich ciągnącą się od pewnego czasu trwałość, urzeczywistnioną tak nagle jak namiętność, która połączyła ją z Benem? Nie, nie mogła tego zrobić, zamilkła więc, cofając dłonie na swoje kolana, by zacisnąć palce na materiale sukienki.
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Celine równie dobrze mogłaby mówić w obcym języku, nie rozumiał kompletnie nic. Może i nie pamiętał swojego imienia, ale znał przecież podstawy życia, intynktownie podążając za naturalnymi zasadami rządzącymi ich światem. Jedną z podstaw był szacunek, do siebie, do drugiej osoby, zwłaszcza do kobiety; te nie rzucały się mężczyznom na szyję z byle powodu, nie namawiały do dzielenia łoża kierowane zwykłym kaprysem, nie zachowywały się w ten pokręcony, obcy sposób. Był zaskoczony tamtą leśną bliskością, ale przecież musiało znaczyć to coś więcej zwłaszcza dla niej, skoro i dla niego tak wiele się tamtej nocy zmieniło. Poczuł się za nią odpowiedzialny, nie musieli wyznawać sobie uczuć, fizyczne działanie znaczyło więcej od słów, a początkowa podejrzliwość w stosunku do swobodnego zachowania Celine została zastąpiona przekonaniem, że zrobiła to z miłości. Z prawdziwego uczucia, kierowana czymś na tyle silnym, by popchnęło ją do złamania najważniejszych moralnych zasad. Tak zaprojektowano ten świat, tak działała rzeczywistość, a Ben, choć czuł, że coś było tu nie tak, nie zamierzał się temu sprzeciwiać, podążył z prądem, z każdym pocałunkiem stając się jej bliższy. A zarazem pewniejszy siebie, spokojniejszy, w końcu posiadający kotwicę, pomagającą mu odnaleźć stabilniejszy grunt. Chociaż to było pewne - to, co ich łączyło, nienaruszone przez żaden wstrząs, nieprzesłonięte cieniem czarnej chmury, zbierającej się nad ich głowami. Wszystko było między innymi w porządku, dopóki...nie przestało.
Tak po prostu. Zaśmiał się znów, sucho, aż coś zazgrzytało mu w gardle, oczywiście, że też tego chciał, ale nie o to pytał, nie to insynuował. Poruszenie jej cierpieniem mijało z każdym oddechem, nie rozumiał, dlaczego płacze, tak roztrzęsiona i biedna, zrobiła przecież to wszystko z premedytacją. Innego wyjaśnienia nie było: a mimo to próbował je uzyskać, mając nadzieję, że Lovegood zdoła jakoś wytłumaczyć cały ten chaos, wydobyć z niego sens, podkreślić motywację, która byłaby choć w drobnym stopniu zrozumiała.
- Przyjaciele ze sobą nie sypiają, Celine - wygłosił w zdumieniu, to on cierpiał na amnezję, a mimo to posiadał więcej zdrowego rozsądku i wiedzy o podstawowych zasadach współżycia społecznego. - Zainicjowałaś to, mówiłaś, że jestem twoim pierwszym. Kłamałaś, ale dlaczego? - zaczął odżywać, pierwszy szok mijał, zaskakująco powoli, ale nieustępliwie. Gorąc rozlewał się po jego ciele coraz mocniej, nie od serca jednak, a od gardła, promieniując w stronę głowy. Pęczniejącej od domysłów, pojawiających się jeden po drugim. - To on, tak? Ten blond smarkacz? - nagle go olśniło, to jedyne wyjaśnienie, ten małolat się zakochał, a ona najwidoczniej w nim; to dlatego tak zaciekle walczył w obronie jej dobrego imienia. Biorąc pod uwagę ten kontekst niezrozumiała wydawała się reakcja Celine, umniejszająca relację z Marcelem, lecz czy i w tym momencie nie zachowywała się absurdalnie? Wszystko było już możliwe. - A może ten dryblas, z nożem? Który to z nich? - wstał z krzesła, gwałtownie, był w stanie siedzieć bezczynnie, robiło mu się coraz cieplej, jakby gorączka Lovegood przeszła teraz na niego, utrudniając zebranie myśli. Gardło paliło go tępym bólem, chyba tylko dlatego nie podnosił głosu, nie krzyczał, zachrypnięty i niewygodnie skondensowany w całym niewyrzuconym z siebie jeszcze gniewie. - Nie pomyślałaś o mnie ani przez chwilę? Ten twój typ - wie, że w tym samym czasie, w którym obiecywałaś być jego żoną - prawie wypluł to słowo, skalane już, brudne, nic nie znaczące -przymilałaś się do mnie i gościłaś w moim łóżku? - warknął, zatrzymując się po drugiej stronie kuchni, tyłem do półwili, nie mógł znieść jej widoku. Zacisnął mocno dłonie na krawędzi zlewu, najchętniej wyrwałby go z szafki i rzucił przez kuchnię, roztrzaskał cenną ceramikę na kawałki, wygiął metalowy kran, wlewając w gwałtowną fizyczność całe zagubienie, szok i gniew. Nie zrobił jednak nic takiego, nie tylko z powodu słabości ciała. To by nic nie dało. - No powiedz, powiedz co sobie myślałaś, pokaż mi chociaż raz, jaka naprawdę jesteś i co naprawdę czułaś - zasługiwał chociaż na to, na ochłap wyjaśnień, bo cała ta popieprzona sytuacja nie mieściła mu się w głowie. Żałował, że to, co między nimi zakiełkowało, w ogóle miało szansę się narodzić. Żałował, że nie usłuchał pierwszego instynktu, nakazującego mu uznać Celinę za byle kurewkę, po prostu z niej korzystając, bez przywiązywania się i coraz głębszej sympatii. Żałował, że był tak kurewsko naiwny, wierząc jej na słowo, budując na fundamentach ich relacji całe swoje nowe życie, które teraz - ponownie, po zaledwie kilku chwilach stabilności - znów legło w gruzach, z których wyczołgiwał się teraz pełen poczucia niesprawiedliwości.
Tak po prostu. Zaśmiał się znów, sucho, aż coś zazgrzytało mu w gardle, oczywiście, że też tego chciał, ale nie o to pytał, nie to insynuował. Poruszenie jej cierpieniem mijało z każdym oddechem, nie rozumiał, dlaczego płacze, tak roztrzęsiona i biedna, zrobiła przecież to wszystko z premedytacją. Innego wyjaśnienia nie było: a mimo to próbował je uzyskać, mając nadzieję, że Lovegood zdoła jakoś wytłumaczyć cały ten chaos, wydobyć z niego sens, podkreślić motywację, która byłaby choć w drobnym stopniu zrozumiała.
- Przyjaciele ze sobą nie sypiają, Celine - wygłosił w zdumieniu, to on cierpiał na amnezję, a mimo to posiadał więcej zdrowego rozsądku i wiedzy o podstawowych zasadach współżycia społecznego. - Zainicjowałaś to, mówiłaś, że jestem twoim pierwszym. Kłamałaś, ale dlaczego? - zaczął odżywać, pierwszy szok mijał, zaskakująco powoli, ale nieustępliwie. Gorąc rozlewał się po jego ciele coraz mocniej, nie od serca jednak, a od gardła, promieniując w stronę głowy. Pęczniejącej od domysłów, pojawiających się jeden po drugim. - To on, tak? Ten blond smarkacz? - nagle go olśniło, to jedyne wyjaśnienie, ten małolat się zakochał, a ona najwidoczniej w nim; to dlatego tak zaciekle walczył w obronie jej dobrego imienia. Biorąc pod uwagę ten kontekst niezrozumiała wydawała się reakcja Celine, umniejszająca relację z Marcelem, lecz czy i w tym momencie nie zachowywała się absurdalnie? Wszystko było już możliwe. - A może ten dryblas, z nożem? Który to z nich? - wstał z krzesła, gwałtownie, był w stanie siedzieć bezczynnie, robiło mu się coraz cieplej, jakby gorączka Lovegood przeszła teraz na niego, utrudniając zebranie myśli. Gardło paliło go tępym bólem, chyba tylko dlatego nie podnosił głosu, nie krzyczał, zachrypnięty i niewygodnie skondensowany w całym niewyrzuconym z siebie jeszcze gniewie. - Nie pomyślałaś o mnie ani przez chwilę? Ten twój typ - wie, że w tym samym czasie, w którym obiecywałaś być jego żoną - prawie wypluł to słowo, skalane już, brudne, nic nie znaczące -przymilałaś się do mnie i gościłaś w moim łóżku? - warknął, zatrzymując się po drugiej stronie kuchni, tyłem do półwili, nie mógł znieść jej widoku. Zacisnął mocno dłonie na krawędzi zlewu, najchętniej wyrwałby go z szafki i rzucił przez kuchnię, roztrzaskał cenną ceramikę na kawałki, wygiął metalowy kran, wlewając w gwałtowną fizyczność całe zagubienie, szok i gniew. Nie zrobił jednak nic takiego, nie tylko z powodu słabości ciała. To by nic nie dało. - No powiedz, powiedz co sobie myślałaś, pokaż mi chociaż raz, jaka naprawdę jesteś i co naprawdę czułaś - zasługiwał chociaż na to, na ochłap wyjaśnień, bo cała ta popieprzona sytuacja nie mieściła mu się w głowie. Żałował, że to, co między nimi zakiełkowało, w ogóle miało szansę się narodzić. Żałował, że nie usłuchał pierwszego instynktu, nakazującego mu uznać Celinę za byle kurewkę, po prostu z niej korzystając, bez przywiązywania się i coraz głębszej sympatii. Żałował, że był tak kurewsko naiwny, wierząc jej na słowo, budując na fundamentach ich relacji całe swoje nowe życie, które teraz - ponownie, po zaledwie kilku chwilach stabilności - znów legło w gruzach, z których wyczołgiwał się teraz pełen poczucia niesprawiedliwości.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Kłamałaś. To słowo uderzyło ją jak bombarda, wydarło z płuc dech, sprawiło, że wreszcie uniosła głowę i spojrzała na niego szeroko otwartymi oczyma, przez moment niepewna, czy żartował, czy może w ten sposób posypywał otwartą, ropiejącą ranę solą, by odwdzięczyć się za własne rozgoryczenie i rozczarowanie. Jak mógł? Nie miała pojęcia o tym, że uznał jej wyznanie za kokieteryjną grę dodającą chwili pikanterii, na sukience, na której ją ułożył, były przecież dostrzegalne ślady krwi. Tower oszczędziło ostatnie sanctum jej ciała, wiedząc, że za dziewicę w europejskim burdelu otrzymają sowitszą zapłatę.
- Słucham...? - gdzieś pod jej skórą, pod warstwą szronu, odezwał się płomień. Roztlił się w mięśniach, ledwie iskra pośród splątanych ze sobą myśli i sprzeczności, które ją wypełniały, spadek jej przodkiń proszący, by spuściła go ze smyczy - ona jednak tego nie zrobiła, poruszając migoczącymi potrzebą palcami, by strząsnąć z nich fantomowe uczucie łaskotania. - Kłamałam? Myślisz, że z t-tym kłamałam? Byłeś moim pierwszym - zapewniła z zaskakującym zdecydowaniem. Prośba o delikatność spotkała się z rozczulonym uśmiechem i silnym pchnięciem, nie pozwolił jej się przystosować, przygotować na ból, który miał się w niej odezwać, czy zrobił to właśnie dlatego? Bo nie wierzył w jej czystość do ostatniej chwili? Dziś nie wierzył już w nic, co mogłaby mu powiedzieć, lecz to - to zabolało w nowy sposób, dotychczas nieznany, a jednocześnie paradoksalnie znajomy. - Podobałeś m-mi się i zaufałam ci, mimo... Mimo strachu i traum - a tych miała w sobie wiele, tworzyły wokół jej ciała ciasne mury więzienia, z którymi on, pomimo fizycznego dyskomfortu, pozwolił jej się uporać. Jak złe musiał mieć o niej zdanie, przed tym, co dziś się wydarzyło, by pomyśleć o niej w ten sposób? Uważać, że tkała przed nim pajęczynę słodkiego kłamstwa, zwodnicze mamidło mające go rozpalić? Gdyby chciała, znalazłaby tysiąc innych sposobów na podjudzenie jego namiętności, nie uciekałaby się do czegoś, co było dla niej tak ważne, tak przełomowe.
- To ma znaczenie kto? - wymamrotała ciszej, z rezygnacją, lecz kiedy wstał, gwałtownie odsuwając krzesło, które zachrobotało o drewnianą podłogę, mimowolnie cała się spięła. Każdy jej mięsień przesiąknął przerażeniem, zastygła na chwilę, jak sarna w obliczu zagrożenia, po czym odsunęła się od niego jeszcze dalej, po cichu samej wstając z miejsca i cofając się w najodleglejszy róg kuchni. Reakcja płynęła z niej bezwolnie, jakby niewidzialna dłoń poruszała za sznurki przywiązane do kończyn, a umysł zainfekowała tylko jedna myśl - że zaraz ją uderzy. Nie bała się go, ale bała się go skrzywdzić, czy nie tak było? Teraz to nagle się zmieniło, widziała, jak miotał się w toksynie swojej złości i zadry. Czuła za plecami solidną ścianę, jak wtedy, gdy przyciskała się do zimnego kamienia celi i modliła w duchu, by strażnik po prostu przestał ją widzieć. Ale on nie przestawał, on pytał, potrzebował zrozumieć. - Nie robiłam tego o-odkąd go przyjęłam - szepnęła głosem ściśniętym od strachu, miałkie wytłumaczenie, ale prawdziwe. Powrót z Walii położył kres bliskości, która przez kilka dni przychodziła jej z naturalną sobie łatwością; jego warknięcia przeszywały ją zimnymi dreszczami, był potężny na tle kuchennego okna, dłonie mocno zakleszczyły się na zlewie i nie miała wątpliwości, że gdyby tylko zechciał, bez trudu zdemolowałby całe to pomieszczenie. Nigdy wcześniej nie dał jej powodu sądzić, że był do tego zdolny, ale siła, do tej pory kojarzona z bezpieczeństwem, nagle wydała się dla niej zagrożeniem. - Przerażasz mnie - wyznała głucho, nieco piskliwie. Marcel tracił ją w rozpaczy, Ben robił to w gniewie i niesprawiedliwości, zacisnęła dłonie na podołku i struchlała, niepewnie patrząc na jego plecy. - Jaka jestem naprawdę - powtórzyła po nim cicho, rozumiejąc, że nie widział już w niej Celine, tylko kuroliszka wyłaniającego się z ciemności jaskini, spragnionego mięsa i krwi. - Myślałam o nim. O tym człowieku, myślałam, ale nie odważyłam się nigdy n-na nic, aż nagle... On się odważył. Nie planowałam tego. Nie chciałam c-cię oszukać, zwodzić, nie chciałam zrobić ci krzywdy. Od początku. Pomogłam ci, k-kiedy tego potrzebowałeś, wspierałam, nie wiedząc dokąd nas to zaprowadzi. Mogło zaprowadzić donikąd... Ale los zdecydował inaczej. Chciałam, żebyś był silny. Chciałam, żebyś p-przelał część tej siły na mnie. I zrobiłeś to. Zrobiliśmy to dla siebie nawzajem. Nie zamierzałam cię skrzywdzić... Możesz m-mi w to nie wierzyć, możesz myśleć, że wszystko to uknułam, że zrobiłam to z wyrachowaniem, ale tak nie jest. Moje serce mnie nie słucha, nigdy nie słuchało. Taka jestem naprawdę - szeptała; zagubiona, zaplątana, oszołomiona kalejdoskopem emocji, podążająca za impulsami bez myśli o konsekwencjach. Chaotyczna, niepoukładana, nierozsądna, całkowicie poddana podrygom duszy. Nie widział jej w taki sposób, nie dostrzegał tego? Przełknęła kwaskowatą ślinę, ocierając dłonie o fałdy sukienki. - Nie chciałam dokładać ci cierpienia - przyznała smutno. Ledwie się otrząsnął, zbudował fundamenty nowego życia wokół niej - ale dla niej to było zbyt dużą odpowiedzialnością, dziś wiedziała, że postąpiła nieodpowiednio, stając się jedynym światłem wśród jego ciemności, nawet jeśli takiego światła potrzebował. - Przepraszam z-za to, że ci to robię - powtórzyła szczerze, tak jak szczerze przepraszała również Marcela, kiedy ten prosił ją o szansę, której nie mogła mu ofiarować. Łzy nie przestały płynąć, wciąż czuła ich ciepłe, słone ścieżki na pokrytych wilgocią policzkach; skostniałe mięśnie ani na moment nie rozluźniły swoich splotów. Co mogła dodać? Że miała nadzieję na to, że znów szybko stanie na nogi, że zapomni o zranionym zaufaniu? Że życzy mu szczęścia i powodzenia w odzyskiwaniu pracy? Wszystko to brzmiało głupio, przygryzła mocno dolną wargę i pokręciła głową do własnych myśli. Strach nakazywał, żeby jak najszybciej stąd odeszła, cicho stąpając na nogach przesunęła się więc do drzwi. - Będę dziś spała gdzie indziej - zapowiedziała osowiale, pozbawiona sił i światła, które do niedawna chciał w niej widzieć; zatrzymała się w drzwiach, lekko przekrzywiając głowę, by spojrzeć na niego przez ramię. - Przepraszam, Ben. Ale nawet mimo to, mimo wszystko... Cieszę się, że przeżyłeś. I że przez chwilę... - szepnęła, lecz urwała, spodziewając się, że on - nie cieszył się już z tego, że przeżył właśnie pod dachem Lovegoodów. Wsunęła dłoń do kieszeni sukienki i zacisnęła ją na różdżce, niemal bezgłośnie wychodząc z kuchni - i ruszyła do drzwi prowadzących do ogrodu, by tam, już po uspokojeniu oddechu, teleportować się do chatki cioci Primy - gdzie będzie mogła to wszystko wypłakać, gdzie otworzy swoje żyły i pozwoli, by mech przedostał się do środka, kołysząc ją w ramionach otępiałego nieistnienia.
zt
- Słucham...? - gdzieś pod jej skórą, pod warstwą szronu, odezwał się płomień. Roztlił się w mięśniach, ledwie iskra pośród splątanych ze sobą myśli i sprzeczności, które ją wypełniały, spadek jej przodkiń proszący, by spuściła go ze smyczy - ona jednak tego nie zrobiła, poruszając migoczącymi potrzebą palcami, by strząsnąć z nich fantomowe uczucie łaskotania. - Kłamałam? Myślisz, że z t-tym kłamałam? Byłeś moim pierwszym - zapewniła z zaskakującym zdecydowaniem. Prośba o delikatność spotkała się z rozczulonym uśmiechem i silnym pchnięciem, nie pozwolił jej się przystosować, przygotować na ból, który miał się w niej odezwać, czy zrobił to właśnie dlatego? Bo nie wierzył w jej czystość do ostatniej chwili? Dziś nie wierzył już w nic, co mogłaby mu powiedzieć, lecz to - to zabolało w nowy sposób, dotychczas nieznany, a jednocześnie paradoksalnie znajomy. - Podobałeś m-mi się i zaufałam ci, mimo... Mimo strachu i traum - a tych miała w sobie wiele, tworzyły wokół jej ciała ciasne mury więzienia, z którymi on, pomimo fizycznego dyskomfortu, pozwolił jej się uporać. Jak złe musiał mieć o niej zdanie, przed tym, co dziś się wydarzyło, by pomyśleć o niej w ten sposób? Uważać, że tkała przed nim pajęczynę słodkiego kłamstwa, zwodnicze mamidło mające go rozpalić? Gdyby chciała, znalazłaby tysiąc innych sposobów na podjudzenie jego namiętności, nie uciekałaby się do czegoś, co było dla niej tak ważne, tak przełomowe.
- To ma znaczenie kto? - wymamrotała ciszej, z rezygnacją, lecz kiedy wstał, gwałtownie odsuwając krzesło, które zachrobotało o drewnianą podłogę, mimowolnie cała się spięła. Każdy jej mięsień przesiąknął przerażeniem, zastygła na chwilę, jak sarna w obliczu zagrożenia, po czym odsunęła się od niego jeszcze dalej, po cichu samej wstając z miejsca i cofając się w najodleglejszy róg kuchni. Reakcja płynęła z niej bezwolnie, jakby niewidzialna dłoń poruszała za sznurki przywiązane do kończyn, a umysł zainfekowała tylko jedna myśl - że zaraz ją uderzy. Nie bała się go, ale bała się go skrzywdzić, czy nie tak było? Teraz to nagle się zmieniło, widziała, jak miotał się w toksynie swojej złości i zadry. Czuła za plecami solidną ścianę, jak wtedy, gdy przyciskała się do zimnego kamienia celi i modliła w duchu, by strażnik po prostu przestał ją widzieć. Ale on nie przestawał, on pytał, potrzebował zrozumieć. - Nie robiłam tego o-odkąd go przyjęłam - szepnęła głosem ściśniętym od strachu, miałkie wytłumaczenie, ale prawdziwe. Powrót z Walii położył kres bliskości, która przez kilka dni przychodziła jej z naturalną sobie łatwością; jego warknięcia przeszywały ją zimnymi dreszczami, był potężny na tle kuchennego okna, dłonie mocno zakleszczyły się na zlewie i nie miała wątpliwości, że gdyby tylko zechciał, bez trudu zdemolowałby całe to pomieszczenie. Nigdy wcześniej nie dał jej powodu sądzić, że był do tego zdolny, ale siła, do tej pory kojarzona z bezpieczeństwem, nagle wydała się dla niej zagrożeniem. - Przerażasz mnie - wyznała głucho, nieco piskliwie. Marcel tracił ją w rozpaczy, Ben robił to w gniewie i niesprawiedliwości, zacisnęła dłonie na podołku i struchlała, niepewnie patrząc na jego plecy. - Jaka jestem naprawdę - powtórzyła po nim cicho, rozumiejąc, że nie widział już w niej Celine, tylko kuroliszka wyłaniającego się z ciemności jaskini, spragnionego mięsa i krwi. - Myślałam o nim. O tym człowieku, myślałam, ale nie odważyłam się nigdy n-na nic, aż nagle... On się odważył. Nie planowałam tego. Nie chciałam c-cię oszukać, zwodzić, nie chciałam zrobić ci krzywdy. Od początku. Pomogłam ci, k-kiedy tego potrzebowałeś, wspierałam, nie wiedząc dokąd nas to zaprowadzi. Mogło zaprowadzić donikąd... Ale los zdecydował inaczej. Chciałam, żebyś był silny. Chciałam, żebyś p-przelał część tej siły na mnie. I zrobiłeś to. Zrobiliśmy to dla siebie nawzajem. Nie zamierzałam cię skrzywdzić... Możesz m-mi w to nie wierzyć, możesz myśleć, że wszystko to uknułam, że zrobiłam to z wyrachowaniem, ale tak nie jest. Moje serce mnie nie słucha, nigdy nie słuchało. Taka jestem naprawdę - szeptała; zagubiona, zaplątana, oszołomiona kalejdoskopem emocji, podążająca za impulsami bez myśli o konsekwencjach. Chaotyczna, niepoukładana, nierozsądna, całkowicie poddana podrygom duszy. Nie widział jej w taki sposób, nie dostrzegał tego? Przełknęła kwaskowatą ślinę, ocierając dłonie o fałdy sukienki. - Nie chciałam dokładać ci cierpienia - przyznała smutno. Ledwie się otrząsnął, zbudował fundamenty nowego życia wokół niej - ale dla niej to było zbyt dużą odpowiedzialnością, dziś wiedziała, że postąpiła nieodpowiednio, stając się jedynym światłem wśród jego ciemności, nawet jeśli takiego światła potrzebował. - Przepraszam z-za to, że ci to robię - powtórzyła szczerze, tak jak szczerze przepraszała również Marcela, kiedy ten prosił ją o szansę, której nie mogła mu ofiarować. Łzy nie przestały płynąć, wciąż czuła ich ciepłe, słone ścieżki na pokrytych wilgocią policzkach; skostniałe mięśnie ani na moment nie rozluźniły swoich splotów. Co mogła dodać? Że miała nadzieję na to, że znów szybko stanie na nogi, że zapomni o zranionym zaufaniu? Że życzy mu szczęścia i powodzenia w odzyskiwaniu pracy? Wszystko to brzmiało głupio, przygryzła mocno dolną wargę i pokręciła głową do własnych myśli. Strach nakazywał, żeby jak najszybciej stąd odeszła, cicho stąpając na nogach przesunęła się więc do drzwi. - Będę dziś spała gdzie indziej - zapowiedziała osowiale, pozbawiona sił i światła, które do niedawna chciał w niej widzieć; zatrzymała się w drzwiach, lekko przekrzywiając głowę, by spojrzeć na niego przez ramię. - Przepraszam, Ben. Ale nawet mimo to, mimo wszystko... Cieszę się, że przeżyłeś. I że przez chwilę... - szepnęła, lecz urwała, spodziewając się, że on - nie cieszył się już z tego, że przeżył właśnie pod dachem Lovegoodów. Wsunęła dłoń do kieszeni sukienki i zacisnęła ją na różdżce, niemal bezgłośnie wychodząc z kuchni - i ruszyła do drzwi prowadzących do ogrodu, by tam, już po uspokojeniu oddechu, teleportować się do chatki cioci Primy - gdzie będzie mogła to wszystko wypłakać, gdzie otworzy swoje żyły i pozwoli, by mech przedostał się do środka, kołysząc ją w ramionach otępiałego nieistnienia.
zt
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Już nie wiedział, w co ma wierzyć, a święte oburzenie zupełnie nie pasowało do zachowania Celine, do tej całej sytuacji, w której go zamknęła, postanawiając zabawić się jego kosztem. Czuł się zraniony, ale przede wszystkim - zszokowany, jakby ktoś kierowany własnym kaprysem zrzucił go z ciepłego, rozgrzanego koca prosto do lodowatej wody, później tłumacząc, że przecież nie zrobił tego przypadkiem i że to właściwie jego wina, że jest zdumiony, przemoczony i wściekły. Zagryzał wargi z całej siły, spoglądając na zapłakaną blondynkę z niedowierzaniem zmieniającym się w obrzydzenie, w pogardę, nasilającą się z każdym jej słowem. A więc puściła się z nim, oddała mu swoje dziewictwo, coś, co powinna zachować dla męża, tylko po to, by kilka dni później przyjąć zaręczyny innego? Jaki był w tym sens? Co chciała osiągnąć? Nigdy nie przypuszczałby, że kobieta może się tak nie szanować, tak rozpaczliwie próbując wmówić sobie, że czyni dobrze. Wiedział, że przeszła ciężkie chwile, rozumiał ją zapewne jak nikt inny, lecz to nie usprawiedliwiało jej zachowania. Nic nie miało sensu.
- Przestań robić z siebie ofiarę - warknął w odpowiedzi, nie krzyczał, nie rzucał rzeczami, nie robił nic, by ją zranić i przestraszyć, a ona - odwracała kota ogonem, uciekała, odmawiała odpowiedzi. Była żałosna, co przyjął nie z jadowitym gniewem czy złośliwością, a ze zdumionym smutkiem. Była, taka się okazała, a on: tak naiwnie wierzył w ich przyjaźń, w sympatię, w bliskość. W to, że powinien chronić jej dobre imię i ją samą przed całym światem. Kręcił głową, słysząc jej wyjaśnienia, brzmiały idiotycznie. Rozumiał, gdyby cały ten emocjonalny chaos rozegrał się na przestrzeni miesięcy, na Merlina, chociaż tygodni, nie w niespełna dwie doby, nie tuż po tym, gdy wymieniali tęskne, spragnione pocałunki. Wykrzywił usta, czując, że robi mu się niedobrze, omijała najważniejsze fakty, przepraszała, lecz za co, skoro nie wyciągała żadnych wniosków? I znów go okłamywała, miał dość gładkich słówek - najwidoczniej nawet przed sobą samą nie potrafiła przyznać się do prawdy.
- Żal mi ciebie, Celine - powiedział tylko z drżącym w głoskach smutkiem, był na nią wściekły, oczywiście, że tak, ale teraz, gdy umykała niczym brudny tchórz, to politowanie wychodziło na pierwszy plan. Mógłby jej zagrozić, rozpuścić okrutne plotki, przekreślić szansę na dalszą karierę gdziekolwiek - i wcale nie skłamałby. Mógłby ją zatrzymać, próbować porozmawiać szczerzej i spokojniej, dać jej szansę na to, by wytłumaczyła się logicznie, a nie w kółko bełkotała to samo. Mógł, ale nie chciał zostać tu ani chwili dłużej, brzydził się tym, co mu zrobiła i tym, jak kończyła ich relację. Uciekając. To zabolało go najbardziej, patrzył, jak wychodzi, kręcąc z niedowierzaniem głową, a potem, gdy został sam, ciągle w szoku, wytarł do końca mokre naczynia, zawiesił równo ściereczki na oparciu krzesła i wyszedł, opuszczając dom na rozdrożu raz na zawsze. W pożyczonej koszuli i z potłuczonym sercem.
| zt
- Przestań robić z siebie ofiarę - warknął w odpowiedzi, nie krzyczał, nie rzucał rzeczami, nie robił nic, by ją zranić i przestraszyć, a ona - odwracała kota ogonem, uciekała, odmawiała odpowiedzi. Była żałosna, co przyjął nie z jadowitym gniewem czy złośliwością, a ze zdumionym smutkiem. Była, taka się okazała, a on: tak naiwnie wierzył w ich przyjaźń, w sympatię, w bliskość. W to, że powinien chronić jej dobre imię i ją samą przed całym światem. Kręcił głową, słysząc jej wyjaśnienia, brzmiały idiotycznie. Rozumiał, gdyby cały ten emocjonalny chaos rozegrał się na przestrzeni miesięcy, na Merlina, chociaż tygodni, nie w niespełna dwie doby, nie tuż po tym, gdy wymieniali tęskne, spragnione pocałunki. Wykrzywił usta, czując, że robi mu się niedobrze, omijała najważniejsze fakty, przepraszała, lecz za co, skoro nie wyciągała żadnych wniosków? I znów go okłamywała, miał dość gładkich słówek - najwidoczniej nawet przed sobą samą nie potrafiła przyznać się do prawdy.
- Żal mi ciebie, Celine - powiedział tylko z drżącym w głoskach smutkiem, był na nią wściekły, oczywiście, że tak, ale teraz, gdy umykała niczym brudny tchórz, to politowanie wychodziło na pierwszy plan. Mógłby jej zagrozić, rozpuścić okrutne plotki, przekreślić szansę na dalszą karierę gdziekolwiek - i wcale nie skłamałby. Mógłby ją zatrzymać, próbować porozmawiać szczerzej i spokojniej, dać jej szansę na to, by wytłumaczyła się logicznie, a nie w kółko bełkotała to samo. Mógł, ale nie chciał zostać tu ani chwili dłużej, brzydził się tym, co mu zrobiła i tym, jak kończyła ich relację. Uciekając. To zabolało go najbardziej, patrzył, jak wychodzi, kręcąc z niedowierzaniem głową, a potem, gdy został sam, ciągle w szoku, wytarł do końca mokre naczynia, zawiesił równo ściereczki na oparciu krzesła i wyszedł, opuszczając dom na rozdrożu raz na zawsze. W pożyczonej koszuli i z potłuczonym sercem.
| zt
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Wróciła do domu z wahaniem, dwie z ostatnich nocy spędziwszy w chatce cioci Primy, gdzie drzewa zaglądały przez okna jak rozchichotane dziewczęta, a wieczorami odzywały się dziko żyjące sowy wyruszające na łowy. Szum rzeki tłumił dźwięk jej łez, natomiast postępujące w ciele wycieńczenie, gdy wreszcie zainfekowało myśli, uśpiło ją właściwie w połowie rozmowy, odcinając ją od świata zasłoną ociężałych powiek i słodkim nieistnieniem. Jaka szkoda, że to nie mogło trwać wiecznie; jaka szkoda, że następnego dnia znów zbudziła się we własnym ciele i żyła z konsekwencją poprzednich godzin, spędzonych na samobiczujących się wymówkach i cierniach pchanych w rozgorączkowane myśli. Trwali przy niej ludzie najbliżsi jej sercu, podnosili półwilę na duchu, przechadzali się z nią pod kopułą leśnych gałęzi, poznając ulubione ścieżki lisów i miejsca, w których rosły najdorodniejsze prawdziwki, pozwalali jej stygnąć u swojego boku i otrzeć łzy. Tacy właśnie byli, taka była jej rodzina - pełna miłości i zrozumienia, z cierpliwością pokazując jej nierozsądność pewnych zachowań, ale nie karząc jej za to ani nie rugając.
O poranku trzynastego sierpnia znalazła się na progu domu na rozdrożu wraz z bratem, powoli wchodząc do środka. Żałowała, że nie przywitała jej znajoma pieśń Marleny zwiastująca deszcz, dopiero cisza dobiegająca z wnętrza opustoszałych pokojów przypomniała jej od jak dawna nie słyszała tej melodii - bo lato było zbyt gorące i zbyt zapalczywe i nawet mżawki stały się towarem deficytowym. Pierwsze ukłucia niepewności wreszcie zaczynały przemijać: niewykluczone, że z rozmysłem tłumiła je w sobie za pomocą śniadania przygotowywanego dla siebie i brata, podlewania roślin w ogrodzie, uzupełniania wazonów kwiatami świeżo zebranymi z pól wokół sąsiedztwa, wreszcie też za pomocą wizyty u drzemiącej Chrupki, która nawet nie uniosła powiek, żeby sprawdzić, kto nachodził ją w ciemnej pieczarce. Celine usiadła nieopodal i po prostu patrzyła na śpiące stworzenie, aż poranek przerodził się w południe i uznała, że najwyższy czas wracać. Dopóki kilka tubek farb wezwało ją ku sobie, snuła się właściwie bez celu, nie chcąc wracać do Weymouth, by skorzystać z ostatnich chwil Lughnasadh, nagle pozbawionego uroku; jedynie myśl o wieczornym spacerze z Hectorem i Orestesem przywodziła uśmiech na jej usta i rozganiała znad jej głowy ołowiane burzowe chmury zbyt wielu rozterek. Wskazówki jednak poruszały się wolno i leniwie, jakby w sierpniowym upale odmawiały pracy - ach, trudno, poczeka, choć serce wyrywało się z jej piersi i umykało w tęsknocie do walijskiego nabrzeża.
Drewniana kasetka w jej dłoniach kryła w środku tubki i malutkie słoiczki wypełnione pigmentami. Niektóre opakowania były już pustawe, ale te, z których korzystała mniej regularnie, wciąż przechowywały farbę, a za ich pomogą mogła stworzyć nowe tinty, nowe gamy, nowe wyzwanie. Każdy gram koloru był dla niej cenny, bo choć łatwo mogłaby poprosić Elrica o pomoc w zakupie nowych malarskich przyborów, to nie chciała tego robić, wiedząc, że to była zachcianka, nie artykuł pierwszej potrzeby. Czasem dokupowała po tubce z własnej wypłaty, zdarzało się nawet, że wracała do domu z nowiutkim pędzlem, ale praca zamarła na czas Lughnasadh i Celine próbowała rozsądniej gospodarować pieniędzmi. Oczywiście nie powstrzymało jej to przed nakupowaniem pamiątek na festiwalu... Ale to zupełnie co innego!
Umościła się na podłodze w salonie, ułożywszy przed sobą płótno - lub raczej to, co miało je imitować. Płótna bywały przecież jeszcze droższe niż farby, szczególnie już nawleczone na ramę, i malująca hobbystycznie półwila nie czuła potrzeby regularnego ich kupowania, radząc sobie z pergaminem albo prześcieradłami nawlekanymi na deskę. Niezbyt nowymi, ale przynajmniej niedziurawymi; dziś zdecydowała się właśnie na nie, najpierw delikatnie szkicując pomysł ołówkiem, a potem zanurzając pędzel w farbie i rozpoczynając taniec z kolorami. Samotna chatka pośród lasu, księżyc zawieszony wysoko ponad linią drzew, rzeka płynąca z rozmytego widnokręgu, niewielkie ognisko rozpalone przy omszałej zagrodzie. Pejzaż powoli nabierał kształtu i barw, niezależnie od tego, jak tkanina próbowała jej przeszkodzić w oddaniu zaplanowanych detali; krańce włosów nosiły na sobie ślady farb, podobnie niektóre opuszki palców, ale nie zawracała sobie tym głowy, tę lekko unosząc na dźwięk kroków zbliżających się do salonu.
- Chrupce nie jest za gorąco w taką pogodę? - zagadnęła pojawiającego się w salonie Elrica. - Cały czas o tym myślę. Byłam u niej na spacerze i w jamce nie było ukropu, ale może ona czuje to inaczej? - wymruczała i kolejnym pociągnięciem pędzla naniosła ciemnofioletowe plamki, impresjonistyczny kształt wyłaniający się z ciemności lasu. Nie była pewna czym miał być, ale ostatecznie to chyba nie miało znaczenia. - Dzisiaj wieczorem wyjdę na spacer - dodała, czując, jak lód nagromadzony wokół jej duszy topnieje, a usta układają się w delikatnym, bladym uśmiechu. - A ty? Wybierasz się na koniec obchodów czy zostajesz w domu? To mogłaby być miła okazja do zaproszenia Lucindy...
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Strona 3 z 4 • 1, 2, 3, 4
Kuchnia z jadalnią
Szybka odpowiedź