Morsmordre :: Devon :: Plymouth :: Pub "Królicza Łapka"
Boczna sala
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★
Boczna sala
Małe, dość puste pomieszczenie z wysłużoną drewnianą podłogą pokrytą wytartymi śladami. Pod ścianami stoi kilka ław, lecz oprócz nich próżno by szukać innych mebli - poza stoliczkiem z dużym gramofonem, pod którym znajduje się karton z podpisanymi płytami. Sala służy potańcówkom rozkwitającym wieczorami; zbierają się tu goście w każdym wieku, żeby ruszyć do tańca, a ci, którym doskwierają wszelkie opory, mogą pozbyć się ich dzięki mnogości alkoholów oferowanych przy barze.
— Tak — ja; jęknął jeszcze Cecilowi, masując pośladek. Spodnie miał całkiem mokre, ciemne loki rozprostowały się częściowo klejąc do czoła i skroni. Zmrużył oczy i przetarł je z wody, grzywkę odklejając od skóry, kiedy powitała ich sala z rozrastającymi się stołami. Zerknął na niego — czy on nie był tu przez przypadek? Dotarł do niego kierowany do blondyna szept; czuł się podobnie, ale przypomniał sobie pieśń feniksa, która rozbrzmiała dzisiaj przed nim; chciał by grała już zawsze, chciał ją słyszeć zawsze w swoich myślach. A potem rzucił okiem na resztę już przelotnie, zatrzymując wzrok na Neali, która stanęła z boku, nie decydując się na zajęcie żadnego miejsca. Wyglądała na zrezygnowaną, w jej oczach nie dostrzegł gniewnej iskry, którą spodziewał się dostrzec w kreślonych przez nią listach — ale nie wiedział, nie przeczytał ich wciąż. Nie spodziewał się łzawych poematów po niej, odwrócił wzrok domyślając się, co mogło czaić się za tymi niebieskim spojrzeniem — żal i rozczarowanie. Ale i z tym nie mógł, nie zamierzał walczyć. Nie mógł o niej myśleć, patrzeć, wodzić za nią wzrokiem. Musiał wziąć się w garść, wiedział co musiał zrobić, co powinien. Westchnął ciężko, kiwając głową Marcelowi. Powinien. Steffen powinien zaraz być. Zmęczonym wzrokiem znów przetoczył się po ludziach, zerknął za siebie na drzwi, ale go nie było.
— Kto to jest? Ta blondynka — spytał szeptem, nachylając się do ucha Marcela. — Ta obok Justine Tonks — dodał zaraz, nie patrząc jednak w kierunku żadnej z nich, ogniskując ciemne oczy na profilu Carringtona, wiedząc, że jeśli obaj będą się tam gapić stanie się to bardziej niż podejrzane. Znał ją pod imieniem Coralie, ale nie wiedział kim była, nie podejrzewał nawet, że działała dla Zakonu. Czuł się nieswojo z powodu jej obecności tutaj, bo nie mógł pochwalić się szczególnie dobrymi doświadczeniami z nią, a raczej jej z nim — wieczór był przyjemny, taniec z nią cudowny, ale od początku nie planował jej zagadać towarzysko. Była jedną z paru osób tutaj, które miały pełne prawo zażądać jego wyjścia, wątpił, by chcieli w swoich szeregach złodziejaszka takiego jak on. Czy była na tyle istotną osobą tutaj by mogła chcieć go wykluczyć? Od Weasleya dostałaby pełne poparcie. Nie chciał rzucać się oczy, ale gdy tylko Marcel ruszył w kierunku stołków, westchnął ciężko. Nie chciał wzbudzać wątpliwości, nie chciał zrobić Marcelowi kłopotów. Poręczył za niego przez Tonskem, miał nadzieję, że nie zostanie zmuszony do tego po raz kolejny.
— Oślej ławce? — syknął, patrząc na Castora i zerknął najpierw na Cecila, a potem Marcela. Zmrużył oczy, rozbawienie Sprouta odebrał jak zaczepkę, czuł się tu niepewnie, nieswojo i nie u siebie. Nerwowo przestąpił z nogi na nogę, wahając się dłużej — może te taborety to był zły pomysł, ale Marcel już prawie zajął miejsce, po jego lewej stanął Cecil, zostawili mu dwa po obu stronach z brzegu. Łypnął jeszcze raz okiem na Castora, niech cię pies srał, Sprout. Nabrał powietrza w płuca i obrócił głowę w stronę Neali, ale nie sięgnął jej już spojrzeniem. Stanął przy stołku, który odsunął sobie Sallow i uniósł na niego oczy, ale wzrok blondyna ledwie się po nim prześlizgnął. Domyślał się, co chodziło mu po głowie, więc nie pytał głośno. Przygryzł policzek od środka i sięgnął po taboret, wsuwając go między rozszerzone nogi.
| Zajmuję miejsce 19
— Kto to jest? Ta blondynka — spytał szeptem, nachylając się do ucha Marcela. — Ta obok Justine Tonks — dodał zaraz, nie patrząc jednak w kierunku żadnej z nich, ogniskując ciemne oczy na profilu Carringtona, wiedząc, że jeśli obaj będą się tam gapić stanie się to bardziej niż podejrzane. Znał ją pod imieniem Coralie, ale nie wiedział kim była, nie podejrzewał nawet, że działała dla Zakonu. Czuł się nieswojo z powodu jej obecności tutaj, bo nie mógł pochwalić się szczególnie dobrymi doświadczeniami z nią, a raczej jej z nim — wieczór był przyjemny, taniec z nią cudowny, ale od początku nie planował jej zagadać towarzysko. Była jedną z paru osób tutaj, które miały pełne prawo zażądać jego wyjścia, wątpił, by chcieli w swoich szeregach złodziejaszka takiego jak on. Czy była na tyle istotną osobą tutaj by mogła chcieć go wykluczyć? Od Weasleya dostałaby pełne poparcie. Nie chciał rzucać się oczy, ale gdy tylko Marcel ruszył w kierunku stołków, westchnął ciężko. Nie chciał wzbudzać wątpliwości, nie chciał zrobić Marcelowi kłopotów. Poręczył za niego przez Tonskem, miał nadzieję, że nie zostanie zmuszony do tego po raz kolejny.
— Oślej ławce? — syknął, patrząc na Castora i zerknął najpierw na Cecila, a potem Marcela. Zmrużył oczy, rozbawienie Sprouta odebrał jak zaczepkę, czuł się tu niepewnie, nieswojo i nie u siebie. Nerwowo przestąpił z nogi na nogę, wahając się dłużej — może te taborety to był zły pomysł, ale Marcel już prawie zajął miejsce, po jego lewej stanął Cecil, zostawili mu dwa po obu stronach z brzegu. Łypnął jeszcze raz okiem na Castora, niech cię pies srał, Sprout. Nabrał powietrza w płuca i obrócił głowę w stronę Neali, ale nie sięgnął jej już spojrzeniem. Stanął przy stołku, który odsunął sobie Sallow i uniósł na niego oczy, ale wzrok blondyna ledwie się po nim prześlizgnął. Domyślał się, co chodziło mu po głowie, więc nie pytał głośno. Przygryzł policzek od środka i sięgnął po taboret, wsuwając go między rozszerzone nogi.
| Zajmuję miejsce 19
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Zmarszczył jasną brew i wysłuchał szeptu Cecila - nie miał pojęcia, kto i dlaczego ich tutaj wezwał, nie miał pojęcia, kogo przywiódł na to spotkanie feniks, ani dlaczego padło akurat na nich, ale wiedział jedno, ten piękny ognisty ptak nie mylił się nigdy. Jeśli znaleźli się tu za sprawą tej przepięknej magii, to znaleźli się tu, bo właśnie tu - dzisiaj - było ich miejsce. Nieobecność Steffena - na którego wciąż był zły - zaczynała niepokoić, gdy przez drzwi przeszła już większość Zakonników.
- Nie pytaj o to głośno - poradził szeptem Cecilowi, bo gdyby zwątpił w to on sam, czy ktokolwiek miałby powód nie wątpić? On Cecila znał - i wiedział, że przywiodło go tutaj to, co miał w sercu, nie przypadek. I wiedział też, że wcale nie o to pytał. - Jaka jest szansa na to, że Fawkes zgubił drogę? - zagaił z rozbawieniem. Żadna, aura tego stworzenia wydawała się potężna. W oczach miał mądrość tuzina sędziwych czarodziejów. - Więcej osób jest tu po raz pierwszy - zauważył, sądząc, że te słowa mogły okazać się lepszym wsparciem. Romy, która przedstawiła mu się wcześniej, Neala, czarownicy z warkoczem też wcześniej nie widział.
- A ty co? - odparował Castorowi, kiedy ten ich mijał. Słyszał obruszenie Jima, ale uważał, że zająć te miejsca nie było dla nich ujmą. - Szukasz tronu i jedwabnych poduszek? Siadaj z nami. - Kiwnął głową na ostatni taboret, byli we troje, miejsca były cztery. Na ostatnim mogła usiąść Neala, ale przecież nie wypadało wyrzucać na niewygodne krzesło dziewczyny, na dodatek szlachetnie urodzonej panienki. Castor plecy miał chyba jeszcze zdrowe. Usiadł na taborecie, strzepując wodę ze spodni.
- Hm? - Nachylił się w kierunku Jima. - Adriana Tonks. Żona tego Tonksa. - Nie musiał patrzeć, widział, że usiadła obok Justine. Odpowiedział szeptem, niegrzecznie byłoby mówić o niej w ten sposób. Była przecież jedną z ważniejszych zebranych dziś Zakonniczek. - Czemu o nią pytasz? - dopytał, przyglądając mu się z zastanowieniem. Nie do końca wywołanym Adrianą, widział, za kim wodził wzrokiem, ale tu i teraz niebezpiecznie było pytać o Nealę - otaczało ją zbyt wielu czarodziejów.
- Nie pytaj o to głośno - poradził szeptem Cecilowi, bo gdyby zwątpił w to on sam, czy ktokolwiek miałby powód nie wątpić? On Cecila znał - i wiedział, że przywiodło go tutaj to, co miał w sercu, nie przypadek. I wiedział też, że wcale nie o to pytał. - Jaka jest szansa na to, że Fawkes zgubił drogę? - zagaił z rozbawieniem. Żadna, aura tego stworzenia wydawała się potężna. W oczach miał mądrość tuzina sędziwych czarodziejów. - Więcej osób jest tu po raz pierwszy - zauważył, sądząc, że te słowa mogły okazać się lepszym wsparciem. Romy, która przedstawiła mu się wcześniej, Neala, czarownicy z warkoczem też wcześniej nie widział.
- A ty co? - odparował Castorowi, kiedy ten ich mijał. Słyszał obruszenie Jima, ale uważał, że zająć te miejsca nie było dla nich ujmą. - Szukasz tronu i jedwabnych poduszek? Siadaj z nami. - Kiwnął głową na ostatni taboret, byli we troje, miejsca były cztery. Na ostatnim mogła usiąść Neala, ale przecież nie wypadało wyrzucać na niewygodne krzesło dziewczyny, na dodatek szlachetnie urodzonej panienki. Castor plecy miał chyba jeszcze zdrowe. Usiadł na taborecie, strzepując wodę ze spodni.
- Hm? - Nachylił się w kierunku Jima. - Adriana Tonks. Żona tego Tonksa. - Nie musiał patrzeć, widział, że usiadła obok Justine. Odpowiedział szeptem, niegrzecznie byłoby mówić o niej w ten sposób. Była przecież jedną z ważniejszych zebranych dziś Zakonniczek. - Czemu o nią pytasz? - dopytał, przyglądając mu się z zastanowieniem. Nie do końca wywołanym Adrianą, widział, za kim wodził wzrokiem, ale tu i teraz niebezpiecznie było pytać o Nealę - otaczało ją zbyt wielu czarodziejów.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Popatrzył za Castorem, gdy zajmował wygodne miejsce na ławie, przez chwilę zastanawiając się rzeczywiście, czy aby te cztery taborety nie były w jakiś sposób szczególne — szczególnie wyróżniające ich z powodu, którego nie chciał, ale krzesła ostatecznie były tylko krzesłami. Mógłby stać z boku, nie miałby z tym problemu, a jednak gdzieś głęboko, mimo niepewności i budowanej latami nieufności był wdzięczny, że może je zająć; że jest wystarczająco godny żeby siąść z tymi wszystkimi ludźmi przy jednym stole. Rok temu uważał ich za awanturników, za terrorystów. Dziś, przyglądając im się coraz mocniej czuł, że chciałby być jednym z nich; chciałby być tacy jak oni.
Korzystając z faktu, że nie wszyscy zajęli jeszcze miejsca, krzątając się i krążąc wokół, wchodząc do środka, przysunął stołek bliżej przyjaciela i obrócił się w jego kierunku bardziej. Wsparł dłonie na mokrych spodniach, głowę miał opuszczoną nisko, patrząc gdzieś pomiędzy jego ramieniem, nogami Cecila a podłogą. Adriana Tonks. Tonks. Żona tego Tonksa. Przetarł twarz dłonią, mieląc w ustach przekleństwo.
— O... rajciu... — Wbił dwa palce w wewnętrze kąciki ust, unosząc brw i i pochylił się jeszcze niżej, opierając łokcie na kolanach. Popatrzył wyżej, za Cecilem, gdzieś tam stała Neala, ale zawiesił spojrzeniem na kimś kto próbował zająć kolejne miejsce. — Spotkaliśmy się. W klubie jazzowym. — To nie była historia na teraz, nie cała, nie przy tych wszystkich ludziach, ale nie mógł go nie uprzedzić od razu. Popatrzył na niego z dołu niemrawo, trochę przepraszająco, kwaśno. Musiał zrozumieć. A może nie powinien, wyprostował się zaraz opierając dłonie na udach, rezygnując. Jeśli go zabije to po spotkaniu, niech się przynajmniej dowie, co go ominie. Kurwa, zwinął świecidełko żonie Tonksa. A jeśli biżuteria była od niego? Co prawda była tanią podróbka, ale w tych czasach nie uwierzyłby nigdy, że aurora stać było na prawdziwe rubiny, a bransoletka była naprawdę ładna i porządnie wykonana. — Nieważne— mruknął nerwowo i obrócił się z powrotem przodem do stołu, gryząc wargę.
Korzystając z faktu, że nie wszyscy zajęli jeszcze miejsca, krzątając się i krążąc wokół, wchodząc do środka, przysunął stołek bliżej przyjaciela i obrócił się w jego kierunku bardziej. Wsparł dłonie na mokrych spodniach, głowę miał opuszczoną nisko, patrząc gdzieś pomiędzy jego ramieniem, nogami Cecila a podłogą. Adriana Tonks. Tonks. Żona tego Tonksa. Przetarł twarz dłonią, mieląc w ustach przekleństwo.
— O... rajciu... — Wbił dwa palce w wewnętrze kąciki ust, unosząc brw i i pochylił się jeszcze niżej, opierając łokcie na kolanach. Popatrzył wyżej, za Cecilem, gdzieś tam stała Neala, ale zawiesił spojrzeniem na kimś kto próbował zająć kolejne miejsce. — Spotkaliśmy się. W klubie jazzowym. — To nie była historia na teraz, nie cała, nie przy tych wszystkich ludziach, ale nie mógł go nie uprzedzić od razu. Popatrzył na niego z dołu niemrawo, trochę przepraszająco, kwaśno. Musiał zrozumieć. A może nie powinien, wyprostował się zaraz opierając dłonie na udach, rezygnując. Jeśli go zabije to po spotkaniu, niech się przynajmniej dowie, co go ominie. Kurwa, zwinął świecidełko żonie Tonksa. A jeśli biżuteria była od niego? Co prawda była tanią podróbka, ale w tych czasach nie uwierzyłby nigdy, że aurora stać było na prawdziwe rubiny, a bransoletka była naprawdę ładna i porządnie wykonana. — Nieważne— mruknął nerwowo i obrócił się z powrotem przodem do stołu, gryząc wargę.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Powoli z okolicznego zamieszania wyłaniały się kolejne twarze, które zaczęła powoli rozpoznawać, a przynajmniej częściowo poznawać. W młodzieży rozpoznała chłopca (czy raczej już młodego mężczyznę) którego widziała podczas letnich wydarzeń. Skupiła się na nim na chwilę, zastanawiając się, czy wszystko u niego w porządku. Nie była za bardzo na siłach do rozmowy po tamtych wydarzeniach i przeszedł ją jakoś cień wstydu, że ani jego ani Nealę nie zapytała, jak się czują. Spojrzenie jej jeszcze przyciągnął Marcel któremu skinęła głową, rzucając nawet delikatny uśmiech, chociaż nie wiedziała, czy nie wyszedł zbyt dziwnie w tym całym zdezorientowaniu które jeszcze odbijało się na jej emocjach. Gdzieś jeszcze mignął jej Olivier ale nie wiedziała, czy ją zauważył czy może gdzieś zniknął w swoim pośpiechu.
Starszych również nie brakowało, bowiem jej spojrzenie zaraz też powędrowało do kolejnych znajomych twarzy. Herbert wydawał się dopiero co przysunąć do okna, Maeve wydawała się skupiona (albo miała zawsze taki wyraz twarzy, chociaż nie wyglądała źle, to na pewno), Justine rozmawiała…z kimś? Zaskoczeniem był Billy, ale nie chciała przypatrywać mu się zbyt długo, machnęła więc tylko na przywitanie, czując dziwny skurcz w żołądku. Spojrzeniem jeszcze wróciła do nieznajomych zanim nie spojrzała na Elrica marszcząc brwi. Co on, na wszystkie morskie węże, robił tutaj? Poczuła pewne ukłucie niepewności, może i trochę strachu – a przynajmniej dopóki Vincent nie stanął obok niej. Szturchnęła go lekko łokciem, rozglądając się jeszcze po okolicy zanim jej uwaga nie skupiła się głównie na Rinehearcie.
- Zakładam, że nawet jakbyś wiedział, to byś mi nie powiedział? – Rzuciła nieco zaczepnie, chociaż nie było w jej głosie śladów pretensji. Rozglądając się po okolicy czuła, jakby było gdzieś w tym wszystkim niewymowne napięcie, chociaż jeżeli ktoś wiedział o co chodzi, mało było na ten temat informacji.
Oczywiście, trzeba było uważać, czego sobie człowiek życzył, bo nagle gdzieś z odmętów tego wszystkiego wyłonił się nikt inny jak sam Harold Longbottom. Jeżeli wcześniej chciała wiedzieć, co tu się dzieje, to teraz bardzo chciała feniksa. Tak w drugą stronę tym świstoklikiem. I może Obliviate, bo pewnie dzisiejszego wieczora czeka ją wiele, ale głównie kompromitacja bo palnie coś, czego nie powinna.
Niemal sztywno weszła do środka, ciągnąc Vincenta za jego rękaw gdzie weszli do środka, zmarznięci, przemoczeni, pewnie po części zestresowani. Kiedy padło polecenie założenia zabezpieczeń po prostu skierowała się w stronę miejsc, obstawiając, że zajmie się tym ktoś o wiele bardziej kompetentny od niej.
Ludzie powoli siadali, a skoro mieli jeszcze chwilę, usiadła w rzędzie gdzie na krzesłach siedzieli głównie młodzi – dziwnie lekko usiadła na krześle, wychylając się aby spojrzeć na siedzącą obok niej trójkę.
- Chłopaki… - urwała, zastanawiając się, czy w ogóle chcieli być nazywani chłopakami -…czy nie wiem, jak wolicie, po imieniu. Jesteście tutaj, mądrzejsi razem niż ja jedna. W sumie osobno pewnie też. Może wy macie jakiś pomysł co tu się dzieje? – Starsi wydawali się bardziej milczący. Czy jednak młodzi będą się chcieli czymkolwiek podzielić, tego nie wiedziała. Dopiero po chwili uświadomiła sobie, że Marcel machał w stronę znajomej sylwetki.
- Cholera…sorki za to zajęcie miejsca, zaraz pójdę. – Zaczęła się rozglądać za wolnymi przestrzeniami które mogłaby zająć wraz z Vincentem. Znaczy oddzielnie, nie będzie się na niego wpychać.
Siadam na ten moment na 22 ale to się może zmienić i edit, zajmuję Vincentowi 9
Starszych również nie brakowało, bowiem jej spojrzenie zaraz też powędrowało do kolejnych znajomych twarzy. Herbert wydawał się dopiero co przysunąć do okna, Maeve wydawała się skupiona (albo miała zawsze taki wyraz twarzy, chociaż nie wyglądała źle, to na pewno), Justine rozmawiała…z kimś? Zaskoczeniem był Billy, ale nie chciała przypatrywać mu się zbyt długo, machnęła więc tylko na przywitanie, czując dziwny skurcz w żołądku. Spojrzeniem jeszcze wróciła do nieznajomych zanim nie spojrzała na Elrica marszcząc brwi. Co on, na wszystkie morskie węże, robił tutaj? Poczuła pewne ukłucie niepewności, może i trochę strachu – a przynajmniej dopóki Vincent nie stanął obok niej. Szturchnęła go lekko łokciem, rozglądając się jeszcze po okolicy zanim jej uwaga nie skupiła się głównie na Rinehearcie.
- Zakładam, że nawet jakbyś wiedział, to byś mi nie powiedział? – Rzuciła nieco zaczepnie, chociaż nie było w jej głosie śladów pretensji. Rozglądając się po okolicy czuła, jakby było gdzieś w tym wszystkim niewymowne napięcie, chociaż jeżeli ktoś wiedział o co chodzi, mało było na ten temat informacji.
Oczywiście, trzeba było uważać, czego sobie człowiek życzył, bo nagle gdzieś z odmętów tego wszystkiego wyłonił się nikt inny jak sam Harold Longbottom. Jeżeli wcześniej chciała wiedzieć, co tu się dzieje, to teraz bardzo chciała feniksa. Tak w drugą stronę tym świstoklikiem. I może Obliviate, bo pewnie dzisiejszego wieczora czeka ją wiele, ale głównie kompromitacja bo palnie coś, czego nie powinna.
Niemal sztywno weszła do środka, ciągnąc Vincenta za jego rękaw gdzie weszli do środka, zmarznięci, przemoczeni, pewnie po części zestresowani. Kiedy padło polecenie założenia zabezpieczeń po prostu skierowała się w stronę miejsc, obstawiając, że zajmie się tym ktoś o wiele bardziej kompetentny od niej.
Ludzie powoli siadali, a skoro mieli jeszcze chwilę, usiadła w rzędzie gdzie na krzesłach siedzieli głównie młodzi – dziwnie lekko usiadła na krześle, wychylając się aby spojrzeć na siedzącą obok niej trójkę.
- Chłopaki… - urwała, zastanawiając się, czy w ogóle chcieli być nazywani chłopakami -…czy nie wiem, jak wolicie, po imieniu. Jesteście tutaj, mądrzejsi razem niż ja jedna. W sumie osobno pewnie też. Może wy macie jakiś pomysł co tu się dzieje? – Starsi wydawali się bardziej milczący. Czy jednak młodzi będą się chcieli czymkolwiek podzielić, tego nie wiedziała. Dopiero po chwili uświadomiła sobie, że Marcel machał w stronę znajomej sylwetki.
- Cholera…sorki za to zajęcie miejsca, zaraz pójdę. – Zaczęła się rozglądać za wolnymi przestrzeniami które mogłaby zająć wraz z Vincentem. Znaczy oddzielnie, nie będzie się na niego wpychać.
Siadam na ten moment na 22 ale to się może zmienić i edit, zajmuję Vincentowi 9
So heed the words from sailors old
Beware the dreams with eyes of gold
And though he'll speak of quests and powers...
...blessed, ignore the lies you're told
Beware the dreams with eyes of gold
And though he'll speak of quests and powers...
...blessed, ignore the lies you're told
Ostatnio zmieniony przez Thalia Wellers dnia 06.08.24 15:35, w całości zmieniany 1 raz
Thalia Wellers
Zawód : Żeglarz, handlarz, przemytnik
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
OPCM : 13+2
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0+1
TRANSMUTACJA : 5+2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
Uniósł brew, przyglądając się zmianom na twarzy Jima z rosnącym zdumieniem. Spotkali się? W klubie? Och... Wyraz jego twarzy mówił więcej niż słowa, ze zdezorientowaniem przeniósł wzrok na Adrianę, wzdychając głośno ciężko, nim odpowiedział mu wciąż szeptem:
- Ze wszystkich, ale to wszystkich czarownic w Londynie, a nawet w kraju, musiałeś akurat... - urwał, biorąc głęboki oddech, jeden, a potem drugi. No stało się, czasu nie cofnie. Trzeba było z tego jakoś wybrnąć, nie było innej rady. - Nieważne - fuknął, powtarzając za nim w złości. - Pracuję pod nią, Jim. Działa w Londynie. Idź do niej po wszystkim i ją przeproś. Napraw to. A najlepiej od razu w ogóle, nie wiem! - dodał, bezradnie rozkładając ręce. Kiedy będzie na to dobry moment? Nigdy, bo nie powinno być powodu, żeby się o tym martwić, ale skoro już powód się pojawił, to... może jak najszybciej? A może teraz nie zdąży? Sam już nie wiedział. Ze zmarkotniałym zrezygnowaniem obejrzał się na Thalię, kiedy usiadła obok. Naprawdę chciał odpowiedzieć jej uśmiechem, ale przez Jima nie potrafił.
Ich ostatnie spotkanie przebiegło w nerwowej atmosferze, ale chciał się od tego odciąć - próbował wtedy ochronić dziewczynę, która dziś... Nie chciał już wracać do tego myślami. Celine go chyba już nawet nie pamiętała, żyła własnym życiem.
- Chyba nikt nie wie - odpowiedział jej, mógł tylko podejrzewać, że szczegóły zostaną podane, kiedy wszyscy zajmą już miejsca. - Przed pubem większość wyglądała na zaskoczoną. Lord Longbottom tu jest - podsunął jej, nie wiedząc, czy dostrzegła go wcześniej. Jeśli pojawił się osobiście, musiało chodzić o coś ważnego. Kilka tygodni wcześniej uczestniczył w mniejszym spotkaniu z jego udziałem, ale gdyby jedno miało cokolwiek wspólnego z drugim, Adriana pewnie by go uprzedziła. Wzruszył ramionami, kiedy przeprosiła za zajęcie miejsca. Nie wiedział, czy Castor zamierzał się wrócić. - Co u ciebie, Thalia? - spytał, spoglądając na nią z ukosa. Chyba nie była już na niego zła, ale chyba chciał się upewnić.
- Ze wszystkich, ale to wszystkich czarownic w Londynie, a nawet w kraju, musiałeś akurat... - urwał, biorąc głęboki oddech, jeden, a potem drugi. No stało się, czasu nie cofnie. Trzeba było z tego jakoś wybrnąć, nie było innej rady. - Nieważne - fuknął, powtarzając za nim w złości. - Pracuję pod nią, Jim. Działa w Londynie. Idź do niej po wszystkim i ją przeproś. Napraw to. A najlepiej od razu w ogóle, nie wiem! - dodał, bezradnie rozkładając ręce. Kiedy będzie na to dobry moment? Nigdy, bo nie powinno być powodu, żeby się o tym martwić, ale skoro już powód się pojawił, to... może jak najszybciej? A może teraz nie zdąży? Sam już nie wiedział. Ze zmarkotniałym zrezygnowaniem obejrzał się na Thalię, kiedy usiadła obok. Naprawdę chciał odpowiedzieć jej uśmiechem, ale przez Jima nie potrafił.
Ich ostatnie spotkanie przebiegło w nerwowej atmosferze, ale chciał się od tego odciąć - próbował wtedy ochronić dziewczynę, która dziś... Nie chciał już wracać do tego myślami. Celine go chyba już nawet nie pamiętała, żyła własnym życiem.
- Chyba nikt nie wie - odpowiedział jej, mógł tylko podejrzewać, że szczegóły zostaną podane, kiedy wszyscy zajmą już miejsca. - Przed pubem większość wyglądała na zaskoczoną. Lord Longbottom tu jest - podsunął jej, nie wiedząc, czy dostrzegła go wcześniej. Jeśli pojawił się osobiście, musiało chodzić o coś ważnego. Kilka tygodni wcześniej uczestniczył w mniejszym spotkaniu z jego udziałem, ale gdyby jedno miało cokolwiek wspólnego z drugim, Adriana pewnie by go uprzedziła. Wzruszył ramionami, kiedy przeprosiła za zajęcie miejsca. Nie wiedział, czy Castor zamierzał się wrócić. - Co u ciebie, Thalia? - spytał, spoglądając na nią z ukosa. Chyba nie była już na niego zła, ale chyba chciał się upewnić.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Patrzył na niego przez chwilę, nie widząc jak ma z tego wybrnąć.
— A niby skąd miałem wiedzieć? — spytał cicho, próbując się usprawiedliwić. Nie miała na czole wypisane, że jest żoną Michaela Tonksa, a tym bardziej, że Marcel dla niej pracuje — ale co? — jak pracuje pod nią? — Co masz na myśli? Co dla niej robisz? Kim ona jest? — Nie mógł się powstrzymać, obrócił głowę w jej kierunku i spojrzał na nią, marszcząc brwi. Działała w Londynie, a więc było ich więcej. To ona musiała delegować jego przyjacielowi zadania. Zadania, w których od czasu do czasu sam brał udział. Co za cholerny pech, że musiała to być akurat ona. Łypnął okiem na Marcela, dostrzegając jego zrezygnowanie. Jak mógł pozwolić na to, żeby to się tak źle toczyło? Co zrobi Adriana Tonks po spotkaniu? Odegra się na Sallowie, skoro już widziała ich razem? Zwiodła go tym nieszkodliwym wyglądem. Nigdy by się nie spodziewał czegoś takiego po takiej kobiecie. — Spoko, załatwię to. — Powiedział, że ma iść od razu, więc nawet się nie zastanowił, zatrzymała go jednak rudowłosa kobieta, która się do nich dosiadła, próbując ich podpytać co się działo. Szybko zrozumiał, że nie jest jedyny w tym wszystkim. On i Cecil. Było ich tutaj więcej. Przyglądał jej się dłużej, oceniając ewentualne szkody po Brenyn, ale nie wyglądała jakby cierpiała z powodu tamtych wydarzeń. Wzięła się w garść, tak jak i on. Ile to już minęło, pół roku? Zastanawiał się czy ją o to spytać, ale głupio mu było wracać wspomnieniami do tamtej nocy. — To miejsce jest wolne, Castor woli siedzieć z ludźmi w swoim wieku — zadecydował za kolegę, zerkając na niego przelotnie. Kącik ust drgnąłby mu zapewne w uśmiech, gdyby nie to Marcel był naburmuszony przez niego. Ludzie wciąż się zbierali, podniósł się z taboretu i prześlizgując się między nim, a Marcelem ruszył dookoła sali. Unikał patrzenia na Justine Tonks, która coś manewrowała z różdżka, starał się tez między ludźmi zniknąć z oczu Haroldowi Longbottomowi. Przemknął od tyłu na przód ławy i kucnął z tyłu, ręce płasko opierając o oparcie za wolnym miejscem, tuż obok Adriany. — Coralie, cześć. Jak leci? — spytał cicho, pilnując by oparte płasko ręce nie dotykały jej ciała poufale. Mimo to nachylił się trochę w jej stronę, tkwiąc za miejscem z rzeczami Justine. — Chyba źle zaczęliśmy ostatnio. — Szeptał, nie chciał by jego słowa się niosły. Czy w ogóle istniała szansa, że nie powiązała go ze zniknięciem tej bransoletki? Powiódł wzrokiem po pustej ławce naprzeciwko i wypuścił powietrze z ust. Raczej żadna. — Jestem ci coś winien — przyznał się od razu. — Istnieje jakaś szansa... cień szansy choćby... żebyś mi to... wybaczyła? Albo spróbowała? — spytał, przechylając głowę w bok, lustrując przy tym ostrożnie jej profil.
— A niby skąd miałem wiedzieć? — spytał cicho, próbując się usprawiedliwić. Nie miała na czole wypisane, że jest żoną Michaela Tonksa, a tym bardziej, że Marcel dla niej pracuje — ale co? — jak pracuje pod nią? — Co masz na myśli? Co dla niej robisz? Kim ona jest? — Nie mógł się powstrzymać, obrócił głowę w jej kierunku i spojrzał na nią, marszcząc brwi. Działała w Londynie, a więc było ich więcej. To ona musiała delegować jego przyjacielowi zadania. Zadania, w których od czasu do czasu sam brał udział. Co za cholerny pech, że musiała to być akurat ona. Łypnął okiem na Marcela, dostrzegając jego zrezygnowanie. Jak mógł pozwolić na to, żeby to się tak źle toczyło? Co zrobi Adriana Tonks po spotkaniu? Odegra się na Sallowie, skoro już widziała ich razem? Zwiodła go tym nieszkodliwym wyglądem. Nigdy by się nie spodziewał czegoś takiego po takiej kobiecie. — Spoko, załatwię to. — Powiedział, że ma iść od razu, więc nawet się nie zastanowił, zatrzymała go jednak rudowłosa kobieta, która się do nich dosiadła, próbując ich podpytać co się działo. Szybko zrozumiał, że nie jest jedyny w tym wszystkim. On i Cecil. Było ich tutaj więcej. Przyglądał jej się dłużej, oceniając ewentualne szkody po Brenyn, ale nie wyglądała jakby cierpiała z powodu tamtych wydarzeń. Wzięła się w garść, tak jak i on. Ile to już minęło, pół roku? Zastanawiał się czy ją o to spytać, ale głupio mu było wracać wspomnieniami do tamtej nocy. — To miejsce jest wolne, Castor woli siedzieć z ludźmi w swoim wieku — zadecydował za kolegę, zerkając na niego przelotnie. Kącik ust drgnąłby mu zapewne w uśmiech, gdyby nie to Marcel był naburmuszony przez niego. Ludzie wciąż się zbierali, podniósł się z taboretu i prześlizgując się między nim, a Marcelem ruszył dookoła sali. Unikał patrzenia na Justine Tonks, która coś manewrowała z różdżka, starał się tez między ludźmi zniknąć z oczu Haroldowi Longbottomowi. Przemknął od tyłu na przód ławy i kucnął z tyłu, ręce płasko opierając o oparcie za wolnym miejscem, tuż obok Adriany. — Coralie, cześć. Jak leci? — spytał cicho, pilnując by oparte płasko ręce nie dotykały jej ciała poufale. Mimo to nachylił się trochę w jej stronę, tkwiąc za miejscem z rzeczami Justine. — Chyba źle zaczęliśmy ostatnio. — Szeptał, nie chciał by jego słowa się niosły. Czy w ogóle istniała szansa, że nie powiązała go ze zniknięciem tej bransoletki? Powiódł wzrokiem po pustej ławce naprzeciwko i wypuścił powietrze z ust. Raczej żadna. — Jestem ci coś winien — przyznał się od razu. — Istnieje jakaś szansa... cień szansy choćby... żebyś mi to... wybaczyła? Albo spróbowała? — spytał, przechylając głowę w bok, lustrując przy tym ostrożnie jej profil.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Przeskakiwała spojrzeniem od osoby do osoby, z cieniem ciekawości przyglądając się pokrótce każdemu z obecnych Zakonników. W oko wpadło jej parę nowych twarzy, pojawiło się parę nowych głosów, ale żaden z nich nie ściągnął jej uwagi na dłużej. Wychwyciła za to drobne poruszenie w sekcji taboretowej; Marcel siedział pochylony, a tuż obok, w podobnej pozie, trwał spotkany w klubie Patrin. Przez chwilę zastanawiała się nad czym mogli tak intensywnie rozmawiać, ale gdy tylko złapała spojrzenie Marcela i zauważyła jak Patrin sięga dłonią twarzy, wszystko stało się jasne. Uśmiechnęła się pod nosem, po części rozbawiona, po części zmartwiona; im więcej ludzi znało jej prawdziwą tożsamość, tym gorzej. Już nie chodziło nawet o kwestie zaufania, a fakt, że jeśli któreś z nich wpadnie w ręce wroga, pod wpływ Serum Prawdy czy legilimencji – będzie spalona. Z każdej innej sytuacji byłaby się w stanie wywinąć, zręcznie nakłamać, obrócić kota ogonem. Karta podwójnego szpiega potrafiła zdziałać cuda, ale nie wywinęłaby się z potajemnego ślubu z aurorem, który swego czasu był intensywnie poszukiwany przez całe Ministerstwo.
Marcel rozłożył dłonie w geście bezradności, po minie wnioskowała, że na jaw musiał wyjść fakt kradzieży; co tak naprawdę łączyło tę dwójkę? Szkoda, że nie wiedziała o działalności Patrina w Zakonie wcześniej; wykorzystałaby go lepiej.
Złodziej podniósł się ze stołka, niewinny uśmiech Addy zmienił się w sekundę, nabrał bandyckiej nuty. Nie odpuściła Marcelowi spojrzenia, nie oderwała od niego wzroku gdy stołek obok opustoszał; kazał mu przepraszać? Czy kolega wyszedł z własną inicjatywą?
Obejrzała się przez ramię powoli, przeciągnęła po Patrinie intensywnym spojrzeniem, uniosła brew.
– Znasz już moje prawdziwe imię – stwierdziła w ciemno; nie szukałby rozgrzeszenia u losowej panny de Montmorency, Marcel nie znał tej tożsamości. – Możemy zacząć od tego, że z niego skorzystasz. A może wolisz po nazwisku? Jak ci się widzi „dobry wieczór, pani Tonks”? – spytała złudnie miłym tonem i przechyliła głowę, pozwoliła wymknąć się jasnemu kosmykowi spod upięcia. Ciekawe czy był świadom ile zależy od odpowiedzi, od tonu jego głosu.
Ostatecznie jednak nie zamierzała się nad nim pastwić; miał swoje za uszami, ale sprawa bransoletki nie zajmowała jej myśli zbyt długo. Nie wiedział kogo okrada, ona nie wiedziała, że okręca sobie wokół palca kogoś wspierającego Zakon.
– Rozczarowała cię jej cena w porcie? – ciągnęła dalej; ton pozostawał miły, złudny, w zielonych oczach czaił się niebezpieczny ognik. – Po tym jak wdałeś się w szarpaninę z handlarzem, myślałam że skończysz gdzieś w rowie. Fakt, że się tak nie stało był miłym rozczarowaniem.
Poprawiła się na ławie, znowu było jej niewygodnie; żałowała, że nigdzie dookoła nie ma poduszki. W ramach akcji wychowawczej mogłaby zażądać by usiadł obok niej, rozdzielenie z kolegą i konieczność posadzenia tyłka pośród starszych Zakonników zapewne zadziałałaby zbawiennie na ten młodzieńczy temperament. W zasadzie…
Znów się uśmiechnęła, nie mniej uroczo i niebezpiecznie niż chwilę wcześniej. Rozplotła dłonie, przesunęła się na prawo i powoli poklepała ławę obok siebie. Miejsce, które zajmowała jeszcze chwilę temu świeciło pustką.
– Cena za wybaczenie jest niska i wysoka zarazem. Zapraszam. Justine na pewno ucieszy się z towarzystwa. – Paznokcie zabębnily o drewno w krótkim rytmie. – Zostawię jeszcze jedną lukę, Michael powinien lada moment się pojawić – skłamała gładko i od niechcenia nawinęła na palec jasny kosmyk. Przyglądała sie Patrinowi jeszcze chwilę, mierzyła go spojrzeniem tak intensywnym, że nie zdziwiłaby się gdyby zapadł się pod ziemię.
W końcu przesunęła się znów, wróciła na miejsce. Poprawiła nieco zsunięta z ramion męską marynarkę, wróciła do obserwowania Zakonników i torby.
– Nie mam ci za złe tej bransoletki. Co zaś tyczy się wybaczenia – będziesz miał okazję wykazać się już wkrótce. A teraz wracaj na miejsce.
Marcel rozłożył dłonie w geście bezradności, po minie wnioskowała, że na jaw musiał wyjść fakt kradzieży; co tak naprawdę łączyło tę dwójkę? Szkoda, że nie wiedziała o działalności Patrina w Zakonie wcześniej; wykorzystałaby go lepiej.
Złodziej podniósł się ze stołka, niewinny uśmiech Addy zmienił się w sekundę, nabrał bandyckiej nuty. Nie odpuściła Marcelowi spojrzenia, nie oderwała od niego wzroku gdy stołek obok opustoszał; kazał mu przepraszać? Czy kolega wyszedł z własną inicjatywą?
Obejrzała się przez ramię powoli, przeciągnęła po Patrinie intensywnym spojrzeniem, uniosła brew.
– Znasz już moje prawdziwe imię – stwierdziła w ciemno; nie szukałby rozgrzeszenia u losowej panny de Montmorency, Marcel nie znał tej tożsamości. – Możemy zacząć od tego, że z niego skorzystasz. A może wolisz po nazwisku? Jak ci się widzi „dobry wieczór, pani Tonks”? – spytała złudnie miłym tonem i przechyliła głowę, pozwoliła wymknąć się jasnemu kosmykowi spod upięcia. Ciekawe czy był świadom ile zależy od odpowiedzi, od tonu jego głosu.
Ostatecznie jednak nie zamierzała się nad nim pastwić; miał swoje za uszami, ale sprawa bransoletki nie zajmowała jej myśli zbyt długo. Nie wiedział kogo okrada, ona nie wiedziała, że okręca sobie wokół palca kogoś wspierającego Zakon.
– Rozczarowała cię jej cena w porcie? – ciągnęła dalej; ton pozostawał miły, złudny, w zielonych oczach czaił się niebezpieczny ognik. – Po tym jak wdałeś się w szarpaninę z handlarzem, myślałam że skończysz gdzieś w rowie. Fakt, że się tak nie stało był miłym rozczarowaniem.
Poprawiła się na ławie, znowu było jej niewygodnie; żałowała, że nigdzie dookoła nie ma poduszki. W ramach akcji wychowawczej mogłaby zażądać by usiadł obok niej, rozdzielenie z kolegą i konieczność posadzenia tyłka pośród starszych Zakonników zapewne zadziałałaby zbawiennie na ten młodzieńczy temperament. W zasadzie…
Znów się uśmiechnęła, nie mniej uroczo i niebezpiecznie niż chwilę wcześniej. Rozplotła dłonie, przesunęła się na prawo i powoli poklepała ławę obok siebie. Miejsce, które zajmowała jeszcze chwilę temu świeciło pustką.
– Cena za wybaczenie jest niska i wysoka zarazem. Zapraszam. Justine na pewno ucieszy się z towarzystwa. – Paznokcie zabębnily o drewno w krótkim rytmie. – Zostawię jeszcze jedną lukę, Michael powinien lada moment się pojawić – skłamała gładko i od niechcenia nawinęła na palec jasny kosmyk. Przyglądała sie Patrinowi jeszcze chwilę, mierzyła go spojrzeniem tak intensywnym, że nie zdziwiłaby się gdyby zapadł się pod ziemię.
W końcu przesunęła się znów, wróciła na miejsce. Poprawiła nieco zsunięta z ramion męską marynarkę, wróciła do obserwowania Zakonników i torby.
– Nie mam ci za złe tej bransoletki. Co zaś tyczy się wybaczenia – będziesz miał okazję wykazać się już wkrótce. A teraz wracaj na miejsce.
Mam niespełna trzydzieści lat
i jak kot muszę umrzeć
i jak kot muszę umrzeć
dziewięć razy
Gromadziło się coraz więcej czarodziejów. Wiele twarzy było dla niego obcych, lecz nie było go tak długo, że nie mogło go to dziwić - podtrzymywali ogień feniksa przez ostatnie długie miesiące. Miał nadzieję, że teraz potrafił znaleźć już w sobie siły, aby im w tym pomóc. Kiwnął głową na powitalny uśmiech Rosemary, szybko prześlizgując się na Jamesa, przy którym się znalazła - myśl, że mogła znać się z tym małym cwaniakiem, wydała mu się absurdalna. Podobnym gestem powitał też Maeve, Justine, Jackie i braciom Moore - personalia pozostałych wydawały mu się obce. Kiedy ich mijali, uścisnął dłonie Teda i Billa, kiwając głową nieznajomej kobiecie przy nich - nie wiedział, kim była, ale najwyraźniej towarzyszyła Tedowi, który z pewnością ich sobie przedstawi, jeśli nie teraz to w dogodniejszym czasie. Neala ruszyła z Rosemary, odnalazł wzrokiem Jamesa, ale młody nie ruszył za nimi. Głowę i tak miał ciężką, wyznanie Primy spętało myśli chaotycznie, nakazując nastawić się na szukanie rozwiązania - dłoń przetarła skroń ze strapieniem. Nic zupełnie z jej wywodu odnośnie właściwości wywaru nie zrozumiał - ale o sile alchemicznych wywarów, w szczególności warzonych przez doświadczonych alchemików, miał okazję przekonać się niejeden raz. Dla niego były jak żywioł - potężny i nieokiełznany, a przede wszystkim nieprzewidywalny, bo nie rozumiał rządzących nimi alchemicznych prawideł.
- Nie sądzisz, to znaczy, że może wyjść z tego pożar, czy że nie wyjdzie z tego pożar? - próbował się upewnić, ze zdumieniem odnajdując na jej twarzy spokój. Zawsze zdawała się go mieć, jakby zespolona z losem płynęła z nurtem życia.
Uśmiechnął się, słysząc jej oburzenie, po czym wzruszył ramionami, spoglądając na Elrika - nie wiedział, kim był ten jegomość, ale jeśli chciał wyrazem troski odciągnąć ją od spraw Zakonu, to poległ na pierwszym zakręcie. Pomijając kociołki, Brendan doskonale wiedział, że nie znalazła się wśród nich przypadkiem. Nie przesadziły zapewne, mówiąc, że zawdzięczał jej życie. Kieran zostawił go tamtego dnia w lesie wiedząc, że do niej dotrze. Pochylił głowę nieznacznie, w geście kapitulacji wobec tej silnej przemowy, finalnie wchodząc do środka za nią.
Słyszał słowa Ministra - nie zajął miejsca - w pierwszym odruchu przeszedł wzdłuż ścian, upewniając się, że okna były zamknięte - i poprawiając uchwyty tych, które wydawały mu się luźniejsze. Kątem oka spostrzegł Tonks, która zajęła się prostym zabezpieczeniem. Gdy wszyscy znaleźli się już w środku, stanął u progu stali i poszukał spojrzeniem młodzieży, która bawiła się w sali przed chwilą; z kamienną miną, odnajdując ostrym spojrzeniem źrenice jednego z młokosów, kiwnięciem brody nakazał mu się oddalić. Zogniskował spojrzenie na pozostawionej przez Ministrze torbie, ale w gronie Zakonników jej bezpieczeństwo nie było zagrożone, cokolwiek znajdowało się w środku. Wrócił, zajmując miejsce przy stole - obok czarownicy, której towarzyszył wcześniej.
7
- Nie sądzisz, to znaczy, że może wyjść z tego pożar, czy że nie wyjdzie z tego pożar? - próbował się upewnić, ze zdumieniem odnajdując na jej twarzy spokój. Zawsze zdawała się go mieć, jakby zespolona z losem płynęła z nurtem życia.
Uśmiechnął się, słysząc jej oburzenie, po czym wzruszył ramionami, spoglądając na Elrika - nie wiedział, kim był ten jegomość, ale jeśli chciał wyrazem troski odciągnąć ją od spraw Zakonu, to poległ na pierwszym zakręcie. Pomijając kociołki, Brendan doskonale wiedział, że nie znalazła się wśród nich przypadkiem. Nie przesadziły zapewne, mówiąc, że zawdzięczał jej życie. Kieran zostawił go tamtego dnia w lesie wiedząc, że do niej dotrze. Pochylił głowę nieznacznie, w geście kapitulacji wobec tej silnej przemowy, finalnie wchodząc do środka za nią.
Słyszał słowa Ministra - nie zajął miejsca - w pierwszym odruchu przeszedł wzdłuż ścian, upewniając się, że okna były zamknięte - i poprawiając uchwyty tych, które wydawały mu się luźniejsze. Kątem oka spostrzegł Tonks, która zajęła się prostym zabezpieczeniem. Gdy wszyscy znaleźli się już w środku, stanął u progu stali i poszukał spojrzeniem młodzieży, która bawiła się w sali przed chwilą; z kamienną miną, odnajdując ostrym spojrzeniem źrenice jednego z młokosów, kiwnięciem brody nakazał mu się oddalić. Zogniskował spojrzenie na pozostawionej przez Ministrze torbie, ale w gronie Zakonników jej bezpieczeństwo nie było zagrożone, cokolwiek znajdowało się w środku. Wrócił, zajmując miejsce przy stole - obok czarownicy, której towarzyszył wcześniej.
7
we penetrated deeper and deeper into the heart of darkness
Brendan Weasley
Zawód : auror, szkoleniowiec
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
don't you ever tame your demons, always keep them on a leash
OPCM : 30 +8
UROKI : 25
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 30 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Śledził chwilę jej twarz, starając się ocenić jej emocje, ale biorąc pod uwagę to, jak łatwo bawiła się pozorami, nie łudził się, by mógł odkryć jej prawdziwe myśli w ten sposób. Wtedy ani przez myśl mu nie przeszło, że mogła być kimś innym. Pod jej ładnie zarysowaną brodą dostrzegł Marcela, ale zaraz uniósł na nią wzrok z powrotem, a kiedy się odezwała, zmarszczył brwi.
— Dobry wieczór, pani Tonks — szepnął z pokorą, ogniskując na niej spojrzenie. To uciekło mimowolnie w stronę opadającego kosmyka, ale zaraz wrócił na linię jej oczu, licząc, że choćby na niego spojrzy i ujrzy jak bardzo czul się skruszony. — Przepraszam, pani Tonks — powtórzył zaraz cicho; choć pani kompletnie jej nie pasowało. Co ona u licha robiła wtedy w barze sama? Zmarszczył brwi, słysząc jak przytacza dalszy ciąg historii, w której nie brała już udziału. To niemożliwe, by go śledziła, zamieszanie z klubu, które rozpoczął a potem wykorzystał mogło zakończyć się bójką i paroma delikwentami wyrzuconymi za drzwi, zrobil wszystko jak należy by stamtąd odejść nie zwracając na siebie większej uwagi. Przemierzał alejki, wykorzystał wszystkie znane sobie skróty. Jak to możliwe, że miała świadomość tego, co wydarzyło się w porcie? Mina mu stężała. To, że jej nie docenił już wiedział wcześniej, ale żeby pomylił się aż tak? — Nie tak łatwo mnie wrzucić do rowu, wbrew pozorom — odpowiedział cicho, z rezerwą już bez wyraźnie potulnego i przymilającego się tonu sprzed chwili. Gdy tylko poklepała ławę obok siebie i odsunęła się, nie popatrzył na puste, choć wygrzane przez nią miejsce. Jej spojrzenie było intensywne i nieprzyjemne, niosło w sobie jakąś nutę niewypowiedzianej groźby, ale jednocześnie trudno mu było struchleć pod nim przez całą jej aurę, aurę pięknej kobiety, przez wspomnienie bliskiego tańca. Zmarszczył brwi mocniej, znosząc je więc dzielnie, może odrobinę zuchwale, ale nic nie powiedział. Imponowała mu tym, jak dobrze zrobiła go w balona i tym, jak bardzo trudna do odgadnięcia była. A teraz — tutaj, pośród Zakonników, winien był jej też należyty szacunek. Wstał, opierając się dłońmi o oparcie, patrząc na nią już z góry. Trudno mówić o większym dyskomforcie niż ten, który chciała mu zapewnić, za karę — dać nauczkę — ale to nie była najtrudniejsza rzecz, jakiej od niego wymagano. Zawiesił ramiona na rozprostowanych rękach gotów właściwie zająć wskazane przez nią miejsce, choć minę miał nietęgą — wizja pojawiającego się Michaela go zmroziła, choć nie wiedział, czy bardziej z jej powodu, czy z powodu tego, co zrobił Marcelowi ostatnim razem. Paskudny, bezduszny potwór. Kiedy ona stukała palcami o ławę, on swoimi przesuwał po oparciu, pozwalając by ciężar ciała przeniósł się już całkiem na przód, tuż przed tym gdy się oderwał by rzeczywiście usiąść obok niej. Nim jednak to uczynił wróciła na swoje miejsce, nie dając mu na to szansy. Pochylił się nad jej ramieniem, kiedy kazała mu wrócić na swoje miejsce oschle, surowo. A wydawało mu się, że nienajgorzej bawiła się wtedy w klubie.
— Dziękuję, pani Tonks — pożegnał ją krótko, starając się brzmieć uprzejmie i już nie cicho. Wrócił więc do przyjaciela, siadając na swoim taborecie bez słowa, w ten sam sposób co wcześniej, okrakiem. Dwoma rękami przeczesał mokre włosy do tyłu, częściowo za uszy, a potem wsparł się na krawędzi stołka między nogami.
— Dobry wieczór, pani Tonks — szepnął z pokorą, ogniskując na niej spojrzenie. To uciekło mimowolnie w stronę opadającego kosmyka, ale zaraz wrócił na linię jej oczu, licząc, że choćby na niego spojrzy i ujrzy jak bardzo czul się skruszony. — Przepraszam, pani Tonks — powtórzył zaraz cicho; choć pani kompletnie jej nie pasowało. Co ona u licha robiła wtedy w barze sama? Zmarszczył brwi, słysząc jak przytacza dalszy ciąg historii, w której nie brała już udziału. To niemożliwe, by go śledziła, zamieszanie z klubu, które rozpoczął a potem wykorzystał mogło zakończyć się bójką i paroma delikwentami wyrzuconymi za drzwi, zrobil wszystko jak należy by stamtąd odejść nie zwracając na siebie większej uwagi. Przemierzał alejki, wykorzystał wszystkie znane sobie skróty. Jak to możliwe, że miała świadomość tego, co wydarzyło się w porcie? Mina mu stężała. To, że jej nie docenił już wiedział wcześniej, ale żeby pomylił się aż tak? — Nie tak łatwo mnie wrzucić do rowu, wbrew pozorom — odpowiedział cicho, z rezerwą już bez wyraźnie potulnego i przymilającego się tonu sprzed chwili. Gdy tylko poklepała ławę obok siebie i odsunęła się, nie popatrzył na puste, choć wygrzane przez nią miejsce. Jej spojrzenie było intensywne i nieprzyjemne, niosło w sobie jakąś nutę niewypowiedzianej groźby, ale jednocześnie trudno mu było struchleć pod nim przez całą jej aurę, aurę pięknej kobiety, przez wspomnienie bliskiego tańca. Zmarszczył brwi mocniej, znosząc je więc dzielnie, może odrobinę zuchwale, ale nic nie powiedział. Imponowała mu tym, jak dobrze zrobiła go w balona i tym, jak bardzo trudna do odgadnięcia była. A teraz — tutaj, pośród Zakonników, winien był jej też należyty szacunek. Wstał, opierając się dłońmi o oparcie, patrząc na nią już z góry. Trudno mówić o większym dyskomforcie niż ten, który chciała mu zapewnić, za karę — dać nauczkę — ale to nie była najtrudniejsza rzecz, jakiej od niego wymagano. Zawiesił ramiona na rozprostowanych rękach gotów właściwie zająć wskazane przez nią miejsce, choć minę miał nietęgą — wizja pojawiającego się Michaela go zmroziła, choć nie wiedział, czy bardziej z jej powodu, czy z powodu tego, co zrobił Marcelowi ostatnim razem. Paskudny, bezduszny potwór. Kiedy ona stukała palcami o ławę, on swoimi przesuwał po oparciu, pozwalając by ciężar ciała przeniósł się już całkiem na przód, tuż przed tym gdy się oderwał by rzeczywiście usiąść obok niej. Nim jednak to uczynił wróciła na swoje miejsce, nie dając mu na to szansy. Pochylił się nad jej ramieniem, kiedy kazała mu wrócić na swoje miejsce oschle, surowo. A wydawało mu się, że nienajgorzej bawiła się wtedy w klubie.
— Dziękuję, pani Tonks — pożegnał ją krótko, starając się brzmieć uprzejmie i już nie cicho. Wrócił więc do przyjaciela, siadając na swoim taborecie bez słowa, w ten sam sposób co wcześniej, okrakiem. Dwoma rękami przeczesał mokre włosy do tyłu, częściowo za uszy, a potem wsparł się na krawędzi stołka między nogami.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Musiała pojawić się między słowami, między jedną panną lekkich obyczajów, która wypadła z ust Jimmy’ego, a której nie usłyszała, bo była jeszcze we własnym domu, a drugą panną lekkich obyczajów, której usta kuzyna nadały dopiero formy. Cofnęła dłoń, kiedy zobaczyła, że chłopak wstaje sam, ale zrobiła to bez żalu.
- Cecil, język - mlasnęła z niezadowoleniem na panicza Blishwicka, opierając dłonie na biodrach, jakby weszła w rolę swojej własnej matki. Słysząc imię nadchodzące z drugiej strony, uśmiechnęła się instynktownie. Marcel. Rzadko słyszała podobne imię. Głos nadchodzący z drugiej strony, tym razem o wiele bardziej znajomy, choć wciąż młody, znów odwrócił jej uwagę. Instynktownie chwyciła za włosy, wciąż wilgotne po kąpieli, a teraz wilgotniejące jeszcze bardziej na deszczu, zrolowała je i rzuciła na ramię. Znała tutaj zaledwie jednostki, towarzystwo Neali było dla niej ulgą. - Rozpadało się na dobre - szepnęła do niej w geście krótkiej informacji, że jest obok, gdyby poczuła się zagubiona. Młodzi chłopcy, najwyraźniej jej przyjaciele, zajęli się sobą, ze swoich damskich rówieśniczek nie miała tutaj nikogo.
Zanim jednak weszły do środka, usłyszała za sobą jeszcze kilka charakterystycznych pyknięć, więc obejrzała się odruchowo przez ramię, żeby sprawdzić, czy tym razem nie nadszedł nikt, kogo mogłaby poznać. Wśród omytych deszczem twarzy dostrzegła znajomą - Billy, podobnie jak Brendan, też niósł za sobą krótki rejestr szkolnych wspomnień. Uśmiechnęła się i uniosła dłoń na powitanie, choć nie była pewna, że ją zauważy, bo ktoś już zajął go swoim towarzystwem.
- Tak, chodźmy - przytaknęła Neali, wchodząc za nią do środka, z policzków i czoła ścierając zimne krople. Większość rozsiadała się już na miejscach, kilkoro przechodziło jeszcze po drewnianej podłodze, inni rozmawiali. Miała przemożne wrażenie, że mogła nie być tutaj tak anonimowa, jakby chciała. - Może tutaj? - wskazała Neali dwa miejsca obok siebie.
Blisko młodzieży, jakby to bycie najstarszą siostrą w rodzinie nakazywało jej pilnowanie tych młodszych. Mimo wszystko cieszyła się, że nie było tu z nimi Kiki.
| ja zajmuję miejsce 18
- Cecil, język - mlasnęła z niezadowoleniem na panicza Blishwicka, opierając dłonie na biodrach, jakby weszła w rolę swojej własnej matki. Słysząc imię nadchodzące z drugiej strony, uśmiechnęła się instynktownie. Marcel. Rzadko słyszała podobne imię. Głos nadchodzący z drugiej strony, tym razem o wiele bardziej znajomy, choć wciąż młody, znów odwrócił jej uwagę. Instynktownie chwyciła za włosy, wciąż wilgotne po kąpieli, a teraz wilgotniejące jeszcze bardziej na deszczu, zrolowała je i rzuciła na ramię. Znała tutaj zaledwie jednostki, towarzystwo Neali było dla niej ulgą. - Rozpadało się na dobre - szepnęła do niej w geście krótkiej informacji, że jest obok, gdyby poczuła się zagubiona. Młodzi chłopcy, najwyraźniej jej przyjaciele, zajęli się sobą, ze swoich damskich rówieśniczek nie miała tutaj nikogo.
Zanim jednak weszły do środka, usłyszała za sobą jeszcze kilka charakterystycznych pyknięć, więc obejrzała się odruchowo przez ramię, żeby sprawdzić, czy tym razem nie nadszedł nikt, kogo mogłaby poznać. Wśród omytych deszczem twarzy dostrzegła znajomą - Billy, podobnie jak Brendan, też niósł za sobą krótki rejestr szkolnych wspomnień. Uśmiechnęła się i uniosła dłoń na powitanie, choć nie była pewna, że ją zauważy, bo ktoś już zajął go swoim towarzystwem.
- Tak, chodźmy - przytaknęła Neali, wchodząc za nią do środka, z policzków i czoła ścierając zimne krople. Większość rozsiadała się już na miejscach, kilkoro przechodziło jeszcze po drewnianej podłodze, inni rozmawiali. Miała przemożne wrażenie, że mogła nie być tutaj tak anonimowa, jakby chciała. - Może tutaj? - wskazała Neali dwa miejsca obok siebie.
Blisko młodzieży, jakby to bycie najstarszą siostrą w rodzinie nakazywało jej pilnowanie tych młodszych. Mimo wszystko cieszyła się, że nie było tu z nimi Kiki.
| ja zajmuję miejsce 18
nie każdy żyje sztuką i
snami o wolności
snami o wolności
Rosemary Sprout
Zawód : spikerka radiowa
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
instead of new branches
i might grow
deeper roots
i might grow
deeper roots
OPCM : 5 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Zakonu Feniksa
Grupa, coraz większa, zbierała się przed wejściem. Wyszło na to, że tylko jego przeniosło do sali, gdzie dopiero młodzież się zbierała na potańcówkę. Obejrzał się na dziewczynę, która właśnie go skarciła i już miał się odezwać kiedy dostrzegł światło na końcu ulicy. Jasne, wzbudzające pewną nadzieję - mógł się domyślać z kim będą mieli do czynienia i się nie zawiódł. Minister Longbottom we własnej osobie, człowiek pełen charyzmy zmierzał w ich stronę, a potem wkroczył do sali, która zaraz opustoszała. Skinął głową na powitanie i patrzył jak niemały tłum wlewa się do środka. Młodzi i starsi. Niezależnie od wieku, statusu społecznego, kim byli i czym zajmowali się w życiu - zostali wezwani i odpowiedzieli na wezwanie. To budowało, dawało nadzieję, choć nie miał pojęcia czego będzie od nich oczekiwał czarodziej.
Dostrzegł Romy, do której się uśmiechnął, podobnie do Castora, który odpowiedział wcześniej na jego wołanie. Polecenie od Ministra sprawiło, że sięgnął po różdżkę, ale Tonks go uprzedziła chcąc rzucić to samo zaklęcie, o którym on pomyślał. Dlatego już nie wchodził kobiecie w drogę, tylko spoglądał jak kolejno zajmowane są miejsca przy stole. Torba rzucona na blat stołu intrygowała, ale na zaspokojenie ciekawości miał przyjść jeszcze czas.
-Chyba każdy zadaje sobie to pytanie. - Zwrócił się do Thalii słysząc jakie zadała pytanie. Możliwe, że inni wiedzieli coś więcej, ostatnio przepływ informacji w Zakonie nie działał najlepiej. Miało na to pewnie wpływ to co się działo. Każdy starał się jakoś przetrwać po katastrofie, ułożyć sobie życie. On sam w Greengrove Farm gościł przez jakiś czas uciekinierów - dzieląc się z nimi jedzeniem i wolną przestrzenią przyjął pomoc jaką zaoferowała Prima, którą również powitał skinieniem głowy. Czego oczekiwał od nich Longbottom mieli zapewne dowiedzieć się w niedalekiej przyszłości. Zamykając okno, skierował się do wskazanych miejsc i zasiadł w jednym z nich uznając, że stanie na nic się zda, tylko należy poczekać, aż spotkanie oficjalnie zostanie rozpoczęte.
|Zajmuję 16
Dostrzegł Romy, do której się uśmiechnął, podobnie do Castora, który odpowiedział wcześniej na jego wołanie. Polecenie od Ministra sprawiło, że sięgnął po różdżkę, ale Tonks go uprzedziła chcąc rzucić to samo zaklęcie, o którym on pomyślał. Dlatego już nie wchodził kobiecie w drogę, tylko spoglądał jak kolejno zajmowane są miejsca przy stole. Torba rzucona na blat stołu intrygowała, ale na zaspokojenie ciekawości miał przyjść jeszcze czas.
-Chyba każdy zadaje sobie to pytanie. - Zwrócił się do Thalii słysząc jakie zadała pytanie. Możliwe, że inni wiedzieli coś więcej, ostatnio przepływ informacji w Zakonie nie działał najlepiej. Miało na to pewnie wpływ to co się działo. Każdy starał się jakoś przetrwać po katastrofie, ułożyć sobie życie. On sam w Greengrove Farm gościł przez jakiś czas uciekinierów - dzieląc się z nimi jedzeniem i wolną przestrzenią przyjął pomoc jaką zaoferowała Prima, którą również powitał skinieniem głowy. Czego oczekiwał od nich Longbottom mieli zapewne dowiedzieć się w niedalekiej przyszłości. Zamykając okno, skierował się do wskazanych miejsc i zasiadł w jednym z nich uznając, że stanie na nic się zda, tylko należy poczekać, aż spotkanie oficjalnie zostanie rozpoczęte.
|Zajmuję 16
Zły pomysł?Nie ma czegoś takiego jak zły pomysł, tylko złe wykonanie go
Herbert Grey
Zawód : Botanik, podróżnik, awanturnik
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Podróżowanie to nie jest coś, do czego się nadajesz. To coś, co robisz. Jak oddychanie
OPCM : 18 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2 +1
TRANSMUTACJA : 15 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
W środku, po krótkim zamieszaniu zostali sami. Wszyscy przyteleportowani, jak Cecil zgadywał, podobnymi piórami co on. I oczywiście lord Longbottom, którego sama obecność sprawiała, że siedział nieco prościej. Zwalczając tym samym efekt wstydu, jaki poczuł, kiedy Romy przyłapała go na przekleństwie. Może i był już dorosłym człowiekiem. Ale wizja ciotki Sprout urządzającej mu pogadankę o języku odpowiednim dla młodego kawalera wywoływała u niego dreszcz grozy gorszy niż ściekający mu po kręgosłupie deszcz.
Prychnął w odpowiedzi na pytanie Marcela.
- W porządku, teraz to brzmi głupio - wymamrotał i rozejrzał się po sali. - Znasz tych wszystkich ludzi?
Nie oczekiwał odpowiedzi w zamieszaniu, które wybuchło i sam zaczął przyglądać się obcym twarzom. Im dłużej się w nie jednak wpatrywał, tym bardziej znajome się wydawały. Prawdopodobnie siedzieli tu właśnie jego przełożeni, uświadomił sobie Cecil z nagłym przerażeniem, które objęło bezwładem jego kończyny. Na szczęście siedział i przynajmniej nie groził mu upadek pod uginającymi się kolanami. Nie zastanawiał się nawet specjalnie, że usadowił się w oślej ławce jak to określił nieznajomy znajomy. Cecil wpatrujący się uważnie w twarze zajmujących miejsca Zakonników ledwo zdawał sobie sprawę z tego, o czym rozmawiają jego przyjaciele. Dochodziły do niego pojedyncze słowa. I jedno z nich wzbudziło jego szczególną uwagę.
- Tonksa? - Upewnił się. - To ilu ich tu jest? - Caradog nie mógł się doliczyć. Każdy kolejny, o którym myślał, sprawiał, że sam czuł się coraz mniejszy, a oto właśnie mieli siedzieć przy jednym stole. Stężenie aurorów na metr kwadratowy przyprawiało Cecila o zawroty głowy. Na szczęście na miejscu pojawiła się kobieta, która w porównaniu do wszystkich innych wydawała się przyjemnie normalna. I ocenie tej nie przeszkadzały nawet blizny zdobiące groźnie jej twarz. Przynajmniej, na ile się orientował, nie była ani jego najwyższym przełożonym, ani Tonksem, ani twarzą z listów gończych. Ani połączeniem wszystkich tych w jedno (ukradkiem spojrzał na Justine). Chyba.
- Caradog Blishwick - uśmiechnął się blado, wyciągając dłoń do nowoprzybyłej. - Znajomi mówią mi też Cecil, miło mi.
Gdzie do cholery nagle zniknął James? A. Rozmawiał. Caradog podjął męską decyzję o niewnikaniu w temat tej rozmowy. Nie miał pewności czy jego głowa i tak nie eksploduje od nadmiaru emocji. W co on się najlepszego wpakował?
Prychnął w odpowiedzi na pytanie Marcela.
- W porządku, teraz to brzmi głupio - wymamrotał i rozejrzał się po sali. - Znasz tych wszystkich ludzi?
Nie oczekiwał odpowiedzi w zamieszaniu, które wybuchło i sam zaczął przyglądać się obcym twarzom. Im dłużej się w nie jednak wpatrywał, tym bardziej znajome się wydawały. Prawdopodobnie siedzieli tu właśnie jego przełożeni, uświadomił sobie Cecil z nagłym przerażeniem, które objęło bezwładem jego kończyny. Na szczęście siedział i przynajmniej nie groził mu upadek pod uginającymi się kolanami. Nie zastanawiał się nawet specjalnie, że usadowił się w oślej ławce jak to określił nieznajomy znajomy. Cecil wpatrujący się uważnie w twarze zajmujących miejsca Zakonników ledwo zdawał sobie sprawę z tego, o czym rozmawiają jego przyjaciele. Dochodziły do niego pojedyncze słowa. I jedno z nich wzbudziło jego szczególną uwagę.
- Tonksa? - Upewnił się. - To ilu ich tu jest? - Caradog nie mógł się doliczyć. Każdy kolejny, o którym myślał, sprawiał, że sam czuł się coraz mniejszy, a oto właśnie mieli siedzieć przy jednym stole. Stężenie aurorów na metr kwadratowy przyprawiało Cecila o zawroty głowy. Na szczęście na miejscu pojawiła się kobieta, która w porównaniu do wszystkich innych wydawała się przyjemnie normalna. I ocenie tej nie przeszkadzały nawet blizny zdobiące groźnie jej twarz. Przynajmniej, na ile się orientował, nie była ani jego najwyższym przełożonym, ani Tonksem, ani twarzą z listów gończych. Ani połączeniem wszystkich tych w jedno (ukradkiem spojrzał na Justine). Chyba.
- Caradog Blishwick - uśmiechnął się blado, wyciągając dłoń do nowoprzybyłej. - Znajomi mówią mi też Cecil, miło mi.
Gdzie do cholery nagle zniknął James? A. Rozmawiał. Caradog podjął męską decyzję o niewnikaniu w temat tej rozmowy. Nie miał pewności czy jego głowa i tak nie eksploduje od nadmiaru emocji. W co on się najlepszego wpakował?
Dream no small dreamsfor they have no power to move the hearts of men.
Caradog Blishwick
Zawód : poeta, dziennikarz, buntownik
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
bo to była życia nieśmiałość,
a odwaga — gdy śmiercią niosło.
Umrzeć przyjdzie, gdy się kochało
wielkie sprawy głupią miłością.
a odwaga — gdy śmiercią niosło.
Umrzeć przyjdzie, gdy się kochało
wielkie sprawy głupią miłością.
OPCM : 15 +1
UROKI : 10 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Przyglądanie się reakcjom kolegów było zabawne, ale do czasu. Reakcja Marcela sprawiła, że sam Oliver niemal w tym samym momencie zaprzestał żartów, a napięcie Jima tylko umocniło go w przekonaniu, że powinien zamiast żartownisia przybrać rolę starszego kolegi, który obejmie młodzików przysłowiowym pomocnym ramieniem, nawet jeżeli Carrington działał w Zakonie dłużej od niego samego.
— To żart, nieważne — uniósł ręce do klatki piersiowej, starając się przy tym dalej uśmiechać w ten sam sposób. Doe i Carringtona lepiej było nie podburzać, przynajmniej nie przy dorosłych, a fantomowy ból złamanego żebra przypomniał mu o mającej miejsce niemalże rok temu zabawie i obrażeniom otrzymanym z rąk Jamesa. Bać się nastolatka to jedno, może byłoby głupie. Ale obawiać się uderzenia nastolatka z problemami z agresją i zaskakującą siłą — było chyba nawet wskazane.
Gdy tylko zasiadł na swoim miejscu, zauważył jednakże, że sam usiadł na ławie, a Neala z Romy nie planowały chyba zasiąść na stołkach. Przełknął głośno ślinę, natychmiast zrobiło mu się głupio, bo naprawdę myślał, że chłopaki czwarte miejsce trzymali dla Neali. No cóż, głupich, zwłaszcza społecznie, nie sieją, wyrastają sami, jak Oliver Summers, prawda? Podniósł się niemal od razu, w kilku długich krokach dostępując do chłopaków, właściwie w tym samym momencie, w którym Cecil pytał o to, ilu Tonksów właściwie było.
— Trzech, którzy mogą cię zainteresować — odpowiedział ciemnowłosemu enigmatycznie; mieszkał z Tonksami pół roku, widział i wiedział o nich całkiem sporo. Przynajmniej tyle, żeby wiedzieć, że nie należało wspominać Kerstin i taty rodzeństwa. Dla ich własnego bezpieczeństwa. — Ale nie martw się... — zawiesił głos, próbując przywołać z pamięci imię tego chłopaka, ale nie mogąc się zdecydować, zakończył na — ... stary. Będzie czas wszystkich poznać. Lord Minister by się tu nie fatygował bez powodu — podsumował zdroworozsądkowo, zdejmując okulary z nosa i starając się przetrzeć je o koszulę. Gdy tylko zakończył swoje starania (teraz co prawda nie widział irytujących kropek, a równie irytujące smugi), dostrzegł siadającą niedaleko Thalię.
— No wiesz co — burknął w jej stronę, z marnym skutkiem udając złość. Cieszył się, że się tutaj zjawiła. Dawno się nie widzieli. — Myślałem, że ci wystarczę i nie musisz szukać wrażeń gdzie indziej, Elizo — zażartował, powołując się na ich wspólną wyprawę do Yorkshire, gdzie to przyszło im udawać małżeństwo. Przestąpił jeszcze kilka kroków, stając po drugiej stronie kobiety, gdy kątem oka wyłapał Jamesa rozmawiającego z kimś koło Justine. Wobec tej rewelacji przesunął wzrokiem na Marcela, u niego szukając pytania na odpowiedź co mnie ominęło?. I tak się tym wszystkim przejął, że w ogóle nie wyłapał, że Cecil postanowił się przedstawić i wyjaśnić dylemat własnego imienia.
| no jednak mi głupio, że kolegów sam zostawiłem, jak mi Thalia zwolni 22, to siadam, a jak nie to wrócę do 13[bylobrzydkobedzieladnie]
— To żart, nieważne — uniósł ręce do klatki piersiowej, starając się przy tym dalej uśmiechać w ten sam sposób. Doe i Carringtona lepiej było nie podburzać, przynajmniej nie przy dorosłych, a fantomowy ból złamanego żebra przypomniał mu o mającej miejsce niemalże rok temu zabawie i obrażeniom otrzymanym z rąk Jamesa. Bać się nastolatka to jedno, może byłoby głupie. Ale obawiać się uderzenia nastolatka z problemami z agresją i zaskakującą siłą — było chyba nawet wskazane.
Gdy tylko zasiadł na swoim miejscu, zauważył jednakże, że sam usiadł na ławie, a Neala z Romy nie planowały chyba zasiąść na stołkach. Przełknął głośno ślinę, natychmiast zrobiło mu się głupio, bo naprawdę myślał, że chłopaki czwarte miejsce trzymali dla Neali. No cóż, głupich, zwłaszcza społecznie, nie sieją, wyrastają sami, jak Oliver Summers, prawda? Podniósł się niemal od razu, w kilku długich krokach dostępując do chłopaków, właściwie w tym samym momencie, w którym Cecil pytał o to, ilu Tonksów właściwie było.
— Trzech, którzy mogą cię zainteresować — odpowiedział ciemnowłosemu enigmatycznie; mieszkał z Tonksami pół roku, widział i wiedział o nich całkiem sporo. Przynajmniej tyle, żeby wiedzieć, że nie należało wspominać Kerstin i taty rodzeństwa. Dla ich własnego bezpieczeństwa. — Ale nie martw się... — zawiesił głos, próbując przywołać z pamięci imię tego chłopaka, ale nie mogąc się zdecydować, zakończył na — ... stary. Będzie czas wszystkich poznać. Lord Minister by się tu nie fatygował bez powodu — podsumował zdroworozsądkowo, zdejmując okulary z nosa i starając się przetrzeć je o koszulę. Gdy tylko zakończył swoje starania (teraz co prawda nie widział irytujących kropek, a równie irytujące smugi), dostrzegł siadającą niedaleko Thalię.
— No wiesz co — burknął w jej stronę, z marnym skutkiem udając złość. Cieszył się, że się tutaj zjawiła. Dawno się nie widzieli. — Myślałem, że ci wystarczę i nie musisz szukać wrażeń gdzie indziej, Elizo — zażartował, powołując się na ich wspólną wyprawę do Yorkshire, gdzie to przyszło im udawać małżeństwo. Przestąpił jeszcze kilka kroków, stając po drugiej stronie kobiety, gdy kątem oka wyłapał Jamesa rozmawiającego z kimś koło Justine. Wobec tej rewelacji przesunął wzrokiem na Marcela, u niego szukając pytania na odpowiedź co mnie ominęło?. I tak się tym wszystkim przejął, że w ogóle nie wyłapał, że Cecil postanowił się przedstawić i wyjaśnić dylemat własnego imienia.
| no jednak mi głupio, że kolegów sam zostawiłem, jak mi Thalia zwolni 22, to siadam, a jak nie to wrócę do 13[bylobrzydkobedzieladnie]
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Ostatnio zmieniony przez Oliver Summers dnia 07.08.24 12:49, w całości zmieniany 1 raz
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
Pokręciła przecząco głową, kiedy Ada zapytała o Michaela - nie znała konkretnych powodów jego spóźnienia, nie umiała też powiedzieć, czy zdąży stawić się na spotkaniu i na wezwanie. Rzadko kiedy pracowali razem - nie przeszkadzał jej taki obrót spraw, co nie znaczyło że nie martwiła się o jego zdrowie. Ze spokojem odpowiadała na powitania padające zarówno przed lokalem posłane w jej kierunku jak i już te, które otrzymała znajdując się w środku. Bez ociągania zabierając się do nakładania zabezpieczenia, zauważając, że Weasley zajął się mechanicznymi kwestiami, obchodziła pomieszczenie powoli ze spokojem wiążąc ze sobą kolejne sploty magicznych inkantacji mających całkowicie wyciszyć pomieszczenie w którym właśnie się znajdowali, skupiona na zadaniu właściwie nie rejestrując odbywających się wokół rozmów, które brzmiały jak jeden niezbyt głośny szmer. Wokół zdawało się panować poruszenie - z pewnością znajdującym się na stole worek z pulsującym czymś w środku budził zainteresowanie wszystkich; w tym i Justine ale nie było sensu próbować rozwikłać zagadki przed tym, aż wszyscy nie zasiądą a Longbottom nie wróci do środka. Zresztą, wątpiła, by była w stanie to zrobić, jedyne w czym naprawdę była wybitna to walka i choć nie była głupia, to nie należała też do nader tęgich głów. W końcu wykonała pełne kółko wokół pomieszczenia w którym się znajdowali, kilka kilkanaście minut później kończąc nakładanie zabezpieczenia wraz z ostatnim finalnym machnięciem różdżką. Opuściła ręce, wsuwając białe drewno za rękaw koszuli na swoje własne miejsce podeszła do ławy i miejsca na którym porzuciła własne rzeczy podnosząc płaszcz, żeby zebrać go w dłoniach i przerzucić obok.
- Załatwiłam ci coś. - powiedziała do Adriany, nie podnosząc głosu, ale też nie próbując specjalnie szeptać, czując spojrzenia, które co jakiś czas znajdowały się na niej, ale ona sama swoją uwagę skupiała na bratowej spoglądając na nią z rozbawieniem majaczącym w tęczówkach. Sięgnęła do kieszeni płaszcza z którego wyciągnęła zawiniętą w brązowy papier tabliczkę czekolady, którą wysunęła w jej stronę. - Czekolada - tylko to dla ciebie, Adda. - zastrzegła unosząc brwi. - Nie było łatwo ją załatwić. Jak się czujesz? - zapytała łapiąc jeszcze chwilę zanim wróci Minister - tych nie miała wiele, ale nie chciała by Adrianę spotkało to, co ją samą. Nie musiało - nie powinno. Chciała szczęścia swojego brata, szczęścia kobiety którą wybrał ciesząc się, że nie próbował dalej podążać tą drogą co ona - nie wiązało go to samo z Zakonem co ją, powinien iść własną drogą.
- Załatwiłam ci coś. - powiedziała do Adriany, nie podnosząc głosu, ale też nie próbując specjalnie szeptać, czując spojrzenia, które co jakiś czas znajdowały się na niej, ale ona sama swoją uwagę skupiała na bratowej spoglądając na nią z rozbawieniem majaczącym w tęczówkach. Sięgnęła do kieszeni płaszcza z którego wyciągnęła zawiniętą w brązowy papier tabliczkę czekolady, którą wysunęła w jej stronę. - Czekolada - tylko to dla ciebie, Adda. - zastrzegła unosząc brwi. - Nie było łatwo ją załatwić. Jak się czujesz? - zapytała łapiąc jeszcze chwilę zanim wróci Minister - tych nie miała wiele, ale nie chciała by Adrianę spotkało to, co ją samą. Nie musiało - nie powinno. Chciała szczęścia swojego brata, szczęścia kobiety którą wybrał ciesząc się, że nie próbował dalej podążać tą drogą co ona - nie wiązało go to samo z Zakonem co ją, powinien iść własną drogą.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Nieprzytomnie uniosłam spojrzenie patrząc na Castora. Mrugnęłam raz, potem drugi i trzeci w końcu unosząc rękę, żeby uszczypnąć go lekko zgodnie z prośbą - chociaż wiedziałam, że na prawdziwe majaki to wcale nie pomagało.
- Rozpadało. - zgodziłam się, zadzierając brodę by spojrzeć w niebo, pokiwałam krótko głową do Romy kiedy zgodziła się wejść do środka rzucając jeszcze jedno spojrzenie chłopakom. Właściwie to nie miało znaczenia, musiałam się skupić. Bo wszystko wskazywało na to, że wydarzyć miało się coś większego i wszystkie ręce były potrzebne - nawet te moje, nawet te małe. Musiałam się też ogarnąć ale nie spodziewałam się wpaść tutaj na Jamesa - bez wyjaśnienień i bez miejsca na nie. Kwestia była taka, że jakieś w końcu dostanę - dzisiaj pewnie nie, ważniejsze były sprawy, ale serce mimowolnie ścisnęło mi się bardziej, przez krótki moment nie wiedząc co zrobić dalej. Ale przecież nic chyba robić nie powinnam, tylko być jaka byłam. Trwac jak obiecałam - tłumaczyłam sobie w głowie, przystając w rogu żeby wyciągnąć różdżkę i wysuszyć spódnicę z tyłu, a potem ściągnąć przemoczony płaszcz z ramion. Zebrałam włosy do tyłu splatając je w warkocz, opuszczając ręce, spoglądając na bransoletkę nadal znajdująca się na nadgarstku. Wzięłam wdech w płuca unosząc ręce, uderzając się w policzki lekko. Ogarnąć się musisz, Neala. Skupić. Wyjścia innego nie ma, jak stawić wszystkiemu czoła - tu i teraz. Odwróciłam się, kiedy Rosemary zaproponowała miejsce czując jak mimowolnie chcę zaprzeczyć. Ale zamiast tego - ta ja, co tak mądrze zdecydowała się mierzyć z dzisiaj pokiwała głową rozpoczynając wewnątrzną walkę w której jedna drugiej sama sobie dogryzała. Wzięłam wdech w płuca, siadając obok Romy. Wygładziłam spódnicę na kolanach przesuwając torbę tak by ściągnąć ją z ramienia i położyć obok nóg. Rozejrzałam się wokół, spoglądając na krótką chwilę na braci Liddy do których spróbowałam się uśmiechnąć, potem zerkając na Brendana jakby próbując sprawdzić czy wyczytam z jego oczu co sądził o tym, że tu byłam. Uśmiechnęłam do pana Greya kiedy usiadł obok mnie. Zawieszając tęczówki też na pani Thalii kiedy przysiadła się na stołkach.
- Dobrze, że jest pani.. jesteś cała Tahlio. - zwróciłam się do niej przypominając sobie, jak prosiła w liście by zwracać się do niej imieniem - a może wskazywała tylko którym? Powinnam używać pani, czy jednak nie. A jeśli była panną? Co za masakra, poczułam że trochę się czerwienię. - Nie miałyśmy okazji się spotkać po Brenyn. Ale chyba jakoś… wszystkim się udało. - rzuciłam między nas, zerkając na chwilę na Jima - nam tak. Blackowi który nas kłamał na końcu też. Kuzyn Reggie odchorowywał długo, ale żył nadal. Tak jak wuja Abbott. Pewnie mieli swoje własne konsekwencje tego wszystkiego. Drgnęłam. Mów Neala, po prostu mów - to zawsze umiałam. - Straszna szkoda, że nie udało nam się bliżej poznać, jestem ciekawa tych opowieści które wspomiane zostały w liście. - przyznałam. Spojrzałam po najbliżej siedzących. - Morskich jak sądzę, skoro i o podróżach było w liście. To musi być fascynujące, tak zwiedzać świat, prawda Rosemary? - zapytałam siedzącej obok kobiety. Pod stołem kciukiem jednej dłoni przesuwając po drugim. - Chociaż zastanawiam się, czy nie dostałabym choroby morskiej - myśli pan, że jest bardzo uciążliwa panie Grey? - zadałam kolejne z pytań. Zaraz jakbym sobie przypomniała drgnęłam, niknąć pod stołem do torby z której wyciągnęłam notatnik w którym zapisywałam uzdrowicielskie wskazówki od Teda i ołówek - może coś trzeba będzie zanotować, trudno było wiedzieć nie byłam wcześniej ale dobrze że byłam gotowa. - Oh, hm, jak nieuprzejmie, nie wiedziałam, nie pomyślałam raczej, że nie wszyscy się znają. - powiedziałam przesuwając spojrzeniem od pana Herberta przez Olivera, do chłopaków i pani Thalii - albo Thalii. - Wybaczcie. - dodałam jeszcze unosząc rękę, żeby zasunąć za ucho kosmyki włosów.
a zapomniałam siadam na 17!
- Rozpadało. - zgodziłam się, zadzierając brodę by spojrzeć w niebo, pokiwałam krótko głową do Romy kiedy zgodziła się wejść do środka rzucając jeszcze jedno spojrzenie chłopakom. Właściwie to nie miało znaczenia, musiałam się skupić. Bo wszystko wskazywało na to, że wydarzyć miało się coś większego i wszystkie ręce były potrzebne - nawet te moje, nawet te małe. Musiałam się też ogarnąć ale nie spodziewałam się wpaść tutaj na Jamesa - bez wyjaśnienień i bez miejsca na nie. Kwestia była taka, że jakieś w końcu dostanę - dzisiaj pewnie nie, ważniejsze były sprawy, ale serce mimowolnie ścisnęło mi się bardziej, przez krótki moment nie wiedząc co zrobić dalej. Ale przecież nic chyba robić nie powinnam, tylko być jaka byłam. Trwac jak obiecałam - tłumaczyłam sobie w głowie, przystając w rogu żeby wyciągnąć różdżkę i wysuszyć spódnicę z tyłu, a potem ściągnąć przemoczony płaszcz z ramion. Zebrałam włosy do tyłu splatając je w warkocz, opuszczając ręce, spoglądając na bransoletkę nadal znajdująca się na nadgarstku. Wzięłam wdech w płuca unosząc ręce, uderzając się w policzki lekko. Ogarnąć się musisz, Neala. Skupić. Wyjścia innego nie ma, jak stawić wszystkiemu czoła - tu i teraz. Odwróciłam się, kiedy Rosemary zaproponowała miejsce czując jak mimowolnie chcę zaprzeczyć. Ale zamiast tego - ta ja, co tak mądrze zdecydowała się mierzyć z dzisiaj pokiwała głową rozpoczynając wewnątrzną walkę w której jedna drugiej sama sobie dogryzała. Wzięłam wdech w płuca, siadając obok Romy. Wygładziłam spódnicę na kolanach przesuwając torbę tak by ściągnąć ją z ramienia i położyć obok nóg. Rozejrzałam się wokół, spoglądając na krótką chwilę na braci Liddy do których spróbowałam się uśmiechnąć, potem zerkając na Brendana jakby próbując sprawdzić czy wyczytam z jego oczu co sądził o tym, że tu byłam. Uśmiechnęłam do pana Greya kiedy usiadł obok mnie. Zawieszając tęczówki też na pani Thalii kiedy przysiadła się na stołkach.
- Dobrze, że jest pani.. jesteś cała Tahlio. - zwróciłam się do niej przypominając sobie, jak prosiła w liście by zwracać się do niej imieniem - a może wskazywała tylko którym? Powinnam używać pani, czy jednak nie. A jeśli była panną? Co za masakra, poczułam że trochę się czerwienię. - Nie miałyśmy okazji się spotkać po Brenyn. Ale chyba jakoś… wszystkim się udało. - rzuciłam między nas, zerkając na chwilę na Jima - nam tak. Blackowi który nas kłamał na końcu też. Kuzyn Reggie odchorowywał długo, ale żył nadal. Tak jak wuja Abbott. Pewnie mieli swoje własne konsekwencje tego wszystkiego. Drgnęłam. Mów Neala, po prostu mów - to zawsze umiałam. - Straszna szkoda, że nie udało nam się bliżej poznać, jestem ciekawa tych opowieści które wspomiane zostały w liście. - przyznałam. Spojrzałam po najbliżej siedzących. - Morskich jak sądzę, skoro i o podróżach było w liście. To musi być fascynujące, tak zwiedzać świat, prawda Rosemary? - zapytałam siedzącej obok kobiety. Pod stołem kciukiem jednej dłoni przesuwając po drugim. - Chociaż zastanawiam się, czy nie dostałabym choroby morskiej - myśli pan, że jest bardzo uciążliwa panie Grey? - zadałam kolejne z pytań. Zaraz jakbym sobie przypomniała drgnęłam, niknąć pod stołem do torby z której wyciągnęłam notatnik w którym zapisywałam uzdrowicielskie wskazówki od Teda i ołówek - może coś trzeba będzie zanotować, trudno było wiedzieć nie byłam wcześniej ale dobrze że byłam gotowa. - Oh, hm, jak nieuprzejmie, nie wiedziałam, nie pomyślałam raczej, że nie wszyscy się znają. - powiedziałam przesuwając spojrzeniem od pana Herberta przez Olivera, do chłopaków i pani Thalii - albo Thalii. - Wybaczcie. - dodałam jeszcze unosząc rękę, żeby zasunąć za ucho kosmyki włosów.
a zapomniałam siadam na 17!
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Boczna sala
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Devon :: Plymouth :: Pub "Królicza Łapka"