Morsmordre :: Devon :: Plymouth :: Pub "Królicza Łapka"
Boczna sala
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★
Boczna sala
Małe, dość puste pomieszczenie z wysłużoną drewnianą podłogą pokrytą wytartymi śladami. Pod ścianami stoi kilka ław, lecz oprócz nich próżno by szukać innych mebli - poza stoliczkiem z dużym gramofonem, pod którym znajduje się karton z podpisanymi płytami. Sala służy potańcówkom rozkwitającym wieczorami; zbierają się tu goście w każdym wieku, żeby ruszyć do tańca, a ci, którym doskwierają wszelkie opory, mogą pozbyć się ich dzięki mnogości alkoholów oferowanych przy barze.
W pierwszej chwili nie spostrzegła nawet, że w Plymouth – w przeciwieństwie do tego zakątka Szkocji, z którego ją wyrwało – leje jak z cebra. Albo raczej nie przejęła się tym zbytnio, przede wszystkim skupiając na pozostających bez odpowiedzi pytaniach i wciąż przyśpieszającym bieg serca napięciu. Skinęła przyjaciółce głową w formie niemego podziękowania, gdy ta pociągnęła ją w stronę oferującego choć odrobinę osłony daszku; rozsądnie. Nie była ubrana odpowiednio do pogody, zapewne jutro będzie musiała sięgnąć po Auxilika, by móc w stanie normalnie funkcjonować. – Justine – przywitała się oszczędnie, gdy dołączyła do nich szwagierka Adriany, wpierw ogniskując spojrzenie na twarzy aurorki, później – na palonym przez nią papierosie. Przez krótką chwilę rozważała, czy nie zapytać Tonks o możliwość poczęstunku, prędko jednak zrezygnowała; dopóki trwała wojna, a tytoń był nie lada rarytasem, nie powinna się z nim zbytnio zaprzyjaźniać. – Musisz mieć rację – przytaknęła Addzie, krzyżując przy tym ramiona nie tylko dlatego, że odczuła ukłucie wstydu – powinna zrozumieć to już wcześniej, sama – ale i z powodu mocniejszego podmuchu wiatru, który bezceremonialnie wpraszał się pod materiał tweedowej marynarki. – Jackie – powtórzyła śladem towarzyszki, gdy dołączyła do nich kolejna czarownica; nie wiedziała, czy Rineheart mogła mieć jakieś obiekcje względem takiej poufałości – powinna zwracać się do niej po nazwisku, a może pełnym imieniem? – jednak nie miała siły, by dopytywać o to akurat teraz. Skinęła również głową, gdy ta zwróciła uwagę na rosnący z każdą minutą tłum ludzi zjawiających się pod „Króliczą łapką”.
Nie musieli czekać długo, a na końcu zalewanej strugami deszczu uliczki objawiło się jasnobłękitne światło, które następnie przemknęło nad ich głowami – przywiodło ono na myśl niedawne spotkanie z feniksem, przez co serce Maeve znów zalała fala wzruszenia. Wraz z pojawieniem się wśród nich prawowitego ministra magii, strażniczka skupiła się na tu i teraz, odsuwając uczucia na bok; zostali wezwani nie bez powodu, nie miała względem tego najmniejszych wątpliwości, przede wszystkim pragnęła więc dowiedzieć się, jaki cel przyświecał sir Longbottomowi i w jaki sposób mogła mu się przysłużyć.
Ruszyła do wnętrza śladem pozostałych, dopiero wtedy przyglądając się mijającym ją czarodziejom; odpowiedziała Brendanowi skinięciem głową, przemknęła spojrzeniem po twarzy Billy'ego i towarzyszących mu osób, w końcu zahaczyła nim i o trzymającą się w grupie młodzież. Poczekała, aż sala, którą poznała podczas wrześniowej potańcówki, zostanie dostosowane do ich potrzeb, nim wślizgnęła się do środka; nie zdążyła zareagować na słowa ministra, dwójka aurorów momentalnie zajęła się sprawdzeniem wnętrza i zabezpieczeniem go z myślą o mającym rozpocząć się niebawem spotkaniu. Chciała usiąść obok przyjaciółki, odczekała jednak chwilę, tak na wszelki wypadek, wypatrując wśród mijających ją twarzy tej należącej do Michaela; czy miał się jeszcze pojawić, czy powinna odstąpić mu miejsce u boku żony? Zanim podjęła decyzję i zbliżyła się do drugiej przedstawicielki demimozów, ta wdała się w rozmowę z jakimś młodzikiem, zaczęła zmieniać swe położenie na siedzisku; nie miała zamiaru im przeszkadzać, cokolwiek ta wymiana zdań oznaczała. W międzyczasie podchwyciła spojrzenie Thalii, a także trzymającego się blisko niej Vincenta, próbując złożyć usta w bladym uśmiechu. Przemknęła wzrokiem po wszystkich tych, którzy znaleźli się już w sali, na dłużej zatrzymując spojrzenie na Marceliusie. W końcu sytuacja wyklarowała się, bezimienny chłopak zniknął, a Maeve wykorzystała okazję, by opaść na ławę obok Ady i zaczesać wilgotne włosy do tyłu, byle tylko przestały kleić się do twarzy.
Nie chciała wtrącać się w rozmowę jej i Justine, odczekała więc, aż nadarzy się dogodna do tego okazja, i dopiero wtedy mruknęła do przyjaciółki w założeniu pokrzepiające słowa, nieznacznie pochylając się w kierunku jej ucha. – Na pewno nic mu nie jest. – Sama chciałaby móc je usłyszeć.
Wtedy, wciąż obejmując się ramionami, wlepiła wzrok w porzuconą przez sir Longbottoma torbę, marszcząc przy tym brwi. Miała nadzieję, że obrady rozpoczną się lada chwila.
| siadam na 3
Nie musieli czekać długo, a na końcu zalewanej strugami deszczu uliczki objawiło się jasnobłękitne światło, które następnie przemknęło nad ich głowami – przywiodło ono na myśl niedawne spotkanie z feniksem, przez co serce Maeve znów zalała fala wzruszenia. Wraz z pojawieniem się wśród nich prawowitego ministra magii, strażniczka skupiła się na tu i teraz, odsuwając uczucia na bok; zostali wezwani nie bez powodu, nie miała względem tego najmniejszych wątpliwości, przede wszystkim pragnęła więc dowiedzieć się, jaki cel przyświecał sir Longbottomowi i w jaki sposób mogła mu się przysłużyć.
Ruszyła do wnętrza śladem pozostałych, dopiero wtedy przyglądając się mijającym ją czarodziejom; odpowiedziała Brendanowi skinięciem głową, przemknęła spojrzeniem po twarzy Billy'ego i towarzyszących mu osób, w końcu zahaczyła nim i o trzymającą się w grupie młodzież. Poczekała, aż sala, którą poznała podczas wrześniowej potańcówki, zostanie dostosowane do ich potrzeb, nim wślizgnęła się do środka; nie zdążyła zareagować na słowa ministra, dwójka aurorów momentalnie zajęła się sprawdzeniem wnętrza i zabezpieczeniem go z myślą o mającym rozpocząć się niebawem spotkaniu. Chciała usiąść obok przyjaciółki, odczekała jednak chwilę, tak na wszelki wypadek, wypatrując wśród mijających ją twarzy tej należącej do Michaela; czy miał się jeszcze pojawić, czy powinna odstąpić mu miejsce u boku żony? Zanim podjęła decyzję i zbliżyła się do drugiej przedstawicielki demimozów, ta wdała się w rozmowę z jakimś młodzikiem, zaczęła zmieniać swe położenie na siedzisku; nie miała zamiaru im przeszkadzać, cokolwiek ta wymiana zdań oznaczała. W międzyczasie podchwyciła spojrzenie Thalii, a także trzymającego się blisko niej Vincenta, próbując złożyć usta w bladym uśmiechu. Przemknęła wzrokiem po wszystkich tych, którzy znaleźli się już w sali, na dłużej zatrzymując spojrzenie na Marceliusie. W końcu sytuacja wyklarowała się, bezimienny chłopak zniknął, a Maeve wykorzystała okazję, by opaść na ławę obok Ady i zaczesać wilgotne włosy do tyłu, byle tylko przestały kleić się do twarzy.
Nie chciała wtrącać się w rozmowę jej i Justine, odczekała więc, aż nadarzy się dogodna do tego okazja, i dopiero wtedy mruknęła do przyjaciółki w założeniu pokrzepiające słowa, nieznacznie pochylając się w kierunku jej ucha. – Na pewno nic mu nie jest. – Sama chciałaby móc je usłyszeć.
Wtedy, wciąż obejmując się ramionami, wlepiła wzrok w porzuconą przez sir Longbottoma torbę, marszcząc przy tym brwi. Miała nadzieję, że obrady rozpoczną się lada chwila.
| siadam na 3
Maeve Clearwater
Zawód : Rebeliant, wywiadowca
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
The moments of peace that we find sometimes, they aren't anything but warfare, thinly disguised.
OPCM : 22+1
UROKI : 32+4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
Sala zapełniała się ludźmi, niektórzy siadali w milczeniu, inni wciskając się gdzieś razem. Niewiele osób wydawało się rozmawiać, a ci, którzy na rozmowę się pokusili, wydawali się zbić w jedną grupę. Albo większą grupę i mniejsze grupy. Już samo rozważanie czegokolwiek wydawało się tylko pogłębiać skonfundowanie, rzuciła więc tylko zrozumiałe spojrzenie Marcelowi kiedy sam skomentował, że raczej żadne z nich nie miało dokładnego pojęcia, czemu się tu znajdowali. Mimo wszystko skinęła głową w podziękowaniu, doceniając chociaż tę odrobinę przypuszczeń na które mogli się teraz pokusić.
Na pytanie co u niej zawahała się chwilę. Nie wiedziała nawet, jak opisać ostatnie miesiące, a część rzeczy, o których mogłaby powiedzieć, była najpewniej chłopakowi nieznajoma i być może obojętna. W końcu czy Marcel mógł przejmować się tym, że udało jej się zdjąć klątwę, o której sam nawet nie wiedział.
- Lepiej niż było. A jak u ciebie? – Siedział w Londynie, miejscu o wiele bardziej niebezpiecznym, niż ona, przynajmniej pod względem otaczających go ludzi. – Gdybyś…gdybyście wszyscy kiedyś potrzebowali pomocy i byli w okolicach portów to dajcie znać. – Miała swoje znajomości czy kontakty, pod paroma różnymi twarzami. Jeżeli to mogłoby im pomóc, nie miała nic przeciwko temu, aby pomóc jeżeli była możliwość. Chociaż dla lepszego życia ich wszystkich miała nadzieję, że nie zajdzie potrzeba.
- Ah, skoro tak… - uspokojona zapewnieniem Jamesa rozejrzała się po okolicy zanim jej oczy nie wróciły na nowo do towarzystwa, zwłaszcza kiedy odezwał się Herbert. – Nie wiem, czy to nie jedyny raz w życiu poza szkolnymi sprawdzianami, gdzie jednak chciałabym znać odpowiedź. – Rzuciła mu uśmiech, obracając się jednak zaraz w stronę siedzącego obok niej nieznajomego, ściskając jego dłoń w pewny ale nie mocny sposób.
- Bardzo miło mi poznać. Wellers, Thalia. Ale znajomi mówią Thalia. Albo innym imieniem, jak trzeba. – Ilość Tonksów na pewno też nie była czymś, czym chciała sobie zaprzątać głowę teraz, bo zdecydowanie zatrzymała się na mniejszej ilości. Skupiła więc swoją uwagę na siedzącym obok człowieku, a przynajmniej do momentu kiedy kwestia imion nie wróciła, tym razem z Summersem.
- Jeszcze mi wiek wypomnij – odburknęła, żartobliwie mimo wszystko. Ostatecznie już nie wiedziała, czy przyszedł tu porozmawiać, czy chciał usiąść, ale dopóki nie zapytał, to nie miała pojęcia. – Chcesz tu usiąść czy nie? – Zerknęłą na Vincenta, wiedząc, że musiałaby go przesadzić pewnie też, bo zajęła mu miejsce już a z drugiej strony siedziała już inna osoba.
- Dobrze też, że jesteś cała, Neala. Wydaje mi się, że wszyscy jakoś przetrwali… - a przynajmniej taką miała nadzieję. Nie chciała o tym za bardzo rozpowiadać, ale szybko przeszli do innego tematu, który wydawał się bardziej spokojniejszy. Neutralny. Jakikolwiek inny. – Morskich i takich które morskie są niekoniecznie. Jeżeli oczywiście lubisz opowieści z innych krajów, to wydaje mi się, że mam sporo dobrych materiałów. Tych z bliższych kontynentów ale i dalszych, gdzie zwyczaje są zupełnie inne. Tylko nie chcę teraz zawracać wam głowy przed spotkaniem. – Zaśmiała się lekko na chorobę morską, ale nie odpowiedziała, pozostawiając Herbertowi możliwość odpowiedzenia na to pytanie.
Jak się Olivier upomni o miejsce to wraz z Vincentem siądziemy na 15 i 14 (zwalniając 22 i 9). Jak nie to siedzimy gdzie siedzimy.
Na pytanie co u niej zawahała się chwilę. Nie wiedziała nawet, jak opisać ostatnie miesiące, a część rzeczy, o których mogłaby powiedzieć, była najpewniej chłopakowi nieznajoma i być może obojętna. W końcu czy Marcel mógł przejmować się tym, że udało jej się zdjąć klątwę, o której sam nawet nie wiedział.
- Lepiej niż było. A jak u ciebie? – Siedział w Londynie, miejscu o wiele bardziej niebezpiecznym, niż ona, przynajmniej pod względem otaczających go ludzi. – Gdybyś…gdybyście wszyscy kiedyś potrzebowali pomocy i byli w okolicach portów to dajcie znać. – Miała swoje znajomości czy kontakty, pod paroma różnymi twarzami. Jeżeli to mogłoby im pomóc, nie miała nic przeciwko temu, aby pomóc jeżeli była możliwość. Chociaż dla lepszego życia ich wszystkich miała nadzieję, że nie zajdzie potrzeba.
- Ah, skoro tak… - uspokojona zapewnieniem Jamesa rozejrzała się po okolicy zanim jej oczy nie wróciły na nowo do towarzystwa, zwłaszcza kiedy odezwał się Herbert. – Nie wiem, czy to nie jedyny raz w życiu poza szkolnymi sprawdzianami, gdzie jednak chciałabym znać odpowiedź. – Rzuciła mu uśmiech, obracając się jednak zaraz w stronę siedzącego obok niej nieznajomego, ściskając jego dłoń w pewny ale nie mocny sposób.
- Bardzo miło mi poznać. Wellers, Thalia. Ale znajomi mówią Thalia. Albo innym imieniem, jak trzeba. – Ilość Tonksów na pewno też nie była czymś, czym chciała sobie zaprzątać głowę teraz, bo zdecydowanie zatrzymała się na mniejszej ilości. Skupiła więc swoją uwagę na siedzącym obok człowieku, a przynajmniej do momentu kiedy kwestia imion nie wróciła, tym razem z Summersem.
- Jeszcze mi wiek wypomnij – odburknęła, żartobliwie mimo wszystko. Ostatecznie już nie wiedziała, czy przyszedł tu porozmawiać, czy chciał usiąść, ale dopóki nie zapytał, to nie miała pojęcia. – Chcesz tu usiąść czy nie? – Zerknęłą na Vincenta, wiedząc, że musiałaby go przesadzić pewnie też, bo zajęła mu miejsce już a z drugiej strony siedziała już inna osoba.
- Dobrze też, że jesteś cała, Neala. Wydaje mi się, że wszyscy jakoś przetrwali… - a przynajmniej taką miała nadzieję. Nie chciała o tym za bardzo rozpowiadać, ale szybko przeszli do innego tematu, który wydawał się bardziej spokojniejszy. Neutralny. Jakikolwiek inny. – Morskich i takich które morskie są niekoniecznie. Jeżeli oczywiście lubisz opowieści z innych krajów, to wydaje mi się, że mam sporo dobrych materiałów. Tych z bliższych kontynentów ale i dalszych, gdzie zwyczaje są zupełnie inne. Tylko nie chcę teraz zawracać wam głowy przed spotkaniem. – Zaśmiała się lekko na chorobę morską, ale nie odpowiedziała, pozostawiając Herbertowi możliwość odpowiedzenia na to pytanie.
Jak się Olivier upomni o miejsce to wraz z Vincentem siądziemy na 15 i 14 (zwalniając 22 i 9). Jak nie to siedzimy gdzie siedzimy.
So heed the words from sailors old
Beware the dreams with eyes of gold
And though he'll speak of quests and powers...
...blessed, ignore the lies you're told
Beware the dreams with eyes of gold
And though he'll speak of quests and powers...
...blessed, ignore the lies you're told
Thalia Wellers
Zawód : Żeglarz, handlarz, przemytnik
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
OPCM : 13+2
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0+1
TRANSMUTACJA : 5+2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
Żartobliwe odburknięcie Thalii spotkało się z porozumiewawczym uśmiechem Summersa, który przy okazji pokiwał przecząco głową. Spoglądając na stołek, na którym siedziała, nie mógł jednak nie odpowiedzieć na jej pytanie. Na swój sposób, oczywiście.
— Nie wypada, żeby dama siedziała na stołku. Zasłużyłaś sobie na oparcie, Thals — głos mężczyzny był naznaczony swoistym rozbawieniem, teraz pomieszanym także z czułością. Zazwyczaj przecież tak zwracał się do swoich koleżanek, a w związku z Thalią nie zamierzał traktować jej inaczej. Większość kobiet siedziała już przecież na wygodnym siedzeniu (sam sprawdził i mógł potwierdzić), a Thalia spędzająca większość życia w raczej większej niż mniejszej niewygodzie mogła sobie raz jeden pozwolić na chociaż minimalny komfort zapewniany przez ławę z oparciem. Może sytuacja wyglądałaby inaczej, gdyby wiedział, że zależało jej na siedzeniu niedaleko Vincenta, może wróciłby na zajmowane przez siebie wcześniej miejsce, gdyby nie pytanie, które zadała Thalia. Ale skoro już je zadała, to nie wypadało przecież go pomijać, prawda? — A że trzymam damy w wysokim mniemaniu, czy zechce mi pani uczynić zaszczyt eskorty na upatrzone sobie miejsce? — spytał rozbawiony, nachylając się nad Thalią tak, aby to ona słyszała jego słowa. Właściwie nie miał konkretnego powodu na uczynienie tego w ten sposób, skoro niedługo później miał ukazać swoje zamiary wszystkim jednym, prostym gestem. Podarował Thalii swoje ramię w przerysowanej, nieco teatralnej manierze, mając nadzieję, że nie będzie mu miała tego za złe. Dokładnie tak samo eskortował ją przecież w Yorkshire, wtedy też grali drobny teatrzyk. — Gdzież to pragną spocząć twe — nie potrafił utrzymać powagi, parsknięcie cichym śmiechem (przecież Lord Minister był całkiem niedaleko!) musiało wydostać się z jego ust, a przez to potrzebował dłuższej chwili, żeby ochłonąć i dokończyć to, co zaczął. Nabrał jeszcze raz powietrza w usta, ale nie zdążył nawet spojrzeć na Thalię, nim roześmiał się raz jeszcze. — Twoje... Twoje zmęczone członki? — miał nadzieję, że zrozumie, że nie śmiał się z niej, a z tego pokracznego języka wysokich sfer. Niemniej jednak poprowadził Thalię do miejsca obok Herberta, a po wszystkim zajął wcześniej zajmowany przez nią stołek.
| już na pewno siadam na 22, Thalia według wcześniejszego dopisku w jej poście.
— Nie wypada, żeby dama siedziała na stołku. Zasłużyłaś sobie na oparcie, Thals — głos mężczyzny był naznaczony swoistym rozbawieniem, teraz pomieszanym także z czułością. Zazwyczaj przecież tak zwracał się do swoich koleżanek, a w związku z Thalią nie zamierzał traktować jej inaczej. Większość kobiet siedziała już przecież na wygodnym siedzeniu (sam sprawdził i mógł potwierdzić), a Thalia spędzająca większość życia w raczej większej niż mniejszej niewygodzie mogła sobie raz jeden pozwolić na chociaż minimalny komfort zapewniany przez ławę z oparciem. Może sytuacja wyglądałaby inaczej, gdyby wiedział, że zależało jej na siedzeniu niedaleko Vincenta, może wróciłby na zajmowane przez siebie wcześniej miejsce, gdyby nie pytanie, które zadała Thalia. Ale skoro już je zadała, to nie wypadało przecież go pomijać, prawda? — A że trzymam damy w wysokim mniemaniu, czy zechce mi pani uczynić zaszczyt eskorty na upatrzone sobie miejsce? — spytał rozbawiony, nachylając się nad Thalią tak, aby to ona słyszała jego słowa. Właściwie nie miał konkretnego powodu na uczynienie tego w ten sposób, skoro niedługo później miał ukazać swoje zamiary wszystkim jednym, prostym gestem. Podarował Thalii swoje ramię w przerysowanej, nieco teatralnej manierze, mając nadzieję, że nie będzie mu miała tego za złe. Dokładnie tak samo eskortował ją przecież w Yorkshire, wtedy też grali drobny teatrzyk. — Gdzież to pragną spocząć twe — nie potrafił utrzymać powagi, parsknięcie cichym śmiechem (przecież Lord Minister był całkiem niedaleko!) musiało wydostać się z jego ust, a przez to potrzebował dłuższej chwili, żeby ochłonąć i dokończyć to, co zaczął. Nabrał jeszcze raz powietrza w usta, ale nie zdążył nawet spojrzeć na Thalię, nim roześmiał się raz jeszcze. — Twoje... Twoje zmęczone członki? — miał nadzieję, że zrozumie, że nie śmiał się z niej, a z tego pokracznego języka wysokich sfer. Niemniej jednak poprowadził Thalię do miejsca obok Herberta, a po wszystkim zajął wcześniej zajmowany przez nią stołek.
| już na pewno siadam na 22, Thalia według wcześniejszego dopisku w jej poście.
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
Kiedy upewnił się, że Iris nic nie jest, ujął ją za dłoń i stał tak jeszcze chwilę, przypatrując się ludziom wchodzącym do środka. Dałby sobie rękę uciąć, że widział Nealę; spędzali ze sobą dostatecznie dużo czasu, żeby poznał te rude pukle wszędzie. Brwi samoistnie zbiegły się ku sobie, bo Teda ogarnęło chwilowe niezrozumienie - co ona tutaj robiła? Była uzdolnioną czarownicą, ale nie sądził, że feniks również i ją mógł tutaj przywołać.
- To moja... uczennica. Stażystka. Neala - podpowiedział Iris. - Mówiłem ci o niej niedawno. Dobrze sobie radzi przy chorych i rannych - uśmiechnął się lekko. Był z niej dumny, choć jeszcze jej tego nie przyznał. Uczyła się szybko, wiedzę pojmowała w locie, a praktyka sprawiała jej coraz mniej problemów. - Wejdźmy do środka, bo zaraz zmokniemy na amen.
Pociągnął ją lekko, splatając swoje palce z jej własnymi, zmierzając ku drzwiom, ale nim do nich dotarł, do jego uszu dotarł znajomy szelest miotlich witek. Pierwszą myślą był Billy - trafioną, jak prędko zauważył. Zupełnie zapomniał, że niczego nie powiedział bratu, nawet się nie zająknął w liście. Zapomniał? Prawdopodobnie tak, choć może słowo to działa nieco na wyrost. Iris była naczelnym świadkiem, że w menażerii Woolmanów zaledwie bywał - Latarnia i jej pacjenci wymagali jego stałego dozoru, całą energię i uwagę skupiał właśnie na niej, żonie serwując na przekąskę o północy szczere, ale smutne przeprosiny, że dzisiaj też wrócił późno.
Żonie. Właśnie.
Świadomość spadła na niego nagle i stawała się tym cięższa, im bliżej nich znajdował się Billy. Przełknął ślinę, zerknął na Iris przepraszająco. Nie powiedział.
- Billy, dobrze cię widzieć całego i zdrowego - przywitał go braterskim uściskiem. Odsunął się po chwili, tym razem uwagę dzieląc między dwójkę najbliższych mu osób. - Nie będzie na to dobrego momentu, zwłaszcza teraz - odchrząknął jak przed toastem. - To Iris, moja żona. Pobraliśmy się na Festiwalu Lata, na uroczystości Chabrowych Ślubów. - w gardle dziwnie mu zaschło. - To Billy, mój starszy brat. Czy wy... - nie wiedział, nie był pewien, ale obserwacja ich twarzy kazała mu sądzić, że mieli ze sobą coś wspólnego. - Znacie się?
Z wnętrza sali dobiegły ich drobne hałasy, głosy rozmów i szuranie krzeseł.
- Chyba powinniśmy być już w środku - podrzucił. - Porozmawiamy później? - spojrzenie przeniósł na brata.
Nie puścił dłoni Iris, aż nie podeszli do drzwi, które otworzył, wpuszczając swoją rodzinę przodem, samemu wchodząc zaraz za nimi. Wyciągnął od razu różdżkę i osuszył nią ubranie, włosy zaczesując trochę do tyłu. Uniósł dłoń ku górze w geście powitania, kiedy skrzyżował spojrzenie z Nealą. Skinął też głową z lekkim uśmiechem Oliverowi i Brendanowi.
- To moja... uczennica. Stażystka. Neala - podpowiedział Iris. - Mówiłem ci o niej niedawno. Dobrze sobie radzi przy chorych i rannych - uśmiechnął się lekko. Był z niej dumny, choć jeszcze jej tego nie przyznał. Uczyła się szybko, wiedzę pojmowała w locie, a praktyka sprawiała jej coraz mniej problemów. - Wejdźmy do środka, bo zaraz zmokniemy na amen.
Pociągnął ją lekko, splatając swoje palce z jej własnymi, zmierzając ku drzwiom, ale nim do nich dotarł, do jego uszu dotarł znajomy szelest miotlich witek. Pierwszą myślą był Billy - trafioną, jak prędko zauważył. Zupełnie zapomniał, że niczego nie powiedział bratu, nawet się nie zająknął w liście. Zapomniał? Prawdopodobnie tak, choć może słowo to działa nieco na wyrost. Iris była naczelnym świadkiem, że w menażerii Woolmanów zaledwie bywał - Latarnia i jej pacjenci wymagali jego stałego dozoru, całą energię i uwagę skupiał właśnie na niej, żonie serwując na przekąskę o północy szczere, ale smutne przeprosiny, że dzisiaj też wrócił późno.
Żonie. Właśnie.
Świadomość spadła na niego nagle i stawała się tym cięższa, im bliżej nich znajdował się Billy. Przełknął ślinę, zerknął na Iris przepraszająco. Nie powiedział.
- Billy, dobrze cię widzieć całego i zdrowego - przywitał go braterskim uściskiem. Odsunął się po chwili, tym razem uwagę dzieląc między dwójkę najbliższych mu osób. - Nie będzie na to dobrego momentu, zwłaszcza teraz - odchrząknął jak przed toastem. - To Iris, moja żona. Pobraliśmy się na Festiwalu Lata, na uroczystości Chabrowych Ślubów. - w gardle dziwnie mu zaschło. - To Billy, mój starszy brat. Czy wy... - nie wiedział, nie był pewien, ale obserwacja ich twarzy kazała mu sądzić, że mieli ze sobą coś wspólnego. - Znacie się?
Z wnętrza sali dobiegły ich drobne hałasy, głosy rozmów i szuranie krzeseł.
- Chyba powinniśmy być już w środku - podrzucił. - Porozmawiamy później? - spojrzenie przeniósł na brata.
Nie puścił dłoni Iris, aż nie podeszli do drzwi, które otworzył, wpuszczając swoją rodzinę przodem, samemu wchodząc zaraz za nimi. Wyciągnął od razu różdżkę i osuszył nią ubranie, włosy zaczesując trochę do tyłu. Uniósł dłoń ku górze w geście powitania, kiedy skrzyżował spojrzenie z Nealą. Skinął też głową z lekkim uśmiechem Oliverowi i Brendanowi.
jesteś wolny
a jeśli nie uwierzysz, będziesz w dłoń ujęty
przez czas, przez czas - przeklęty
przez czas, przez czas - przeklęty
Ted Moore
Zawód : uzdrowiciel
Wiek : 27
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
i must not fear
fear is the mind-killer
fear is the
little-death
fear is the mind-killer
fear is the
little-death
OPCM : 5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 30 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Znajomy głos, urocze, miękkie zdrobnienie. Nie musiała spoglądać w tamtym kierunku, żeby wiedzieć, że tam jest. A jednak wzrok podążył za wyczekiwanym jestestwem, zawiesiła spojrzenie ciemnych oczu na przemoczonym od upadku Teddym, pozwalając mu do siebie dopaść, objąć się. Sama zamknęła go w uścisku własnych ramion, wciąż jeszcze pachniał Latarnią, ale zdążyła się przyzwyczaić do tego zapachu. Na chwilę świat wokół przestał istnieć, broda Iris spoczęła na ramieniu męża i trwała tak przez moment, nim nie sięgnął do jej policzków, aby przyjrzeć jej się dokładnie. Nie ucierpiała na upadku, na pewno nie mocno. Ale lubiła, gdy się o nią troszczył, uwielbiała jego ciepłe i cierpliwe dłonie na własnej skórze.
— Nic mi nie jest. A tobie? — spytała cicho, ukradkiem przyglądając się mu w poszukiwaniu jakiegoś śladu. Ted ze swoją wiedzą magimedyczną mógłby ją z powodzeniem oszukać i wmówić, że nic mu nie było, na całe szczęście jednak marny był z niego kłamca. Właściwie gdyby leczył tak, jak kłamał, nie mieliby co włożyć do garnka. — Też widziałam feniksa, wracałam z pracy — szepnęła ściszonym głosem, rozglądając się wokół z uwagą. Obecność znajomych twarzy, zwłaszcza tych aurorskich, odrobinę uspokajała. To musiało być ważne spotkanie. — Są tu aurorzy — szepnęła do Teda, zagryzając wnętrze policzka. — I my. Sprawa musi być poważna — dodała, pozwalając mu złapać się za wolną rękę. Dostrzegła wspomnianą przez męża rudowłosą dziewczynę, jednak zaraz powróciła spojrzeniem do Teda, uśmiechając się do niego szeroko i wdzięcznie. — Dobrze, że masz utalentowaną pomoc, mój drogi — naprawdę się z tego cieszyła. Widziała, jak często Ted wracał z pracy kompletnie bez sił i choć nie towarzyszyła mu w codziennych czynnościach, dobrze wiedziała, jak silne jest u niego poczucie obowiązku. Dziewczyna była w naprawdę dobrych rękach a jeżeli tu była, miała też pewnie sporo oleju w głowie.
Niemalże na zawołanie zatrzymała się w półkroku, gdy zrobił to Ted. Podążyła wzrokiem za tym jego, aby dostrzec wreszcie znajomą sylwetkę Williama. Wydawało się, że ten gdy tylko ich dostrzegł, chciał o coś spytać, niegrzecznie było więc teraz wchodzić do środka i niczym się nie przejmować. Nie wiedziała, jakie stosunki łączą braci, nie naciskała na spotkania, uważając, że gdy będzie do tego dobra okazja, Ted sam je zaproponuje. Nie spodziewała się jednak, że nie wspomniał bratu nawet w liście o szybko zawartym ślubie. Dlatego też przywitała starszego Moore'a szerokim uśmiechem i skinieniem głowy, jednakże uśmiech ów ścierał się z jej ust wraz z każdą sekundą, która minęła od momentu, gdy Ted odsunął się od nich nieco.
Czy to deszcz, czy słowa Teda sprawiły, że poczuła zimny dreszcz spływający w dół jej pleców? Otworzyła szerzej oczy, wyraźnie zaskoczona całą sytuacją, spoglądając tak najpierw na męża, a później — już zdecydowanie bardziej łagodnie i przepraszająco, na szwagra.
— Przepraszam William, gdybym wiedziała, że Ted zapomniał, sama bym ci napisała... — zaczęła od przeprosin, bo jakżeby inaczej? Nie było dobrego momentu, w tym jednym Ted miał naprawdę rację. — Przepraszam też za niego, ze stresu chyba stracił pamięć... — dodała, obejmując ramię Teda swoimi ramionami. Przecież już wcześniej mówili, że się znają, na obrzędzie z początku Festiwalu Lata. Czuła narastający niepokój, ale nie mogła tego po sobie pokazać. Nie wiedziała jednakże, jak na tę rewelację ze ślubem zareaguje Billy, nie chciała być kością niezgody u rodzeństwa. — Jeżeli po wszystkim będziesz miał jeszcze trochę czasu, może chciałbyś odwiedzić nas w Menażerii? Nie mamy dużego pokoju, ale we troje zmieścimy się na pewno, przygotuję nam herbatę i będziemy mogli porozmawiać na spokojnie, dobrze? — zaproponowała jeszcze, zupełnie nie przyjmując do wiadomości ewentualnych wątpliwości Teda. Trzeba było samej wziąć sprawy w swoje ręce i to znacznie szybciej.
Nie marnowali jednak czasu, musieli wejść do środka. Ruszyła przez drzwi pierwsza, czekając jednak na męża i szwagra. — O, tutaj są trzy miejsca — powiedziała, wskazując na jedną z ław, akurat te wolne znajdowały się przy przejściu, to nawet lepiej. Sama zajęła to bliżej ludzi, jednocześnie zmuszając Teda do zajęcia miejsca środkowego, potencjalnie między nią a jego bratem. Skoro nawarzył piwa, teraz musiał je wypić.
| razem z Tedem zajmujemy 11 (Ted) i 12 (Iris).
— Nic mi nie jest. A tobie? — spytała cicho, ukradkiem przyglądając się mu w poszukiwaniu jakiegoś śladu. Ted ze swoją wiedzą magimedyczną mógłby ją z powodzeniem oszukać i wmówić, że nic mu nie było, na całe szczęście jednak marny był z niego kłamca. Właściwie gdyby leczył tak, jak kłamał, nie mieliby co włożyć do garnka. — Też widziałam feniksa, wracałam z pracy — szepnęła ściszonym głosem, rozglądając się wokół z uwagą. Obecność znajomych twarzy, zwłaszcza tych aurorskich, odrobinę uspokajała. To musiało być ważne spotkanie. — Są tu aurorzy — szepnęła do Teda, zagryzając wnętrze policzka. — I my. Sprawa musi być poważna — dodała, pozwalając mu złapać się za wolną rękę. Dostrzegła wspomnianą przez męża rudowłosą dziewczynę, jednak zaraz powróciła spojrzeniem do Teda, uśmiechając się do niego szeroko i wdzięcznie. — Dobrze, że masz utalentowaną pomoc, mój drogi — naprawdę się z tego cieszyła. Widziała, jak często Ted wracał z pracy kompletnie bez sił i choć nie towarzyszyła mu w codziennych czynnościach, dobrze wiedziała, jak silne jest u niego poczucie obowiązku. Dziewczyna była w naprawdę dobrych rękach a jeżeli tu była, miała też pewnie sporo oleju w głowie.
Niemalże na zawołanie zatrzymała się w półkroku, gdy zrobił to Ted. Podążyła wzrokiem za tym jego, aby dostrzec wreszcie znajomą sylwetkę Williama. Wydawało się, że ten gdy tylko ich dostrzegł, chciał o coś spytać, niegrzecznie było więc teraz wchodzić do środka i niczym się nie przejmować. Nie wiedziała, jakie stosunki łączą braci, nie naciskała na spotkania, uważając, że gdy będzie do tego dobra okazja, Ted sam je zaproponuje. Nie spodziewała się jednak, że nie wspomniał bratu nawet w liście o szybko zawartym ślubie. Dlatego też przywitała starszego Moore'a szerokim uśmiechem i skinieniem głowy, jednakże uśmiech ów ścierał się z jej ust wraz z każdą sekundą, która minęła od momentu, gdy Ted odsunął się od nich nieco.
Czy to deszcz, czy słowa Teda sprawiły, że poczuła zimny dreszcz spływający w dół jej pleców? Otworzyła szerzej oczy, wyraźnie zaskoczona całą sytuacją, spoglądając tak najpierw na męża, a później — już zdecydowanie bardziej łagodnie i przepraszająco, na szwagra.
— Przepraszam William, gdybym wiedziała, że Ted zapomniał, sama bym ci napisała... — zaczęła od przeprosin, bo jakżeby inaczej? Nie było dobrego momentu, w tym jednym Ted miał naprawdę rację. — Przepraszam też za niego, ze stresu chyba stracił pamięć... — dodała, obejmując ramię Teda swoimi ramionami. Przecież już wcześniej mówili, że się znają, na obrzędzie z początku Festiwalu Lata. Czuła narastający niepokój, ale nie mogła tego po sobie pokazać. Nie wiedziała jednakże, jak na tę rewelację ze ślubem zareaguje Billy, nie chciała być kością niezgody u rodzeństwa. — Jeżeli po wszystkim będziesz miał jeszcze trochę czasu, może chciałbyś odwiedzić nas w Menażerii? Nie mamy dużego pokoju, ale we troje zmieścimy się na pewno, przygotuję nam herbatę i będziemy mogli porozmawiać na spokojnie, dobrze? — zaproponowała jeszcze, zupełnie nie przyjmując do wiadomości ewentualnych wątpliwości Teda. Trzeba było samej wziąć sprawy w swoje ręce i to znacznie szybciej.
Nie marnowali jednak czasu, musieli wejść do środka. Ruszyła przez drzwi pierwsza, czekając jednak na męża i szwagra. — O, tutaj są trzy miejsca — powiedziała, wskazując na jedną z ław, akurat te wolne znajdowały się przy przejściu, to nawet lepiej. Sama zajęła to bliżej ludzi, jednocześnie zmuszając Teda do zajęcia miejsca środkowego, potencjalnie między nią a jego bratem. Skoro nawarzył piwa, teraz musiał je wypić.
| razem z Tedem zajmujemy 11 (Ted) i 12 (Iris).
It's beautiful here
but morning light can make
the most vulgar things tolerable.
the most vulgar things tolerable.
Iris Moore
Zawód : Zaopatrzeniowiec w Podziemnym Ministerstwie Magii
Wiek : 26 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
until the lambs
have become lions
have become lions
OPCM : 15 +3
UROKI : 14 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Zakonu Feniksa
Nie zaskoczył go widok Adriany, Justine Tonks ani Vincenta - każdemu z nich skinął oszczędnie głową, ponieważ był zbyt spięty i skupiony, aby mieć chęć na rozmowy o niczym. Liczył przede wszystkim na to, że wkrótce pozna cel wezwania i że będzie on choć częściowo związany ze sprawą, która miała dla niego największą wagę. Jeżeli nie... cóż, nie znaczyłoby to wcale, że pożałuje przybycia. Bezczynność i bezradność drażniły go niczym ość stojąca w gardle, był więc w stanie wziąć na siebie każde zadanie, które zostanie mu zaoferowane. Nie wątpił już w to, że ma na to wystarczająco wiele siły.
Nie był natomiast pewny, czy z drętwotą na dementora nie porywała się ciotka. Jej złość wydała mu się kuriozalna w tych okolicznościach, więc zamiast skulić się jak zwykle by to zrobił (Celine często się z tego śmiała, był wszak od Primy znacznie wyższy i większy) tylko skrzyżował ramiona i zmierzył ją niewzruszonym spojrzeniem.
- Eksplozja kociołka? - spytał, unosząc brwi i zerkając na Brendana, ale zaraz machnął ręką. To nie miało znaczenia. - Elric Lovegood. To zaszczyt lorda poznać, lordzie Weasley - przywitał się, wyciągając rękę do uścisku, bo tak wypadało w obliczu lorda i aurora, zanim na powrót skupił uwagę na ciotce. - Zbyt długo? Czyli narażasz się już od jakiegoś czasu? I niczego nie powiedziałaś... - Uniósł wzrok do nieba. - Merlinie, gdybym wiedział, że chodzisz na spotkania Zakonu próbowałbym do was dołączyć wcześniej... choćby i po to, żebyś nie była tu sama! - Ostatecznie, jego motywacją okazało się coś zgoła innego; mógł też powiedzieć, że podjął świadomą, przemyślaną decyzję. Adriana w każdym razie dała mu wiele tygodni na to, by pogodzić się i przeanalizować wszystko co powiedziała mu tamtego cholernego wieczora.
Westchnął i krótko ucałował Primę w czoło, aby uciąć jakąkolwiek sprzeczkę w zarodku; teraz nie było na nią czasu. Herbert Grey zachęcał ich do wejścia do środka, w oczy rzuciła mu się też Thalia, do której uśmiechnął się półgębkiem, bo chociaż nigdy mu się wprost nie przyznała, podejrzewał jej obecność tutaj już wcześniej.
Nadejście ministra Longbottoma uciszyło wszelkie rozmowy i nie dało mu szansy na to, by z nią porozmawiać. Pochylił z szacunkiem głowę, gdy minister przechodził obok niego, ale cały czas uważnie mu się przyglądał. Ostatni raz widział go na jakimś publicznym wystąpieniu na długo przed upadkiem Londynu; teraz wyglądał starzej, kulał, a twarz spowijał mu ponury cień, ale nie brakowało mu ani kawałka z tej siły charakteru, za którą niegdyś mniej lub bardziej świadomie go podziwiał. Wszyscy go podziwiali, takie odnosił wrażenie, zanim kraj rozdarł się na dwie połowy.
Podążył za resztą gdzieś w tyle grupy, z niechęcią odstępując od Primy, by dać jej więcej swobody. Przez chwilę rozważał podejście do Thalii, ale w ostateczności przysiadł tylko na wolnym miejscu i skupił spojrzenie na torbie, którą minister Longbottom położył na stole. Musiał kilkukrotnie zamrugać zanim zdał sobie sprawę, że mu się nie przywidziało i drgania magii rozmywające jej kontury są prawdziwe. Włoski na przedramionach stanęły mu dęba od mocy, ale niczego nie powiedział, splatając dłonie na blacie stołu i pochylając ponuro głowę. Czekał.
Ostatnio stał się wyjątkowo dobry w czekaniu.
6
Nie był natomiast pewny, czy z drętwotą na dementora nie porywała się ciotka. Jej złość wydała mu się kuriozalna w tych okolicznościach, więc zamiast skulić się jak zwykle by to zrobił (Celine często się z tego śmiała, był wszak od Primy znacznie wyższy i większy) tylko skrzyżował ramiona i zmierzył ją niewzruszonym spojrzeniem.
- Eksplozja kociołka? - spytał, unosząc brwi i zerkając na Brendana, ale zaraz machnął ręką. To nie miało znaczenia. - Elric Lovegood. To zaszczyt lorda poznać, lordzie Weasley - przywitał się, wyciągając rękę do uścisku, bo tak wypadało w obliczu lorda i aurora, zanim na powrót skupił uwagę na ciotce. - Zbyt długo? Czyli narażasz się już od jakiegoś czasu? I niczego nie powiedziałaś... - Uniósł wzrok do nieba. - Merlinie, gdybym wiedział, że chodzisz na spotkania Zakonu próbowałbym do was dołączyć wcześniej... choćby i po to, żebyś nie była tu sama! - Ostatecznie, jego motywacją okazało się coś zgoła innego; mógł też powiedzieć, że podjął świadomą, przemyślaną decyzję. Adriana w każdym razie dała mu wiele tygodni na to, by pogodzić się i przeanalizować wszystko co powiedziała mu tamtego cholernego wieczora.
Westchnął i krótko ucałował Primę w czoło, aby uciąć jakąkolwiek sprzeczkę w zarodku; teraz nie było na nią czasu. Herbert Grey zachęcał ich do wejścia do środka, w oczy rzuciła mu się też Thalia, do której uśmiechnął się półgębkiem, bo chociaż nigdy mu się wprost nie przyznała, podejrzewał jej obecność tutaj już wcześniej.
Nadejście ministra Longbottoma uciszyło wszelkie rozmowy i nie dało mu szansy na to, by z nią porozmawiać. Pochylił z szacunkiem głowę, gdy minister przechodził obok niego, ale cały czas uważnie mu się przyglądał. Ostatni raz widział go na jakimś publicznym wystąpieniu na długo przed upadkiem Londynu; teraz wyglądał starzej, kulał, a twarz spowijał mu ponury cień, ale nie brakowało mu ani kawałka z tej siły charakteru, za którą niegdyś mniej lub bardziej świadomie go podziwiał. Wszyscy go podziwiali, takie odnosił wrażenie, zanim kraj rozdarł się na dwie połowy.
Podążył za resztą gdzieś w tyle grupy, z niechęcią odstępując od Primy, by dać jej więcej swobody. Przez chwilę rozważał podejście do Thalii, ale w ostateczności przysiadł tylko na wolnym miejscu i skupił spojrzenie na torbie, którą minister Longbottom położył na stole. Musiał kilkukrotnie zamrugać zanim zdał sobie sprawę, że mu się nie przywidziało i drgania magii rozmywające jej kontury są prawdziwe. Włoski na przedramionach stanęły mu dęba od mocy, ale niczego nie powiedział, splatając dłonie na blacie stołu i pochylając ponuro głowę. Czekał.
Ostatnio stał się wyjątkowo dobry w czekaniu.
6
This is my
home
and you can't
frighten me
frighten me
Elric Lovegood
Zawód : Smokolog
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
A potem świat
znowu zaczął istnieć
ale istniał zupełnie inaczej
znowu zaczął istnieć
ale istniał zupełnie inaczej
OPCM : 12 +3
UROKI : 8 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Jasnowidz
Sojusznik Zakonu Feniksa
Wydawać by się mogło, że popadła w głębokie zamyślenie tuż po odejściu Patrina, ale prawda była zgoła inna, bardziej prozaiczna. Ławka, choć twarda i trochę niewygodna, była wystarczająco dobrym miejscem na krótką drzemkę – znów ją brało, myśli znów spowijała mgiełka otępienia, ochota by przymknąć powieki powoli stawała się nie do powstrzymania. Od małej katastrofy ocaliła ją Justine; szwagierka przysiadła w końcu obok, zajęła swoje miejsce, a w jej dłoniach pojawił się tajemniczy pakunek. Adda ożywiła się.
– Ja… – zawahała się, pierwszy raz od dawna. Jak się właściwie czuła? Tak szczerze? – …Boję się, Just – wyznała skruszonym szeptem przeznaczonym tylko dla jej uszu. – Mogę uśmiechać się do komendanta magicznej policji i grać zwolenniczkę reżimu, mogę siedzieć godzinami w Ministerstwie i nie pokazać po sobie niczego, ale kiedy wracam do domu… wiem, że się boję.
Przyjęła podarunek, przesunęła palcami po brązowym papierze w zamyśleniu. Nie miała odwagi podnieść wzroku.
– Już jedno straciłam – dodała jeszcze ciszej; jej głos niemalże zlewał się z krokami Zakonników i szuraniem taboretów – lata temu, jakby w innym życiu… I przez tamto boję się, że to też stracę. Że coś mu się stanie.
Powoli podniosła spojrzenie na Justine, zmusiła się do uśmiechu, choć ten ranił wargi.
– Chciałabym żeby to był syn. – Jeden głębszy oddech, weź się w garść. – Chciałabym dać mu syna…
Umilkła. Krótkie poruszenie obok wybiło ją z rytmu, ale osobą zajmująca miejsce obok okazała się Maeve, nikt obcy. Doceniła pocieszenie, ale w tej chwili gardło miała tak ściśnięte, że po prostu złapała ją za rękę. Na moment, na chwilę, w geście zrozumienia.
Oddech – jeden, drugi. Kolejne kroki, kolejne zajęte miejsca. Oddech – trzeci, czwarty.
– Dziękuję – powiedziała w końcu; ton wyszedł lekki, niezmącony targającym nią niepokojem i zwykłym smutkiem.
– Ja… – zawahała się, pierwszy raz od dawna. Jak się właściwie czuła? Tak szczerze? – …Boję się, Just – wyznała skruszonym szeptem przeznaczonym tylko dla jej uszu. – Mogę uśmiechać się do komendanta magicznej policji i grać zwolenniczkę reżimu, mogę siedzieć godzinami w Ministerstwie i nie pokazać po sobie niczego, ale kiedy wracam do domu… wiem, że się boję.
Przyjęła podarunek, przesunęła palcami po brązowym papierze w zamyśleniu. Nie miała odwagi podnieść wzroku.
– Już jedno straciłam – dodała jeszcze ciszej; jej głos niemalże zlewał się z krokami Zakonników i szuraniem taboretów – lata temu, jakby w innym życiu… I przez tamto boję się, że to też stracę. Że coś mu się stanie.
Powoli podniosła spojrzenie na Justine, zmusiła się do uśmiechu, choć ten ranił wargi.
– Chciałabym żeby to był syn. – Jeden głębszy oddech, weź się w garść. – Chciałabym dać mu syna…
Umilkła. Krótkie poruszenie obok wybiło ją z rytmu, ale osobą zajmująca miejsce obok okazała się Maeve, nikt obcy. Doceniła pocieszenie, ale w tej chwili gardło miała tak ściśnięte, że po prostu złapała ją za rękę. Na moment, na chwilę, w geście zrozumienia.
Oddech – jeden, drugi. Kolejne kroki, kolejne zajęte miejsca. Oddech – trzeci, czwarty.
– Dziękuję – powiedziała w końcu; ton wyszedł lekki, niezmącony targającym nią niepokojem i zwykłym smutkiem.
Mam niespełna trzydzieści lat
i jak kot muszę umrzeć
i jak kot muszę umrzeć
dziewięć razy
Dziwnie patrzyło się na ludzi, którzy dopiero się poznawali, podawali sobie dłonie, kiedy wciąż razem działali pod skrzydłami feniksa. Dziwnie było najlepszym określeniem jej stanu, ale kryła się w tym jakaś nowość, odrobina niewygody, przyglądania się wydarzeniu jak kot, którego znaleźli nieznani mu dotąd ludzie. Ale w tym dziwie było też ciepło i przyjemność, jakiego dawno nie zaznała, była w tym atmosfera... rodziny. Bliskich. Ludzi, którzy mimo tak niewielkiej wiedzy o sobie byli w stanie uśmiechnąć się do siebie, podać dłoń, zagaić rozmowę. Wchodziła dalej, wzrokiem klucząc między sylwetkami umykających dzieciaków, którym potańcówka skończyła się zapewne tak szybko, jak zaczęła; Just, która zaczęła zabezpieczać pomieszczenie przed podsłuchem; a Brenem, który dopilnował, żeby tylko i wyłącznie Zakon Feniksa został w sali. Sama rozglądała się już za miejscem, ale twarz Maeve jej o czymś przypomniała. Korzystając z tego, że zajęła miejsce, usiadła obok niej.
- Maeve? - odezwała się, szurając nieco krzesłem, chcąc zwrócić swoim głosem jej uwagę na siebie. - Ten młody, który przyszedł z tobą wcześniej - zaczęła, zniżając swój głos do szeptu. - Jak się zwie? Marcelius? Marcel, tak? - nie patrzyła w jego stronę, ta rozmowa miała zostać między nimi. Spotkali się wtedy w dość... wąskim gronie, zaskoczyła ją wtedy obecność tak młodego chłopaka między doświadczonymi, dojrzałymi pracownikami służb podziemia. - Kim on jest? To twoja... rodzina? Nie czuj się przesłuchiwana, jestem po prostu ciekawa.
Pozwalała sobie na dialog między nimi do momentu, aż sir Longbottom sam nie zajął miejsca i nie rzucił na stół swojej torby. Wybrzuszenie nic jej nie mówiło, ale mięśnie spięły się w napięciu, kiedy torba jakby... poruszyła się? Przymrużyła powieki, czekając na to, co Minister miał im do powiedzenia.
| zajmuję miejsce 4
- Maeve? - odezwała się, szurając nieco krzesłem, chcąc zwrócić swoim głosem jej uwagę na siebie. - Ten młody, który przyszedł z tobą wcześniej - zaczęła, zniżając swój głos do szeptu. - Jak się zwie? Marcelius? Marcel, tak? - nie patrzyła w jego stronę, ta rozmowa miała zostać między nimi. Spotkali się wtedy w dość... wąskim gronie, zaskoczyła ją wtedy obecność tak młodego chłopaka między doświadczonymi, dojrzałymi pracownikami służb podziemia. - Kim on jest? To twoja... rodzina? Nie czuj się przesłuchiwana, jestem po prostu ciekawa.
Pozwalała sobie na dialog między nimi do momentu, aż sir Longbottom sam nie zajął miejsca i nie rzucił na stół swojej torby. Wybrzuszenie nic jej nie mówiło, ale mięśnie spięły się w napięciu, kiedy torba jakby... poruszyła się? Przymrużyła powieki, czekając na to, co Minister miał im do powiedzenia.
| zajmuję miejsce 4
pora, żebyś ty powstał i biegł, chociaż ty nie wiesz,
gdzie jest cel i brzeg,
ty widzisz tylko, że
ogień świat pali
Jackie Rineheart
Zawód : auror
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
only now do i see the big picture
but i swear that
these scars are
fine
but i swear that
these scars are
fine
OPCM : 25+3
UROKI : 10+2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 12
SPRAWNOŚĆ : 14
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Zakonu Feniksa
Wzmożony, chłodny podmuch jesiennego wiatru rozsiadł się na szerokich ramionach, gdy zaciągając się po raz ostatni, odrzucił niewielki niedopałek zdeptany czubkiem wilgotnego buta. Wzdrygnął się znacząco nieprzygotowany na tak zmienne warunki. Poprawił kurtkę i pokręcił głową próbują powrócić do rzeczywistości rozświetlonej pasmami rozproszonego światła pochodzącego z docelowej destynacji. Wydawało mu się, że słyszy posuwiste dźwięki rytmicznej muzyki wygrywanej w samym środku ciepłego pomieszczenia. Deszcz sączył się z grafitowego nieba, dlatego też nie opuszczał ciasnej kryjówki, chowając się pod jednym z wystających okapów. Rozproszone i rozbryzgnięte krople, co raz uderzały go w okolice zarośniętych policzków, jasnych tęczówek mrużonych przy każdym, wzmożonym incydencie. Przestępował z nogi na nogi wyzwalając strużki umykającego ciepła. Dłonie schowane w głębokie kieszenie, zaciskały się w luźne pięści. Przez moment wrócił myślami do zdarzenia, rozegranego nieopodal metalowej furtki. Domyślał się z czym powiązane jest objawienie ognistego feniksa, jednakże dlaczego teraz? Czy stało się coś istotnego? Czy będą odpowiadać na wezwanie? Coraz więcej stłoczonych sylwetek pojawiało się w okolicy wejścia. Kilka z nich udało mu się rozpoznać. Obcy wzrok przesunął się po jego linii, wyróżnionej pokaźnym wzrostem odziedziczonym przez zaginionego ojca. Prześlizgnął się po ukrytym profilu Justine, będąc w towarzystwie Adriany, Meave i jak się później okazało, jego siostry, odwróconej plecami, zakrytej obszerną peleryną. Nie złapał z nimi kontaktu, dlatego też przymrużając powieki i robiąc kilka kroków do przodu, rozglądał się za kolejnymi twarzami. Młody Zakonnik, wysłany do patrolowania Londynu, znajdował się wśród grupki młodzieży, których nie kojarzył, nie miał okazji poznać. Uniósł brwi zadziwiony tak młodym wiekiem nowych rekrutów, Sojuszników organizacji. Jakie zadania były powierzane w ich ręce? Odchrząknął krótko, nie zdołał rozpoznać pozostałych, gdyż szept wyrazistej, kojącej i dobrze znanej pieśni znów otuliła jego uszy. Odwrócił się w przeciwległą stronę, dostrzegając rozświetlony koniec ulicy. Jasnobłękitne światło zbliżało się do zgromadzonych, zapierało dech, wzywało, wywoływało nadzieję, której nie mogli poskromić. Wpatrywał się w postać zbliżającą się szybkim i sprężystym krokiem. Minister przemknął bez słowa, składając uważne, poważne spojrzenie. Bez zawahania odpowiedział na wezwanie, próbując przedostać się do wejścia. Udało mu się przejść odrobinę do przodu, znaleźć się obok Thalii, przyjmując lekko zdezorientowaną postawę. Obejrzał się za siebie oraz w prawy, bok, a szturchnięty łokciem spojrzał na chwilową towarzyszkę: – Nie wiem co się tu dzieje Thalia. – odpowiedział wprost lekko przyciszonym głosem. Głowa wciśnięta w ramiona obserwowała profil, który mignął mu tylko na moment. Znajdował się tuż obok zdolnej alchemiczki, która wsparła go swą wiedzą podczas badań nad magicznym artefaktem. Skinął do niej głową, uprzejmie, kurtuazyjnie, ciesząc się, że widzi ją właśnie tu, wśród nich. Zdołał dostrzec rude kosmyki Weasleya oraz wysokiego mężczyznę, w którym rozpoznał Elrica. Nie wiedział w jaki sposób znalazł się w ich szeregach. Nie negował, nie wątpił w jego umiejętności oraz czynną pomoc martwił się. Pamiętał spotkanie odbyte po feralnym zaginięciu jednej z Zakonniczek, zaraz po wybuchu piekielnej katastrofy, czy znał pobudki, które kierowały nim podczas przyłączenia się do organizacji? Czego pragnął, czy było to po prostu gorące uczucie, które nie wygasło? Kogo chciał bronić, kogo chronić? Czy mógł popełnić błąd, który skierował go, właśnie tu, kilka lat wstecz? Czy będzie chciał rozmawiać, posłuchać i wysłuchać? Westchnął ciężko niegotowy na to, co spotka go za kilka chwil. Przytrzymał na mężczyźnie wydłużone spojrzenie, wchodząc do środka, pozwalając przeciągnąć się na drugą stronę wynajętej i zabezpieczonej sali. Bez słowa, pozostawiając towarzyszkę, przeszedł wokół stołu i usiadł na wskazanym miejscu, ściągając kurtkę i przeczesując mokre, splątane kosmyki. Torba znalazła się na ziemi, a on przez krótką chwilę nachylił się ku niej, wyciągając dobrze znany notatnik. Był przygotowany na każdą okazję. Poprawiając się na krześle, przeciągnął wzrokiem po zgromadzonych, zatrzymując się na Oliverze, któremu skinął głową. Nie wiedział go tak dawno, miał nadzieję, że będą mogli zamienić kilka słów w najbliższym czasie. Nie ominął też Herberta, który zaprosił ich do środka unikając wzmożonej wilgoci. Nie rozpoznał pary przebywającej w pobliżu Williama. Nie rozpoznał twarzy rudowłosej kobiety siadającej po prawej stronie. Choć może mógł kojarzyć ją z niedawnych, pawilonowych wydarzeń? Percival pojawił się na samym końcu. Skinął głową nie dowierzając, że widzi go tu i teraz, całego i zdrowego. Nie dowierzał, że zdarzenia z przeszłości ocaliły właśnie ich. Nie mieli okazji do tego wrócić, ani szczerze porozmawiać. – Tak tu jest w porządku, chodź… – dorzucił jeszcze nie przykładając wagi do kolejności siedzenia.
| 14
| 14
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Obecność tak wielu Zakonników – wydawało mu się, że naliczył prawie dwudziestkę – powinna chyba go zaniepokoić, musiało stać się coś naprawdę ważnego, skoro ściągnięto ich tu wszystkich bez zapowiedzi – ale przyglądając się kolejnym znajomym twarzom, czuł głównie otuchę. W chaosie codzienności, w trwodze ostatnich wydarzeń, łatwo było poddać się paraliżującemu wrażeniu samotności; kim w końcu byli wobec niepowstrzymanej potęgi oblewającej Weymouth fali, albo wobec mnogości spadających na ziemię meteorytów? Czasami go to przerażało, wyrywało ze snu w środku nocy albo sprawiało, że bez ostrzeżenia tracił oddech – ale tu, pośród przyjaciół i rodziny, obok innych czarodziejów i czarownic wybranych przez feniksa – nie mógł tak całkowicie pogrzebać nadziei. Nie był sam, był częścią czegoś większego; czegoś dobrego; czegoś niezwykłego.
Jeszcze przed wejściem do pubu wychwycił spojrzenie Marcela i uśmiechnął się do niego szczerze, odwzajemniając gest. Odmachał też Thalii, a potem skupił uwagę na młodszym bracie, ściskając go mocno za ramiona – i szeroko otwierając oczy, kiedy Ted postanowił wybrać właśnie ten moment, by poinformować go o swoim ślubie. A później – co jeszcze dziwniejsze – przedstawił go Iris. Próbował zachować powagę dokładnie przez trzy sekundy, po czym znaczące twarz blizny napięły się, a kąciki ust uniosły w rozbawieniu. – Ted – ta p-p-podróż świstoklikiem tak bardzo cię oszołomiła, czy feniks zastał cię po paru głębszych? Ja i Iris p-p-pracujemy razem – chyba ci o tym mówiłem? Podczas rytuału? – przypomniał mu, siedzieli wtedy przy stoliku we czwórkę; razem z Hannah. Zerknął na bratową, lekko unosząc dłoń na znak, że przeprosiny nie były konieczne. Nie wiedział co prawda, dlaczego jego brat nie pochwalił się wcześniej cichą ceremonią, ale nie miał w sobie na tyle dużo hipokryzji, żeby mieć mu to za złe; być może była to chwila na tyle prywatna, że chciał podzielić się nią dopiero przy właściwej okazji. A tych było niewiele – gdy już świat rozsypał się wokół nich. – Bywam w Menażerii kilka razy w tygodniu – p-p-powiedzmy, że nie umknęło mojej uwadze, że nie m-m-mieszkasz tam sam – rzucił, wzruszając ramieniem. Często pomagał pani Woolman w naprawach, przynosił też wiadomości dla lokatorów kamienicy. – Bardzo chętnie was odwiedzę – dodał, zwracając się do Iris. – Ale nie dzisiaj – już i tak się sp-p-późnię, nie chcę, żeby Hannah się m-martwiła – wyjaśnił tonem usprawiedliwienia; w czasach takich jak te, mogłaby założyć najgorsze, a nie powinna się denerwować. Nawet trochę. – Chodźmy, bo całkiem zm-m-mokniemy – wspomniał jeszcze, kierując się do środka – ale zatrzymując w pół kroku, gdy dotarła do niego pieśń feniksa.
Harolda Longbottoma rozpoznałby wszędzie – nie tylko dlatego, że twarz prawowitego ministra wyglądała na niego z listów gończych rozwieszonych w każdej większej mieścinie. Mijający ich czarodziej był legendą, nadzieją, przywódcą; człowiekiem, który ich uratował – tamtego strasznego dnia, w Oazie. Który dokonał wielu innych czynów, który miał poprowadzić ich do zwycięstwa; William w to wierzył – niezaprzeczalnie, bezkrytycznie; tak, jak nie wierzył chyba w nic innego.
Ruszył za ministrem po chwili, zatrzymując się jeszcze, żeby uścisnąć dłoń Brendanowi. Nie dziwiła go obecność aurora, ale cieszył się z niej – tak samo jak z jego powrotu. Nie znał towarzyszącej mu kobiety (Primy), ale uśmiechnął się do niej, skłaniając lekko głowę. – Dzień dobry; William M-m-moore – przedstawił się. Nazwiska wspierających Zakon Feniksa sojuszników nie były mu obce, ale nie każde z nich potrafił jeszcze dopasować do twarzy; miał nadzieję, że to spotkanie zmieni ten stan rzeczy.
Znalazłszy się w bocznej sali, rzucił skórzaną torbę i gogle na miejsce, które wybrała dla nich Iris, ale nie zajął go jeszcze przez moment; odstawiając miotłę pod jedno z okien, przyglądał się wszystkim, witając się z każdym po kolei. Odpowiedział na uśmiech Adriany, kiwając też głową siedzącej obok niej Justine, nie pozwalając, żeby wspomnienie ich ostatniego spotkania zatruło jego rysy. W podobny sposób przywitał się z Maeve i Jackie, pomachał Vincentowi i Herbertowi, uśmiechnął się lekko do Neali – a potem na chwilę zabrakło mu oddechu, kiedy jego spojrzenie zatrzymało się na Romy. Nie spodziewał się jej tutaj zobaczyć; czy powinien? Wargi zadrżały mu lekko, serce zabiło mocno; przeczesał włosy palcami, a potem schylił głowę, wypowiadając w jej stronę bezgłośne: cześć. Odwrócił wzrok szybko, zatrzymując go na siedzącym niedaleko Marcelu, będącym w towarzystwie Olivera i dwóch młodzieńców, których nie znał. Nie zastanawiając się zbytnio, ruszył w ich kierunku i wyciągnął rękę w stronę młodego Carringtona. – Marceli, cześć – przywitał się, dobrze było go tu widzieć. – Cześć w-w-wam – Billy – przedstawił się, wyciągając też dłoń ku pozostałym (James i Caradog), odrobinę dłużej zatrzymując spojrzenie na drugim z młodzieńców; miał wrażenie, że gdzieś go widział, ale nie potrafił sobie przypomnieć: gdzie.
Przechodząc dalej, klepnął po przyjacielsku w ramię Olivera i zatrzymał się przy ostatnim z nieznajomych (Elricu), żeby z nim też się przywitać. Dopiero wtedy wrócił na miejsce obok Teda, przeskoczył przez oparcie ławki i usiadł – czekając z niecierpliwością na powrót ministra.
| na 13 siadam
Jeszcze przed wejściem do pubu wychwycił spojrzenie Marcela i uśmiechnął się do niego szczerze, odwzajemniając gest. Odmachał też Thalii, a potem skupił uwagę na młodszym bracie, ściskając go mocno za ramiona – i szeroko otwierając oczy, kiedy Ted postanowił wybrać właśnie ten moment, by poinformować go o swoim ślubie. A później – co jeszcze dziwniejsze – przedstawił go Iris. Próbował zachować powagę dokładnie przez trzy sekundy, po czym znaczące twarz blizny napięły się, a kąciki ust uniosły w rozbawieniu. – Ted – ta p-p-podróż świstoklikiem tak bardzo cię oszołomiła, czy feniks zastał cię po paru głębszych? Ja i Iris p-p-pracujemy razem – chyba ci o tym mówiłem? Podczas rytuału? – przypomniał mu, siedzieli wtedy przy stoliku we czwórkę; razem z Hannah. Zerknął na bratową, lekko unosząc dłoń na znak, że przeprosiny nie były konieczne. Nie wiedział co prawda, dlaczego jego brat nie pochwalił się wcześniej cichą ceremonią, ale nie miał w sobie na tyle dużo hipokryzji, żeby mieć mu to za złe; być może była to chwila na tyle prywatna, że chciał podzielić się nią dopiero przy właściwej okazji. A tych było niewiele – gdy już świat rozsypał się wokół nich. – Bywam w Menażerii kilka razy w tygodniu – p-p-powiedzmy, że nie umknęło mojej uwadze, że nie m-m-mieszkasz tam sam – rzucił, wzruszając ramieniem. Często pomagał pani Woolman w naprawach, przynosił też wiadomości dla lokatorów kamienicy. – Bardzo chętnie was odwiedzę – dodał, zwracając się do Iris. – Ale nie dzisiaj – już i tak się sp-p-późnię, nie chcę, żeby Hannah się m-martwiła – wyjaśnił tonem usprawiedliwienia; w czasach takich jak te, mogłaby założyć najgorsze, a nie powinna się denerwować. Nawet trochę. – Chodźmy, bo całkiem zm-m-mokniemy – wspomniał jeszcze, kierując się do środka – ale zatrzymując w pół kroku, gdy dotarła do niego pieśń feniksa.
Harolda Longbottoma rozpoznałby wszędzie – nie tylko dlatego, że twarz prawowitego ministra wyglądała na niego z listów gończych rozwieszonych w każdej większej mieścinie. Mijający ich czarodziej był legendą, nadzieją, przywódcą; człowiekiem, który ich uratował – tamtego strasznego dnia, w Oazie. Który dokonał wielu innych czynów, który miał poprowadzić ich do zwycięstwa; William w to wierzył – niezaprzeczalnie, bezkrytycznie; tak, jak nie wierzył chyba w nic innego.
Ruszył za ministrem po chwili, zatrzymując się jeszcze, żeby uścisnąć dłoń Brendanowi. Nie dziwiła go obecność aurora, ale cieszył się z niej – tak samo jak z jego powrotu. Nie znał towarzyszącej mu kobiety (Primy), ale uśmiechnął się do niej, skłaniając lekko głowę. – Dzień dobry; William M-m-moore – przedstawił się. Nazwiska wspierających Zakon Feniksa sojuszników nie były mu obce, ale nie każde z nich potrafił jeszcze dopasować do twarzy; miał nadzieję, że to spotkanie zmieni ten stan rzeczy.
Znalazłszy się w bocznej sali, rzucił skórzaną torbę i gogle na miejsce, które wybrała dla nich Iris, ale nie zajął go jeszcze przez moment; odstawiając miotłę pod jedno z okien, przyglądał się wszystkim, witając się z każdym po kolei. Odpowiedział na uśmiech Adriany, kiwając też głową siedzącej obok niej Justine, nie pozwalając, żeby wspomnienie ich ostatniego spotkania zatruło jego rysy. W podobny sposób przywitał się z Maeve i Jackie, pomachał Vincentowi i Herbertowi, uśmiechnął się lekko do Neali – a potem na chwilę zabrakło mu oddechu, kiedy jego spojrzenie zatrzymało się na Romy. Nie spodziewał się jej tutaj zobaczyć; czy powinien? Wargi zadrżały mu lekko, serce zabiło mocno; przeczesał włosy palcami, a potem schylił głowę, wypowiadając w jej stronę bezgłośne: cześć. Odwrócił wzrok szybko, zatrzymując go na siedzącym niedaleko Marcelu, będącym w towarzystwie Olivera i dwóch młodzieńców, których nie znał. Nie zastanawiając się zbytnio, ruszył w ich kierunku i wyciągnął rękę w stronę młodego Carringtona. – Marceli, cześć – przywitał się, dobrze było go tu widzieć. – Cześć w-w-wam – Billy – przedstawił się, wyciągając też dłoń ku pozostałym (James i Caradog), odrobinę dłużej zatrzymując spojrzenie na drugim z młodzieńców; miał wrażenie, że gdzieś go widział, ale nie potrafił sobie przypomnieć: gdzie.
Przechodząc dalej, klepnął po przyjacielsku w ramię Olivera i zatrzymał się przy ostatnim z nieznajomych (Elricu), żeby z nim też się przywitać. Dopiero wtedy wrócił na miejsce obok Teda, przeskoczył przez oparcie ławki i usiadł – czekając z niecierpliwością na powrót ministra.
| na 13 siadam
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Zamknęła dłoń przyjaciółki w pewnym uścisku, jednocześnie obejmując jej twarz badawczym, zatroskanym spojrzeniem. Nie wiedziała, o czym rozmawiała z Justine, nie chciała nawet podejrzewać, zakładała więc, że przez Adrianę przemawia zmęczenie – ciąża musiała dawać się jej we znaki – jak i w pełni zrozumiały niepokój wywołany nieobecnością męża. Inna sprawa, że pani Tonks doskonale panowała nad mimiką twarzy, toteż chwila opuszczenia gardy, zdradzenia się z prawdziwymi uczuciami, była niezwykle krótka. W odpowiedzi na podziękowanie Maeve zmusiła wargi do złożenia się w bladym uśmiechu. – Do usług – mruknęła cicho, przelotnie wzmacniając chwyt na palcach drugiej czarownicy, następnie pozwalając, by ich dłonie rozplotły się i straciły ze sobą kontakt.
Nim zdążyłaby powiedzieć cokolwiek innego – choć nie wiedziałaby, co mogłaby dodać, daleko było jej w tej chwili do bycia duszą towarzystwa – usłyszała swe imię, odruchowo spoglądając w kierunku, z którego padło. Zakotwiczyła spojrzenie na siadającej obok Jackie, wznosząc brwi w wyrazie zainteresowania. – Tak? – A kiedy aurorka ściszyła głos, odruchowo nachyliła się w jej stronę, by przypadkiem nie uronić ani słowa z tego, co mówiła. – Zgadza się, Marcelius – potwierdziła powoli, równie cicho, próbując domyślić się, dlaczego Rineheart o niego pyta. Chyba niczego nie przeskrobał...? Powstrzymała się przed zerknięciem w kierunku zasiadającej na stołkach młodzieży, zamiast tego zajmując niespokojne dłonie poprawieniem wilgotnej marynarki. Nie była gotowa na to, co padło dalej; spodziewała się różnych potencjalnych rozwinięć poruszonego tematu, ale nie akurat takiego. Prędko odegnała przemykające przez lico zdziwienie, rozważając, co mogło nakłonić rozmówczynię do wysunięcia takiego podejrzenia. Nawiązywała jednak do ich ostatniego spotkania, tego w ratuszu – najpewniej więc chodziło właśnie o tamtą sytuację. – Ach, nie, nie jesteśmy spokrewnieni. Marcel blisko z nami współpracuje, z naszą jednostką, i niejednokrotnie dowiódł już swego oddania sprawie. – Chociażby tego samego dnia, w którym zebrali się w Oazie; nim dotarli do ratusza, Carrington przekazał w jej ręce dezertera, stawiając lojalność względem podziemia ponad tą odczuwaną względem druha z Londynu. – Jest naszymi oczami i uszami tam, gdzie my dotrzeć nie możemy. Talent do oszlifowania, wciąż jednak – talent. Rozumiem, że dziwi cię jego wiek. – Zauważała, nie pytała; poniekąd rozumiała te obawy, w oczach doświadczonej aurorki, która dopiero co wróciła na łono ojczyzny, musiał być po prostu młodzikiem. Lecz gdyby nie zasłużył sobie na ich zaufanie, na zaufanie sir Longbottoma, nie zasiadłby z nimi przy jednym stole. – O ile za niego mogę poręczyć, nie wiem, co myśleć o jego towarzystwie – mruknęła jeszcze, wciąż nie spoglądając w kierunku nieznajomych młokosów; bardzo możliwe, że słyszała już o nich, nie wiedziała jednak, do czego są zdolni. Co przypomniało jej o tym, by dopytać później Adrianę, o co chodziło z tym chłopaczkiem, którego wodziła za nos ledwie chwilę temu.
Przelotnie podchwyciła spojrzenie przemierzającego salę Billy'ego, odpowiadając skinieniem na skinienie; dobrze było widzieć go całego i zdrowego. [bylobrzydkobedzieladnie]
Nim zdążyłaby powiedzieć cokolwiek innego – choć nie wiedziałaby, co mogłaby dodać, daleko było jej w tej chwili do bycia duszą towarzystwa – usłyszała swe imię, odruchowo spoglądając w kierunku, z którego padło. Zakotwiczyła spojrzenie na siadającej obok Jackie, wznosząc brwi w wyrazie zainteresowania. – Tak? – A kiedy aurorka ściszyła głos, odruchowo nachyliła się w jej stronę, by przypadkiem nie uronić ani słowa z tego, co mówiła. – Zgadza się, Marcelius – potwierdziła powoli, równie cicho, próbując domyślić się, dlaczego Rineheart o niego pyta. Chyba niczego nie przeskrobał...? Powstrzymała się przed zerknięciem w kierunku zasiadającej na stołkach młodzieży, zamiast tego zajmując niespokojne dłonie poprawieniem wilgotnej marynarki. Nie była gotowa na to, co padło dalej; spodziewała się różnych potencjalnych rozwinięć poruszonego tematu, ale nie akurat takiego. Prędko odegnała przemykające przez lico zdziwienie, rozważając, co mogło nakłonić rozmówczynię do wysunięcia takiego podejrzenia. Nawiązywała jednak do ich ostatniego spotkania, tego w ratuszu – najpewniej więc chodziło właśnie o tamtą sytuację. – Ach, nie, nie jesteśmy spokrewnieni. Marcel blisko z nami współpracuje, z naszą jednostką, i niejednokrotnie dowiódł już swego oddania sprawie. – Chociażby tego samego dnia, w którym zebrali się w Oazie; nim dotarli do ratusza, Carrington przekazał w jej ręce dezertera, stawiając lojalność względem podziemia ponad tą odczuwaną względem druha z Londynu. – Jest naszymi oczami i uszami tam, gdzie my dotrzeć nie możemy. Talent do oszlifowania, wciąż jednak – talent. Rozumiem, że dziwi cię jego wiek. – Zauważała, nie pytała; poniekąd rozumiała te obawy, w oczach doświadczonej aurorki, która dopiero co wróciła na łono ojczyzny, musiał być po prostu młodzikiem. Lecz gdyby nie zasłużył sobie na ich zaufanie, na zaufanie sir Longbottoma, nie zasiadłby z nimi przy jednym stole. – O ile za niego mogę poręczyć, nie wiem, co myśleć o jego towarzystwie – mruknęła jeszcze, wciąż nie spoglądając w kierunku nieznajomych młokosów; bardzo możliwe, że słyszała już o nich, nie wiedziała jednak, do czego są zdolni. Co przypomniało jej o tym, by dopytać później Adrianę, o co chodziło z tym chłopaczkiem, którego wodziła za nos ledwie chwilę temu.
Przelotnie podchwyciła spojrzenie przemierzającego salę Billy'ego, odpowiadając skinieniem na skinienie; dobrze było widzieć go całego i zdrowego. [bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Maeve Clearwater dnia 09.08.24 9:45, w całości zmieniany 1 raz
Maeve Clearwater
Zawód : Rebeliant, wywiadowca
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
The moments of peace that we find sometimes, they aren't anything but warfare, thinly disguised.
OPCM : 22+1
UROKI : 32+4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
Coś się w nim zmieniło. Pękła jedna z grubych strun duszy, która po kilku dekadach nie miała prawa nawet drgnąć. Trafienie do niewoli zachwiało jego poczuciem własnej wartości. Rany w końcu się zagoiły, ugodzoną dumę trudniej było odratować. Ktoś mógłby pomyśleć, że stary pryk nie potrafi pogodzić się z porażką, lecz pozostało w nim więcej emocji niż sama gorycz wylewana przez serce do reszty krwiobiegu. Najstraszliwszym cierniem stało się przypuszczenie, że po tylu latach tak wielu trudów ostatecznie został zrównany do pozycji słabego człowieka. W trakcie rekonwalescencji był niczym więcej jak balastem dla innych, a mentalny ciężar bezużyteczności tylko mocniej zginał sztywny kark. Roztrząsanie starych błędów szybko uzyskało rangę mantry zawsze układanej przed snem.
Odciął się od świata, który w jakiś sposób zawiódł własną ułomnością ludzkiej natury i z uporem maniaka unikał cudzych spojrzeń. To w samotności odnalazł szansę na zdefiniowanie siebie od nowa jako jednostki użytecznej, całą uwagę skupiając na stopniowej rehabilitacji ciała. Celem nie było tylko powrócenie do wcześniejszej kondycji, musiał stać się silniejszy, jeśli nie chciał popełnić tych samych pomyłek. Powrót w rodzinne strony dobrze mu zrobił, sięgnięcie do irlandzkich korzeni podbudowało na nowo jego ducha, choć większy udział mógł w tym mieć fakt ponownego dzierżenia różdżki w prawej dłoni.
Październikowy wieczór nie był najlepszą porą do podziwiania uroków jednej z plaż nieopodal Melmore, lecz było coś kojącego w chłodnej bryzie przedzierającej się przez poły płaszcza aż do samych kości. Ten chłód został zmącony – światło i ciepło pojawiło się znikąd, mącąc chwilę, a potem rozpoczynając nową harmonijną melodią, która w Kieranie poruszyła tamtą niby straconą strunę. Spojrzał na feniksa, a gdy ten pozostawił za sobą ledwie pióro, wciąż się wahał. To odpowiedni czas? Nie zawiódł wystarczająco, aby spisać go na straty? W listach ostrożnie raportował swój powrót do zdrowia, lecz czasem dopadała go myśl, że może w pamięci innych był już zewem przeszłości, symbolem starego, zawodnego, niepotrzebnego.
Chwycił ucieleśnienie ostatniej szansy i pióro poprowadziło go samo, jednym mocnym szarpnięciem przeniosło go do Plymouth. To tutaj skierował się najpierw po odzyskaniu wolności, znajdując się przed nim pub był mu wystarczająco znany, aby wejść do środka bez najmniejszej obawy. Przez uchylone jeszcze drzwi do bocznej sali kątem oka dostrzegł poruszenie; instynktownie ponaglił kroki, bycie spóźnionym nie leżało w jego naturze.
Na kilka sekund przystanął w progu, lecz to nie pomogło mu całkowicie rozeznać się w sytuacji, z własnej winy wybiegł z obiegu. Ciemne cienie uciekły mu spod powieki, lecz inny ich rodzaj nie opuścił samych oczu. Skinął głową w ramach ponuro milczącego powitania i zajął puste miejsce na brzegu ławy. Przecież dobrze wiedział, że w którymś momencie będzie musiał wrócić między żywych.
| 9 wybieram
Odciął się od świata, który w jakiś sposób zawiódł własną ułomnością ludzkiej natury i z uporem maniaka unikał cudzych spojrzeń. To w samotności odnalazł szansę na zdefiniowanie siebie od nowa jako jednostki użytecznej, całą uwagę skupiając na stopniowej rehabilitacji ciała. Celem nie było tylko powrócenie do wcześniejszej kondycji, musiał stać się silniejszy, jeśli nie chciał popełnić tych samych pomyłek. Powrót w rodzinne strony dobrze mu zrobił, sięgnięcie do irlandzkich korzeni podbudowało na nowo jego ducha, choć większy udział mógł w tym mieć fakt ponownego dzierżenia różdżki w prawej dłoni.
Październikowy wieczór nie był najlepszą porą do podziwiania uroków jednej z plaż nieopodal Melmore, lecz było coś kojącego w chłodnej bryzie przedzierającej się przez poły płaszcza aż do samych kości. Ten chłód został zmącony – światło i ciepło pojawiło się znikąd, mącąc chwilę, a potem rozpoczynając nową harmonijną melodią, która w Kieranie poruszyła tamtą niby straconą strunę. Spojrzał na feniksa, a gdy ten pozostawił za sobą ledwie pióro, wciąż się wahał. To odpowiedni czas? Nie zawiódł wystarczająco, aby spisać go na straty? W listach ostrożnie raportował swój powrót do zdrowia, lecz czasem dopadała go myśl, że może w pamięci innych był już zewem przeszłości, symbolem starego, zawodnego, niepotrzebnego.
Chwycił ucieleśnienie ostatniej szansy i pióro poprowadziło go samo, jednym mocnym szarpnięciem przeniosło go do Plymouth. To tutaj skierował się najpierw po odzyskaniu wolności, znajdując się przed nim pub był mu wystarczająco znany, aby wejść do środka bez najmniejszej obawy. Przez uchylone jeszcze drzwi do bocznej sali kątem oka dostrzegł poruszenie; instynktownie ponaglił kroki, bycie spóźnionym nie leżało w jego naturze.
Na kilka sekund przystanął w progu, lecz to nie pomogło mu całkowicie rozeznać się w sytuacji, z własnej winy wybiegł z obiegu. Ciemne cienie uciekły mu spod powieki, lecz inny ich rodzaj nie opuścił samych oczu. Skinął głową w ramach ponuro milczącego powitania i zajął puste miejsce na brzegu ławy. Przecież dobrze wiedział, że w którymś momencie będzie musiał wrócić między żywych.
| 9 wybieram
We can make it out alive under cover of the night; Trees are burning, ravens fly, smoke is filling up the sky,
WE ARE RUNNING OUT OF TIME
Kieran Rineheart
Zawód : Rebeliant, auror
Wiek : 54
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowiec
I pochwalam tajń życia w pieśni
i w milczeniu,
Pogodny mądrym smutkiem
i wprawny w cierpieniu.
i w milczeniu,
Pogodny mądrym smutkiem
i wprawny w cierpieniu.
OPCM : 40 +5
UROKI : 30 +5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Pojawienie się Harolda Longbottoma we własnej osobie być może nie powinno go aż tak zaskoczyć - kto inny mógłby przysłać do niego feniksa; kto jeszcze władał magią na tyle potężną, by w ciągu paru minut zgromadzić w jednym miejscu prawie dwa tuziny czarodziejów i czarownic? - ale serce i tak zabiło mu mocniej, gdy za kojącą pieśnią podążyła postawna sylwetka ministra magii. Zawahał się dosłownie na sekundę, jakby niepewny, czy za nim podążyć - ale przecież nic innego zrobić nie mógł. Niewidzialna nić wieczystej przysięgi wiązała go z Zakonem Feniksa na śmierć i życie, a chociaż to nie Harold Longbottom był obecny przy jej składaniu, to właśnie jego decyzje niosły wagę najwyższą.
Wszedł do bocznej sali jako jeden z ostatnich, dopiero teraz orientując się, jak wielu twarzy nie rozpoznawał. Minęło sporo czasu odkąd uczestniczył w spotkaniu Zakonu, nie powinno go dziwić, że szeregi organizacji poszerzyły się, kiedy przebywał za granicą. Czy ci, którzy dołączyli do niej później, wiedzieli, kim był? Póki co nie był w stanie tego stwierdzić, nie doszukiwał się zresztą pogardy w ich spojrzeniach, raczej unikając kontaktu wzrokowego; ten na krótko skrzyżował z Jackie, przypominając sobie jej ostatni list. Uśmiechnął się do niej i skinął głową, podobny gest skierował też w stronę Neali, bardzo szybko odwracając się jednak, gdy jego spojrzenie napotkało surowe rysy Brendana. Nieobecność Bena wywołała w jego klatce piersiowej nieprzyjemne ukłucie, ale zaraz potem dostrzegł kogoś, kogo zdecydowanie nie spodziewał się tutaj spotkać. - Elric - przywitał się, zatrzymując się na moment przy smokologu; skinął mu głową, zawahał się, miejsce obok było wolne - ale nie chciał przepychać się przez całą ławę Zakonników. Zamiast tego ruszył dalej, żeby usiąść na samym końcu rzędu, obok kobiety, w której rozpoznał Iris - pamiętał ją z Weymouth, podobnie jak towarzyszącego jej uzdrowiciela. - Dobry wieczór - przywitał się. Przelotnie uchwycił spojrzenie Vincenta, znajome wydały mu się także rysy rudowłosej kobiety (Thalii) - ale póki co nie zastanawiał się, skąd, bo pojawienie się byłego szefa biura aurorów sprawiło, że wbił wzrok we własne dłonie.
| 10
Wszedł do bocznej sali jako jeden z ostatnich, dopiero teraz orientując się, jak wielu twarzy nie rozpoznawał. Minęło sporo czasu odkąd uczestniczył w spotkaniu Zakonu, nie powinno go dziwić, że szeregi organizacji poszerzyły się, kiedy przebywał za granicą. Czy ci, którzy dołączyli do niej później, wiedzieli, kim był? Póki co nie był w stanie tego stwierdzić, nie doszukiwał się zresztą pogardy w ich spojrzeniach, raczej unikając kontaktu wzrokowego; ten na krótko skrzyżował z Jackie, przypominając sobie jej ostatni list. Uśmiechnął się do niej i skinął głową, podobny gest skierował też w stronę Neali, bardzo szybko odwracając się jednak, gdy jego spojrzenie napotkało surowe rysy Brendana. Nieobecność Bena wywołała w jego klatce piersiowej nieprzyjemne ukłucie, ale zaraz potem dostrzegł kogoś, kogo zdecydowanie nie spodziewał się tutaj spotkać. - Elric - przywitał się, zatrzymując się na moment przy smokologu; skinął mu głową, zawahał się, miejsce obok było wolne - ale nie chciał przepychać się przez całą ławę Zakonników. Zamiast tego ruszył dalej, żeby usiąść na samym końcu rzędu, obok kobiety, w której rozpoznał Iris - pamiętał ją z Weymouth, podobnie jak towarzyszącego jej uzdrowiciela. - Dobry wieczór - przywitał się. Przelotnie uchwycił spojrzenie Vincenta, znajome wydały mu się także rysy rudowłosej kobiety (Thalii) - ale póki co nie zastanawiał się, skąd, bo pojawienie się byłego szefa biura aurorów sprawiło, że wbił wzrok we własne dłonie.
| 10
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Otaczające stół ławy i taborety zapełniały się szybko, a choć niektóre z nich w ogólnym rozgardiaszu kilkukrotnie zmieniły swoich właścicieli, to wyglądało na to, że miejsca było dość dla wszystkich – na tyle, by nawet siedzący w ławach Zakonnicy nie musieli się zbytnio ścieśniać. W sali było dosyć głośno, nakładające się na siebie rozmowy czarodziejów i czarownic z pewnością można było usłyszeć również w sąsiednim pomieszczeniu – a przynajmniej dopóki ochronne zaklęcie nałożone przez Justine otoczyło pokój szczelną, magiczną warstwą, zupełnie odcinając wszelkie dźwięki. Kieran, który na zebraniu pojawił się jako ostatni, był w stanie usłyszeć szmer dyskusji tylko dzięki uchylonym drzwiom; po ich zamknięciu podsłuchanie tego, co działo się w bocznej sali, stało się niemożliwe.
Harold Longbottom wrócił do niej niedługo później, tym razem – już sam, bez towarzystwa właściciela pubu. Gdy tylko zatrzasnęły się za nim drzwi, w kominku w rogu pomieszczenia buchnęły płomienie, dając szansę na ogrzanie się tym, którzy zdążyli zmoknąć. W następnej sekundzie cichy trzask oznajmił pojawienie się przed Zakonnikami cynowych kubków wypełnionych parującym napojem, który miał nieco pieprzowy smak i przyjemnie rozgrzewał od środka.
Kubek pojawił się również na ostatnim wolnym miejscu pomiędzy Jackie a Elrikiem, i to właśnie tam skierował się minister – pomimo noszonej protezy zaskakująco sprawnie przechodząc ponad niskim oparciem ławy. – Witajcie – odezwał się, jeszcze nie siadając; zamiast tego oparł się dłońmi o blat stołu, a jego uważne spojrzenie przemknęło po twarzach wszystkich. Wyglądał, jakby liczył, a kiedy skończył, kiwnął głową. – Dziękuję – podjął, prostując się – że odpowiedzieliście na wezwanie. Musicie wybaczyć jego nagłość – ale sprawa jest zbyt ważna, by powierzyć ją pergaminowi, a czas nie stoi po naszej stronie – wyjaśnił krótko. – Czy sala jest zabezpieczona? – upewnił się, siadając na ławie; póki co nie sięgając ku leżącej na blacie, czarnej torbie, której zawartość nadal lekko drgała.
Uzyskawszy potwierdzenie, Harold Longbottom pochylił się do przodu i oparł łokcie na stole. Z bliska, w świetle rzucanym przez lewitujące pod sufitem lampy, Zakonnicy mogli bez trudu dostrzec głębokie, znaczące twarz ministra blizny; z jego spojrzenia, czujnego i zaalarmowanego, zniknęło widoczne jeszcze kilka tygodni wcześniej zmęczenie. – Wezwałem was tutaj – odezwał się po chwili minister, przesuwając wzrokiem wzdłuż stołu – ponieważ mamy szansę raz na zawsze rozprawić się z cienistym plugastwem, które od miesięcy pustoszy Anglię. Które, wedle waszych raportów, wróg uczy się kontrolować – kontynuował, na moment zwracając się w stronę Justine. – Które od upadku komety z dnia na dzień zdaje się rosnąć w siłę, żywiąc się chaosem. Wiem, że część z was zdążyła doświadczyć tego na własnej skórze. – Przesunął spojrzenie na Herberta, przez chwilę uważniej spoglądając też na Nealę. – I wierzę, że nikomu nie trzeba tłumaczyć, dlaczego musimy położyć temu kres. – Harold Longbottom płynnym ruchem sięgnął za pazuchę, zza której wyciągnął różdżkę; machnął nią krótko, a z leżącej na stole torby wysunęła się mapa, rozkładając się z cichym szelestem na stole pomiędzy Zakonnikami. – Już jakiś czas temu udało mi się ustalić, że cieniste istoty – gdy zostaną odegnane – wszystkie umykają w to samo miejsce. – Nachylił się, żeby stuknąć palcem w pergamin; ci, którzy siedzieli najbliżej, mogli bez trudu dostrzec, że minister wskazał na szkockie góry – pozostali musieli nachylić się lub wyciągnąć szyje. – Dostanie się tam jest niemożliwe – wejście jest zaklęte, przypieczętowane magią zbyt potężną, by jakikolwiek żyjący czarodziej mógł złamać ją w pojedynkę. A przynajmniej: tak było do tej pory. – Odchylił się, znów splatając dłonie. – Działający dla nas magi-astronomowie twierdzą, że od upadku komety strzegąca wrót magia się rozproszyła, a jej skupiska znajdują się w siedmiu różnych lokalizacjach. W tych miejscach energia pulsuje, w sposób, który przypomina odliczanie, i który – podług wyliczeń naszych naukowców – osiągnie godzinę zero dokładnie w północ, w Noc Duchów. – Twarz ministra, już wcześniej poważna, stężała. – Nikt z was nie znalazł się tu dzisiaj przypadkowo. Jesteście tu, ponieważ potrzebujemy waszych umiejętności i doświadczenia. Jeżeli jednak ktoś nie czuje się na siłach, by zmierzyć się z tym wyzwaniem, niech opuści salę już teraz – zaznaczył. – Nie wiemy, co dokładnie stanie się o północy, ale ci, którzy podejmą się wyzwania, muszą być gotowi na zmierzenie się ze śmiertelnym niebezpieczeństwem. Nie tylko ze strony cienistych istot; istnieje duże prawdopodobieństwo, że uwolniona wtedy magia zaalarmuje wroga. – W rysach Harolda Longbottoma odbił się – ledwie zauważalny – gniewny grymas. – Z tego samego powodu musicie być gotowi. Jeżeli ktoś z was wie coś na temat tych kreatur – niech zabierze głos.
Termin na odpis mija we wtorek (13.08) o godz. 23:59.
W razie pytań – zapraszam. <3
Harold Longbottom wrócił do niej niedługo później, tym razem – już sam, bez towarzystwa właściciela pubu. Gdy tylko zatrzasnęły się za nim drzwi, w kominku w rogu pomieszczenia buchnęły płomienie, dając szansę na ogrzanie się tym, którzy zdążyli zmoknąć. W następnej sekundzie cichy trzask oznajmił pojawienie się przed Zakonnikami cynowych kubków wypełnionych parującym napojem, który miał nieco pieprzowy smak i przyjemnie rozgrzewał od środka.
Kubek pojawił się również na ostatnim wolnym miejscu pomiędzy Jackie a Elrikiem, i to właśnie tam skierował się minister – pomimo noszonej protezy zaskakująco sprawnie przechodząc ponad niskim oparciem ławy. – Witajcie – odezwał się, jeszcze nie siadając; zamiast tego oparł się dłońmi o blat stołu, a jego uważne spojrzenie przemknęło po twarzach wszystkich. Wyglądał, jakby liczył, a kiedy skończył, kiwnął głową. – Dziękuję – podjął, prostując się – że odpowiedzieliście na wezwanie. Musicie wybaczyć jego nagłość – ale sprawa jest zbyt ważna, by powierzyć ją pergaminowi, a czas nie stoi po naszej stronie – wyjaśnił krótko. – Czy sala jest zabezpieczona? – upewnił się, siadając na ławie; póki co nie sięgając ku leżącej na blacie, czarnej torbie, której zawartość nadal lekko drgała.
Uzyskawszy potwierdzenie, Harold Longbottom pochylił się do przodu i oparł łokcie na stole. Z bliska, w świetle rzucanym przez lewitujące pod sufitem lampy, Zakonnicy mogli bez trudu dostrzec głębokie, znaczące twarz ministra blizny; z jego spojrzenia, czujnego i zaalarmowanego, zniknęło widoczne jeszcze kilka tygodni wcześniej zmęczenie. – Wezwałem was tutaj – odezwał się po chwili minister, przesuwając wzrokiem wzdłuż stołu – ponieważ mamy szansę raz na zawsze rozprawić się z cienistym plugastwem, które od miesięcy pustoszy Anglię. Które, wedle waszych raportów, wróg uczy się kontrolować – kontynuował, na moment zwracając się w stronę Justine. – Które od upadku komety z dnia na dzień zdaje się rosnąć w siłę, żywiąc się chaosem. Wiem, że część z was zdążyła doświadczyć tego na własnej skórze. – Przesunął spojrzenie na Herberta, przez chwilę uważniej spoglądając też na Nealę. – I wierzę, że nikomu nie trzeba tłumaczyć, dlaczego musimy położyć temu kres. – Harold Longbottom płynnym ruchem sięgnął za pazuchę, zza której wyciągnął różdżkę; machnął nią krótko, a z leżącej na stole torby wysunęła się mapa, rozkładając się z cichym szelestem na stole pomiędzy Zakonnikami. – Już jakiś czas temu udało mi się ustalić, że cieniste istoty – gdy zostaną odegnane – wszystkie umykają w to samo miejsce. – Nachylił się, żeby stuknąć palcem w pergamin; ci, którzy siedzieli najbliżej, mogli bez trudu dostrzec, że minister wskazał na szkockie góry – pozostali musieli nachylić się lub wyciągnąć szyje. – Dostanie się tam jest niemożliwe – wejście jest zaklęte, przypieczętowane magią zbyt potężną, by jakikolwiek żyjący czarodziej mógł złamać ją w pojedynkę. A przynajmniej: tak było do tej pory. – Odchylił się, znów splatając dłonie. – Działający dla nas magi-astronomowie twierdzą, że od upadku komety strzegąca wrót magia się rozproszyła, a jej skupiska znajdują się w siedmiu różnych lokalizacjach. W tych miejscach energia pulsuje, w sposób, który przypomina odliczanie, i który – podług wyliczeń naszych naukowców – osiągnie godzinę zero dokładnie w północ, w Noc Duchów. – Twarz ministra, już wcześniej poważna, stężała. – Nikt z was nie znalazł się tu dzisiaj przypadkowo. Jesteście tu, ponieważ potrzebujemy waszych umiejętności i doświadczenia. Jeżeli jednak ktoś nie czuje się na siłach, by zmierzyć się z tym wyzwaniem, niech opuści salę już teraz – zaznaczył. – Nie wiemy, co dokładnie stanie się o północy, ale ci, którzy podejmą się wyzwania, muszą być gotowi na zmierzenie się ze śmiertelnym niebezpieczeństwem. Nie tylko ze strony cienistych istot; istnieje duże prawdopodobieństwo, że uwolniona wtedy magia zaalarmuje wroga. – W rysach Harolda Longbottoma odbił się – ledwie zauważalny – gniewny grymas. – Z tego samego powodu musicie być gotowi. Jeżeli ktoś z was wie coś na temat tych kreatur – niech zabierze głos.
W razie pytań – zapraszam. <3
Harold Longbottom
Zawód : Prawowity minister i przywódca rebelii
Wiek : 58
Czystość krwi : n/d
Stan cywilny : n/d
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Konta specjalne
Jasne spojrzenie przesunęło się po twarzy Adriany, kiedy cichym szeptem przyznawała że się boi.
Wysłuchała jej w milczeniu. Oczywiście, że się bała. Narażała się codzienne, a teraz nie narażała tylko siebie. Uniosła rękę, zaciskając ją na jej przedramieniu.
- Strach nie uczyni cię słabszą, Adda, jednie rozważniejszą chociaż zdecydowanie nie jest przyjemny. - powiedziała cicho. - Ale razem damy radę. Wiem, co znaczy ta strata ale tym razem będzie inaczej, zobaczysz. Nie jesteś już w tamtym życiu, a ja pójdę skopać los jeśli będzie trzeba. - zapewniła ją, choć przecież nie mogła. Uniosła tęczówki krzyżując swoje z tymi należącymi do niej. - Z córki też się ucieszy. - szepnęła nachylając trochę, twarz jej się rozpogodziła. - Wyobrażasz sobie, jak ją rozpieści? - zapytała jej, chcąc przynieść jej trochę oddechu lżejszą wizją chwilę przed tym jak Minister powrócił na nowo do pomieszczenia w którym się znajdowali. Złapała jeszcze krótko jej spojrzenie, nim skupiła całkowicie na nim.
- Tak. - potwierdziła na zadane przez Ministra pytanie. Zabezpieczenie zostało nałożone, a Weasley sprawdził czy wszystkie okna były zamknięte. Żaden dźwięk nie powinien wydostać się poza to pomieszczenie. Zamilkła słuchając kolejnych słów - nie, zdecydowanie nie trzeba było tłumaczyć dlaczego z cieniami należało się rozprawić raz na zawsze. Wychyliła się spoglądając na mapę by zerknąć na wskazywane miejsce. Przesunęła spojrzeniem wokół licząc po cichu. Rachunek zdawał się prosty, ale nie mówiła słuchając, do czasu, aż Longbottom nie wydał pozwolenia, by zabrać głos. Wtedy wyprostowała się zwracając się do wszystkich w sali. - Jak pewnie większość z was już wie cieniste istoty, które nawiedzają Anglię są bytami zrodzonymi z czarnej magii - co gorsza szybkimi. Tak jak wspomniał Minister widziałam na własne oczy jak Rosier potrafi zapanować nad nimi. Byłam świadkiem tego, jak pojawiające się podczas naszego pojedynku istoty o kształcie rogatych wilków, nie zaatakowały ani jego - ani jego żony Evandry za cel obierając jedynie mnie. - przesunęła spojrzeniem po zakonnikach. - Zaburzyły przewagę w pojedynku, wspomagając jego atak. A gdy zdecydowałam się na odwrót przy pomocy świstoklika rozkazał im ruszyć za mną. Posłuchały go, choć magia, którą wtedy widziałam nie była czymś znanym - przynajmniej mnie. Tworzona z krwistych, geometrycznych wzorów z pewnością ciemna, zaatakowała domowników Wrzosowej Przystani. Ci, którym nie udało się wyrwać spod jej działania, zdawali się być pod wpływem sugestii, że jedynie zakończenie swojego życia, jest ratunkiem dla nich samych. Moc mojego patronusa była w stanie przywrócić im jasność umysłu. - nabrała oddechu w usta. - Jakiś czas temu przekazałam sporo informacji o nich pewnemu numerologowi wierząc, że może być w stanie odnaleźć odpowiedzi albo słabe punkty tych kreatur - na ten moment nie posiadam odpowiedzi. Nie mam pewności, czy Rosier może panować nad wszystkimi, czy muszą zostać spełnione jakieś warunki - nie wiem też, czy tą umiejętność posiada tylko on, czy jego sojusznicy również - ale rozważnie jest założyć, że jeśli jemu to się udało może udać się też innym. Trudno powiedzieć, co dokładnie je wabi albo przywołuje - podczas tamtego pojedynku pojawiły się kiedy Rosier sięgnął po Protego Horribilis, choć na podstawie innych moich doświadczeń nie mogę jednoznacznie stwierdzić, że tylko jedno zaklęcie jest za to odpowiedzialne - pojawiały się też w innych momentach w których uczestniczyłam. Powzięłam wniosek, że wabi je duże nagromadzenie energii magicznej - choć jest on tylko myślą niekoniecznie prawdziwą w swoim założeniu. Niemniej, musimy być świadomi tego, że jeśli w najgorszym ze scenariuszy na miejscu do którego się udamy spotkamy i Rycerzy i cienie, te drugie mogą znaleźć się pod kontrolą wroga. Dlatego zalecam, by zabezpieczyć się w możliwą drogę ewakuacji. Z dobrych wiadomości, które mogę wam przekazać dzisiaj to fakt, że nawet ten potwór krwawi. - na najgorszą z możliwości. Przegraną walkę - choć niechętnie, lepiej było pozostawić nadal z bijącym sercem i zaatakować ponownie.
- Rozumiem, że niezależnie od naszych działań będzie ona rezonować w taki sposób że istnieje szansa że dowiedzą się o wszystkich miejscach z wyliczeń? - zapytała spoglądając na Ministra, zastanawiając się czy istnieje szansa, żeby skupić ich uwagę tylko w kilku miejscach.
Wysłuchała jej w milczeniu. Oczywiście, że się bała. Narażała się codzienne, a teraz nie narażała tylko siebie. Uniosła rękę, zaciskając ją na jej przedramieniu.
- Strach nie uczyni cię słabszą, Adda, jednie rozważniejszą chociaż zdecydowanie nie jest przyjemny. - powiedziała cicho. - Ale razem damy radę. Wiem, co znaczy ta strata ale tym razem będzie inaczej, zobaczysz. Nie jesteś już w tamtym życiu, a ja pójdę skopać los jeśli będzie trzeba. - zapewniła ją, choć przecież nie mogła. Uniosła tęczówki krzyżując swoje z tymi należącymi do niej. - Z córki też się ucieszy. - szepnęła nachylając trochę, twarz jej się rozpogodziła. - Wyobrażasz sobie, jak ją rozpieści? - zapytała jej, chcąc przynieść jej trochę oddechu lżejszą wizją chwilę przed tym jak Minister powrócił na nowo do pomieszczenia w którym się znajdowali. Złapała jeszcze krótko jej spojrzenie, nim skupiła całkowicie na nim.
- Tak. - potwierdziła na zadane przez Ministra pytanie. Zabezpieczenie zostało nałożone, a Weasley sprawdził czy wszystkie okna były zamknięte. Żaden dźwięk nie powinien wydostać się poza to pomieszczenie. Zamilkła słuchając kolejnych słów - nie, zdecydowanie nie trzeba było tłumaczyć dlaczego z cieniami należało się rozprawić raz na zawsze. Wychyliła się spoglądając na mapę by zerknąć na wskazywane miejsce. Przesunęła spojrzeniem wokół licząc po cichu. Rachunek zdawał się prosty, ale nie mówiła słuchając, do czasu, aż Longbottom nie wydał pozwolenia, by zabrać głos. Wtedy wyprostowała się zwracając się do wszystkich w sali. - Jak pewnie większość z was już wie cieniste istoty, które nawiedzają Anglię są bytami zrodzonymi z czarnej magii - co gorsza szybkimi. Tak jak wspomniał Minister widziałam na własne oczy jak Rosier potrafi zapanować nad nimi. Byłam świadkiem tego, jak pojawiające się podczas naszego pojedynku istoty o kształcie rogatych wilków, nie zaatakowały ani jego - ani jego żony Evandry za cel obierając jedynie mnie. - przesunęła spojrzeniem po zakonnikach. - Zaburzyły przewagę w pojedynku, wspomagając jego atak. A gdy zdecydowałam się na odwrót przy pomocy świstoklika rozkazał im ruszyć za mną. Posłuchały go, choć magia, którą wtedy widziałam nie była czymś znanym - przynajmniej mnie. Tworzona z krwistych, geometrycznych wzorów z pewnością ciemna, zaatakowała domowników Wrzosowej Przystani. Ci, którym nie udało się wyrwać spod jej działania, zdawali się być pod wpływem sugestii, że jedynie zakończenie swojego życia, jest ratunkiem dla nich samych. Moc mojego patronusa była w stanie przywrócić im jasność umysłu. - nabrała oddechu w usta. - Jakiś czas temu przekazałam sporo informacji o nich pewnemu numerologowi wierząc, że może być w stanie odnaleźć odpowiedzi albo słabe punkty tych kreatur - na ten moment nie posiadam odpowiedzi. Nie mam pewności, czy Rosier może panować nad wszystkimi, czy muszą zostać spełnione jakieś warunki - nie wiem też, czy tą umiejętność posiada tylko on, czy jego sojusznicy również - ale rozważnie jest założyć, że jeśli jemu to się udało może udać się też innym. Trudno powiedzieć, co dokładnie je wabi albo przywołuje - podczas tamtego pojedynku pojawiły się kiedy Rosier sięgnął po Protego Horribilis, choć na podstawie innych moich doświadczeń nie mogę jednoznacznie stwierdzić, że tylko jedno zaklęcie jest za to odpowiedzialne - pojawiały się też w innych momentach w których uczestniczyłam. Powzięłam wniosek, że wabi je duże nagromadzenie energii magicznej - choć jest on tylko myślą niekoniecznie prawdziwą w swoim założeniu. Niemniej, musimy być świadomi tego, że jeśli w najgorszym ze scenariuszy na miejscu do którego się udamy spotkamy i Rycerzy i cienie, te drugie mogą znaleźć się pod kontrolą wroga. Dlatego zalecam, by zabezpieczyć się w możliwą drogę ewakuacji. Z dobrych wiadomości, które mogę wam przekazać dzisiaj to fakt, że nawet ten potwór krwawi. - na najgorszą z możliwości. Przegraną walkę - choć niechętnie, lepiej było pozostawić nadal z bijącym sercem i zaatakować ponownie.
- Rozumiem, że niezależnie od naszych działań będzie ona rezonować w taki sposób że istnieje szansa że dowiedzą się o wszystkich miejscach z wyliczeń? - zapytała spoglądając na Ministra, zastanawiając się czy istnieje szansa, żeby skupić ich uwagę tylko w kilku miejscach.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Boczna sala
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Devon :: Plymouth :: Pub "Królicza Łapka"