Morsmordre :: Devon :: Plymouth :: Pub "Królicza Łapka"
Boczna sala
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★
Boczna sala
Małe, dość puste pomieszczenie z wysłużoną drewnianą podłogą pokrytą wytartymi śladami. Pod ścianami stoi kilka ław, lecz oprócz nich próżno by szukać innych mebli - poza stoliczkiem z dużym gramofonem, pod którym znajduje się karton z podpisanymi płytami. Sala służy potańcówkom rozkwitającym wieczorami; zbierają się tu goście w każdym wieku, żeby ruszyć do tańca, a ci, którym doskwierają wszelkie opory, mogą pozbyć się ich dzięki mnogości alkoholów oferowanych przy barze.
Miał się już zbierać z Latarni - sprzątał po ostatnim pacjencie, układał w szufladach wcześniej pocięte bandaże, gazy, sprawdzał stan eliksirów i notował, które z nich powinien dorzucić do zapasów. Chciał odpocząć, zasnąć przy Iris w miękkiej pościeli podarowanej przez panią Woolman, przy deszczu obijającym się o parapet w sennej kołysance. Z tą pocieszającą myślą zamknął szafkę z leczniczymi zapasami na kluczyk, który od razu schował do małej kieszonki swojej brązowej marynarki, na którą już miał zawiesić płaszcz i szykować się do wyjścia, kiedy w pokoju obok, w pojedynczej salce, gdzie zazwyczaj kładł pacjenta wymagającego dłuższej rekonwalescencji, rozbrzmiał dziwnie słodki, lekki głos. Ciągnął go ku sobie jak magnes i nim się obejrzał, stał już w drzwiach izdebki, w zaciekawieniu i oczarowaniu przypatrując się wdzięcznej ptasiej sylwetce o jaskrawych, pełnych ognia piórach i bystrych ślepiach.
- Nieprawdopodobne... - szepnął do siebie, uśmiechając się bez niepokoju do tajemniczego stworzenia. Ale światło, które podnosiło na duchu i leczyło zmęczenie ciała, uleciało niby pył na wietrze. Nagle wróciły niczym niepodyktowane obawy, że ten omen, choć przepełniony dobrą magią, może zwiastować niebezpieczeństwo, ostrzegać, że dziś powinien znaleźć się w innym miejscu. Pióro przykuło jego uwagę w ostatniej chwili, zanim zdołał obrócić się i w pośpiechu opuścić Latarnię, żeby sprawdzić, co się dzieje z Iris. Co z Billy’m i jego rodziną, co z Liddy. Chciał je prędko uchwycić, jakby było ostatnią dzisiaj iskrą nadziei, i ledwie je musnął, a jego żołądkiem porwało we wszystkie strony. Szczęśliwie trwało to zaledwie kilka krótkich chwil, mdłości szybko odpuściły, kiedy nogi poczuły twardy grunt. Wylądował w pozycji „na ślepca” - ramiona wyciągnięte na boki miały chyba uchronić go od wpadnięcia na ścianę, słup albo filar; szeroko rozstawione nogi służył chyba utrzymaniu równowagi. - Psia mać - zaczął się otrzepywać, rozglądać dookoła. Był już tutaj, poznał okolicę. Do Króliczej Łapki udał się ostatnio z jednym z rebeliantów, których miał ostatnio okazję leczyć. Chłopak upierał się, że był mu winny piwo. - Nienawidzę teleportacji - burknął z niesmakiem i obrócił się w stronę wejścia. Zamurowało go, kiedy zobaczył jasne kosmyki i płaszcz, który jeszcze dzisiejszego ranka zakładał na jej ramiona. - Rissy? - podbiegł do niej bez wahania i otulił ramionami, zaraz dłońmi obejmując jej policzki, żeby sprawdzić, czy nic jej się nie stało. - Wszystko w porządku? Co tu robisz? Zobaczyłem feniksa i... zostało po nim tylko to pióra. - zerknął na dłoń, w której wciąż tkwiło pióro, a potem na drzwi, przez które przechodziły kolejne sylwetki. - To coś poważnego...?
Nigdy nie miał okazji uczestniczyć w podobnym wydarzeniu, nie wiedział, czego powinien się spodziewać. Rozejrzał się raz jeszcze w poszukiwaniu starszego brata.
- Nieprawdopodobne... - szepnął do siebie, uśmiechając się bez niepokoju do tajemniczego stworzenia. Ale światło, które podnosiło na duchu i leczyło zmęczenie ciała, uleciało niby pył na wietrze. Nagle wróciły niczym niepodyktowane obawy, że ten omen, choć przepełniony dobrą magią, może zwiastować niebezpieczeństwo, ostrzegać, że dziś powinien znaleźć się w innym miejscu. Pióro przykuło jego uwagę w ostatniej chwili, zanim zdołał obrócić się i w pośpiechu opuścić Latarnię, żeby sprawdzić, co się dzieje z Iris. Co z Billy’m i jego rodziną, co z Liddy. Chciał je prędko uchwycić, jakby było ostatnią dzisiaj iskrą nadziei, i ledwie je musnął, a jego żołądkiem porwało we wszystkie strony. Szczęśliwie trwało to zaledwie kilka krótkich chwil, mdłości szybko odpuściły, kiedy nogi poczuły twardy grunt. Wylądował w pozycji „na ślepca” - ramiona wyciągnięte na boki miały chyba uchronić go od wpadnięcia na ścianę, słup albo filar; szeroko rozstawione nogi służył chyba utrzymaniu równowagi. - Psia mać - zaczął się otrzepywać, rozglądać dookoła. Był już tutaj, poznał okolicę. Do Króliczej Łapki udał się ostatnio z jednym z rebeliantów, których miał ostatnio okazję leczyć. Chłopak upierał się, że był mu winny piwo. - Nienawidzę teleportacji - burknął z niesmakiem i obrócił się w stronę wejścia. Zamurowało go, kiedy zobaczył jasne kosmyki i płaszcz, który jeszcze dzisiejszego ranka zakładał na jej ramiona. - Rissy? - podbiegł do niej bez wahania i otulił ramionami, zaraz dłońmi obejmując jej policzki, żeby sprawdzić, czy nic jej się nie stało. - Wszystko w porządku? Co tu robisz? Zobaczyłem feniksa i... zostało po nim tylko to pióra. - zerknął na dłoń, w której wciąż tkwiło pióro, a potem na drzwi, przez które przechodziły kolejne sylwetki. - To coś poważnego...?
Nigdy nie miał okazji uczestniczyć w podobnym wydarzeniu, nie wiedział, czego powinien się spodziewać. Rozejrzał się raz jeszcze w poszukiwaniu starszego brata.
jesteś wolny
a jeśli nie uwierzysz, będziesz w dłoń ujęty
przez czas, przez czas - przeklęty
przez czas, przez czas - przeklęty
Ted Moore
Zawód : uzdrowiciel
Wiek : 27
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
i must not fear
fear is the mind-killer
fear is the
little-death
fear is the mind-killer
fear is the
little-death
OPCM : 5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 30 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Oczy powoli przymykały się jej, gdy siedziała w fotelu, w domu niemal pogrążonym w całkowitej ciemności. Paradoksalnie, ciemność przynosiła ukojenie dla zmęczonych oczu które po całym dniu morskiej bryzy wydawały się preferować jak najmniej drażniącego światła. Oczywiście, pamięć o cieniach żyła w jej umyśle żywo, może dlatego spędzała więcej czasu w salonie gdzie ostatecznie postanowiła zawiesić jeden z łapaczy snów, który wydawał się przynosić chociaż wsparcie w tym wszystkim.
Nie sądziła, że nawet ten skromny odpoczynek zostanie przerwany – w pierwszej chwili jej zmęczony organizm nie rozpoznał, z czym miała do czynienia, odruchowo więc wyciągnęła różdżkę, gotowa do ostrożnego rozpoznania terenu, a nawet ewentualnej obrony. Skutecznej raczej nie, ale nie zaszkodziło spróbować, zwłaszcza że co miała do stracenia oprócz swojego życia. No i kota. Ale Pangur na pewno znalazłby jakąś drogę w dal, ten uroczy zdrajca, znalazłby kogoś kto by go wykarmił. Albo były mroczniejsze alternatywy, ale wolała ich jednak nie rozważać.
Zmartwienie i niepewność szybko się jednak rozwiały, pozostawiając za sobą coś na kształt zainteresowania. Nadziei. Wsparcia. Czegoś, co nie dane było jej uchwycić słuchem, chociaż łagodna tęsknota wabiła ją do siebie, wyciągając ją poza obręb bezpiecznego miejsca. W błękitnym płomieniu nie znajdowała tej palącej niechęci, bólu który mógł wydawać się niebezpieczny, jeżeli podążyło się za nim w nieznane. Widziała w tym pewnego rodzaju piękno, ciepło, a może i nawet trochę samotności, która mogła być tylko jej własnym wyobrażeniem. Wydawało się, że wizja minęła za szybko, że ten ulotny cud nie został na miejscu zbyt długo i pozostawił za sobą jedynie ślad w postaci pióra. Czy to spotkanie miało coś znaczyć? Czy było tylko chwilą, która miała pozostać w jej pamięci? Z pewnym westchnieniem złapała za pozostawione pióro, mając nadzieję, że chociaż taka pamiątka będzie w stanie przenieść ją we wspomnieniach właśnie w ten moment.
No i przeniosło ją, jak raz, ale nie w miejsce, w którym się spodziewała skończyć, kiedy wypadła, wpadając od razu na ścianę. Czy była w jakimś dziwnym więzieniu i teraz zaczynały się problemy? Nie, raczej obstawiała, że feniks miałby lepsze rzeczy do roboty niż praca w służbach mundurowych. Chociaż na dobrą sprawę nie wiedziała, co robią feniksy w wolnym czasie, więc może jednak…
- Hej? – rozejrzała się po obecnych, zastanawiając się, czy ktoś może wiedział, co się dzieje. Albo chociaż miał papierosa.
Nie sądziła, że nawet ten skromny odpoczynek zostanie przerwany – w pierwszej chwili jej zmęczony organizm nie rozpoznał, z czym miała do czynienia, odruchowo więc wyciągnęła różdżkę, gotowa do ostrożnego rozpoznania terenu, a nawet ewentualnej obrony. Skutecznej raczej nie, ale nie zaszkodziło spróbować, zwłaszcza że co miała do stracenia oprócz swojego życia. No i kota. Ale Pangur na pewno znalazłby jakąś drogę w dal, ten uroczy zdrajca, znalazłby kogoś kto by go wykarmił. Albo były mroczniejsze alternatywy, ale wolała ich jednak nie rozważać.
Zmartwienie i niepewność szybko się jednak rozwiały, pozostawiając za sobą coś na kształt zainteresowania. Nadziei. Wsparcia. Czegoś, co nie dane było jej uchwycić słuchem, chociaż łagodna tęsknota wabiła ją do siebie, wyciągając ją poza obręb bezpiecznego miejsca. W błękitnym płomieniu nie znajdowała tej palącej niechęci, bólu który mógł wydawać się niebezpieczny, jeżeli podążyło się za nim w nieznane. Widziała w tym pewnego rodzaju piękno, ciepło, a może i nawet trochę samotności, która mogła być tylko jej własnym wyobrażeniem. Wydawało się, że wizja minęła za szybko, że ten ulotny cud nie został na miejscu zbyt długo i pozostawił za sobą jedynie ślad w postaci pióra. Czy to spotkanie miało coś znaczyć? Czy było tylko chwilą, która miała pozostać w jej pamięci? Z pewnym westchnieniem złapała za pozostawione pióro, mając nadzieję, że chociaż taka pamiątka będzie w stanie przenieść ją we wspomnieniach właśnie w ten moment.
No i przeniosło ją, jak raz, ale nie w miejsce, w którym się spodziewała skończyć, kiedy wypadła, wpadając od razu na ścianę. Czy była w jakimś dziwnym więzieniu i teraz zaczynały się problemy? Nie, raczej obstawiała, że feniks miałby lepsze rzeczy do roboty niż praca w służbach mundurowych. Chociaż na dobrą sprawę nie wiedziała, co robią feniksy w wolnym czasie, więc może jednak…
- Hej? – rozejrzała się po obecnych, zastanawiając się, czy ktoś może wiedział, co się dzieje. Albo chociaż miał papierosa.
So heed the words from sailors old
Beware the dreams with eyes of gold
And though he'll speak of quests and powers...
...blessed, ignore the lies you're told
Beware the dreams with eyes of gold
And though he'll speak of quests and powers...
...blessed, ignore the lies you're told
Thalia Wellers
Zawód : Żeglarz, handlarz, przemytnik
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
OPCM : 13+2
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0+1
TRANSMUTACJA : 5+2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
Nadrabiała braki w Ministerstwie Magii, kiedy zaskoczył ją śpiew feniksa. Jej pierwszą reakcją wcale nie było oczarowanie, tylko gotowość do walki. Różdżką błyskawicznie znalazła się w jej dłoni, drewno rozgrzało się w znajomej czujności, rączka wgłębiła się żłobieniami w skórę, jakby chciała upewnić swoją panią w tym, że jest tuż obok i zareaguje na jej zawołanie. Nie musiała.
Jasne światło rozlewało się przy oknie, niemal od razu przemieniając się w stworzonego z najjaśniejszej magii feniksa, skrzydlatego przewodnika, który chciał jej coś przekazać. Przesłaniał ból Andory, wspomnienia po porażce, zalepiał rany na duszy. Nie wiedziała, kiedy dłoń trzymająca tak usilnie różdżkę opadła wzdłuż tułowia, a wzrok zogniskował się na świetle magicznego stworzenia. Nie wiedziała też, kiedy to stworzenie zniknęło, pozostawiając pojedynczą salkę pustą i zacienioną jak wcześniej. Poczuła znów blizny, te niewidoczne i zaklejone magią na ciele. Żałowała, że to spotkanie trwało tak krótko. Mogła sądzić, że feniks nie niósł ze sobą niczego dobrego, ale to złudzenie - wróg, połknięty przez czeluść czarnej magii, nie byłby zdolny do czegoś podobnego. Pochyliła się, by ująć w palce pozostawione pióro, i nim się zorientowała, pokój zniknął. Zostawiła za sobą biurko zasłane starymi raportami, gazetami i aktami, a samopiszące pióro, z którego korzystała, najpewniej padło bez życia na blat.
W Plymouth bywała ostatnio coraz częściej, więc okolicę poznała po krótkiej chwili rekonesansu. Tuż obok niej lądowały też inne osoby, rozpoznała wśród nich kilka znajomych twarzy. W tym tego Cygana, który podnosił się z ziemi. Spojrzała na niego przelotnie i nie zastanawiając się więcej, weszła do środka. Dostrzegła Maeve, do której skinęła głową na powitanie, rzucił jej się w oczy tajemniczy młodzik, który był razem z nimi na poprzednim spotkaniu, Marcelius? Sylwetka Brendana, Justine i Addy nie mogła umknąć jej uwadze. Stanęła blisko przyjaciółki, dłonie wsuwając do kieszeni spodni, gdzie czekała już na nią różdżka. Długie poły szaty przesłaniały częściowo widok niekobiecej garderoby.
- Niemały tłok tutaj mamy - rzuciła na powitanie, chrząkając z cicha, rozglądając się po twarzach. - Dobrze się na to patrzy.
Jasne światło rozlewało się przy oknie, niemal od razu przemieniając się w stworzonego z najjaśniejszej magii feniksa, skrzydlatego przewodnika, który chciał jej coś przekazać. Przesłaniał ból Andory, wspomnienia po porażce, zalepiał rany na duszy. Nie wiedziała, kiedy dłoń trzymająca tak usilnie różdżkę opadła wzdłuż tułowia, a wzrok zogniskował się na świetle magicznego stworzenia. Nie wiedziała też, kiedy to stworzenie zniknęło, pozostawiając pojedynczą salkę pustą i zacienioną jak wcześniej. Poczuła znów blizny, te niewidoczne i zaklejone magią na ciele. Żałowała, że to spotkanie trwało tak krótko. Mogła sądzić, że feniks nie niósł ze sobą niczego dobrego, ale to złudzenie - wróg, połknięty przez czeluść czarnej magii, nie byłby zdolny do czegoś podobnego. Pochyliła się, by ująć w palce pozostawione pióro, i nim się zorientowała, pokój zniknął. Zostawiła za sobą biurko zasłane starymi raportami, gazetami i aktami, a samopiszące pióro, z którego korzystała, najpewniej padło bez życia na blat.
W Plymouth bywała ostatnio coraz częściej, więc okolicę poznała po krótkiej chwili rekonesansu. Tuż obok niej lądowały też inne osoby, rozpoznała wśród nich kilka znajomych twarzy. W tym tego Cygana, który podnosił się z ziemi. Spojrzała na niego przelotnie i nie zastanawiając się więcej, weszła do środka. Dostrzegła Maeve, do której skinęła głową na powitanie, rzucił jej się w oczy tajemniczy młodzik, który był razem z nimi na poprzednim spotkaniu, Marcelius? Sylwetka Brendana, Justine i Addy nie mogła umknąć jej uwadze. Stanęła blisko przyjaciółki, dłonie wsuwając do kieszeni spodni, gdzie czekała już na nią różdżka. Długie poły szaty przesłaniały częściowo widok niekobiecej garderoby.
- Niemały tłok tutaj mamy - rzuciła na powitanie, chrząkając z cicha, rozglądając się po twarzach. - Dobrze się na to patrzy.
pora, żebyś ty powstał i biegł, chociaż ty nie wiesz,
gdzie jest cel i brzeg,
ty widzisz tylko, że
ogień świat pali
Jackie Rineheart
Zawód : auror
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
only now do i see the big picture
but i swear that
these scars are
fine
but i swear that
these scars are
fine
OPCM : 25+3
UROKI : 10+2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 12
SPRAWNOŚĆ : 14
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Zakonu Feniksa
Było zimno. Odważne podmuchy jesiennego wiatru prześlizgiwały się między łysymi gałęziami, reagującymi nierównomiernym stukotem i drażniącym klekotem. Grafitowa ciemność rozsiadła się na szerokich rozstępach zmarzniętej, szkockiej ziemi, przepuszczającej zbłąkanych wędrowców i zabieganych mieszkańców odczuwających lodowaty oddech nadchodzącej zimy. Świat wydawał się zbyt spokojny, przetrawiający kompleksową regenerację po niedawnym, krytycznym kataklizmie. Ludzie nadal potrzebowali pomocy, stanięcia na wysokości zadania. Nie wszystkie straty dało się zniwelować od razu. Nie nadążał z nadmiarem pracy, w którą zdążył zaangażować się całym sobą. Próbował odciągnąć się od nieprzyjemnych sytuacji, które w ostatnim czasie przybrały na intensywności. Zawieszenie broni i ta dziwna cisza ze strony wroga. Zaginięcie bliskiej osoby i jej rzekoma zdrada. Spotkanie Zakonu, odnalezienie siostry, którą mógł przecież uznać za martwą. Praca zawodowa, intensywne szukanie zleceń, aby utrzymać podstawowy standard życia. Drobne zadania, nieplanowane spotkania wytrącające z harmonijnego trybu dnia, który stosował, a także preferował. Był przemęczony. Wzdychając ciężko poprawił pasek skórzanej torby przewieszonej przez prawe ramię. Mroczny kształt drewnianego domku rysował się w zadrzewionej oddali, gdy wolnym krokiem zbliżał się do niewysokiego płotu i skrzypiącej, powyginanej furtki. Nie zamierzał kończyć tego dnia. Podręczny przenośnik krył w sobie zupełnie nowy arsenał ziół gotowych do ususzenia i przerobienia na ingrediencje. Nie brakowało zamówień, wszyscy byli potrzebie. I choć rynki zbytu oraz codzienne dostawy zmalały praktycznie do zera, musiał szukać alternatyw, postawić na kontakty i własne umiejętności. Dłoń zacisnęła się na chłodnej gałce, gdy coś nietypowego pojawiło się z prawej strony twarzy. Przymrużył powieki, skonfrontował źrenice: jasna, gorejąca kula zbliżała się w jego stronę, a on nie zamierzał się bronić. Była ciepła, znana, transformująca w symbol, który znał przecież nie od dziś. Ognisty feniks zmaterializował się tuż przed nim. Czarne, mądre ślepia wpijały się w jego wnętrze, przenikały na wskroś. To uczucie było tak inne, wyjątkowe rozdzierające zbolałe serce, gdy pieśń wydobyła się z jego nieotwartego dzioba. Mężczyzna nabrał powietrza i przymknął powieki. Pragnął wyciągnąć dłoń i dotknąć rozpalonych piór, jednakże zwierzę rozpłynęło się w wieczornej mgle, i zimnym podmuchu wiatru. Został sam – oniemiały, otępiony i zaczarowany. Zamrugał kilkukrotnie rozglądając się na wszystkie strony: czy to sen, a może zmyślna halucynacja? Stał w tym samym miejscu. Dopiero po chwili dostrzegł na ziemi charakterystyczne, iskrzące pióro w kolorze czystego złota. Bez wahania ujął je między palce, a nietypowa siła teleportacji szarpnęła jego ciałem, zabierając w nieznane. Wylądował przed miejscem, kojarzonym tylko z opowieści. Plymnth, pub Królicza Łapka zdawał się celem dzisiejszej podróży. Zakręciło mu się w głowie. Poprawił poły kraciastej kurtki, dopinając guzik przy samej szyi. Z bocznej kieszeni wyciągnął zwiniętego przez siebie papierosa, aby zyskać na czasie, uspokoić się oddać chwili dla siebie. Podpalając końcówkę, zaciągnął się potężnie, wypuszczając chmary szarego dymu. Przestąpił z nogi na nogę, aby wygenerować upragnione ciepło. Posiadając widok na drzwi frontowe, zdawało mu się, iż rozpoznaje niektóre sylwetki, które z nutą dezorientacji, wchodziły do zatłoczonego i głośnego środka. Nie zdawał sobie sprawy, dlaczego znalazł się właśnie tu; czy był do czegoś potrzebny? Mógł jedynie domyślać się z czym powiązana jest nietypowa misja, lecz na to musiał jeszcze poczekać. Wyrzucając niedopałek i deptając go czubkiem buta, odetchnął ciężko poprawiając splątane kosmyki. Pchnął grube, drewniane wrota, przechodząc do wewnątrz. Widok tak dużej ilości znajomych twarzy zaakcentował zdezorientowanym zmarszczeniem brwi. Ich profile mieszały się z osobistościami, z którymi nie miał jeszcze styczności. Osoby w różnym wieku, o różnym przekroju. Zdążył prześlizgnąć się po zgromadzonych, wyrzucając niepewne, opóźnione, mrukliwe: – Dobry wieczór. – tym razem nie zamierzał witać się z wszystkimi, kiwając głową do poniektórych znajomych, których kojarzył, z którymi rozprawiał na niedawnym spotkaniu. Przeszedł nieco bokiem, aby stanąć gdzieś obok Thalii. Rozpiął kurtkę i poprawił torbę. Czekał na dalszy rozwój wydarzeń.
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Wracał do domu, przecinając gęste od rzęsistego deszczu powietrze, nisko pochylony nad trzonkiem miotły; ostatnia wiadomość dotarła do właściwego odbiorcy przeszło godzinę temu, ledwie kwadrans lotu dzielił go od majaczącej w ciemności linii porastającego górskie zbocza lasu - sprawiając, że William nie potrafił myśleć już o niczym innym poza ciepłem znajomej kuchni i przyjemną miękkością własnego łóżka. Dzień był długi, znaczący skostniałe od chłodu i wilgoci ramiona nieprzyjemną ciężkością, a umysł zasnuwający otępiającą mgiełką - przez którą potrzebował paru długich sekund, żeby zrozumieć, że to, co widzi przed sobą, nie jest odbijającym się od wody światłem księżyca.
Zwolnił gwałtownie, prostując się i odrywając jedną rękę od miotły, żeby rękawem kurtki przetrzeć lotnicze gogle - ale gorejąca w powietrzu kula światła nadal tam była. Nie; nie kula. Serce zabiło mu mocniej, kiedy w zamazanym przez deszczowe strugi kształcie dostrzegł coś więcej - skrzydła, długą szyję, dziób. Rozpoznałby go wszędzie - widział go przecież niejednokrotnie, spędziwszy długie tygodnie i miesiące w Oazie; to on przybył im na ratunek, gdy zdawało się, że ratunku już nie było. Ale dlaczego był tu dzisiaj, dlaczego teraz?
Zbliżył się, zapominając o deszczu i zimnie, a może: nie czując ani jednego ani drugiego, gdy przestrzeń wokół niego wypełnił śpiew feniksa, wlewając się również do jego serca, płuc, umysłu. Nie myślał nad tym, co robi, gdy wyciągał w stronę ptaka dłoń, chcąc dotknąć go choć przez moment - lecz jego palce natrafiły na pustkę. Świetlisty kształt rozmył się nagle, pozostawiając po sobie wyłącznie pojedyncze pióro - które uchwycił wyrobionym przez lata odruchem, tak naturalnie, jakby łapał złoty znicz. I tak, jak szarpał się znicz - tak szarpnęło się też pióro, ciągnąc go ze sobą.
Wciąż mocno zaciskał w dłoni miotłę, kiedy pojawił się w Plymouth, ale już na niej nie siedział. Wylądował na twardym bruku, ugiętymi instynktownie kolanami ratując się od upadku - w pierwszej chwili zauważając tylko, że wokół niego było pełno ludzi. Znajomych ludzi - to dotarło do niego dwa oddechy później, pośród otaczających go twarzy dostrzegł bez trudu tę należącą do Brendana, Justine, Adriany, Maeve, Marcela... Czy zgromadził się tu cały Zakon Feniksa? Zrobił krok do przodu, wciąż się rozglądając, krzyżując spojrzenia z Iris - a potem z Tedem, podszedł do brata i jego żony, z niezadanym jeszcze pytaniem tańczącym na ustach.
Zwolnił gwałtownie, prostując się i odrywając jedną rękę od miotły, żeby rękawem kurtki przetrzeć lotnicze gogle - ale gorejąca w powietrzu kula światła nadal tam była. Nie; nie kula. Serce zabiło mu mocniej, kiedy w zamazanym przez deszczowe strugi kształcie dostrzegł coś więcej - skrzydła, długą szyję, dziób. Rozpoznałby go wszędzie - widział go przecież niejednokrotnie, spędziwszy długie tygodnie i miesiące w Oazie; to on przybył im na ratunek, gdy zdawało się, że ratunku już nie było. Ale dlaczego był tu dzisiaj, dlaczego teraz?
Zbliżył się, zapominając o deszczu i zimnie, a może: nie czując ani jednego ani drugiego, gdy przestrzeń wokół niego wypełnił śpiew feniksa, wlewając się również do jego serca, płuc, umysłu. Nie myślał nad tym, co robi, gdy wyciągał w stronę ptaka dłoń, chcąc dotknąć go choć przez moment - lecz jego palce natrafiły na pustkę. Świetlisty kształt rozmył się nagle, pozostawiając po sobie wyłącznie pojedyncze pióro - które uchwycił wyrobionym przez lata odruchem, tak naturalnie, jakby łapał złoty znicz. I tak, jak szarpał się znicz - tak szarpnęło się też pióro, ciągnąc go ze sobą.
Wciąż mocno zaciskał w dłoni miotłę, kiedy pojawił się w Plymouth, ale już na niej nie siedział. Wylądował na twardym bruku, ugiętymi instynktownie kolanami ratując się od upadku - w pierwszej chwili zauważając tylko, że wokół niego było pełno ludzi. Znajomych ludzi - to dotarło do niego dwa oddechy później, pośród otaczających go twarzy dostrzegł bez trudu tę należącą do Brendana, Justine, Adriany, Maeve, Marcela... Czy zgromadził się tu cały Zakon Feniksa? Zrobił krok do przodu, wciąż się rozglądając, krzyżując spojrzenia z Iris - a potem z Tedem, podszedł do brata i jego żony, z niezadanym jeszcze pytaniem tańczącym na ustach.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Właściwie był zaledwie parę ulic dalej - zakończywszy długi dzień pracy w rezerwacie, zdążył wrócić już do Menażerii, choć nie wszedł jeszcze do środka, jak co wieczór poświęcając chwilę na nakarmienie Wichroskrzydłego. I to właśnie hipogryf zaalarmował go jako pierwszy - zanim jeszcze sam Percival dostrzegł kulę światła, wkradającą się na porośnięte drzewami podwórko za kamienicą. Rozjaśniający wieczorne powietrze blask odbił się od dużych źrenic wierzchowca, oświetlając również gładkie pióra i łuski; Wichroskrzydły poruszył się niespokojnie, orając szponem miękką, rozmokniętą ziemię, nie cofnął się jednak - unosząc jedynie wyżej czujne, mądre spojrzenie.
Percival odwrócił się niemal natychmiast, czując, jak serce mu przyspiesza; prawa dłoń odruchowo sięgnęła po różdżkę, nie od dzisiaj spodziewał się ataku - ale chociaż rozsądek podpowiadał mu podstęp, to serce z jakiegoś powodu ogarnął spokój. Zrobił krok do przodu, unosząc w górę nadgarstek, zanim jednak zdołałby sięgnąć po jakiekolwiek zaklęcie, otoczył go śpiew feniksa - wypychając z myśli wszystkie wątpliwości.
To był pierwszy raz, kiedy go słyszał; czytał o tej melodii - o działaniu, jakie miała na czarodziejów, nigdy jednak nie wyobrażał jej sobie w ten sposób. W jednej chwili poczuł, jak jego serce zalewa nieokreślone ciepło; ciepło, którego namiastkę czuł po raz ostatni dawno temu, o którym zdążył już zapomnieć. Uśmiechnął się - bezwiednie, mimowolnie, samemu nie wiedząc, kiedy zniwelował odległość dzielącą go od feniksa. Jego dłoń sięgnęła ku jaśniejącej w półmroku szyi, ale nim zdążyłby dotknąć niezwykłego stworzenia, ptak rozmył się w przestrzeni - pozostawiając u stóp Percivala jedno, jedyne pióro.
Schylił się po nie bez zastanowienia, z sekundowym opóźnieniem rozpoznając charakterystyczne szarpnięcie w okolicy pępka - i instynktownie przygotowując się na to, co miało nadejść. Na brukowanej uliczce wylądował niezbyt zgrabnie, rozkładając na boki ręce, żeby utrzymać równowagę. Serce znów zabiło mu mocniej, gdy dostrzegł wokół siebie mnóstwo ciemniejących w przestrzeni sylwetek, ale rozpoznawszy parę twarzy, uspokoił się nieco; póki co nie decydując się jednak podejść do nikogo.
Percival odwrócił się niemal natychmiast, czując, jak serce mu przyspiesza; prawa dłoń odruchowo sięgnęła po różdżkę, nie od dzisiaj spodziewał się ataku - ale chociaż rozsądek podpowiadał mu podstęp, to serce z jakiegoś powodu ogarnął spokój. Zrobił krok do przodu, unosząc w górę nadgarstek, zanim jednak zdołałby sięgnąć po jakiekolwiek zaklęcie, otoczył go śpiew feniksa - wypychając z myśli wszystkie wątpliwości.
To był pierwszy raz, kiedy go słyszał; czytał o tej melodii - o działaniu, jakie miała na czarodziejów, nigdy jednak nie wyobrażał jej sobie w ten sposób. W jednej chwili poczuł, jak jego serce zalewa nieokreślone ciepło; ciepło, którego namiastkę czuł po raz ostatni dawno temu, o którym zdążył już zapomnieć. Uśmiechnął się - bezwiednie, mimowolnie, samemu nie wiedząc, kiedy zniwelował odległość dzielącą go od feniksa. Jego dłoń sięgnęła ku jaśniejącej w półmroku szyi, ale nim zdążyłby dotknąć niezwykłego stworzenia, ptak rozmył się w przestrzeni - pozostawiając u stóp Percivala jedno, jedyne pióro.
Schylił się po nie bez zastanowienia, z sekundowym opóźnieniem rozpoznając charakterystyczne szarpnięcie w okolicy pępka - i instynktownie przygotowując się na to, co miało nadejść. Na brukowanej uliczce wylądował niezbyt zgrabnie, rozkładając na boki ręce, żeby utrzymać równowagę. Serce znów zabiło mu mocniej, gdy dostrzegł wokół siebie mnóstwo ciemniejących w przestrzeni sylwetek, ale rozpoznawszy parę twarzy, uspokoił się nieco; póki co nie decydując się jednak podejść do nikogo.
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Tego wieczoru w Plymouth było chłodno i deszczowo. Jesień na dobre zdążyła zadomowić się na Półwyspie Kornwalijskim, na zmianę to zalewając pola i uliczki falami ulewnego deszczu, to zasnuwając je gęstą kołdrą mlecznobiałej mgły. Powietrze – zwłaszcza po zmroku – wgryzało się pod ubrania, dając uczucie przejmującego zimna, co było jednym z powodów, dla którego alejka przed „Króliczą łapką”, świeciła pustkami. To jest: do czasu.
Caradog, który w pobliżu pubu pojawił się jako pierwszy, niedługo pozostał na brukowanej ulicy sam; ledwie zdążyłby rozejrzeć się dookoła, seria charakterystycznych trzasków zaanonsowała przybycie kolejnych czarodziejów i czarownic, których sylwetki bardzo szybko wypełniły przestrzeń pomiędzy jedną a drugą kamienicą, zasłaniając ciepłe, wylewające się przez okna lokalu światło. Ci, którzy mieli szczęście teleportować się wprost pod osłaniający drzwi do „Króliczej łapki” daszek, uniknęli przykrego powitania w postaci wlewających im się na kołnierze strug deszczu, pozostali – mogli ratować się prędką ucieczką pod wysunięte okapy dachów lub do środka dosyć zatłoczonego pubu. Ci, którzy zaliczyli lądowanie na ziemi, mieli chwilę, by osuszyć ubrania przemoczone po bliskim kontakcie z mokrą alejką. Jedynie Herberta świstoklik przeniósł do suchego i ciepłego wnętrza lokalu, choć jego pojawienie się w bocznej sali wywołało widoczną konsternację wśród bawiącej się tam do dźwięków gramofonu młodzieży – czarodziej mógł szybko zorientować się, że w niewielkim pomieszczeniu trwała właśnie wieczorna potańcówka, lecz sądząc po niewielkiej ilości zgromadzonych gości, zabawa dopiero się rozpoczynała. Gdy Zakonnik otworzył okno, żeby zawołać pozostałych, jedna z dziewcząt zatrzymała się obok niego, obejmując się ramionami; miała na sobie niezbyt ciepłą sukienkę w krótkimi rękawami. – Hej! Jak chce się pan przewietrzyć, proszę wyjść na zewnątrz – fuknęła; do pomieszczenia rzeczywiście wpadł podmuch zimnego, wilgotnego powietrza.
Herbert nie zdążył tego zrobić – właściwie nie zdążył zrobić nic więcej, bo w tym samym momencie w zasięgu wzroku jego, oraz wszystkich zgromadzonych przed pubem Zakonników, coś zamigotało. Smuga jasnobłękitnego światła pojawiła się na końcu ciemnej uliczki, przywodząc wszystkim na myśl coś, czego doświadczyli niedawno; przywołując z pamięci kojącą pieśń feniksa, melodię wlewającą w serca nadzieję. Chociaż nie mogli znać jeszcze powodu, dla którego zostali wezwani, mogli domyślać się już, kto był nadawcą pozbawionej słów wiadomości. I rzeczywiście: gdy już jaśniejąca w półmroku smuga przemknęła ponad ich głowami, na końcu alejki dostrzeli zbliżającą się szybko postać, w której po chwili nietrudno już było rozpoznać przywódcę rebelii, Harolda Longbottoma.
Minister magii nie wyglądał na ani trochę zaskoczonego przeszło dwudziestką zgromadzonych przed pubem czarodziejów i czarownic; zbliżając się do nich, uniósł jednak czujne spojrzenie, przesuwając je po kolejnych twarzach, a później – również spoglądając prędko ku obu wylotom brukowanej uliczki. W lewej dłoni zaciskał różdżkę, prawa noga – zastąpiona protezą – stąpała znacznie ciężej, mimo że krok czarodzieja wciąż był energiczny i pewny. – Do środka – zadecydował krótko, kierując te słowa do wszystkich, którzy nie zdążyli jeszcze wejść do „Króliczej łapki”. Sam również bez zawahania ruszył ku wejściu, po przekroczeniu progu od razu kiwając dłonią na stojącego za ladą właściciela, który skłonił mu się z szacunkiem. Harold Longbottom nachylił się ku mężczyźnie, a Zakonnicy, którzy zdążyli znaleźć się w środku jeszcze przed pojawieniem się ministra, mogli usłyszeć, jak mówi: – Będę potrzebował wolnej sali.
Właściciel pubu skinął głową bez słowa sprzeciwu. – Tędy – powiedział, wskazując dłonią na prowadzące do bocznego pokoju drzwi, za którymi sam zniknął.
Ledwie parę sekund później gramofon umilkł, w pierwszej chwili budząc protesty pośród bawiącej się młodzieży – cichnące natychmiast, kiedy za właścicielem lokalu do sali wszedł Harold Longbottom. Omiótł wzrokiem pomieszczenie, na moment zatrzymując wzrok na Herbercie, któremu skinął głową, po czym – nie czekając, aż ostatni goście go wyminą – machnął różdżką. Na ten gest, stojące pod ścianami ławy przesunęły się na środek, a jedna z nich zaczęła puchnąć i rozrastać się, aż wreszcie urosła do rozmiarów długiego stołu. Kilka okrągłych stołków, poprzednio stojących w głównej sali, poderwało się i przeskoczyło przez drzwi, przeciskając się obok wchodzących do środka Zakonników i ustawiając się przy jednym z końców stołu. Magiczne lampy, do tej pory przygaszone i nadające pokojowi klimatycznego oświetlenia, pojaśniały i powędrowały wprost nad stół, lewitując ponad nim i poruszając się lekko – jakby kołysane nieistniejącym wiatrem.
– Alsop – słowo – Harold Longbottom zwrócił się do właściciela, wskazując na drzwi po przeciwległej stronie pomieszczenia. Nim za nimi zniknął, odwrócił się jeszcze do Zakonników, kładąc na stół czarną, skórzaną torbę, którą wcześniej przewieszoną miał przez ramię. – Upewnijcie się, że nikt nas nie usłyszy – polecił, zdawałoby się nie kierując tych słów do nikogo konkretnego. Nie było wątpliwości co do tego, że niedługo ponownie pojawi się w sali.
Torba pozostawiona przez ministra – pozornie nieruchoma – zdawała się wibrować lekko, a ci, którzy potrafili rozpoznać drgania magii*, mogli wyczuć silne jej źródło – choć dokładniejsze rozpoznanie jego istoty wymagało uważniejszego zbadania.
Mistrz gry wita serdecznie i przeprasza za opóźnienie – zatrzymały mnie problemy zdrowotne. Termin na odpis mija w środę (7.08) o godz. 22:00. W tej turze, w dopisku pod postem, wskażcie miejsce, które zajmujecie. Jeśli chcecie, możecie napisać więcej niż jeden post w kolejce.
*Wymagany II poziom numerologii.
Mistrzem gry jest William, w razie pytań – zapraszam.
Caradog, który w pobliżu pubu pojawił się jako pierwszy, niedługo pozostał na brukowanej ulicy sam; ledwie zdążyłby rozejrzeć się dookoła, seria charakterystycznych trzasków zaanonsowała przybycie kolejnych czarodziejów i czarownic, których sylwetki bardzo szybko wypełniły przestrzeń pomiędzy jedną a drugą kamienicą, zasłaniając ciepłe, wylewające się przez okna lokalu światło. Ci, którzy mieli szczęście teleportować się wprost pod osłaniający drzwi do „Króliczej łapki” daszek, uniknęli przykrego powitania w postaci wlewających im się na kołnierze strug deszczu, pozostali – mogli ratować się prędką ucieczką pod wysunięte okapy dachów lub do środka dosyć zatłoczonego pubu. Ci, którzy zaliczyli lądowanie na ziemi, mieli chwilę, by osuszyć ubrania przemoczone po bliskim kontakcie z mokrą alejką. Jedynie Herberta świstoklik przeniósł do suchego i ciepłego wnętrza lokalu, choć jego pojawienie się w bocznej sali wywołało widoczną konsternację wśród bawiącej się tam do dźwięków gramofonu młodzieży – czarodziej mógł szybko zorientować się, że w niewielkim pomieszczeniu trwała właśnie wieczorna potańcówka, lecz sądząc po niewielkiej ilości zgromadzonych gości, zabawa dopiero się rozpoczynała. Gdy Zakonnik otworzył okno, żeby zawołać pozostałych, jedna z dziewcząt zatrzymała się obok niego, obejmując się ramionami; miała na sobie niezbyt ciepłą sukienkę w krótkimi rękawami. – Hej! Jak chce się pan przewietrzyć, proszę wyjść na zewnątrz – fuknęła; do pomieszczenia rzeczywiście wpadł podmuch zimnego, wilgotnego powietrza.
Herbert nie zdążył tego zrobić – właściwie nie zdążył zrobić nic więcej, bo w tym samym momencie w zasięgu wzroku jego, oraz wszystkich zgromadzonych przed pubem Zakonników, coś zamigotało. Smuga jasnobłękitnego światła pojawiła się na końcu ciemnej uliczki, przywodząc wszystkim na myśl coś, czego doświadczyli niedawno; przywołując z pamięci kojącą pieśń feniksa, melodię wlewającą w serca nadzieję. Chociaż nie mogli znać jeszcze powodu, dla którego zostali wezwani, mogli domyślać się już, kto był nadawcą pozbawionej słów wiadomości. I rzeczywiście: gdy już jaśniejąca w półmroku smuga przemknęła ponad ich głowami, na końcu alejki dostrzeli zbliżającą się szybko postać, w której po chwili nietrudno już było rozpoznać przywódcę rebelii, Harolda Longbottoma.
Minister magii nie wyglądał na ani trochę zaskoczonego przeszło dwudziestką zgromadzonych przed pubem czarodziejów i czarownic; zbliżając się do nich, uniósł jednak czujne spojrzenie, przesuwając je po kolejnych twarzach, a później – również spoglądając prędko ku obu wylotom brukowanej uliczki. W lewej dłoni zaciskał różdżkę, prawa noga – zastąpiona protezą – stąpała znacznie ciężej, mimo że krok czarodzieja wciąż był energiczny i pewny. – Do środka – zadecydował krótko, kierując te słowa do wszystkich, którzy nie zdążyli jeszcze wejść do „Króliczej łapki”. Sam również bez zawahania ruszył ku wejściu, po przekroczeniu progu od razu kiwając dłonią na stojącego za ladą właściciela, który skłonił mu się z szacunkiem. Harold Longbottom nachylił się ku mężczyźnie, a Zakonnicy, którzy zdążyli znaleźć się w środku jeszcze przed pojawieniem się ministra, mogli usłyszeć, jak mówi: – Będę potrzebował wolnej sali.
Właściciel pubu skinął głową bez słowa sprzeciwu. – Tędy – powiedział, wskazując dłonią na prowadzące do bocznego pokoju drzwi, za którymi sam zniknął.
Ledwie parę sekund później gramofon umilkł, w pierwszej chwili budząc protesty pośród bawiącej się młodzieży – cichnące natychmiast, kiedy za właścicielem lokalu do sali wszedł Harold Longbottom. Omiótł wzrokiem pomieszczenie, na moment zatrzymując wzrok na Herbercie, któremu skinął głową, po czym – nie czekając, aż ostatni goście go wyminą – machnął różdżką. Na ten gest, stojące pod ścianami ławy przesunęły się na środek, a jedna z nich zaczęła puchnąć i rozrastać się, aż wreszcie urosła do rozmiarów długiego stołu. Kilka okrągłych stołków, poprzednio stojących w głównej sali, poderwało się i przeskoczyło przez drzwi, przeciskając się obok wchodzących do środka Zakonników i ustawiając się przy jednym z końców stołu. Magiczne lampy, do tej pory przygaszone i nadające pokojowi klimatycznego oświetlenia, pojaśniały i powędrowały wprost nad stół, lewitując ponad nim i poruszając się lekko – jakby kołysane nieistniejącym wiatrem.
– Alsop – słowo – Harold Longbottom zwrócił się do właściciela, wskazując na drzwi po przeciwległej stronie pomieszczenia. Nim za nimi zniknął, odwrócił się jeszcze do Zakonników, kładąc na stół czarną, skórzaną torbę, którą wcześniej przewieszoną miał przez ramię. – Upewnijcie się, że nikt nas nie usłyszy – polecił, zdawałoby się nie kierując tych słów do nikogo konkretnego. Nie było wątpliwości co do tego, że niedługo ponownie pojawi się w sali.
Torba pozostawiona przez ministra – pozornie nieruchoma – zdawała się wibrować lekko, a ci, którzy potrafili rozpoznać drgania magii*, mogli wyczuć silne jej źródło – choć dokładniejsze rozpoznanie jego istoty wymagało uważniejszego zbadania.
*Wymagany II poziom numerologii.
Mistrzem gry jest William, w razie pytań – zapraszam.
Harold Longbottom
Zawód : Prawowity minister i przywódca rebelii
Wiek : 58
Czystość krwi : n/d
Stan cywilny : n/d
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Konta specjalne
Lądowanie na mokrym bruku było mniej zaskakujące niż widok kolejno pojawiających się wokół osób, z których tylko on — i już po chwili też Neala — moczył ubranie na śliskich od deszczu kocich łbach. Spodnie szybko przesiąkały wodą, kiedy siadał prosto, tuż obok Cecila, patrząc na rudowłosą dziewczynę. Minął tydzień, odkąd opuścił Ottery, ale przecież mijali się już znacznie dłużej, bo nagromadzenie obowiązków skutecznie zmuszało ich do mijania się ze sobą. Nie odpowiedział, choć to nie była jego sprawka, nie miał z tym nic wspólnego, o czym mogła przekonać się sama po chwili, gdy wokół zaczęły pojawiać się kolejne osoby. Obserwował ją podnoszącą się wciąż z ziemi, nie wiedząc co powiedzieć, czy powinien w ogóle coś mówić. Odszedł bez stosownego pożegnania, bez wyjaśnienia, ale nie potrafił inaczej. Nie odpowiedział na jej listy, nie czytał ich ze złości, rozgoryczenia i żalu. Zamknięte w kopertach leżały na parapecie. Tak było łatwiej. Nie spodziewał się, że ich drogi się skrzyżują tak niespodziewanie. Oderwał od niej ciemne spojrzenie dopiero kiedy tuż obok niej pojawił się jej brat, Brendan Weasley. Nieprzyjemny dreszcz przebiegł mu po plecach, nie kontrolowal wyrazu twarzy, który przypomniał stroszącego się i gotowego do obrony kota. Rozpaczliwie obrócił się za Sallowem, na moment dopadły go wątpliwości — czy aby napewno był na odpowiednim miejscu. Chciał to robić, był tego pewien wcześniej, ale teraz, obecność tych wszystkich czarodziejów stała się przytłaczająca. Jego wzrok utknął na Coral, jasnowłosej kobiecie z klubu jazzowego, którą pozbawił taniej błyskotki. Nagle zaschło mu w gardle, gdy na miejscu pojawiła się Justine Tonks, ikona rebelii — nie było mu już tak do śmiechu, jak wtedy podczas festiwalu, gdy mocno podpity i pod wpływem relaksującego działania diablego ziela pozwolił sobie na idiotyczną krytykę, pyskówkę z jej głupią siostrą. Spostrzegł też aurorkę, która tydzień wcześniej wywołała w nim niepohamowane pokłady agresji, gdy wyrzucała go z zajmowanego w Dolinie Godryka domu. Zacisnął usta w wąską linię, przytłaczająca niepewność ciążyła mu na ramionach. Może mógłby uciec, ale przecież nie chciał być dłużej tchórzem. Nie chciał stać bezczynnie i czekać aż inni zrobią to co należy za niego. Popatrzył na nieznaną czarownicę obok Brendana wspominająca o jakimś kociołku, a potem na postawnego czarodzieja, który przytaknął aurorowi. Pojawienie się przyjaznej twarzy panny Sprout wytrąciło go z nerwowego stanu; czuł się tu jak obcy — niechciany, wzbudzający podejrzliwość każdego. Podniósł się, nie chcąc zmuszać jej do dźwigania go z ziemi i spojrzał na jej śliczną twarz. — Dziękuję — szepnął cicho i z wdzięcznością, ale też ze wstydem. Nie powinna być zmuszona mu pomagać, ale widok Neali kompletnie wytrącił go z równowagi. Nie spodziewał się jej tu — jak wszystkich wokół i siebie samego tym bardziej. Radosne powitanie przyjaciela przyniosło kojącą jak nigdy ulgę. Ciężar jego ramienia wydawał się strącić z barków inny, metaforyczny. — Jesteś — powitał go cicho, bez przekonania, trochę wciąż dochodząc do siebie, zerknął na Rosemary, kiedy przedstawiała się Marcelowi i uśmiechnął lekko. Jego obecność dodawała mu pewności, przywracała wiarę w to, że nie był tu przypadkiem, wbrew temu co mogli o nim sądzić ci wszyscy znajomi i nieznajomi ludzie. To musi być coś ważnego, teraz to do niego docierało. On wśród tych wszystkich ludzi. Ludzi, o których słyszał, których spotkał w zupełnie innych okolicznościach. On pośród legend. Szybko odnalazł spojrzeniem znaną z plakatów, nie tylko fanów quidditcha, twarz brata Liddy, Williama. Inną niż tą, którą pamiętał z meczów — pokiereszowaną, pokrytą szpetnymi bliznami. Castor pojawił się przed nimi ze swobodnym uśmiechem witając ich jakby umówili się w pubie na piwo. Może tak miało być. Normalnie. Może tylko dla niego to było tak nowe i tak niespotykane. Dostrzegł też rudowłosą kobietę, którą widział w Brenyn. Utkwił w niej spojrzenie na chwilę, omiatając nim też stojącego obok niej, wysokiego, ciemnowłosego czarodzieja. Chodźmy, chodźmy, tak, pokiwał głową, ale nim rzeczywiście weszli do środka usłyszał znów tę pieśń. Jak zahipnotyzowany nią obrócił głowę za siebie, dostrzegając smugę jasnego światła. Melodia niosła w sobie spokój, poczucie bezpieczeństwa jedności — a to wszystko, co czuł jeszcze przed chwilą osłabło gwałtownie, sprawiając, że obrócił się cały w kierunku, gdzie dostrzegł bohatera na własne oczy. Nie drgnął nawet, nie do końca uzmysławiając sobie co właściwie się działo. Patrzył na niego szeroko otwartymi oczami i powiódł za nim wzrokiem gdy go minął, nieświadomie otwierając przy tym usta. Tak blisko, że pewnie mógłby go dotknąć, gdyby wyciągnął rękę. Postać z opowieści i wielkiego świata, który go nie dotyczył, jak długo sądził, po prostu stała się prawdziwa w tej jednej chwili. I ani proteza ani wiek nie sprawiały, że Harold Longbottom wydawał się ludzki, zwyczajny. Towarzysząca mu aura, postawa, spojrzenie wystarczyły by pomimo tak niewielkiej odległości uczynić go kimś całkiem nadzwyczajnym, niepodobnym do niego. Wystarczyło jedno krótkie polecenie, by drgnął przytomnie, ruszając z przyjaciółmi do środka. Trzymał się za Marcelem blisko, tak blisko, że gdyby ten się zatrzymał nie zdążyłby na niego nie wpaść. Czuł lekkie poddenerwowanie, oczekiwanie, wchodząc do sali, w której nagle następowało przemeblowanie. Zatrzymał się w miejscu, chwytając Marcela za przedramię. Zerknął na Caradoga, upewniając się, że też był obok, ale to Sallow, wiedział co robić. Wiedział, prawda? Czy mieli stać gdzieś w kącie? Tylko oni, czy Marcel siądzie między miedzy nimi, Zakonnikami? Zaciskał palce na jego ręce, rozglądając się po wszystkich, z nadzieją, że powie mu co mieli robić.
— Gdzie Steffen? — spytał szeptem, nie odnajdując wśród zebranych znajomej twarzy; mimo tego wszystkiego co się wydarzyło sądził, że powinien tu być.
| będę jeszcze pisać, na razie jestem trochę w szoku
— Gdzie Steffen? — spytał szeptem, nie odnajdując wśród zebranych znajomej twarzy; mimo tego wszystkiego co się wydarzyło sądził, że powinien tu być.
| będę jeszcze pisać, na razie jestem trochę w szoku
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Deszcz obijał się o rondo ciemnego kapelusza, który chronił ją przed deszczem, kiedy dopalała papierosa trzymanego w ręce przesuwając spojrzeniem po jednostkach znajdujących się wokół. Brakowało kilku.- To jeszcze nie wszyscy. - odpowiedziała krótko przyjaciółce spoglądając na młodego Cygana ledwie chwile po momencie, gdy jego tęczówki zawisły na niej, nie zmieniając pozbawionego emocji wyrazu twarzy. Z ulgą odnotowując pojawienie się Moora - mimo ich wyboistej relacji jego obecność znaczyła że z Hannah musiało być w porządku. A potem Blake’a. Wypuściła z warg powietrze, rzucając niedopałek pod stopę w momencie, w którym smuga jasnego światła przyciągnęła uwagę wszystkich w tym jej samej. Nie zaskoczyło jej pojawienie Ministra - to, że to on był nadawcą wiadomości sprzed chwili podejrzewała już wcześniej. Wsadziła dłonie do kieszeni spodni. Bez słowa odwróciła się na pięcie wchodząc za nim do lokalu zgodnie z jego rozporządzeniem, a potem do sali do której poprowadził ich mężczyzna, obserwując kolejne działania, powiększane ławy i stoły spłynęły na oczekiwaniu. Nie mówiła, nie prowadziła rozmów nie mających nic wspólnego z sprawą, nie wymieniała informacji zawieszając jasne tęczówki na chwilę na Rinehearcie, nim jej wzrok przyciągnęła czarne skórzana torba zdająca się wibrować lekko. Przez chwilę wpatrywała się w nią, ale nie była w stanie powiedzieć więcej. Polecenie Ministra ruszyło jej ciałem od razu.
- Nałożę Muffliato. - stwierdziła nie mówiąc do nikogo konkretnie - może do Ministra, może do wszystkich wokół. Muffliato było stosunkowo proste, szybki, nie tak skomplikowane jak Światło ćwicząc się przed podjęciem nauki najtrudniejszego z nich opanowała te które była w stanie pojąć. Przeszła przez pomieszczenie ściągając mokry płaszcz, rzucając go na brzegu ławy razem z kapeluszem, który ściągnęła z głowy, założyła jasne kosmyki w charakterystycznym odruchu za uszy - obiema dłońmi w tym samym momencie - wyciągając z upięcia pod rękawem różdżkę. Podchodząc do jednego z brzegów zajmowanego pomieszczenia zaczynając splatać ze sobą formuły magiczne w taki sposób by objęły pomieszczenie w którym się znajdowali, zgodnie z wolą Ministra nie pozwalając na to, by ktoś z zewnątrz był w stanie ich podsłuchać. Wolała działanie, zamiast oczekiwania aż wszyscy zajmą miejsca a Longbottom wróci po tym, co właśnie poszedł załatwić. Mniej więcej - jak zakładała - właśnie tyle czasu zajmie jej założenie zabezpieczenia do którego się zabrała.
| Nakładam Muffliato, rzeczy rzuciłam na jedynkę
- Nałożę Muffliato. - stwierdziła nie mówiąc do nikogo konkretnie - może do Ministra, może do wszystkich wokół. Muffliato było stosunkowo proste, szybki, nie tak skomplikowane jak Światło ćwicząc się przed podjęciem nauki najtrudniejszego z nich opanowała te które była w stanie pojąć. Przeszła przez pomieszczenie ściągając mokry płaszcz, rzucając go na brzegu ławy razem z kapeluszem, który ściągnęła z głowy, założyła jasne kosmyki w charakterystycznym odruchu za uszy - obiema dłońmi w tym samym momencie - wyciągając z upięcia pod rękawem różdżkę. Podchodząc do jednego z brzegów zajmowanego pomieszczenia zaczynając splatać ze sobą formuły magiczne w taki sposób by objęły pomieszczenie w którym się znajdowali, zgodnie z wolą Ministra nie pozwalając na to, by ktoś z zewnątrz był w stanie ich podsłuchać. Wolała działanie, zamiast oczekiwania aż wszyscy zajmą miejsca a Longbottom wróci po tym, co właśnie poszedł załatwić. Mniej więcej - jak zakładała - właśnie tyle czasu zajmie jej założenie zabezpieczenia do którego się zabrała.
| Nakładam Muffliato, rzeczy rzuciłam na jedynkę
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Pogoda zdawała się odpowiadać mojemu nastrojowi z ostatnich dni, była ciężka i pochmurna. Widok pióra zdawał się niemal na chwilę odganiać wszystkie te uczucia kotłujące we mnie. A potem zniknęłam znajdując się zaraz pod wejściem do lokalu, który kojarzyłam, choć w którym nie byłam wcześniej - na ziemi, obok Caradoga i Jima nie spodziewając się żadnego z nich obok. Podnosząc przemoczona, kiedy Romy pojawiła sie obok, posyłając jej krótki niewiedzaco - przepraszająco - witający uśmiech. Dźwięki pojawiających się jednostek rozlegały się co jakiś czas, ale na razie nie przesunęłam spojrzenia wpatrując się w Jima. Był cały i zdrów. Zerknęłam od niego do Romy(zastanawiając się ułamek sekundy skąd się znali), Caradoga(nie wiedziałam że też), a potem wróciłam tęczówkami gdzie wcześniej były.
Otworzyłam usta chcąc coś powiedzieć więcej, zapytać może, wytłumaczyć się, może o wytłumaczenia poprosić ale może nie powinnam? Może tak właśnie być powinno już dalej. Znajomi, ale obcy, bez rozmów, spotkań i listów? Zwłaszcza, że rozglądał się tak gorliwe pewnie po to, by nie musieć rozmawiać ze mną. Znaleźć powód, albo wymówkę. Zamknęłam je, otworzyłam raz jeszcze nie odrywając tęczówek od Jima, by drgnąć w momencie pojawienia się Marcela w zaskakująco dobrym humorze. Mechaniczne marszcząc nos na lady.
- Tak… - wyrwałam się z zamyślenia, zawieszenia, dopiero kiedy chwilę po Oliverze obok znalazł się Marcel. - cześć. - odpowiedziałam mu unosząc rękę, żeby założyć za ucho kosmyki rudych, mokrych już włosów klejących się do twarzy. Odwracając tęczówki, rozglądając się wokół dostrzegając kilka znajomych twarzy, pana Percivala, Teda, brata Liddy, panią Thalię. Znajdując też tą, należąca do Brendana - po niej, rozumiejąc więcej. To musiało być spotkanie Zakonu. Na chwilę zamarłam, wujaszek Longbottom co prawda nigdy mi nie odpisał, ale skoro znalazłam się dzisiaj tutaj, musiałam możliwe, że w jakiś sposób potrzebna. Przez chwilę wpatrywałam się w Brendana, zastanawiając się czy podejść w chwili, kiedy światło ściągnęło moje spojrzenie. Pojawienie się wuja - czy może tutaj Ministra (pamiętaj Neala) - potwierdziło pojawiające się wcześniej przypuszczenie. A kiedy wypadły krótkie słowa nabrałam wdechu w usta. Spoglądając krótko na Caradoga, Marcela i Jima, na tym ostatnim zawieszając tęczówki na dłużej nim przesunęłam je na Romy. - Chodźmy. - powiedziałam do niej, bo wydawało mi się, że przypadkiem nikt tu z nas nie trafił. Weszłam do środka, sali w której zaraz powiększone wszystko zostało za sprawą magii. Zerknęłam na worek na środku, ale nie zajęłam miejsca od razu, decydując się zająć to, które pozostanie wolne po prostu pierwszeństwo pozostawiając starszym jednostką - sobie samej postanawiając kupić trochę czasu przystając z boku w pozornej potrzebie - czy też chęci - osuszenia się trochę, czym zajęłam się bezzwłocznie.
| zajmę jakieś miejsce które zostanie na końcu wolne - starsi przodem
Otworzyłam usta chcąc coś powiedzieć więcej, zapytać może, wytłumaczyć się, może o wytłumaczenia poprosić ale może nie powinnam? Może tak właśnie być powinno już dalej. Znajomi, ale obcy, bez rozmów, spotkań i listów? Zwłaszcza, że rozglądał się tak gorliwe pewnie po to, by nie musieć rozmawiać ze mną. Znaleźć powód, albo wymówkę. Zamknęłam je, otworzyłam raz jeszcze nie odrywając tęczówek od Jima, by drgnąć w momencie pojawienia się Marcela w zaskakująco dobrym humorze. Mechaniczne marszcząc nos na lady.
- Tak… - wyrwałam się z zamyślenia, zawieszenia, dopiero kiedy chwilę po Oliverze obok znalazł się Marcel. - cześć. - odpowiedziałam mu unosząc rękę, żeby założyć za ucho kosmyki rudych, mokrych już włosów klejących się do twarzy. Odwracając tęczówki, rozglądając się wokół dostrzegając kilka znajomych twarzy, pana Percivala, Teda, brata Liddy, panią Thalię. Znajdując też tą, należąca do Brendana - po niej, rozumiejąc więcej. To musiało być spotkanie Zakonu. Na chwilę zamarłam, wujaszek Longbottom co prawda nigdy mi nie odpisał, ale skoro znalazłam się dzisiaj tutaj, musiałam możliwe, że w jakiś sposób potrzebna. Przez chwilę wpatrywałam się w Brendana, zastanawiając się czy podejść w chwili, kiedy światło ściągnęło moje spojrzenie. Pojawienie się wuja - czy może tutaj Ministra (pamiętaj Neala) - potwierdziło pojawiające się wcześniej przypuszczenie. A kiedy wypadły krótkie słowa nabrałam wdechu w usta. Spoglądając krótko na Caradoga, Marcela i Jima, na tym ostatnim zawieszając tęczówki na dłużej nim przesunęłam je na Romy. - Chodźmy. - powiedziałam do niej, bo wydawało mi się, że przypadkiem nikt tu z nas nie trafił. Weszłam do środka, sali w której zaraz powiększone wszystko zostało za sprawą magii. Zerknęłam na worek na środku, ale nie zajęłam miejsca od razu, decydując się zająć to, które pozostanie wolne po prostu pierwszeństwo pozostawiając starszym jednostką - sobie samej postanawiając kupić trochę czasu przystając z boku w pozornej potrzebie - czy też chęci - osuszenia się trochę, czym zajęłam się bezzwłocznie.
| zajmę jakieś miejsce które zostanie na końcu wolne - starsi przodem
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Na miejscu pojawiało się coraz więcej Zakonników - wystarczająco dużo, by uznać nadchodzącą sprawę za ważną. Kiwnął głową Castorowi, uśmiechnął się na widok kobiety, która pomagała wstać Jamesowi - pani Sprout. Pomyślał o Aurorze i miał nadzieję, że nie był siostrami.
- Marcel Carrington, dzień dobry - odpowiedział grzecznie, z uśmiechem, zdziwiony jej uprzejmością. Nieczęsto jej doświadczał, nie uświadczył jej też nigdy w tym gronie od obcych. Kątem oka dostrzegł, że wśród zebranych pojawia się Maeve, chwilę później Justine, rozpoznał też Thalię - dawno jej nie widział - Rineheart, którą rozpoznał na ostatnim mniejszym spotkaniu i mężczyzna, o którym mówiono Vincent, uśmiechnął się - z mniejszą już pewnością siebie - do Billego, szukając wśród nich Tonksa. Nie znalazł go, ale nie czyniło go to wcale lżejszym. Robienie dobrej miny do złej gry nie opłaciło mu się zresztą wcale, zmieszana Neala odpowiedziała mu tym, czego powinien się po niej spodziewać. Zacisnął zęby, nie dodał nic, kiwając głową Jimowi na jego powitanie. Lało jak z cebra, był cały mokry. Woda lała się z jego włosów, kapała po nosie i brodzie, przemoczone było całe jego ubranie, ale był przyzwyczajony do podobnej pogody. Ścisnął ramię Jamesa krzepiącym gestem, sam nie wiedział, czy wobec ogólnej atmosfery, czy wobec płomiennowłosej dziewczyny, która chyba miała stać się już tylko wspomnieniem. Zbyt wiele się wydarzyło, bez słowa odprowadził ją wzrokiem.
Blask jasnego światła sprowadził między nich samego Harolda Longbottoma, pozwalając na moment zapomnieć o tych problemach - znów słyszał tę piękną melodię, melodię, która wypełniała serce nadzieją. Kąciki jego ust uniosły się lekko w górę, gdy ciężar duszy przeobraził się w ogień jak zawsze wtedy, gdy mógł spojrzeć w tę legendę. Niewielu zostało tak nazwanych jeszcze za życia, ale on - przywódca tej rebelii - zasługiwał na to jak nikt. Jego obecność pozwalała okiełznać myśli i przypomnieć sobie, że był we właściwym miejscu, zgodnie ze swoim sumieniem i nikt nie mógł mu tego odebrać. Do środka weszli za pozostałymi, nie pierwsi, pozwalając wpierw skryć się przed deszczem kobietom i ważniejszym od siebie czarodziejom. Szybkie przemeblowanie miało pozwolić spocząć przy stole wszystkim, miejsca wydawało się dość. Uśmiechnął się przepraszająco do dziewczyny w lekkiej sukience, kiedy ona i jej towarzysze zostali wyproszeni z sali. Domyślał się, że dziś nie będzie czasu na tańce.
- Nie wiem - gdzie jest Steffen. Nie widzieli się z nim od tamtej pory, odkąd zarzucił Jamesowi zdradę. Powinien tu być. Powinien tu stanąć i spojrzeć Jimowi prosto w oczy, powtórzyć to przy innych. Wciąż był na niego zły. - Pewnie zaraz przyjdzie - Zawsze był. - Chodźcie, usiądziemy. Zajmijmy te stołki - kiwnął brodą na taborety. Wydawały się mniej wygodne od ław, a oni byli tu najmłodsi, mogli zająć te miejsca. Jim był tuż przy nim, czuł jego dotyk, ale stracił z oczu Caradoga. - Cecil, chodź! - zawołał drugiego z przyjaciół. Stanąwszy nad taboretem wsunął palce między włosy, strzepując z nich wodę na podłogę. Nie czuł zimna, które pewnie czuć powinien, zbyt podekscytowany tym, co miało się wydarzyć. Spojrzał na Jima - ze zmartwieniem - nie przypadkiem przeciągając krótko potem wzrokiem za Nealą.
Zajmuję 20
- Marcel Carrington, dzień dobry - odpowiedział grzecznie, z uśmiechem, zdziwiony jej uprzejmością. Nieczęsto jej doświadczał, nie uświadczył jej też nigdy w tym gronie od obcych. Kątem oka dostrzegł, że wśród zebranych pojawia się Maeve, chwilę później Justine, rozpoznał też Thalię - dawno jej nie widział - Rineheart, którą rozpoznał na ostatnim mniejszym spotkaniu i mężczyzna, o którym mówiono Vincent, uśmiechnął się - z mniejszą już pewnością siebie - do Billego, szukając wśród nich Tonksa. Nie znalazł go, ale nie czyniło go to wcale lżejszym. Robienie dobrej miny do złej gry nie opłaciło mu się zresztą wcale, zmieszana Neala odpowiedziała mu tym, czego powinien się po niej spodziewać. Zacisnął zęby, nie dodał nic, kiwając głową Jimowi na jego powitanie. Lało jak z cebra, był cały mokry. Woda lała się z jego włosów, kapała po nosie i brodzie, przemoczone było całe jego ubranie, ale był przyzwyczajony do podobnej pogody. Ścisnął ramię Jamesa krzepiącym gestem, sam nie wiedział, czy wobec ogólnej atmosfery, czy wobec płomiennowłosej dziewczyny, która chyba miała stać się już tylko wspomnieniem. Zbyt wiele się wydarzyło, bez słowa odprowadził ją wzrokiem.
Blask jasnego światła sprowadził między nich samego Harolda Longbottoma, pozwalając na moment zapomnieć o tych problemach - znów słyszał tę piękną melodię, melodię, która wypełniała serce nadzieją. Kąciki jego ust uniosły się lekko w górę, gdy ciężar duszy przeobraził się w ogień jak zawsze wtedy, gdy mógł spojrzeć w tę legendę. Niewielu zostało tak nazwanych jeszcze za życia, ale on - przywódca tej rebelii - zasługiwał na to jak nikt. Jego obecność pozwalała okiełznać myśli i przypomnieć sobie, że był we właściwym miejscu, zgodnie ze swoim sumieniem i nikt nie mógł mu tego odebrać. Do środka weszli za pozostałymi, nie pierwsi, pozwalając wpierw skryć się przed deszczem kobietom i ważniejszym od siebie czarodziejom. Szybkie przemeblowanie miało pozwolić spocząć przy stole wszystkim, miejsca wydawało się dość. Uśmiechnął się przepraszająco do dziewczyny w lekkiej sukience, kiedy ona i jej towarzysze zostali wyproszeni z sali. Domyślał się, że dziś nie będzie czasu na tańce.
- Nie wiem - gdzie jest Steffen. Nie widzieli się z nim od tamtej pory, odkąd zarzucił Jamesowi zdradę. Powinien tu być. Powinien tu stanąć i spojrzeć Jimowi prosto w oczy, powtórzyć to przy innych. Wciąż był na niego zły. - Pewnie zaraz przyjdzie - Zawsze był. - Chodźcie, usiądziemy. Zajmijmy te stołki - kiwnął brodą na taborety. Wydawały się mniej wygodne od ław, a oni byli tu najmłodsi, mogli zająć te miejsca. Jim był tuż przy nim, czuł jego dotyk, ale stracił z oczu Caradoga. - Cecil, chodź! - zawołał drugiego z przyjaciół. Stanąwszy nad taboretem wsunął palce między włosy, strzepując z nich wodę na podłogę. Nie czuł zimna, które pewnie czuć powinien, zbyt podekscytowany tym, co miało się wydarzyć. Spojrzał na Jima - ze zmartwieniem - nie przypadkiem przeciągając krótko potem wzrokiem za Nealą.
Zajmuję 20
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Kolejne trzaski, kolejne znajome twarze. Skinęła głową Brendanowi, krótko uśmiechnęła się do Billy’ego, w oko wpadła jej także wysoka sylwetka Vincenta, w otoczeniu młodzieży dostrzegła też Marcela. Poświęciła mu dłuższe spojrzenie – głównie przez to, że trzymał się blisko Patrina, choć chyba znajomość ze złodziejem niespecjalnie powinna ją dziwić – odpowiedziała na jego gest tym samym.
– Just – przywitała się krótko ze szwagierką, uniosła wzrok ponad jej ramię, wypatrując w strugach deszczu innej sylwetki, choć podobnie jasnych włosów. Ognik niepokoju ukłuł ją w serce, podniósł ciężką mgłę pełną obaw i strachów. – Michael? – spytała stojącej tuż obok aurorki. Gdzie był jej mąż? Czy działania biura zaprowadziły go w ogień walki, dlatego nie było go obok?
– Maeve. – Sięgnęła krótko ramienia przyjaciółki, lekko pociągnęła ją pół kroku bliżej, by bardziej skryła się pod skąpym daszkiem. Lało okrutnie, aż pożałowała, że w bezwiednym odruchu nie chwyciła tamtego naszykowanego swetra zamiast marynarki. – Nic nie wiem, ale zakładam, że to wezwanie ministra.
Nikt inny przecież nie wysłałby do nich feniksa, nikt inny nie zwołałby tak dużego spotkania w trybie natychmiastowym.
– Jackie. – Jej także skinęła głową, gdy pojawiła się obok, a słowa czarownicy skwitowała uniesionym kącikiem warg; w istocie, dobrze było widzieć tyle znajomych twarzy, równie dobrze było zobaczyć te nieznane.
Jej uwagę przykuła jaśniejąca poświata w końcu uliczki; smugę zmartwienia o Michaela rozwiało wspomnienie pieśni feniksa z nagła wyciągnięte z sadzawki pamięci. Widok ministra, jego żwawy krok i zdecydowanie czujne spojrzenie, wlały w jej myśli nową determinację. Bez słowa podążyła jego śladem, wkroczyła do pubu. Krótkim spojrzeniem ogarnęła wnętrze w bezwiednej potrzebie zbierania informacji, poprawiła odkrywającą ramiona marynarkę i przeszła do bocznej sali. Just już zajęła się wyciszaniem pomieszczenia, rzuciła swoje rzeczy na jedną z ław, a Adda zajęła miejsce tuż obok. Jej wzrok ściągała tajemnicza torba, ciekawiła ją jej zawartość, ale trudno było jej zgadywać co może znajdować się w środku. Przez myśli przeleciało jej parę propozycji, po krótkiej chwili rozważań uznała jednak, że próba odgadnięcia poczynań ministra raczej jej się nie uda i wróciła do obserwacji ludzi. Wystudiowanym ruchem założyła nogę na nogę, dłonie splotła ze sobą i oparła na udach, spojrzenie przeskakiwało od osoby do osoby.
|idę do Just i siadam na 2
– Just – przywitała się krótko ze szwagierką, uniosła wzrok ponad jej ramię, wypatrując w strugach deszczu innej sylwetki, choć podobnie jasnych włosów. Ognik niepokoju ukłuł ją w serce, podniósł ciężką mgłę pełną obaw i strachów. – Michael? – spytała stojącej tuż obok aurorki. Gdzie był jej mąż? Czy działania biura zaprowadziły go w ogień walki, dlatego nie było go obok?
– Maeve. – Sięgnęła krótko ramienia przyjaciółki, lekko pociągnęła ją pół kroku bliżej, by bardziej skryła się pod skąpym daszkiem. Lało okrutnie, aż pożałowała, że w bezwiednym odruchu nie chwyciła tamtego naszykowanego swetra zamiast marynarki. – Nic nie wiem, ale zakładam, że to wezwanie ministra.
Nikt inny przecież nie wysłałby do nich feniksa, nikt inny nie zwołałby tak dużego spotkania w trybie natychmiastowym.
– Jackie. – Jej także skinęła głową, gdy pojawiła się obok, a słowa czarownicy skwitowała uniesionym kącikiem warg; w istocie, dobrze było widzieć tyle znajomych twarzy, równie dobrze było zobaczyć te nieznane.
Jej uwagę przykuła jaśniejąca poświata w końcu uliczki; smugę zmartwienia o Michaela rozwiało wspomnienie pieśni feniksa z nagła wyciągnięte z sadzawki pamięci. Widok ministra, jego żwawy krok i zdecydowanie czujne spojrzenie, wlały w jej myśli nową determinację. Bez słowa podążyła jego śladem, wkroczyła do pubu. Krótkim spojrzeniem ogarnęła wnętrze w bezwiednej potrzebie zbierania informacji, poprawiła odkrywającą ramiona marynarkę i przeszła do bocznej sali. Just już zajęła się wyciszaniem pomieszczenia, rzuciła swoje rzeczy na jedną z ław, a Adda zajęła miejsce tuż obok. Jej wzrok ściągała tajemnicza torba, ciekawiła ją jej zawartość, ale trudno było jej zgadywać co może znajdować się w środku. Przez myśli przeleciało jej parę propozycji, po krótkiej chwili rozważań uznała jednak, że próba odgadnięcia poczynań ministra raczej jej się nie uda i wróciła do obserwacji ludzi. Wystudiowanym ruchem założyła nogę na nogę, dłonie splotła ze sobą i oparła na udach, spojrzenie przeskakiwało od osoby do osoby.
|idę do Just i siadam na 2
Mam niespełna trzydzieści lat
i jak kot muszę umrzeć
i jak kot muszę umrzeć
dziewięć razy
To wszystko wydarzyło się tak piekielnie szybko. W jednej chwili stał sam pod pubem, z którego sączyła się żywiołowa muzyka. W drugiej był już w środku niemałego tłumu osób, w którym nagle czuł się jeszcze bardziej samotny niż kiedy mókł w pojedynkę. Ale po kolei.
Pierwszy był James.
- Jim? - Odparł w zupełnie nierozwiewający wątpliwości sposób na zadane pytanie. Na jego usprawiedliwienie był w wielkim szoku, który przewyższała jedynie ulga, jaką poczuł na widok przyjaciela. - Cecil, nie kurwa - doprecyzował na wszelki wypadek. Te słowa z pewnością mogła usłyszeć także Neala, która pojawiła się na miejscu niemalże razem z Doe.
- To nie ja! - Odparł zamiast powitania na widok oskarżycielskiego spojrzenia, jakie rzuciła w kierunku niego i Jima, ale szybko orientując się, że w rzeczywistości o nic ich nie oskarża, dodał mocno speszone - cześć.
Potem zaroiło się od kolejnych twarzy, z których część kojarzył, a części w ogóle nie znał. Wszyscy się witali, niektórzy mówili coś jeszcze, ale Cecil zaczął tracić rachubę. Mężczyźni i kobiety lądujący przed wejściem do Króliczej łapki wydawali się, w przeciwieństwie do Caradoga, przynajmniej wiedzieć, co tu robią. Na widok kolejnych, groźnych, pokrytych bliznami twarzy i uważnych spojrzeń, wyprostował się nieco, pomimo deszczu spływającego mu za kołnierz. W całkowitym zagubieniu i przytłoczeniu, Blishwick zapomniał nawet o konieczności podniesienia z ziemi Jamesa, któremu spodnie z pewnością przesiąkły już padającym deszczem, który gromadził się na brukowanej ulicy w pokaźnych kałużach. Z zamyślenia wyrwało go dopiero przybycie Marcela. Akrobata wylądował, dla odmiany, zgrabnie i Cecil nabrał podejrzeń, że nie pierwszy raz jego przyjaciel został porwany w przestrzeń przez tajemniczy świstoklik. Czy Zakon Feniksa tak właśnie działał? Nie zadał tego cisnącego się na usta pytania na wszelki wypadek i odwrócił się do wnętrza pubu, które zapraszało światłem, ciepłem i suchością.
Później była Rosemary. O ile skołowanemu Caradogowi nie pomyliła się kolejność wydarzeń.
- Romy? - Po raz kolejny powtórzył imię przypisane do twarzy, jakby złożenie pełnego zdania przekraczało jego dzisiejsze zdolności intelektualne. - Ja też - dodał speszony, uśmiechając się przepraszająco. Że też zanim zdążył nawiedzić kuzynkę i wujostwo w ich domu, wpadł na nią porwany śpiewem feniksa. Na szczęście nie miał czasu na tłumaczenie się. Zawołany przez Marcela, ruszył razem z przyjaciółmi do środka. Skinął głową znajomemu z Doliny Godryka, z którym nigdy nie wymienił ani słowa i nie był pewien jak ma na imię.
Trzymał się blisko Marcela i Jamesa, idąc zaledwie krok za nimi. Gdyby był choć odrobinę bliżej Marcela, nie mówiąc o tym, że pewnie potknąłby się o jego nogi, musiałby się do niego przytulić albo wspiąć mu na plecy. Kusiło go by złapać przyjaciela dla otuchy za rękę, ale przypomniał sobie w czas, że jest przecież dorosłym mężczyzną i miał zostać żołnierzem. Zamiast więc łapania kogokolwiek, szedł dalej, lewą dłonią chwytając swój prawy łokieć. Odwrócił się jeszcze w progu, słysząc śpiew, który go tutaj sprowadził i na widok idącego w ich kierunku mężczyzny, wyprostował się jeszcze bardziej. Obecność Harolda Longbottoma, legendy, której plakat powinien powiesić sobie nad łóżkiem (i poniekąd jego najwyższego przełożonego...?) nie sprawiła jednak, że poczuł się pewniej. Pożałował wręcz, że nie może wtopić się w taboret, który zajął obok Marcela. Dlaczego taborety? W ławie byłoby się roztopić dużo łatwiej. Targany podobnymi wątpliwościami, nachylił się do przyjaciela, który wprowadził ich zagubioną gromadkę do sali.
- Na pewno nie jestem tu przez pomyłkę? - Upewnił się szeptem, bo im dłużej się zastanawiał, tym bardziej się martwił. Nie chcąc jednak pokazać swoich wątpliwości na zewnątrz, schował wreszcie różdżkę i stanął przy swoim taborecie, naśladując Marcela nawet w przeczesywaniu palcami włosów.
| biorę 21
Pierwszy był James.
- Jim? - Odparł w zupełnie nierozwiewający wątpliwości sposób na zadane pytanie. Na jego usprawiedliwienie był w wielkim szoku, który przewyższała jedynie ulga, jaką poczuł na widok przyjaciela. - Cecil, nie kurwa - doprecyzował na wszelki wypadek. Te słowa z pewnością mogła usłyszeć także Neala, która pojawiła się na miejscu niemalże razem z Doe.
- To nie ja! - Odparł zamiast powitania na widok oskarżycielskiego spojrzenia, jakie rzuciła w kierunku niego i Jima, ale szybko orientując się, że w rzeczywistości o nic ich nie oskarża, dodał mocno speszone - cześć.
Potem zaroiło się od kolejnych twarzy, z których część kojarzył, a części w ogóle nie znał. Wszyscy się witali, niektórzy mówili coś jeszcze, ale Cecil zaczął tracić rachubę. Mężczyźni i kobiety lądujący przed wejściem do Króliczej łapki wydawali się, w przeciwieństwie do Caradoga, przynajmniej wiedzieć, co tu robią. Na widok kolejnych, groźnych, pokrytych bliznami twarzy i uważnych spojrzeń, wyprostował się nieco, pomimo deszczu spływającego mu za kołnierz. W całkowitym zagubieniu i przytłoczeniu, Blishwick zapomniał nawet o konieczności podniesienia z ziemi Jamesa, któremu spodnie z pewnością przesiąkły już padającym deszczem, który gromadził się na brukowanej ulicy w pokaźnych kałużach. Z zamyślenia wyrwało go dopiero przybycie Marcela. Akrobata wylądował, dla odmiany, zgrabnie i Cecil nabrał podejrzeń, że nie pierwszy raz jego przyjaciel został porwany w przestrzeń przez tajemniczy świstoklik. Czy Zakon Feniksa tak właśnie działał? Nie zadał tego cisnącego się na usta pytania na wszelki wypadek i odwrócił się do wnętrza pubu, które zapraszało światłem, ciepłem i suchością.
Później była Rosemary. O ile skołowanemu Caradogowi nie pomyliła się kolejność wydarzeń.
- Romy? - Po raz kolejny powtórzył imię przypisane do twarzy, jakby złożenie pełnego zdania przekraczało jego dzisiejsze zdolności intelektualne. - Ja też - dodał speszony, uśmiechając się przepraszająco. Że też zanim zdążył nawiedzić kuzynkę i wujostwo w ich domu, wpadł na nią porwany śpiewem feniksa. Na szczęście nie miał czasu na tłumaczenie się. Zawołany przez Marcela, ruszył razem z przyjaciółmi do środka. Skinął głową znajomemu z Doliny Godryka, z którym nigdy nie wymienił ani słowa i nie był pewien jak ma na imię.
Trzymał się blisko Marcela i Jamesa, idąc zaledwie krok za nimi. Gdyby był choć odrobinę bliżej Marcela, nie mówiąc o tym, że pewnie potknąłby się o jego nogi, musiałby się do niego przytulić albo wspiąć mu na plecy. Kusiło go by złapać przyjaciela dla otuchy za rękę, ale przypomniał sobie w czas, że jest przecież dorosłym mężczyzną i miał zostać żołnierzem. Zamiast więc łapania kogokolwiek, szedł dalej, lewą dłonią chwytając swój prawy łokieć. Odwrócił się jeszcze w progu, słysząc śpiew, który go tutaj sprowadził i na widok idącego w ich kierunku mężczyzny, wyprostował się jeszcze bardziej. Obecność Harolda Longbottoma, legendy, której plakat powinien powiesić sobie nad łóżkiem (i poniekąd jego najwyższego przełożonego...?) nie sprawiła jednak, że poczuł się pewniej. Pożałował wręcz, że nie może wtopić się w taboret, który zajął obok Marcela. Dlaczego taborety? W ławie byłoby się roztopić dużo łatwiej. Targany podobnymi wątpliwościami, nachylił się do przyjaciela, który wprowadził ich zagubioną gromadkę do sali.
- Na pewno nie jestem tu przez pomyłkę? - Upewnił się szeptem, bo im dłużej się zastanawiał, tym bardziej się martwił. Nie chcąc jednak pokazać swoich wątpliwości na zewnątrz, schował wreszcie różdżkę i stanął przy swoim taborecie, naśladując Marcela nawet w przeczesywaniu palcami włosów.
| biorę 21
Dream no small dreamsfor they have no power to move the hearts of men.
Caradog Blishwick
Zawód : poeta, dziennikarz, buntownik
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
bo to była życia nieśmiałość,
a odwaga — gdy śmiercią niosło.
Umrzeć przyjdzie, gdy się kochało
wielkie sprawy głupią miłością.
a odwaga — gdy śmiercią niosło.
Umrzeć przyjdzie, gdy się kochało
wielkie sprawy głupią miłością.
OPCM : 15 +1
UROKI : 10 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Krople zimnego deszczu wciskające się w materiał ubrania oraz na skórę i włosy od razu zmusiły mężczyznę do lekkiego zmarszczenia nosa. Zaciągnął się powietrzem — wokół roiło się od zapachów, trochę ludzkich, trochę miejskich i jeszcze trochę prostego jedzenia i alkoholu. Na ten ostatni nawet nie śmiał liczyć — pióro feniksa stanowiło jednoznaczny przekaz, że w pubie, a właściwie przed nim zjawił się na rozkaz, a nie dla zabawy — ale pomyślał, że mógłby kupić przynajmniej przysłowiową miskę gulaszu, żeby jakoś zrekompensować właścicielom swoje nagłe pojawienie się. Lokalne biznesy — nie tylko te alchemiczne — należało wspierać, chyba miał jeszcze kilka sykli w kieszeniach.
Gdzieś obok słyszał głos nieznajomego dziewczęcia, może odruchowo myśląc, że znajduje się w opałach. Właściwie nowe dźwięki również nie powinny go dziwić, znał sojuszników Zakonu, a raczej ich personalia, ale w przypadku wielu z nich nie potrafił jeszcze dopasować twarzy do nazwiska. Przynajmniej dzisiaj nadrobi zaległości, prawda? Wydawało mu się, że zwłaszcza James był jakiś... nieswój. Zazwyczaj przebojowy i żywiołowy kumpel chyba wydawał się zupełnie zmarkotniały, nawet jeżeli otrzymał pomoc od byłej kuzynki Olivera, słodkiej Romy. Może się czymś struł? A może to efekt nieprzespanych przez dziecięcy płacz nocy? Cokolwiek to było — musiało poczekać, przynajmniej na jakiś czas.
W ciemności nietrudno było dostrzec smugę jasnobłękitnego światła. Oliver może trochę zbyt gwałtownie odwrócił głowę w bok, strącając deszczowe krople z nieco przydługich, jak na mężczyznę włosów (mama odgrażała mu się, że jeżeli coś z tym nie zrobi, obetnie je, gdy najmłodszy syn zaśnie, ale Sohvi lubiła je takie, jakimi były, więc właściwie było mu ich szkoda). Zmrużył jednak powieki, krople deszczu osiadające na szkłach okrągłych okularów utrudniały mu widzenie wyraźnych konturów. Wystarczyło jednak wsłuchać się w dźwięk, by zjawisko stało się jasne — pieśń feniksa docierała nie tylko do uszu, trafiała przede wszystkim do serca. Dobrze, że nie przymknął powiek zupełnie, mógł poderwać głowę do góry, podążyć wzrokiem za smugą. I wtedy dopiero poczuł suchość w gardle, przede wszystkim dlatego, że kątem oka dostrzegł profil Justine i niemalże natychmiast przypomniał sobie jedną z lekcji, którą na nim przeprowadziła. Dłoń sięgnęła do kieszeni spodni, palce zacisnęły się na różdżce. Był dorosłym mężczyzną, a jednak takie sztuczki jak jasnoniebieska smuga potrafiły go rozproszyć. Tragedia.
Całe utracone skupienie powróciło do niego ze zdwojoną siłą — wystarczyła tylko obecność jednego człowieka, samego Lorda Longbottoma. Oliver zaangażował się w działania sojusznicze już ponad rok temu, wspierał Zakon za cenę własnego życia od ośmiu miesięcy, ale dopiero teraz miał okazję spojrzeć na przywódcę rebelii.
I na moment, z wrażenia, przestał oddychać.
Wypuścił powietrze z płuc dopiero gdy lord Minister przeszedł obok, jednakże nie ruszył za nim od razu. Najpierw próbował złapać wzrokiem Herberta, potem z przyzwyczajenia poczekał, aż do środka wejdą szeroko rozumiani starsi. Choć sam wyzbywał się nastoletnich tendencji (rychło w czas), dziwnie było mu traktować się "dorośle". Gdy tylko w zasięgu wzroku pojawili się Jim, Marcel, Neala i Cecil, uśmiechnął się do nich szerzej, głową tylko wskazując w stronę sali, w której zniknął już Minister i część Zakonników. Gdy zrównał się z rudowłosą damą, przechylił się nieco w jej stronę, wyciągając ramię.
— Uszczypnij mnie, bo chyba śnię — teatralny szept oczywiście nie krył ekscytacji, która przechodziła przez ciało blondyna; serce biło mu niemalże jak szalone, do tego stopnia, że nawet nie przewidywał, że Neala może spełnić jego prośbę. Zwrócił się jednak w kierunku Marcela, gdy mówił o miejscach, które chcą zająć. — Będziecie siedzieć w oślej ławce? — spytał rozbawiony, były akurat cztery, no i dobrze. Cały dzień przesiedział na stołkach, mógł sobie przynajmniej przez moment posiedzieć oparty o coś innego niż gablotę. Dlatego też ruszył przodem, ostatecznie zasiadając w miejscu raczej bezpiecznym, bo blisko środka stołu.
| mnie się pech nie ima, zajmuję 13
Gdzieś obok słyszał głos nieznajomego dziewczęcia, może odruchowo myśląc, że znajduje się w opałach. Właściwie nowe dźwięki również nie powinny go dziwić, znał sojuszników Zakonu, a raczej ich personalia, ale w przypadku wielu z nich nie potrafił jeszcze dopasować twarzy do nazwiska. Przynajmniej dzisiaj nadrobi zaległości, prawda? Wydawało mu się, że zwłaszcza James był jakiś... nieswój. Zazwyczaj przebojowy i żywiołowy kumpel chyba wydawał się zupełnie zmarkotniały, nawet jeżeli otrzymał pomoc od byłej kuzynki Olivera, słodkiej Romy. Może się czymś struł? A może to efekt nieprzespanych przez dziecięcy płacz nocy? Cokolwiek to było — musiało poczekać, przynajmniej na jakiś czas.
W ciemności nietrudno było dostrzec smugę jasnobłękitnego światła. Oliver może trochę zbyt gwałtownie odwrócił głowę w bok, strącając deszczowe krople z nieco przydługich, jak na mężczyznę włosów (mama odgrażała mu się, że jeżeli coś z tym nie zrobi, obetnie je, gdy najmłodszy syn zaśnie, ale Sohvi lubiła je takie, jakimi były, więc właściwie było mu ich szkoda). Zmrużył jednak powieki, krople deszczu osiadające na szkłach okrągłych okularów utrudniały mu widzenie wyraźnych konturów. Wystarczyło jednak wsłuchać się w dźwięk, by zjawisko stało się jasne — pieśń feniksa docierała nie tylko do uszu, trafiała przede wszystkim do serca. Dobrze, że nie przymknął powiek zupełnie, mógł poderwać głowę do góry, podążyć wzrokiem za smugą. I wtedy dopiero poczuł suchość w gardle, przede wszystkim dlatego, że kątem oka dostrzegł profil Justine i niemalże natychmiast przypomniał sobie jedną z lekcji, którą na nim przeprowadziła. Dłoń sięgnęła do kieszeni spodni, palce zacisnęły się na różdżce. Był dorosłym mężczyzną, a jednak takie sztuczki jak jasnoniebieska smuga potrafiły go rozproszyć. Tragedia.
Całe utracone skupienie powróciło do niego ze zdwojoną siłą — wystarczyła tylko obecność jednego człowieka, samego Lorda Longbottoma. Oliver zaangażował się w działania sojusznicze już ponad rok temu, wspierał Zakon za cenę własnego życia od ośmiu miesięcy, ale dopiero teraz miał okazję spojrzeć na przywódcę rebelii.
I na moment, z wrażenia, przestał oddychać.
Wypuścił powietrze z płuc dopiero gdy lord Minister przeszedł obok, jednakże nie ruszył za nim od razu. Najpierw próbował złapać wzrokiem Herberta, potem z przyzwyczajenia poczekał, aż do środka wejdą szeroko rozumiani starsi. Choć sam wyzbywał się nastoletnich tendencji (rychło w czas), dziwnie było mu traktować się "dorośle". Gdy tylko w zasięgu wzroku pojawili się Jim, Marcel, Neala i Cecil, uśmiechnął się do nich szerzej, głową tylko wskazując w stronę sali, w której zniknął już Minister i część Zakonników. Gdy zrównał się z rudowłosą damą, przechylił się nieco w jej stronę, wyciągając ramię.
— Uszczypnij mnie, bo chyba śnię — teatralny szept oczywiście nie krył ekscytacji, która przechodziła przez ciało blondyna; serce biło mu niemalże jak szalone, do tego stopnia, że nawet nie przewidywał, że Neala może spełnić jego prośbę. Zwrócił się jednak w kierunku Marcela, gdy mówił o miejscach, które chcą zająć. — Będziecie siedzieć w oślej ławce? — spytał rozbawiony, były akurat cztery, no i dobrze. Cały dzień przesiedział na stołkach, mógł sobie przynajmniej przez moment posiedzieć oparty o coś innego niż gablotę. Dlatego też ruszył przodem, ostatecznie zasiadając w miejscu raczej bezpiecznym, bo blisko środka stołu.
| mnie się pech nie ima, zajmuję 13
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
– Zostawiłam kociołki… – powtórzyła potulnie, myślami odpływając już w stronę swojego lasu i tego, co mogło się tam teraz dziać. Szybki moment kipienia miało to przeklęte antidotum; receptura prosta, uczyli tego na samym początku kursu albo i w Hogwarcie, ale wystarczył głupi błąd i prosta receptura okazywała się prawdziwym potworem nie do opanowania. Prima pokiwała głową – głównie sama do siebie – zgadzając się z przywołanym wspomnieniem.
– Eksplozja… – Prima znów się zamyśliła, potarła kark dłonią i umknęła pod jeden z najbliższych daszków. Nie napadało na nią zbyt mocno, ale i tak czuła nieprzyjemne, chłodne uczucie wilgoci obejmujące ciało. Brakowało jej jeszcze przeziębienia do kompletu, no naprawdę. Chusteczki, smarkanie… ach, przecież nie o tym miała teraz myśleć. Eksplozja, Prima. Myśl o eksplozji. – Nie mogła być duża, antidotum warzy się w małej dawce bo szybko wietrzeje. Kociołek najmniejszego rozmiaru, ten cynowy… biorąc pod uwagę temperaturę płomienia, objętość substancji…bezoar nie lubi zbytniego gorąca… – uniosła spojrzenie w ciemne niebo przecięte strugami szarego deszczu, pomilczała chwilę, intensywnie przeliczając potencjalne ryzyko pożaru i agresywność wymieszanych substancji – eksplozja kociołka z antidotum wejdzie w reakcję z drugim. Porcja czyścioszka jest jednak o wiele większa, zawiera w sobie dużo więcej wody. Biorąc to wszystko pod uwagę, a także fakt, że w obecnej fazie mamy przybierający księżyc z wysoką iluminacją, nie sądzę, by wyszedł nam z tego pożar, Brendanie. Co zaś tyczy się stanu mojej pracowni…
Wzruszyła ramionami, wróciła do niego spojrzeniem z pogodnym wyrazem twarzy; cokolwiek się tam stało, wierzyła, że sobie z tym poradzi. Wybuchy kociołków zdarzały się każdemu, nawet alchemikom z jej doświadczeniem. Otworzyła usta by dodać coś jeszcze, podziękować za ofertę pomocy, ale wtedy ponad aurorskim ramieniem dostrzegła sylwetkę tak znajomą, że aż musiała przetrzeć oczy palcami w wyrazie głębokiego zaskoczenia. Gdy odjęła dłonie od twarzy i zamrugała parę razy, a obraz się w końcu wyklarował, nadal widziała Elrica.
– Elric? – Niedowierzanie odbiło się w jej tonie wyraźnie, jak księżyc w kałuży. – Mogłabym cię spytać o to samo – fuknęła, zaplatając ramiona na piersi, ale ognik irytacji zgasł tak szybko jak się pojawił. Nie potrafiła się na niego gniewać, nawet jeśli sugerował, że powinna siedzieć w chacie.
– Ach tak? – Spojrzała wojowniczo w stronę Brendana, gdy ten przyznał Elricowi rację. – Szanowni panowie, informuję uprzejmie, że jestem dokładnie w tym miejscu w którym być powinnam. Bez względu na to, czy skutkiem tej obecności jest eksplozja kociołka albo dwóch – rzekła, zadzierając brodę ku górze i już-już chciała odwrócić się na pięcie, odejść za ministrem (jeju, to naprawdę był minister) i pozostałymi Zakonnikami, kiedy coś ją tknęło, a sumienie zaprotestowało. Uśmiechnęła się do Elrica łagodnie, bez skrępowania sięgnęła dłonią jego twarzy, pogłaskała policzek.
– Cieszę się, że cię tu widzę. Zbyt długo ciążył mi ten sekret.
Nie zatrzymywała go zbyt długo; uśmiech wciąż plątał się na wargach, gdy Brendan zaprosił ją gestem do pubu, podziękowała mu skinieniem głowy i zniknęła we wnętrzu. Przeczesała lekko wilgotne włosy palcami, przerzuciła długi warkocz przez ramię i przez chwilę zastanawiała się nad miejscem. Pozostawiona przez ministra torba wyglądała ciekawie, ale jednocześnie miała wrażenie, że siedzą tam rzeczy o wiele gorsze niż czaszka, więc zdecydowała się usiąść nieco dalej. Na wszelki wypadek. Jeden intruz w jej głowie był kompletnie wystarczający.
|8, mili państwo
– Eksplozja… – Prima znów się zamyśliła, potarła kark dłonią i umknęła pod jeden z najbliższych daszków. Nie napadało na nią zbyt mocno, ale i tak czuła nieprzyjemne, chłodne uczucie wilgoci obejmujące ciało. Brakowało jej jeszcze przeziębienia do kompletu, no naprawdę. Chusteczki, smarkanie… ach, przecież nie o tym miała teraz myśleć. Eksplozja, Prima. Myśl o eksplozji. – Nie mogła być duża, antidotum warzy się w małej dawce bo szybko wietrzeje. Kociołek najmniejszego rozmiaru, ten cynowy… biorąc pod uwagę temperaturę płomienia, objętość substancji…bezoar nie lubi zbytniego gorąca… – uniosła spojrzenie w ciemne niebo przecięte strugami szarego deszczu, pomilczała chwilę, intensywnie przeliczając potencjalne ryzyko pożaru i agresywność wymieszanych substancji – eksplozja kociołka z antidotum wejdzie w reakcję z drugim. Porcja czyścioszka jest jednak o wiele większa, zawiera w sobie dużo więcej wody. Biorąc to wszystko pod uwagę, a także fakt, że w obecnej fazie mamy przybierający księżyc z wysoką iluminacją, nie sądzę, by wyszedł nam z tego pożar, Brendanie. Co zaś tyczy się stanu mojej pracowni…
Wzruszyła ramionami, wróciła do niego spojrzeniem z pogodnym wyrazem twarzy; cokolwiek się tam stało, wierzyła, że sobie z tym poradzi. Wybuchy kociołków zdarzały się każdemu, nawet alchemikom z jej doświadczeniem. Otworzyła usta by dodać coś jeszcze, podziękować za ofertę pomocy, ale wtedy ponad aurorskim ramieniem dostrzegła sylwetkę tak znajomą, że aż musiała przetrzeć oczy palcami w wyrazie głębokiego zaskoczenia. Gdy odjęła dłonie od twarzy i zamrugała parę razy, a obraz się w końcu wyklarował, nadal widziała Elrica.
– Elric? – Niedowierzanie odbiło się w jej tonie wyraźnie, jak księżyc w kałuży. – Mogłabym cię spytać o to samo – fuknęła, zaplatając ramiona na piersi, ale ognik irytacji zgasł tak szybko jak się pojawił. Nie potrafiła się na niego gniewać, nawet jeśli sugerował, że powinna siedzieć w chacie.
– Ach tak? – Spojrzała wojowniczo w stronę Brendana, gdy ten przyznał Elricowi rację. – Szanowni panowie, informuję uprzejmie, że jestem dokładnie w tym miejscu w którym być powinnam. Bez względu na to, czy skutkiem tej obecności jest eksplozja kociołka albo dwóch – rzekła, zadzierając brodę ku górze i już-już chciała odwrócić się na pięcie, odejść za ministrem (jeju, to naprawdę był minister) i pozostałymi Zakonnikami, kiedy coś ją tknęło, a sumienie zaprotestowało. Uśmiechnęła się do Elrica łagodnie, bez skrępowania sięgnęła dłonią jego twarzy, pogłaskała policzek.
– Cieszę się, że cię tu widzę. Zbyt długo ciążył mi ten sekret.
Nie zatrzymywała go zbyt długo; uśmiech wciąż plątał się na wargach, gdy Brendan zaprosił ją gestem do pubu, podziękowała mu skinieniem głowy i zniknęła we wnętrzu. Przeczesała lekko wilgotne włosy palcami, przerzuciła długi warkocz przez ramię i przez chwilę zastanawiała się nad miejscem. Pozostawiona przez ministra torba wyglądała ciekawie, ale jednocześnie miała wrażenie, że siedzą tam rzeczy o wiele gorsze niż czaszka, więc zdecydowała się usiąść nieco dalej. Na wszelki wypadek. Jeden intruz w jej głowie był kompletnie wystarczający.
|8, mili państwo
świeć nam żywym, świeć umarłym
Boczna sala
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Devon :: Plymouth :: Pub "Królicza Łapka"