Błędny Rycerz
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Błędny Rycerz
Ten niewidoczny dla mugoli, trzypiętrowy fioletowy autobus przeżywa ostatnimi czasy istne oblężenie. I choć nie uchodzi za najprzyjemniejszy środek transportu, nie można odmówić mu wielu zalet - między innymi szybkości, która w dzisiejszych czasach, jest szczególnie ważna. Któż nie spieszy się do swojej rodziny, do domu? Podczas gdy Sieć Fiuu jest nieustannie kontrolowana i ulega awariom, a nie każdy czarodziej posiada licencję na teleportację, na Błędnym Rycerzu można polegać zawsze. Szaleńcza maszyna mknie po londyńskich ulicach nie mając sobie równych i nic ani nikt, nawet zwolennicy Grindelwalda, nie jest w stanie jej powstrzymać, gdy za sprawą magii dopasowuje się do szczelin między samochodami, budynkami czy innymi obiektami, by w ciągu kilku sekund pokonać horrendalne wręcz odległości.
Za dnia w jego wnętrzu porozstawiane są krzesła, zaś w nocy - łóżka. Istnieje możliwość zakupu na miejscu gorącej czekolady, butelki wody lub szczoteczki do zębów. Aby go wywołać, należy wyciągnąć nad ulicę rękę z trzymaną różdżką.
Za dnia w jego wnętrzu porozstawiane są krzesła, zaś w nocy - łóżka. Istnieje możliwość zakupu na miejscu gorącej czekolady, butelki wody lub szczoteczki do zębów. Aby go wywołać, należy wyciągnąć nad ulicę rękę z trzymaną różdżką.
The member 'Gwendolyn Grey' has done the following action : Rzut kością
'k3' : 2
'k3' : 2
Panna Burroughs rzadko miała okazję, do dłuższych wycieczek większość swoich dni spędzając albo w pracy albo w bibliotece. W zasadzie po za okazjonalnymi wypadami do wieży astronomicznej, nie miewała okazji aby ruszyć się po za szary, duszny Londyn. Zwykle zbyt zajęta obowiązkami, pracą w Mungu bądź dodatkowymi zleceniami. Nic więc też dziwnego, że Frances postanowiła trochę odpocząć, gdy nadarzyła się ku temu okazja. W jednej z ksiąg wyczytała, że ponoć świeże powietrze dobrze robi na zdolności koncetracji, uznała więc, że równie dobrze może sprawdzić tę teorię, zapewniając sobie porządny spacer, który zapewne będzie wyzwaniem dla zastałych mięśni. Dzisiejszego dnia, śladem koleżanki postawiła na cygaretki, połączone z koszulą i płaszczem, swym kolorem przypominającym roztopione, waniliowe lody. Nie sądziła, aby nad wodą było ciepło, nawet pod koniec marca, gdy dało się wyczuć w powietrzu zbliżające się małymi krokami lato.
- Ja zabrałam zestaw do herbaty. - Odpowiedziała, wskazujac ruchem dłoni swoją torbę, w którym znajdowały się pomniejszone do bardziej podróżnych rozmiarów przedmioty. Co jakiś czas, szaroniebieskie spojrzenie z zaciekawieniem wędrowało w kierunku psa. Ach, jakże cudownie musiało być posiadać futrzastego przyjaciela! Panna Burroughs nie do końca zdawała sobie sprawę z tego, jak często trzeba było wyprowadzać psa gdyż nigdy nie posiadała żadnego zwierzęcia. Co nie zmienia faktu, że zawsze chciała takowe mieć.
Blondynka uśmiechnęła się, gdy przed nimi z piskiem opon zatrzymał się Błędny Rycerz. Frances zajęła miejsce koło koleżanki uważając, aby nie nadepnąć przypadkiem futrzastej kulki, jaką był pies.
- To brzmi bardzo malowniczo. Ja niestety jakoś nigdy nie miałam wielu okazji, żeby wyjechać po za miasto. W zasadzie, nie licząc Hogwartu, wycieczek do wieży astronomicznej i naszego ostatniego, miotlarskiego treningu ani razu nie byłam po za Londynem. - Odpowiedziała, lekko się rumieniąc. - Kiedyś, tuż po szkole, miałam pojechać na wycieczkę do Francji, ale mama się rozchorowała i musiałam zrezygnować z tego i kursu w Mungu. - Wyznała, szaroniebieskie spojrzenie ulokowując gdzieś za oknem. Tylko… czemu nie ruszali?
-Opóźnienie! Proszę się nie martwić, będziemy niedługo ruszać! - Męski głos rozległ się w całym autobusie sprawiając, że panna Burroughs zmarszczyła brwi.
-Błędny Rycerz i opóźnienia? - Blondynka zamrugałą oczami, nie potrafiąc tego pojąć. Przecież Błędny Rycerz, zawsze miał być na czas! Zdezorientowane spojrzenie dziewczyny przeniosło się w kierunku rudzielca.
- Ja zabrałam zestaw do herbaty. - Odpowiedziała, wskazujac ruchem dłoni swoją torbę, w którym znajdowały się pomniejszone do bardziej podróżnych rozmiarów przedmioty. Co jakiś czas, szaroniebieskie spojrzenie z zaciekawieniem wędrowało w kierunku psa. Ach, jakże cudownie musiało być posiadać futrzastego przyjaciela! Panna Burroughs nie do końca zdawała sobie sprawę z tego, jak często trzeba było wyprowadzać psa gdyż nigdy nie posiadała żadnego zwierzęcia. Co nie zmienia faktu, że zawsze chciała takowe mieć.
Blondynka uśmiechnęła się, gdy przed nimi z piskiem opon zatrzymał się Błędny Rycerz. Frances zajęła miejsce koło koleżanki uważając, aby nie nadepnąć przypadkiem futrzastej kulki, jaką był pies.
- To brzmi bardzo malowniczo. Ja niestety jakoś nigdy nie miałam wielu okazji, żeby wyjechać po za miasto. W zasadzie, nie licząc Hogwartu, wycieczek do wieży astronomicznej i naszego ostatniego, miotlarskiego treningu ani razu nie byłam po za Londynem. - Odpowiedziała, lekko się rumieniąc. - Kiedyś, tuż po szkole, miałam pojechać na wycieczkę do Francji, ale mama się rozchorowała i musiałam zrezygnować z tego i kursu w Mungu. - Wyznała, szaroniebieskie spojrzenie ulokowując gdzieś za oknem. Tylko… czemu nie ruszali?
-Opóźnienie! Proszę się nie martwić, będziemy niedługo ruszać! - Męski głos rozległ się w całym autobusie sprawiając, że panna Burroughs zmarszczyła brwi.
-Błędny Rycerz i opóźnienia? - Blondynka zamrugałą oczami, nie potrafiąc tego pojąć. Przecież Błędny Rycerz, zawsze miał być na czas! Zdezorientowane spojrzenie dziewczyny przeniosło się w kierunku rudzielca.
Sometimes like a tree in flower,
Sometimes like a white daffadowndilly, small and slender like. Hard as di'monds, soft as moonlight. Warm as sunlight, cold as frost in the stars. Proud and far-off as a snow-mountain, and as merry as any lass I ever saw with daisies in her hair in springtime.
Frances Wroński
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Even darkness must pass. A new day will come. And when the sun shines, it'll shine out the clearer.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Zaskoczona, uniosła brwi. Nie sądziła, że Frances może zabrać ze sobą coś… no, takiego.
– Nie boisz się, że się potłucze? – spytała, mając przed oczami porcelanową zastawę, którą sama miała w mieszkaniu. Nawet jeśli zabezpieczyłaby ją zaklęciami, wolałaby nie zabierać jej na spacer. Szczególnie taki z psem. Przecież takie rzeczy naprawdę ważyły nie mało. A może Frances miała na myśli coś innego?
Miała nadzieję, że przypadkiem nie spotka ich deszcz. W Anglii padało często i Gwen zwykle nawet nie zauważała zwykle drobnego deszczu (zwłaszcza po wyjątkowo mokrym listopadzie), ale miło byłoby, gdyby dane im było spacerować bez konieczności przejmowania się deszczem. Wprawdzie, jak na porządne wiedźmy przystało, miały przy sobie różdżki i w razie czego mogły po prostu ich użyć… ale rudowłosa wolałaby uniknąć takiej ewentualności.
– Naprawdę? – zdziwiła się po raz kolejny w trakcie tej rozmowy. – Ale… Frances, to musimy częściej gdzieś się wybierać! Anglia jest piękna, zobaczysz! Jest jakieś miejsce w kraju, które chciałabyś bardzo zobaczyć? – dopytała. – Nie wiem, czy znajdę czas… i finanse na zagraniczne wycieczki, ale okolicę możemy przecież zwiedzać. – Wzruszyła ramionami. – Mogę cię kiedyś zabrać na jakiś plener, jeśli chcesz – zaproponowała.
Uniosła brwi, gdy kierowca ogłosił opóźnienie. Och! I nici z perfekcyjnego, pięknego dnia. Spojrzała na Frances.
– Emm… najwyraźniej. Chyba… współczesne wiedźmy… muszą sobie radzić z błędami technologii? – powiedziała, uśmiechając się krzywo.
Miała ochotę spytać się kierowcy, ile to potrwa, ale ten już wyszedł z pojazdu. Może musiał dolać oleju? Gwen słyszała, że tak się robi z samochodami, ale nie miała pojęcia, co to dokładnie daje, czy to duży problem ani czy magiczny pojazd podlega tym samym zasadom. Westchnęła, mając nadzieje, że to naprawdę pójdzie szybko.
– Najwyżej zrobimy sobie piknik tutaj – mruknęła, głaszcząc psa za uchem. – Ale nigdzie nam się nie śpieszy, prawda? Oby to poszło szybko… Wiesz, niemagiczne samochody też czasem się psują. Mój ojciec raz nie dotarł do pracy, bo taksówka, którą jechał, nie mogła ruszyć. Wiesz, co to taksówka? To te małe, czarne samochody, które jeżdżą po Londynie. Działają trochę jak Błędny Rycerz, tylko są mniejsze i wolniejsze – wyjaśniła. – No i raczej robią krótkie trasy.
Błędnym Rycerzem w końcu dało się dotrzeć wszędzie w dosłownie kilka-kilkanaście minut. To absolutnie nie dotyczyło zaś miejskich taksówek.
– Nie boisz się, że się potłucze? – spytała, mając przed oczami porcelanową zastawę, którą sama miała w mieszkaniu. Nawet jeśli zabezpieczyłaby ją zaklęciami, wolałaby nie zabierać jej na spacer. Szczególnie taki z psem. Przecież takie rzeczy naprawdę ważyły nie mało. A może Frances miała na myśli coś innego?
Miała nadzieję, że przypadkiem nie spotka ich deszcz. W Anglii padało często i Gwen zwykle nawet nie zauważała zwykle drobnego deszczu (zwłaszcza po wyjątkowo mokrym listopadzie), ale miło byłoby, gdyby dane im było spacerować bez konieczności przejmowania się deszczem. Wprawdzie, jak na porządne wiedźmy przystało, miały przy sobie różdżki i w razie czego mogły po prostu ich użyć… ale rudowłosa wolałaby uniknąć takiej ewentualności.
– Naprawdę? – zdziwiła się po raz kolejny w trakcie tej rozmowy. – Ale… Frances, to musimy częściej gdzieś się wybierać! Anglia jest piękna, zobaczysz! Jest jakieś miejsce w kraju, które chciałabyś bardzo zobaczyć? – dopytała. – Nie wiem, czy znajdę czas… i finanse na zagraniczne wycieczki, ale okolicę możemy przecież zwiedzać. – Wzruszyła ramionami. – Mogę cię kiedyś zabrać na jakiś plener, jeśli chcesz – zaproponowała.
Uniosła brwi, gdy kierowca ogłosił opóźnienie. Och! I nici z perfekcyjnego, pięknego dnia. Spojrzała na Frances.
– Emm… najwyraźniej. Chyba… współczesne wiedźmy… muszą sobie radzić z błędami technologii? – powiedziała, uśmiechając się krzywo.
Miała ochotę spytać się kierowcy, ile to potrwa, ale ten już wyszedł z pojazdu. Może musiał dolać oleju? Gwen słyszała, że tak się robi z samochodami, ale nie miała pojęcia, co to dokładnie daje, czy to duży problem ani czy magiczny pojazd podlega tym samym zasadom. Westchnęła, mając nadzieje, że to naprawdę pójdzie szybko.
– Najwyżej zrobimy sobie piknik tutaj – mruknęła, głaszcząc psa za uchem. – Ale nigdzie nam się nie śpieszy, prawda? Oby to poszło szybko… Wiesz, niemagiczne samochody też czasem się psują. Mój ojciec raz nie dotarł do pracy, bo taksówka, którą jechał, nie mogła ruszyć. Wiesz, co to taksówka? To te małe, czarne samochody, które jeżdżą po Londynie. Działają trochę jak Błędny Rycerz, tylko są mniejsze i wolniejsze – wyjaśniła. – No i raczej robią krótkie trasy.
Błędnym Rycerzem w końcu dało się dotrzeć wszędzie w dosłownie kilka-kilkanaście minut. To absolutnie nie dotyczyło zaś miejskich taksówek.
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
Panna Burroughs uśmiechnęła się tajemniczo.
- Och, nie! Dostałam go od ciotki, jeden z żeglarzy przywiózł go z jakiegoś dziwnego kraju, nie pamiętam jednak z jakiego. Pokażę Ci później, jest fascynujący! - Odpowiedziała z wyraźnym entuzjazmem wymalowanym na buzi. Cóż, posiadanie takich a nie innych powiązań posiadało również kilka plusów. Mogła czuć się mniej więcej bezpieczna (chociaż ostatnie wydarzenia zasiały w niej wątpliwości w tej kwestii), miała dostęp do informacji oraz różnych, fascynujących przedmiotów zza dalekich mórz i oceanów. Fakt długiej listy podejrzanych klientów na eliksiry lepiej przemilczmy, chociaż pozwalało jej to całkiem nieźle zarabiać, przynajmniej jak na portowe standardy.
Ciche westchnienie wyrwało się z jej ust.
- Dopiero od pół roku mam jakikolwiek czas wolny. - Stwierdziła, wzruszając ramionami, nie wdając się jednak w głębsze szczegóły. To nie było odpowiednie miejsce, na poruszanie delikatnych tematów. - Oczywiście, jeśli tylko będę miała wolne możemy pozwiedzać. Czytałam kiedyś, że po za Kornwalią śliczne jest hrabstwo Devon, a marynarze mówili mi, że warte zwiedzenia jest również hrabstwo Kent… Ale opinii marynarzy, raczej nie brałabym pod uwagę. - Odpowiedziała, obdarzając pannę Grey ciepłym uśmiechem. Może faktycznie częstsze wyjścia dobrze jej zrobią? Panna Burroughs oscylowała między jednym stołem alchemicznym a drugim, uskuteczniając jedynie krótkie spacery na targ bądź do znajomych co sprawiało, że jej kondycja nie należała do najlepszych.
Uśmiech na ustach panny Burroughs poszerzył się, gdy kolejne słowa padły z ust Gwendolyn.
- Zawsze możemy dolać kilku miłym, silnym panom amortencji do drinka i ładnie ich poprosić, aby w takich sytuacjach nosili nas w lektykach. Z pewnością robiłoby to wielkie wrażenie. - Odpowiedziała pół żartem. Ach, może nie byłoby to tak szybkie jak Błędny Rycerz, lecz z pewnością byłoby efektowne na swój własny sposób… Oczywiście gdyby przeszły już moment, w którym Frances przechodziłaby przez mały zawał serca za każdym razem, gdy taki amortencyjny niewolnik okazywałby jej zainteresowanie. Kto wie, z czasem może nawet by do tego przywykła?
Frances z zainteresowaniem przysłuchiwała się słowom, jakie padały z ust rudzielca.
- Widziałam je kilka razy, ale nie miałam okazji dowiedzieć się, czym to jest. Ciekawi mnie, czy jest więcej Błędnych Rycerzy. Byłoby ciekawie, gdyby każdy mógł posiadać tego typu pojazd… I pewnie bardzo niebezpiecznie. - Stwierdziła, wzruszając ramionami. Następnie Panna Burroughs wstała, by wychylić się przed niewielkie okienko. Dość gorącokrwisty kierowca, właśnie żywo kłócił się z jakimś czarodziejem.
-Masz ochotę na herbatę? - Spytała swojej towarzyszki czując, że szybko nie ruszą.
- Och, nie! Dostałam go od ciotki, jeden z żeglarzy przywiózł go z jakiegoś dziwnego kraju, nie pamiętam jednak z jakiego. Pokażę Ci później, jest fascynujący! - Odpowiedziała z wyraźnym entuzjazmem wymalowanym na buzi. Cóż, posiadanie takich a nie innych powiązań posiadało również kilka plusów. Mogła czuć się mniej więcej bezpieczna (chociaż ostatnie wydarzenia zasiały w niej wątpliwości w tej kwestii), miała dostęp do informacji oraz różnych, fascynujących przedmiotów zza dalekich mórz i oceanów. Fakt długiej listy podejrzanych klientów na eliksiry lepiej przemilczmy, chociaż pozwalało jej to całkiem nieźle zarabiać, przynajmniej jak na portowe standardy.
Ciche westchnienie wyrwało się z jej ust.
- Dopiero od pół roku mam jakikolwiek czas wolny. - Stwierdziła, wzruszając ramionami, nie wdając się jednak w głębsze szczegóły. To nie było odpowiednie miejsce, na poruszanie delikatnych tematów. - Oczywiście, jeśli tylko będę miała wolne możemy pozwiedzać. Czytałam kiedyś, że po za Kornwalią śliczne jest hrabstwo Devon, a marynarze mówili mi, że warte zwiedzenia jest również hrabstwo Kent… Ale opinii marynarzy, raczej nie brałabym pod uwagę. - Odpowiedziała, obdarzając pannę Grey ciepłym uśmiechem. Może faktycznie częstsze wyjścia dobrze jej zrobią? Panna Burroughs oscylowała między jednym stołem alchemicznym a drugim, uskuteczniając jedynie krótkie spacery na targ bądź do znajomych co sprawiało, że jej kondycja nie należała do najlepszych.
Uśmiech na ustach panny Burroughs poszerzył się, gdy kolejne słowa padły z ust Gwendolyn.
- Zawsze możemy dolać kilku miłym, silnym panom amortencji do drinka i ładnie ich poprosić, aby w takich sytuacjach nosili nas w lektykach. Z pewnością robiłoby to wielkie wrażenie. - Odpowiedziała pół żartem. Ach, może nie byłoby to tak szybkie jak Błędny Rycerz, lecz z pewnością byłoby efektowne na swój własny sposób… Oczywiście gdyby przeszły już moment, w którym Frances przechodziłaby przez mały zawał serca za każdym razem, gdy taki amortencyjny niewolnik okazywałby jej zainteresowanie. Kto wie, z czasem może nawet by do tego przywykła?
Frances z zainteresowaniem przysłuchiwała się słowom, jakie padały z ust rudzielca.
- Widziałam je kilka razy, ale nie miałam okazji dowiedzieć się, czym to jest. Ciekawi mnie, czy jest więcej Błędnych Rycerzy. Byłoby ciekawie, gdyby każdy mógł posiadać tego typu pojazd… I pewnie bardzo niebezpiecznie. - Stwierdziła, wzruszając ramionami. Następnie Panna Burroughs wstała, by wychylić się przed niewielkie okienko. Dość gorącokrwisty kierowca, właśnie żywo kłócił się z jakimś czarodziejem.
-Masz ochotę na herbatę? - Spytała swojej towarzyszki czując, że szybko nie ruszą.
Sometimes like a tree in flower,
Sometimes like a white daffadowndilly, small and slender like. Hard as di'monds, soft as moonlight. Warm as sunlight, cold as frost in the stars. Proud and far-off as a snow-mountain, and as merry as any lass I ever saw with daisies in her hair in springtime.
Frances Wroński
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Even darkness must pass. A new day will come. And when the sun shines, it'll shine out the clearer.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Odpowiedź Frances zainteresowała Gwen, w której oczach pojawiły się iskierki ciekawości.
– To jakaś nietłukąca się zastawa? Albo termos? – zainteresowała się.
Nie wiedziała, czy czarodzieje w ogóle używają takich wynalazków. Gwen kojarzyło się to raczej z mugolskimi przedmiotami, których raczej nie widywała w magicznych sklepach. Ale może zza morzem sprawa miała się nieco inaczej? Takie Stany Zjednoczone zawsze przecież przodowały nowoczesną myślą. Może tamtejsi czarodzieje łączą magię z technologią?
Zaśmiała się cicho.
– Oj, każde ma w sobie coś ładnego! W Kent jest smoczy rezerwat, byłam tam nawet kiedyś. Chociaż… to nie była udana wycieczka – przyznała, nie mając zamiaru wspominać, że w kwietniu ponownie planuje „odwiedzić smoki”, tym razem w innym miejscu… i prawdopodobnie w nieco innym celu, niż zakładała na początku. – Uczyłaś się? – dopytała. Nie miała pojęcia, że Frances umyślnie nie rozwinęła tematu.
Gwen chyba nie wytrzymałaby, gdyby musiała siedzieć w jednym miejscu. Na szczęście jej profesja pozwalała na mniejsze i większe podróże. Często przemierzała sam Londyn i choć nie opuszczała go zbyt często, to samo miasto było naprawdę różnorodne. Szczególnie, jeśli miało się dostęp do obydwu jego części. I magiczna, i niemagiczna część stolicy Anglii były warte dogłębnego poznania, a malarka naprawdę lubiła swoje rodzinne miasto.
– Och, musimy uwarzyć amortencję! W olbrzymich ilościach. Wtedy na pewno dotrzemy na szczyt w mgnieniu oka! – Zaśmiała się. – Tylko może lepiej nie wylejmy jej przypadkiem na siebie. Miałam z nią kilka… niemiłych przygód. Ale! Innym możemy podawać, panowie powinni kłaniać się przed damami – dodała z żartobliwą pewnością siebie w głosie.
Amortencja była chyba jednym z najpotężniejszych eliksirów, które istniały w magicznym świecie. Tworzyła sztuczną miłość, bazującą na obsesji, która powalała myśleć tylko o „ukochanej” osobie. Gwen czasem dziwiła się, że wciąż nie jest zakazana, ale z drugiej strony… dobrze dla nich. Dwóch panien, które powinny być w stanie ją uwarzyć.
– Ależ możesz posiadać, Frances! No, może nie Błędnego Rycerza… ale jeśli chcesz, możemy kiedyś pójść razem na kurs jazdy samochodem. To by było coś! – zaproponowała z entuzjazmem. – Tylko może najpierw… nauczę cię podstaw o życiu w świecie bez magii. To chyba bardziej rozsądne. I bardzo chętnie, pokaż co tam masz!
Wtedy do Błędnego Rycerza wrócił kierowca, oznajmiając:
– Problem rozwiązany! Proszę trzymać się mocno!
Mężczyzna zasiadł za kierownicą i odpalił pojazd.
| 1 – pojazd gwałtownie się odpala. Gwen, nie przewidując tego, uderza dość mocno szczęką w oparcie krzesła znajdującego się przed nią. 2 – pojazd już ma ruszyć, gdy do środka wchodzi staruszka z zakupami. Siatka psuje się tuż po zamknięciu drzwi, a gdy pojazd rusza, owoce i warzywa zaczynają turlać się po całym pojeździe. 3 – pojazd przejeżdża kilkaset metrów, po czym znów się psuje. Wynik tutaj
– To jakaś nietłukąca się zastawa? Albo termos? – zainteresowała się.
Nie wiedziała, czy czarodzieje w ogóle używają takich wynalazków. Gwen kojarzyło się to raczej z mugolskimi przedmiotami, których raczej nie widywała w magicznych sklepach. Ale może zza morzem sprawa miała się nieco inaczej? Takie Stany Zjednoczone zawsze przecież przodowały nowoczesną myślą. Może tamtejsi czarodzieje łączą magię z technologią?
Zaśmiała się cicho.
– Oj, każde ma w sobie coś ładnego! W Kent jest smoczy rezerwat, byłam tam nawet kiedyś. Chociaż… to nie była udana wycieczka – przyznała, nie mając zamiaru wspominać, że w kwietniu ponownie planuje „odwiedzić smoki”, tym razem w innym miejscu… i prawdopodobnie w nieco innym celu, niż zakładała na początku. – Uczyłaś się? – dopytała. Nie miała pojęcia, że Frances umyślnie nie rozwinęła tematu.
Gwen chyba nie wytrzymałaby, gdyby musiała siedzieć w jednym miejscu. Na szczęście jej profesja pozwalała na mniejsze i większe podróże. Często przemierzała sam Londyn i choć nie opuszczała go zbyt często, to samo miasto było naprawdę różnorodne. Szczególnie, jeśli miało się dostęp do obydwu jego części. I magiczna, i niemagiczna część stolicy Anglii były warte dogłębnego poznania, a malarka naprawdę lubiła swoje rodzinne miasto.
– Och, musimy uwarzyć amortencję! W olbrzymich ilościach. Wtedy na pewno dotrzemy na szczyt w mgnieniu oka! – Zaśmiała się. – Tylko może lepiej nie wylejmy jej przypadkiem na siebie. Miałam z nią kilka… niemiłych przygód. Ale! Innym możemy podawać, panowie powinni kłaniać się przed damami – dodała z żartobliwą pewnością siebie w głosie.
Amortencja była chyba jednym z najpotężniejszych eliksirów, które istniały w magicznym świecie. Tworzyła sztuczną miłość, bazującą na obsesji, która powalała myśleć tylko o „ukochanej” osobie. Gwen czasem dziwiła się, że wciąż nie jest zakazana, ale z drugiej strony… dobrze dla nich. Dwóch panien, które powinny być w stanie ją uwarzyć.
– Ależ możesz posiadać, Frances! No, może nie Błędnego Rycerza… ale jeśli chcesz, możemy kiedyś pójść razem na kurs jazdy samochodem. To by było coś! – zaproponowała z entuzjazmem. – Tylko może najpierw… nauczę cię podstaw o życiu w świecie bez magii. To chyba bardziej rozsądne. I bardzo chętnie, pokaż co tam masz!
Wtedy do Błędnego Rycerza wrócił kierowca, oznajmiając:
– Problem rozwiązany! Proszę trzymać się mocno!
Mężczyzna zasiadł za kierownicą i odpalił pojazd.
| 1 – pojazd gwałtownie się odpala. Gwen, nie przewidując tego, uderza dość mocno szczęką w oparcie krzesła znajdującego się przed nią. 2 – pojazd już ma ruszyć, gdy do środka wchodzi staruszka z zakupami. Siatka psuje się tuż po zamknięciu drzwi, a gdy pojazd rusza, owoce i warzywa zaczynają turlać się po całym pojeździe. 3 – pojazd przejeżdża kilkaset metrów, po czym znów się psuje. Wynik tutaj
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
-Zobaczysz, ja sama nie wiem, jak to do końca działa. - Rzuciła jedynie, posyłając znajomej szerszy uśmiech. Och, przecież takie rzeczy najlepiej jest prezentować! Co prawda musiały poczekać do odpowiedniej chwili, panna Burroughs miała jednak nadzieję, że Gwen spodoba się jej, jakże intrygujący zestaw.
Blondynka uśmiechnęła się delikatnie, słysząc o smokach.
- Nie lubisz smoków? - Zapytała, nie mając pojęcia co kryje się pod mianem nieudanej wycieczki. - Mój brat bardzo lubi smoki, pracuje w rezerwacie w Peak District, mnie one przerażają i chyba nie odważyłabym się przebywać w ich towarzystwie. - Stwierdziła, wzruszając ramionami. Nie było tajemnicą, że dziewczyna nie należała do śmiałych i odważnych. O ile podlewanie marynarzom trucizn do kieliszka nie wydawało jej się ryzykownym, tak stawanie oko w oko z wielką, ziejącą ogniem i nie raz trującą bestią z pewnością przerastało jej możliwości. Tak samo jak magiczne pojedynki.
Frances odwróciła spojrzenie, słysząc głębsze dopytywania. Przez jedną, krótką chwilę, zdawała się utonąć gdzieś w swoich myślach. - Nie do końca… - Zaczęła, przenosząc szaroniebieskie spojrzenie z powrotem na rudzielca. - Miałam iść na kurs Munga, zdałam nawet wszystkie egzaminy, ale moja mama zachorowała. Chodziłam do pracy, żeby zarobić na kurs ministerstwa, opiekowałam się mamą i uczyłam się do kursu, żeby nadrobić wszelkie zaległości. - Dziewczyna posłała Gwen trochę smutny uśmiech. Kurs Munga był jednym z jej największych marzeń, tak samo jak wycieczka z której musiała zrezygnować. I mimo iż pewnie gdyby została postawiona ponownie w tej sytuacji podjęłaby taką samą decyzję, czasem zastanawiała się, co by było, gdyby nie musiała rezygnować z marzeń.
Panna Burroughs uniosła z zaciekawieniem brew ku górze, gdy temat przeszedł na jakże ciekawy eliksir. Ach, że też zawsze bała się go użyć!
- Naprawdę można mieć po niej niemiłe przygody? Ja… Kilka razy korciło mnie, aby jej użyć, ale jakoś nigdy nie miałam na tyle odwagi, ani okazji… - Przyznała, z lekkimi rumieńcami na bladych policzkach. - Musisz koniecznie mi opowiedzieć, jak to działa w praktyce. - Dodała z entuzjazmem. O ile miała okazję przetestować wszystkie, znane jej trucizny, tak nie miała okazji nikomu podać amortencji. Wybór kandydata wydawał się być jedną, z najtrudniejszych kwestii związanych z tym eliksirem, nawet jeśli doskonale wiedziała, jak odwrócić jego działanie.
Oczy Frances na jedną, krótką chwilę zrobiły się wielkie jak spodki, gdy do jej uszu dotarły rewelacje, jakie wypowiadała panna Grey.
- Samochodem? Kiedyś czytałam o czarodziejach, którzy czarują mugolskie samochody i motocykle tak, żeby mogły latać i były niewidzialne… - Zaczęła, wyraźnie zafascynowana wizją przejażdżki czymś takim. Och, gdyby miała taki czarodziejski samochód! Mogłaby spokojnie jeździć do pracy mając pewność, że nikt nie napadnie jej w drodze powrotnej… Nawet jeśli ostatnia taka sytuacja, zakończyła się fascynującym ratunkiem. -Tak, chyba powinnyśmy zacząć od podstaw… I nawet chyba wiem, od czego. - Powiedziała, błyskając białymi ząbkami w szczerym uśmiechu. Bo skoro posiadała koleżankę, znającą oba światy, czemu miała tego nie wykorzystać i poszerzyć swoich horyzontów?
Panna Burroughs otworzyła swoją torbę, by znaleźć odpowiedni przedmiot, który położyła na jednym z krzeseł i powiększyła magicznym zaklęciem. Na krześle znalazło się coś, przypominające zwykły, cynowy dzbanek, na którego rączce zawieszone były dwie, niewielkie filiżanki. W tym czasie kierowca wrócił sprawiając, że dziewczyna zaprzestała jakichkolwiek czynności, by przełożyć zestaw na swoje kolana i złapać się poręczy. Niestety, autobus przejechał kilka, metrów by… Znów się zatrzymać.
Z ciężkim westchnieniem Frances wstała ze swojego miejsca, aby podejść do kierowcy i wymienić z nim kilka, pospiesznych słów. Po kilku chwilach wróciła do znajomej, posyłając jej delikatny uśmiech.
- Cham i prostak! Podobno to jakaś awaria modułu niewidzialności czy coś takiego… Możemy poczekać jakieś pół godziny, albo zmienić plany na dziś. Co wybierasz? - Blondynka zapytała, unosząc z zaciekawieniem brew ku górze.
Blondynka uśmiechnęła się delikatnie, słysząc o smokach.
- Nie lubisz smoków? - Zapytała, nie mając pojęcia co kryje się pod mianem nieudanej wycieczki. - Mój brat bardzo lubi smoki, pracuje w rezerwacie w Peak District, mnie one przerażają i chyba nie odważyłabym się przebywać w ich towarzystwie. - Stwierdziła, wzruszając ramionami. Nie było tajemnicą, że dziewczyna nie należała do śmiałych i odważnych. O ile podlewanie marynarzom trucizn do kieliszka nie wydawało jej się ryzykownym, tak stawanie oko w oko z wielką, ziejącą ogniem i nie raz trującą bestią z pewnością przerastało jej możliwości. Tak samo jak magiczne pojedynki.
Frances odwróciła spojrzenie, słysząc głębsze dopytywania. Przez jedną, krótką chwilę, zdawała się utonąć gdzieś w swoich myślach. - Nie do końca… - Zaczęła, przenosząc szaroniebieskie spojrzenie z powrotem na rudzielca. - Miałam iść na kurs Munga, zdałam nawet wszystkie egzaminy, ale moja mama zachorowała. Chodziłam do pracy, żeby zarobić na kurs ministerstwa, opiekowałam się mamą i uczyłam się do kursu, żeby nadrobić wszelkie zaległości. - Dziewczyna posłała Gwen trochę smutny uśmiech. Kurs Munga był jednym z jej największych marzeń, tak samo jak wycieczka z której musiała zrezygnować. I mimo iż pewnie gdyby została postawiona ponownie w tej sytuacji podjęłaby taką samą decyzję, czasem zastanawiała się, co by było, gdyby nie musiała rezygnować z marzeń.
Panna Burroughs uniosła z zaciekawieniem brew ku górze, gdy temat przeszedł na jakże ciekawy eliksir. Ach, że też zawsze bała się go użyć!
- Naprawdę można mieć po niej niemiłe przygody? Ja… Kilka razy korciło mnie, aby jej użyć, ale jakoś nigdy nie miałam na tyle odwagi, ani okazji… - Przyznała, z lekkimi rumieńcami na bladych policzkach. - Musisz koniecznie mi opowiedzieć, jak to działa w praktyce. - Dodała z entuzjazmem. O ile miała okazję przetestować wszystkie, znane jej trucizny, tak nie miała okazji nikomu podać amortencji. Wybór kandydata wydawał się być jedną, z najtrudniejszych kwestii związanych z tym eliksirem, nawet jeśli doskonale wiedziała, jak odwrócić jego działanie.
Oczy Frances na jedną, krótką chwilę zrobiły się wielkie jak spodki, gdy do jej uszu dotarły rewelacje, jakie wypowiadała panna Grey.
- Samochodem? Kiedyś czytałam o czarodziejach, którzy czarują mugolskie samochody i motocykle tak, żeby mogły latać i były niewidzialne… - Zaczęła, wyraźnie zafascynowana wizją przejażdżki czymś takim. Och, gdyby miała taki czarodziejski samochód! Mogłaby spokojnie jeździć do pracy mając pewność, że nikt nie napadnie jej w drodze powrotnej… Nawet jeśli ostatnia taka sytuacja, zakończyła się fascynującym ratunkiem. -Tak, chyba powinnyśmy zacząć od podstaw… I nawet chyba wiem, od czego. - Powiedziała, błyskając białymi ząbkami w szczerym uśmiechu. Bo skoro posiadała koleżankę, znającą oba światy, czemu miała tego nie wykorzystać i poszerzyć swoich horyzontów?
Panna Burroughs otworzyła swoją torbę, by znaleźć odpowiedni przedmiot, który położyła na jednym z krzeseł i powiększyła magicznym zaklęciem. Na krześle znalazło się coś, przypominające zwykły, cynowy dzbanek, na którego rączce zawieszone były dwie, niewielkie filiżanki. W tym czasie kierowca wrócił sprawiając, że dziewczyna zaprzestała jakichkolwiek czynności, by przełożyć zestaw na swoje kolana i złapać się poręczy. Niestety, autobus przejechał kilka, metrów by… Znów się zatrzymać.
Z ciężkim westchnieniem Frances wstała ze swojego miejsca, aby podejść do kierowcy i wymienić z nim kilka, pospiesznych słów. Po kilku chwilach wróciła do znajomej, posyłając jej delikatny uśmiech.
- Cham i prostak! Podobno to jakaś awaria modułu niewidzialności czy coś takiego… Możemy poczekać jakieś pół godziny, albo zmienić plany na dziś. Co wybierasz? - Blondynka zapytała, unosząc z zaciekawieniem brew ku górze.
Sometimes like a tree in flower,
Sometimes like a white daffadowndilly, small and slender like. Hard as di'monds, soft as moonlight. Warm as sunlight, cold as frost in the stars. Proud and far-off as a snow-mountain, and as merry as any lass I ever saw with daisies in her hair in springtime.
Frances Wroński
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Even darkness must pass. A new day will come. And when the sun shines, it'll shine out the clearer.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Przekrzywiła głowę, zdziwiona pytaniem Frances. Nie lubi smoków? Jak to, każdy przecież lubi smoki!
– Och, mam być w Peak District… za jakiś czas – powiedziała z delikatnym uśmiechem, nie planując głębiej wnikać w temat. – Lubię, oczywiście, że tak. Wiesz… są duże. I przez to może trochę… straszne. Ale to piękne stworzenia. Wtedy… w Kent… miałam po prostu pecha. – Wzruszyła ramionami. – Natrafiłam na dość niemiłego opiekuna smoków… i w ogóle, okazało się, że mieli zamknięte dla zwiedzających, ja weszłam przypadkiem. Sama nie wiem jak, przy wejściu po prostu normalnie mnie wpuścili.
To nie było miłe wspomnienie i wolała do niego nie wracać. Z resztą, do niedawna miała dość duże plany związane ze smokami, jednak po spotkaniu z Isabelle Carrow inne sprawy wysunęły się na prowadzenie. Od edukacji, istotniejsza dla Gwen była pomoc młodej lady, która została źle potraktowana przez Percivala. Och, co to za przykra sprawa! Panna Grey nie czuła się jednak jeszcze w towarzystwie Frances na tyle pewnie, aby móc jej o wszystkim opowiedzieć. Szczególnie, że to w gruncie rzeczy była bardzo prywatna sprawa.
– Och… ale z twoją mamą już wszystko w porządku? – dopytała z troską. Doskonale wiedziała, co oznacza choroba rodzica. Tyle tylko, że akurat jej ojciec ze swoich problemów nie wyszedł. Czasami… cóż, czasami tak bywało. I trzeba było się z tym pogodzić. – I kurs ministerstwa chyba nie jest taki zły?
Nie miała pojęcia, jaka jest różnica pomiędzy nimi, bo nigdy nie traktowała alchemii na poważnie. Ale skoro po obydwu mogła pracować w Mungu to chyba nie robiło to żadnej większej różnicy… prawda?
Westchnęła.
– Można… jeśli zażyjesz je przypadkiem. Najpierw zjadłam przypadkiem ciasteczka… z amortencją. Kojarzysz tego różdżkarza z Pokątnej? Ollivandera? Myślałam, że spalę się ze wstydu po tym, jak za nim chodziłam… A potem… była ta sytuacja z Kupidynkiem, tym skrzatem, który uciekł z Hogwartu. Przypadkiem… trafił amortencją mnie i pewnego… – …zdrajcę, szuję, pana lekkich obyczajów, Percivala Nie-Notta Blake – … pewnego pana. W obydwu przypadkach… to była taka obsesyjna, chora miłość, wiesz? Niezdrowa. Niepozwalająca ci zostawić drugiej osoby ani na moment. Amortencja… jest potężna. Bardzo. – Kiwnęła głową, jakby potwierdzając swoje własne słowa.
Przygryzła wargi na chwilę.
– Frances, może się da… ale to chyba nielegalne. – Zmarszczyła brwi. – Ooo, od czego chciałabyś zacząć? – spytała, a gdy koleżanka wyciągnęła z torebki dzbanek, który następnie powiększyła, z jej gardła wydostało się: – To jest pomysł! W środku coś jest?
Gdy pojazd ponownie się zatrzymał, pozwoliła Frances podejść do kierowcy, czekając na nowinki z jej strony. Po chwili dziewczyna wróciła, przekazując koleżance nienajlepszą nowiną. Gwen westchnęła, na moment pochmurniejąc.
– Ech… właściwie… nie wiem. Nie śpieszy mi się… ale Betty chyba się zanudzi. – Zerknęła na psa. Zwierzę spało, ale Gwen znała ją na tyle, by wiedzieć, że to nie potrwa zbyt długo. – Zawsze możemy po prostu pójść do parku. – Wzruszyła ramionami.
– Och, mam być w Peak District… za jakiś czas – powiedziała z delikatnym uśmiechem, nie planując głębiej wnikać w temat. – Lubię, oczywiście, że tak. Wiesz… są duże. I przez to może trochę… straszne. Ale to piękne stworzenia. Wtedy… w Kent… miałam po prostu pecha. – Wzruszyła ramionami. – Natrafiłam na dość niemiłego opiekuna smoków… i w ogóle, okazało się, że mieli zamknięte dla zwiedzających, ja weszłam przypadkiem. Sama nie wiem jak, przy wejściu po prostu normalnie mnie wpuścili.
To nie było miłe wspomnienie i wolała do niego nie wracać. Z resztą, do niedawna miała dość duże plany związane ze smokami, jednak po spotkaniu z Isabelle Carrow inne sprawy wysunęły się na prowadzenie. Od edukacji, istotniejsza dla Gwen była pomoc młodej lady, która została źle potraktowana przez Percivala. Och, co to za przykra sprawa! Panna Grey nie czuła się jednak jeszcze w towarzystwie Frances na tyle pewnie, aby móc jej o wszystkim opowiedzieć. Szczególnie, że to w gruncie rzeczy była bardzo prywatna sprawa.
– Och… ale z twoją mamą już wszystko w porządku? – dopytała z troską. Doskonale wiedziała, co oznacza choroba rodzica. Tyle tylko, że akurat jej ojciec ze swoich problemów nie wyszedł. Czasami… cóż, czasami tak bywało. I trzeba było się z tym pogodzić. – I kurs ministerstwa chyba nie jest taki zły?
Nie miała pojęcia, jaka jest różnica pomiędzy nimi, bo nigdy nie traktowała alchemii na poważnie. Ale skoro po obydwu mogła pracować w Mungu to chyba nie robiło to żadnej większej różnicy… prawda?
Westchnęła.
– Można… jeśli zażyjesz je przypadkiem. Najpierw zjadłam przypadkiem ciasteczka… z amortencją. Kojarzysz tego różdżkarza z Pokątnej? Ollivandera? Myślałam, że spalę się ze wstydu po tym, jak za nim chodziłam… A potem… była ta sytuacja z Kupidynkiem, tym skrzatem, który uciekł z Hogwartu. Przypadkiem… trafił amortencją mnie i pewnego… – …zdrajcę, szuję, pana lekkich obyczajów, Percivala Nie-Notta Blake – … pewnego pana. W obydwu przypadkach… to była taka obsesyjna, chora miłość, wiesz? Niezdrowa. Niepozwalająca ci zostawić drugiej osoby ani na moment. Amortencja… jest potężna. Bardzo. – Kiwnęła głową, jakby potwierdzając swoje własne słowa.
Przygryzła wargi na chwilę.
– Frances, może się da… ale to chyba nielegalne. – Zmarszczyła brwi. – Ooo, od czego chciałabyś zacząć? – spytała, a gdy koleżanka wyciągnęła z torebki dzbanek, który następnie powiększyła, z jej gardła wydostało się: – To jest pomysł! W środku coś jest?
Gdy pojazd ponownie się zatrzymał, pozwoliła Frances podejść do kierowcy, czekając na nowinki z jej strony. Po chwili dziewczyna wróciła, przekazując koleżance nienajlepszą nowiną. Gwen westchnęła, na moment pochmurniejąc.
– Ech… właściwie… nie wiem. Nie śpieszy mi się… ale Betty chyba się zanudzi. – Zerknęła na psa. Zwierzę spało, ale Gwen znała ją na tyle, by wiedzieć, że to nie potrwa zbyt długo. – Zawsze możemy po prostu pójść do parku. – Wzruszyła ramionami.
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
Panna Burroughs uśmiechnęła się delikatnie.
- Ja jeszcze nigdy nie byłam w Peak District, wolę nie widzieć na własne oczy, czym się zajmuje mój brat. - Stwierdziła, uciekając spojrzeniem. Jak źle między nimi by nie było, Frances i tak martwiła się o tamtego durnia. Była niemal pewna, że nie zniosłaby napięcia, wynikłego z obserwowania go w towarzystwie potencjalnego, przerażającego zagrożenia, mogącego zrobić z niego węgiel. - Kiedyś słyszałam, że właściciele czasem upodobniają się do swoich zwierząt, może i w tym wypadku było podobnie? - Odpowiedziała półżartem. Zdawała sobie sprawę, że ich znajomość była w świeżym, początkowym stadium nie zapewniającym jeszcze odpowiedniego poczucia bezpieczeństwa, by dzielić się głębszymi przeżyciami czy sprawami, nawet jeśli oficjalnie znały się coś koło dekady.
Frances posłała dziewczynie ciepły uśmiech.
- Tak, jest już w porządku, dziękuję. - Odpowiedziała, na wspomnienie o swojej mamie. Nie chciała drążyć jednak tematu, będącego dla niej dość ciężkim, nie tylko przez fakt utraconych marzeń ale i ten, że z rodziców pozostała jej jedynie matka.
Ciche westchnienie wyrwało się z jej ust na kolejne pytanie. Ach, to był temat rzeka!
-Kurs ministerstwa trwa tylko półtora roku, w czasie gdy kurs Munga trwa trzy lata. Z tego powodu wszyscy w Mungu są przekonani, że jest gorszy. Gdybym nie zdała wcześniej egzaminów na kurs Munga i nie udowodniła swoich umiejętności. Nie wszyscy pracownicy jednak to rozumieją. - Wyjaśniła, jak jawi się sytuacja, jednak bez wnikania we wszystkie szczegóły. W końcu z młodym Cattermole mieli plan, jak ukrucić wredne posunięcia jej kolegi z pracy.
Blondynka uważnie słuchała słów rudzielca, co chwila kiwając głową w odpowiedzi na pytanie bądź potwierdzając, że przyswaja informacje w dość normalnym dla siebie odruchu. A gdy panna Grey skończyła mówić, Frances zerknęła na nią z czymś, w rodzaju zachwytu w oczach.
- Fascynujące! Oczywiście nie problemy, jakie przez nią miałaś, ale jej działanie jest naprawdę, fascynujące. - Kto wie, może powinna odważyć się i faktycznie jej na kimś użyć? Oczywiście w celach czysto naukowych, aby faktycznie przyjrzeć się jej działaniu… Najlepiej na innych, gdyż sama pewnie spłonęłaby wstydem podług takiego, chorego zainteresowania w czasie, gdy nawet zwykłe zainteresowanie ją peszyło.
Szaroniebieskie spojrzenie przejechało po otoczeniu, jakby upewnić się, że nikt nie usłyszy jej słów. - Od sukienek. Raz musiałam przejść przez kawałek niemagicznej ulicy i był tam taki sklep z sukienkami… Ach, były śliczne! Gdybym mogła dowiedzieć się o nich czegoś więcej, byłabym w stanie uszyć coś w podobnym stylu, tylko nie wydawałoby się aż tak dziwne dla czarodziejów… - Entuzjazm ponownie błysnął w oczach dziewczyny. Frances nigdy nie lubiła workowatych szat, w których jej niewielka postura niemal od razu ginęła. Stąd też powstał w niej pomysł szycia własnych szat, bardziej przypadających jej gustom. Dziewczyna pokręciła przecząco głową w odpowiedzi na pytanie, nie mając jednak czasu, na zaprezentowanie umiejętności metalowego dzbanka. Dopiero gdy wróciła, czekając na odpowiedź wlała do niego wodę z niewielkiej butelki.
- W takim razie, sugeruję abyśmy napiły się herbaty i poszły do parku. - Stwierdziła, rozstawiając dwie filiżanki i nalewając do nich gorącej herbaty wprost z dzbanka. - Chyba jako nowoczesne wiedźmy, powinnyśmy znaleźć inny środek transportu. - Dodała jeszcze, posyłając dziewczynie uśmiech.
- Ja jeszcze nigdy nie byłam w Peak District, wolę nie widzieć na własne oczy, czym się zajmuje mój brat. - Stwierdziła, uciekając spojrzeniem. Jak źle między nimi by nie było, Frances i tak martwiła się o tamtego durnia. Była niemal pewna, że nie zniosłaby napięcia, wynikłego z obserwowania go w towarzystwie potencjalnego, przerażającego zagrożenia, mogącego zrobić z niego węgiel. - Kiedyś słyszałam, że właściciele czasem upodobniają się do swoich zwierząt, może i w tym wypadku było podobnie? - Odpowiedziała półżartem. Zdawała sobie sprawę, że ich znajomość była w świeżym, początkowym stadium nie zapewniającym jeszcze odpowiedniego poczucia bezpieczeństwa, by dzielić się głębszymi przeżyciami czy sprawami, nawet jeśli oficjalnie znały się coś koło dekady.
Frances posłała dziewczynie ciepły uśmiech.
- Tak, jest już w porządku, dziękuję. - Odpowiedziała, na wspomnienie o swojej mamie. Nie chciała drążyć jednak tematu, będącego dla niej dość ciężkim, nie tylko przez fakt utraconych marzeń ale i ten, że z rodziców pozostała jej jedynie matka.
Ciche westchnienie wyrwało się z jej ust na kolejne pytanie. Ach, to był temat rzeka!
-Kurs ministerstwa trwa tylko półtora roku, w czasie gdy kurs Munga trwa trzy lata. Z tego powodu wszyscy w Mungu są przekonani, że jest gorszy. Gdybym nie zdała wcześniej egzaminów na kurs Munga i nie udowodniła swoich umiejętności. Nie wszyscy pracownicy jednak to rozumieją. - Wyjaśniła, jak jawi się sytuacja, jednak bez wnikania we wszystkie szczegóły. W końcu z młodym Cattermole mieli plan, jak ukrucić wredne posunięcia jej kolegi z pracy.
Blondynka uważnie słuchała słów rudzielca, co chwila kiwając głową w odpowiedzi na pytanie bądź potwierdzając, że przyswaja informacje w dość normalnym dla siebie odruchu. A gdy panna Grey skończyła mówić, Frances zerknęła na nią z czymś, w rodzaju zachwytu w oczach.
- Fascynujące! Oczywiście nie problemy, jakie przez nią miałaś, ale jej działanie jest naprawdę, fascynujące. - Kto wie, może powinna odważyć się i faktycznie jej na kimś użyć? Oczywiście w celach czysto naukowych, aby faktycznie przyjrzeć się jej działaniu… Najlepiej na innych, gdyż sama pewnie spłonęłaby wstydem podług takiego, chorego zainteresowania w czasie, gdy nawet zwykłe zainteresowanie ją peszyło.
Szaroniebieskie spojrzenie przejechało po otoczeniu, jakby upewnić się, że nikt nie usłyszy jej słów. - Od sukienek. Raz musiałam przejść przez kawałek niemagicznej ulicy i był tam taki sklep z sukienkami… Ach, były śliczne! Gdybym mogła dowiedzieć się o nich czegoś więcej, byłabym w stanie uszyć coś w podobnym stylu, tylko nie wydawałoby się aż tak dziwne dla czarodziejów… - Entuzjazm ponownie błysnął w oczach dziewczyny. Frances nigdy nie lubiła workowatych szat, w których jej niewielka postura niemal od razu ginęła. Stąd też powstał w niej pomysł szycia własnych szat, bardziej przypadających jej gustom. Dziewczyna pokręciła przecząco głową w odpowiedzi na pytanie, nie mając jednak czasu, na zaprezentowanie umiejętności metalowego dzbanka. Dopiero gdy wróciła, czekając na odpowiedź wlała do niego wodę z niewielkiej butelki.
- W takim razie, sugeruję abyśmy napiły się herbaty i poszły do parku. - Stwierdziła, rozstawiając dwie filiżanki i nalewając do nich gorącej herbaty wprost z dzbanka. - Chyba jako nowoczesne wiedźmy, powinnyśmy znaleźć inny środek transportu. - Dodała jeszcze, posyłając dziewczynie uśmiech.
Sometimes like a tree in flower,
Sometimes like a white daffadowndilly, small and slender like. Hard as di'monds, soft as moonlight. Warm as sunlight, cold as frost in the stars. Proud and far-off as a snow-mountain, and as merry as any lass I ever saw with daisies in her hair in springtime.
Frances Wroński
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Even darkness must pass. A new day will come. And when the sun shines, it'll shine out the clearer.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
– Naprawdę? – zdziwiła się na słowa koleżanki. – Nie kusiło cię, by chociaż zobaczyć smoki? No wiesz… to takie mityczne stworzenia. Olbrzymie! I majestatyczne!
Rozmarzyła się na moment. Jako dziecko wychowane w mugolskim domu, przez pierwsze lata swojego życia uznawała smoki, jednorożce i inne magiczne stworzenia za wytwór mitów i baśni. Odkrycie, że one wszystkie istnieją naprawdę było więc co najmniej zaskakujące, a przy tym niezwykle miłe. Gdy jej koleżanki z podwórka opowiadały sobie latem o przeczytanych książkach w którym występowały magiczne stworzenia, ona musiała bezustannie gryźć się w język, aby nie zacząć ich poprawiać bądź nie zacząć opowiadać o swojej niezwykłej szkole. To była męczarnia, ale jednocześnie… było coś satysfakcjonującego w posiadaniu większej wiedzy od innych. Szczególnie, że w Hogwarcie zwykle jej sytuacja miała się inaczej.
– Smoki chyba nie są tak nieprzyjemne, wiesz, Frances? – mruknęła, drapiąc się po głowie.
Westchnęła.
– Cóż… jak będziesz robić swoje i pokażesz, co potrafisz, prędzej czy później o tym zapomną. – Wzruszyła ramionami. – I pewnie nawet nie przeproszą. – Zaśmiała się nieco gorzko.
Przekręciła głowę, widząc spojrzenie Frances. Zmarszczyła brwi. Dla niej samej to zdecydowanie nie były fascynujące doświadczenia. Konsekwencje tamtych przygód ciągnęły się za nią do dziś i naprawdę nie były niczym miłym.
– Emmm… może – powiedziała niezbyt pewnie. – Przynajmniej dopóki nie spożyje się jej przypadkiem i poza kontrolą.
Na całe szczęście już chwilę później Frances zmieniła temat na taki, który był o wiele bezpieczniejszy i o wiele bliższy Gwen. W końcu która z dziewczyn nie lubi sukienek? I zakupów? I to w dobrym towarzystwie? Musiałaby być szalona, aby skrzywić się na ten pomysł! W oczach panny Grey również pojawił się radosny błysk.
– Och! Oczywiście! A gdzie je widziałaś? Możemy pójść kiedy tylko będziesz chciała! Możemy po prostu je kupić, nie musisz niczego szyć! I co cię obchodzą inni czarodzieje! To tobie ma się podobać, nie im! – stwierdziła, gotowa iść już-teraz-zaraz na zakupy, jeśli tylko Frances miałaby na to ochotę.
Westchnęła.
– To chyba dobry pomysł. Dziękuję – powiedziała, uśmiechając się. Westchnęła. – Wygląda na to, że tak… Wiesz, zawsze kusiły mnie latające dywany. Słyszałam o nich wiele, ale nigdy żadnego nie widziałam. Dałabym sobie rękę… no może nie rękę! Ale włosy uciąć, mogąc tego spróbować.
Rozmarzyła się na moment. Jako dziecko wychowane w mugolskim domu, przez pierwsze lata swojego życia uznawała smoki, jednorożce i inne magiczne stworzenia za wytwór mitów i baśni. Odkrycie, że one wszystkie istnieją naprawdę było więc co najmniej zaskakujące, a przy tym niezwykle miłe. Gdy jej koleżanki z podwórka opowiadały sobie latem o przeczytanych książkach w którym występowały magiczne stworzenia, ona musiała bezustannie gryźć się w język, aby nie zacząć ich poprawiać bądź nie zacząć opowiadać o swojej niezwykłej szkole. To była męczarnia, ale jednocześnie… było coś satysfakcjonującego w posiadaniu większej wiedzy od innych. Szczególnie, że w Hogwarcie zwykle jej sytuacja miała się inaczej.
– Smoki chyba nie są tak nieprzyjemne, wiesz, Frances? – mruknęła, drapiąc się po głowie.
Westchnęła.
– Cóż… jak będziesz robić swoje i pokażesz, co potrafisz, prędzej czy później o tym zapomną. – Wzruszyła ramionami. – I pewnie nawet nie przeproszą. – Zaśmiała się nieco gorzko.
Przekręciła głowę, widząc spojrzenie Frances. Zmarszczyła brwi. Dla niej samej to zdecydowanie nie były fascynujące doświadczenia. Konsekwencje tamtych przygód ciągnęły się za nią do dziś i naprawdę nie były niczym miłym.
– Emmm… może – powiedziała niezbyt pewnie. – Przynajmniej dopóki nie spożyje się jej przypadkiem i poza kontrolą.
Na całe szczęście już chwilę później Frances zmieniła temat na taki, który był o wiele bezpieczniejszy i o wiele bliższy Gwen. W końcu która z dziewczyn nie lubi sukienek? I zakupów? I to w dobrym towarzystwie? Musiałaby być szalona, aby skrzywić się na ten pomysł! W oczach panny Grey również pojawił się radosny błysk.
– Och! Oczywiście! A gdzie je widziałaś? Możemy pójść kiedy tylko będziesz chciała! Możemy po prostu je kupić, nie musisz niczego szyć! I co cię obchodzą inni czarodzieje! To tobie ma się podobać, nie im! – stwierdziła, gotowa iść już-teraz-zaraz na zakupy, jeśli tylko Frances miałaby na to ochotę.
Westchnęła.
– To chyba dobry pomysł. Dziękuję – powiedziała, uśmiechając się. Westchnęła. – Wygląda na to, że tak… Wiesz, zawsze kusiły mnie latające dywany. Słyszałam o nich wiele, ale nigdy żadnego nie widziałam. Dałabym sobie rękę… no może nie rękę! Ale włosy uciąć, mogąc tego spróbować.
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
Frances pokręciła przecząco, słysząc pytanie koleżanki.
- Nie, nigdy mnie nie kusiło. Jestem niemal pewna, że dostałabym zawału serca, gdybym zobaczyła jak mój brat igra ze smokami. Wolę nie wiedzieć, na czym polega dokładnie jego praca, w ten sposób jestem w stanie funkcjonować bez ciągłego zamartwiania się o niego. Tak jest po prostu lepiej, gdy nie znam szczegółów. - Wyjaśniła swój pogląd na tę sprawę. Niezależnie od tego, jak źle między nimi bywało i jak wiele żalu do niego żywiła, panna Burroughs kochała brata i zawsze, gdzieś w środku cholernie się o niego martwiła. - Po za tym, o wiele bardziej wolę jednorożce. Wiesz, że w czwartej klasie, przed Opieką nad Zwierzętami, profesor pozwoliła mi jednego pogłaskać? - Zgrabnie zmieniła temat, aby rozładować napięcie, jakie się w niej wytworzyło. Szaroniebieskie spojrzenie aż błysnęło na tamto, jakże cudowne spojrzenie. Nawet nie chciała wyobrażać sobie, jak to wszystko musi wyglądać w Peak District. O wiele bardziej, wolała rozmawiać o jednorożcach, wspominać mądre spojrzenie i dotyk miękkiej sierści.
Ciche westchnienie wyrwało się z jej ust, gdy Gwen odpowiedziała na jej kolejne słowa.
- Tak, kiedyś może przestaną. - Stwierdziła, nie wspominając jednak nic o swoich chęciach otrucia współpracownika, ani nałożenia na niego jakiejś paskudnej klątwy, która dałaby mu nauczkę. Pewne rzeczy, lepiej było jeszcze przemilczeć.
Dziewczyna posłała koleżance przepraszający uśmiech.
- Wybacz, nie chciałam Cię urazić. Miałam na myśli, że jest to dla mnie fascynujące z naukowego punktu widzenia. Dla Ciebie z pewnością nie było to miłe, zwłaszcza po zakończeniu działania eliksiru. - Naprostowała swoje słowa, nie chcąc urazić rudowłosej. To nie zmieniało jednak faktu, że chciałaby przeprowadzić kiedyś badania, dotyczące tego, jakże interesującego eliksiru…
Panna Burroughs zmarszczyła brwi, słysząc pytanie jakie padło z ust dziewczyny. Obróciła się, by spróbować wyłapać odpowiedni kierunek, w którego stronę wskazała palcem.
- Gdzieś tam. - Stwierdziła dość pewnie, mając nadzieję, że to odpowiednie pokazanie kierunku. Nie znała większości mugolskich ulic, jeśli chodzi o ich nazwy. - Nie mam mugolskich pieniędzy, a i wolałabym nazbyt nie prowokować czarodziejów z doków. I bez tego, naprawdę bardzo się wyróżniam. - och gdyby mogła, panna Burroughs wykupiłaby wszystkie suknie, jakie znajdowały się w tamtym sklepie! Obawiała się jednak, że to wpędzi ją w kolejne, nieprzyjemne sytuacje w dokach, a tych z pewnością nie chciała. Kto wie, może jednak Gwendolyn przekona Frances do zakupów? Z pewnością musiały się na nie udać, nawet jeśli ostatecznie nic by nie kupiły.
- Kiedyś słyszałam o miejscu w Londynie, gdzie można się takim przelecieć. Nowoczesne wiedźmy na dywanach, miałyby przynajmniej wygodnie. - Odpowiedziała z rozbawieniem. No skoro istniała możliwość, powinny spróbować z niej skorzystać! Kto wie, może to dywan okaże się odpowiednim rozwiązaniem?
Dziewczęta wypiły herbatę po czym wyszły na Londyńską ulice, aby skierować swoje kroki w kierunku parku, aby Betty mogła się wybiegać. Cóż, dzisiejsza wycieczka musiała zostać przełożona na inny dzień.
/zt. x2
- Nie, nigdy mnie nie kusiło. Jestem niemal pewna, że dostałabym zawału serca, gdybym zobaczyła jak mój brat igra ze smokami. Wolę nie wiedzieć, na czym polega dokładnie jego praca, w ten sposób jestem w stanie funkcjonować bez ciągłego zamartwiania się o niego. Tak jest po prostu lepiej, gdy nie znam szczegółów. - Wyjaśniła swój pogląd na tę sprawę. Niezależnie od tego, jak źle między nimi bywało i jak wiele żalu do niego żywiła, panna Burroughs kochała brata i zawsze, gdzieś w środku cholernie się o niego martwiła. - Po za tym, o wiele bardziej wolę jednorożce. Wiesz, że w czwartej klasie, przed Opieką nad Zwierzętami, profesor pozwoliła mi jednego pogłaskać? - Zgrabnie zmieniła temat, aby rozładować napięcie, jakie się w niej wytworzyło. Szaroniebieskie spojrzenie aż błysnęło na tamto, jakże cudowne spojrzenie. Nawet nie chciała wyobrażać sobie, jak to wszystko musi wyglądać w Peak District. O wiele bardziej, wolała rozmawiać o jednorożcach, wspominać mądre spojrzenie i dotyk miękkiej sierści.
Ciche westchnienie wyrwało się z jej ust, gdy Gwen odpowiedziała na jej kolejne słowa.
- Tak, kiedyś może przestaną. - Stwierdziła, nie wspominając jednak nic o swoich chęciach otrucia współpracownika, ani nałożenia na niego jakiejś paskudnej klątwy, która dałaby mu nauczkę. Pewne rzeczy, lepiej było jeszcze przemilczeć.
Dziewczyna posłała koleżance przepraszający uśmiech.
- Wybacz, nie chciałam Cię urazić. Miałam na myśli, że jest to dla mnie fascynujące z naukowego punktu widzenia. Dla Ciebie z pewnością nie było to miłe, zwłaszcza po zakończeniu działania eliksiru. - Naprostowała swoje słowa, nie chcąc urazić rudowłosej. To nie zmieniało jednak faktu, że chciałaby przeprowadzić kiedyś badania, dotyczące tego, jakże interesującego eliksiru…
Panna Burroughs zmarszczyła brwi, słysząc pytanie jakie padło z ust dziewczyny. Obróciła się, by spróbować wyłapać odpowiedni kierunek, w którego stronę wskazała palcem.
- Gdzieś tam. - Stwierdziła dość pewnie, mając nadzieję, że to odpowiednie pokazanie kierunku. Nie znała większości mugolskich ulic, jeśli chodzi o ich nazwy. - Nie mam mugolskich pieniędzy, a i wolałabym nazbyt nie prowokować czarodziejów z doków. I bez tego, naprawdę bardzo się wyróżniam. - och gdyby mogła, panna Burroughs wykupiłaby wszystkie suknie, jakie znajdowały się w tamtym sklepie! Obawiała się jednak, że to wpędzi ją w kolejne, nieprzyjemne sytuacje w dokach, a tych z pewnością nie chciała. Kto wie, może jednak Gwendolyn przekona Frances do zakupów? Z pewnością musiały się na nie udać, nawet jeśli ostatecznie nic by nie kupiły.
- Kiedyś słyszałam o miejscu w Londynie, gdzie można się takim przelecieć. Nowoczesne wiedźmy na dywanach, miałyby przynajmniej wygodnie. - Odpowiedziała z rozbawieniem. No skoro istniała możliwość, powinny spróbować z niej skorzystać! Kto wie, może to dywan okaże się odpowiednim rozwiązaniem?
Dziewczęta wypiły herbatę po czym wyszły na Londyńską ulice, aby skierować swoje kroki w kierunku parku, aby Betty mogła się wybiegać. Cóż, dzisiejsza wycieczka musiała zostać przełożona na inny dzień.
/zt. x2
Sometimes like a tree in flower,
Sometimes like a white daffadowndilly, small and slender like. Hard as di'monds, soft as moonlight. Warm as sunlight, cold as frost in the stars. Proud and far-off as a snow-mountain, and as merry as any lass I ever saw with daisies in her hair in springtime.
Frances Wroński
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Even darkness must pass. A new day will come. And when the sun shines, it'll shine out the clearer.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Hep! Chyba nie miał mieć spokoju. Vane liczył na to, że czkawka przestanie go męczyć za trzecim razem, ale gdy czwarty raz teleportacyjna moc pociągnęła go ze sobą, zabierając z miejsca zdarzenia, stracił tę nadzieję. Nawet nie miał zbytnio czasu, żeby rozpaczać, bo tak szybko jak poczuł charakterystyczne, szarpnięcie w okolicach żołądka, wiedział, że przerwany moment był już tylko i wyłącznie przeszłością. Nie powinien był się przywiązywać do tej spotkanej na leśnej drodze kobiety, ale sytuacja, w której się znaleźli, ewidentnie go zaangażowała. Jego różdżka wciąż wibrowała mu w dłoni, zupełnie jakby uspokajała się po rzuconych zaklęciach - nie było jednak czasu, żeby odetchnąć. Czkawka nie dawała o sobie zapomnieć i przy kolejnym hep, Jayden przeniósł się ponownie. Sądził, że może jego wewnętrzny upór, by wrócić do Szkoły Magii i Czarodziejstwa sprawi, że nagnie uporczywą dolegliwość ku swojej myśli. Nic takiego się jednak nie stało i starania spełzły na niczym. Teraz zamiast przyjemnego zapachu lasu rozciągającego się dokoła, padało, okrutnie wiało i było zimno. Miejsce, w którym wylądował ani odrobinę nie przypominało okolic Hogwartu, a gęsta zabudowa nie przypominała znanych mu szkockich domów. Vane stał na środku drogi, a jego różdżka wciąż instynktownie była wyciągnięta przed siebie. Jeśli miałby więcej czasu, pojąłby, że równało się to z przywołaniem Błędnego Rycerza, jednak zanim zdążył chociażby o tym pomyśleć, fioletowy autobus zmaterializował się tuż obok, o mało go nie potrącając. Profesor w ostatnim momencie zdążył zrobić krok w tył, kierowca nacisnął hamulec i do żadnej kolizji nie doszło, ale sam fakt tego, co mogło się wydarzyć, dotarł do astronoma dopiero po kilku sekundach. Jego umysł wciąż nie potrafił poradzić sobie z tymi gwałtownymi zmianami, ale nic dziwnego, skoro był bombardowany kolejnymi bodźcami i nie dawały mu wytchnienia. Nawet ktoś taki jak Jayden miał problemy z nadążeniem nad splotem tych wydarzeń. Tak cudacznie szalonych i zaskakujących.
- Człowieku, co tobie? Co ty robisz w taką pogodę na zewnątrz? - Profesor odwrócił głowę, by spojrzeć na wyglądającego z autobusu mężczyznę. Czarodziej patrzył na stojącego wciąż przy ulicy astronoma i ewidentnie chyba miał go za pomylonego. - Chodź tu szybko! - Machnął tamten, łapiąc mocno Jaya za ramię i wciągając go do Błędnego Rycerza. Vane'owi nie trzeba było tego dwa razy powtarzać, dlatego nawet się nie opierał. W końcu cały był przemoczony, nie miał nawet marynarki, od paru godzin paradował w koszuli, marząc o ogrzaniu się i nie wiedział, gdzie wylądował. Wnętrze czarodziejskiego autobusu, gdzie można było dostać coś ciepłego, było jak najbardziej w porządku. - Gdzie jedziesz?
- Byle dalej. Czkawka mnie dopadła - mruknął w odpowiedzi, dokładnie w tym samym momencie, w którym Błędny Rycerz ruszył do przodu z piskiem opon. Po kupnie biletu Jayden znalazł sobie miejsce, uprzednio rzucając po raz kolejny zaklęcie, które miało wysuszyć jego ubranie. Tylko przydługawe włosy czarodzieja wciąż nosiły na sobie znaki wilgoci, dlatego odgarnięcie ich ruchem dłoni musiało wystarczyć. Zajmując jedno z wolnych siedzeń, astronom zastanawiał się, ile jeszcze razy miał tego dnia jeszcze męczyć. Było późno, powinien był wracać do Hogwartu, ale dopóki czkawka szalała w najlepsze, mógł przynieść więcej szkody niż pożytku. Pochłonięty własnymi myślami nie zauważył, że tuż obok niego podróżowała znajoma osoba. Osoba, z którą dzielił więcej niż jedno wspomnienie, ale nie mógł tego pamiętać.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Deszcz dudnił po dachu pędzącego Błędnego Rycerza, krople wody rozmywały się po szybie, łącząc w sieć niezbadanych ścieżek. Jazda była zbyt nerwowa, by ukołysać ją do snu, pokonywane zakręty wyrywały ją z zadumy, choć po chwili powracała znów do dręczących ją myśli. Było brzydko, zimno i ponuro. Otulona ciepłym swetrem kurczyła się w sobie, wydając się mniejszą niż była, a wypadające z luźnego koka blond pasma, które przywołała znów dla odmiany wybierając się do Londynu, okalały jej twarz. Jej podobizna zdobiła mury większości ulic w stolicy. Czekoladowe oczy spoglądały z ruchomych fotografii na przechodniów. By dostać się do sklepu po obiecany przyjacielowi sprzed do quidditcha, musiała dokonać choćby tej jednej zmiany, licząc, że nie zostanie zbyt szybko rozpoznana. Była zmęczona — wojną, uciskiem, ciągłą walką. Patrzeniem, jak ludzie wkoło umierają, mordowani przez bestie, oddając życie w imię prawdy i sprawiedliwości, jakby w nieustającej nadziei. Jak odchodzą jej przyjaciele, pozostawiając po sobie jedyne ciepłe wspomnienie śladów stóp na piasku, zapachu słonecznego lata, świeżej bryzy. Męczyły ją tez nawarstwiające się tajemnice, których nie mogła zdradzić tym, którzy byli najważniejsi. Wybory, których dokonywała, selekcjonując tych, których zaufanie chciała zachować od tych, których nieświadomie traciła w gąszczu tkanych sekretów. Dziś tego jeszcze nie czuła, ale wiedziała, że prędzej czy później upadnie pod ich ciężarem lub zderzy się z prawdą, która odbierze jej coś ważnego. Każda tajemnica niosła ze sobą odpowiedzialność. Ale nie mówienie prawdy, nie było ponoć kłamaniem.
Chciała ujrzeć wschód słońca. Wybrać się do Szkocji, by wstać jeszcze po ciemku i wyruszyć na wędrówkę po polach i wzgórzach, by dotrzeć w końcu do mglistych jezior i rwących potoków, górskich wodospadów. Lub wznieść się ponad korony drzew, by zobaczyć, jak dzień budzi się do życia. Nie mówić nic, dla odmiany, nie myśleć o problemach tak, jakby wcale ich nie było. Poczucie obowiązku, przywiązania i odpowiedzialności trzymało ją zbyt silnie tu, w Anglii, blisko stolicy, czasem w Szkocji, przy Zakazanym Lesie, w Oazie. Z tymi, którzy jej potrzebowali. Jeszcze miała czas na spełnianie sowich pragnień, zaspokajanie potrzeb. Kiedyś nadejdzie taki dzień, była pewna.
Oparła głowę o szybę, wyglądając na uciekające, rozmazane obrazy po drugiej stronie, kamienice przedmieść oddalające ją od Londynu. Mogła już odetchnąć spokojnie, nie wydarzyło się nic, nikt jej nie ścigał. Przymknęła na moment powieki i osunęła się na krześle, ściskając przed sobą złotego znicza; pod splecionymi rękami miała torbę z pomniejszonym sprzętem. Kierowca Błędnego był szalony, ale na pewno nie spodziewała się tak nagłego hamowania. Złota piłeczka o mało co nie wypadła jej z dłoni. Zacisnęła na niej palce, postanawiając po chwili schować ją w zabezpieczonym pudełku. By nie uciekł. Ktoś wsiadł, ale zajęta pakowaniem znicza nie zwróciła na niego uwagi — zresztą nie przyglądała się nikomu w takich chwilach, zwykle chowając twarz pod gęstymi jasnymi włosami w nadziei, że nie ściągnie na siebie zbędnej uwagi. Ale jak usiadł, zerknęła. I zobaczyła go.
— Jayden?— wymsknęło jej się odruchowo, kiedy zupełnie umknęło jej, że nie pamiętał ostatnich spotkań, dramatów, wątpliwości — wspólnej walki o słabszych i potrzebujących.
Chciała ujrzeć wschód słońca. Wybrać się do Szkocji, by wstać jeszcze po ciemku i wyruszyć na wędrówkę po polach i wzgórzach, by dotrzeć w końcu do mglistych jezior i rwących potoków, górskich wodospadów. Lub wznieść się ponad korony drzew, by zobaczyć, jak dzień budzi się do życia. Nie mówić nic, dla odmiany, nie myśleć o problemach tak, jakby wcale ich nie było. Poczucie obowiązku, przywiązania i odpowiedzialności trzymało ją zbyt silnie tu, w Anglii, blisko stolicy, czasem w Szkocji, przy Zakazanym Lesie, w Oazie. Z tymi, którzy jej potrzebowali. Jeszcze miała czas na spełnianie sowich pragnień, zaspokajanie potrzeb. Kiedyś nadejdzie taki dzień, była pewna.
Oparła głowę o szybę, wyglądając na uciekające, rozmazane obrazy po drugiej stronie, kamienice przedmieść oddalające ją od Londynu. Mogła już odetchnąć spokojnie, nie wydarzyło się nic, nikt jej nie ścigał. Przymknęła na moment powieki i osunęła się na krześle, ściskając przed sobą złotego znicza; pod splecionymi rękami miała torbę z pomniejszonym sprzętem. Kierowca Błędnego był szalony, ale na pewno nie spodziewała się tak nagłego hamowania. Złota piłeczka o mało co nie wypadła jej z dłoni. Zacisnęła na niej palce, postanawiając po chwili schować ją w zabezpieczonym pudełku. By nie uciekł. Ktoś wsiadł, ale zajęta pakowaniem znicza nie zwróciła na niego uwagi — zresztą nie przyglądała się nikomu w takich chwilach, zwykle chowając twarz pod gęstymi jasnymi włosami w nadziei, że nie ściągnie na siebie zbędnej uwagi. Ale jak usiadł, zerknęła. I zobaczyła go.
— Jayden?— wymsknęło jej się odruchowo, kiedy zupełnie umknęło jej, że nie pamiętał ostatnich spotkań, dramatów, wątpliwości — wspólnej walki o słabszych i potrzebujących.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Powinien był przywyknąć do tych skoków między różnymi lokacjami i między różnymi osobami, ale to dalej nie było nic przyjemnego ani tym bardziej sprawiającego wrażenie powoli się normującego. Vane nie wiedział, gdzie mógł się znaleźć w następnym momencie i ta świadomość była nieprzyjemną myślą - na razie nic złego się nie stało, ale przecież mogło. Cała sytuacja z czkawką była bolesnym przypomnieniem, że bez względu na postanowienia oraz dbałość o szczegóły, nie nad wszystkim można było panować. Chociaż w aktualnym momencie życia profesora było to nieco ironiczne, biorąc pod uwagę ostatni czas... Czy była to wina jego braku skupienia, czy może chaotyczności emocji, że trafiło właśnie w niego przekleństwo tej czkawki? Ciężko było powiedzieć, ale na pewno nie pomagało. Kolejne mijane dni tworzyły przedziwny splot wydarzeń, które na zawsze już miały się wpisać w jego życiorys i być może też go definiując. Jedyna decyzja kogoś obok mogła ciągnąć za sobą losy innych - świadomość odpowiedzialności nie tylko za siebie nie docierała do wszystkich, dopóki nie uderzyła w nich bezpośrednio. Sądził, że jako matka, pod której sercem rosły drobne życia, Pomona zdawała sobie z tego sprawę, ale najwidoczniej nie chciała przekonać się, jak mieli sobie poradzić. Zdecydowała inaczej i Vane musiał się z tym zacząć oswajać, żeby nie zwariować. Musiał skupić się na teraźniejszości, a nie mógł tego zrobić, czując gorycz trzymającą go z przeszłością. Uczył się izolować od tych emocji, krok po kroku, walcząc z samym sobą, bo to wcale nie było to, czego chciał. Było jednak to, co musiał zrobić.
W momentach takich jak ten nie było to takie trudne. Wszak jedyne czego chciał, to po prostu wrócić do Hogwartu, dokończyć pakowanie i wybrać się ze spokojem do Killarney. Jego dwumiesięczna warta w zamku dobiegała końca i mógł spokojnie wejść w nowy rok szkolny, nie czując się winnym względem uczniów. I mimo że nie trwało to długo, Jay tęsknił za domem. Chłopcy już tam byli, dlatego też nie musiał się obawiać, że zostawił ich samych czy pozbawionych opieki podczas incydentu z czkawką. Obecność Roselyn, która zgodziła się piastować pieczę nad Upper Cottage podczas jego nieobecności, dodawała mu zdecydowanej otuchy. Nigdy nie chciał, żeby budynek tak silnie związany z jego rodziną, opustoszał na nowo i nie miał wewnętrznego serca ogrzewającego każdy zakamarek. A zresztą... Chyba bał się tam przebywać sam. Nigdy jeszcze nie musiał mierzyć się z całkowitą samotnością, bo chociaż znał milczenie domu, świadomość czyjejś obecności zawsze istniała. Jak wyglądałoby to, gdyby miał tam wrócić z chłopcami i nie zastając w tych znajomych ścianach nikogo? Jedynie wymowną, nieprzyjemną pustkę?
Czkawka wyrwała go na chwilę od tego wszystkiego i rzuciła ku Błędnemu Rycerzowi, w którym pojawiło się kolejne przypomnienie o przeszłości. Całkowicie innej, niż ta nawiedzająca go w snach. - O, Hannah - wypalił cicho, zupełnie jakby się jej tam spodziewał. Wszak te przeniesienia czkawki zawsze pchały go ku spotkaniu czarownic, które już kiedyś spotkał. Niekoniecznie często, niekoniecznie posiadali wiele wspólnych wspomnień, ale kto wiedział, jak naprawdę działała magia, prawda? Obserwując rysy Wright, z łatwością mógł odtworzyć jej wspomnienie z przeszłości. Wciąż miała ten sam zadziorny wyraz twarzy, który dodawał jej tego specyficznego uroku. Zawsze wyglądała na kogoś, kto mógł sobie poradzić w każdej sytuacji. Z zaciętością wpisaną w ostre spojrzenie stanowiła aktywistę, za którym można było iść. Ostatnie wspomnienie, które posiadał z kuzynką Roselyn łączyło się ze wspólną próbą opieki nad trzyletnią Melanie zakończoną zawartością pieluchy rozmazaną po ścianach mieszkania. Później już nie mieli specjalnych okazji, żeby chociażby porozmawiać. Jayden nawet nie liczył tych ulotnych spotkań w drzwiach czy na urodzinach małej dziewczynki, bo nie wiązały się one z niczym kluczowym w przypadku ich znajomości. - Powiesz mi może, gdzie jesteśmy? Mniej więcej? - spytał z ciepłym uśmiechem wypisanym na twarzy, chociaż oczy pozostawały smutne. Przez chwilę milczał, przyglądając się siedzącej obok czarownicy, ale dla niego nie była to niezręczna cisza. Bardziej zastanawiająca... - Chyba minęło sporo czasu, kiedy widzieliśmy się ostatnio. Wydaje się, jakby wieki temu - dodał cicho, przenosząc uwagę na wnętrze autobusu i czując prędkość, która niosła Błędnego Rycerza po ulicach. Wiele się pozmieniało, odkąd widzieliśmy się ostatnio, wybrzmiewało mu w głowie, ale nie powiedział tego. Zamiast tego wrócił spojrzeniem do dziewczyny i uśmiechnął się ponownie. Jakby przepraszająco.
W momentach takich jak ten nie było to takie trudne. Wszak jedyne czego chciał, to po prostu wrócić do Hogwartu, dokończyć pakowanie i wybrać się ze spokojem do Killarney. Jego dwumiesięczna warta w zamku dobiegała końca i mógł spokojnie wejść w nowy rok szkolny, nie czując się winnym względem uczniów. I mimo że nie trwało to długo, Jay tęsknił za domem. Chłopcy już tam byli, dlatego też nie musiał się obawiać, że zostawił ich samych czy pozbawionych opieki podczas incydentu z czkawką. Obecność Roselyn, która zgodziła się piastować pieczę nad Upper Cottage podczas jego nieobecności, dodawała mu zdecydowanej otuchy. Nigdy nie chciał, żeby budynek tak silnie związany z jego rodziną, opustoszał na nowo i nie miał wewnętrznego serca ogrzewającego każdy zakamarek. A zresztą... Chyba bał się tam przebywać sam. Nigdy jeszcze nie musiał mierzyć się z całkowitą samotnością, bo chociaż znał milczenie domu, świadomość czyjejś obecności zawsze istniała. Jak wyglądałoby to, gdyby miał tam wrócić z chłopcami i nie zastając w tych znajomych ścianach nikogo? Jedynie wymowną, nieprzyjemną pustkę?
Czkawka wyrwała go na chwilę od tego wszystkiego i rzuciła ku Błędnemu Rycerzowi, w którym pojawiło się kolejne przypomnienie o przeszłości. Całkowicie innej, niż ta nawiedzająca go w snach. - O, Hannah - wypalił cicho, zupełnie jakby się jej tam spodziewał. Wszak te przeniesienia czkawki zawsze pchały go ku spotkaniu czarownic, które już kiedyś spotkał. Niekoniecznie często, niekoniecznie posiadali wiele wspólnych wspomnień, ale kto wiedział, jak naprawdę działała magia, prawda? Obserwując rysy Wright, z łatwością mógł odtworzyć jej wspomnienie z przeszłości. Wciąż miała ten sam zadziorny wyraz twarzy, który dodawał jej tego specyficznego uroku. Zawsze wyglądała na kogoś, kto mógł sobie poradzić w każdej sytuacji. Z zaciętością wpisaną w ostre spojrzenie stanowiła aktywistę, za którym można było iść. Ostatnie wspomnienie, które posiadał z kuzynką Roselyn łączyło się ze wspólną próbą opieki nad trzyletnią Melanie zakończoną zawartością pieluchy rozmazaną po ścianach mieszkania. Później już nie mieli specjalnych okazji, żeby chociażby porozmawiać. Jayden nawet nie liczył tych ulotnych spotkań w drzwiach czy na urodzinach małej dziewczynki, bo nie wiązały się one z niczym kluczowym w przypadku ich znajomości. - Powiesz mi może, gdzie jesteśmy? Mniej więcej? - spytał z ciepłym uśmiechem wypisanym na twarzy, chociaż oczy pozostawały smutne. Przez chwilę milczał, przyglądając się siedzącej obok czarownicy, ale dla niego nie była to niezręczna cisza. Bardziej zastanawiająca... - Chyba minęło sporo czasu, kiedy widzieliśmy się ostatnio. Wydaje się, jakby wieki temu - dodał cicho, przenosząc uwagę na wnętrze autobusu i czując prędkość, która niosła Błędnego Rycerza po ulicach. Wiele się pozmieniało, odkąd widzieliśmy się ostatnio, wybrzmiewało mu w głowie, ale nie powiedział tego. Zamiast tego wrócił spojrzeniem do dziewczyny i uśmiechnął się ponownie. Jakby przepraszająco.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Utrata pamięci nie boli, bo przecież nie można pamiętać tego, co się straciło; nie ma więc świadomości, że było coś więcej. Dlatego czasem chciała zapomnieć. To wiele by ułatwiło. Żyjąc w słodkiej niewiedzy nie musiałaby mierzyć się z tym, co ją przerażało, nie musiałaby czuć tego, co wydawało się bolesne, zastanawiać się nad tym, co wywoływało w niej smutek. Z drugiej strony nie wyobrażała sobie, by wymazać wspomnienia związane z ludźmi, którzy byli jej tak bliscy, tyle dla niej znaczyli.
Nie pamiętał. Nie mógł pamiętać burzliwych narad i spotkań, rozmów o tym, co zrobić, by świat, w którym żyli był lepszy. Nie mógł pamiętać swojego poczucia niesprawiedliwości i oburzenia czynami, które choć wtedy wydawały się zbrodnią, dziś okazywały się koniecznością. Czy postąpiłby tak samo? Czy może konflikt, który stał się krwawszy, brutalniejszy zmieniłby jego światopogląd? Czy wciąż był tym samym mężczyzną, którego pamiętała, czy życie dało mu w kość; każdy z nich się zmieniał z czasem. Los tkał pokręcone ścieżki, na które ich wrzucał, obarczając odpowiedzialnością za podejmowane nie raz pod wpływem emocji decyzji. Rzuceni na głęboką wodę, mieli sobie radzić. I jakoś radzili. Tak przynajmniej myślała, kiedy na niego patrzyła — jakoś. Wyglądał na zmęczonego.
— Wszystko w porządku?— spytała więc wprost, od razu, bez ogródek z naturalną dla siebie troską. Nie tylko spotkania Zakonu ich łączyły. Największym spójnikiem wydawały się być Roselyn, mała Melanie, które teraz, po powrocie do kraju miał pod swoim dachem. Wiedziała, że o nie dbał, pilnował ich bezpieczeństwa, strzegł dobrego samopoczucia. Podskórnie była mu za to wdzięczna. Otoczył je dwie opieką, życzliwością, która w czasach, które nadeszły była na wagę złota. Brak wspólnych wspomnień, przeżytych razem chwil nie sprawiał, że był bardziej obcy. To, co robił czyniło go przyjacielem rodziny; ich wszystkich. A jednak, gdy tak mu się przyglądała, poczuła, że coś wisi powietrzu. Nad ich głowami gromadziły się gęste chmury i choć to na zewnątrz padało, nie czuła, by tu było cieplej i przyjemniej.
Wyjrzała powoli za okno, odwracając niespiesznie w drugą stronę. Przemykające szybko obrazy, senność i zmęczenie sprawiały, że potrzebowała chwili, by rozeznać się w otoczeniu. Nie była pewna. Kiedy ostatni raz swobodnie spacerowała po okolicach Londynu, nie zastanawiając się nad tym, ilu z jej bliskich zniknie z dnia na dzień? Ile beztroskich wieczorów, całkowicie oderwanych od realiów pogłębiającej się wojny miała za sobą? Ile by dała, by tak na chwilę to wszystko się zatrzymało, mogli odetchnąć, zaśmiać się jak za starych dobrych czasów, nie szukając w nielegalnym dzienniku informacji o śmierci i zaginięciach najbliższych?
— Wydaje mi się, że w połowie drogi do Swindon— stamtąd do Brystolu już niedaleko. Zapewne wysiądzie właśnie tam i dopiero stamtąd teleportuje się na wybrzeże, do miejsca, które teraz było jej domem. Czy on właśnie chciał wrócić do domu? Czy czekała tam na niego Roselyn z córką? — Dokąd chcesz jechać?— spytała, powracając do niego spojrzeniem. Jego uśmiech był smutny. Pomyślała z przykrością, że dokądkolwiek jechał nie był szczęśliwy. A może coś dręczyło jego sumienie, pętało myśli?
Jęknęła, spuszczając wzrok na splecione dłonie. Bo co mogła mu teraz powiedzieć?
— Nie minęło wcale tak dużo, wydaje ci się. Masz słabą pamięć.— Uśmiechnęła się kwaśno, obracając na palcu pierścień zakonu.— Jak wielu rodziców nie pośle do Hogwartu swoich dzieci w tym roku? — pozornie niewiele znaczące pytanie, a jednak kiedy patrzyła na opustoszałe ulice Londynu, zastanawiała się, ilu uczniów w tym roku nie pójdzie do szkoły w obawie o własne życie. — Czasem się boję — wyznała nagle, spoglądając w okno.
Nie pamiętał. Nie mógł pamiętać burzliwych narad i spotkań, rozmów o tym, co zrobić, by świat, w którym żyli był lepszy. Nie mógł pamiętać swojego poczucia niesprawiedliwości i oburzenia czynami, które choć wtedy wydawały się zbrodnią, dziś okazywały się koniecznością. Czy postąpiłby tak samo? Czy może konflikt, który stał się krwawszy, brutalniejszy zmieniłby jego światopogląd? Czy wciąż był tym samym mężczyzną, którego pamiętała, czy życie dało mu w kość; każdy z nich się zmieniał z czasem. Los tkał pokręcone ścieżki, na które ich wrzucał, obarczając odpowiedzialnością za podejmowane nie raz pod wpływem emocji decyzji. Rzuceni na głęboką wodę, mieli sobie radzić. I jakoś radzili. Tak przynajmniej myślała, kiedy na niego patrzyła — jakoś. Wyglądał na zmęczonego.
— Wszystko w porządku?— spytała więc wprost, od razu, bez ogródek z naturalną dla siebie troską. Nie tylko spotkania Zakonu ich łączyły. Największym spójnikiem wydawały się być Roselyn, mała Melanie, które teraz, po powrocie do kraju miał pod swoim dachem. Wiedziała, że o nie dbał, pilnował ich bezpieczeństwa, strzegł dobrego samopoczucia. Podskórnie była mu za to wdzięczna. Otoczył je dwie opieką, życzliwością, która w czasach, które nadeszły była na wagę złota. Brak wspólnych wspomnień, przeżytych razem chwil nie sprawiał, że był bardziej obcy. To, co robił czyniło go przyjacielem rodziny; ich wszystkich. A jednak, gdy tak mu się przyglądała, poczuła, że coś wisi powietrzu. Nad ich głowami gromadziły się gęste chmury i choć to na zewnątrz padało, nie czuła, by tu było cieplej i przyjemniej.
Wyjrzała powoli za okno, odwracając niespiesznie w drugą stronę. Przemykające szybko obrazy, senność i zmęczenie sprawiały, że potrzebowała chwili, by rozeznać się w otoczeniu. Nie była pewna. Kiedy ostatni raz swobodnie spacerowała po okolicach Londynu, nie zastanawiając się nad tym, ilu z jej bliskich zniknie z dnia na dzień? Ile beztroskich wieczorów, całkowicie oderwanych od realiów pogłębiającej się wojny miała za sobą? Ile by dała, by tak na chwilę to wszystko się zatrzymało, mogli odetchnąć, zaśmiać się jak za starych dobrych czasów, nie szukając w nielegalnym dzienniku informacji o śmierci i zaginięciach najbliższych?
— Wydaje mi się, że w połowie drogi do Swindon— stamtąd do Brystolu już niedaleko. Zapewne wysiądzie właśnie tam i dopiero stamtąd teleportuje się na wybrzeże, do miejsca, które teraz było jej domem. Czy on właśnie chciał wrócić do domu? Czy czekała tam na niego Roselyn z córką? — Dokąd chcesz jechać?— spytała, powracając do niego spojrzeniem. Jego uśmiech był smutny. Pomyślała z przykrością, że dokądkolwiek jechał nie był szczęśliwy. A może coś dręczyło jego sumienie, pętało myśli?
Jęknęła, spuszczając wzrok na splecione dłonie. Bo co mogła mu teraz powiedzieć?
— Nie minęło wcale tak dużo, wydaje ci się. Masz słabą pamięć.— Uśmiechnęła się kwaśno, obracając na palcu pierścień zakonu.— Jak wielu rodziców nie pośle do Hogwartu swoich dzieci w tym roku? — pozornie niewiele znaczące pytanie, a jednak kiedy patrzyła na opustoszałe ulice Londynu, zastanawiała się, ilu uczniów w tym roku nie pójdzie do szkoły w obawie o własne życie. — Czasem się boję — wyznała nagle, spoglądając w okno.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Niewiedza niczego nie zmieniała. Zanik pamięci nie niwelował rany, która powstała w psychice ani nie łagodził bólu, który szedł za krwią. Jayden mógł nie pamiętać wydarzeń łączących do z Zakonem Feniksa i ludzi z nim związanych, a jednak później dopadły go koszmary, niezrozumienie, kolejne fale rujnującej depresji. Bezsenności. Nie miał pojęcia, że mogło się to wiązać z tym, co przeżył, ale nie oznaczało to, że nie miało to żadnego wpływu. Obliviate usuwało wyrywki, nie zabierało poniesionych w walce urazów, a w tamtym czasie Vane nie posiadał umiejętności, które posiadał aktualnie. To prawda - uczył się oklumencji od lat, a jednak opanowanie jej do końca było możliwe dopiero po zdewastowaniu całkowitym jego dawnego charakteru. Po zabiciu dziecka, którym był. Wcześniej było możliwe, by w umyśle profesora tworzyły się czarne plamy - obumarłe, zamazane płótna życia, których nigdy nie miał odzyskać. Na własne życzenie odgradzając się od czegoś, z czym i teraz się nie zgadzał. Przeciwny jednej i drugiej stronie konfliktu, odcinał się całkowicie od narzuconych ideologii, pozostając wiernym swojej. I nieważne jak często miał być pogardzany, jak patrzyła na niego Pomona w zaawansowanym czasie ich znajomości - nie ustępował. Wolał się od niej odsunąć, niż uginać się czemuś, co kłóciło się z wyznawanymi przez niego wartościami. Nie potrafił. Nawet, a może szczególnie, dla niej. Wówczas przyjaciółki, a później miłości i żony.
Żony... Czy to było instynktowne, że spojrzał w kierunku prawej dłoni, na której widniała obrączka? Zarówna ta tkwiąca na palcu, jak i ta noszona na łańcuszku na szyi jakby zaogniły się, boleśnie przypominając o swoim istnieniu. I złamanych przysięgach. Nie mogę ci obiecać, że zawsze będzie idealnie, ale przyrzekam próbować do końca naszych dni. Do końca ich czwartego miesiąca...
Wszystko w porządku?
- Nie - odparł automatycznie, schodząc na ziemię za sprawą zasłyszanych słów i nawet szczególnie nie zastanawiając się nad konsekwencjami odpowiedzi. Albo nad faktem, że jego rozmówczyni mogło być niekomfortowo. Jej brat był poszukiwany, twarz Bena znali wszyscy jeszcze przed ogłoszeniem polowania na członków Zakonu Feniksa, dlatego wątpił, że miała poczuć się źle z powodu tej szczerej odpowiedzi. Spojrzenie Jaydena przeniosło się z obrączki na Wright, a kolejny, smutny uśmiech zatańczyć na ustach profesora. Nie. Nic nie było w porządku. - I nie wiem w sumie... Złapała mnie czkawka i możliwe, że to jeszcze nie koniec. Więc cel i tak nie ma znaczenia - wyjaśnił, wzruszając lekko ramionami, chcąc jakby nadać swoim słowom pewnego beztroskiego tonu, lecz nie mógł tego zamaskować. Chyba nawet szczególnie nie chciał. - A ty jedziesz do domu? - No, właśnie... Dom. Gdzie teraz był jej dom? Gdzie był ten jego? Gdzie była osoba, która obiecywała zawsze nim być?
Masz słabą pamięć.
- Czasem faktycznie chciałbym nie pamiętać - odpowiedział z cichym westchnieniem, nieświadomie i analogicznie do Hannah obracając własną obrączkę na palcu. Obrócił twarz ku szybie i wpatrywał się jakiś czas w obraz poza oknem. Mokry od deszczu świat rozmazywał się w szybkiej jeździe kierowcy, a jednak tworzył pewnego rodzaju przykry moloch bez wyrazu. Nawet nie wiedział kiedy, ale pytanie jego towarzyszki o szkołę, wywołało w nim nieprzyjemne uczucie w żołądku. A jednak spojrzał poważnie na czarownicę, odszukując jej oczu. - Problem nawet nie leży w tym, że rodzice nie poślą swoich dzieci do Hogwartu, ale że ich stamtąd nie zabiorą - odparł boleśnie prawdziwie, bo przecież sam właśnie przez ostatnie dwa miesiące doświadczał obecności uczniów, którzy nie mieli dokąd wracać. Sądził, że rodzice z mugolskich rodzin oraz tych sprzyjających sprawie i tak mieli swoje pociechy odsyłać. Szkoła Magii i Czarodziejstwa była wszak aktualnie najbezpieczniejszym miejscem dla młodych czarodziejów. Pozostanie w domu nie było żadnych tego gwarantem w przeciwieństwie do Hogwartu. Jeszcze. Przez dłuższą chwilę jechali obok siebie w milczeniu, aż Vane'a coś tknęło odnośnie zamku. - Pomona... - zaczął, nie wiedząc, co chciał powiedzieć. Lub właściwie zdawał sobie z tego sprawę, ale widać było, że się rozmyślił w momencie, w którym wypowiedział jej imię. Nie potrafił się do tego przyznać, zresztą Hannah nie interesowało jego życie. Nie sądził też, żeby obie kobiety się znały. Zresztą, co by to zmieniło? Gdyby przyznał się właśnie tu i teraz przed Hannah? Nic. Kolejny bezwartościowy fakt, a on miał dosyć w czuciu się żałosnym. Jayden musiał z trudem przełknąć gulę w gardle, żeby się odezwać. - Nie wraca do Hogwartu. To samo z Poppy. Nasza kadra się zmniejsza i nie wiem, kto się pojawi w ich miejsce. - Umilkł, a gdy Wright odezwała się ponownie, spojrzał na nią. Twarz miała obróconą ku niemu profilem, a wzrok wbijał się w mijane krajobrazy. Profesor nieco niedyskretnie przyglądał się jakąś chwilę temu widokowi, zauważając, że siedząca obok niego dziewczyna przestała być zadziornym dzieckiem, które niósł wspomnieniach. Patykowata, groźna Hannah z potarganym włosem, niewiele różniąca się od mioteł, które tak uwielbiała. Gdy mówiła o strachu, przebijała się przez nią oczywista obawa, lecz równocześnie determinacja. Widziała to sama w sobie? Była piękna, inteligentna, młoda. Czy tacy jak ona musieli żyć w takim świecie? Dlaczego nie mieli tego, na co zasługiwali? Boję się. Jak długo jeszcze miała się bać? - Dobrze znać swój strach. Można być gotowym, gdy ktoś będzie chciał nam odebrać to, o co się lękamy. - Ale czy równocześnie nie oznaczało to, że pozbawieni lęku ludzie stawali się nieustraszeni? A może całkowicie pozbawieni uczuć? Granic? - Chociaż nie zmienia to faktu, że wciąż paraliżuje mnie świadomość tego, co mogłoby się stać - westchnął cicho, czując, że bez względu na wszystko jego bliscy mieli być już zawsze jego największą słabością. Zależało mu na ludziach. Zależało mu na chłopcach, Shelly, Roselyn, Melanie, Clearwaterach, uczniach... Pomona również tam była, ale Jay sam nie wiedział, czy w ogóle miał wpływ na to odgałęzienie lęku. Nie wiedział, gdzie była, co się z nią działa, a dawka krótkiej informacji od Justine wcale go nie uspokajała. Żyła... Ale gdzie? Na jak długo? Bezpiecznie czy zaszczuta w przerażeniu? Czemu nie wracała do domu? Do dzieci? Do... Niego? - Wciąż zajmujesz się miotłami? - spytał nagle, nie mogąc wytrzymać sam ze sobą. Ze swoimi myślami, bo znów robił coś, czego robić nie miał i niesamowicie go to irytowało. Być może chciał wykorzystać Hannah w chwili swojej słabości, ale równocześnie w jego myślach pojawiło się coś, co mógł powiedzieć.
Żony... Czy to było instynktowne, że spojrzał w kierunku prawej dłoni, na której widniała obrączka? Zarówna ta tkwiąca na palcu, jak i ta noszona na łańcuszku na szyi jakby zaogniły się, boleśnie przypominając o swoim istnieniu. I złamanych przysięgach. Nie mogę ci obiecać, że zawsze będzie idealnie, ale przyrzekam próbować do końca naszych dni. Do końca ich czwartego miesiąca...
Wszystko w porządku?
- Nie - odparł automatycznie, schodząc na ziemię za sprawą zasłyszanych słów i nawet szczególnie nie zastanawiając się nad konsekwencjami odpowiedzi. Albo nad faktem, że jego rozmówczyni mogło być niekomfortowo. Jej brat był poszukiwany, twarz Bena znali wszyscy jeszcze przed ogłoszeniem polowania na członków Zakonu Feniksa, dlatego wątpił, że miała poczuć się źle z powodu tej szczerej odpowiedzi. Spojrzenie Jaydena przeniosło się z obrączki na Wright, a kolejny, smutny uśmiech zatańczyć na ustach profesora. Nie. Nic nie było w porządku. - I nie wiem w sumie... Złapała mnie czkawka i możliwe, że to jeszcze nie koniec. Więc cel i tak nie ma znaczenia - wyjaśnił, wzruszając lekko ramionami, chcąc jakby nadać swoim słowom pewnego beztroskiego tonu, lecz nie mógł tego zamaskować. Chyba nawet szczególnie nie chciał. - A ty jedziesz do domu? - No, właśnie... Dom. Gdzie teraz był jej dom? Gdzie był ten jego? Gdzie była osoba, która obiecywała zawsze nim być?
Masz słabą pamięć.
- Czasem faktycznie chciałbym nie pamiętać - odpowiedział z cichym westchnieniem, nieświadomie i analogicznie do Hannah obracając własną obrączkę na palcu. Obrócił twarz ku szybie i wpatrywał się jakiś czas w obraz poza oknem. Mokry od deszczu świat rozmazywał się w szybkiej jeździe kierowcy, a jednak tworzył pewnego rodzaju przykry moloch bez wyrazu. Nawet nie wiedział kiedy, ale pytanie jego towarzyszki o szkołę, wywołało w nim nieprzyjemne uczucie w żołądku. A jednak spojrzał poważnie na czarownicę, odszukując jej oczu. - Problem nawet nie leży w tym, że rodzice nie poślą swoich dzieci do Hogwartu, ale że ich stamtąd nie zabiorą - odparł boleśnie prawdziwie, bo przecież sam właśnie przez ostatnie dwa miesiące doświadczał obecności uczniów, którzy nie mieli dokąd wracać. Sądził, że rodzice z mugolskich rodzin oraz tych sprzyjających sprawie i tak mieli swoje pociechy odsyłać. Szkoła Magii i Czarodziejstwa była wszak aktualnie najbezpieczniejszym miejscem dla młodych czarodziejów. Pozostanie w domu nie było żadnych tego gwarantem w przeciwieństwie do Hogwartu. Jeszcze. Przez dłuższą chwilę jechali obok siebie w milczeniu, aż Vane'a coś tknęło odnośnie zamku. - Pomona... - zaczął, nie wiedząc, co chciał powiedzieć. Lub właściwie zdawał sobie z tego sprawę, ale widać było, że się rozmyślił w momencie, w którym wypowiedział jej imię. Nie potrafił się do tego przyznać, zresztą Hannah nie interesowało jego życie. Nie sądził też, żeby obie kobiety się znały. Zresztą, co by to zmieniło? Gdyby przyznał się właśnie tu i teraz przed Hannah? Nic. Kolejny bezwartościowy fakt, a on miał dosyć w czuciu się żałosnym. Jayden musiał z trudem przełknąć gulę w gardle, żeby się odezwać. - Nie wraca do Hogwartu. To samo z Poppy. Nasza kadra się zmniejsza i nie wiem, kto się pojawi w ich miejsce. - Umilkł, a gdy Wright odezwała się ponownie, spojrzał na nią. Twarz miała obróconą ku niemu profilem, a wzrok wbijał się w mijane krajobrazy. Profesor nieco niedyskretnie przyglądał się jakąś chwilę temu widokowi, zauważając, że siedząca obok niego dziewczyna przestała być zadziornym dzieckiem, które niósł wspomnieniach. Patykowata, groźna Hannah z potarganym włosem, niewiele różniąca się od mioteł, które tak uwielbiała. Gdy mówiła o strachu, przebijała się przez nią oczywista obawa, lecz równocześnie determinacja. Widziała to sama w sobie? Była piękna, inteligentna, młoda. Czy tacy jak ona musieli żyć w takim świecie? Dlaczego nie mieli tego, na co zasługiwali? Boję się. Jak długo jeszcze miała się bać? - Dobrze znać swój strach. Można być gotowym, gdy ktoś będzie chciał nam odebrać to, o co się lękamy. - Ale czy równocześnie nie oznaczało to, że pozbawieni lęku ludzie stawali się nieustraszeni? A może całkowicie pozbawieni uczuć? Granic? - Chociaż nie zmienia to faktu, że wciąż paraliżuje mnie świadomość tego, co mogłoby się stać - westchnął cicho, czując, że bez względu na wszystko jego bliscy mieli być już zawsze jego największą słabością. Zależało mu na ludziach. Zależało mu na chłopcach, Shelly, Roselyn, Melanie, Clearwaterach, uczniach... Pomona również tam była, ale Jay sam nie wiedział, czy w ogóle miał wpływ na to odgałęzienie lęku. Nie wiedział, gdzie była, co się z nią działa, a dawka krótkiej informacji od Justine wcale go nie uspokajała. Żyła... Ale gdzie? Na jak długo? Bezpiecznie czy zaszczuta w przerażeniu? Czemu nie wracała do domu? Do dzieci? Do... Niego? - Wciąż zajmujesz się miotłami? - spytał nagle, nie mogąc wytrzymać sam ze sobą. Ze swoimi myślami, bo znów robił coś, czego robić nie miał i niesamowicie go to irytowało. Być może chciał wykorzystać Hannah w chwili swojej słabości, ale równocześnie w jego myślach pojawiło się coś, co mógł powiedzieć.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Błędny Rycerz
Szybka odpowiedź