Wagon Marcela
Strona 5 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Wagon Marcela
Arena Carringtonów
I show not your face but your heart's desire
Rozumiał. Marcel mógł dostrzec iskry w jego oczach; James widział jak Steff ochoczo kiwał głową. Odwzajemnił uśmiech, szczerze wierząc, że pióro tli się ciepłem, że Feniks nad nimi czuwał. Potrzebował tej wiary, a może zawsze miał żywą wyobraźnię - ale zarazem widział jak łzy Feniksa przywracają życie Tonksowi, słyszał opowieść Marcela o cudownym ocaleniu z wagonu. Wierzył Marcelowi, wierzył Zakonowi, nie potrzebując więcej dowodów. Zawsze był romantykiem, zawsze wierzył, że dobro zwycięża, jako dziecko i nastolatek nie doświadczy nigdy takich trudności jak James i Marcel. Dopiero wojna zachwiała jego światem, a gdyby nie miał w co wierzyć - pewnie by się rozsypał.
-Ono jest ciepłem i rozgrzewa też serce. - szepnął, uśmiechając się do Marcela i nie przejmując się tym, jak brzmi. Naiwnie wierzył, że Jim też podziela ich zachwyt.
-Czyli ta karta może - być warta fortunę? - zainteresował się, nie zbierał Czekoladowych Żab z równą pasją jak przyjaciele, ale chyba rozumiał, jak do jej wartości kolekcjonerskiej podeszłyby gobliny. Poczekać aż wycofają ją ze sprzedaży, poczekać do końca wojny, wtedy sprzedać, jak najdrożej. Urwał jednak wpół słowa, spoglądając na Ministra - w sprzedaniu jego było coś niewłaściwego. -być bezcenna? - dobrał ostrożniej słowa, bezcenna, a więc nie na sprzedaż, więcej niż droga.
-Masz jakieś bezpieczne miejsce, dla nich? - zainteresował się, spoglądając na kartę i pióro. -Mogę ci pomóc, jeśli nie. Lepkie ręce czy coś. - w pracy non stop myślał w jaki wyrafinowany sposób zabezpieczyć skrytki wybrednych klientów, trudno było mu wyłączyć ten instynkt przy Marcelu i jego bezcennych znaleziskach.
Ale był temat zdolny rozproszyć Steffena nawet od pułapek, nawet od arcyciekawych plotek o Roselyn (mieszkała bez ślubu z profesorem?!) i groźnej siostrze Kerrie. Harold Longbottom. Wyprostował się i cały aż pojaśniał, ale taktownie wstrzymał się z mówieniem dopóki nie odezwał się Marcel - byli w jego domu (wagonie...), to on miał dziś trudny dzień, a żona ostatnio wytknęła Steffenowi, że często przegaduje innych i starał się nad tym pracować. Wyciągnął z ciekawością szyję, dostrzegł litery sława cię wyprzedza i poczułby przelotną zazdrość gdyby nie pamięć, że sam opisywał przecież Billy'emu swoje misje z Marcelem - i przekonanie, że Minister ceni ich wszystkich.
-Wow... to też jest bezcenne. - skomentował cicho list z pochwałami od Ministra, z wrażenia zapominając nawet, jak jest niebezpieczne. Poczuł na sobie pytające spojrzenie Marcela i spojrzał najpierw na niego, potem na Jima, uśmiechając się jeszcze promienniej niż wtedy gdy raz spytali go o runy (potem jakoś przestali).
-Jest... jak ojciec, którego chciałbyś mieć, chociaż ja bardzo kocham swojego tatę, więc może jak ojciec chrzestny, którego chciałbyś mieć. - zaczął z patosem, choć po drodze nieco się zaplątał, uświadamiając sobie, że nieświadomie stawia Harolda ponad własnego ojca. Właściwie zrobił to całkiem świadomie - pozostał tutaj, w Anglii, gdy zmartwieni rodzice siedzieli za granicą - ale wygodnie postanowił o tym nie myśleć. -Ale zarazem jak... jak król, jak bohater, o których czyta się w książkach. - dodał od razu, przypominając sobie groźny wzrok Ministra, jego majestatyczny krok w Oazie, oraz to niesamowite uczucie, gdy... -Dwa razy na mnie spojrzał - wtedy, w Oazie, gdy wybrał go do misji ratunkowej dla Gabriela Tonksa; i oczywiście na spotkaniu Zakonu. Wtedy może spoglądał na niego częściej, ale raz prosto w oczy, a przynajmniej tak Steffen go zapamiętał. -W sensie, nie tylko spojrzał, ale wiecie, spojrzał, tak jakby zaglądał mi prosto w duszę. Jakby widział wszystkie moje słabości - zarumienił się lekko, do dziś pamiętając reprymendę za wpadkę z "Prorokiem", chciał się wtedy spalić ze skruchy i wstydu i Marcel pewnie doskonale o tym wie, ale Jimowi jakoś wolał się tym nie chwalić -ale jakby pomimo nich widział też wszystkie moje mocne strony, nawet te, których sam nie jestem świadom, jakby chciał dać mi szansę. Zresztą, dwa razy mi ją dał. To dzięki niemu pracuję w Gringottcie, odważyłem się znowu iść na egzamin tylko dlatego, że on we mnie uwierzył. - Minister prawdopodobnie pozostawał tego nieświadomy, ale Steffen nigdy nie zapomni tamtego dnia - gdy Harold Longbottom dostojnie (ale szybko) kroczył w Oazie, gdy wyznaczył go do ryzykownego włamania w jego obecnym miejscu pracy, nieświadomie podarowując mu zarówno doświadczenie jak i pewność siebie potrzebne do zaimponowania goblinom. -A potem, na spotkaniu Zakonu... czułem się tak, jakbym spotkał mądrego wieszcza, albo Merlina. Zrobiłem wtedy błąd, i oczywiście mi go wytknął - a jednak się przyznał, ale ogólnikowo - -ale wiecie, nie tak boleśnie wytknął jak profesor Sykes pomyłki w runach - nie wiedzieli, bo nie chodzili na runy -tylko tak produktywnie, dał mi kolejne zadanie do wykonania, i był taki... surowy, ale sprawiedliwy! Widać, że to potężny czarodziej, ale przede wszystkim to dobry człowiek. - stwierdził z zapalczywym przekonaniem, całkowicie nieświadom trudnych decyzji podejmowanych w Biurze Aurorów ani surowej sprawiedliwości - gdy Harold był Ministrem, nie interesował się tym, co o nim mówiono. Brutalnych kulisów wojny był świadom, ale szczerze wierzył, że każda decyzja Harolda jest słuszna. Był dwudziestodwuletnim chłopakiem potrzebującym męskiego wzorca, a Minister Longbottom zdawał się niedoścignionym ideałem. -Słyszeliście - że Ministerstwo zabiło całą jego rodzinę, że przeżył - nie był pewien ile, ale dużo -kilkadziesiąt zamachów na swoje życie? Jakbyście go spotkali, to nie martwcie się tym, że wydaje się... zimny, on chyba nie może się uśmiechać. Jakby zabili moją rodzinę to pewnie też bym nie mógł. Myślę, że jest bardzo samotny, bardzo niezrozumiany, ale bardzo szlachetny i że teraz to my, jego wojsko, jesteśmy jego rodziną. A wrogowie się go boją i dobrze. - zakończył wreszcie, aż zarumieniony z emocji. Przy każdym spotkaniu z Haroldem był zestresowany, zapamiętał go zatem właśnie tak, jak ideał utkany po części z faktów, po części z własnego idealizmu.
Po tym, jak opisał kolegom Harolda, sprzątanie wydawało się zbyt prozaicznym tematem, by Steff w pełni zszedł na ziemię - w domu czekała na niego żona, pewnie powinien już wracać, ale wzięty z zaskoczenia chętnie skinął głową.
-Jasne! Pomogę. - zadeklarował i dopiero wtedy dotarło do niego, że chyba właśnie zobowiązał się do zbierania papierków z widowni. No nic, zgodziłby się chyba nawet wtedy, gdyby zachował czujność - Marcel potrzebował dziś towarzystwa, miał ciężki dzień.
-Jutro przyjdę do domu. - obiecał Jimowi, Sheila też pewnie będzie na niego czekać.
-Ono jest ciepłem i rozgrzewa też serce. - szepnął, uśmiechając się do Marcela i nie przejmując się tym, jak brzmi. Naiwnie wierzył, że Jim też podziela ich zachwyt.
-Czyli ta karta może - być warta fortunę? - zainteresował się, nie zbierał Czekoladowych Żab z równą pasją jak przyjaciele, ale chyba rozumiał, jak do jej wartości kolekcjonerskiej podeszłyby gobliny. Poczekać aż wycofają ją ze sprzedaży, poczekać do końca wojny, wtedy sprzedać, jak najdrożej. Urwał jednak wpół słowa, spoglądając na Ministra - w sprzedaniu jego było coś niewłaściwego. -być bezcenna? - dobrał ostrożniej słowa, bezcenna, a więc nie na sprzedaż, więcej niż droga.
-Masz jakieś bezpieczne miejsce, dla nich? - zainteresował się, spoglądając na kartę i pióro. -Mogę ci pomóc, jeśli nie. Lepkie ręce czy coś. - w pracy non stop myślał w jaki wyrafinowany sposób zabezpieczyć skrytki wybrednych klientów, trudno było mu wyłączyć ten instynkt przy Marcelu i jego bezcennych znaleziskach.
Ale był temat zdolny rozproszyć Steffena nawet od pułapek, nawet od arcyciekawych plotek o Roselyn (mieszkała bez ślubu z profesorem?!) i groźnej siostrze Kerrie. Harold Longbottom. Wyprostował się i cały aż pojaśniał, ale taktownie wstrzymał się z mówieniem dopóki nie odezwał się Marcel - byli w jego domu (wagonie...), to on miał dziś trudny dzień, a żona ostatnio wytknęła Steffenowi, że często przegaduje innych i starał się nad tym pracować. Wyciągnął z ciekawością szyję, dostrzegł litery sława cię wyprzedza i poczułby przelotną zazdrość gdyby nie pamięć, że sam opisywał przecież Billy'emu swoje misje z Marcelem - i przekonanie, że Minister ceni ich wszystkich.
-Wow... to też jest bezcenne. - skomentował cicho list z pochwałami od Ministra, z wrażenia zapominając nawet, jak jest niebezpieczne. Poczuł na sobie pytające spojrzenie Marcela i spojrzał najpierw na niego, potem na Jima, uśmiechając się jeszcze promienniej niż wtedy gdy raz spytali go o runy (potem jakoś przestali).
-Jest... jak ojciec, którego chciałbyś mieć, chociaż ja bardzo kocham swojego tatę, więc może jak ojciec chrzestny, którego chciałbyś mieć. - zaczął z patosem, choć po drodze nieco się zaplątał, uświadamiając sobie, że nieświadomie stawia Harolda ponad własnego ojca. Właściwie zrobił to całkiem świadomie - pozostał tutaj, w Anglii, gdy zmartwieni rodzice siedzieli za granicą - ale wygodnie postanowił o tym nie myśleć. -Ale zarazem jak... jak król, jak bohater, o których czyta się w książkach. - dodał od razu, przypominając sobie groźny wzrok Ministra, jego majestatyczny krok w Oazie, oraz to niesamowite uczucie, gdy... -Dwa razy na mnie spojrzał - wtedy, w Oazie, gdy wybrał go do misji ratunkowej dla Gabriela Tonksa; i oczywiście na spotkaniu Zakonu. Wtedy może spoglądał na niego częściej, ale raz prosto w oczy, a przynajmniej tak Steffen go zapamiętał. -W sensie, nie tylko spojrzał, ale wiecie, spojrzał, tak jakby zaglądał mi prosto w duszę. Jakby widział wszystkie moje słabości - zarumienił się lekko, do dziś pamiętając reprymendę za wpadkę z "Prorokiem", chciał się wtedy spalić ze skruchy i wstydu i Marcel pewnie doskonale o tym wie, ale Jimowi jakoś wolał się tym nie chwalić -ale jakby pomimo nich widział też wszystkie moje mocne strony, nawet te, których sam nie jestem świadom, jakby chciał dać mi szansę. Zresztą, dwa razy mi ją dał. To dzięki niemu pracuję w Gringottcie, odważyłem się znowu iść na egzamin tylko dlatego, że on we mnie uwierzył. - Minister prawdopodobnie pozostawał tego nieświadomy, ale Steffen nigdy nie zapomni tamtego dnia - gdy Harold Longbottom dostojnie (ale szybko) kroczył w Oazie, gdy wyznaczył go do ryzykownego włamania w jego obecnym miejscu pracy, nieświadomie podarowując mu zarówno doświadczenie jak i pewność siebie potrzebne do zaimponowania goblinom. -A potem, na spotkaniu Zakonu... czułem się tak, jakbym spotkał mądrego wieszcza, albo Merlina. Zrobiłem wtedy błąd, i oczywiście mi go wytknął - a jednak się przyznał, ale ogólnikowo - -ale wiecie, nie tak boleśnie wytknął jak profesor Sykes pomyłki w runach - nie wiedzieli, bo nie chodzili na runy -tylko tak produktywnie, dał mi kolejne zadanie do wykonania, i był taki... surowy, ale sprawiedliwy! Widać, że to potężny czarodziej, ale przede wszystkim to dobry człowiek. - stwierdził z zapalczywym przekonaniem, całkowicie nieświadom trudnych decyzji podejmowanych w Biurze Aurorów ani surowej sprawiedliwości - gdy Harold był Ministrem, nie interesował się tym, co o nim mówiono. Brutalnych kulisów wojny był świadom, ale szczerze wierzył, że każda decyzja Harolda jest słuszna. Był dwudziestodwuletnim chłopakiem potrzebującym męskiego wzorca, a Minister Longbottom zdawał się niedoścignionym ideałem. -Słyszeliście - że Ministerstwo zabiło całą jego rodzinę, że przeżył - nie był pewien ile, ale dużo -kilkadziesiąt zamachów na swoje życie? Jakbyście go spotkali, to nie martwcie się tym, że wydaje się... zimny, on chyba nie może się uśmiechać. Jakby zabili moją rodzinę to pewnie też bym nie mógł. Myślę, że jest bardzo samotny, bardzo niezrozumiany, ale bardzo szlachetny i że teraz to my, jego wojsko, jesteśmy jego rodziną. A wrogowie się go boją i dobrze. - zakończył wreszcie, aż zarumieniony z emocji. Przy każdym spotkaniu z Haroldem był zestresowany, zapamiętał go zatem właśnie tak, jak ideał utkany po części z faktów, po części z własnego idealizmu.
Po tym, jak opisał kolegom Harolda, sprzątanie wydawało się zbyt prozaicznym tematem, by Steff w pełni zszedł na ziemię - w domu czekała na niego żona, pewnie powinien już wracać, ale wzięty z zaskoczenia chętnie skinął głową.
-Jasne! Pomogę. - zadeklarował i dopiero wtedy dotarło do niego, że chyba właśnie zobowiązał się do zbierania papierków z widowni. No nic, zgodziłby się chyba nawet wtedy, gdyby zachował czujność - Marcel potrzebował dziś towarzystwa, miał ciężki dzień.
-Jutro przyjdę do domu. - obiecał Jimowi, Sheila też pewnie będzie na niego czekać.
intellectual, journalist
little spy
little spy
Steffen Cattermole
Zawód : młodszy specjalista od klątw i zabezpieczeń w Gringottcie, po godzinach reporter dla "Czarownicy"
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
I like to go to places uninvited
OPCM : 30 +7
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 35 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 16
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
W pierwszej chwili przyjął zachwyty chłopaków z lekkim rozbawieniem. Zabawne wydało mu się, że z takim namaszczeniem i oddaniem wielbią pióro, nawet jeśli to był feniks. Czy naprawdę istniał? Podobnie ze sceptycyzmem podszedł do słów na temat całego tego Longbottoma. Kiedy był ministrem wydawał mu się zwykłym czarodziejem, praktycznie przegapił jego rządy, mając inne zmartwienia na głowie, ale to z jakim oddaniem do niego podchodzili czyniło go niemalże ikoną. Najpotężniejszym czarodziejem jakiego znali. Ale chłopaki nie żartowali, a to co mówił to były dowcipy na rozładowanie napięcia. Oni naprawdę wierzyli w tego człowieka. Spoważniał więc momentalnie, nie umiejąc wyśmiać tego, co naprawdę czuli, byli przyjaciółmi. Spojrzał na list, przeczytał jego treść, ale dopiero słowa Steffena rozjaśniły mu wagę pergaminu, który miał w dłoni. Longbottom do niedawna był dla niego jednym z terrorystów, wywrotowców. Poszukiwanym i niebezpiecznym czarodziejem, który ciągnął za sobą rebelię. Chciał się trzymać z dala od jednych i drugich — od rządzących i tych, którzy rządzącym się sprzeciwiali. Ale teraz już nie mógł. Teraz zgodził się pomóc.
— Podziwia cię — mruknął, spoglądając na Sallowa i oddając mu list. Człowiek, którego podziwiał Marcel napisał mu słowa uznania. To musiało być dla niego ważne. Mamiące? Ile w tym było manipulacji? Jak bardzo wykorzystywał pozycję, by wizją bohatera, ojca, króla zmusić złamanych ludzi, by za nim podążali, a ile w tym było prawdy i wielkości? Głęboka i obszerna charakterystyka Steffena zaprowadziła go od rebelianta do władcy jakiego pragnęli, aż po zwyczajnego człowieka, który mógł być tak samo osamotniony, zniszczony i skrzywdzony przez zło. Nie miał pojęcia, ale mimo sceptycyzmowi jaki posiadał i jakim darzył przywódcę rebelii, nie potrafił chłodno odeprzeć słów przyjaciół; ich nastrój naturalne mu się udzielał. Wierzył im. I w nich. Odkąd ich poznał. Milczał, nie wiedząc, co powiedzieć i czując, że każde słowo popsuje ten dziwny nastrój. A wszyscy chyba mieli sporo do przemyślenia.
— Okej — przytaknął w końcu, mijając chłopaków w kilku krokach i zatrzymał się przy wyjściu z wagonu. — Jakby co to... wiecie — rzucił, nieba luźno, ale słowom towarzyszyło głębokie napięcie. — Narazie — pożegnał się i zeskoczył na ziemię. Chłód otulił go szczelnie.
| zt Jim
— Podziwia cię — mruknął, spoglądając na Sallowa i oddając mu list. Człowiek, którego podziwiał Marcel napisał mu słowa uznania. To musiało być dla niego ważne. Mamiące? Ile w tym było manipulacji? Jak bardzo wykorzystywał pozycję, by wizją bohatera, ojca, króla zmusić złamanych ludzi, by za nim podążali, a ile w tym było prawdy i wielkości? Głęboka i obszerna charakterystyka Steffena zaprowadziła go od rebelianta do władcy jakiego pragnęli, aż po zwyczajnego człowieka, który mógł być tak samo osamotniony, zniszczony i skrzywdzony przez zło. Nie miał pojęcia, ale mimo sceptycyzmowi jaki posiadał i jakim darzył przywódcę rebelii, nie potrafił chłodno odeprzeć słów przyjaciół; ich nastrój naturalne mu się udzielał. Wierzył im. I w nich. Odkąd ich poznał. Milczał, nie wiedząc, co powiedzieć i czując, że każde słowo popsuje ten dziwny nastrój. A wszyscy chyba mieli sporo do przemyślenia.
— Okej — przytaknął w końcu, mijając chłopaków w kilku krokach i zatrzymał się przy wyjściu z wagonu. — Jakby co to... wiecie — rzucił, nieba luźno, ale słowom towarzyszyło głębokie napięcie. — Narazie — pożegnał się i zeskoczył na ziemię. Chłód otulił go szczelnie.
| zt Jim
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
- Pewnie. Tu są bezpieczne - rzucił, nie do końca będąc pewnym, co Steffen miał na mysli, mówiąc o lepkich rekach, ale wolał nie wnikać, bo znowu zacznie się cieszyć, że jest złodziejem. Wrzucił wszystko z powrotem do szafki, dbając o to, by karta i list znalazły się głęboko pod jego rzeczami. Słuchał Steffena z uwagą, z uśmiechem; nie był wcale szczęśliwy, wszystko, co wydarzyło się ostatnio, kładło się cieniem na wszystkim. Ale to właśnie w tym, w złocistym piórze i odległej sylwetce dzielnego aurora, szukał pocieszenia. Po części dlatego, że tylko to mu pozostało. Nieco sposępniał, kiedy Steffen wspomniał o zabijaniu rodziny. On swojej tez nie miał. Czy to sprawiało, że Harold Longbottom był jeszcze bliższy jego sercu? Czy Zakon Feniksa mógłby się stać jego rodziną? Nikt go tam tak nie traktował, przeważnie nim pomiatali, bo tez niewiele znaczył. Może kiedyś, kiedy zdoła udowodnić swoją wartość - i oni w niego uwierzą?
Pewnie już nie, Skamander sądził, że nie potrafił zadbać o Celine. I miał rację, tylko przypadek sprawił, że dowiedział się o listach Thomasa. Tylko to, że Samuel mu o nich powiedział. A przecież Thomas mógł napisać do każdego.
- Sześćdziesiąt cztery - podpowiedział Steffenowi, kiedy zastanawiał się, ile popełniono zamachów na Longbottoma. Ta informacja znajdowała się na spodzie jego karty Czekoladowej Żaby, znał ją na pamięć. Obraz rysowany słowami Steffena sprawiał, że chciał go poznać jeszcze bardziej. Usmiechnął się, kiedy James powiedział, że go podziwia. To słowo wydało mu się zbyt duże, ale list wykazywał uznanie. Za wszystko, co zrobił. Był z tego bardzo dumny.
- Trzymaj się - rzucił, kiedy James opuszczał wagon. Steffen mial go jutro odwiedzić, coś zakuło go boleśnie, ale nie dał tego po sobie poznać. - Też lecimy. Chodź, pokażę co i jak - we dwóch sprzątanie na pewno pójdzie im znacznie szybciej.
/zt steff i marcel
Pewnie już nie, Skamander sądził, że nie potrafił zadbać o Celine. I miał rację, tylko przypadek sprawił, że dowiedział się o listach Thomasa. Tylko to, że Samuel mu o nich powiedział. A przecież Thomas mógł napisać do każdego.
- Sześćdziesiąt cztery - podpowiedział Steffenowi, kiedy zastanawiał się, ile popełniono zamachów na Longbottoma. Ta informacja znajdowała się na spodzie jego karty Czekoladowej Żaby, znał ją na pamięć. Obraz rysowany słowami Steffena sprawiał, że chciał go poznać jeszcze bardziej. Usmiechnął się, kiedy James powiedział, że go podziwia. To słowo wydało mu się zbyt duże, ale list wykazywał uznanie. Za wszystko, co zrobił. Był z tego bardzo dumny.
- Trzymaj się - rzucił, kiedy James opuszczał wagon. Steffen mial go jutro odwiedzić, coś zakuło go boleśnie, ale nie dał tego po sobie poznać. - Też lecimy. Chodź, pokażę co i jak - we dwóch sprzątanie na pewno pójdzie im znacznie szybciej.
/zt steff i marcel
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Skończywszy odpisywać na list siostry, który czekał na niego w wagonie, przywiązał kopertę, tę samą, w której przyszedł, Leonorze, która zagruchała, obracając główką kilkukrotnie. Zaraz potem ujął w dłonie drugi list, odpakował go prędko, w pośpiechu czytając znajome pismo, znajome litery, ale zgubił się w połowie, tracąc sens tego, co było napisane. Musił przeczytać go drugi raz, a potem trzeci, żeby pojął dopiero, co Eve chciała mu w nim przekazać. Stał potem przez chwilę nieruchomo, wzrok wbijając w deski wagonu, a potem usiadł na kawałku czegoś, co robiło za łóżko. Znów w stał.
— Ja... — zaczął, ale jakoś nie mogło mu to przejść przez gardło. Nie dlatego, że było to straszne. Dlatego, że było strasznie dziwne. — Zostałeś wujkiem — powiedział zamiast tego, łatwiej przekazując przyjacielowi nowinę. Ale nie tylko to musiał mu powiedzieć. — Eve nadała jej drugie imię po wujku. Najlepszym wujku. Po tobie. Chce żeby na drugie miała Marcia. A może powinna być Marcella?— spytał już siebie bardziej niż jego obracając głowę za Leonorą, ale ta już zdążyła odlecieć z listem do Aishy.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
- Jim? - pytał, zaniepokojony milczeniem i zagubionym wyrazem twarzy przyjaciela. Siedział na podłodze, pod ścianką wagonu, rozciągał się. Widział, ze coś było nie tak. Zawisł nad wygiętą o skrzynkę nogą bez ruchu, kiedy zaczął wreszcie mówić, wsłuchując się w jego słowa z uwagą i napięciem.
- Co? - zdziwił się w pierwszej chwili, to jeszcze nie był czas, chyba, nikt się na to nie przygotowywał. A może? Przecież ich nie pytał. Ale Eve spędziła to święto sama. Dlatego? Przygotowywała się? O niczym nie wiedział. - Teraz? - Pytanie było głupie, ale zdał sobie sprawę z tego dopiero, jak je wypowiedział. W pierwszej chwili wpatrywał się w niego z poważnym wyrazem twarzy, kiedy wyznał mu, że jego córka będzie nosiła drugie imię po nim. Marcia. Pokręcił głową, wstając z podłogi, powoli zbierając całość informacji, dziecko się urodziło, było dziewczynką, Jim miał córkę. Nie wiedział, jak się zachować. Nie wiedział, jak zachować się wobec rozmowy, którą dopiero co odbyli. O obowiązku, o Eve, o jego przywiązaniu do niej. Podszedł do przyjaciela i ścisnął jego ramię lewą dłonią, mocno, szukając na jego twarzy jakiejkolwiek emocji.
- To... bardzo ładne imię - Równie wielki zaszczyt, co zaskoczenie. Tym bardziej, że była to decyzja Eve. Uśmiechnął się, niepewnie, gdy zastanawiał się nad Marcellą, nie potrzebował sobie schlebiać. Symbol miał znaczenie niezależnie od jego dosadności, oni będą wiedzieć. Marcia podobała mu się bardziej. - Obiecuję być takim wujkiem, za jakiego mnie ma już teraz. A pierwsze? Jak będziemy do niej mówić? - spytał, porywając z podłogi dwie butelki ale, których nie dopili wczoraj i bez słowa wyciągnął jedną z nich w kierunku Jima.
- Co? - zdziwił się w pierwszej chwili, to jeszcze nie był czas, chyba, nikt się na to nie przygotowywał. A może? Przecież ich nie pytał. Ale Eve spędziła to święto sama. Dlatego? Przygotowywała się? O niczym nie wiedział. - Teraz? - Pytanie było głupie, ale zdał sobie sprawę z tego dopiero, jak je wypowiedział. W pierwszej chwili wpatrywał się w niego z poważnym wyrazem twarzy, kiedy wyznał mu, że jego córka będzie nosiła drugie imię po nim. Marcia. Pokręcił głową, wstając z podłogi, powoli zbierając całość informacji, dziecko się urodziło, było dziewczynką, Jim miał córkę. Nie wiedział, jak się zachować. Nie wiedział, jak zachować się wobec rozmowy, którą dopiero co odbyli. O obowiązku, o Eve, o jego przywiązaniu do niej. Podszedł do przyjaciela i ścisnął jego ramię lewą dłonią, mocno, szukając na jego twarzy jakiejkolwiek emocji.
- To... bardzo ładne imię - Równie wielki zaszczyt, co zaskoczenie. Tym bardziej, że była to decyzja Eve. Uśmiechnął się, niepewnie, gdy zastanawiał się nad Marcellą, nie potrzebował sobie schlebiać. Symbol miał znaczenie niezależnie od jego dosadności, oni będą wiedzieć. Marcia podobała mu się bardziej. - Obiecuję być takim wujkiem, za jakiego mnie ma już teraz. A pierwsze? Jak będziemy do niej mówić? - spytał, porywając z podłogi dwie butelki ale, których nie dopili wczoraj i bez słowa wyciągnął jedną z nich w kierunku Jima.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Nie dziwiło go pytanie, więc kiedy "co" wybrzmiało, zaraz po nim, nim jeszcze jego echo ucichło w ciasnym wagonie, uniósł brwi, jakby sam chciał powtórzyć to samo. Bo był tak samo zaskoczony.
— Aisha mi napisała, że Eve rodzi teraz, napisała, że jest bardzo źle. Napisała, że są w Menażerii Woolmanów, że było tsunami, że nie wie, gdzie jest Neala, Liddy i Fred, że leci po pomoc... zresztą masz — podał mu list, który wysłała mu siostra. Dosłownie przed chwilą go przeczytał, gdy wrócili, dosłownie przed chwilą odpisał na niego, bez pytania odpisując na niego, korzystając z jakiegoś świstka papieru, który znalazł, który wydawał się czysty, który przecież przed chwilą potwierdził, że może użyć by odpisał siostrze. Nie zdążył mu jednak zrelacjonować, na co odpisywał. — Ale był drugi list, od Eve. Nie wiem, czy teraz — nie wiedział, kiedy przyszły, czy przyszły jednocześnie i kiedy. Nie miał kontaktu z Eve od kilku dni, ale Aisha pisała, że to tego doszło na wyścigach. Wtedy, gdy niebo nad Londynem runęło im na głowę. Popatrzył chwilę na Marcela, tak wiele spraw go zajęło nagle. Eve, jej wieści, przyjaciele. — Eve napisała...— Spojrzał na list znów i choć wiedział, co pisała, czuł, że potrzebuje sobie przypomnieć. — Napisała, że urodziła córkę. — Napisała, że został ojcem, ale wciąż nie mieściło mu się to w głowie. Ojcem. On. Czyimś ojcem. — I że jest zwyczaj, że to ojciec wybiera pierwsze imię dla dziecka. Imię romskie. Imię dla obcych, angielskie wybiera matka, tak jak trzecie, ale którego nikt nie zna, nawet złe duchy, by nie mogły mu zrobić krzywdy. I oczywiści wiem o tym, ale nie wiedziałem... Nie przygotowałem się! — odpowiedział rozgorączkowany, zupełnie jak wtedy, kiedy w Hogwarcie był pytany o rzeczy proste, fundamentalne, które wiedzieli wszyscy, a na które on nie umiał jakoś udzielić odpowiedzi. Pisała o imieniu, ale on nie umiał się nad tym zastanowi, nie umiał jeszcze przetrwać tej informacji. I informacji, że nie tylko w Londynie doszło do katastrofy. Słyszeli już, że skala była większa, bo doniesienia od ludzi były różne, ale nie spodziewał się czegoś takiego. — Powinniśmy się udać do Weymouth? — Poszukać wieści o przyjaciołach? Czuł się zagubiony. Nie wiedział, co zrobić. Nie wiedział, co powiedzieć. Patrzył na przyjaciela cały czas, zdradzając ogólne zdenerwowanie, kiwnął mu głową, kiedy położył mu rękę na ramieniu. — Co powinienem jej odpisać? Że się cieszę? — Głos mu zadrżał. Uniósł list od Eve wyżej. — Co mówi się w takich chwilach? Co mówią... Co mówią ojcowie kiedy się dowiadują? — Co zrobić, wiedział. A przynajmniej wiedział, czego robić nie powinien. Przecież, gdy brał ślub wszystko mu przekazano. Miał wtedy siedemnaście lat, to wydawało się normalne, wydawało mu się, że był gotowy, a teraz czuł się bardziej zagubiony niż na długo przed samym ślubem. — Te zniszczenia, co jeśli...— Nie skończył, myśli mu się plątały podobnie jak język.
— Aisha mi napisała, że Eve rodzi teraz, napisała, że jest bardzo źle. Napisała, że są w Menażerii Woolmanów, że było tsunami, że nie wie, gdzie jest Neala, Liddy i Fred, że leci po pomoc... zresztą masz — podał mu list, który wysłała mu siostra. Dosłownie przed chwilą go przeczytał, gdy wrócili, dosłownie przed chwilą odpisał na niego, bez pytania odpisując na niego, korzystając z jakiegoś świstka papieru, który znalazł, który wydawał się czysty, który przecież przed chwilą potwierdził, że może użyć by odpisał siostrze. Nie zdążył mu jednak zrelacjonować, na co odpisywał. — Ale był drugi list, od Eve. Nie wiem, czy teraz — nie wiedział, kiedy przyszły, czy przyszły jednocześnie i kiedy. Nie miał kontaktu z Eve od kilku dni, ale Aisha pisała, że to tego doszło na wyścigach. Wtedy, gdy niebo nad Londynem runęło im na głowę. Popatrzył chwilę na Marcela, tak wiele spraw go zajęło nagle. Eve, jej wieści, przyjaciele. — Eve napisała...— Spojrzał na list znów i choć wiedział, co pisała, czuł, że potrzebuje sobie przypomnieć. — Napisała, że urodziła córkę. — Napisała, że został ojcem, ale wciąż nie mieściło mu się to w głowie. Ojcem. On. Czyimś ojcem. — I że jest zwyczaj, że to ojciec wybiera pierwsze imię dla dziecka. Imię romskie. Imię dla obcych, angielskie wybiera matka, tak jak trzecie, ale którego nikt nie zna, nawet złe duchy, by nie mogły mu zrobić krzywdy. I oczywiści wiem o tym, ale nie wiedziałem... Nie przygotowałem się! — odpowiedział rozgorączkowany, zupełnie jak wtedy, kiedy w Hogwarcie był pytany o rzeczy proste, fundamentalne, które wiedzieli wszyscy, a na które on nie umiał jakoś udzielić odpowiedzi. Pisała o imieniu, ale on nie umiał się nad tym zastanowi, nie umiał jeszcze przetrwać tej informacji. I informacji, że nie tylko w Londynie doszło do katastrofy. Słyszeli już, że skala była większa, bo doniesienia od ludzi były różne, ale nie spodziewał się czegoś takiego. — Powinniśmy się udać do Weymouth? — Poszukać wieści o przyjaciołach? Czuł się zagubiony. Nie wiedział, co zrobić. Nie wiedział, co powiedzieć. Patrzył na przyjaciela cały czas, zdradzając ogólne zdenerwowanie, kiwnął mu głową, kiedy położył mu rękę na ramieniu. — Co powinienem jej odpisać? Że się cieszę? — Głos mu zadrżał. Uniósł list od Eve wyżej. — Co mówi się w takich chwilach? Co mówią... Co mówią ojcowie kiedy się dowiadują? — Co zrobić, wiedział. A przynajmniej wiedział, czego robić nie powinien. Przecież, gdy brał ślub wszystko mu przekazano. Miał wtedy siedemnaście lat, to wydawało się normalne, wydawało mu się, że był gotowy, a teraz czuł się bardziej zagubiony niż na długo przed samym ślubem. — Te zniszczenia, co jeśli...— Nie skończył, myśli mu się plątały podobnie jak język.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Wpatrywał się w Jima, blednąc, kiedy streszczał list od siostry, drżącą dłonią sięgnął po papier, przelatując wzrokiem po nakreślonych literach. Neala, Freddie, Liddy. W jego głowie mimowolnie zadźwięczało też imię Celine, nic o niej nie napisała. Opadł, ciężko, na barłóg Jima, unosząc wzrok na przyjaciela, gdy ten zaczął mówić dalej. Było źle. Było źle, ale urodziła - więc dlaczego źle? Skoro była w stanie pisać, wszystko jest dobrze, tak? Przełknął ślinę. Czy to jego wina, że ich przy nich nie było? Czy to dlatego, że nie mógł już patrzeć na morze nad Weymouth, że obrzydło mu tam wszystko, nie był przy przyjaciołach, którzy być może go potrzebowali? Jim powinien być przy Eve. Za dużo wieści, wszystkie na raz. W milczeniu wysłuchał jego opowieści, nie wiedział o tym, o imionach, Jim zawsze był dla niego Jimem, choć znał go też jako Patrina.
- Hej... hej! Do tego nie trzeba się przygotowywać - Wstał od razu, słysząc jego zdenerwowanie, nie, nie, nie, spokojnie, Jim, złożył obie dłonie na jego ramionach, tak, by mógł spojrzeć mu w oczy. - Nie musisz robić tego od razu. Ale... na pewno jest imię, które znasz, które... ładnie brzmi albo przypomina ci o kimś ważnym. - Twoja babka? - Jeszcze z taboru. Tego pełnego pieśni i tańca, barwnych spódnic i wielkich ognisk, pamiętasz? - Nie chciał na niego naciskać, nie chciał rozbudzać trudnej nostalgii, chciał go uspokoić. Upił łyk ale z butelki, też tego potrzebował.
Do Weymouth? Jim powinien udać się do Plymouth w pierwszej kolejności, do Eve i swojej córki. Ale Neala, Freddie, Liddy, nie mogli...
- Weźmiemy miotły - odpowiedział, przytakując jego słowom. Oczywiście, że powinni. Nie będą tu stać jak słupy, kiedy reszta mogła ich potrzebować. Kiedy już raz ich opuścili, było mu głupio. - Chodźmy... Chodźmy od razu, Jim. Chrzań ten list, po drodze przemyślisz, co jej powiesz. Dotrzemy do Weymouth, a potem znajdziemy dziewczyny w Devon, co? - rzucił, bez przekonania. Co mówiło się w takiej chwili? Że ja kochał, sunęło się na myśl, ale tego zaproponować mu nie potrafił. Zawsze łatwiej mu się mówiło, niż pisało. Że się cieszy? Pewnie tak. Chyba tak. Tak się pisało, ale Jimowi nie przychodziło to wcale naturalnie, a on go rozumiał. Nie wiedział, czy Eve chciała ich widzieć, unikała ich, ale teraz chyba przed nimi nie ucieknie. Zresztą, mógł zaczekać na zewnątrz.
- Nie wiem - wszedł mu w słowo, kiedy zaczął mówić o zniszczeniach. Nie chciał tego słuchać. Nie chciał się domyślać. - Chodź, przekonamy się - rzucił, bez entuzjazmu.
- Hej... hej! Do tego nie trzeba się przygotowywać - Wstał od razu, słysząc jego zdenerwowanie, nie, nie, nie, spokojnie, Jim, złożył obie dłonie na jego ramionach, tak, by mógł spojrzeć mu w oczy. - Nie musisz robić tego od razu. Ale... na pewno jest imię, które znasz, które... ładnie brzmi albo przypomina ci o kimś ważnym. - Twoja babka? - Jeszcze z taboru. Tego pełnego pieśni i tańca, barwnych spódnic i wielkich ognisk, pamiętasz? - Nie chciał na niego naciskać, nie chciał rozbudzać trudnej nostalgii, chciał go uspokoić. Upił łyk ale z butelki, też tego potrzebował.
Do Weymouth? Jim powinien udać się do Plymouth w pierwszej kolejności, do Eve i swojej córki. Ale Neala, Freddie, Liddy, nie mogli...
- Weźmiemy miotły - odpowiedział, przytakując jego słowom. Oczywiście, że powinni. Nie będą tu stać jak słupy, kiedy reszta mogła ich potrzebować. Kiedy już raz ich opuścili, było mu głupio. - Chodźmy... Chodźmy od razu, Jim. Chrzań ten list, po drodze przemyślisz, co jej powiesz. Dotrzemy do Weymouth, a potem znajdziemy dziewczyny w Devon, co? - rzucił, bez przekonania. Co mówiło się w takiej chwili? Że ja kochał, sunęło się na myśl, ale tego zaproponować mu nie potrafił. Zawsze łatwiej mu się mówiło, niż pisało. Że się cieszy? Pewnie tak. Chyba tak. Tak się pisało, ale Jimowi nie przychodziło to wcale naturalnie, a on go rozumiał. Nie wiedział, czy Eve chciała ich widzieć, unikała ich, ale teraz chyba przed nimi nie ucieknie. Zresztą, mógł zaczekać na zewnątrz.
- Nie wiem - wszedł mu w słowo, kiedy zaczął mówić o zniszczeniach. Nie chciał tego słuchać. Nie chciał się domyślać. - Chodź, przekonamy się - rzucił, bez entuzjazmu.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Na czym się skupić, na kim? Co zrobić i co powiedzieć? Chaos myśli, chaos uczuć. Koniec świata nastąpił nie tylko tu, ogarnął także Weymouth. Czy to dlatego Eve rodziła? Nie był pewien kiedy powinno się to wydarzyć, czy to było za wcześnie — Eve w liście pisała, że nie sądziła, że to stanie się tak szybko, ale czy to była metafora tego jak szybko zleciała jej ciąża, czy po prostu dziecko urodziło się za wcześnie? Mała wojowniczka pragnąca żyć. Czy wydarzyło się coś złego? Nic nie wiedział, niczego nie rozumiał. Liczył, że siostra w odpowiedzi mu coś wyjaśni, że zrozumie coś z kobiecego świata. Jak wyglądał poród i ile kosztował kobietę nie wiedział i nie chciał wiedzieć; ot co, zwykła ludzka powinność. Nie mógł się tym interesować. I nie mógł jej zobaczyć. Ale mógł napisać. Mógł spytać jak się czuła, czy wszystko było w porządku. Ale nie mógł napisać tylko tyle. Jak miał odnieść się do wieści? Na gorąco nie potrafił nic wymyślić, choć kubłem zimnej wody oblał go Marcel. Spojrzał mu w oczy — byli tu obaj, tu i teraz. Jego obecność, silne ręce ukorzeniały go w rzeczywistości i w wiadomościach, których sam mu przed chwilą dostarczył. I tych... dobrych? Szczęśliwych? I tych strasznych i przerażających. Imię, które ładnie brzmi. Z taboru, z pieśni i tańca. Pokiwał głową, choć nie potrafił nagle przywołać żadnego, jakaś pustka wdarła się w jego czaszkę, jakby ktoś wyplewił z niej wspomnienia, a przecież odzyskał je przed kilkoma dniami. Wszystko miało się układać.
— Tak — przytaknął. Weźmiemy miotły. — Znajdziemy ich— przytaknął mu znów. Poszukają ich. Myśl, że mogli umrzeć, oni wszyscy, wykręcała mu żołądek. Aisha, Fred, Liddy, Eve, Neala. Mieli być bezpieczni. Nie byli. Co się z nimi działo? — A potem znajdziemy Aishę. Menażeria Woolmanów. Napewno znajdziemy — mruknął; to była dobra myśl, ochłonie, zimny wiatr go otrzeźwi. Eve była z Aishą pod czyimś okiem, a co z resztą? Dręczyła go myśl, że powinien sprawdzić co z nimi od razu, a zaraz potem przygniotły go romskie przesądy, zakazy. Nie chciał ściągać na nich wszystkich złych duchów, koszmarów. — Mamy coś wziąć? Mam kompas. W dolinie mam jakąś maść na rany, ale to strasznie wydłuży drogę... No i...— Nie skończył. Co jeśli tam też spadły gwiazdy? Jeśli nie było już do czego wracać?
| zt
— Tak — przytaknął. Weźmiemy miotły. — Znajdziemy ich— przytaknął mu znów. Poszukają ich. Myśl, że mogli umrzeć, oni wszyscy, wykręcała mu żołądek. Aisha, Fred, Liddy, Eve, Neala. Mieli być bezpieczni. Nie byli. Co się z nimi działo? — A potem znajdziemy Aishę. Menażeria Woolmanów. Napewno znajdziemy — mruknął; to była dobra myśl, ochłonie, zimny wiatr go otrzeźwi. Eve była z Aishą pod czyimś okiem, a co z resztą? Dręczyła go myśl, że powinien sprawdzić co z nimi od razu, a zaraz potem przygniotły go romskie przesądy, zakazy. Nie chciał ściągać na nich wszystkich złych duchów, koszmarów. — Mamy coś wziąć? Mam kompas. W dolinie mam jakąś maść na rany, ale to strasznie wydłuży drogę... No i...— Nie skończył. Co jeśli tam też spadły gwiazdy? Jeśli nie było już do czego wracać?
| zt
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Strona 5 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
Wagon Marcela
Szybka odpowiedź