Kuchnia z jadalnią
Strona 2 z 4 • 1, 2, 3, 4
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Kuchnia z jadalnią
Kuchnia z jadalnią nie zawsze były połączone; gdy kupował ten dom, na parterze stół i krzesła ustawiono w dodatkowym pomieszczeniu mieszczącym się za kuchnią. Dla zaoszczędzenia przestrzeni zrobił tam pomniejszy gabinet, uznając kuchnię za wystarczająco przestronną i zdecydowanie bardziej przytulną z oknami wychodzącymi na wschód. Kiedy odwiedzają go goście, życie toczy się głównie tutaj - w samotności częściej przebywa w gabinecie oraz w sypialni.
This is my
home
and you can't
frighten me
frighten me
Ostatnio zmieniony przez Elric Lovegood dnia 12.12.23 21:33, w całości zmieniany 1 raz
Elric Lovegood
Zawód : Smokolog
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
A potem świat
znowu zaczął istnieć
ale istniał zupełnie inaczej
znowu zaczął istnieć
ale istniał zupełnie inaczej
OPCM : 12 +3
UROKI : 8 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Jasnowidz
Sojusznik Zakonu Feniksa
Nie była niewinna. Robiła w swoim życiu wiele rzeczy, które ktoś mógłby skategoryzować jako złe. Chciałaby wierzyć, że to kwestia panującej wojny, że przecież w ogólnym rozrachunku zostanie uniewinniona za wszelkie przewinienia. Działała w dobrej wierze. Jednak początek tego był daleki od wojennej zawieruchy. Nie wszystkie jej decyzje były słuszne, wiele rzeczy, które zrobiła były zwyczajnie złe. Nie próbowała temu zaprzeczać. Cóż… nie było ludzi tylko dobrych lub tylko złych. Każdy na swoim koncie miał popełnione błędy i dobre uczynki. Oczywiście, że wolałaby się kierować jedynie tym drugim, ale była tylko człowiekiem. Potrzebowała naprawdę dużo czasu by to zrozumieć i dać sobie przyzwolenie na wszystko co zrobiła.
Dawniej nie mogła patrzeć na cierpienie innych. Teraz cierpienie było normalnością. Każdy na swój sposób to przeżywał. Ofiar było wiele po obu stronach. Czy krzywdziła? Tak. Czy żałowała? Okropnie. Wbrew jednak wszystkiemu co mówią poczucie winy nie daje rozgrzeszenia. Może właśnie dlatego w momencie, gdy dotarła do końca swojej podróży nie było nic prócz ciemności? Bo nie istnieje coś takiego jak odpuszczenie grzechów.
Lucinda widziała w oczach Lovegooda konsternacje. Zastanawiał się nad powodem jej roztrzęsienia. Nie chciałaby, żeby widział ją jako kogoś niewinnego, pozbawionego wad. Nie chciałaby, żeby wieść o tym, że mogła kogoś skrzywdzić wprawiała go w zadumę. O takich rzeczach nawet mu nie mówiła. To nawet nie dlatego, że nie chciała, żeby wiedział, ale chyba myślała, że ten doskonale o tym wie. Była uszkodzona. Czy zdawał sobie właściwie z tego sprawę? Czy wiedział, że znajomość z nią to tak naprawdę sklejanie tego co potłuczone bez gwarancji znalezienia wszystkich odłamków? Nie chciała go do siebie zniechęcać chociaż czuła, że właśnie to robi. Jej zachowanie nie przynosiło mu spokoju i ukojenia. Była jak burza.
- A dziś… - zaczęła niepewnie znów upijając łyk herbaty. - … dziś miałeś jakieś wizje? – zapytała ciekawa czy przeczuwał, że coś mogło się zdarzyć, czy widział coś w swoich snach. Ludzie marzą o przepowiadaniu przeszłości. Myślą, że jasnowidzenie jest łatwe i przyjemne. Nic bardziej mylnego. Oceniałaby to w kategorii przekleństwa, a nie talentu. Sam fakt, że znasz przyszłość, ale nie masz właściwie na nią żadnego wpływu jest tragiczna, ale do tego dochodzą różnego rodzaju dolegliwości, z którymi zwyczajnie nie chciałaby się mierzyć. Podziwiała go. Nauczył się z tym żyć, ale czy stało się to dla niego łatwe? Domyśliła się sensu jego słów i nie zaprzeczyła. Nie było czemu. Jakie było prawdopodobieństwo przy stylu jej życia, że to ona przeżyje jego?
Nie myślała, że jej uwierzy. Dla niej to również była abstrakcja, coś niemożliwego. Nie nosiła żadnych śladów walki. Spojrzała na niego ze zrozumieniem i pokiwała głową chcąc potwierdzić własne słowa. – Wiem jak to brzmi… - zatrzymała się i spojrzała na ich dłonie. –… ale nie zemdlałam. To się wydarzyło naprawdę. Stałam pewnie na ziemi, rozpętała się burza i nagle nie było już nic. Tylko ciemność. Umarliśmy. – dodała z pewnością w głosie. Musiał uwierzyć jej na słowo, musiał zrozumieć, że to nie wytwór jej wyobraźni.
Badał ją. Chciał utwierdzić się w przekonaniu, że wszystko z nią w porządku. Może myślał, że to ona jest wytworem jego wyobraźni, że tak naprawdę wcale jej tutaj nie ma. Kiedy zapytał ją o działania Zakonu pokręciła głową. – Nie mogę, Ellie. – odparła niemal od razu. – Nie pytaj mnie o to i nie gniewaj się na mnie za to, że nie udzielę ci żadnych informacji. To nie tak, że ci nie ufam, ale… - pokręciła głową. Chciałaby móc dzielić się z nim przeżyciami, chciałaby wytłumaczyć co tak naprawdę zdarzyło się w Oazie, ale wiedziała, że nie może i nigdy nie będzie mogła. Dlatego tym bardziej utwierdzała się w przekonaniu, że jest cholerną burzą.
Czy ktoś uratował jej życie? Im wszystkim? Oczywiście, że tak. Mało tego. Dostali szansę na naprawę własnych błędów. Inaczej nie mogła tego nazwać. Gdyby nie ich działania nigdy by do tego wszystkiego nie doszło. – Czuję się dziwnie… nie sądziłam, że własna śmierć doprowadzi mnie do takiego stanu. Właściwie myślałam, że się z tym wszystkim już pogodziłam. – odparła. Bo choć nie nosiła ran na ciele, nie było śladów po uderzeniu pioruna, to jednak ucierpiała. Chociażby psychicznie.
Chciał by z nim została, a ona… nie mogła. Wiedziała, że słońce niedługo wstanie, a świat znów zacznie funkcjonować tak jakby się nic nie stało. Bo może się nie stało. Pokręciła głową. – Nie mogę… - wiedziała, że zrozumie. Już i tak samo pojawienie jej się tutaj w środku nocy nie było dobrym rozwiązaniem. – Powiedz mi co o tym wszystkim myślisz – poprosiła nie dając mu szansy na kolejną propozycję. Uległaby, a później... poczucie winy nie daje rozgrzeszenia.
Dawniej nie mogła patrzeć na cierpienie innych. Teraz cierpienie było normalnością. Każdy na swój sposób to przeżywał. Ofiar było wiele po obu stronach. Czy krzywdziła? Tak. Czy żałowała? Okropnie. Wbrew jednak wszystkiemu co mówią poczucie winy nie daje rozgrzeszenia. Może właśnie dlatego w momencie, gdy dotarła do końca swojej podróży nie było nic prócz ciemności? Bo nie istnieje coś takiego jak odpuszczenie grzechów.
Lucinda widziała w oczach Lovegooda konsternacje. Zastanawiał się nad powodem jej roztrzęsienia. Nie chciałaby, żeby widział ją jako kogoś niewinnego, pozbawionego wad. Nie chciałaby, żeby wieść o tym, że mogła kogoś skrzywdzić wprawiała go w zadumę. O takich rzeczach nawet mu nie mówiła. To nawet nie dlatego, że nie chciała, żeby wiedział, ale chyba myślała, że ten doskonale o tym wie. Była uszkodzona. Czy zdawał sobie właściwie z tego sprawę? Czy wiedział, że znajomość z nią to tak naprawdę sklejanie tego co potłuczone bez gwarancji znalezienia wszystkich odłamków? Nie chciała go do siebie zniechęcać chociaż czuła, że właśnie to robi. Jej zachowanie nie przynosiło mu spokoju i ukojenia. Była jak burza.
- A dziś… - zaczęła niepewnie znów upijając łyk herbaty. - … dziś miałeś jakieś wizje? – zapytała ciekawa czy przeczuwał, że coś mogło się zdarzyć, czy widział coś w swoich snach. Ludzie marzą o przepowiadaniu przeszłości. Myślą, że jasnowidzenie jest łatwe i przyjemne. Nic bardziej mylnego. Oceniałaby to w kategorii przekleństwa, a nie talentu. Sam fakt, że znasz przyszłość, ale nie masz właściwie na nią żadnego wpływu jest tragiczna, ale do tego dochodzą różnego rodzaju dolegliwości, z którymi zwyczajnie nie chciałaby się mierzyć. Podziwiała go. Nauczył się z tym żyć, ale czy stało się to dla niego łatwe? Domyśliła się sensu jego słów i nie zaprzeczyła. Nie było czemu. Jakie było prawdopodobieństwo przy stylu jej życia, że to ona przeżyje jego?
Nie myślała, że jej uwierzy. Dla niej to również była abstrakcja, coś niemożliwego. Nie nosiła żadnych śladów walki. Spojrzała na niego ze zrozumieniem i pokiwała głową chcąc potwierdzić własne słowa. – Wiem jak to brzmi… - zatrzymała się i spojrzała na ich dłonie. –… ale nie zemdlałam. To się wydarzyło naprawdę. Stałam pewnie na ziemi, rozpętała się burza i nagle nie było już nic. Tylko ciemność. Umarliśmy. – dodała z pewnością w głosie. Musiał uwierzyć jej na słowo, musiał zrozumieć, że to nie wytwór jej wyobraźni.
Badał ją. Chciał utwierdzić się w przekonaniu, że wszystko z nią w porządku. Może myślał, że to ona jest wytworem jego wyobraźni, że tak naprawdę wcale jej tutaj nie ma. Kiedy zapytał ją o działania Zakonu pokręciła głową. – Nie mogę, Ellie. – odparła niemal od razu. – Nie pytaj mnie o to i nie gniewaj się na mnie za to, że nie udzielę ci żadnych informacji. To nie tak, że ci nie ufam, ale… - pokręciła głową. Chciałaby móc dzielić się z nim przeżyciami, chciałaby wytłumaczyć co tak naprawdę zdarzyło się w Oazie, ale wiedziała, że nie może i nigdy nie będzie mogła. Dlatego tym bardziej utwierdzała się w przekonaniu, że jest cholerną burzą.
Czy ktoś uratował jej życie? Im wszystkim? Oczywiście, że tak. Mało tego. Dostali szansę na naprawę własnych błędów. Inaczej nie mogła tego nazwać. Gdyby nie ich działania nigdy by do tego wszystkiego nie doszło. – Czuję się dziwnie… nie sądziłam, że własna śmierć doprowadzi mnie do takiego stanu. Właściwie myślałam, że się z tym wszystkim już pogodziłam. – odparła. Bo choć nie nosiła ran na ciele, nie było śladów po uderzeniu pioruna, to jednak ucierpiała. Chociażby psychicznie.
Chciał by z nim została, a ona… nie mogła. Wiedziała, że słońce niedługo wstanie, a świat znów zacznie funkcjonować tak jakby się nic nie stało. Bo może się nie stało. Pokręciła głową. – Nie mogę… - wiedziała, że zrozumie. Już i tak samo pojawienie jej się tutaj w środku nocy nie było dobrym rozwiązaniem. – Powiedz mi co o tym wszystkim myślisz – poprosiła nie dając mu szansy na kolejną propozycję. Uległaby, a później... poczucie winy nie daje rozgrzeszenia.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Zbyt wiele spraw, z którymi Lucinda zmagała się codziennie w szeregach partyzantów, pozostawało dla niego jedynie mglistymi domysłami. Nie oznaczało to wcale, że bał się prawdy albo nie byłby w stanie jej do siebie dopuścić; przez długi czas nie wierzył w to, że ich drogi jeszcze kiedykolwiek się splotą, a teraz, gdy ją odzyskał, chciał wspierać ją we wszystkim, także w tym co trudne, niezrozumiałe i bolesne. Nie była złym człowiekiem, choćby nie wiadomo co o sobie sądziła, co zrobiła. Okrucieństwo jej ciążyło, wiedział o tym, żyła z wyrzutami sumienia - a jeśli to nawet prawda, że to niczego nie zmieniało, miał przynajmniej dowód, że pozostawała człowiekiem, tą samą kobietą, w której kiedyś głupio się zakochał.
Działała na niego zresztą tak samo dzisiaj - choćby nawet weszła do jego codzienności z mocą huraganu, i tak czuł się spokojniejszy, kiedy miał ją obok. Była jego okiem cyklonu, jego pięknym feniksem, którego widok przywracał nadzieję. Z pewnością nie zdawała sobie z tego sprawy, ale nie musiała. Żył z tą miłością tak długo, że chyba nie wyobrażał już sobie jakby to było jej nie kochać.
- Hmm. Nieszczególnie - odpowiedział na jej pytanie szczerze, zaciskając mięśnie szczęki i na krótką chwilę uciekając spojrzeniem. Wciąż był to dla niego trudny temat, nawet, gdy rozmawiał z Lucy. Nic tak jak wizje nie wprawiało go w poczucie absolutnej samotności. - Zwykle, gdy widzę coś we śnie, to jest wyraźne, nawet jeśli nie zawsze jasne. Dzisiaj w ogóle nie pamiętałem snu, ale zerwałem się w środku nocy razem z wiatrem i bardzo złym przeczuciem. To jest najgorsze, gdy czekasz na coś okropnego, nie wiedząc, czego się spodziewać - Pochylił głowę, kilka ciemnych strąków opadło mu na czoło, kciukiem nieświadomie przesuwał po kostkach dłoni Lucindy. Zdaje się, że przeczucie, choć tak dziwaczne i inne niż zwykle, nie myliło go także tym razem.
Początkowo nie chciał uwierzyć w jej historię. Był w końcu tylko człowiekiem, nawet jeśli czarodziejem, trzymał się kurczowo jakichś swoich przekonań i nadziei, żeby nie zwariować. Szukał na jej skórze śladów walki, poparzeń, choćby nawet upadku. Na dłoniach, szyi, twarzy niczego nie dostrzegł, a przecież nie każe jej się rozebrać. Była zmarznięta, a on zbyt honorowy. Zaciskał zęby i sączył powoli palącą herbatę, patrząc kobiecie to w oczy a to na szyję, jakby spodziewał się tam dostrzec jakieś pierwsze ślady śmierci.
Nie żeby widział w życiu aż tak wiele trupów, by umieć ją rozpoznać. W trakcie podróży w młodszych latach natknął się na zaledwie dwa ludzkie i niezliczone ilości zwierzęcych. Zarówno martwą staruszkę jak i młodego chłopaka z dżungli pamiętał w każdym szczególe do dziś.
Czarno-białych ludzi, których widział martwych we śnie, zawsze starał się wyrzucić z pamięci.
- Chcę ci uwierzyć. Uwierzę ci na pewno, po prostu potrzebuję chwili - wyznał w końcu zgodnie z prawdą, marszcząc brwi, bo nie potrafił jej okłamać. - Rozumiem. - uciął może odrobinę zbyt surowo, gdy zaczęła plątać się w swoich próbach ochrony danych innych osób, które, jak mniemał, spędzały teraz każdy dzień kryjąc tożsamość. Nie mógł je winić za to, że pozostawała im lojalna, w końcu oni musieli też pozostawać lojalni wobec niej. Mimo to był nieco zły. Może na nich, że nie zdołali jej ochronić, a może na siebie, że gdzieś w głębi ducha miał do niej pretensje. - Rozumiem - dodał jeszcze raz, łagodniej, bo poruszyła temat swojej śmierci, który także jego przyprawiał o mdłości. - Nie da się być na to gotowym, Lucy. Na twoim miejscu nikt by nie był, choćby miał sto lat i nerwy ze stali - powiedział szeptem.
Potem zrobił coś, czego mogła się nie spodziewać. Wyciągnął ręce i złapał ją za dłonie przyciągając do siebie i kierując tak długo aż usiadła mu bokiem na kolanach. W ten sposób mógł ją otoczyć ramionami, przytulić, oprzeć brodę na jej włosach pachnących wilgocią (spalenizną? nie, to wrażenie). Będąc tak blisko czuł jej oddech, jej ciepło, ciche, ale pewne bicie serca.
- Myślę, że już po wszystkim. Że teraz jest już dobrze, Lucy. Przeżyłaś. Nowy dzień wstanie, a ty jesteś bezpieczna. Przynajmniej dzisiaj. Dzisiaj jest dobrze. - Pocałował ją w czoło, pocałował ją w policzek, przyciągnął jeszcze bliżej.
Była ciężka, wciąż nieco przemoczona, ale zupełnie tego nie odczuwał.
Myślał tylko o tym jak bardzo chciałby odwlec moment, gdy znów będzie musiał wypuścić ją z rąk.
Działała na niego zresztą tak samo dzisiaj - choćby nawet weszła do jego codzienności z mocą huraganu, i tak czuł się spokojniejszy, kiedy miał ją obok. Była jego okiem cyklonu, jego pięknym feniksem, którego widok przywracał nadzieję. Z pewnością nie zdawała sobie z tego sprawy, ale nie musiała. Żył z tą miłością tak długo, że chyba nie wyobrażał już sobie jakby to było jej nie kochać.
- Hmm. Nieszczególnie - odpowiedział na jej pytanie szczerze, zaciskając mięśnie szczęki i na krótką chwilę uciekając spojrzeniem. Wciąż był to dla niego trudny temat, nawet, gdy rozmawiał z Lucy. Nic tak jak wizje nie wprawiało go w poczucie absolutnej samotności. - Zwykle, gdy widzę coś we śnie, to jest wyraźne, nawet jeśli nie zawsze jasne. Dzisiaj w ogóle nie pamiętałem snu, ale zerwałem się w środku nocy razem z wiatrem i bardzo złym przeczuciem. To jest najgorsze, gdy czekasz na coś okropnego, nie wiedząc, czego się spodziewać - Pochylił głowę, kilka ciemnych strąków opadło mu na czoło, kciukiem nieświadomie przesuwał po kostkach dłoni Lucindy. Zdaje się, że przeczucie, choć tak dziwaczne i inne niż zwykle, nie myliło go także tym razem.
Początkowo nie chciał uwierzyć w jej historię. Był w końcu tylko człowiekiem, nawet jeśli czarodziejem, trzymał się kurczowo jakichś swoich przekonań i nadziei, żeby nie zwariować. Szukał na jej skórze śladów walki, poparzeń, choćby nawet upadku. Na dłoniach, szyi, twarzy niczego nie dostrzegł, a przecież nie każe jej się rozebrać. Była zmarznięta, a on zbyt honorowy. Zaciskał zęby i sączył powoli palącą herbatę, patrząc kobiecie to w oczy a to na szyję, jakby spodziewał się tam dostrzec jakieś pierwsze ślady śmierci.
Nie żeby widział w życiu aż tak wiele trupów, by umieć ją rozpoznać. W trakcie podróży w młodszych latach natknął się na zaledwie dwa ludzkie i niezliczone ilości zwierzęcych. Zarówno martwą staruszkę jak i młodego chłopaka z dżungli pamiętał w każdym szczególe do dziś.
Czarno-białych ludzi, których widział martwych we śnie, zawsze starał się wyrzucić z pamięci.
- Chcę ci uwierzyć. Uwierzę ci na pewno, po prostu potrzebuję chwili - wyznał w końcu zgodnie z prawdą, marszcząc brwi, bo nie potrafił jej okłamać. - Rozumiem. - uciął może odrobinę zbyt surowo, gdy zaczęła plątać się w swoich próbach ochrony danych innych osób, które, jak mniemał, spędzały teraz każdy dzień kryjąc tożsamość. Nie mógł je winić za to, że pozostawała im lojalna, w końcu oni musieli też pozostawać lojalni wobec niej. Mimo to był nieco zły. Może na nich, że nie zdołali jej ochronić, a może na siebie, że gdzieś w głębi ducha miał do niej pretensje. - Rozumiem - dodał jeszcze raz, łagodniej, bo poruszyła temat swojej śmierci, który także jego przyprawiał o mdłości. - Nie da się być na to gotowym, Lucy. Na twoim miejscu nikt by nie był, choćby miał sto lat i nerwy ze stali - powiedział szeptem.
Potem zrobił coś, czego mogła się nie spodziewać. Wyciągnął ręce i złapał ją za dłonie przyciągając do siebie i kierując tak długo aż usiadła mu bokiem na kolanach. W ten sposób mógł ją otoczyć ramionami, przytulić, oprzeć brodę na jej włosach pachnących wilgocią (spalenizną? nie, to wrażenie). Będąc tak blisko czuł jej oddech, jej ciepło, ciche, ale pewne bicie serca.
- Myślę, że już po wszystkim. Że teraz jest już dobrze, Lucy. Przeżyłaś. Nowy dzień wstanie, a ty jesteś bezpieczna. Przynajmniej dzisiaj. Dzisiaj jest dobrze. - Pocałował ją w czoło, pocałował ją w policzek, przyciągnął jeszcze bliżej.
Była ciężka, wciąż nieco przemoczona, ale zupełnie tego nie odczuwał.
Myślał tylko o tym jak bardzo chciałby odwlec moment, gdy znów będzie musiał wypuścić ją z rąk.
This is my
home
and you can't
frighten me
frighten me
Elric Lovegood
Zawód : Smokolog
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
A potem świat
znowu zaczął istnieć
ale istniał zupełnie inaczej
znowu zaczął istnieć
ale istniał zupełnie inaczej
OPCM : 12 +3
UROKI : 8 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Jasnowidz
Sojusznik Zakonu Feniksa
Była samolubna. Przychodząc tu dziś w nocy kierowała się czystym egoizmem. Nie myślała o tym jaki wpływ będzie miała jej obecność na mężczyznę. Nie zastanowiła się nad tym przez co sam przechodzi, nie myślała o zagrożeniach, z którymi musi się mierzyć w pojedynkę. Doskonale zdawała sobie sprawę z tego jaką ma odpowiedzialną i niebezpieczną pracę. To tak naprawdę ich łączyło. Widzieli jasność w największej ciemności, potrafili czerpać przyjemność z ryzyka. Nie musiała pytać co fascynuje go w smokach, nie musiała pytać dlaczego wybrał właśnie taki zawód. Dodatkowo mierzył się ciągle z wizjami, które rzadko kiedy były przyjemne. Wątpiła by śnił o szczęściu innych ludzi. Jasnowidzom odbierano prawo wyboru. Należało przyjmować każdą z wizji, a wojna to pasmo cierpienia i żalu. Rzadko działo się coś przyjemnego, dobrego. Gdyby miała podjąć kolejny raz decyzję o przyjściu tutaj to również by się na to zdecydowała. Dom w Szkocji kojarzył jej się z tym co utraciła. Cieszyła się, że ma dach nad głową, własne łóżko i spokój, ale nie mogła tego miejsca nazwać domem, bo dom wiązał się z ludźmi. Ona nie miała nikogo, nikt na nią nie czekał. Zdecydowała się przyjść właśnie tutaj, bo chciała by ktoś jej wysłuchał. Sprowadził bezpiecznie na ziemię. Wiedziała, że na Lovegooda może liczyć jak na nikogo innego.
Lucinda dostrzegła, że temat nawiedzających go wizji nie jest łatwy. Chciała drążyć. Dowiedzieć się czegoś więcej, ale tak naprawdę nie chciała naruszać jego przestrzeni jeszcze bardziej. Pokiwała wolno głową dając mu do zrozumienia, że doskonale wie o czym on mówi. Ona też bardzo często mierzyła się właśnie z przeczuciem, intuicją, zawierzała jej. W świecie, w którym nie istniało przeznaczenie musiało być coś w co warto wierzyć, czemu warto zaufać. – Zawsze możesz mi o nich opowiedzieć, wiesz? – zaczęła spoglądając na mężczyznę. – Nie wiem jak to działa, nie wiem czy trzymanie ich w sobie jest łatwiejsze, ale… jesteś dla mnie wsparciem i ja również chce być nim dla ciebie. – jej spojrzenie było pewne, a głos zdecydowany. Pomimo jej aktualnego stanu musiał wiedzieć, że była mu cholernie wdzięczna chociażby za obecność. Nie dziękowała wiedząc, że od razu by ją za to skarcił.
Tego było po prostu za dużo. Otwarty konflikt, anomalie, cienie, o których nic tak naprawdę nie wiedzieli, a teraz jeszcze to. Nie mogła mu mieć za złe tego, że jej nie wierzy, albo że dopiero próbuje uwierzyć. Może właśnie dlatego wolała takie rzeczy trzymać głęboko w sobie. Mogła mu to wyjaśnić jedynie pobieżnie, mogła wyjaśnić tak jak sama to rozumiała. A na Merlina prawda była taka, że wcale tego nie rozumiała. Powinna przypominać skwarkę, po jej ubraniu nie powinno być śladu, a nawet jeśli jakimś cudem przeżyłaby uderzenie pioruna to jej całe ciało powinny pokrywać blizny. To brzmiało jak sen, albo najokropniejszy koszmar. Pokiwała głową. Mogła mu dać tyle czasu ile potrzebował, mogła dać ten czas również sobie, ale wątpiła by to cokolwiek zmieniło. Rzeczy niemożliwe pozostają niemożliwymi bez względu na zapewnienia. Znał ją jednak wystarczająco by wiedzieć, że nie kłamie. Nie była osobą, która potrzebuje kreować rzeczywistość.
Choć zapewne rozumiał dlaczego nie mogła mu zdradzić żadnych szczegółów związanych z organizacją to podejrzewała, że poczuł się w pewnym stopniu zraniony. Nic nie mogła na to poradzić. Gdyby na szali spoczywał jedynie jej los to powiedziałaby mu wszystko, ale tak nie było. Nie mogła dysponować losem innych ludzi. – Masz prawo być zły – zaczęła spokojnym tonem. – Przychodzę, niepokoję cię, opowiadam o rzeczach niemożliwych, ale nie chce zdradzić żadnych szczegółów. To nie tak, że ci nie ufam, bo nie ma chyba nikogo komu ufam bardziej, ale to też obietnice, którym ja podlegam. Jeśli wolałbyś, żebym w ogóle nie zarzucała cię tym wszystkim to powiedz. Bądź ze mną szczery. – wcale nie musiał tego znosić i nie miałaby mu tego za złe. Celowo nie decydował się na otwartą walkę, nie chciał bezpośrednio angażować się w konflikt, a jednak ten zjawił się w raz z nią.
Przyciągnął ją do siebie chcąc dodać jej otuchy, rozwiać niepewności, pocieszyć. Sama nie wiedziała czy to jest właśnie to czego potrzebuje. Nie była przyzwyczajona do otrzymywania wsparcia. Merlin jej świadkiem, że nie rozumiała ciepła, nie wiedziała jak radzić sobie w sytuacjach, gdy to ciepło się dostaje. Oczywiście nie była też dzikusem emocjonalnym. Często czuła nazbyt wiele. Jednak nikt nigdy w taki sposób jej nie wspierał, nie przytulał tak zwyczajnie. Oparła głowę o jego ramię pozwalając mu uspokoić oba głośno bijące serca. Pokiwała głową chłonąc uspokajające słowa. – Będzie dobrze – poprawiła go nie mogąc dziś w pełni przyjąć tego do wiadomości. Uśmiechnęła się czując delikatny pocałunek na czole, ale po chwili zsunęła się z jego kolan i sięgnęła po kubek z herbatą. Nie umiała przyjmować takich gestów, nie umiała oddawać takich gestów. Łączą one w sobie masę intymności, o której teraz rozmawiać nie chciała. Nie miała zamiaru również mówić o swoich niepewnościach względem tego typu gestów, bo wiedziała, że dla większości ludzi jest to całkowicie normalne, a nie mogła wyjść już na większego dziwaka niżeli była. Podeszła do okna i zobaczyła jak noc zmienia się w szarość poranka. Upiła łyk z kubka. – W końcu przestało padać. – odparła spoglądając na mężczyznę. Dla niej był to znak. Burza minęła.
Lucinda dostrzegła, że temat nawiedzających go wizji nie jest łatwy. Chciała drążyć. Dowiedzieć się czegoś więcej, ale tak naprawdę nie chciała naruszać jego przestrzeni jeszcze bardziej. Pokiwała wolno głową dając mu do zrozumienia, że doskonale wie o czym on mówi. Ona też bardzo często mierzyła się właśnie z przeczuciem, intuicją, zawierzała jej. W świecie, w którym nie istniało przeznaczenie musiało być coś w co warto wierzyć, czemu warto zaufać. – Zawsze możesz mi o nich opowiedzieć, wiesz? – zaczęła spoglądając na mężczyznę. – Nie wiem jak to działa, nie wiem czy trzymanie ich w sobie jest łatwiejsze, ale… jesteś dla mnie wsparciem i ja również chce być nim dla ciebie. – jej spojrzenie było pewne, a głos zdecydowany. Pomimo jej aktualnego stanu musiał wiedzieć, że była mu cholernie wdzięczna chociażby za obecność. Nie dziękowała wiedząc, że od razu by ją za to skarcił.
Tego było po prostu za dużo. Otwarty konflikt, anomalie, cienie, o których nic tak naprawdę nie wiedzieli, a teraz jeszcze to. Nie mogła mu mieć za złe tego, że jej nie wierzy, albo że dopiero próbuje uwierzyć. Może właśnie dlatego wolała takie rzeczy trzymać głęboko w sobie. Mogła mu to wyjaśnić jedynie pobieżnie, mogła wyjaśnić tak jak sama to rozumiała. A na Merlina prawda była taka, że wcale tego nie rozumiała. Powinna przypominać skwarkę, po jej ubraniu nie powinno być śladu, a nawet jeśli jakimś cudem przeżyłaby uderzenie pioruna to jej całe ciało powinny pokrywać blizny. To brzmiało jak sen, albo najokropniejszy koszmar. Pokiwała głową. Mogła mu dać tyle czasu ile potrzebował, mogła dać ten czas również sobie, ale wątpiła by to cokolwiek zmieniło. Rzeczy niemożliwe pozostają niemożliwymi bez względu na zapewnienia. Znał ją jednak wystarczająco by wiedzieć, że nie kłamie. Nie była osobą, która potrzebuje kreować rzeczywistość.
Choć zapewne rozumiał dlaczego nie mogła mu zdradzić żadnych szczegółów związanych z organizacją to podejrzewała, że poczuł się w pewnym stopniu zraniony. Nic nie mogła na to poradzić. Gdyby na szali spoczywał jedynie jej los to powiedziałaby mu wszystko, ale tak nie było. Nie mogła dysponować losem innych ludzi. – Masz prawo być zły – zaczęła spokojnym tonem. – Przychodzę, niepokoję cię, opowiadam o rzeczach niemożliwych, ale nie chce zdradzić żadnych szczegółów. To nie tak, że ci nie ufam, bo nie ma chyba nikogo komu ufam bardziej, ale to też obietnice, którym ja podlegam. Jeśli wolałbyś, żebym w ogóle nie zarzucała cię tym wszystkim to powiedz. Bądź ze mną szczery. – wcale nie musiał tego znosić i nie miałaby mu tego za złe. Celowo nie decydował się na otwartą walkę, nie chciał bezpośrednio angażować się w konflikt, a jednak ten zjawił się w raz z nią.
Przyciągnął ją do siebie chcąc dodać jej otuchy, rozwiać niepewności, pocieszyć. Sama nie wiedziała czy to jest właśnie to czego potrzebuje. Nie była przyzwyczajona do otrzymywania wsparcia. Merlin jej świadkiem, że nie rozumiała ciepła, nie wiedziała jak radzić sobie w sytuacjach, gdy to ciepło się dostaje. Oczywiście nie była też dzikusem emocjonalnym. Często czuła nazbyt wiele. Jednak nikt nigdy w taki sposób jej nie wspierał, nie przytulał tak zwyczajnie. Oparła głowę o jego ramię pozwalając mu uspokoić oba głośno bijące serca. Pokiwała głową chłonąc uspokajające słowa. – Będzie dobrze – poprawiła go nie mogąc dziś w pełni przyjąć tego do wiadomości. Uśmiechnęła się czując delikatny pocałunek na czole, ale po chwili zsunęła się z jego kolan i sięgnęła po kubek z herbatą. Nie umiała przyjmować takich gestów, nie umiała oddawać takich gestów. Łączą one w sobie masę intymności, o której teraz rozmawiać nie chciała. Nie miała zamiaru również mówić o swoich niepewnościach względem tego typu gestów, bo wiedziała, że dla większości ludzi jest to całkowicie normalne, a nie mogła wyjść już na większego dziwaka niżeli była. Podeszła do okna i zobaczyła jak noc zmienia się w szarość poranka. Upiła łyk z kubka. – W końcu przestało padać. – odparła spoglądając na mężczyznę. Dla niej był to znak. Burza minęła.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Zbyt wiele nowych informacji, zbyt wiele zdarzeń tej jednej nocy - przeżywał dni bardziej obfitujące w przygody zarówno w pracy jak i w podróży, ale nigdy nie dotyczyły tak bezpośrednio osób, na których mu zależało. I nigdy jeszcze nie czuł się bezradny i niezdolny do żadnej pomocy. Z magicznymi stworzeniami umiał sobie radzić, nawet podobnego sobie przeciwnika byłby w stanie rozbroić. Stanąłby z Lucindą ramię w ramię, gdyby musieli zawalczyć z psami Voldemorta, ale co mógł zrobić, gdy przychodziła do niego zmartwychwstała? Jak ją pocieszyć, jak obronić? Chyba tylko słowem, a w tym nie był najlepszy. Przynajmniej nie sądził, by tak było.
Mimo to miał nadzieję, że choć na chwilę Lucy poczuje się tutaj bezpiecznie.
Uśmiechnął się, gdy zauważył jak bardzo próbuje obrócić te sytuację - zostać jego opoką, jego wsparciem. Znał ten mechanizm, wiedział, że łatwiej szło zapomnieć o własnym bólu, gdy się skupiło na czyimś. Ale chyba nie chciał tego dla niej dzisiaj, żeby nawet przy nim musiała udawać.
- Kiedyś ci o nich opowiem. Ale to nie będzie dla mnie łatwe, musisz zrozumieć. Te sny to nie tylko strach czy złość, ale też cała masa poczucia winy - powiedział w końcu cicho, zbywając temat, ale zostawiając nadzieję. Jeszcze się przed nią otworzy; może nie tak, by odważyć się wspomnieć imię Pomony Vane. Ale inne twarze, głosy... kto wie.
Rozumiał jej ostrożność, wiedział doskonale, w co się pakuje, gdy odnowił ich relację. Miała swoje zobowiązania i przysięgi, z których sam dobrowolnie zrezygnował, a jednak nie mógł powstrzymać zwyczajnej, ludzkiej frustracji. Przynajmniej na początku; gdy powiedziała, że ma prawo być zły, ironicznie poczuł się spokojniejszy. Chyba tylko ona miała na niego taki efekt. Ona, i może jeszcze Cela.
- Wiem. Naprawdę, wiem - odparł cicho, może trochę drętwo. Potem pokręcił głową i spojrzał na nią z powagą. - Chcę cię słuchać. Nawet jak czujesz, że chcesz powiedzieć mi tylko jedno zdanie. Nawet jak możesz o czymś wspomnieć tylko w jednej czwartej. Gdy potrzebujesz, to będę cię słuchał. Choć tyle mogę zrobić, kiedy jestem tak gównianą pomocą.
Była od niego odważniejsza, bardziej wytrwała. Teraz to widział, ale nie chciał od razu przyznawać; nie, chciał się stać lepszy dla niej.
Dzisiaj mógł tylko próbować ją objąć, pocałować w czoło, odegnać demony miłością, do której wciąż się tak naprawdę nie przyznał. Przez minutę lub dwie słowa wisiały na krańcu języka, ale zdusił je w sobie. To nie był dobry moment, nie gdy i tak miała już tyle rzeczy do przemyślenia.
Kiedy wstała, wypuścił ją, może tylko z lekkim, ledwie słyszalnym westchnieniem żalu. Nie zamierzał jej jednak zmuszać, nie oceniał. Po chwili zawahania podszedł do okna, by przyjrzeć się jaśniejącemu niebu razem z nią. W dłoniach mieli kubki, wciąż ciepłe.
- Burza minęła - powiedział na głos. - Może zobaczymy tęczę. - Ale nie patrzył już na niebo. Patrzył na nią.
/zt x2
Mimo to miał nadzieję, że choć na chwilę Lucy poczuje się tutaj bezpiecznie.
Uśmiechnął się, gdy zauważył jak bardzo próbuje obrócić te sytuację - zostać jego opoką, jego wsparciem. Znał ten mechanizm, wiedział, że łatwiej szło zapomnieć o własnym bólu, gdy się skupiło na czyimś. Ale chyba nie chciał tego dla niej dzisiaj, żeby nawet przy nim musiała udawać.
- Kiedyś ci o nich opowiem. Ale to nie będzie dla mnie łatwe, musisz zrozumieć. Te sny to nie tylko strach czy złość, ale też cała masa poczucia winy - powiedział w końcu cicho, zbywając temat, ale zostawiając nadzieję. Jeszcze się przed nią otworzy; może nie tak, by odważyć się wspomnieć imię Pomony Vane. Ale inne twarze, głosy... kto wie.
Rozumiał jej ostrożność, wiedział doskonale, w co się pakuje, gdy odnowił ich relację. Miała swoje zobowiązania i przysięgi, z których sam dobrowolnie zrezygnował, a jednak nie mógł powstrzymać zwyczajnej, ludzkiej frustracji. Przynajmniej na początku; gdy powiedziała, że ma prawo być zły, ironicznie poczuł się spokojniejszy. Chyba tylko ona miała na niego taki efekt. Ona, i może jeszcze Cela.
- Wiem. Naprawdę, wiem - odparł cicho, może trochę drętwo. Potem pokręcił głową i spojrzał na nią z powagą. - Chcę cię słuchać. Nawet jak czujesz, że chcesz powiedzieć mi tylko jedno zdanie. Nawet jak możesz o czymś wspomnieć tylko w jednej czwartej. Gdy potrzebujesz, to będę cię słuchał. Choć tyle mogę zrobić, kiedy jestem tak gównianą pomocą.
Była od niego odważniejsza, bardziej wytrwała. Teraz to widział, ale nie chciał od razu przyznawać; nie, chciał się stać lepszy dla niej.
Dzisiaj mógł tylko próbować ją objąć, pocałować w czoło, odegnać demony miłością, do której wciąż się tak naprawdę nie przyznał. Przez minutę lub dwie słowa wisiały na krańcu języka, ale zdusił je w sobie. To nie był dobry moment, nie gdy i tak miała już tyle rzeczy do przemyślenia.
Kiedy wstała, wypuścił ją, może tylko z lekkim, ledwie słyszalnym westchnieniem żalu. Nie zamierzał jej jednak zmuszać, nie oceniał. Po chwili zawahania podszedł do okna, by przyjrzeć się jaśniejącemu niebu razem z nią. W dłoniach mieli kubki, wciąż ciepłe.
- Burza minęła - powiedział na głos. - Może zobaczymy tęczę. - Ale nie patrzył już na niebo. Patrzył na nią.
/zt x2
This is my
home
and you can't
frighten me
frighten me
Elric Lovegood
Zawód : Smokolog
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
A potem świat
znowu zaczął istnieć
ale istniał zupełnie inaczej
znowu zaczął istnieć
ale istniał zupełnie inaczej
OPCM : 12 +3
UROKI : 8 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Jasnowidz
Sojusznik Zakonu Feniksa
| 5 lipca (?)
Ostatnie doby spędził na przemian budząc się i zasypiając, obolały i wykończony, zdezorientowany jak nigdy w życiu, a przede wszystkim - zagubiony. Nie wiedział, gdzie dokładnie się znajdował, kim byli ludzie, którzy udzielili mu pomocy oraz, co najważniejsze i najbardziej irytujące, kim był on sam. Miał na imię Ben, nie Steve, to jedyne, czego był pewien, reszta rozmywała się w gęstym, lepkim i nieprzenikalnym mroku. Rozjaśniającym się paradoksalnie tylko w momencie zaśnięcia - koszmary o płonących ciałach nieznanych osób, podświadomie jednak szaleńczo mu bliskich, wydawały się jedyną rzeczywistą wskazówką, drogowskazem ku temu, kim naprawdę było to niemal dwumetrowe, poranione ciało. Je też poznawał na nowo, w przebłyskach przytomności badając opuszkami palców twarde mięśnie, siatki blizn oraz ślady tuszu na skórze, gdzieniegdzie starannie odzwierciedlającego kształty, tuż obok zaś - rozlanego w budzące obrzydzenie plamy krwi, poparzeń i nadwęglonych powłok. Mimo odniesionych obrazeń, tych starych - widocznie bardzo lubił niebezpieczne życie - i tych nowych, ciągnących jeszcze przy każdym ruchu, wracał do pełni sił zaskakująco szybko. Uzdrowiciel, który się nim zajął, połatał go naprawdę sprawnie, a późniejsza opieka jasnowłosej anielicy i jej nieco ponurego towarzysza tylko pomogła proces zdrowienia. Szczegóły ostatnich kilkudziesięciu godzin nieco się rozmywały, pamiętął jednak delikatny dotyk kobiecej dłoni, kojący smak ciepłej zupy, przyjemnie szorstki ciężar koca na wychłodzonym gorączką ciele. Wszystko to doprowadziło go do tego momentu, chwili, w której ocknął się na dobre, biorąc pierwszy od dawna głęboki oddech, który nie wywołał fali bólu promieniującej z rozciętej klatki piersiowej.
Poderwał się z prowizorycznego posłania od razu, przecierając oczy. Musiał się ruszyć. Musiał być gotowy do obrony. Musiał wstać - i znaleźć różdżkę. To wydawało mu się w tej chwili najważniejsze, mózg, nieświadomy przeszłości, wracał instynktownie na tory rozumowania Zakonnika, osoby poszukiwanej, gonionej przez stado wynaturzonych chartów. Przeciągnął się, kości mu strzeliły, parsknął niczym obudzony koń i rozejrzał się dookoła. Drewniane drzwi, okna, jakieś zapasy, stare meble, nieistotne. Istotne, że znajdowały się tutaj narzędzia, coś, co mogło przydać się, dopóki nie znajdzie różdżki. Ben zaczął przekopywać się przez ogrodowe przydasie, decydując się finalnie na wzięcie siekiery. Widły kusiły, ale były nieporęczne, mogły też się łatwo zaklinować w ciele lub przedmiocie - skąd to wiedział? - instynktownie sięgnął więc po coś znajomego. Nie wiedział, jak bardzo. Mocno pochwycił trzonek w jedną rękę i skierował się do drzwi, dopiero po ich otworzeniu, gdy chłodny, poranny wiatr owionął jego nogi, orientując się, że jest nagi. Szlag. Ciuchy krępowały ruchy, ale nie chciał zwracać na siebie przesadnej uwagi, wyszarpnął więc z prowizorycznego legowiska jeden z koców i zawiązał go na biodrach w parodii togi. To musiało wystarczyć, najpierw różdżka, potem ubranie. W międzyczasie - jedzenie. Śmiało, boso i z siekierą w ręku, wyszedł z szopy, mrużąc oczy. Słońce dopiero wstawało, noc i dzień witały się ze sobą w mglistym poranku, lecz i tak brzask na moment go oślepił. Szedł jednak nieustępliwie w stronę domu, górującego nad zadbanym podwórkiem. Jeśli opiekujący się nim czarodzieje gdzieś przechowywali jego różdżkę, to właśnie w domu, nic innego nie przychodziło mu do głowy.
W oczy rzuciło mu się boczne wejście, skorzystał z niego, mocno napierając barkiem na drewno; nawet jeśli były zamknięte, to mocne pchnięcie musiało przesunąć zasuwę. Znalazł się w kuchni, w przytulnym, niewielkim pomieszczeniu, jeszcze na wpół skąpanym w mroku, choć przez kremowe zasłonki przebłyskiwała już łuna wstającego ponad lasem słońca. Wright zatrzymał się na sekundę na środku, węsząc niczym zwierz, ponad zapachem kwiatowego mydełka, do którego ciągle nie przywykł, wyczuwając woń jedzenia. Dopiero teraz usłyszał, jak potwornie burczy mu w brzuchu. Nie wypuszczając z jednej dłoni siekiery, zaczął przeszukiwać szafki, musiał coś zjeść, zanim znajdzie różdzkę, a później...Później coś wymyśli.
Nie miał na to zbyt wiele czasu, zanim zdołał sięgnąć po bochenek chleba i podejrzanie wyglądającą puszkę, usłyszał za plecami ciche, niemal taneczne kroki, odwrócił się więc gwałtownie, koc zawirował wokół jego bioder a ręka wyposażona w siekierę uniosła się instynktownie do góry. Niepotrzebnie, w progu kuchni nie stał żaden potwór z koszmaru ani morderca, a ta sama jasnowłosa dziewczyna, która z empatią opiekowała się nim przez te ostatnie piekielne dni. Początkowe spojrzenie, pełne podejrzliwości i lęku, złagodniało, a sylwetka, napięta w chęci natychmiastowej obrony przed zagrożeniem, rozluźniła się nieco. Ben zamrugał gwałtownie, a spod przydługich loków błysnęło jasne, spokojniejsze spojrzenie. - Szukam różdżki - wyjaśnił ochrypłym tonem, spokojnym jednak, dalekim od szaleństwa, z jakim mogło być powiązane jego zachowanie. I wygląd.
Ostatnie doby spędził na przemian budząc się i zasypiając, obolały i wykończony, zdezorientowany jak nigdy w życiu, a przede wszystkim - zagubiony. Nie wiedział, gdzie dokładnie się znajdował, kim byli ludzie, którzy udzielili mu pomocy oraz, co najważniejsze i najbardziej irytujące, kim był on sam. Miał na imię Ben, nie Steve, to jedyne, czego był pewien, reszta rozmywała się w gęstym, lepkim i nieprzenikalnym mroku. Rozjaśniającym się paradoksalnie tylko w momencie zaśnięcia - koszmary o płonących ciałach nieznanych osób, podświadomie jednak szaleńczo mu bliskich, wydawały się jedyną rzeczywistą wskazówką, drogowskazem ku temu, kim naprawdę było to niemal dwumetrowe, poranione ciało. Je też poznawał na nowo, w przebłyskach przytomności badając opuszkami palców twarde mięśnie, siatki blizn oraz ślady tuszu na skórze, gdzieniegdzie starannie odzwierciedlającego kształty, tuż obok zaś - rozlanego w budzące obrzydzenie plamy krwi, poparzeń i nadwęglonych powłok. Mimo odniesionych obrazeń, tych starych - widocznie bardzo lubił niebezpieczne życie - i tych nowych, ciągnących jeszcze przy każdym ruchu, wracał do pełni sił zaskakująco szybko. Uzdrowiciel, który się nim zajął, połatał go naprawdę sprawnie, a późniejsza opieka jasnowłosej anielicy i jej nieco ponurego towarzysza tylko pomogła proces zdrowienia. Szczegóły ostatnich kilkudziesięciu godzin nieco się rozmywały, pamiętął jednak delikatny dotyk kobiecej dłoni, kojący smak ciepłej zupy, przyjemnie szorstki ciężar koca na wychłodzonym gorączką ciele. Wszystko to doprowadziło go do tego momentu, chwili, w której ocknął się na dobre, biorąc pierwszy od dawna głęboki oddech, który nie wywołał fali bólu promieniującej z rozciętej klatki piersiowej.
Poderwał się z prowizorycznego posłania od razu, przecierając oczy. Musiał się ruszyć. Musiał być gotowy do obrony. Musiał wstać - i znaleźć różdżkę. To wydawało mu się w tej chwili najważniejsze, mózg, nieświadomy przeszłości, wracał instynktownie na tory rozumowania Zakonnika, osoby poszukiwanej, gonionej przez stado wynaturzonych chartów. Przeciągnął się, kości mu strzeliły, parsknął niczym obudzony koń i rozejrzał się dookoła. Drewniane drzwi, okna, jakieś zapasy, stare meble, nieistotne. Istotne, że znajdowały się tutaj narzędzia, coś, co mogło przydać się, dopóki nie znajdzie różdżki. Ben zaczął przekopywać się przez ogrodowe przydasie, decydując się finalnie na wzięcie siekiery. Widły kusiły, ale były nieporęczne, mogły też się łatwo zaklinować w ciele lub przedmiocie - skąd to wiedział? - instynktownie sięgnął więc po coś znajomego. Nie wiedział, jak bardzo. Mocno pochwycił trzonek w jedną rękę i skierował się do drzwi, dopiero po ich otworzeniu, gdy chłodny, poranny wiatr owionął jego nogi, orientując się, że jest nagi. Szlag. Ciuchy krępowały ruchy, ale nie chciał zwracać na siebie przesadnej uwagi, wyszarpnął więc z prowizorycznego legowiska jeden z koców i zawiązał go na biodrach w parodii togi. To musiało wystarczyć, najpierw różdżka, potem ubranie. W międzyczasie - jedzenie. Śmiało, boso i z siekierą w ręku, wyszedł z szopy, mrużąc oczy. Słońce dopiero wstawało, noc i dzień witały się ze sobą w mglistym poranku, lecz i tak brzask na moment go oślepił. Szedł jednak nieustępliwie w stronę domu, górującego nad zadbanym podwórkiem. Jeśli opiekujący się nim czarodzieje gdzieś przechowywali jego różdżkę, to właśnie w domu, nic innego nie przychodziło mu do głowy.
W oczy rzuciło mu się boczne wejście, skorzystał z niego, mocno napierając barkiem na drewno; nawet jeśli były zamknięte, to mocne pchnięcie musiało przesunąć zasuwę. Znalazł się w kuchni, w przytulnym, niewielkim pomieszczeniu, jeszcze na wpół skąpanym w mroku, choć przez kremowe zasłonki przebłyskiwała już łuna wstającego ponad lasem słońca. Wright zatrzymał się na sekundę na środku, węsząc niczym zwierz, ponad zapachem kwiatowego mydełka, do którego ciągle nie przywykł, wyczuwając woń jedzenia. Dopiero teraz usłyszał, jak potwornie burczy mu w brzuchu. Nie wypuszczając z jednej dłoni siekiery, zaczął przeszukiwać szafki, musiał coś zjeść, zanim znajdzie różdzkę, a później...Później coś wymyśli.
Nie miał na to zbyt wiele czasu, zanim zdołał sięgnąć po bochenek chleba i podejrzanie wyglądającą puszkę, usłyszał za plecami ciche, niemal taneczne kroki, odwrócił się więc gwałtownie, koc zawirował wokół jego bioder a ręka wyposażona w siekierę uniosła się instynktownie do góry. Niepotrzebnie, w progu kuchni nie stał żaden potwór z koszmaru ani morderca, a ta sama jasnowłosa dziewczyna, która z empatią opiekowała się nim przez te ostatnie piekielne dni. Początkowe spojrzenie, pełne podejrzliwości i lęku, złagodniało, a sylwetka, napięta w chęci natychmiastowej obrony przed zagrożeniem, rozluźniła się nieco. Ben zamrugał gwałtownie, a spod przydługich loków błysnęło jasne, spokojniejsze spojrzenie. - Szukam różdżki - wyjaśnił ochrypłym tonem, spokojnym jednak, dalekim od szaleństwa, z jakim mogło być powiązane jego zachowanie. I wygląd.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
To był dziwny czas - zaśniedziały od głuchych pytań i niezrozumiałych odpowiedzi, mglisty, mętny, zaglądający do jej snów oczyma utkanymi z czerwono-złotych błysków komety. Cienie późnowieczornej samotności układały się w niepokojące kształty. Głosy nawoływały ją z oddali, kiedy przewracała się z boku na bok, pogrążona w marazmie, zawieszeniu między świadomością a pozorną błogością zaśnięcia.
Miesiąc ledwie się rozpoczął, tymczasem już wydarzyło się tak wiele, los gdzieś się spieszył. Dni mijały jej szybko, naszpikowane znakami, których nie zdołała rozwikłać - najpierw zjawił się u nich niedźwiedź o sierści zbudowanej z zakrzepłej krwi, brudu, pyłu i wymiocin, później niewidzialna siła wypchnęła szklane szyby z okiennych ram teatru i sprowadziła Nealę w jej objęcia, rozpaliwszy je zatrwożeniem karminu zmrożonego w impasie.
Zapadały noce, a ona wpatrywała się w sufit i zastanawiała się co to wszystko oznacza. Wojna przetrzebiła brytyjskie ziemie, czy chciała o tym myśleć, czy nie, jakby mało wokół nich było śmierci niewinnych ludzi... Cały świat ciskał w nich gromami. Rzucał kłody pod nogi. Ofiarowywał kłamliwą dłoń obiecującą pomoc, a potem cofał ją w ostatniej chwili i śmiał się wprost w osłupione twarze. Nie lubiła, gdy nachodziły ją te myśli; były niewygodne, kłuły ją w żebra, odbierały możliwość znalezienia wygodnej pozycji na łóżku. Nie chciała już nawet patrzeć w atramentowe niebo, odkąd nocą granat przecinały smugi niemej czerwieni. Nie chciała zastanawiać się, czy mężczyzna, któremu udzielili pomocy, nie wymorduje ich we śnie, gdy spod pierzyny amnezji wybudzi się krwawa żądza podbudowana odrobiną odzyskanych sił. Zaryzykowali, wiedząc, że nie będą w stanie zostawić go samemu sobie. Potrzebował życzliwości. Być może naiwnie wierzyła, że potrzebował również ocalenia. Cokolwiek przeszedł, przez jakiekolwiek ciernie przedarł się w swojej wędrówce, pchnięty na skraj urwiska zwieńczonego lepką, czarną otchłanią, musiał odpocząć. Na nowo poczuć w płucach słodycz odzyskanego oddechu, o który tak dzielnie walczył. Karmiła go, doglądała, poiła, przynosiła świeże pierzyny i upewniała się, że nocą nie było mu zbyt gorąco, ocierała jego czoło wilgotnym ręczniczkiem, kiedy trawiły go koszmary, a kiedy nie wiedział, że znajdowała się obok. Kiedyś ktoś robił to dla niej - i dziś półwila poczuła, że odnalazła sposób na odpłacenie się światu za pomoc, którą ją obdarzono.
Tej nocy spała odrobinę dłużej niż zwykle, przywitana przez nijaką szarość. Wielu poszukiwało w snach piękna, baśniowych krain albo twarzy najbliższych, lecz Celine była wdzięczna właśnie za to: bezbarwne, bezwonne, bezdźwięczne trwanie w nicości. O więcej nie mogła i nie śmiała prosić, nie odkąd próbowała odpoczywać o własnych siłach, bez wsparcia eliksirów. Oznaczało to jednak, że wciąż budziła się jak ranny ptaszek, zapewne wcześniej niż Elric. Modre niebo rozświetliło się delikatnym tchnieniem różowawej łuny zwiastującej również przebudzenie słońca, które rozpoczęło swoją wędrówkę. Usiadła na łóżku i łagodnie odciągnęła cienką pierzynę, opuściwszy nogi na podłogę. W pierwszej kolejności leniwe kroki zaprowadziły ją do okna, podczas gdy myśli ogarnęła nieśmiała prośba, niech to będzie atrament z pocałunkiem poranka, pozbawiony czerwieni - ale kometa wciąż tam była, odpowiedziała na jej wzrok i zerknęła na nią z góry, dostojna, zamrożona w bierności, jakby ktoś przytrzymywał ją tam żelazną dłonią. Nie poruszyła się. Półwila westchnęła ze zrezygnowaniem i przetarła oczy, strzepując z rzęs ostatnie okruszki w miarę spokojnego snu, i, nie sięgając nawet po błękitny szlafrok, wyszła na palcach z pokoju. Poruszała się cicho jak duch, żeby nie zbudzić Elrica. Rąbki brzoskwiniowej koszuli nocnej przyjemnie łaskotały ciało, bose stopy miękko sunęły po leciwych panelach, unikając każdego punktu, który wprawiał drewno w skrzypienie. Zdarzało się, że o porankach, świeżo zbudzona, prawie nie pamiętała o obecności trzeciego domownika. Był abstrakcją, dziwnym, krwawym snem, dopóki umysł nie wracał na właściwe tory, a rzeczywistość nie malowała się w wyraźniejszych barwach.
Był abstrakcją, dziwnym, krwawym snem.
Był w ich kuchni, dzierżący siekierę.
Przerażający, nieludzko wręcz olbrzymi, poznaczony tuszem układającym się w tatuaże i żyłkami blizn mówiących o jego wcześniejszym życiu. Czasem zastanawiała się, skąd je pozbierał, w jakich okolicznościach pozostawiono na nim to i tamto, ale każda ścieżka wyobraźni prowadziła wyłącznie do bólu, którego nie chciała współodczuwać.
Był w ich kuchni, dzierżący siekierę. Półnagi.
Oddech na moment zamarł jej w piersi i serce rzuciło się do galopu, wygrywając w jej uszach tętent wojennych bębnów, hymn ziszczenia najgorszych, najczarniejszych scenariuszy. Blefował. Zdecydował się ich zabić. Ale zamiast rzucić się na nią - szukam różdżki, powiedział, a to zadziałało jak trzaśnięcie bicza. Dłonie Celine wystrzeliły ku górze i zakryła nimi oczy, zanim srebrne włosy miękko przecięły powietrze i obróciła się do niego plecami.
- Prawie nic na sobie nie masz - jęknęła ze zdumieniem. Nie zauważył kilku ubrań Elrica, które położyła niedaleko jego posłania, czy może po prostu na niego nie pasowały? Brat był od niego mniejszy - jak stanowcza większość mężczyzn -, drobniejszy, wybrała z jego szafy najszersze rzeczy i liczyła, że choć po części zdadzą egzamin. - Nie jestem pewna, czy ją znaleźli... - jej głos ledwie przeciskał się między drobinkami wczesnoporannej ciszy tańczącej po kuchni. - Mogło się tak stać, że przepadła w leśnej gęstwinie. Ale jeśli tak, Elric na pewno pomoże ci zdobyć nową. Nie martw się. Mi też pomógł - zdusiła w sobie ciekawość, chęć, by zerknąć na niego przez ramię, poznać go stojącego o własnych siłach, przytomniejszego, odgrodzonego od maligny lepszym zdrowiem. Czytała kiedyś o mitycznym Herkulesie, herosie zbudowanym w taki sposób, musiał być do niego podobny. - Odłóż siekierę, proszę - dodała, zacisnąwszy lekko dłonie na połach koszuli nocnej. Stojąca do niego tyłem była łatwym celem i ta myśl powracała do niej w natrętnych szeptach, mówiła, że rozmowa służyła tylko odwróceniu uwagi przed zamachnięciem się narzędziem i ostrzem wbitym między łopatki. Jej oddech trzepotał, choć próbowała go uspokoić. Próbowała mu wierzyć. W to, że był dobrym człowiekiem. - Jesteś głodny? - zapytała, kurczowo chcąc ufać, że nie wyrządzi jej krzywdy, że po tym, jak odłoży siekierę gdzieś na blat, nadejdzie czas na śniadanie. Miał prawo do nieufności, ktoś go zawiódł, zniszczył, obrócił w ruinę; mógł wyszczerzać kły i bronić odzyskanej wolności, tnąc pazurami na oślep, każdego, kto zbliżył się zbyt mocno. Ale ona nie miała złych zamiarów. Obróciła się powoli, kontrolnie, umykając wzrokiem przed umięśnioną sylwetką, jakby obraz muskułów pokrytych konstelacją blizn mógł ją oparzyć.
Miesiąc ledwie się rozpoczął, tymczasem już wydarzyło się tak wiele, los gdzieś się spieszył. Dni mijały jej szybko, naszpikowane znakami, których nie zdołała rozwikłać - najpierw zjawił się u nich niedźwiedź o sierści zbudowanej z zakrzepłej krwi, brudu, pyłu i wymiocin, później niewidzialna siła wypchnęła szklane szyby z okiennych ram teatru i sprowadziła Nealę w jej objęcia, rozpaliwszy je zatrwożeniem karminu zmrożonego w impasie.
Zapadały noce, a ona wpatrywała się w sufit i zastanawiała się co to wszystko oznacza. Wojna przetrzebiła brytyjskie ziemie, czy chciała o tym myśleć, czy nie, jakby mało wokół nich było śmierci niewinnych ludzi... Cały świat ciskał w nich gromami. Rzucał kłody pod nogi. Ofiarowywał kłamliwą dłoń obiecującą pomoc, a potem cofał ją w ostatniej chwili i śmiał się wprost w osłupione twarze. Nie lubiła, gdy nachodziły ją te myśli; były niewygodne, kłuły ją w żebra, odbierały możliwość znalezienia wygodnej pozycji na łóżku. Nie chciała już nawet patrzeć w atramentowe niebo, odkąd nocą granat przecinały smugi niemej czerwieni. Nie chciała zastanawiać się, czy mężczyzna, któremu udzielili pomocy, nie wymorduje ich we śnie, gdy spod pierzyny amnezji wybudzi się krwawa żądza podbudowana odrobiną odzyskanych sił. Zaryzykowali, wiedząc, że nie będą w stanie zostawić go samemu sobie. Potrzebował życzliwości. Być może naiwnie wierzyła, że potrzebował również ocalenia. Cokolwiek przeszedł, przez jakiekolwiek ciernie przedarł się w swojej wędrówce, pchnięty na skraj urwiska zwieńczonego lepką, czarną otchłanią, musiał odpocząć. Na nowo poczuć w płucach słodycz odzyskanego oddechu, o który tak dzielnie walczył. Karmiła go, doglądała, poiła, przynosiła świeże pierzyny i upewniała się, że nocą nie było mu zbyt gorąco, ocierała jego czoło wilgotnym ręczniczkiem, kiedy trawiły go koszmary, a kiedy nie wiedział, że znajdowała się obok. Kiedyś ktoś robił to dla niej - i dziś półwila poczuła, że odnalazła sposób na odpłacenie się światu za pomoc, którą ją obdarzono.
Tej nocy spała odrobinę dłużej niż zwykle, przywitana przez nijaką szarość. Wielu poszukiwało w snach piękna, baśniowych krain albo twarzy najbliższych, lecz Celine była wdzięczna właśnie za to: bezbarwne, bezwonne, bezdźwięczne trwanie w nicości. O więcej nie mogła i nie śmiała prosić, nie odkąd próbowała odpoczywać o własnych siłach, bez wsparcia eliksirów. Oznaczało to jednak, że wciąż budziła się jak ranny ptaszek, zapewne wcześniej niż Elric. Modre niebo rozświetliło się delikatnym tchnieniem różowawej łuny zwiastującej również przebudzenie słońca, które rozpoczęło swoją wędrówkę. Usiadła na łóżku i łagodnie odciągnęła cienką pierzynę, opuściwszy nogi na podłogę. W pierwszej kolejności leniwe kroki zaprowadziły ją do okna, podczas gdy myśli ogarnęła nieśmiała prośba, niech to będzie atrament z pocałunkiem poranka, pozbawiony czerwieni - ale kometa wciąż tam była, odpowiedziała na jej wzrok i zerknęła na nią z góry, dostojna, zamrożona w bierności, jakby ktoś przytrzymywał ją tam żelazną dłonią. Nie poruszyła się. Półwila westchnęła ze zrezygnowaniem i przetarła oczy, strzepując z rzęs ostatnie okruszki w miarę spokojnego snu, i, nie sięgając nawet po błękitny szlafrok, wyszła na palcach z pokoju. Poruszała się cicho jak duch, żeby nie zbudzić Elrica. Rąbki brzoskwiniowej koszuli nocnej przyjemnie łaskotały ciało, bose stopy miękko sunęły po leciwych panelach, unikając każdego punktu, który wprawiał drewno w skrzypienie. Zdarzało się, że o porankach, świeżo zbudzona, prawie nie pamiętała o obecności trzeciego domownika. Był abstrakcją, dziwnym, krwawym snem, dopóki umysł nie wracał na właściwe tory, a rzeczywistość nie malowała się w wyraźniejszych barwach.
Był abstrakcją, dziwnym, krwawym snem.
Był w ich kuchni, dzierżący siekierę.
Przerażający, nieludzko wręcz olbrzymi, poznaczony tuszem układającym się w tatuaże i żyłkami blizn mówiących o jego wcześniejszym życiu. Czasem zastanawiała się, skąd je pozbierał, w jakich okolicznościach pozostawiono na nim to i tamto, ale każda ścieżka wyobraźni prowadziła wyłącznie do bólu, którego nie chciała współodczuwać.
Był w ich kuchni, dzierżący siekierę. Półnagi.
Oddech na moment zamarł jej w piersi i serce rzuciło się do galopu, wygrywając w jej uszach tętent wojennych bębnów, hymn ziszczenia najgorszych, najczarniejszych scenariuszy. Blefował. Zdecydował się ich zabić. Ale zamiast rzucić się na nią - szukam różdżki, powiedział, a to zadziałało jak trzaśnięcie bicza. Dłonie Celine wystrzeliły ku górze i zakryła nimi oczy, zanim srebrne włosy miękko przecięły powietrze i obróciła się do niego plecami.
- Prawie nic na sobie nie masz - jęknęła ze zdumieniem. Nie zauważył kilku ubrań Elrica, które położyła niedaleko jego posłania, czy może po prostu na niego nie pasowały? Brat był od niego mniejszy - jak stanowcza większość mężczyzn -, drobniejszy, wybrała z jego szafy najszersze rzeczy i liczyła, że choć po części zdadzą egzamin. - Nie jestem pewna, czy ją znaleźli... - jej głos ledwie przeciskał się między drobinkami wczesnoporannej ciszy tańczącej po kuchni. - Mogło się tak stać, że przepadła w leśnej gęstwinie. Ale jeśli tak, Elric na pewno pomoże ci zdobyć nową. Nie martw się. Mi też pomógł - zdusiła w sobie ciekawość, chęć, by zerknąć na niego przez ramię, poznać go stojącego o własnych siłach, przytomniejszego, odgrodzonego od maligny lepszym zdrowiem. Czytała kiedyś o mitycznym Herkulesie, herosie zbudowanym w taki sposób, musiał być do niego podobny. - Odłóż siekierę, proszę - dodała, zacisnąwszy lekko dłonie na połach koszuli nocnej. Stojąca do niego tyłem była łatwym celem i ta myśl powracała do niej w natrętnych szeptach, mówiła, że rozmowa służyła tylko odwróceniu uwagi przed zamachnięciem się narzędziem i ostrzem wbitym między łopatki. Jej oddech trzepotał, choć próbowała go uspokoić. Próbowała mu wierzyć. W to, że był dobrym człowiekiem. - Jesteś głodny? - zapytała, kurczowo chcąc ufać, że nie wyrządzi jej krzywdy, że po tym, jak odłoży siekierę gdzieś na blat, nadejdzie czas na śniadanie. Miał prawo do nieufności, ktoś go zawiódł, zniszczył, obrócił w ruinę; mógł wyszczerzać kły i bronić odzyskanej wolności, tnąc pazurami na oślep, każdego, kto zbliżył się zbyt mocno. Ale ona nie miała złych zamiarów. Obróciła się powoli, kontrolnie, umykając wzrokiem przed umięśnioną sylwetką, jakby obraz muskułów pokrytych konstelacją blizn mógł ją oparzyć.
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Trzask otwieranych i zamykanych szafek kuchennych działał na niego uspokajająco. W tym porannym rozgardiaszu było coś znajomego, a w rozpaczliwym szperaniu w celu zdobycia pożywienia – coś krzepiącego, prymitywne pragnienie zaspokojenia podstawowej potrzeby pomagało odłożyć na dalszy plan pytania większego kalibru. Kim był? Kto zadał mu te wszystkie rany? Kogo się tak bał – i o kogo troszczył się tak bardzo, rozpaczliwie pragnąc roztoczyć opiekę nad niemożliwymi do odzyskania z odmętów przeszłości postaciami? Koszmary ciężkie od woni palonych ciał utrudniały zachowanie równowagi, spokojna, senna kuchnia, skąpana w blasku poranka, wręcz przeciwnie. Musiał zjeść – i zamierzał to zrobić, nawet jeśli zachowywał się dość niegrzecznie, grzebiąc w szufladach, szafkach i chlebakach bez zgody właściciela domu. Kierował nim jednak nie egoizm, a instynktowne przekonanie, że musi działać szybko. Posilić się. Odziać. A potem ruszyć przed siebie, tam, gdzie będzie mógł zaopiekować się...no, właśnie, kim? I gdzie? Tego na razie nie wiedział, jeden problem na raz; może z pajdą chleba i kiełbasą odpowiedzi znajdą się same.
Na razie jednak samo znalazło się piękno. W najczystszej, najprostszej postaci. Spowite w pomarańczową – określenie brzoskwiniowa nie przyszłoby do głowy Benjaminowi nawet gdyby posiadał swój dawny umysł – nocną kreację, skąpaną w aurze poranka, z włosami utkanymi ze światła, zjawiła się w progu, sprawiając, że Ben po prostu zamarł. Wpatrywał się w nią uważnie, jego usta lekko się rozchyliły, półwili urok dekoncentrował go na tyle, by na ułamki sekund zapomniał o poczuciu zagrożenia. Śledził nieco mętnym spojrzeniem jej idealne rysy, łuk różowych ust, półcień krągłości, sylwetki skryty pod zwiewnym materiałem, a przede wszystkim – morskie odblaski, wołające do niego z świetlistych oczu. Wydawało mu się, że nigdy nie spotkał nikogo równie ślicznego, mgła niepamięci ustąpiła miejsca mgle uroku, kierującego jego myślami w abstrakcyjny rejony.
Prawie nic na sobie nie miał, to fakt. Zerknął w dół, tak, jakby musiał się upewnić, że naprawdę straszy niewiastę poharataną klatką piersiową, a gdy podniósł wzrok, twarz dziewczyny zniknęła za drżącymi lekko dłońmi. Na Merlina, nie sądził, że kiedyś uzna czyjeś palce, za urodziwe, ale tak właśnie się stało.
- No, nie mam – odpowiedział ochryple i niezwykle elokwentnie, na tyle na razie było go stać. Nie miał ubrań i nie miał różdżki, a priorytet tych zmartwień zmienił się w ciągu kilkunastu sekund obecności tuż obok niego półwili. Chyba się go brzydziła – dlatego tak jęknęła na jego widok? Dlatego zasłoniła oczy? Był szpetny, to już zdążył zauważyć, gdy pierwszy raz obserwował swoje ciało w starym, poszatkowanym rysami lustrze nieużywanej szafy, wepchniętej na sam tył szopy. Cały składał się z blizn, większych i mniejszych, głębszych i płytkich, starych, lśniących fioletem, i tych nowych, wyrytych w skórze piekącą czerwienią. Poparzenia wyróżniały się na tym barwnym tle, tkanka zlewała się z tuszem, napinała się, wykrzywiała. Nawet twarz została naznaczona, lecz w porównaniu z ciałem, nie wyglądała aż tak źle. Może dzięki krzaczastej brodzie i przydługim już włosom, miłosiernie ukrywającym część ran za zasłoną brązowych loków. Pochylił się nieco do przodu, skulił ramiona, nie chciał przecież wywołać u dziewczyny tak skrajnej reakcji, wstyd za swój wygląd rozpalił nieprzyjemne węgle tuż pod sercem, ale przecież zrobienie na niej wrażenia nie było teraz jego priorytetem. Odchrząknął i rozejrzał się dookoła w poszukiwaniu czegoś, co mógłby na siebie dodatkowo narzucić, nic jednak – oprócz obrusu – nie wpadło mu w oko, stał więc dalej na środku kuchni, półnagi i zdezorientowany.
- Jest aż tak źle? – spytał w końcu niemal dziecinnie, ale bez rozżalenia; oczekiwał szczerości, nawet jeśli jego pytanie było dość absurdalne, wyjęte z kontekstu natłoku myśli dotyczących ciała. I różdżki, tak, na tym musiał się skoncentrować, a nie na tym, czy prześliczna panienka, personifikacja lata i poranku, uzna go za przystojnego. - Musieli ją znaleźć. Nie mogę nie mieć różdżki – odparł w końcu trzeźwiej, otrząsając się spod czaru półwili, w czym pomagał jej taneczny obrót. Wolał nie skupiać się na linii jej pleców i pośladków, usiadł więc ciężko za stołem, odkładając z trzaskiem siekierę na stół, tuż przed sobą, na blacie. – Elric. To twój mąż? – kojarzył to imię oraz sylwetkę pochylającą się nad nim w szopie. Elric, był tam jeszcze ktoś, uzdrowiciel, tak, uzdrowiciel Steve i ten drugi, który trzymał nogi, on nazywał się...Harry? Wszystko mu się mieszało. – A ty masz na imię... – zawiesił głos, starając sobie przypomnieć coś z tych ciężkich godzin spędzonych w zawieszeniu pomiędzy życiem, śmiercią a śmierdzącym cierpieniem. – Hela? – strzelił na ślepo, coś mu się zrymowało, coś sobie dopowiedział, zresztą, pasowało do niej do imię, śpiewne, lekkie i melodyjne. Oparł łokcie na stole, po obydwu stronach siekiery i wsparł brodę na pięściach, uprzednio na chwilę ukrywając ją w dłoniach. Cisza, panująca w kuchni w przerwach tej pourywanej wymiany zdań, nie była nieprzyjemna, wręcz przeciwnie, odnajdował w niej spokój. – Dziękuję – wyrzucił z siebie po chwili, unosząc głowę. Dziękował za to, że się nim zajęli. Za to, że najprawdopodobniej uratowali mu życie. Za to, że była taka piękna. I za to, że spytała o to, czy był głodny.
- I to jak – po raz pierwszy na jego wycieńczonej, ponurej i pobliznowaconej twarzy wykwitł lekki uśmiech. – Szukałem, ale nic żem nie znalazł – dorzucił, żeby nie było, że rozleniwiony czeka na kogoś, kto zrobi mu śniadanie. Sam chętnie by coś upichcił, zresztą, i tak zamierzał pomóc w przygotowaniu śniadania, czekał tylko na instrukcję i zgodę. I na to, aż Hela przyzwyczai się do jego budzącej lęk i dyskomfort prezencji. Siedząc za stołem aż tak nie było widać poranionej klatki piersiowej.
Na razie jednak samo znalazło się piękno. W najczystszej, najprostszej postaci. Spowite w pomarańczową – określenie brzoskwiniowa nie przyszłoby do głowy Benjaminowi nawet gdyby posiadał swój dawny umysł – nocną kreację, skąpaną w aurze poranka, z włosami utkanymi ze światła, zjawiła się w progu, sprawiając, że Ben po prostu zamarł. Wpatrywał się w nią uważnie, jego usta lekko się rozchyliły, półwili urok dekoncentrował go na tyle, by na ułamki sekund zapomniał o poczuciu zagrożenia. Śledził nieco mętnym spojrzeniem jej idealne rysy, łuk różowych ust, półcień krągłości, sylwetki skryty pod zwiewnym materiałem, a przede wszystkim – morskie odblaski, wołające do niego z świetlistych oczu. Wydawało mu się, że nigdy nie spotkał nikogo równie ślicznego, mgła niepamięci ustąpiła miejsca mgle uroku, kierującego jego myślami w abstrakcyjny rejony.
Prawie nic na sobie nie miał, to fakt. Zerknął w dół, tak, jakby musiał się upewnić, że naprawdę straszy niewiastę poharataną klatką piersiową, a gdy podniósł wzrok, twarz dziewczyny zniknęła za drżącymi lekko dłońmi. Na Merlina, nie sądził, że kiedyś uzna czyjeś palce, za urodziwe, ale tak właśnie się stało.
- No, nie mam – odpowiedział ochryple i niezwykle elokwentnie, na tyle na razie było go stać. Nie miał ubrań i nie miał różdżki, a priorytet tych zmartwień zmienił się w ciągu kilkunastu sekund obecności tuż obok niego półwili. Chyba się go brzydziła – dlatego tak jęknęła na jego widok? Dlatego zasłoniła oczy? Był szpetny, to już zdążył zauważyć, gdy pierwszy raz obserwował swoje ciało w starym, poszatkowanym rysami lustrze nieużywanej szafy, wepchniętej na sam tył szopy. Cały składał się z blizn, większych i mniejszych, głębszych i płytkich, starych, lśniących fioletem, i tych nowych, wyrytych w skórze piekącą czerwienią. Poparzenia wyróżniały się na tym barwnym tle, tkanka zlewała się z tuszem, napinała się, wykrzywiała. Nawet twarz została naznaczona, lecz w porównaniu z ciałem, nie wyglądała aż tak źle. Może dzięki krzaczastej brodzie i przydługim już włosom, miłosiernie ukrywającym część ran za zasłoną brązowych loków. Pochylił się nieco do przodu, skulił ramiona, nie chciał przecież wywołać u dziewczyny tak skrajnej reakcji, wstyd za swój wygląd rozpalił nieprzyjemne węgle tuż pod sercem, ale przecież zrobienie na niej wrażenia nie było teraz jego priorytetem. Odchrząknął i rozejrzał się dookoła w poszukiwaniu czegoś, co mógłby na siebie dodatkowo narzucić, nic jednak – oprócz obrusu – nie wpadło mu w oko, stał więc dalej na środku kuchni, półnagi i zdezorientowany.
- Jest aż tak źle? – spytał w końcu niemal dziecinnie, ale bez rozżalenia; oczekiwał szczerości, nawet jeśli jego pytanie było dość absurdalne, wyjęte z kontekstu natłoku myśli dotyczących ciała. I różdżki, tak, na tym musiał się skoncentrować, a nie na tym, czy prześliczna panienka, personifikacja lata i poranku, uzna go za przystojnego. - Musieli ją znaleźć. Nie mogę nie mieć różdżki – odparł w końcu trzeźwiej, otrząsając się spod czaru półwili, w czym pomagał jej taneczny obrót. Wolał nie skupiać się na linii jej pleców i pośladków, usiadł więc ciężko za stołem, odkładając z trzaskiem siekierę na stół, tuż przed sobą, na blacie. – Elric. To twój mąż? – kojarzył to imię oraz sylwetkę pochylającą się nad nim w szopie. Elric, był tam jeszcze ktoś, uzdrowiciel, tak, uzdrowiciel Steve i ten drugi, który trzymał nogi, on nazywał się...Harry? Wszystko mu się mieszało. – A ty masz na imię... – zawiesił głos, starając sobie przypomnieć coś z tych ciężkich godzin spędzonych w zawieszeniu pomiędzy życiem, śmiercią a śmierdzącym cierpieniem. – Hela? – strzelił na ślepo, coś mu się zrymowało, coś sobie dopowiedział, zresztą, pasowało do niej do imię, śpiewne, lekkie i melodyjne. Oparł łokcie na stole, po obydwu stronach siekiery i wsparł brodę na pięściach, uprzednio na chwilę ukrywając ją w dłoniach. Cisza, panująca w kuchni w przerwach tej pourywanej wymiany zdań, nie była nieprzyjemna, wręcz przeciwnie, odnajdował w niej spokój. – Dziękuję – wyrzucił z siebie po chwili, unosząc głowę. Dziękował za to, że się nim zajęli. Za to, że najprawdopodobniej uratowali mu życie. Za to, że była taka piękna. I za to, że spytała o to, czy był głodny.
- I to jak – po raz pierwszy na jego wycieńczonej, ponurej i pobliznowaconej twarzy wykwitł lekki uśmiech. – Szukałem, ale nic żem nie znalazł – dorzucił, żeby nie było, że rozleniwiony czeka na kogoś, kto zrobi mu śniadanie. Sam chętnie by coś upichcił, zresztą, i tak zamierzał pomóc w przygotowaniu śniadania, czekał tylko na instrukcję i zgodę. I na to, aż Hela przyzwyczai się do jego budzącej lęk i dyskomfort prezencji. Siedząc za stołem aż tak nie było widać poranionej klatki piersiowej.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Rumieniec oblewał policzki, barwiony podobnie jak wstęgi słońca wdrapującego się na firmament skąpany w bladym, szarawym fiolecie i ocieplających go refleksach różu zmieszanego z pomarańczem. Zakrywała oczy - nie dlatego, że brzydziły ją jego blizny; zgrubienia brużdżące skórę opowiadały o przeszłości, dopowiadały jej fragmenty tam, gdzie zawodziła pamięć, kreśląc wizję pełną bólu, udręki i przetrwania. Rozumiała to. Mówiła tym samym językiem, choć w porównaniu do muskularnej sylwetki Benjamina, jej własne ciało nie nosiło śladów pobytu w Tower. Dłonie zagarniające kończyny nie pozostawiały po sobie plam czerni, rzuciły cień jedynie na jej myśli, na duszę, którą wyrywały kawałek po kawałku, aż nie zostało z niej prawie nic prócz robactwa żerującego na truchle. Widział w sobie szpetność? Choć budowały go mityczne podania o herosach spod fundamentów Olimpu, wykuwając mięśnie ze stali, a wzrost z zagubionej w rodowodzie półboskości? Nieprzystrzyżona broda czy przydługie włosy nie były w stanie zakłamać jej spojrzenia, a raczej strzępków, które zdołała dojrzeć, zanim palce przycisnęły się do oczu i powieki opadły jak raptownie zrzucona kotwica ciągnąca na samo dno oceanu.
- Źle...? Nie, nie o to chodzi. Hector mówił, że blizny zbledną z czasem, ale ja myślę, że mogłyby tego nie robić. To historia. Twoja opowieść. Twoja siła. Dowód na to, że przeżyłeś. Nic w nich złego - skontrowała szczerze, głosem spokojnym jak leniwe jezioro wygrzewające się pod baldachimem letniego słońca. Nie była pewna, czy potrzebował teraz takiego podkreślenia, ani czy sam widział siebie w ten sposób - połamanego, przyciśniętego do zimnych wrót śmierci, z których cudem zawrócił, wymęczonego i skazanego na cudzą łaskę, a mimo to zwycięskiego i odważnego. Wiedziała przecież jak trudno było uwierzyć w takie zapewnienia, ale ktoś musiał wypowiedzieć je na głos, im szybciej, tym lepiej. Benjamin musiał je usłyszeć, zacząć się z nimi oswajać, akceptować. Musiał zrozumieć, że tak właśnie było. - Jeśli jej nie znaleźli, zdobędziemy nową - powtórzyła pewnie. Koneksje Elrica z Greengrassami znacznie ułatwiały takie procesy, pozwalały na dojścia do różdżkarzy skazanych na krucjatę poza Londyn, czy to z wyboru, czy z konieczności, zdolnych rzemieślników mogących przekuć drewno w magiczne narzędzie. Niektórzy z nich byli nawet szlachcicami, inni - pasjonatami. - Jak się czujesz? - spytała ciepło, dzisiaj, teraz, tutaj, stał o własnych siłach i znalazł w sobie werwę, by nosić siekierę, ale czy naprawdę wyzdrowiał na tyle, by nie sprawiało mu to trudności? Nie chciała, żeby zbyt mocno nadwyrężył się już przy pierwszej samodzielnej wędrówce, choć nigdy nie powiedziałaby tego na głos, świadoma, że na większość mężczyzn działało to jak płachta na byka. Mieli swoją dumę, godność nie do zadraśnięcia, czuli, że musieli być silni, a ona nauczyła się grać w te gry już dawno temu. Nie mogła jednak nie zapytać, tak po prostu, zwyczajnie, z drzemiącą na dnie żołądka troską.
- Na Merlina, nie. To mój brat - sprostowała ze zdziwionym rozbawieniem. Żaden mąż nie byłby tak nadopiekuńczy, jak nadopiekuńczym potrafiło być starsze rodzeństwo usiłujące wypełnić lukę troski sięgającą dziesiątek lat wstecz, kiedy ich życie spowijał mglisty całun tajemnicy przez matkę zabrany do grobu, a przez ojca: skryty pod pierzyną tchórzostwa i wygody. - Prawie dobrze. Cela, mogłeś słyszeć, jak Elric tak do mnie mówi, chociaż... nie za bardzo lubię ten skrót. Celine. Celine Lovegood - przedstawiła się i dzielnie odwróciła ku niemu spojrzenie, ciągnąc nim do twarzy Benjamina, uważna, by ani na jedno uderzenie serca kapryśny wzrok nie opadł niżej. W łagodnej łunie wschodzącego słońca wyglądał o wiele zdrowiej, niż przez ostatnie dni, kiedy doglądała go w szopie, wiecznie rozgoryczona, że nie mogli po prostu pozwolić mu dojść do siebie na kanapie w salonie. Zajęła jedyny pokój gościnny, kiedy wprowadziła się do domu brata; teraz nie mieli już przestrzeni, którą można było zaoferować nieznajomym, umęczonym duszom, choć wszystko wydawało się jej milsze niż stara kanciapa w ogrodzie. - A ty? Naprawdę masz na imię Steve? - zapytała miękko; próbowała odnaleźć jego tożsamość ze zbitek wspomnień, które szeptał w delirycznym półśnie, jednak wciąż pozostawał dla niej tajemnicą. Nierozwiązaną zagadką, labiryntem o zbyt wielu drogach, pośród którego zakrętów miotała się w ślepym poszukiwaniu wyjścia. Pełnym sprzeczności kalejdoskopem o wciąż zmieniających się kryształkach.
Pochwyciła jego wzrok, przez moment zastanawiając się, czy powinna odpowiedzieć - głośno przyjąć jego podziękowania i tym samym dać im podłoże, zaakceptować fakt, że były potrzebne, choć przecież nawet tak nie myślała. Na pomoc zasługiwał każdy dobry człowiek, każdy osiłek wykrwawiający się do suchych koryt po dawnych kałużach w spieczonej słońcem ziemi, bez względu na to, czy pamiętał swoje imię, życie, czy nie. Nie zasługiwali na to jedynie ludzie źli, przeżarci korupcją, brutalnością, żądzami wijącymi się jak żmije obnażające kły ociekające jadem. Ludzie jak członkowie magipolicji, którzy bez mrugnięcia okiem stracili jej ojca i sterroryzowali niewinnych przyjaciół, czy strażnicy odwiedzający jej celę, chociaż nie powinni byli tego robić. Ale może właśnie tego potrzebował? Potwierdzenia, przyjęcia? Uśmiechnęła się blado, oparłszy się tyłem bioder o kant szafki kuchennej, i splotła ze sobą dłonie.
- Najważniejsze, że stanąłeś o własnych siłach - zapewniła, z płomieniem determinacji ogrzewającym barwę głosu. Wciąż pamiętała widok brata i Steve'a ciągnących bezwładnego olbrzyma przez dróżkę w ogrodzie, pamiętała to, jak odpływał w nieistnienie, gdy jego ciało wściekle pluło krwią, gotowe się poddać; pamiętała smród, który lepił się do jego kończyn, i potrzebę, z jaką jego palce zacisnęły się na jej nadgarstku. Przeszedł piekło, kto zostawiłby go samemu sobie? Ulżyło jej, gdy odłożył siekierę - teraz półwila była skłonna uwierzyć, że naprawdę nie miał złych intencji. Mięśnie jej ramion poluźniły się widocznie, postura przybrała inny wyraz, spokojniejszy, gładszy, może jeszcze nie pełen zaufania, ale bardziej otwarty, skory udzielić go na kredyt. Nie będę się ciebie bać, jeśli nie dasz mi powodu, zdawała się mówić bez słów, ożywiona po niemalże przespanej nocy, której szarość snu wydawała się nagle odległym wspomnieniem. Rozbudził ją lepiej niż śpiew Marleny zwiastujący nadejście deszczu.
- Za wiele i tak nie było do znalezienia, ale coś wyczarujemy. Tylko... Zaraz obok, po prawej, jest łazienka. Elric trzyma tam swój szlafrok, zobaczysz, czy na ciebie pasuje? Nie wypada robić śniadania w, hm, prawie niczym - stwierdziła z rumianym zmieszaniem, podczas gdy jej ręce już rozpoczęły wędrówkę po zakamarkach szafek, półek i drewnianych schowków. Czerstwy chleb, który wpadł w jej dłonie, wcale nie zachęcał - ale nie miała wyboru, nie znalazła niczego świeższego, ani śladu miękkich okruszków czy chrupiącej skórki, jedynie marny dowód ekonomicznych trudów. Zmarszczyła lekko brwi, wyciągnąwszy kilka solidnych kromek z chlebaka, po czym sięgnęła po patelnię z myślą, że może podsmażone na suchym żeliwie będą smakować trochę lepiej. - W lodówce jest szynka, lubisz? - zapytała, wskazawszy płynnym ruchem głowy w kierunku magicznie schładzanej szafki pełniącej rolę mugolskiego urządzenia. Palnik na kuchence powoli się rozgrzewał, w tym czasie myszkowała w kolejnej szafce, przesuwając wypełniające ją rzeczy, i z leniwym zadowoleniem wydobyła z jej dalszych odmętów nieduży słoik. - Mamy nawet smalec. Możesz zjeść moją porcję, ja za nim nie przepadam - przyznała i zmarszczyła nos na samo wyobrażenie sobie tej okropnej, tłustej konsystencji.
- Źle...? Nie, nie o to chodzi. Hector mówił, że blizny zbledną z czasem, ale ja myślę, że mogłyby tego nie robić. To historia. Twoja opowieść. Twoja siła. Dowód na to, że przeżyłeś. Nic w nich złego - skontrowała szczerze, głosem spokojnym jak leniwe jezioro wygrzewające się pod baldachimem letniego słońca. Nie była pewna, czy potrzebował teraz takiego podkreślenia, ani czy sam widział siebie w ten sposób - połamanego, przyciśniętego do zimnych wrót śmierci, z których cudem zawrócił, wymęczonego i skazanego na cudzą łaskę, a mimo to zwycięskiego i odważnego. Wiedziała przecież jak trudno było uwierzyć w takie zapewnienia, ale ktoś musiał wypowiedzieć je na głos, im szybciej, tym lepiej. Benjamin musiał je usłyszeć, zacząć się z nimi oswajać, akceptować. Musiał zrozumieć, że tak właśnie było. - Jeśli jej nie znaleźli, zdobędziemy nową - powtórzyła pewnie. Koneksje Elrica z Greengrassami znacznie ułatwiały takie procesy, pozwalały na dojścia do różdżkarzy skazanych na krucjatę poza Londyn, czy to z wyboru, czy z konieczności, zdolnych rzemieślników mogących przekuć drewno w magiczne narzędzie. Niektórzy z nich byli nawet szlachcicami, inni - pasjonatami. - Jak się czujesz? - spytała ciepło, dzisiaj, teraz, tutaj, stał o własnych siłach i znalazł w sobie werwę, by nosić siekierę, ale czy naprawdę wyzdrowiał na tyle, by nie sprawiało mu to trudności? Nie chciała, żeby zbyt mocno nadwyrężył się już przy pierwszej samodzielnej wędrówce, choć nigdy nie powiedziałaby tego na głos, świadoma, że na większość mężczyzn działało to jak płachta na byka. Mieli swoją dumę, godność nie do zadraśnięcia, czuli, że musieli być silni, a ona nauczyła się grać w te gry już dawno temu. Nie mogła jednak nie zapytać, tak po prostu, zwyczajnie, z drzemiącą na dnie żołądka troską.
- Na Merlina, nie. To mój brat - sprostowała ze zdziwionym rozbawieniem. Żaden mąż nie byłby tak nadopiekuńczy, jak nadopiekuńczym potrafiło być starsze rodzeństwo usiłujące wypełnić lukę troski sięgającą dziesiątek lat wstecz, kiedy ich życie spowijał mglisty całun tajemnicy przez matkę zabrany do grobu, a przez ojca: skryty pod pierzyną tchórzostwa i wygody. - Prawie dobrze. Cela, mogłeś słyszeć, jak Elric tak do mnie mówi, chociaż... nie za bardzo lubię ten skrót. Celine. Celine Lovegood - przedstawiła się i dzielnie odwróciła ku niemu spojrzenie, ciągnąc nim do twarzy Benjamina, uważna, by ani na jedno uderzenie serca kapryśny wzrok nie opadł niżej. W łagodnej łunie wschodzącego słońca wyglądał o wiele zdrowiej, niż przez ostatnie dni, kiedy doglądała go w szopie, wiecznie rozgoryczona, że nie mogli po prostu pozwolić mu dojść do siebie na kanapie w salonie. Zajęła jedyny pokój gościnny, kiedy wprowadziła się do domu brata; teraz nie mieli już przestrzeni, którą można było zaoferować nieznajomym, umęczonym duszom, choć wszystko wydawało się jej milsze niż stara kanciapa w ogrodzie. - A ty? Naprawdę masz na imię Steve? - zapytała miękko; próbowała odnaleźć jego tożsamość ze zbitek wspomnień, które szeptał w delirycznym półśnie, jednak wciąż pozostawał dla niej tajemnicą. Nierozwiązaną zagadką, labiryntem o zbyt wielu drogach, pośród którego zakrętów miotała się w ślepym poszukiwaniu wyjścia. Pełnym sprzeczności kalejdoskopem o wciąż zmieniających się kryształkach.
Pochwyciła jego wzrok, przez moment zastanawiając się, czy powinna odpowiedzieć - głośno przyjąć jego podziękowania i tym samym dać im podłoże, zaakceptować fakt, że były potrzebne, choć przecież nawet tak nie myślała. Na pomoc zasługiwał każdy dobry człowiek, każdy osiłek wykrwawiający się do suchych koryt po dawnych kałużach w spieczonej słońcem ziemi, bez względu na to, czy pamiętał swoje imię, życie, czy nie. Nie zasługiwali na to jedynie ludzie źli, przeżarci korupcją, brutalnością, żądzami wijącymi się jak żmije obnażające kły ociekające jadem. Ludzie jak członkowie magipolicji, którzy bez mrugnięcia okiem stracili jej ojca i sterroryzowali niewinnych przyjaciół, czy strażnicy odwiedzający jej celę, chociaż nie powinni byli tego robić. Ale może właśnie tego potrzebował? Potwierdzenia, przyjęcia? Uśmiechnęła się blado, oparłszy się tyłem bioder o kant szafki kuchennej, i splotła ze sobą dłonie.
- Najważniejsze, że stanąłeś o własnych siłach - zapewniła, z płomieniem determinacji ogrzewającym barwę głosu. Wciąż pamiętała widok brata i Steve'a ciągnących bezwładnego olbrzyma przez dróżkę w ogrodzie, pamiętała to, jak odpływał w nieistnienie, gdy jego ciało wściekle pluło krwią, gotowe się poddać; pamiętała smród, który lepił się do jego kończyn, i potrzebę, z jaką jego palce zacisnęły się na jej nadgarstku. Przeszedł piekło, kto zostawiłby go samemu sobie? Ulżyło jej, gdy odłożył siekierę - teraz półwila była skłonna uwierzyć, że naprawdę nie miał złych intencji. Mięśnie jej ramion poluźniły się widocznie, postura przybrała inny wyraz, spokojniejszy, gładszy, może jeszcze nie pełen zaufania, ale bardziej otwarty, skory udzielić go na kredyt. Nie będę się ciebie bać, jeśli nie dasz mi powodu, zdawała się mówić bez słów, ożywiona po niemalże przespanej nocy, której szarość snu wydawała się nagle odległym wspomnieniem. Rozbudził ją lepiej niż śpiew Marleny zwiastujący nadejście deszczu.
- Za wiele i tak nie było do znalezienia, ale coś wyczarujemy. Tylko... Zaraz obok, po prawej, jest łazienka. Elric trzyma tam swój szlafrok, zobaczysz, czy na ciebie pasuje? Nie wypada robić śniadania w, hm, prawie niczym - stwierdziła z rumianym zmieszaniem, podczas gdy jej ręce już rozpoczęły wędrówkę po zakamarkach szafek, półek i drewnianych schowków. Czerstwy chleb, który wpadł w jej dłonie, wcale nie zachęcał - ale nie miała wyboru, nie znalazła niczego świeższego, ani śladu miękkich okruszków czy chrupiącej skórki, jedynie marny dowód ekonomicznych trudów. Zmarszczyła lekko brwi, wyciągnąwszy kilka solidnych kromek z chlebaka, po czym sięgnęła po patelnię z myślą, że może podsmażone na suchym żeliwie będą smakować trochę lepiej. - W lodówce jest szynka, lubisz? - zapytała, wskazawszy płynnym ruchem głowy w kierunku magicznie schładzanej szafki pełniącej rolę mugolskiego urządzenia. Palnik na kuchence powoli się rozgrzewał, w tym czasie myszkowała w kolejnej szafce, przesuwając wypełniające ją rzeczy, i z leniwym zadowoleniem wydobyła z jej dalszych odmętów nieduży słoik. - Mamy nawet smalec. Możesz zjeść moją porcję, ja za nim nie przepadam - przyznała i zmarszczyła nos na samo wyobrażenie sobie tej okropnej, tłustej konsystencji.
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Hector, kolejne imię, które wyłaniało się z głębiny niepamięci, żwawiej jednak niż pozostałe, ociężałe ryby. Mówiła o kimś, kogo poznał niedawno...Ach, tak, to mógł być ten cały Harry, chociaż Benjamin nie miał prawa być pewien. Łypnął tylko na dziewczynę z ukosa, nie wrogo, raczej dziwnie zawstydzony sposobem, w jaki przemawiała. Jej głos był dźwięczny, melodyjny, brzmiał jak muzyka, uwodząca i słodka, nawet jeśli opisywał przecież brzydkie rzeczy, elementy pokiereszowanego ciała, których się tak wstydził. Zmarszczył brwi, nie przywykł do tak metaforycznego podejścia do prozaicznej kwestii wyglądu - albo raczej tak mu się wydawało, tego też nie wiedział. Nie wzruszył się jednak prośbą pocieszenia ani nie rozczulił, odchrząknął tylko dziwnie, mimo wszystko nieco uspokojony zapewnieniem blondynki. - Kto to Hector? - zapytał wprost, starając się wyciągnąć z tej konwersacji jak najwięcej faktów, uzbierać ich na tyle, by posadowić mocne fundamenty tego, gdzie się znalazł. I z kim. I czy mógł naprawdę liczyć na pomoc ludzi, którzy go uratowali. Zdawał sobie sprawę, że jest ciężarem, nawet jeśli powody takiego przeczucia nie były jasne. Wokół działo się coś niedobrego, mrocznego, groźnego, a on czuł się absolutnie bezbronny, nawet jeśi w zasięgu dłoni trzymał świeżo naostrzoną siekierę. - Muszę ją mieć teraz. Jak najszybciej - dodał szybko na powtórzone uspokojenie dotyczące sprawienia nowej różdżki; im większą sprawność odzyskiwał, tym bardziej boleśnie doskwierał mu brak możliwości magicznej obrony. Dalej wpatrywał się w sylwetkę dziewczyny, nieco zirytowany dekoncentracją, jaką w nim wywoływała. I tak nie był w najlepszej umysłowo formie, a tu dodatkowo proszę, kolejne utrudnienie w postaci zjawiskowo urodziwej dzierlatki, tak troskliwie pytającej go o samopoczucie. Znów mruknął coś pod nosem, ni to parskając stłumionym śmiechem, ni to kaszląc z słabym oburzeniem. - Niezbyt dobrze. Nic nie pamiętam. Chyba musiałem dostać w łeb i coś się pokićkało - podniósł prawą dłoń i odruchowo przejechał palcami po rozczochranych, ale czystych, roztaczających kwiatową woń, włosach. Nie wyczuwał co prawda blizn ani świeżych ran, ale co innego mogło być przyczyną tego zagubienia? - Chujowe uczucie, tak nic nie wiedzieć o sobie - dodał ciszej, prawie smutno, jakby do siebie, niezbyt przejęty tym, że używa niezwykle wulgarnego słownictwa przy istocie tak anielskiej, jaką bez wątpienia była...Cela. Celine. Celine Lovegood, pasowało jej to nazwisko, imię także, miękkie, śpiewne, ulotne, jak ona cała. Pokiwał głową, tak, to miało sens, a kolejny element rozpieprzonej w drobny mak układanki wpadł na swoje miejsce. Niezbyt ważny, ale na pewno ładny; gdyby rzeczywistośc była puzzlami, to element z Celine byłby tym najjaśniejszym, pomarańczowym - brzoskwiniowym? - zapewne przedstawiającym kwiatuszek, małego szczeniaczka albo wyjątkowo barwny wycinek wiosennej łąki. - Ja...nie, chyba nie. Chyba mam na imię - urwał, znów marszcząc brwi. Musiał się skoncentrować, a wieść o tym, że jasnowłosa piękność nie posiadała męża nieco to utrudniała. Szybko zdusił jednak absurdalną ścieżkę płomienia rozmyślań - nie, nie nazywał się Steve, to brzmiało obco. Znajome wydawały się inne imiona. Percy bardziej, Ben - mniej.. Czuł, że to pierwsze imię jest szczególnie ważne, że znaczy dla niego niezwykle wiele, więc tak, mogło należeć do niego, ale... czy mógł mieć pewność? Może po prostu przypomniał sobie najprostszy zbiór liter. Albo personalia swojego ojca, brata albo syna. Na Merlina, czy mógł mieć dzieci? Poczuł, że się poci, tym razem odgarnął nerwowo włosy z czoła, podnosząc wzrok na Celine. Spojrzenie miał zagubione i wystraszone, tak, jakby właśnie przypomniał sobie część paskudnego koszmaru. - Percy, chyba. Nie najgorsze imię, co? - zdecydował się w końcu powiedzieć prawdę, tak, z dwojga złego wolał nazywać się Percy niż Ben; zresztą, to drugie imię dziwnie kojarzyło mu się z jakimś ważnym budynkiem. Zegarem? Zamrugał gwałtownie, przebłyski ogólnej wiedzy o świecie zdarzały mu się coraz częściej i stawały się coraz wyraźniejsze. - Co mi się stało? Kiedy mnie tu przynieśliście? I kim...kim jesteście? - przeszedł do zadawania pytań, to on powinien wieść w tym prym, nie wiedział nic, a Celine - na pewno wiedziała więcej. Jego bohaterowie byli czarodziejami, wiedzieli o różdżkach, uzdrowiciel leczył go sprawnymi zaklęciami, to miało sens. Reszta pozostawała zagadką. Chętnie zasypałby dziewczynę dalszymi pytaniami, ale sugestia skompletowania ubioru zahamowała potencjalną pytajnikową przesadę. Znów zerknął w dół, na swoją klatkę piersiową i finezyjnie zawinięty wokół bioder koc, po czym westchnął ciężko, tak, jakby blondynka prosiła go o wyprawę na najwyższy szczyt góry, a nie zrobienie kilku kroków w kierunku łazienki. Bez dalszego słowa i marudzenia wstał z krzesła zamaszystym ruchem - przez co prowizoryczna przepaska przez moment groziła zsunięciem się aż do kolan - po czym zniknął za bocznymi drzwiami. W łazience starał się ignorować istnienie lustra, wystarczająco przejął się potencjalnym obrzydzeniem, jakie wywołał u Celine. Zdjął szybko z wieszaka ciemnobrązowy szlafrok i narzucił go na siebie, koc równo składając i odkładając go na bok umywalki.
Szlafrok był zdecydowanie za krótki, nie dopinał się też na pokaźnej klatce piersiowej Percy'ego, pił go też mocno pod pachami, ale nie miał alternatywy. Powrócił do kuchni nieco pokracznie, ale rozpromienił się, słysząc o jedzeniu. Był głodny jak galopujący godzinami garboróg. - No pewnie - potwierdził, podchodząc bliżej do krzątającej się przy szafkach kuchennych Celine. - W czym pomóc? - zapytał wyjątkowo grzecznie, nie zamierzał siedzieć z założonymi rękami, nie tylko dlatego, że chciał być bliżej tej uroczej dziewczyny lub zrobić na niej dobre wrażenie. Sam chciał wyłożyć na patelnie tyle smalcu, ile uzna za stosowne - i może przegryźć co nieco jedzenia w trakcie przygotowania posiłku. Skromnego, jego uwadze nie umknął niedobór smakołyków oraz, chociażby, faktura bochenka. Lovegoodowie nie byli bogaci, a mimo to postanowili go uratować, przyjmując go pod swój dach w tak trudnej sytuacji. Poczuł ścisk w żołądku. Wzruszenia lub, co równie prawdopodobne, głodu. - Jak się go da na patelnie, to zmięknie. Można go też obtoczyć w jajku - poradził, wskazując wielką dłonią na chleb, który nawet z tej odległości nie wydawał się wyjątkowo świeży. Nie, żeby to Benjaminowi przeszkadzało, zjadłby teraz konia z kopytami - i nie była to metafora.
Szlafrok był zdecydowanie za krótki, nie dopinał się też na pokaźnej klatce piersiowej Percy'ego, pił go też mocno pod pachami, ale nie miał alternatywy. Powrócił do kuchni nieco pokracznie, ale rozpromienił się, słysząc o jedzeniu. Był głodny jak galopujący godzinami garboróg. - No pewnie - potwierdził, podchodząc bliżej do krzątającej się przy szafkach kuchennych Celine. - W czym pomóc? - zapytał wyjątkowo grzecznie, nie zamierzał siedzieć z założonymi rękami, nie tylko dlatego, że chciał być bliżej tej uroczej dziewczyny lub zrobić na niej dobre wrażenie. Sam chciał wyłożyć na patelnie tyle smalcu, ile uzna za stosowne - i może przegryźć co nieco jedzenia w trakcie przygotowania posiłku. Skromnego, jego uwadze nie umknął niedobór smakołyków oraz, chociażby, faktura bochenka. Lovegoodowie nie byli bogaci, a mimo to postanowili go uratować, przyjmując go pod swój dach w tak trudnej sytuacji. Poczuł ścisk w żołądku. Wzruszenia lub, co równie prawdopodobne, głodu. - Jak się go da na patelnie, to zmięknie. Można go też obtoczyć w jajku - poradził, wskazując wielką dłonią na chleb, który nawet z tej odległości nie wydawał się wyjątkowo świeży. Nie, żeby to Benjaminowi przeszkadzało, zjadłby teraz konia z kopytami - i nie była to metafora.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
- Uzdrowiciel, w pewnym sensie przyjaciel. Często go odwiedzam - wyjaśniła pokrótce, z rozmysłem nie tytułując Hectora pełną nazwą wykonywanego przez niego zawodu. Magipsychiatra tworzyło wokół niego fosy i wznosiło mury nie do przebicia, cegła po cegle niestrudzenie budowały wizerunek człowieka zaglądającego przez szkło powiększające w odmęty umysłów i rozszyfrowującego zagmatwane wzory ich fałd. Co zresztą pomyślałby o niej Benjamin, gdyby teraz, ni z gruszki, ni z pietruszki wyznała mu całą prawdę? Psychiatrów odwiedzało się w jednym celu, kiedy los wiódł za rękę w poszukiwaniu ostatniej deski ratunku od chorób, z którymi nie radzili sobie zwykli medycy; w oczach społeczeństwa takie praktyki naznaczał sztywny, surowy stygmat, mówił o niesamodzielnych, bezsilnych duszach, które zmuszone były płacić komuś za to, by postawiono je na nogi. Wcześniej sama wierzyła, że było to prawdą, ale dziś jej perspektywa, doświadczona na własnej skórze, uległa zmianie. A jeśli miałoby się okazać, że ekspertyza zawodowa Hectora okaże się Benjaminowi niezbędna? By i on odnalazł się w rzeczywistości, w której naznaczono go szarpaniną blizn i odebrano pamięć, należało oswoić go z sylwetką Vale'a krok po kroku, tak sądziła, bez skoków w czarne oceaniczne głębiny, za to zacząwszy od drobienia na mieliźnie po miękkim, piaszczystym gruncie.
Drgnęła, instynktownie gotowa do ucieczki, kiedy z takim naciskiem kreślił słowa pełne potrzeby palącej go od środka. Rozumiała paskudztwo bezsilności, co nie znaczyło, że nie wzbudzał w niej przy tym obaw - bo ktoś pokroju Benjamina, z tak potężną sylwetką i mapą tatuażów wyznaczających kontynenty na jego ciele, wcale nie potrzebował siekiery w ręce, by wyrządzić krzywdę w przypływie podszytego adrenaliną niezadowolenia.
- A ja teraz nie mogę ci z tym pomóc - odpowiedziała spokojnie, miękko, każdą iskierką swojego istnienia czerpiąc z przekazanych jej pokładów siły, by głos nie zatrząsł się pod wpływem lęku. I udało się jej to, brzmiała przyjemnie, ciepło, choć przecież mówiła mu coś, z czego nie będzie ucieszony. - Ale powiem bratu, kiedy się obudzi - albo gdy wróci z pracy, zależnie od humoru i dokuczającego mu zmęczenia. Od czasu pojawienia się na niebie złocistej komety wszyscy spali jak na szpilkach, a odpocznienie nadchodzące w lunarnej poświacie srebrnego księżyca zdawało się słodkim, zakazanym owocem, za którego smakiem tak bardzo tęsknili. Zastanawiała się czy gwiazda przyczyniała się do koszmarów, które co noc męczyły także Benjamina; był niespokojny, odwiedzany przez mary skryte w pelerynach cieni, które wślizgiwały się do jego umysłu przez uszy i nozdrza, zagnieżdżając się w bezbronności, gdy ten odpływał w ramiona drzemki. Zdarzyło się, że raz została z nim dłużej, niż zamierzała - patrzyła na niego spod drewnianej ściany szopy, siedząca na ziemi, a kiedy jego ciałem wstrząsnął spazm bólu zrodzonego w koszmarach, próbowała uspokoić go obecnością, nienachalnym dotykiem łagodnie mknącym po ramieniu czy dłoni ułożonej na przegubie jego nadgarstka.
- Podobno wspomnienia rzadko kiedy przepadają na zawsze i z czasem wracają - powtórzyła to, co usłyszała od mądrzejszych koleżanek. Dla wielu starszych kobiet w porcie było to udręką, chociaż wiedziała, że mówiły metaforycznie, nigdy niepokarane amnezją, za którą tak bardzo goniły. - Wskrzeszają je zapachy czy widoki, które są ci znajome. Ważne imiona. Ulubione smaki. A inne wrócą same, kiedy poczują, że przestałeś za nimi gonić, choćby po to, żeby zagrać ci na nosie - mówiąc to uniosła kąciki ust ku górze w ledwo dostrzegalnym uśmiechu. Po części próbowała go pocieszyć, podczas gdy druga część jej duszy naprawdę w to wierzyła: że prędzej czy później dawne życie Bena objawi się w reflektorach kulminacyjnych sekund na scenie jego własnego spektaklu i wszystko stanie się jasne. - Nic? Wiesz już, że przetrwałeś, i że robiłeś to niejeden raz - dodała, bo gdy zacierała się reszta, nawet najdrobniejszy szczegół mógł posłać w palenisko serca pozbawionego nadziei tę jedną, jedyną iskierkę. Nie tego oczekiwał, to jasne, ale tylko tyle obecnie dawał mu los.
Skinęła głową, gdy przywołał w pamięci imię, którym kiedyś się posługiwał i musiała przyznać, że faktycznie brzmiało ładnie, a przy tym zawisło w dziwnym absurdzie: jednocześnie wcale mu nie pasowało, przy czym pasowało mu znacznie bardziej, niż Steve.
- Jak sir Percival od okrągłego stołu - zgodziła się z uśmiechem, po czym sięgnęła do połów brzoskwiniowej koszuli nocnej i uniosła je nieznacznie, dygając przed czarodziejem w teatralnie czcigodny sposób. - Miło mi w końcu cię poznać - bo wcześniej nie mieli okazji tego zrobić, nie tak; jej wyraz twarzy spoważniał potem, uśmiech zniknął w kącikach ust, splotła przed sobą dłonie i delikatnie wygięła palce. - Trafiłeś do nas pierwszego lipca. Elric znalazł cię... pokiereszowanego, na granicy życia i śmierci. Nie wiemy dlaczego, ani kto ci to zrobił, byłeś sam i umierałeś pod okiem żarliwego słońca. Nie miałeś przy sobie różdżki. Twoje ubranie było podarte, całe... zakrwawione - tłumaczyła powoli i przymknęła powieki, lecz to tylko pchnęło przed jej oczy obrazy z tamtego dnia, które próbowała od siebie odsunąć; szramy nienaturalnych ran pokrywających ciało, kurz, pył i ziemię lepiące się do zapoconych kończyn, ślady wymiotów i moczu na tkaninach i skórze. Jasnym było jedynie to, że przeszedł piekło. Że wydrapał sobie przetrwanie pazurami - własnymi i cudzymi. - To Dolina Godryka - dodała na wypadek, gdyby wspomnienie miejscowości opuściło jego wymęczoną pamięć. - Elric jest smokologiem. Pracuje w Peak District u lordów Greengrass. Ja jestem tancerką, baletnicą - przedstawiła ich, po czym uniosła powieki i znów spojrzała na Benjamina, naturalna, swobodniejsza, lecz później też - czerwieniąca się mocniej, gdy podczas podrywającego go ku górze ruchu faktura koca zadrżała i zmusiła ją do obrócenia się w bok, jakby znów oparzył ją bez zapowiedzi. Zaskakujące, że ze swoją nieprzyzwoitością wobec innych nigdy nie miała problemów, ale on, och, on dziś ją płoszył.
Kiedy wrócił, Ben - Percy - wyglądał bezpieczniej. Szlafrok był na niego przymały, jednak tego się spodziewała, dokładnie tak wyobrażała sobie wielkoluda jego pokroju w ciemnobrązowej, puszystej tkaninie, dodającej mu domowego uroku; Celine uśmiechnęła się do siebie, myśli zachowując w prywatności głowy, po czym skinęła w zaproszeniu bliżej kuchennych szafek na jego pragnienie pomocy. Tak samo zachowywała się w domu Doe. Tak samo odpowiadała na gościnność, mimo trawiącego ją zmęczenia, pokłosia tylu chorób.
- Znasz się na tym? - spytała ze zdziwieniem, kiedy zasugerował skorzystanie z jajek. - Och, obtoczyć możemy go co najwyżej w kurzu. Nigdzie ich nie dostałam - poskarżyła się i lekko wydęła policzki. Jej urok spełzał na niczym, gdy przychodziło do pertraktacji z sąsiadkami mogącymi sprzedać kurze wyroby, te zawsze patrzyły na nią z ukosa, młócąc pod nosem ledwo słyszalne słowa za plecami, kiedy odsyłały ją z niczym. - Podsmażysz? - zaproponowała i wskazała na rozgrzaną już patelnię. Skoro chciał włączyć się w przygotowywanie śniadania, nie zamierzała mu tego odmawiać, ba, właściwie bardzo ją to cieszyło - bo to znaczyło, że naprawdę poczuł się lepiej. W tym czasie sama podeszła do lodówki i zaczęła przebierać w jej przyjemnie chłodnych czeluściach w poszukiwaniu szynki. - Co one znaczą? - zapytała po chwili, odwrócona do niego plecami, niepewność zatańczyła w zespoleniu z dziwną, niezrozumiałą ciekawością. - Twoje tatuaże - sprecyzowała. Pamiętasz?
Drgnęła, instynktownie gotowa do ucieczki, kiedy z takim naciskiem kreślił słowa pełne potrzeby palącej go od środka. Rozumiała paskudztwo bezsilności, co nie znaczyło, że nie wzbudzał w niej przy tym obaw - bo ktoś pokroju Benjamina, z tak potężną sylwetką i mapą tatuażów wyznaczających kontynenty na jego ciele, wcale nie potrzebował siekiery w ręce, by wyrządzić krzywdę w przypływie podszytego adrenaliną niezadowolenia.
- A ja teraz nie mogę ci z tym pomóc - odpowiedziała spokojnie, miękko, każdą iskierką swojego istnienia czerpiąc z przekazanych jej pokładów siły, by głos nie zatrząsł się pod wpływem lęku. I udało się jej to, brzmiała przyjemnie, ciepło, choć przecież mówiła mu coś, z czego nie będzie ucieszony. - Ale powiem bratu, kiedy się obudzi - albo gdy wróci z pracy, zależnie od humoru i dokuczającego mu zmęczenia. Od czasu pojawienia się na niebie złocistej komety wszyscy spali jak na szpilkach, a odpocznienie nadchodzące w lunarnej poświacie srebrnego księżyca zdawało się słodkim, zakazanym owocem, za którego smakiem tak bardzo tęsknili. Zastanawiała się czy gwiazda przyczyniała się do koszmarów, które co noc męczyły także Benjamina; był niespokojny, odwiedzany przez mary skryte w pelerynach cieni, które wślizgiwały się do jego umysłu przez uszy i nozdrza, zagnieżdżając się w bezbronności, gdy ten odpływał w ramiona drzemki. Zdarzyło się, że raz została z nim dłużej, niż zamierzała - patrzyła na niego spod drewnianej ściany szopy, siedząca na ziemi, a kiedy jego ciałem wstrząsnął spazm bólu zrodzonego w koszmarach, próbowała uspokoić go obecnością, nienachalnym dotykiem łagodnie mknącym po ramieniu czy dłoni ułożonej na przegubie jego nadgarstka.
- Podobno wspomnienia rzadko kiedy przepadają na zawsze i z czasem wracają - powtórzyła to, co usłyszała od mądrzejszych koleżanek. Dla wielu starszych kobiet w porcie było to udręką, chociaż wiedziała, że mówiły metaforycznie, nigdy niepokarane amnezją, za którą tak bardzo goniły. - Wskrzeszają je zapachy czy widoki, które są ci znajome. Ważne imiona. Ulubione smaki. A inne wrócą same, kiedy poczują, że przestałeś za nimi gonić, choćby po to, żeby zagrać ci na nosie - mówiąc to uniosła kąciki ust ku górze w ledwo dostrzegalnym uśmiechu. Po części próbowała go pocieszyć, podczas gdy druga część jej duszy naprawdę w to wierzyła: że prędzej czy później dawne życie Bena objawi się w reflektorach kulminacyjnych sekund na scenie jego własnego spektaklu i wszystko stanie się jasne. - Nic? Wiesz już, że przetrwałeś, i że robiłeś to niejeden raz - dodała, bo gdy zacierała się reszta, nawet najdrobniejszy szczegół mógł posłać w palenisko serca pozbawionego nadziei tę jedną, jedyną iskierkę. Nie tego oczekiwał, to jasne, ale tylko tyle obecnie dawał mu los.
Skinęła głową, gdy przywołał w pamięci imię, którym kiedyś się posługiwał i musiała przyznać, że faktycznie brzmiało ładnie, a przy tym zawisło w dziwnym absurdzie: jednocześnie wcale mu nie pasowało, przy czym pasowało mu znacznie bardziej, niż Steve.
- Jak sir Percival od okrągłego stołu - zgodziła się z uśmiechem, po czym sięgnęła do połów brzoskwiniowej koszuli nocnej i uniosła je nieznacznie, dygając przed czarodziejem w teatralnie czcigodny sposób. - Miło mi w końcu cię poznać - bo wcześniej nie mieli okazji tego zrobić, nie tak; jej wyraz twarzy spoważniał potem, uśmiech zniknął w kącikach ust, splotła przed sobą dłonie i delikatnie wygięła palce. - Trafiłeś do nas pierwszego lipca. Elric znalazł cię... pokiereszowanego, na granicy życia i śmierci. Nie wiemy dlaczego, ani kto ci to zrobił, byłeś sam i umierałeś pod okiem żarliwego słońca. Nie miałeś przy sobie różdżki. Twoje ubranie było podarte, całe... zakrwawione - tłumaczyła powoli i przymknęła powieki, lecz to tylko pchnęło przed jej oczy obrazy z tamtego dnia, które próbowała od siebie odsunąć; szramy nienaturalnych ran pokrywających ciało, kurz, pył i ziemię lepiące się do zapoconych kończyn, ślady wymiotów i moczu na tkaninach i skórze. Jasnym było jedynie to, że przeszedł piekło. Że wydrapał sobie przetrwanie pazurami - własnymi i cudzymi. - To Dolina Godryka - dodała na wypadek, gdyby wspomnienie miejscowości opuściło jego wymęczoną pamięć. - Elric jest smokologiem. Pracuje w Peak District u lordów Greengrass. Ja jestem tancerką, baletnicą - przedstawiła ich, po czym uniosła powieki i znów spojrzała na Benjamina, naturalna, swobodniejsza, lecz później też - czerwieniąca się mocniej, gdy podczas podrywającego go ku górze ruchu faktura koca zadrżała i zmusiła ją do obrócenia się w bok, jakby znów oparzył ją bez zapowiedzi. Zaskakujące, że ze swoją nieprzyzwoitością wobec innych nigdy nie miała problemów, ale on, och, on dziś ją płoszył.
Kiedy wrócił, Ben - Percy - wyglądał bezpieczniej. Szlafrok był na niego przymały, jednak tego się spodziewała, dokładnie tak wyobrażała sobie wielkoluda jego pokroju w ciemnobrązowej, puszystej tkaninie, dodającej mu domowego uroku; Celine uśmiechnęła się do siebie, myśli zachowując w prywatności głowy, po czym skinęła w zaproszeniu bliżej kuchennych szafek na jego pragnienie pomocy. Tak samo zachowywała się w domu Doe. Tak samo odpowiadała na gościnność, mimo trawiącego ją zmęczenia, pokłosia tylu chorób.
- Znasz się na tym? - spytała ze zdziwieniem, kiedy zasugerował skorzystanie z jajek. - Och, obtoczyć możemy go co najwyżej w kurzu. Nigdzie ich nie dostałam - poskarżyła się i lekko wydęła policzki. Jej urok spełzał na niczym, gdy przychodziło do pertraktacji z sąsiadkami mogącymi sprzedać kurze wyroby, te zawsze patrzyły na nią z ukosa, młócąc pod nosem ledwo słyszalne słowa za plecami, kiedy odsyłały ją z niczym. - Podsmażysz? - zaproponowała i wskazała na rozgrzaną już patelnię. Skoro chciał włączyć się w przygotowywanie śniadania, nie zamierzała mu tego odmawiać, ba, właściwie bardzo ją to cieszyło - bo to znaczyło, że naprawdę poczuł się lepiej. W tym czasie sama podeszła do lodówki i zaczęła przebierać w jej przyjemnie chłodnych czeluściach w poszukiwaniu szynki. - Co one znaczą? - zapytała po chwili, odwrócona do niego plecami, niepewność zatańczyła w zespoleniu z dziwną, niezrozumiałą ciekawością. - Twoje tatuaże - sprecyzowała. Pamiętasz?
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Dlaczego Celine nazywała uzdrowiciela przyjacielem - i dlaczego odwiedzała go tak często? Te pytania powinny pojawić się w każdym zdrowym, bystrym umyśle, niestety, ten Benjamina nie zasługiwał na takie określenia. Ciekawiła go postać prześlicznego dziewczęcia, ale bardziej jednak intrygowała go własna przeszłość i odzyskanie świadomości. A także różdżki, ten brak palił go najbardziej, frustrował, przerażał; nieustannie powracał do tego tematu, czegoś brakowało mu w prawej ręce, bez możliwości magicznej obrony czuł się nagi. A to doskwierało mu bardziej niż faktyczny negliż, mogący nieco utrudnić nawiązanie przyjacielskiej relacji z jego tymczasową anielicą.
- To bardzo pilne. Muszę mieć ją jak najszybciej - powtórzył uparcie, tak, jakby nie bełkotał o potrzebie posiadania różdżki nawet w najgorszej malignie, a Celine była dziedziczką Ollivanderów (dlaczego zapamiętał akurat to nazwisko?), gotową wystrugać mu działające drewienko w ciągu najbliższego kwadransa. Ponownie mruknął coś pod nosem, nieco nerwowo, lecz spokojny, utkany z melodii ton blondynki nie pozwolił mu na rozwinięcie zdenerwowania. Cała była ujmująca, dobra, nieskalana w jakiś trudny do uwierzenia sposób, pozwalał więc jej się uwieść, ułagodzić, ukoić, zaokrąglić ostre kanty przerażenia. Oswajała go samym byciem, wyglądem, kuszącym zaśpiewem samogłosek, działającym na rozedrganego psychicznie Bena niczym chłodny kompres. Przy niej nawet twarde, kuchenne krzesło, stawało się wygodne niczym biblioteczny fotel, a bolesna rzeczywistość, obca i dzika, nieznana i wroga - nieco łatwiejsza do zaakceptowania.
Spoglądał więc na nią - uśmiechniętą i uroczą - mrugając nieco za często, rozkojarzony na tyle, by zaprzestał paranoicznej krzątaniny i prób buntu przeciwko nieistniejącym (jeszcze?) zasadom. - Ja chcę już wiedzieć, kim jestem. I kto mi grozi - odpowiedział powoli, niecierpliwie, chociaż już bez uprzedniej niemal agresywnej natarczywości. Nie czuł się bezpiecznie, nawet jeśli w rozświetlonej brzaskiem poranka kuchni nie groziło mu absolutnie nic - oprócz dalszego rozkojarzenia urodą jasnowłosej dziewczyny. Mającej zbawienny wpływ na jego chaotyczne decyzje. Gdyby nie ona, już dawno wybiegłby prosto w las, trzymając w ręku siekierę, gotowy zaatakować każdego, kto stanąłby mu na drodze. Zamiast tego siedział na drewnianym zydlu, nagle skrępowany uwagą Celine, jasno sugerującą, że dostrzegła setkę blizn szpecących jego ciało. Nieco zgiął ramiona, unosząc prawą rękę do twarzy, drapiąc się w poprzetykane nierównymi kępkami włosów blizny. Niezbyt spodobał mu się fakt, że zauważyła jego historię wypisaną krwawymi zgłoskami na prawie każdym calu ciała, ale gdyby tego nie zrobiła, uznałby ją za ślepą. Lub kłamliwą, co byłoby znacznie gorsze.
- Dlaczego okrągłego? - spytał troche naiwnie, ciągle czuł się zagubiony, odzyskał imię, ale co dalej? Kim był? Dlaczego ktoś skrzywdził go w tak okrutny sposób? Dlaczego znalazł się na granicy życia i śmierci? Czy był zbrodniarzem? Uciekinierem? Kimś, kto zasługiwał na podobne potraktowanie? Zamilkł na dłuższą chwilę, przenosząc wzrok z Celine na blat stołu, ten rozpraszał zdecydowanie mniej niż jej spowite anielskim urokiem rysy. - Masz jakieś przypuszczenia dlaczego...dlaczego mnie to spotkało? - spytał w końcu nieco niższym, ochryplejszym tonem, nie wiedział przecież zbyt wiele o otaczającym go świecie. Czuł, że żył w nieciekawych czasach, że wokół działo się więcej niż źle, że otaczał go mrok, spragniony pochłonięcia kolejnych istnień, ale nie potrafił nazwać żadnych szczegółów. Stojąca na środku kuchni dziewczyna była jedynym rzetelnym źródłem jakichkolwiek informacji, drogowskazem, mogącym pomóc mu od nowa nazwać to, co zatarła nieprzenikniona ciemność. - I dlaczego smokolog i baletnica pomogli takiemu... - zawiesił głos, niepewny, jak w ogóle powinien się nazwać. Musiał to robić? Czy sam jego wygląd nie wyrażał więcej niż tysiąc słów (obelg?), które miał na końcu języka? - mi? - finisz pytania był niewyraźny, niegramatyczny, ale nie przejął się tym aż tak. Trudniejsza będzie potencjalna odpowiedź, właściwie jak nic innego mówiąca prawdę o tym, kim byli jego obrońcy. Bohaterowie? Opiekunowie? Jak miał nazwać ludzi, którzy - czuł to - ryzykowali własnym życiem, by pomóc mu w odzyskaniu własnego? Do łazienki wyszedł dopiero po usłyszeniu odpowiedzi, bez niej mógłby mieć problemy z szybkim nałożeniem zbyt małego szlafroka.
Czuł się w nim nieco mniej pewnie. Blizny, poparzenia i tatuaże miał zakryte, powinno gwarantować mu to większy komfort, ale ubranie krępowało mu ruchy. Nie na tyle, by zasiadł za stołem, nie pomagając Celine przy śniadaniu, lecz kreacja znacząco spowolniła jego zazwyczaj zwinne i szybkie działanie. Mimo to pochylił się nad drobną baletnicą, słuchając jej kuchennych dyspozycji. Mógł podsmażyć wszystko, czego by tylko sobie zażyczyła; kiwnął głową i zaczął grzebać w szafkach w poszukiwaniu patelni, pomiędzy głośnymi dźwiękami zadając jej dość istotne pytanie. - Co muszę wiedzieć o...wiesz, no, o wszystkim? O tym, co się teraz dzieje? Pamiętam jakieś drobne elementy, ale większość jest strasznie poszatkowana... - wyznał szczerze. Mogła mu wmówić dosłownie wszystko, posiadał wiedzę o świecie, ale nie ufał mózgowi, który zdradził go w kwestii prywatnej pamięci. Potrzebował zewnętrznego źródła, kogoś, kto pozwoli mu na nowo rozeznać się w otaczającym go chaosie. Zerknął ponad ramieniem Celine do lodówki, łakomo, mając nadzieję, że dostrzeże tam kilogramy szynki, schabu, polędwiczek i mnóstwa tłustości, tylko czekających, aż zaczną skwierczeć na patelni. Zawiódł się, ale tego nie okazał, zbity z tropu pytaniem blondynki. Znów niezbyt elegancko chrząknął. Sam zastanawiał się nad tym, co oznaczały te w większości wypalone kształty. - Nie wiem. Nie pamiętam. To chyba...jakaś jaszczurka? I miotła? I wąż? I chyba...lew? Albo jakiś duży kot? - odparł w zamyśleniu, wyciągając przed siebie obydwa przedramiona. Resztę wspomnianej menażerii odkrywał wcześniej, zanim zniknęła pod warstwą puchatego szlafroka. Był szczerze ciekaw, co znaczyły te znaki dla Percivala; mogły nieść wiele ukrytych znaczeń, pomagających mu w odnalezieniu prawdy o własnej przeszłości. - Jak myślisz, co mogą znaczyć? - zapytał prostolinijnie, wręcz naiwnie, spoglądając z ukosa na śliczny profil Celine, znów rozkojarzony jej idealnym noskiem i wyrazistymi ustami. Na tyle, by zamarł pośrodku kuchni z uniesioną w prawej ręce patelnią, zapominając, co zamierzał właśnie zrobić.
- To bardzo pilne. Muszę mieć ją jak najszybciej - powtórzył uparcie, tak, jakby nie bełkotał o potrzebie posiadania różdżki nawet w najgorszej malignie, a Celine była dziedziczką Ollivanderów (dlaczego zapamiętał akurat to nazwisko?), gotową wystrugać mu działające drewienko w ciągu najbliższego kwadransa. Ponownie mruknął coś pod nosem, nieco nerwowo, lecz spokojny, utkany z melodii ton blondynki nie pozwolił mu na rozwinięcie zdenerwowania. Cała była ujmująca, dobra, nieskalana w jakiś trudny do uwierzenia sposób, pozwalał więc jej się uwieść, ułagodzić, ukoić, zaokrąglić ostre kanty przerażenia. Oswajała go samym byciem, wyglądem, kuszącym zaśpiewem samogłosek, działającym na rozedrganego psychicznie Bena niczym chłodny kompres. Przy niej nawet twarde, kuchenne krzesło, stawało się wygodne niczym biblioteczny fotel, a bolesna rzeczywistość, obca i dzika, nieznana i wroga - nieco łatwiejsza do zaakceptowania.
Spoglądał więc na nią - uśmiechniętą i uroczą - mrugając nieco za często, rozkojarzony na tyle, by zaprzestał paranoicznej krzątaniny i prób buntu przeciwko nieistniejącym (jeszcze?) zasadom. - Ja chcę już wiedzieć, kim jestem. I kto mi grozi - odpowiedział powoli, niecierpliwie, chociaż już bez uprzedniej niemal agresywnej natarczywości. Nie czuł się bezpiecznie, nawet jeśli w rozświetlonej brzaskiem poranka kuchni nie groziło mu absolutnie nic - oprócz dalszego rozkojarzenia urodą jasnowłosej dziewczyny. Mającej zbawienny wpływ na jego chaotyczne decyzje. Gdyby nie ona, już dawno wybiegłby prosto w las, trzymając w ręku siekierę, gotowy zaatakować każdego, kto stanąłby mu na drodze. Zamiast tego siedział na drewnianym zydlu, nagle skrępowany uwagą Celine, jasno sugerującą, że dostrzegła setkę blizn szpecących jego ciało. Nieco zgiął ramiona, unosząc prawą rękę do twarzy, drapiąc się w poprzetykane nierównymi kępkami włosów blizny. Niezbyt spodobał mu się fakt, że zauważyła jego historię wypisaną krwawymi zgłoskami na prawie każdym calu ciała, ale gdyby tego nie zrobiła, uznałby ją za ślepą. Lub kłamliwą, co byłoby znacznie gorsze.
- Dlaczego okrągłego? - spytał troche naiwnie, ciągle czuł się zagubiony, odzyskał imię, ale co dalej? Kim był? Dlaczego ktoś skrzywdził go w tak okrutny sposób? Dlaczego znalazł się na granicy życia i śmierci? Czy był zbrodniarzem? Uciekinierem? Kimś, kto zasługiwał na podobne potraktowanie? Zamilkł na dłuższą chwilę, przenosząc wzrok z Celine na blat stołu, ten rozpraszał zdecydowanie mniej niż jej spowite anielskim urokiem rysy. - Masz jakieś przypuszczenia dlaczego...dlaczego mnie to spotkało? - spytał w końcu nieco niższym, ochryplejszym tonem, nie wiedział przecież zbyt wiele o otaczającym go świecie. Czuł, że żył w nieciekawych czasach, że wokół działo się więcej niż źle, że otaczał go mrok, spragniony pochłonięcia kolejnych istnień, ale nie potrafił nazwać żadnych szczegółów. Stojąca na środku kuchni dziewczyna była jedynym rzetelnym źródłem jakichkolwiek informacji, drogowskazem, mogącym pomóc mu od nowa nazwać to, co zatarła nieprzenikniona ciemność. - I dlaczego smokolog i baletnica pomogli takiemu... - zawiesił głos, niepewny, jak w ogóle powinien się nazwać. Musiał to robić? Czy sam jego wygląd nie wyrażał więcej niż tysiąc słów (obelg?), które miał na końcu języka? - mi? - finisz pytania był niewyraźny, niegramatyczny, ale nie przejął się tym aż tak. Trudniejsza będzie potencjalna odpowiedź, właściwie jak nic innego mówiąca prawdę o tym, kim byli jego obrońcy. Bohaterowie? Opiekunowie? Jak miał nazwać ludzi, którzy - czuł to - ryzykowali własnym życiem, by pomóc mu w odzyskaniu własnego? Do łazienki wyszedł dopiero po usłyszeniu odpowiedzi, bez niej mógłby mieć problemy z szybkim nałożeniem zbyt małego szlafroka.
Czuł się w nim nieco mniej pewnie. Blizny, poparzenia i tatuaże miał zakryte, powinno gwarantować mu to większy komfort, ale ubranie krępowało mu ruchy. Nie na tyle, by zasiadł za stołem, nie pomagając Celine przy śniadaniu, lecz kreacja znacząco spowolniła jego zazwyczaj zwinne i szybkie działanie. Mimo to pochylił się nad drobną baletnicą, słuchając jej kuchennych dyspozycji. Mógł podsmażyć wszystko, czego by tylko sobie zażyczyła; kiwnął głową i zaczął grzebać w szafkach w poszukiwaniu patelni, pomiędzy głośnymi dźwiękami zadając jej dość istotne pytanie. - Co muszę wiedzieć o...wiesz, no, o wszystkim? O tym, co się teraz dzieje? Pamiętam jakieś drobne elementy, ale większość jest strasznie poszatkowana... - wyznał szczerze. Mogła mu wmówić dosłownie wszystko, posiadał wiedzę o świecie, ale nie ufał mózgowi, który zdradził go w kwestii prywatnej pamięci. Potrzebował zewnętrznego źródła, kogoś, kto pozwoli mu na nowo rozeznać się w otaczającym go chaosie. Zerknął ponad ramieniem Celine do lodówki, łakomo, mając nadzieję, że dostrzeże tam kilogramy szynki, schabu, polędwiczek i mnóstwa tłustości, tylko czekających, aż zaczną skwierczeć na patelni. Zawiódł się, ale tego nie okazał, zbity z tropu pytaniem blondynki. Znów niezbyt elegancko chrząknął. Sam zastanawiał się nad tym, co oznaczały te w większości wypalone kształty. - Nie wiem. Nie pamiętam. To chyba...jakaś jaszczurka? I miotła? I wąż? I chyba...lew? Albo jakiś duży kot? - odparł w zamyśleniu, wyciągając przed siebie obydwa przedramiona. Resztę wspomnianej menażerii odkrywał wcześniej, zanim zniknęła pod warstwą puchatego szlafroka. Był szczerze ciekaw, co znaczyły te znaki dla Percivala; mogły nieść wiele ukrytych znaczeń, pomagających mu w odnalezieniu prawdy o własnej przeszłości. - Jak myślisz, co mogą znaczyć? - zapytał prostolinijnie, wręcz naiwnie, spoglądając z ukosa na śliczny profil Celine, znów rozkojarzony jej idealnym noskiem i wyrazistymi ustami. Na tyle, by zamarł pośrodku kuchni z uniesioną w prawej ręce patelnią, zapominając, co zamierzał właśnie zrobić.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Pokiwała głową, jeden raz i drugi, na znak zrozumienia - tylko tyle mogła dla niego zrobić, nic więcej. Elric wciąż odpoczywał we śnie, na który zasłużył, a przyzwoitość uczyła, że nikomu nie należało wtedy przeszkadzać, szczególnie w tak trudnych czasach, kiedy byle drzemka stała się towarem na wagę złota - choć poczucie gorzkiej bezsilności igrające z mięśniami twarzy Benjamina było jej tak boleśnie znajome. Znała negliż, jaki odczuwało się w pozbawieniu możliwości obrony, znała fantomowe uczucie posiadanej kończyny, gdy tak naprawdę brakowało jej w spoiwie ciała. Jego nerwowe ruchy, jego zmarszczone brwi, jego usilne, powtarzające się naparcia - patrzyła na to wszystko jak na odbicie w zwierciadle sprzed kilku miesięcy i serce łamało się jej na myśl, że jego różdżki naprawdę nie znaleziono. Może ciepło znajomego drewna rozgrzewającego zastałe palce podziałałoby na niego leczniczo i zwróciło choć jedno wspomnienie?
- Król Artur wierzył, że jego ludzie są równi sobie i jemu, dlatego stół narad, przy którym zasiadał z rycerzami był okrągły. Nikt nie siedział na jego przodzie, nikt nie mógł walczyć o pozycję wydającą się na ważniejszą niż pozostałe - wyjaśniła, przypominając sobie, jak jeszcze za czasów nauki w Beauxbatons brała udział w baletowym spektaklu bazującym na legendach arturiańskich. To wtedy dowiedziała się o nich najwięcej, nie w trakcie zajęć z historii magii, kiedy minuty lekcji upływały jej pod znakiem malowania szlaczków na pergaminie albo wymieniania karteczek z przyjaciółkami przepełnionych plotkami. - Podobno dostał ten stół od żony, Ginewry, albo Merlina - dodała, poniekąd dumna z możliwości wyjaśnienia mu czegokolwiek. Rzadko zdarzało się, by mogła innym przedstawiać wiedzę z prostej przyczyny - wiedzy tej miała w sobie niewiele. Ze szkoły wyniosła wszelkie figury klasycznego tańca, choreografie, znajomość muzyki baletowej i jej kompozytorów, ale innych wiadomości z podstawy programowej? Tyle co nic, wystarczająco jedynie, by zdać egzaminy. Prześlizgiwała się z roku na rok, a za sprawą baletowego talentu, którego nikt nie mógł jej odmówić, wybaczano jej braki wielu informacji. Ben podarował jej zatem coś nowego, obcego, coś wręcz surrealnego. Wypełnił jej pierś ciepłem, sprawił, że nieco mocniej zadarła podbródek, uśmiechnięta z jaśniejącym zadowoleniem. - Sir Percival był właśnie jednym z jego zaufanych rycerzy - był mężczyzną walecznym i honorowym, był symbolem odwagi, był kimś, kto wbrew wychowaniu w walijskich lasach znalazł w sobie determinację na odwrócenie przeznaczenia i przekucie bezsensowych podróży w piękną legendę z mieczem i celem u boku. Ile ten Percival miał z nim wspólnego? Co łączyło ich charaktery, a co przeczyło podobieństwu? Opuściła lekko ramiona, a splecione ze sobą palce nacisnęły na siebie nieco mocniej, wykrzywione w miękkiej kompozycji, która nawet dla niewprawnego oka musiała nosić taneczne naleciałości.
- Elric jest dobrym człowiekiem. Nie przeszedłby obojętnie obok kogoś potrzebującego pomocy - odpowiedziała powoli, acz pewnie. Nawet w wojennej szarości posiadał w sobie empatię i był gotów nadwyrężać samego siebie, byle tylko ocalić życie, które mogło być niewinne. Zbyt łatwo było o niewrażliwość na krzywdę, Lovegoodowie nie tak byli wychowywani. - A ja... Mi też ktoś kiedyś pomógł, wiesz - wyznała cicho. Jej spojrzenie opadło na podłogę. - Przyjaciele. Rodzina. Znalazłam się na krawędzi, mogłabym zginąć, gdyby nie wyciągnęli do mnie ręki. Czym się różnimy, Percy? Dla niektórych ludzie potrzebujący pomocy są niewygodnym kłopotem, ale nie dla nas, nie dla mnie. Nie chciałabym, żebyś umarł - tak jak ktoś nie chciał, by umarła ona. Z ociąganiem podniosła na niego spojrzenie, odnalazła jego wzrok, a jej tęczówki, błękitne i zielone, pełne były miękkiego ciepła. Czy to mu wystarczy? Takiej odpowiedzi się spodziewał? Zastanawiała się, czy go rozczarowała, czy odnalazł w tym to, czego szukał.
Na kuchennym blacie pojawiało się coraz więcej elementów: talerze wyciągnięte z szafki zwieńczonej nieco krzywą rączką, dzbanek z chłodną wodą, sztućce z szuflady obok zlewu. Krzątali się obok siebie jak w beztroskiej, domowej idylli, wbrew okolicznościom, które złączyły ich pod jednym dachem, tego wielkiego mężczyznę i sięgającą mu do ramienia dziewczynę o srebrnych włosach. Mijając go rzucała Benowi ukradkowe spojrzenia, a w kącikach ust co rusz budził się uśmiech. Tak dobrze było widzieć go krzepkiego, pełnego nowej werwy i determinacji. Co prawda nie wątpiła w uzdrowicielskie zdolności Hectora, jednak w malignie trawiących go dolegliwości Ben sprawiał wrażenie, że mógł mimo wszystko poddać się i umrzeć w każdej chwili. Uśmiech zbladł dopiero wraz z jego pytaniem, a mięśnie jej ramion napięły się pod krótkimi rękawami brzoskwiniowej nocnej koszuli.
- Nie wiem czy jestem odpowiednią osobą, żeby ci o tym opowiadać - wymamrotała z zażenowaniem, bo przecież sama tak skrupulatnie unikała zderzenia z wojenną rzeczywistością. Żyła tak, jakby obok nie ginęli ludzie, jakby nie istniały prześladowania zarówno mugoli, jak i czarodziejów, a Londyn nie stał się kolebką zwyrodnienia i ideałów, których nie rozumiała i chyba nigdy nie pojmie. - Ja... nie zadaję pytań - szepnęła ze wstydem. Skonfrontowana z tym za sprawą jego potrzeby, poczuła się głupia, nieodpowiedzialna, skrzywiona jak mieszkańcy stolicy udający, że znaleźli się w Utopii. - Mamy początek lipca. Lord Prewett wynegocjował z londyńskim Ministerstwem Magii zawieszenie broni i odbędą się dwa festiwale lata, jeden w Weymouth, a drugi nieważny - niemal wypluła z siebie ostatnie słowo, czując łaskotanie gniewu rozchodzące się wzdłuż palców. Ilekroć myślała o mieście, w którym ścięto jej tatka, a ją więziono przez pół roku, wzbierało w niej obrzydzenie, którego półwila nie była w stanie ukryć. - Dwa dni temu na niebie pojawiła się kometa i od wtedy nie odeszła. Nie rusza się. Jest trochę dziwna - zmieniła temat, by ukoić własną złość, rozrzedzić jej czarną maź. O czym jeszcze mogła mu opowiedzieć? Co jeszcze zreferować, ważnego, istotnego na tyle, by zorientować go w zastanym stanie rzeczy? Postukała palcem o podbródek i zamruczała w zamyśleniu. - I jeszcze do niedawna działy się bardzo... niepokojące rzeczy. Cienie ubierały się w kształty i pełzały po świecie. Widziałam nawet jelenia, który sprawił, że okrutnie zaswędziało mnie całe ciało, dopóki nie odszedł. Ale teraz chyba jest lepiej. Nie słyszałam, żeby ostatnio ktoś z Doliny natknął się na te istoty - i do tego właśnie ograniczała się jej wiedza. Żadnych wiadomości z wojennego frontu, żadnej liczby ofiar, żadnej wiedzy o potyczkach, dekretach obu ministerstw. - Tu nikt ci nie grozi, Percy - dodała w nawiązaniu do jego wcześniejszych słów i posłała mu pokrzepiający uśmiech.
Następnie pochyliła się nad obnażonymi spod szlafroka ramionami i przyjrzała się jego tatuażom. Miały swoje lata, ich niegdyś ostre krawędzi rozlały się i rozmiękły na skórze; po chwili wahania uniosła dłoń i delikatnie ułożyła palec na grzywie lwa. Dotykała go łagodnie, ledwo muskając go opuszkami i pieszcząc skórę w wędrówce po kształtach. Kreśliła ich rysunki, jakby to spod jej własnego palca wypływał pigment i znaczył Benjamina.
- Musiały mieć dla ciebie duże znaczenie, skoro je w sobie przyjąłeś - szepnęła w zamyśleniu, przypominając sobie opowieści o Hogwarcie, magicznej szkole, której nigdy nie widziała na oczy, a którą poznała z relacji przyjaciół. Cztery domy, każdy opatrzony zwierzęcym patronem i nazwą, jakie wreszcie wykuła na pamięć, żeby więcej nie denerwować dumnych synów i córek Hogwartu. - Ten lew i wąż, czy to nie Gryffindor i Slytherin? - zaproponowała z nadzieją, że przywołane słowa coś mu powiedzą. Był uczniem tej akademii? Znał ją na tyle, by teraz wyjrzała zza mgły wspomnień i pozwoliła mu trafić na trop przeszłości? - A ta miotła, może grałeś w szkole w quiddatcha? Nie, nie tak. Chyba w quidditcha - słyszała to słowo wielokrotnie, widziała nawet rozgrywki, ale niepraktykowany sport zawsze wylatywał z pamięci. Uniosła wzrok na jego twarz, spojrzała na niego spod wachlarza ciemnych rzęs i przechyliła głowę lekko do boku, oczekując na coś - lub na nic.
- Król Artur wierzył, że jego ludzie są równi sobie i jemu, dlatego stół narad, przy którym zasiadał z rycerzami był okrągły. Nikt nie siedział na jego przodzie, nikt nie mógł walczyć o pozycję wydającą się na ważniejszą niż pozostałe - wyjaśniła, przypominając sobie, jak jeszcze za czasów nauki w Beauxbatons brała udział w baletowym spektaklu bazującym na legendach arturiańskich. To wtedy dowiedziała się o nich najwięcej, nie w trakcie zajęć z historii magii, kiedy minuty lekcji upływały jej pod znakiem malowania szlaczków na pergaminie albo wymieniania karteczek z przyjaciółkami przepełnionych plotkami. - Podobno dostał ten stół od żony, Ginewry, albo Merlina - dodała, poniekąd dumna z możliwości wyjaśnienia mu czegokolwiek. Rzadko zdarzało się, by mogła innym przedstawiać wiedzę z prostej przyczyny - wiedzy tej miała w sobie niewiele. Ze szkoły wyniosła wszelkie figury klasycznego tańca, choreografie, znajomość muzyki baletowej i jej kompozytorów, ale innych wiadomości z podstawy programowej? Tyle co nic, wystarczająco jedynie, by zdać egzaminy. Prześlizgiwała się z roku na rok, a za sprawą baletowego talentu, którego nikt nie mógł jej odmówić, wybaczano jej braki wielu informacji. Ben podarował jej zatem coś nowego, obcego, coś wręcz surrealnego. Wypełnił jej pierś ciepłem, sprawił, że nieco mocniej zadarła podbródek, uśmiechnięta z jaśniejącym zadowoleniem. - Sir Percival był właśnie jednym z jego zaufanych rycerzy - był mężczyzną walecznym i honorowym, był symbolem odwagi, był kimś, kto wbrew wychowaniu w walijskich lasach znalazł w sobie determinację na odwrócenie przeznaczenia i przekucie bezsensowych podróży w piękną legendę z mieczem i celem u boku. Ile ten Percival miał z nim wspólnego? Co łączyło ich charaktery, a co przeczyło podobieństwu? Opuściła lekko ramiona, a splecione ze sobą palce nacisnęły na siebie nieco mocniej, wykrzywione w miękkiej kompozycji, która nawet dla niewprawnego oka musiała nosić taneczne naleciałości.
- Elric jest dobrym człowiekiem. Nie przeszedłby obojętnie obok kogoś potrzebującego pomocy - odpowiedziała powoli, acz pewnie. Nawet w wojennej szarości posiadał w sobie empatię i był gotów nadwyrężać samego siebie, byle tylko ocalić życie, które mogło być niewinne. Zbyt łatwo było o niewrażliwość na krzywdę, Lovegoodowie nie tak byli wychowywani. - A ja... Mi też ktoś kiedyś pomógł, wiesz - wyznała cicho. Jej spojrzenie opadło na podłogę. - Przyjaciele. Rodzina. Znalazłam się na krawędzi, mogłabym zginąć, gdyby nie wyciągnęli do mnie ręki. Czym się różnimy, Percy? Dla niektórych ludzie potrzebujący pomocy są niewygodnym kłopotem, ale nie dla nas, nie dla mnie. Nie chciałabym, żebyś umarł - tak jak ktoś nie chciał, by umarła ona. Z ociąganiem podniosła na niego spojrzenie, odnalazła jego wzrok, a jej tęczówki, błękitne i zielone, pełne były miękkiego ciepła. Czy to mu wystarczy? Takiej odpowiedzi się spodziewał? Zastanawiała się, czy go rozczarowała, czy odnalazł w tym to, czego szukał.
Na kuchennym blacie pojawiało się coraz więcej elementów: talerze wyciągnięte z szafki zwieńczonej nieco krzywą rączką, dzbanek z chłodną wodą, sztućce z szuflady obok zlewu. Krzątali się obok siebie jak w beztroskiej, domowej idylli, wbrew okolicznościom, które złączyły ich pod jednym dachem, tego wielkiego mężczyznę i sięgającą mu do ramienia dziewczynę o srebrnych włosach. Mijając go rzucała Benowi ukradkowe spojrzenia, a w kącikach ust co rusz budził się uśmiech. Tak dobrze było widzieć go krzepkiego, pełnego nowej werwy i determinacji. Co prawda nie wątpiła w uzdrowicielskie zdolności Hectora, jednak w malignie trawiących go dolegliwości Ben sprawiał wrażenie, że mógł mimo wszystko poddać się i umrzeć w każdej chwili. Uśmiech zbladł dopiero wraz z jego pytaniem, a mięśnie jej ramion napięły się pod krótkimi rękawami brzoskwiniowej nocnej koszuli.
- Nie wiem czy jestem odpowiednią osobą, żeby ci o tym opowiadać - wymamrotała z zażenowaniem, bo przecież sama tak skrupulatnie unikała zderzenia z wojenną rzeczywistością. Żyła tak, jakby obok nie ginęli ludzie, jakby nie istniały prześladowania zarówno mugoli, jak i czarodziejów, a Londyn nie stał się kolebką zwyrodnienia i ideałów, których nie rozumiała i chyba nigdy nie pojmie. - Ja... nie zadaję pytań - szepnęła ze wstydem. Skonfrontowana z tym za sprawą jego potrzeby, poczuła się głupia, nieodpowiedzialna, skrzywiona jak mieszkańcy stolicy udający, że znaleźli się w Utopii. - Mamy początek lipca. Lord Prewett wynegocjował z londyńskim Ministerstwem Magii zawieszenie broni i odbędą się dwa festiwale lata, jeden w Weymouth, a drugi nieważny - niemal wypluła z siebie ostatnie słowo, czując łaskotanie gniewu rozchodzące się wzdłuż palców. Ilekroć myślała o mieście, w którym ścięto jej tatka, a ją więziono przez pół roku, wzbierało w niej obrzydzenie, którego półwila nie była w stanie ukryć. - Dwa dni temu na niebie pojawiła się kometa i od wtedy nie odeszła. Nie rusza się. Jest trochę dziwna - zmieniła temat, by ukoić własną złość, rozrzedzić jej czarną maź. O czym jeszcze mogła mu opowiedzieć? Co jeszcze zreferować, ważnego, istotnego na tyle, by zorientować go w zastanym stanie rzeczy? Postukała palcem o podbródek i zamruczała w zamyśleniu. - I jeszcze do niedawna działy się bardzo... niepokojące rzeczy. Cienie ubierały się w kształty i pełzały po świecie. Widziałam nawet jelenia, który sprawił, że okrutnie zaswędziało mnie całe ciało, dopóki nie odszedł. Ale teraz chyba jest lepiej. Nie słyszałam, żeby ostatnio ktoś z Doliny natknął się na te istoty - i do tego właśnie ograniczała się jej wiedza. Żadnych wiadomości z wojennego frontu, żadnej liczby ofiar, żadnej wiedzy o potyczkach, dekretach obu ministerstw. - Tu nikt ci nie grozi, Percy - dodała w nawiązaniu do jego wcześniejszych słów i posłała mu pokrzepiający uśmiech.
Następnie pochyliła się nad obnażonymi spod szlafroka ramionami i przyjrzała się jego tatuażom. Miały swoje lata, ich niegdyś ostre krawędzi rozlały się i rozmiękły na skórze; po chwili wahania uniosła dłoń i delikatnie ułożyła palec na grzywie lwa. Dotykała go łagodnie, ledwo muskając go opuszkami i pieszcząc skórę w wędrówce po kształtach. Kreśliła ich rysunki, jakby to spod jej własnego palca wypływał pigment i znaczył Benjamina.
- Musiały mieć dla ciebie duże znaczenie, skoro je w sobie przyjąłeś - szepnęła w zamyśleniu, przypominając sobie opowieści o Hogwarcie, magicznej szkole, której nigdy nie widziała na oczy, a którą poznała z relacji przyjaciół. Cztery domy, każdy opatrzony zwierzęcym patronem i nazwą, jakie wreszcie wykuła na pamięć, żeby więcej nie denerwować dumnych synów i córek Hogwartu. - Ten lew i wąż, czy to nie Gryffindor i Slytherin? - zaproponowała z nadzieją, że przywołane słowa coś mu powiedzą. Był uczniem tej akademii? Znał ją na tyle, by teraz wyjrzała zza mgły wspomnień i pozwoliła mu trafić na trop przeszłości? - A ta miotła, może grałeś w szkole w quiddatcha? Nie, nie tak. Chyba w quidditcha - słyszała to słowo wielokrotnie, widziała nawet rozgrywki, ale niepraktykowany sport zawsze wylatywał z pamięci. Uniosła wzrok na jego twarz, spojrzała na niego spod wachlarza ciemnych rzęs i przechyliła głowę lekko do boku, oczekując na coś - lub na nic.
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Słuchał opowieści o towarzyszach Króla Artura z autentycznym zaciekawieniem, chociaż był prawie pewien, że już kiedyś słyszał tę bajkę. Coś mu świtało, coś chciało połączyć mugolskie wierzenia z magiczną historią, lecz melodyjny sposób snucia historii o sprawiedliwych rycerzach dekoncentrował go na tyle, by po prostu pozwolił toczyć się opowiastce, podsumowując ją - zero zdziwienia - zamyślonym mruknięciem. - A co mieli na tym stole? - zapytał z powagą, jak zwykle jego myśli powracały w kierunku jedzenia, teraz najpilniejszej do zaspokojenia potrzeby. Oprócz różdżki, nie, nie zapomniał, że jej potrzebował, lecz Celine skutecznie przeniosła jego uwagę w inne, bardziej możliwe do zaspokojenia, rejony, dzięki czemu zaprzestał buntowniczego domagania się czarodziejskiego patyka z upartością pięciolatka. - Bo kłóciliby się o miejsce, z którego najszybciej można sięgnąć po pieczeń, co nie? Albo haggis? - uszczegółowił swe rozważania, czując, że do ust napływa mu ślinka. Był bardzo głodny, bardzo zagubiony, a przez to - na tyle skołowany, by zwinnie skakać z tematu na temat, porzucając dotychczasową umysłową ociężałość. Względnie, rzecz jasna. - Merlin był mężem tego Artura? - zdziwił się poważnie, tak wywnioskował z wypowiedzi Celine. Słuchał jej uważnie, na tyle, na ile mógł, zwiedziony jej urokiem (i wewnętrznym głodem) łączył pewne fakty zbyt ochoczo. - Dziwna ta przypowieść. Coś ją tam kojarzę, ale...chyba inaczej to zapamiętałem - skomentował z westchnieniem, posyłając Lovegood lekki uśmiech, tak dla pokrzepienia, by nie sądziła, że uznaje jej zdolności oratorskie za marne, co to, to nie. - Ale tak, czuję, że mogę być Percy'm. Że znam to imię. Że było mi bliskie - postanowił w końcu, przesuwając wzrok za kuchenne okno, tak, by móc skupić się bardziej na uczuciowych przekonaniach, nie rozkojarzany nieskazitelną cerą Celine (na Merlina, od kiedy zauważał takie rzeczy). Percival, tak, rycerz, tak, zaufanie, tak. Wszystko to miało sens, odbijało się znajomym echem, układając w znaną melodię, pozbawioną jednak jeszcze słów. Te odnajdzie z czasem. Gdy już się naje - i gdy pozna lepiej tych dobrych ludzi, którzy okazali mu tyle serca.
- To macie pasujące nazwisko - podsumował wypowiedź czarownicy, nieświadomy, jak wiele musiała ją kosztować podobna szczerość i otwartość. Te dwie cechy były dla niego oczywiste, nie zniknęły razem z pamięcią, zakorzenione głęboko w esencji charakteru. - Czemu mogłaś zginąć? I na jakiej krawędzi się chwiałaś? - dopytał z delikatnością reema w składzie chińskiej porcelany, bez jakiejkolwiek natarczywości. Był ciekaw. To uczucie nasilało się z każdym oddechem, nie znał tego świata, nie znał siebie, nie znał jej - a więc pytał, w odróżnieniu od Celine traktując zadawanie pytań jako coś oczywistego, część egzystencji, niezbędnej niczym oddychanie. Krótka wycieczka do łazienki w poszukiwaniu puchatego szlafroka przerwała wywiad tylko na moment, wrócił odziany i dalej zainteresowany wszystkim tym, co jasnowłosa miała do powiedzenia. I tym, jak wyglądała, chociaż akurat ten aspekt spychał na dalszy plan, mimowolnie zauważając z jaką gracją sięga po kuchenne przedmioty i jak niemal tanecznie porusza się wzdłuż kuchennych szafek. Baletnica, no tak. Sznyt zawodowy widoczny w każdym, nawet najdrobniejszym geście, nie na tyle jednak zajmującym - nawet pomimo półwilego uroku - by odjąć jego myśli od dość wyczerpującej opowieści.
Tym razem nie dotyczącej okrągłego stołu, a...całkowitego szaleństwa? Tak brzmały przecież układane w piramidkę chaosu informacje. Festiwale lata, szalejące cienie, świecące nieprzerwanie komety, zawieszenie broni. Wszystko to wydawało mu się jednocześnie skrajnie absurdalne i równie dziwnie znajome; no, może poza gwiazdką z nieba, odpowiadającą zapewne za ten niespotykany blask widniejący nad linią lasu razem ze słońcem. Ben milczał przez dłuższą chwilę, trawiąc uzyskane informacje. Wiedział o istnieniu Minsterstwa Magii, wyczuwał, że wokół dzieje się coś złego, że trwa wojna, ale detale pozostawały spowite gęstą mgłą. - Co robi się na takim festiwalu? Śpiewa? - spytał więc o coś najmniej trudnego, i tak miał wiele wieści do przetrawienia. Skupianie się na mało istotnych, przynajmniej dla niego, kwestiach mogło pomóc w robieniu większych kroków w odmęty niepamięci. Powoli, bez pośpiechu, powtarzał sobie w myślach. Najpierw jedzenie, potem różdżka, potem ratowanie świata. Ratowanie świata? Dlaczego to pierwsze przyszło mu na myśl? Znów zamilkł na trochę dłużej, mrugając gwałtownie. Ocuciła go dopiero powracająca słodka melodia głosu Celine.
- Może miał pchły. Ten jeleń. Powinnaś się porządnie wyiskać - zaproponował najbardziej oczywiste rozwiązanie swędzenia, jak zwykle do bólu konkretny. Nie istniało inne rozwiązanie, zwierzak musiał sprzedać dziewczynie swoje gryzące pasożyty, ot co. Nie brzydził go ten temat ani perspektywa małych robaczków chodzących po tych pięknych, długich, mieniących się złotem włosach. - I bez obrazy, Celine, ale dopóki nie będę miał w ręku różdżki, nie będę się tu czuł bezpiecznie - dodał z ciężkim westchnieniem, dziewczyna, choć prześliczna i kochana, nie zdoła go przecież obronić, a Elric musiał kiedyś wyjść do pracy. Nie dostrzegł pozostałych lokatorów, zresztą, Lovegood nie wspominała o kolejnych osobach mieszkających w tym przytulnym domku. Wątpił, by ktoś chował się w piwnicy, jedynym niepasującym elementem był tu on sam, brodacz z piwnicy, oczarowany urokiem półwili na tyle, że nie uciekł od jej niespodziewanej bliskości.
Zadrżał widocznie, czując na skórze delikatny dotyk ciepłych dłoni Celine. Ledwie powstrzymał się od niemal panicznego cofnięcia rąk - muśnięcia opuszek palców były miłe, ale krępujące. Poczuł, że się poci, nie lubił, gdy ktoś patrzył z bliska na jego blizny, poruszył śmiesznie nosem, lecz pytania zadane przez dziewczynę wydały mu się trafne. - Gryffindor, tak, to pamiętam. I quidditch - odpowiedział od razu, pewnie; wzięty z zaskoczenia, nie spodziewając się ani tak bezpośredniego dotyku ani tak konkretnych zagadnień, trafił wspomnieniami w sedno. Przekonanie, ba, całkowita pewność związana z byciem Gryfonem i graczem Quidditcha, wywołały na brodatej twarzy szeroki uśmiech. Piękny tylko wewnętrznie, pokiereszowana twarz, zwłaszcza blizny po jej prawej stronie, wygięła się nieprzyjemnie, napięta skóra zdawała się trzeszczeć, a perliste ślady rozcięć ryzykownie migotać, tak, jakby groziły rozwarstwieniem. - Lubiłem latać, na galopujące gargulce, oczywiście, że tak! Miotła między nogami i dalej, w przygodę, na złość Ślizgonom - kontynuował podekscytowanym tonem, na moment chwytając drobne dłonie Celine w swoje, wielkie, ciężkie, szorstkie i spracowane, tak, jakby chciał przelać na nią trochę swojej radości. Ścisnął jej drobne palce, szczęście trwało jednak krótko, uśmiech powoli gasł. - Ale...może tylko to sobie wmówiłem? - zawahał się, czuł, że Lovegood ze swą interpretacją tatuaży trafiła w sedno, lecz skąd mógł mieć pewność? Może tak rozpaczliwie pragnął pamiętać, że uwierzyłby we wszystko, co mu powiedziano - nawet w to, że był kolegą Celine z baletu?
Zaburczało mu w brzuchu. Puścił dłonie dziewczyny, niechętnie, potrzebował tego wsparcia, delikatnej dekoncentracji, ale przecież musieli zabrać się za śniadanie. - Co mam robić? - powtórzył trochę nieprzytomnie, obracając się bokiem do półwili, ciągle w dziwnym stanie pomiędzy radością a smutkiem i wątpliwościami; z fantomowym dotykiem kruchych dłoni półwili w objęciu własnych; trzymając ją za ręce czuł się tak, jakby chował w nich delikatnego ptaka o kościach zbudowanych ze szkła.
- To macie pasujące nazwisko - podsumował wypowiedź czarownicy, nieświadomy, jak wiele musiała ją kosztować podobna szczerość i otwartość. Te dwie cechy były dla niego oczywiste, nie zniknęły razem z pamięcią, zakorzenione głęboko w esencji charakteru. - Czemu mogłaś zginąć? I na jakiej krawędzi się chwiałaś? - dopytał z delikatnością reema w składzie chińskiej porcelany, bez jakiejkolwiek natarczywości. Był ciekaw. To uczucie nasilało się z każdym oddechem, nie znał tego świata, nie znał siebie, nie znał jej - a więc pytał, w odróżnieniu od Celine traktując zadawanie pytań jako coś oczywistego, część egzystencji, niezbędnej niczym oddychanie. Krótka wycieczka do łazienki w poszukiwaniu puchatego szlafroka przerwała wywiad tylko na moment, wrócił odziany i dalej zainteresowany wszystkim tym, co jasnowłosa miała do powiedzenia. I tym, jak wyglądała, chociaż akurat ten aspekt spychał na dalszy plan, mimowolnie zauważając z jaką gracją sięga po kuchenne przedmioty i jak niemal tanecznie porusza się wzdłuż kuchennych szafek. Baletnica, no tak. Sznyt zawodowy widoczny w każdym, nawet najdrobniejszym geście, nie na tyle jednak zajmującym - nawet pomimo półwilego uroku - by odjąć jego myśli od dość wyczerpującej opowieści.
Tym razem nie dotyczącej okrągłego stołu, a...całkowitego szaleństwa? Tak brzmały przecież układane w piramidkę chaosu informacje. Festiwale lata, szalejące cienie, świecące nieprzerwanie komety, zawieszenie broni. Wszystko to wydawało mu się jednocześnie skrajnie absurdalne i równie dziwnie znajome; no, może poza gwiazdką z nieba, odpowiadającą zapewne za ten niespotykany blask widniejący nad linią lasu razem ze słońcem. Ben milczał przez dłuższą chwilę, trawiąc uzyskane informacje. Wiedział o istnieniu Minsterstwa Magii, wyczuwał, że wokół dzieje się coś złego, że trwa wojna, ale detale pozostawały spowite gęstą mgłą. - Co robi się na takim festiwalu? Śpiewa? - spytał więc o coś najmniej trudnego, i tak miał wiele wieści do przetrawienia. Skupianie się na mało istotnych, przynajmniej dla niego, kwestiach mogło pomóc w robieniu większych kroków w odmęty niepamięci. Powoli, bez pośpiechu, powtarzał sobie w myślach. Najpierw jedzenie, potem różdżka, potem ratowanie świata. Ratowanie świata? Dlaczego to pierwsze przyszło mu na myśl? Znów zamilkł na trochę dłużej, mrugając gwałtownie. Ocuciła go dopiero powracająca słodka melodia głosu Celine.
- Może miał pchły. Ten jeleń. Powinnaś się porządnie wyiskać - zaproponował najbardziej oczywiste rozwiązanie swędzenia, jak zwykle do bólu konkretny. Nie istniało inne rozwiązanie, zwierzak musiał sprzedać dziewczynie swoje gryzące pasożyty, ot co. Nie brzydził go ten temat ani perspektywa małych robaczków chodzących po tych pięknych, długich, mieniących się złotem włosach. - I bez obrazy, Celine, ale dopóki nie będę miał w ręku różdżki, nie będę się tu czuł bezpiecznie - dodał z ciężkim westchnieniem, dziewczyna, choć prześliczna i kochana, nie zdoła go przecież obronić, a Elric musiał kiedyś wyjść do pracy. Nie dostrzegł pozostałych lokatorów, zresztą, Lovegood nie wspominała o kolejnych osobach mieszkających w tym przytulnym domku. Wątpił, by ktoś chował się w piwnicy, jedynym niepasującym elementem był tu on sam, brodacz z piwnicy, oczarowany urokiem półwili na tyle, że nie uciekł od jej niespodziewanej bliskości.
Zadrżał widocznie, czując na skórze delikatny dotyk ciepłych dłoni Celine. Ledwie powstrzymał się od niemal panicznego cofnięcia rąk - muśnięcia opuszek palców były miłe, ale krępujące. Poczuł, że się poci, nie lubił, gdy ktoś patrzył z bliska na jego blizny, poruszył śmiesznie nosem, lecz pytania zadane przez dziewczynę wydały mu się trafne. - Gryffindor, tak, to pamiętam. I quidditch - odpowiedział od razu, pewnie; wzięty z zaskoczenia, nie spodziewając się ani tak bezpośredniego dotyku ani tak konkretnych zagadnień, trafił wspomnieniami w sedno. Przekonanie, ba, całkowita pewność związana z byciem Gryfonem i graczem Quidditcha, wywołały na brodatej twarzy szeroki uśmiech. Piękny tylko wewnętrznie, pokiereszowana twarz, zwłaszcza blizny po jej prawej stronie, wygięła się nieprzyjemnie, napięta skóra zdawała się trzeszczeć, a perliste ślady rozcięć ryzykownie migotać, tak, jakby groziły rozwarstwieniem. - Lubiłem latać, na galopujące gargulce, oczywiście, że tak! Miotła między nogami i dalej, w przygodę, na złość Ślizgonom - kontynuował podekscytowanym tonem, na moment chwytając drobne dłonie Celine w swoje, wielkie, ciężkie, szorstkie i spracowane, tak, jakby chciał przelać na nią trochę swojej radości. Ścisnął jej drobne palce, szczęście trwało jednak krótko, uśmiech powoli gasł. - Ale...może tylko to sobie wmówiłem? - zawahał się, czuł, że Lovegood ze swą interpretacją tatuaży trafiła w sedno, lecz skąd mógł mieć pewność? Może tak rozpaczliwie pragnął pamiętać, że uwierzyłby we wszystko, co mu powiedziano - nawet w to, że był kolegą Celine z baletu?
Zaburczało mu w brzuchu. Puścił dłonie dziewczyny, niechętnie, potrzebował tego wsparcia, delikatnej dekoncentracji, ale przecież musieli zabrać się za śniadanie. - Co mam robić? - powtórzył trochę nieprzytomnie, obracając się bokiem do półwili, ciągle w dziwnym stanie pomiędzy radością a smutkiem i wątpliwościami; z fantomowym dotykiem kruchych dłoni półwili w objęciu własnych; trzymając ją za ręce czuł się tak, jakby chował w nich delikatnego ptaka o kościach zbudowanych ze szkła.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie takiego pytania się spodziewała, przyzwyczajona do podniosłości, do dramaturgii, do romantyzmu przypowieści noszonych w sercu; a zbita z tropu, nie zdołała powstrzymać cichego, szczerego parsknięcia, które wymsknęło się spomiędzy rozwartych w zdziwieniu warg. Chyba nie powinno jej to zdumiewać, w końcu w ostatnich dniach Benjamin zjadał ledwo tyle, by zaspokoić ssącą otchłań głodu, a teraz, wraz z powrotem zdrowia, w całej swej okazałości odezwały się w nim wszelkie potrzeby. Szkoda, że trafił na tak chude miesiące - byłaby zachwycona móc postawić przed nimi suto zastawione półmiski pełne różnych śniadaniowych dań, doprawionych opowieścią o tym co planowała przyrządzić na obiad, tymczasem szafki świeciły coraz gorszymi pustkami.
- Nigdy się nad tym nie zastanawiałam - przyznała z rozbawieniem. Legendy arturiańskie nie w tym skrywały dla niej swój urok, interesowały ją pełne heroizmu przygody i porywy serca, więzi łączące ze sobą bohaterów, turbulencje zakradające się pomiędzy pozornie prostolinijne schematy i szczere zachowania. To, jak można było przekazać je tańcem. Ale co kładli na stół? Celine zmarszczyła brwi, próbując przypomnieć sobie chociażby ochłap informacji, jednak jeśli miała w sobie kiedyś tę wiedzę, pamięć przykryła się pierzyną kurzu i ułożyła do snu. - Jak to mężem? - powtórzyła po nim głucho i mocniej rozszerzyła powieki. Nawet dziewczyna tak głośno opowiadająca się za triumfem wszelkiej miłości naszpikowana była poczuciem granic, które w oczach świata były nieprzekraczalne; odchylenia od normy były chorobą tak dzisiaj, jak i w czasach króla Artura, na przestrzeni dziejów nic się nie zmieniło. Oczywiście pamiętała spojrzenia, które czasem wymieniali między sobą chłopcy z trupy tanecznej, ale czy widziała w nich coś więcej, poza ciepłem przyjaźni? Skądże. - Przecież to niezdrowe, nie, oni nie byli mężem i... Nie. To w ogóle nie tak. Merlin był doradcą i czarodziejem króla - policzki półwili spąsowiały, jej spojrzenie, zażenowane i speszone, rozpoczęło wędrówkę po meblach skąpanych w bladym świetle brzasku. Mężczyzna zakochiwał się w kobiecie, kobieta w mężczyźnie. Tak utkano ich świat i tak również nastąpi jego kres. - A gdybyś ty był Arturem, Percy, co rozkazałbyś postawić przed sobą na okrągłym stole? - zapytała, instynktownie poszukując drogi do zmiany tematu, po czym uśmiechnęła się lekko i skinęła głową. Bliskie imię, to im wystarczy. Steve było dla niego niczym, natrafili jednak na trop, który rzeczywiście mógł dokądś prowadzić, jeśli rozbudzał w jego piersi poczucie znajomej nostalgii.
Dzieląc się z nim własnym przeżyciem, spodziewała się, że może zechcieć pociągnąć temat dalej; że ciekawość powzięta z podobieństwa może zapragnąć zweryfikowania. Mimo to wciąż drgnęła, czując cierpki dreszcz zbiegający w dół szczebli kręgosłupa, fantomowe zimno osiadające na dnie żołądka jak kotwica wykonana ze skutego lodu. Nie mogła powiedzieć mu całej prawdy, o pobycie w Tower of London, o tym, że wsadzono ją do pociągu jak bydło prowadzone na rzeź, wiedzieli nieliczni, tylko ci najbliżsi jej sercu. Tego stanu rzeczy póki co nie zamierzała zmieniać. Ale odmówienie mu teraz czegokolwiek, najprostszych ogólników, wydało się jej niestosowne. Dlaczego miała się wstydzić? Dlaczego uciąć temat w zarodku i znów okryć się całunem hańby, którą nałożono jej na ramiona? Percy mógł zrozumieć. Ktoś skatował go jak psa, wyniszczył, niemalże spopielił; wiedział czym jest ból, a sądząc po bliznach wiedział czym był już wiele lat temu.
- Przez swoją głupotę trafiłam do okrutnych ludzi - wyznała, mówiąc powoli, oparta bokiem o kuchenny blat. Spojrzeniem powiodła do ogrodu malowanego za oknem i fakturą półprzezroczystej firany. W przyrodzie zawsze odnajdowała spokój, zieleń była balsamem na jej rany, drzewa, krzewy i kwiaty najmilszymi powiernikami sekretów. - Długo u nich byłam. Chorowałam w zimnie i ciemnicy. Bili mnie z różnych powodów. Kiedy byli niezadowoleni, kiedy czuli, że sprawi im to przyjemność, kiedy musieli dać upust swoim frustracjom. Po pół roku chcieli mnie gdzieś zabrać, nie wiem gdzie. Ale wtedy... Mój przyjaciel mnie ocalił. Zabrał z powrotem do rodziny. Nie odrzucono mnie tam - kąciki jej ust uniosły się mimowolnie. Gdy docierała do tych rozdziałów swojej historii, jej ściśnięte żelazną pięścią serce zawsze łagodniało, czuła w sobie nagły przypływ ciepła przypominającego sweter narzucony na ramiona w zimowy poranek. Dni spędzone w Tower zlały się w brudną, szarą breję, pamiętała lęk, ból i wstyd, zamiast pojedynczych przypadków doznanego sponiewierania. Kątem oka spojrzała na Benjamina, badając to, co mogła w nim odnaleźć; wstręt, wzburzenie, obojętność? Nicość? - Nie wszyscy jedynie krzywdzą - dodała szeptem. - Ale czasem trudno w to uwierzyć - uśmiechnęła się blado. W to, że istniały współczucie, dobroć i empatia, i że mogły być głośniejsze w ludzkiej duszy niż krwiożercze, bezpodstawne instynkty domagające się szerzenia zepsucia.
Zachęcona tematem festiwalu lata aż klasnęła cicho w dłonie i wspięła się na palce, obróciwszy się wokół własnej osi niczym rozmarzona nastolatka, którą wedle metryczki nie powinna już być, a którą wciąż uparcie reprezentowała. Brzoskwiniowa sukienka zafalowała. Mięśnie jej twarzy rozpłynęły się w lukrze urzeczenia samą myślą, musiała też powstrzymać chęć, by sięgnąć po ręce Bena i zaprosić go do wspólnego tańca po tafli płytek podłogowych, tańczyła więc sama, wirując leniwie, na wpół sennie, przy kuchennych szafkach.
- Tak wiele rzeczy! Śpiewa, tańczy przy ogniskach, poznaje wróżby na przyszłość, bierze udział w zabawach, konkursach sportowych i wydaje wszystkie ciężko zarobione pieniądze na pamiątki z jarmarku. Kobiety puszczają wianki na wodzie, a zainteresowani ich względami mężczyźni pędzą, żeby wyłowić te girlandy, zanim przepadną za linią horyzontu - wymieniała radośnie, z nieposkromionym entuzjazmem. Festiwal miał być pierwszym takim wydarzeniem w Weymouth od czasu wybuchu wojny na tle czystości krwi czarodziejów, tym bardziej więc odczuwała w sobie zachwyt zbudowany długimi letnimi miesiącami, podczas których los odmówił im możliwości celebracji. - Zakochani mogą wziąć chabrowe śluby wiążące na rok, by sprawdzić, czy ich serca naprawdę biją w jednym rytmie. Są nawet polowania i uczty. Na pewno będzie pięknie, nie mogę się doczekać! Chciałbyś pójść? - spytała Benjamina z szerokim uśmiechem. Może fragment wyjaśnienia, jeśli nie tyle uczestnictwo w festiwalu, rozjaśni mu w głowie kolejne wspomnienie? Przypomni chwilę ważną albo trywialną, obie mówiące o tym, czy do tej pory brał udział w takich spędach, oddając się letnim zabawom.
Przystanęła dopiero na wspomnienie pcheł i znów zarumieniła się, marszcząc nosek. Jeszcze tego brakowało, żeby przeszło na nią robactwo istoty, która tchnęła w nie z Nealą tak potworne przerażenie... Mlasnęła cicho, w ostatniej chwili powstrzymując słowa cisnące się na język, po czym westchnęła i przytaknęła ze zrozumieniem. Bezsilność, znów bezsilność. Jak mocno musiała poddawać samopoczucie Bena korozji, skoro brak różdżki tak boleśnie wwiercał się w dłonie, pusty, zimny i surowy. Wierzyła, że Elric coś na to zaradzi.
Jej palce przystanęły na tatuażu miotły tuż po tym, jak wspięły się wzdłuż trzonka, odjęła je potem od ciepłej skóry jego ramion i splotła dłonie przed sobą, przyglądając się jego zmieniającej się twarzy, ogarniającemu ją zdumieniu, śladowej klarowności, która przedarła się przez twardą zbroję amnezji. Miał ładny uśmiech - szeroki i szczerze szczęśliwy, uspokojony byle ochłapem, który wydarł z zachłannych rąk przeznaczenia. Ale w rzeczywistości to nie był byle ochłap. To pierwszy krok prowadzący ich w stronę Benjamina Wrighta, nie Percy'ego, nieszczęśnika z zaciemnionego fragmentu historii.
- Nie wątp w to - poprosiła natychmiast, widząc jego rozsznurowujące się nici ekscytacji, splamione atramentowymi kleksami niepewności. Puścił jej dłonie, jednak półwila sięgnęła po jego palce i zakleszczyła je łagodnie we wznowionym dotyku, nie chcąc pozwolić, by jej się wymknął, by uciekł do ciernistej krainy nieufności względem swoich przekonań. - Mam miotłę, nie jakąś świetną, właściwie głównie nią zamiatam, bo nie umiem latać, ale moglibyśmy spróbować. Hm? Po śniadaniu. Zobaczymy co poczujesz, kiedy jej... Dosiądziesz? Jak to się mówi? - zmarszczyła brwi i dopiero wtedy pozwoliła jego dłoniom wycofać się do bezpiecznej sfery, w której skóra nie tarła o skórę i nie łączyło ich ciepło - w porównaniu do palnika, który skwierczał cicho, w pełni rozgrzany. - Chleb na patelnię, patelnia na kuchenkę - wyrecytowała pogodnie i zaczęła przekładać plasterki szynki na osobny talerz. Odkręciła również słoiczek ze smalcem i postawiła go na stole, zebrane wcześniej na szafce śniadaniowe elementy przenosząc na blat stołu, by ułożyły spójną kompozycję. Z wiszącego kredensu wyjęła dwa kubki, w tym swój ulubiony, fioletowy z różowymi kwiatami, ustawiwszy je obok talerzy. Podczas gdy Ben zajęty był smażeniem, wyjęła jeszcze jednego banana, idealnie żółtego, którego obrała ze skóry i na mniejszym spodeczku pokroiła na kawałki, żeby dopełnił ostatnie minuty śniadania jakąkolwiek słodyczą. - A może potem... Może chciałbyś się ostrzyc? Tak trochę? - zaproponowała. Jak mógł oczekiwać, że przypomni sobie kim był, skoro ledwo widział w lustrze własne odbicie spod kotary przydługich włosów i szalejącej brody? - Nigdy nikogo nie strzygłam, ale obiecuję, że się postaram - dodała z kocim uśmiechem.
- Nigdy się nad tym nie zastanawiałam - przyznała z rozbawieniem. Legendy arturiańskie nie w tym skrywały dla niej swój urok, interesowały ją pełne heroizmu przygody i porywy serca, więzi łączące ze sobą bohaterów, turbulencje zakradające się pomiędzy pozornie prostolinijne schematy i szczere zachowania. To, jak można było przekazać je tańcem. Ale co kładli na stół? Celine zmarszczyła brwi, próbując przypomnieć sobie chociażby ochłap informacji, jednak jeśli miała w sobie kiedyś tę wiedzę, pamięć przykryła się pierzyną kurzu i ułożyła do snu. - Jak to mężem? - powtórzyła po nim głucho i mocniej rozszerzyła powieki. Nawet dziewczyna tak głośno opowiadająca się za triumfem wszelkiej miłości naszpikowana była poczuciem granic, które w oczach świata były nieprzekraczalne; odchylenia od normy były chorobą tak dzisiaj, jak i w czasach króla Artura, na przestrzeni dziejów nic się nie zmieniło. Oczywiście pamiętała spojrzenia, które czasem wymieniali między sobą chłopcy z trupy tanecznej, ale czy widziała w nich coś więcej, poza ciepłem przyjaźni? Skądże. - Przecież to niezdrowe, nie, oni nie byli mężem i... Nie. To w ogóle nie tak. Merlin był doradcą i czarodziejem króla - policzki półwili spąsowiały, jej spojrzenie, zażenowane i speszone, rozpoczęło wędrówkę po meblach skąpanych w bladym świetle brzasku. Mężczyzna zakochiwał się w kobiecie, kobieta w mężczyźnie. Tak utkano ich świat i tak również nastąpi jego kres. - A gdybyś ty był Arturem, Percy, co rozkazałbyś postawić przed sobą na okrągłym stole? - zapytała, instynktownie poszukując drogi do zmiany tematu, po czym uśmiechnęła się lekko i skinęła głową. Bliskie imię, to im wystarczy. Steve było dla niego niczym, natrafili jednak na trop, który rzeczywiście mógł dokądś prowadzić, jeśli rozbudzał w jego piersi poczucie znajomej nostalgii.
Dzieląc się z nim własnym przeżyciem, spodziewała się, że może zechcieć pociągnąć temat dalej; że ciekawość powzięta z podobieństwa może zapragnąć zweryfikowania. Mimo to wciąż drgnęła, czując cierpki dreszcz zbiegający w dół szczebli kręgosłupa, fantomowe zimno osiadające na dnie żołądka jak kotwica wykonana ze skutego lodu. Nie mogła powiedzieć mu całej prawdy, o pobycie w Tower of London, o tym, że wsadzono ją do pociągu jak bydło prowadzone na rzeź, wiedzieli nieliczni, tylko ci najbliżsi jej sercu. Tego stanu rzeczy póki co nie zamierzała zmieniać. Ale odmówienie mu teraz czegokolwiek, najprostszych ogólników, wydało się jej niestosowne. Dlaczego miała się wstydzić? Dlaczego uciąć temat w zarodku i znów okryć się całunem hańby, którą nałożono jej na ramiona? Percy mógł zrozumieć. Ktoś skatował go jak psa, wyniszczył, niemalże spopielił; wiedział czym jest ból, a sądząc po bliznach wiedział czym był już wiele lat temu.
- Przez swoją głupotę trafiłam do okrutnych ludzi - wyznała, mówiąc powoli, oparta bokiem o kuchenny blat. Spojrzeniem powiodła do ogrodu malowanego za oknem i fakturą półprzezroczystej firany. W przyrodzie zawsze odnajdowała spokój, zieleń była balsamem na jej rany, drzewa, krzewy i kwiaty najmilszymi powiernikami sekretów. - Długo u nich byłam. Chorowałam w zimnie i ciemnicy. Bili mnie z różnych powodów. Kiedy byli niezadowoleni, kiedy czuli, że sprawi im to przyjemność, kiedy musieli dać upust swoim frustracjom. Po pół roku chcieli mnie gdzieś zabrać, nie wiem gdzie. Ale wtedy... Mój przyjaciel mnie ocalił. Zabrał z powrotem do rodziny. Nie odrzucono mnie tam - kąciki jej ust uniosły się mimowolnie. Gdy docierała do tych rozdziałów swojej historii, jej ściśnięte żelazną pięścią serce zawsze łagodniało, czuła w sobie nagły przypływ ciepła przypominającego sweter narzucony na ramiona w zimowy poranek. Dni spędzone w Tower zlały się w brudną, szarą breję, pamiętała lęk, ból i wstyd, zamiast pojedynczych przypadków doznanego sponiewierania. Kątem oka spojrzała na Benjamina, badając to, co mogła w nim odnaleźć; wstręt, wzburzenie, obojętność? Nicość? - Nie wszyscy jedynie krzywdzą - dodała szeptem. - Ale czasem trudno w to uwierzyć - uśmiechnęła się blado. W to, że istniały współczucie, dobroć i empatia, i że mogły być głośniejsze w ludzkiej duszy niż krwiożercze, bezpodstawne instynkty domagające się szerzenia zepsucia.
Zachęcona tematem festiwalu lata aż klasnęła cicho w dłonie i wspięła się na palce, obróciwszy się wokół własnej osi niczym rozmarzona nastolatka, którą wedle metryczki nie powinna już być, a którą wciąż uparcie reprezentowała. Brzoskwiniowa sukienka zafalowała. Mięśnie jej twarzy rozpłynęły się w lukrze urzeczenia samą myślą, musiała też powstrzymać chęć, by sięgnąć po ręce Bena i zaprosić go do wspólnego tańca po tafli płytek podłogowych, tańczyła więc sama, wirując leniwie, na wpół sennie, przy kuchennych szafkach.
- Tak wiele rzeczy! Śpiewa, tańczy przy ogniskach, poznaje wróżby na przyszłość, bierze udział w zabawach, konkursach sportowych i wydaje wszystkie ciężko zarobione pieniądze na pamiątki z jarmarku. Kobiety puszczają wianki na wodzie, a zainteresowani ich względami mężczyźni pędzą, żeby wyłowić te girlandy, zanim przepadną za linią horyzontu - wymieniała radośnie, z nieposkromionym entuzjazmem. Festiwal miał być pierwszym takim wydarzeniem w Weymouth od czasu wybuchu wojny na tle czystości krwi czarodziejów, tym bardziej więc odczuwała w sobie zachwyt zbudowany długimi letnimi miesiącami, podczas których los odmówił im możliwości celebracji. - Zakochani mogą wziąć chabrowe śluby wiążące na rok, by sprawdzić, czy ich serca naprawdę biją w jednym rytmie. Są nawet polowania i uczty. Na pewno będzie pięknie, nie mogę się doczekać! Chciałbyś pójść? - spytała Benjamina z szerokim uśmiechem. Może fragment wyjaśnienia, jeśli nie tyle uczestnictwo w festiwalu, rozjaśni mu w głowie kolejne wspomnienie? Przypomni chwilę ważną albo trywialną, obie mówiące o tym, czy do tej pory brał udział w takich spędach, oddając się letnim zabawom.
Przystanęła dopiero na wspomnienie pcheł i znów zarumieniła się, marszcząc nosek. Jeszcze tego brakowało, żeby przeszło na nią robactwo istoty, która tchnęła w nie z Nealą tak potworne przerażenie... Mlasnęła cicho, w ostatniej chwili powstrzymując słowa cisnące się na język, po czym westchnęła i przytaknęła ze zrozumieniem. Bezsilność, znów bezsilność. Jak mocno musiała poddawać samopoczucie Bena korozji, skoro brak różdżki tak boleśnie wwiercał się w dłonie, pusty, zimny i surowy. Wierzyła, że Elric coś na to zaradzi.
Jej palce przystanęły na tatuażu miotły tuż po tym, jak wspięły się wzdłuż trzonka, odjęła je potem od ciepłej skóry jego ramion i splotła dłonie przed sobą, przyglądając się jego zmieniającej się twarzy, ogarniającemu ją zdumieniu, śladowej klarowności, która przedarła się przez twardą zbroję amnezji. Miał ładny uśmiech - szeroki i szczerze szczęśliwy, uspokojony byle ochłapem, który wydarł z zachłannych rąk przeznaczenia. Ale w rzeczywistości to nie był byle ochłap. To pierwszy krok prowadzący ich w stronę Benjamina Wrighta, nie Percy'ego, nieszczęśnika z zaciemnionego fragmentu historii.
- Nie wątp w to - poprosiła natychmiast, widząc jego rozsznurowujące się nici ekscytacji, splamione atramentowymi kleksami niepewności. Puścił jej dłonie, jednak półwila sięgnęła po jego palce i zakleszczyła je łagodnie we wznowionym dotyku, nie chcąc pozwolić, by jej się wymknął, by uciekł do ciernistej krainy nieufności względem swoich przekonań. - Mam miotłę, nie jakąś świetną, właściwie głównie nią zamiatam, bo nie umiem latać, ale moglibyśmy spróbować. Hm? Po śniadaniu. Zobaczymy co poczujesz, kiedy jej... Dosiądziesz? Jak to się mówi? - zmarszczyła brwi i dopiero wtedy pozwoliła jego dłoniom wycofać się do bezpiecznej sfery, w której skóra nie tarła o skórę i nie łączyło ich ciepło - w porównaniu do palnika, który skwierczał cicho, w pełni rozgrzany. - Chleb na patelnię, patelnia na kuchenkę - wyrecytowała pogodnie i zaczęła przekładać plasterki szynki na osobny talerz. Odkręciła również słoiczek ze smalcem i postawiła go na stole, zebrane wcześniej na szafce śniadaniowe elementy przenosząc na blat stołu, by ułożyły spójną kompozycję. Z wiszącego kredensu wyjęła dwa kubki, w tym swój ulubiony, fioletowy z różowymi kwiatami, ustawiwszy je obok talerzy. Podczas gdy Ben zajęty był smażeniem, wyjęła jeszcze jednego banana, idealnie żółtego, którego obrała ze skóry i na mniejszym spodeczku pokroiła na kawałki, żeby dopełnił ostatnie minuty śniadania jakąkolwiek słodyczą. - A może potem... Może chciałbyś się ostrzyc? Tak trochę? - zaproponowała. Jak mógł oczekiwać, że przypomni sobie kim był, skoro ledwo widział w lustrze własne odbicie spod kotary przydługich włosów i szalejącej brody? - Nigdy nikogo nie strzygłam, ale obiecuję, że się postaram - dodała z kocim uśmiechem.
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
- No, tak powiedziałaś, dlatego się wolałem upewnić - odparł prostolinijnie, zauważając zawstydzenie zalewające twarz Celine. Sam również nie czuł się z tym tematem komfortowo, coś kłuło go w tej wizji zamężnego maga, uspokoił się więc słysząc objaśnienie Lovegood. Dziwnie zafascynowany jej zarumienionymi policzkami, rozbieganym wzrokiem i ogólnym zażenowaniem, przebijającym się z każdego mięśnia w jej nagle skurczonym i zdezorientowanym ciele. Gdy się wstydziła, stawała się jeszcze słodsza, nie na tyle jednak, by przebić bardziej prymitywne pragnienia Wrighta, skupione na jedzeniu. Westchnął z rozmarzeniem, dość długo zastanawiając się nad przygotowaniem rycerskiego - a raczej królewskiego? - menu. - Pieczone mięsa, dużo kotletów, kilka steków. Kaczka, o, zjadłbym kaczkę. I potrawkę z wieprzowiną. I dużo ziemniaków. I butelkę ognistej whisky albo dobrego bimbru - wymieniał, czując, że do ust napływa mu nieprzyzwoicie dużo śliny. Odchrząknął, słysząc potężne burczenie, napływające z brzucha skrytego pod puchatą warstwą szlafroka. Zerknął nerwowo w dół i mocniej zacisnął równie włochaty pasek, co wcale nie zaspokoiło głodu. Opowieść Celine nieco go jednak zagłuszyła, słuchał jej z uwagą, nie przerywając ani nie oceniając, zmarszczył tylko brwi w grymasie skupienia. Ciężko mu było wyobrazić sobie tą ciepłą, czułą i delikatną dziewczynę robiącą coś na tyle głupiego, by trafić do złych ludzi. Chociaż czy ci nie uwielbiali właśnie pastwić się nad tym co dobre i niewinne?
- Co zrobiłaś? I kim byli ci porypani ludzie? - spytał po prostu, bez jakiejkolwiek niechęci, chcąc zebrać cenne informacje. - Może ja też tam byłem? - dodał w zamyśleniu, również był torturowany, a przecież w obecnym świecie nie istniało wiele takich przybytków lub grup popieprzeńców, prawda? Ben był nieco naiwny, nie posiadał swej dawnej wiedzy, nie miał pojęcia, jak wiele okrucieństwa doświadczył na własnej skórze z rąk szaleńców, obejmujących władzę nad całym krajem. - Ten przyjaciel, skąd wiedział, gdzie cię szukać? - kontynuował, przyglądając się Lovegood z uwagą, czułą jednak a nie czujną; chciał zapewnić ją o swoich dobrych intencjach, nie przepytywał jej jak na przesłuchaniu, nie naciskał, był po prostu ciekawy i współczujący. - To jesteś bardzo silna. Przetrwać coś takiego, no, wymaga stalowych jaj - zakończył z powagą, serwując półwili specyficzny komplement, oburzający, ale z pewnością niebanalny. Takiego nie usłyszałaby na salonach ani na festiwalu lata, którego temat starł z pobladłej buzi blondynki resztki smutku i ciężaru.
Ucieszyła go ta transformacja, aczkolwiek natłok informacji dotyczących festiwalowych rozrywek nieco go przytłoczyła. Rozchylił usta w niezbyt mądrym wyrazie twarzy, trochę zdezorientowany okręcającą się wokół smukłego ciała półwili sukienką, trochę tym, co składało się na całą tą miłosną celebrację. - Dużo tego - mruknął pod nosem, mrugając gwałtownie. Nie czuł się na siłach bawić w podobny sposób, nie pamiętał, kim był i czy w ogóle lubił brać udział w podobnych zabawach. Istniała jednak szansa, że na tym zapewne niezwykle popularnym wydarzeniu znajdzie się ktoś, kto ujrzy w nim...właśnie, kogo? Męża? Brata? Syna? Ojca? Poruszył nerwowo szczęką, na Merlina, nie mógł być ojcem ani mężem, wiedziałby o tym. Chyba? Chrząknął znów, tak, jakby w gardle zebrała mu się flegma, co nie było dźwiękiem przyjemnym. - Poszedłbym, bo może ktoś mnie rozpozna, kto wie, myślisz, że to prawdopodobne? Ale bez różdżki na pewno się tam nie ruszę - zastrzegł, monotematycznie powracając do problemu zaginionego drewienka. - Bo nie wiem, czy to bezpiecznie. Myślisz, że mogą być tam ci popieprzeńcy? - zniżył nieco głos, wpatrując się w oczy Celine tak, jakby ta mogła przewidzieć przyszłość z całkowitą pewnością i z pamięci zadeklamować mu listę każdego osobnika pojawiającego się na festiwalu lata. Z każdą sekundą wierzył w nią coraz mocniej, być może naprawdę uznając ją gdzieś w głębi ducha za anielskiego posłańca.
Rzucającego mu pod nogi nie kłody, a trzonki miotły. Uśmiechnął się nieco swobodniej, gdy ponownie ujęła jego dłonie i kiwnął powoli głową, tak, to brzmiało dobrze. - A co jak rypnę o glebę? - zapytał, wykazując się niespotykaną dotąd otwartością na porażki. Widocznie razem z pamięcią stracił szczenięcą, typową dla Gryfonów dumę i przekonanie o tym, że jest się niepokonanym. Także w dziedzinie kulinariów, przypiekał chleb trochę za mocno, aż skwierczało, ale kromki zarumieniły się przyjemnie i kusiły chrupiącą skórką. Po chwili ściągnął przysmak z patelni, obracając się nieco zbyt gwałtownie ku stolikowi, w międzyczasie zastawionemu jak dla rodziny królewskiej. - Ale elegancko - podsumował z uznaniem, siadając na skrzypiącym krześle. Od razu zabrał się do jedzenia, zaprzeczając swemu określeniu, nie zaczekał bowiem aż pani domu sięgnie po chlebek i szyneczkę; zabrał się do pałaszowania ze smakiem, pochłaniając w zaskakującym tempie kolejne porcje słonego przysmaku. - Moghuem osthuem - odparł z pełną buzią, a okruszki chleba posypały się na jego krzaczastą brodę, pewien, że Lovegood zrozumie, o co mu chodzi. Przełknął kęs szynki i zerknął chciwie na pokrojone kawałki banana - tu jednak zahamował się, zanim sięgnął po spodeczek, przenosząc pytające spojrzenie na Celine. - Tylko nie za krótko, te włosy...No, one trochę przykrywają to wszystko - dokończył trochę kulawo, lewą ręką, lepką jeszcze trochę od tłuszczu, przeczesując bujne loki, zwisające mu nad czołem. Czuł się niezbyt świeżo, taki zarośnięty, ale z drugiej strony przydługie włosy pozwalały mu schować część blizn. I zagubienia błyszczącego w oczach.
- Co zrobiłaś? I kim byli ci porypani ludzie? - spytał po prostu, bez jakiejkolwiek niechęci, chcąc zebrać cenne informacje. - Może ja też tam byłem? - dodał w zamyśleniu, również był torturowany, a przecież w obecnym świecie nie istniało wiele takich przybytków lub grup popieprzeńców, prawda? Ben był nieco naiwny, nie posiadał swej dawnej wiedzy, nie miał pojęcia, jak wiele okrucieństwa doświadczył na własnej skórze z rąk szaleńców, obejmujących władzę nad całym krajem. - Ten przyjaciel, skąd wiedział, gdzie cię szukać? - kontynuował, przyglądając się Lovegood z uwagą, czułą jednak a nie czujną; chciał zapewnić ją o swoich dobrych intencjach, nie przepytywał jej jak na przesłuchaniu, nie naciskał, był po prostu ciekawy i współczujący. - To jesteś bardzo silna. Przetrwać coś takiego, no, wymaga stalowych jaj - zakończył z powagą, serwując półwili specyficzny komplement, oburzający, ale z pewnością niebanalny. Takiego nie usłyszałaby na salonach ani na festiwalu lata, którego temat starł z pobladłej buzi blondynki resztki smutku i ciężaru.
Ucieszyła go ta transformacja, aczkolwiek natłok informacji dotyczących festiwalowych rozrywek nieco go przytłoczyła. Rozchylił usta w niezbyt mądrym wyrazie twarzy, trochę zdezorientowany okręcającą się wokół smukłego ciała półwili sukienką, trochę tym, co składało się na całą tą miłosną celebrację. - Dużo tego - mruknął pod nosem, mrugając gwałtownie. Nie czuł się na siłach bawić w podobny sposób, nie pamiętał, kim był i czy w ogóle lubił brać udział w podobnych zabawach. Istniała jednak szansa, że na tym zapewne niezwykle popularnym wydarzeniu znajdzie się ktoś, kto ujrzy w nim...właśnie, kogo? Męża? Brata? Syna? Ojca? Poruszył nerwowo szczęką, na Merlina, nie mógł być ojcem ani mężem, wiedziałby o tym. Chyba? Chrząknął znów, tak, jakby w gardle zebrała mu się flegma, co nie było dźwiękiem przyjemnym. - Poszedłbym, bo może ktoś mnie rozpozna, kto wie, myślisz, że to prawdopodobne? Ale bez różdżki na pewno się tam nie ruszę - zastrzegł, monotematycznie powracając do problemu zaginionego drewienka. - Bo nie wiem, czy to bezpiecznie. Myślisz, że mogą być tam ci popieprzeńcy? - zniżył nieco głos, wpatrując się w oczy Celine tak, jakby ta mogła przewidzieć przyszłość z całkowitą pewnością i z pamięci zadeklamować mu listę każdego osobnika pojawiającego się na festiwalu lata. Z każdą sekundą wierzył w nią coraz mocniej, być może naprawdę uznając ją gdzieś w głębi ducha za anielskiego posłańca.
Rzucającego mu pod nogi nie kłody, a trzonki miotły. Uśmiechnął się nieco swobodniej, gdy ponownie ujęła jego dłonie i kiwnął powoli głową, tak, to brzmiało dobrze. - A co jak rypnę o glebę? - zapytał, wykazując się niespotykaną dotąd otwartością na porażki. Widocznie razem z pamięcią stracił szczenięcą, typową dla Gryfonów dumę i przekonanie o tym, że jest się niepokonanym. Także w dziedzinie kulinariów, przypiekał chleb trochę za mocno, aż skwierczało, ale kromki zarumieniły się przyjemnie i kusiły chrupiącą skórką. Po chwili ściągnął przysmak z patelni, obracając się nieco zbyt gwałtownie ku stolikowi, w międzyczasie zastawionemu jak dla rodziny królewskiej. - Ale elegancko - podsumował z uznaniem, siadając na skrzypiącym krześle. Od razu zabrał się do jedzenia, zaprzeczając swemu określeniu, nie zaczekał bowiem aż pani domu sięgnie po chlebek i szyneczkę; zabrał się do pałaszowania ze smakiem, pochłaniając w zaskakującym tempie kolejne porcje słonego przysmaku. - Moghuem osthuem - odparł z pełną buzią, a okruszki chleba posypały się na jego krzaczastą brodę, pewien, że Lovegood zrozumie, o co mu chodzi. Przełknął kęs szynki i zerknął chciwie na pokrojone kawałki banana - tu jednak zahamował się, zanim sięgnął po spodeczek, przenosząc pytające spojrzenie na Celine. - Tylko nie za krótko, te włosy...No, one trochę przykrywają to wszystko - dokończył trochę kulawo, lewą ręką, lepką jeszcze trochę od tłuszczu, przeczesując bujne loki, zwisające mu nad czołem. Czuł się niezbyt świeżo, taki zarośnięty, ale z drugiej strony przydługie włosy pozwalały mu schować część blizn. I zagubienia błyszczącego w oczach.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Strona 2 z 4 • 1, 2, 3, 4
Kuchnia z jadalnią
Szybka odpowiedź