Royal Opera House
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★★★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Royal Opera House
Royal Opera House to jeden z najważniejszych gmachów operowych w Londynie, znajdujący się w centralnej części miasta – w dzielnicy Covent Garden. Stanowi siedzibę Opery Królewskiej i Królewskiego Baletu. Pierwszy budynek teatru został otwarty w pierwszej połowie osiemnastego wieku, gdy wystawiono komedię autorstwa Williama Congreve'a – "The way of the world". Powstał on wówczas przy placu Covent Garden, który bierze swą nazwę od ogrodu klasztoru benedyktynów westminsterskich. Niegdyś mieścił się tu najważniejszy londyński targ kwiatów, owoców i warzyw. Na przestrzeni lat wystawiano tutaj opery, pantomimy, sztuki teatralne.
Zbudowany jest w stylu klasycystycznym oraz w typowym stylu teatru dworskiego. Do dziś Opera Królewska należy do najpiękniejszych i najznakomitszych budynków operowych świata, gdyż od początku istnienia teatr ściąga tłumy widzów z różnych krajów. Na scenie występowały największe gwiazdy opery i baletu, ale nie mniej ważny jest utalentowany zespół techników, projektantów i producentów, odpowiedzialnych za przygotowanie każdego przedstawienia.
Zbudowany jest w stylu klasycystycznym oraz w typowym stylu teatru dworskiego. Do dziś Opera Królewska należy do najpiękniejszych i najznakomitszych budynków operowych świata, gdyż od początku istnienia teatr ściąga tłumy widzów z różnych krajów. Na scenie występowały największe gwiazdy opery i baletu, ale nie mniej ważny jest utalentowany zespół techników, projektantów i producentów, odpowiedzialnych za przygotowanie każdego przedstawienia.
Falujący dekolt artystki gorszego sortu pozostał dla mnie niezauważony - podejrzewam, że musiałaby mnie nim uderzyć, żebym go dostrzegł. Skupiłem się na emocjach wyrytych na twarzy, na głosach rozbrzmiewających w ogromnej przestrzeni auli. Nie rozumiałem wyśpiewywanych słów, wzrok musiał pozostać moim głównym bodźcem. Tak jak teraz stoję przy tych plakatach, to stwierdzam, że ta cała opera nie jest dla mnie. Nie wiem czy trafiłem na kiepską obsadę, czy tematyka przedstawienia była zbyt ciężkostrawna - wiem tylko, że duszę się w tej zamkniętej przestrzeni. Pomysł, który do tej pory wydawał się być w mojej głowie najwspanialszym od kilku tygodni, obecnie stał się liderem w swej beznadziejności. Marszczę brwi czytając te wszystkie wydumane tytuły oraz opisy nie wierząc już ani jednemu słowu specom od reklamy. W mig skreślam już wszystkie spektakle, zapewne niesłusznie. Przecież to niemożliwe, aby każdy jeden okazywał się być taką klapą. Widocznie łatwo mnie zniechęcić, a krzywd długo nie zapominam kisząc się we własnym sosie niezadowolenia. Wyjątkowo kwaśnym, objawiającym się w nieprzychylnym spojrzeniu.
Stoję tyłem do ludzi nie bez powodu - w razie gdyby ktoś ze znajomych wybrał się na to samo przedstawienie, to ja jestem najmniej rzucającym się w oczy punktem. Stojąc tyłem, ubrany w ciemne szaty kontrastujące z białą skórą mogę być kimkolwiek innym. Mężczyzną o nieznanych personaliach, odpychającym całą swoją postawą. Nie spodziewam się nikogo, kto mógłby wyrosnąć za moimi plecami lub ramieniem, dlatego skutecznie odłączam się od wrzawy panującej wokół, spowodowanej licznymi rozmowami między widzami. Kiedy jeden z głosów oddziela się od tego skłębionego skupiska, kiedy dociera do mnie z całą swoją mocą tuż obok, wzdrygam się wyraźnie odwracając twarz od szklanych gablot. Wzrok mój napotyka piękną, jakże znaną, chociaż dawno niewidzianą istotę. Wpatruję się w nią kilka długich chwil nie mogąc zebrać poplątanych w czaszce myśli, zaciskam palce splecione za sobą. Wpatruję się w ciebie droga Harriett bez większego zrozumienia, jak gdyby żadna refleksja od dawna mnie nie nawiedziła. Instynktownie mrugam chcąc odeprzeć pojawiające się przede mną echo przeszłości, ale nadal tu stoisz. Wyczekujesz moich słów, jakichkolwiek, a mi głos grzęźnie w gardle. Przełykam ślinę wzrok kierując na ziemię.
Kim jesteś? Panną Lovegood, panią o nieznanym mi nazwisku? Może wpływową lady jednego ze znamienitych lordów? Czuję lukę w pamięci, lukę w historii i boję się ją przeskoczyć wisząc nad przepaścią. Kłaniam się płytko nadal nie znajdując żadnych słów, a wreszcie muszę coś z siebie wydusić.
- Rzeczywiście niecodzienne - potwierdzam zachrypniętym głosem, sprytnie wymijając się od słownego powitania, które tak mocno mnie uwiera. Nie znoszę niewiedzy, dlatego czuję się nią przytłoczony. Na nowo liczę oddechy w nadziei na szybkie nabranie niezbędnej na salonach pewności siebie. - Aż… nie wiem co powiedzieć - mówię bez ogródek, wyraźnie speszony i skonsternowany. Co słychać? brzmi boleśnie banalnie, a odpowiedź mogłaby wykroczyć poza czas spektaklu.
Stoję tyłem do ludzi nie bez powodu - w razie gdyby ktoś ze znajomych wybrał się na to samo przedstawienie, to ja jestem najmniej rzucającym się w oczy punktem. Stojąc tyłem, ubrany w ciemne szaty kontrastujące z białą skórą mogę być kimkolwiek innym. Mężczyzną o nieznanych personaliach, odpychającym całą swoją postawą. Nie spodziewam się nikogo, kto mógłby wyrosnąć za moimi plecami lub ramieniem, dlatego skutecznie odłączam się od wrzawy panującej wokół, spowodowanej licznymi rozmowami między widzami. Kiedy jeden z głosów oddziela się od tego skłębionego skupiska, kiedy dociera do mnie z całą swoją mocą tuż obok, wzdrygam się wyraźnie odwracając twarz od szklanych gablot. Wzrok mój napotyka piękną, jakże znaną, chociaż dawno niewidzianą istotę. Wpatruję się w nią kilka długich chwil nie mogąc zebrać poplątanych w czaszce myśli, zaciskam palce splecione za sobą. Wpatruję się w ciebie droga Harriett bez większego zrozumienia, jak gdyby żadna refleksja od dawna mnie nie nawiedziła. Instynktownie mrugam chcąc odeprzeć pojawiające się przede mną echo przeszłości, ale nadal tu stoisz. Wyczekujesz moich słów, jakichkolwiek, a mi głos grzęźnie w gardle. Przełykam ślinę wzrok kierując na ziemię.
Kim jesteś? Panną Lovegood, panią o nieznanym mi nazwisku? Może wpływową lady jednego ze znamienitych lordów? Czuję lukę w pamięci, lukę w historii i boję się ją przeskoczyć wisząc nad przepaścią. Kłaniam się płytko nadal nie znajdując żadnych słów, a wreszcie muszę coś z siebie wydusić.
- Rzeczywiście niecodzienne - potwierdzam zachrypniętym głosem, sprytnie wymijając się od słownego powitania, które tak mocno mnie uwiera. Nie znoszę niewiedzy, dlatego czuję się nią przytłoczony. Na nowo liczę oddechy w nadziei na szybkie nabranie niezbędnej na salonach pewności siebie. - Aż… nie wiem co powiedzieć - mówię bez ogródek, wyraźnie speszony i skonsternowany. Co słychać? brzmi boleśnie banalnie, a odpowiedź mogłaby wykroczyć poza czas spektaklu.
Milczenie, cisza grobowa, a jakże wymowna. Zdmuchnęła iskry złudzeń. Zostawiła tło straconych nadziei.
I powiedziała więcej niż słowa.
I powiedziała więcej niż słowa.
Quentin Burke
Zawód : alchemik, ale pomaga u Borgina & Burke'a
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Unikaj milczenia
z którego zbyt często korzystasz
ono może rozwiązać ci język.
z którego zbyt często korzystasz
ono może rozwiązać ci język.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
1 stycznia
Nowy Rok. Pierwszy stycznia. Niewiele osób myśli wtedy o tak wzniosłych sprawach jak karmienie ducha najdostojniejszą formą sztuki - śpiewie. Kołyszącym zmysłami, poruszającym nieznane zakamarki emocji drzemiących w każdym z nas. I tych pozytywnych, i tych negatywnych. Melodia - pozostająca melancholią z przeszłości, gdy rozpoznamy w niej tony z dziecięcych lat; będąca wywoływaczem złości kiedy ją znielubimy od pierwszych nut; stanowiąca radość, jak tylko odnajdziemy w niej swój rytm, ulubioną partię melodyjną oraz wokalną. Jedna, zdawałoby się prosta rzecz, a wzbudza taką paletę odczuć. Czuję się artystką malującą dźwiękiem na płótnie stworzonym z ludzi. Ich twarzy wykrzywionych w empatycznych wyrazach współodczuwania, spojrzeń mających dostęp w głąb samego siebie. Jestem szczęśliwa podczas tych chwil, kiedy ich oczy, uwaga i stan ducha zwrócone są tylko i wyłącznie na mnie. A uszy ich pieści trel słowika wydobywający się z mojego gardła. Jestem we właściwym miejscu. Na właściwym stanowisku. Poddaję się pasji bez reszty, spalając w ogniu jej kaprysów - raz mnie docenią, innym razem nie. Tych drugich nienawidzę z całą stanowczością, pracując jeszcze ciężej i jeszcze wytrwalej, jak gdybym chciała im wszystkim jeszcze pokazać na co mnie stać. Niemal zdzieram głos do suchości pustyni w przełyku, ale nic mnie to nie obchodzi. Jestem idealna, oczekuję od siebie niezmiennej perfekcji już zawsze, na zawsze.
Tak też jest i dziś. Po Sylwestrze, w nowym roku pięćdziesiątym szóstym. Kolejna niewiele znacząca data, ale to właśnie dziś ma się odbyć wieczorny koncert noworoczny. Ku chwale możliwości przeżycia kolejnych dni na tym ziemskim padole. Nie wzrusza mnie to - żyję w naiwnym przeświadczeniu swojej wieczności. Nawet jeśli nadejdzie czas mej śmierci, pieśń po mnie pozostanie. Wspominana, podziwiana. Nic sobie z tego nie robię, że nadal śpiewaczką jestem drugoplanową, a na drodze do mej sławy stoi ta głupia miotła Belle - nie jest nieomylna, nie ma wcale talentu, a o pracowitości to już nie wspomnę. Ja posiadam to wszystko. Wszystkie cechy potrzebne do bycia gwiazdą opery. Chcę lśnić na scenie bez względu na długość solowej partii, która na mnie czeka dzisiejszego wieczoru. I nikt mi w tym nie przeszkodzi.
Spektakl obejmuje elementy walki dobra ze złem. Zły hrabia pragnie pojąć za żonę córkę innego hrabi, której ten nie chce mu oddać. Jest dla niej za stary! Ten zły nie dopuszcza do siebie myśli, że może nie dostać czegoś, czego pragnie - decyduje się na porwanie. Jest gonitwa, jest zacięta walka, ojciec ginie. Kiedy wydaje się, że nie ma kto uratować pięknej damy, zjawia się tajemniczy wybawca, który morduje złego hrabię, zostaje mężem ocalonej kobiety, a potem żyją długo i szczęśliwie. Jak zawsze w tych wszystkich przedstawieniach, które mają nieść radość w tych trudnych czasach. I ja mam zaśpiewać kilka pomniejszych partii opisujących zmagania dwóch panów - najpierw nikczemnika z ojcem, następnie z wybawicielem. To przejmująca bitwa pełna zwrotów akcji, nienawiści oraz zawziętości. Z początku nie byłam przekonana do treści tego występu, ale teraz nie ma to dla mnie żadnego znaczenia. Muszę wprawić widownię w zachwyt, wycisnąć z nich ostatnie łzy wzruszenia, zaszczepić wiarę w szczęśliwe zakończenia. To będzie tym najtrudniejszym, skoro sama w nie nie wierzę - liczę na swój nieskończony talent. Kłamstwo? Wolę nie myśleć o tym w tych kategoriach, to tylko piękna gra, otoczka przedstawienia dodająca smaczku naszym wspaniałym głosom. Moim wspaniałym głosie.
Stoję na drewnianej scenie, kurtyna nadal jest w dole. Czuję przejęcie, ścisk w żołądku i falę podekscytowania rozlewającą się po wszystkich komórkach ciała. Niecierpliwię się - chcę, żeby zobaczył mnie cały świat. To niemożliwe upchnąć go w tej sali, ale nie zauważam tego. Koncentruję się na własnej duchowości, chwytam odruchowo za gardło, jakby to miało dodać mi mocy. Mocy głosu, której tak bardzo potrzebuję.
Nareszcie zasłona unosi się, odsłaniając rozpostarty przed nami widok. Druzgocący widok. Tak niewiele miejsc zajętych, przerzedzona mocno publika pomimo wyprzedaży biletów do cna. Nie wiem jeszcze, że to za sprawą felernego Sabatu - arystokratom wyjątkowo nie były w głowie rozrywki. Odczuwam dziwny żal ściskający serce, towarzyszy mi przeczucie, że to nie będzie ten występ. Występ, który zadecyduje o wszystkim. O mojej karierze. Tylko to będzie jeden z tych niezauważonych spektakli, który odbębnię, żeby zaraz o nim zapomnieć. Tym razem po ciele rozlewa się fala smutku, gorycz porażki oraz nieokreślony smak zawodu. Zastygam na długie chwile w nieświadomości, a na scenie rozbrzmiewają pierwsze partie. Arie przebijające niezręczność ciszy. Belle, odtwórczyni głównej roli wydaje się być niewzruszona praktycznym brakiem publiki, śpiewa jak gdyby nigdy nic się nie stało. Zazdroszczę jej tego - postanawiam uzbroić się w odwagę, profesjonalizm oraz piękno, które przyćmiłoby nawet ją. Uruchamiam moje geny, uśmiecham się urokliwie, stąpam delikatnie po deskach sceny niczym natchniona rusałka.
Kiedy tylko nadchodzi moja kolej, daję z siebie wszystko. Otwieram gardło wydobywając z siebie słowiczy trel. Koloraturowy sopran przecina ciszę, zaraz dołącza męski bas, następnie baryton. Milknę, żeby oddać ster głównym bohaterom. Chcę więcej, a znów nie dostaję w zamian nic. Nie wiem już co się dzieje, instynktownie wyczuwam momenty, w których powinien rozbrzmieć mój głos. I rozbrzmiewa dłuższa partia, w którą wkładam cały wysiłek, całe serce, wszystkie emocje świata. Nie zauważam nawet, kiedy po bladych jak ściany policzkach przetaczają się dwie niewielkie łezki - właśnie spalam swoją duszę. Mając nadzieję, że dusze tej niewielkiej garstki widzów spalają się wraz ze mną. Niestety w końcu muszę odejść, zostawiając scenę za sobą.
Przerwa dłuży się nieubłaganie. Zmiana dekoracji, zmiana strojów, zmiana makijażu. Same zmiany. Mogłabym zmienić Belle, żeby się biedna nie przemęczyła. Gwiazda od siedmiu boleści trajkotająca o rozdawaniu autografów po spektaklu. Wstrzymuję powietrze w płucach, byleby tylko nie wybuchnąć. Jedna scena to za mało na dwie wile. Nie sugeruję jednak tego nikomu - wiadomo, której by się pozbyli. Nie na długo, jeszcze mnie popamiętają. Stanę się towarem deficytowym, będą zabijać się o mój angaż. Muszę się tylko uzbroić w cierpliwość, ciężko pracować, a sukces do mnie przyjdzie - nie może być inaczej.
Wracamy na scenę, moja rola uszczupliła się znacząco od tamtej połowy. Teraz wszyscy są skoncentrowani na śmierci oraz historii miłosnej, która dominuje na scenie. Śpiewam jeszcze drobne dwie chwile, a zaraz potem schodzę ze sceny. Stoję za kulisami oglądając dalszy ciąg, który jest jednak pozbawiony wartości - mnie. Zaciskam dłonie na kotarze obserwując ruchy rywalki, wsłuchując się w jej głos. Niechętnie przyznaję, że ma talent, ale na pewno nie tak duży jak ja. Widzę siebie w samych superlatywach, nie dopuszczam do siebie innego rozwiązania tej sytuacji. Czekam na koniec, aż wreszcie na nowo wyjdę z ukrycia, skłonię się publice, która obsypie mnie brawami na stojąco. Naiwnie w to wierzę do ostatnich chwil spektaklu. Kotara opada, wszyscy zbieramy się na scenie chwytając za ręce - cóż za idiotyczny pomysł. Dobrze, że dzieli mnie o Belle dwóch mężczyzn, gdyż mogłabym nie zdzierżyć jej bliskości.
Rzeczywiście kłaniamy się, a blade oklaski przecinają ciszę. Na nowo odczuwam zawód pełny żółci. Dlaczego przyszło tak mało osób? Co się stało? Zadręczam się wieloma pytaniami, a kiedy już jesteśmy w garderobie, złość nie ustępuje. Wdaję się w zażartą kłótnię z tą wywłoką, wytrąca mnie z równowagi swoją lekkomyślnością. Mówi tylko o sobie, nawija bezustannie, mam ochotę rozszarpać ją na kawałki, ale ktoś nas rozdziela. Prawdopodobnie ochroniarz. Wierzgam jeszcze trochę w jego ramionach, oddycham ciężko. Uspokajam się po dobrych kilku minutach, przebieram się już bez słowa skierowanego do kogokolwiek. Pozwalam, żeby zmyć mi makijaż sceniczny, a zrobić nowy, poprzedni. Tamtej już nie ma - z pewnością wystraszyła się konfrontacji! Co napawa mnie zadowoleniem. Z gracją opuszczam operę, starając się zapomnieć o tym incydencie. I kiepskiej publiczności. Jak nie dziś, to jutro - tak sobie wmawiam wracając do tymczasowego domu na obrzeżach Londynu.
zt.
Nowy Rok. Pierwszy stycznia. Niewiele osób myśli wtedy o tak wzniosłych sprawach jak karmienie ducha najdostojniejszą formą sztuki - śpiewie. Kołyszącym zmysłami, poruszającym nieznane zakamarki emocji drzemiących w każdym z nas. I tych pozytywnych, i tych negatywnych. Melodia - pozostająca melancholią z przeszłości, gdy rozpoznamy w niej tony z dziecięcych lat; będąca wywoływaczem złości kiedy ją znielubimy od pierwszych nut; stanowiąca radość, jak tylko odnajdziemy w niej swój rytm, ulubioną partię melodyjną oraz wokalną. Jedna, zdawałoby się prosta rzecz, a wzbudza taką paletę odczuć. Czuję się artystką malującą dźwiękiem na płótnie stworzonym z ludzi. Ich twarzy wykrzywionych w empatycznych wyrazach współodczuwania, spojrzeń mających dostęp w głąb samego siebie. Jestem szczęśliwa podczas tych chwil, kiedy ich oczy, uwaga i stan ducha zwrócone są tylko i wyłącznie na mnie. A uszy ich pieści trel słowika wydobywający się z mojego gardła. Jestem we właściwym miejscu. Na właściwym stanowisku. Poddaję się pasji bez reszty, spalając w ogniu jej kaprysów - raz mnie docenią, innym razem nie. Tych drugich nienawidzę z całą stanowczością, pracując jeszcze ciężej i jeszcze wytrwalej, jak gdybym chciała im wszystkim jeszcze pokazać na co mnie stać. Niemal zdzieram głos do suchości pustyni w przełyku, ale nic mnie to nie obchodzi. Jestem idealna, oczekuję od siebie niezmiennej perfekcji już zawsze, na zawsze.
Tak też jest i dziś. Po Sylwestrze, w nowym roku pięćdziesiątym szóstym. Kolejna niewiele znacząca data, ale to właśnie dziś ma się odbyć wieczorny koncert noworoczny. Ku chwale możliwości przeżycia kolejnych dni na tym ziemskim padole. Nie wzrusza mnie to - żyję w naiwnym przeświadczeniu swojej wieczności. Nawet jeśli nadejdzie czas mej śmierci, pieśń po mnie pozostanie. Wspominana, podziwiana. Nic sobie z tego nie robię, że nadal śpiewaczką jestem drugoplanową, a na drodze do mej sławy stoi ta głupia miotła Belle - nie jest nieomylna, nie ma wcale talentu, a o pracowitości to już nie wspomnę. Ja posiadam to wszystko. Wszystkie cechy potrzebne do bycia gwiazdą opery. Chcę lśnić na scenie bez względu na długość solowej partii, która na mnie czeka dzisiejszego wieczoru. I nikt mi w tym nie przeszkodzi.
Spektakl obejmuje elementy walki dobra ze złem. Zły hrabia pragnie pojąć za żonę córkę innego hrabi, której ten nie chce mu oddać. Jest dla niej za stary! Ten zły nie dopuszcza do siebie myśli, że może nie dostać czegoś, czego pragnie - decyduje się na porwanie. Jest gonitwa, jest zacięta walka, ojciec ginie. Kiedy wydaje się, że nie ma kto uratować pięknej damy, zjawia się tajemniczy wybawca, który morduje złego hrabię, zostaje mężem ocalonej kobiety, a potem żyją długo i szczęśliwie. Jak zawsze w tych wszystkich przedstawieniach, które mają nieść radość w tych trudnych czasach. I ja mam zaśpiewać kilka pomniejszych partii opisujących zmagania dwóch panów - najpierw nikczemnika z ojcem, następnie z wybawicielem. To przejmująca bitwa pełna zwrotów akcji, nienawiści oraz zawziętości. Z początku nie byłam przekonana do treści tego występu, ale teraz nie ma to dla mnie żadnego znaczenia. Muszę wprawić widownię w zachwyt, wycisnąć z nich ostatnie łzy wzruszenia, zaszczepić wiarę w szczęśliwe zakończenia. To będzie tym najtrudniejszym, skoro sama w nie nie wierzę - liczę na swój nieskończony talent. Kłamstwo? Wolę nie myśleć o tym w tych kategoriach, to tylko piękna gra, otoczka przedstawienia dodająca smaczku naszym wspaniałym głosom. Moim wspaniałym głosie.
Stoję na drewnianej scenie, kurtyna nadal jest w dole. Czuję przejęcie, ścisk w żołądku i falę podekscytowania rozlewającą się po wszystkich komórkach ciała. Niecierpliwię się - chcę, żeby zobaczył mnie cały świat. To niemożliwe upchnąć go w tej sali, ale nie zauważam tego. Koncentruję się na własnej duchowości, chwytam odruchowo za gardło, jakby to miało dodać mi mocy. Mocy głosu, której tak bardzo potrzebuję.
Nareszcie zasłona unosi się, odsłaniając rozpostarty przed nami widok. Druzgocący widok. Tak niewiele miejsc zajętych, przerzedzona mocno publika pomimo wyprzedaży biletów do cna. Nie wiem jeszcze, że to za sprawą felernego Sabatu - arystokratom wyjątkowo nie były w głowie rozrywki. Odczuwam dziwny żal ściskający serce, towarzyszy mi przeczucie, że to nie będzie ten występ. Występ, który zadecyduje o wszystkim. O mojej karierze. Tylko to będzie jeden z tych niezauważonych spektakli, który odbębnię, żeby zaraz o nim zapomnieć. Tym razem po ciele rozlewa się fala smutku, gorycz porażki oraz nieokreślony smak zawodu. Zastygam na długie chwile w nieświadomości, a na scenie rozbrzmiewają pierwsze partie. Arie przebijające niezręczność ciszy. Belle, odtwórczyni głównej roli wydaje się być niewzruszona praktycznym brakiem publiki, śpiewa jak gdyby nigdy nic się nie stało. Zazdroszczę jej tego - postanawiam uzbroić się w odwagę, profesjonalizm oraz piękno, które przyćmiłoby nawet ją. Uruchamiam moje geny, uśmiecham się urokliwie, stąpam delikatnie po deskach sceny niczym natchniona rusałka.
Kiedy tylko nadchodzi moja kolej, daję z siebie wszystko. Otwieram gardło wydobywając z siebie słowiczy trel. Koloraturowy sopran przecina ciszę, zaraz dołącza męski bas, następnie baryton. Milknę, żeby oddać ster głównym bohaterom. Chcę więcej, a znów nie dostaję w zamian nic. Nie wiem już co się dzieje, instynktownie wyczuwam momenty, w których powinien rozbrzmieć mój głos. I rozbrzmiewa dłuższa partia, w którą wkładam cały wysiłek, całe serce, wszystkie emocje świata. Nie zauważam nawet, kiedy po bladych jak ściany policzkach przetaczają się dwie niewielkie łezki - właśnie spalam swoją duszę. Mając nadzieję, że dusze tej niewielkiej garstki widzów spalają się wraz ze mną. Niestety w końcu muszę odejść, zostawiając scenę za sobą.
Przerwa dłuży się nieubłaganie. Zmiana dekoracji, zmiana strojów, zmiana makijażu. Same zmiany. Mogłabym zmienić Belle, żeby się biedna nie przemęczyła. Gwiazda od siedmiu boleści trajkotająca o rozdawaniu autografów po spektaklu. Wstrzymuję powietrze w płucach, byleby tylko nie wybuchnąć. Jedna scena to za mało na dwie wile. Nie sugeruję jednak tego nikomu - wiadomo, której by się pozbyli. Nie na długo, jeszcze mnie popamiętają. Stanę się towarem deficytowym, będą zabijać się o mój angaż. Muszę się tylko uzbroić w cierpliwość, ciężko pracować, a sukces do mnie przyjdzie - nie może być inaczej.
Wracamy na scenę, moja rola uszczupliła się znacząco od tamtej połowy. Teraz wszyscy są skoncentrowani na śmierci oraz historii miłosnej, która dominuje na scenie. Śpiewam jeszcze drobne dwie chwile, a zaraz potem schodzę ze sceny. Stoję za kulisami oglądając dalszy ciąg, który jest jednak pozbawiony wartości - mnie. Zaciskam dłonie na kotarze obserwując ruchy rywalki, wsłuchując się w jej głos. Niechętnie przyznaję, że ma talent, ale na pewno nie tak duży jak ja. Widzę siebie w samych superlatywach, nie dopuszczam do siebie innego rozwiązania tej sytuacji. Czekam na koniec, aż wreszcie na nowo wyjdę z ukrycia, skłonię się publice, która obsypie mnie brawami na stojąco. Naiwnie w to wierzę do ostatnich chwil spektaklu. Kotara opada, wszyscy zbieramy się na scenie chwytając za ręce - cóż za idiotyczny pomysł. Dobrze, że dzieli mnie o Belle dwóch mężczyzn, gdyż mogłabym nie zdzierżyć jej bliskości.
Rzeczywiście kłaniamy się, a blade oklaski przecinają ciszę. Na nowo odczuwam zawód pełny żółci. Dlaczego przyszło tak mało osób? Co się stało? Zadręczam się wieloma pytaniami, a kiedy już jesteśmy w garderobie, złość nie ustępuje. Wdaję się w zażartą kłótnię z tą wywłoką, wytrąca mnie z równowagi swoją lekkomyślnością. Mówi tylko o sobie, nawija bezustannie, mam ochotę rozszarpać ją na kawałki, ale ktoś nas rozdziela. Prawdopodobnie ochroniarz. Wierzgam jeszcze trochę w jego ramionach, oddycham ciężko. Uspokajam się po dobrych kilku minutach, przebieram się już bez słowa skierowanego do kogokolwiek. Pozwalam, żeby zmyć mi makijaż sceniczny, a zrobić nowy, poprzedni. Tamtej już nie ma - z pewnością wystraszyła się konfrontacji! Co napawa mnie zadowoleniem. Z gracją opuszczam operę, starając się zapomnieć o tym incydencie. I kiepskiej publiczności. Jak nie dziś, to jutro - tak sobie wmawiam wracając do tymczasowego domu na obrzeżach Londynu.
zt.
Oni będą ślicznie żyli,
oni miłość obłaskawią,tygrys będzie jadł z ich ręki.
oni miłość obłaskawią,tygrys będzie jadł z ich ręki.
Odette I. Parkinson
Zawód : śpiewaczka operowa
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
Staniesz w ogniu, ogień zaprószysz,
I od ciebie dom twój się zajmie!
Stleją ściany, sprzęty najdroższe,
A ty z ogniem będziesz się żenił.
I od ciebie dom twój się zajmie!
Stleją ściany, sprzęty najdroższe,
A ty z ogniem będziesz się żenił.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
/21 marca
Ach, opera! Uczta dla zmysłów - dla oczu, uszu i przede wszystkim duszy. Każdy potrzebował czasem odwiedzić to niesamowite miejsce, troszkę się ukulturalnić, a później całymi dniami rozmyślać o cudownej scenografii, o przepięknych kostiumach i wreszcie boskiej muzyce, która wypełnia każdy kąt tego monumentalnego pomieszczenia. Dziś miała odbyć się premiera Wesela Figara, kultowej już opery napisanej dłonią samego Mozarta, którego wielu (w tym również Titus) uważało za największego mistrza. Ollivander nie mógł przegapić takiego wydarzenia, więc już kilka dni wstecz wystosunkował odpowiednią korespondencję do Opheli, a gdy otrzymał list zwrotny z pozytywnie rozpatrzoną prośbą był w niebo wzięty! Wiedział, że lady Greengrass będzie najlepszą towarzyszką, wiedział, że tak jak on kocha muzykę, później dowiedział się także, że równie ognistym uczuciem darzy samego Wolfganga... W dodatku zaplanował także inne atrakcje - tuż po przedstawieniu miał zamiar zabrać ją na koncert plenerowy z okazji pierwszego dnia wiosny, ale póki co wolał o tym nie wspominać - dowie się Fela w swoim czasie, w momencie, w którym nie będzie mogła odmówić, taki miał Titus chytry plan.
Przedstawienie miało zacząć się o godzinie piętnastej, więc już wpół do czekał na nią przed budynkiem królewskiej opery, wystrojony jak stróż w Boże Ciało - normalnie preferował szaty, ale tutaj, wśród mugoli musiał wyglądać jak oni. Przywdział więc prążkowany garnitur oraz białą koszulę, której kołnierzyk trzymała w ryzach czarna muszka - pewnie wielu wytknęłoby mu brak gustu, ale Ollivander jakoś nie bardzo znał się na niemagicznej modzie. Na magicznej zresztą również, czym wiecznie załamywał Marcela. Szczęście, że go tu dzisiaj nie było! W palcach ściskał dwa bilety, którymi co rusz postukiwał w otwartą dłoń, bez przerwy rozglądając się na boki i wypatrując swojej dzisiejszej towarzyszki. Lubił Ophelię, dogadywali się już za czasów Hogwartu, kiedy młódka nie raz składała go do kupy po nieszczęśliwych wypadkach, a w takie Titus pakował się zawsze. Szczęście, że znała się na magii leczniczej! W przeciwnym wypadku pewnie straciłby dwa razy więcej punktów (choć i tak pewnie przodował w nieistniejącej tabeli najbardziej nieznośnych uczniów), bo gdyby pielęgniarka dowiedziała się o jego wybrykach to i do uszu nauczycieli zaraz by to dotarło. A tak? Tak miał swoją Ophelię, do której zawsze mógł się zgłosić w potrzebie. Och, jak on za nią tęsknił kiedy już opuściła mury Hogwartu! Autentycznie! Przestąpił z nogi na nogę i zerknął na zegar umiejscowiony po drugiej stronie ulicy - mieli jeszcze mnóstwo czasu, choć do wnętrza opery już zaczynali schodzić się inni dżentelmeni oraz inne damy odziane w olśniewające suknie. Prawdziwa uczta dla zmysłów!
Ach, opera! Uczta dla zmysłów - dla oczu, uszu i przede wszystkim duszy. Każdy potrzebował czasem odwiedzić to niesamowite miejsce, troszkę się ukulturalnić, a później całymi dniami rozmyślać o cudownej scenografii, o przepięknych kostiumach i wreszcie boskiej muzyce, która wypełnia każdy kąt tego monumentalnego pomieszczenia. Dziś miała odbyć się premiera Wesela Figara, kultowej już opery napisanej dłonią samego Mozarta, którego wielu (w tym również Titus) uważało za największego mistrza. Ollivander nie mógł przegapić takiego wydarzenia, więc już kilka dni wstecz wystosunkował odpowiednią korespondencję do Opheli, a gdy otrzymał list zwrotny z pozytywnie rozpatrzoną prośbą był w niebo wzięty! Wiedział, że lady Greengrass będzie najlepszą towarzyszką, wiedział, że tak jak on kocha muzykę, później dowiedział się także, że równie ognistym uczuciem darzy samego Wolfganga... W dodatku zaplanował także inne atrakcje - tuż po przedstawieniu miał zamiar zabrać ją na koncert plenerowy z okazji pierwszego dnia wiosny, ale póki co wolał o tym nie wspominać - dowie się Fela w swoim czasie, w momencie, w którym nie będzie mogła odmówić, taki miał Titus chytry plan.
Przedstawienie miało zacząć się o godzinie piętnastej, więc już wpół do czekał na nią przed budynkiem królewskiej opery, wystrojony jak stróż w Boże Ciało - normalnie preferował szaty, ale tutaj, wśród mugoli musiał wyglądać jak oni. Przywdział więc prążkowany garnitur oraz białą koszulę, której kołnierzyk trzymała w ryzach czarna muszka - pewnie wielu wytknęłoby mu brak gustu, ale Ollivander jakoś nie bardzo znał się na niemagicznej modzie. Na magicznej zresztą również, czym wiecznie załamywał Marcela. Szczęście, że go tu dzisiaj nie było! W palcach ściskał dwa bilety, którymi co rusz postukiwał w otwartą dłoń, bez przerwy rozglądając się na boki i wypatrując swojej dzisiejszej towarzyszki. Lubił Ophelię, dogadywali się już za czasów Hogwartu, kiedy młódka nie raz składała go do kupy po nieszczęśliwych wypadkach, a w takie Titus pakował się zawsze. Szczęście, że znała się na magii leczniczej! W przeciwnym wypadku pewnie straciłby dwa razy więcej punktów (choć i tak pewnie przodował w nieistniejącej tabeli najbardziej nieznośnych uczniów), bo gdyby pielęgniarka dowiedziała się o jego wybrykach to i do uszu nauczycieli zaraz by to dotarło. A tak? Tak miał swoją Ophelię, do której zawsze mógł się zgłosić w potrzebie. Och, jak on za nią tęsknił kiedy już opuściła mury Hogwartu! Autentycznie! Przestąpił z nogi na nogę i zerknął na zegar umiejscowiony po drugiej stronie ulicy - mieli jeszcze mnóstwo czasu, choć do wnętrza opery już zaczynali schodzić się inni dżentelmeni oraz inne damy odziane w olśniewające suknie. Prawdziwa uczta dla zmysłów!
Ophelia nigdy nie należała do stałego, prestiżowego grona bywalców przybytków organizujących rozrywkę przeznaczoną do zaspokajania zmysłów, nie tylko wzroku, oraz estetyki, ale i muzykalności. Szczerze uwielbiała operę, i choć wybór dzisiejszego repertuaru nie wydawał się być wybitnie oryginalny, to szczerze i prawdziwie nie mogła opanować ekscytacji na samą myśl o tej popołudniowej, muzycznej uczcie. Mozart być może i dla przeciętnego melomana był zbyt oklepany, ale Greengrassówna nie miała zamiaru pozorować wysublimowanego smaku (a już na pewno nie przed takim kawalerem jak Tito!).
Wcale nierzadko bywała wśród mugoli, a już zwłaszcza podczas wydarzeń kulturalnych, prawdą jednak było, iż zdecydowanie bardziej pewnie czuła się w asyście innego czarodzieja u jej boku. Mugole czasem niepokoili swą nieprzewidywalnością, a i w te bardziej pochmurne, markotne dni, wolała się w ich towarzystwo nie wkomponowywać.
Z okazji dzisiejszego wydarzenia, przywdziała atłasową, skromną suknię w kolorze ponurej czerni; jej zamiłowanie do żałobnych barw wzrosło niebanalnie od dnia ślubu Lilith, choć do podobnych wniosków nikt postronny nie mógł dojść drogą żelaznej logiki. Mimo iż Ophelii brakowało gracji, oraz wdzięku arystokratki, to paradoksalnie mogło to uchodzić za jej atut - nie wybijała się przed szereg, nie przykuwała niczyjego wzroku. Ot, młoda, przeciętna dziewczyna z dobrego domu. Kto by się nią interesował?
Przed budynkiem opery królewskiej zjawiła się na czas, tak jak przyzwoite maniery tego wymagały. Częstując młodzieńca uśmiechem przyjaznym i wesołym, zlustrowała niekulturalnie męską sylwetkę, dając tym samym wyraz aprobaty jego dzisiejszej kreacji. Nawet teraz sięgała pamięcią do czasów, gdy Ollivander był jeszcze niepokornym pacholęciem, wiecznie wpadającym w tarapaty. A teraz? Ha!
- Nie chciałam odstawać od reszty, ale teraz chyba żałuję swojego banalnego i nudnego stroju. Pewnie wyglądam jak twoja ciotka! - Jęknęła żałośnie, imitując autentyczną pretensję w głosie. Ale czy nie o to jej właśnie chodziło?
Wcale nierzadko bywała wśród mugoli, a już zwłaszcza podczas wydarzeń kulturalnych, prawdą jednak było, iż zdecydowanie bardziej pewnie czuła się w asyście innego czarodzieja u jej boku. Mugole czasem niepokoili swą nieprzewidywalnością, a i w te bardziej pochmurne, markotne dni, wolała się w ich towarzystwo nie wkomponowywać.
Z okazji dzisiejszego wydarzenia, przywdziała atłasową, skromną suknię w kolorze ponurej czerni; jej zamiłowanie do żałobnych barw wzrosło niebanalnie od dnia ślubu Lilith, choć do podobnych wniosków nikt postronny nie mógł dojść drogą żelaznej logiki. Mimo iż Ophelii brakowało gracji, oraz wdzięku arystokratki, to paradoksalnie mogło to uchodzić za jej atut - nie wybijała się przed szereg, nie przykuwała niczyjego wzroku. Ot, młoda, przeciętna dziewczyna z dobrego domu. Kto by się nią interesował?
Przed budynkiem opery królewskiej zjawiła się na czas, tak jak przyzwoite maniery tego wymagały. Częstując młodzieńca uśmiechem przyjaznym i wesołym, zlustrowała niekulturalnie męską sylwetkę, dając tym samym wyraz aprobaty jego dzisiejszej kreacji. Nawet teraz sięgała pamięcią do czasów, gdy Ollivander był jeszcze niepokornym pacholęciem, wiecznie wpadającym w tarapaty. A teraz? Ha!
- Nie chciałam odstawać od reszty, ale teraz chyba żałuję swojego banalnego i nudnego stroju. Pewnie wyglądam jak twoja ciotka! - Jęknęła żałośnie, imitując autentyczną pretensję w głosie. Ale czy nie o to jej właśnie chodziło?
Gość
Gość
Dostrzegł ją już z oddali, z oddali obdarzając szerokim uśmiechem, a gdy przystanęła nieopodal skłonił się nisko w geście powitania.
- Czyli nie jest najgorzej? - odetchnął z ulgą - Jakoś nie bardzo znam się na modzie. - wzruszył ramionami, szczególnie, że każdy kolejny dżentelmen, który ich mijał stawiał jednak na bardziej stonowane, spokojniejsze barwy pozbawione jakichkolwiek deseni.
- Daj spokój, wyglądasz fenomenalnie! Mógłbym się zakochać. - westchnął, po czym wyciągnął ku niej rękę, tym samym oferując swoje silne, męskie ramię - Chciałbym mieć taką ciotkę, zabierałbym ją na wszystkie wydarzenia. - kiwnął głową, niby to pełen powagi, ale gdzieś w oczach czaiło się jednak szczere rozbawienie - Wejdziemy do środka? - zaproponował.
Wkrótce przekroczyli próg opery, we wnętrzu było przyjemnie ciepło, a wszechobecny przepych sprawiał, że Titus wcale się nie dziwił, iż nazywano ją królewską. Nie był to jednak pierwszy raz kiedy odwiedzał owy przybytek - niegdyś, jeszcze jako malec, który nie rozumiał wówczas sztuki, chadzał do opery wraz ze swoimi rodzicami. Interesowała go wtedy bardziej scenografia i kostiumy niźli sama muzyka, ale zawsze bawił się przednio, kiedy pełen emocji deptał po obitych miękką czerwienią krzesłach. Obsługa odebrała od nich odzienie wierzchnie, młodzieniec przy wejściu sprawdził bilety, niezwykle uprzejmie wskazując drogę do sali, gdzie miało odbyć się przedstawienie. Wciąż jednak było za wcześnie by zajmować miejsca - nasiedzą się jeszcze podczas trwającego trzy godziny seansu.
- Skosztujesz wina? Może szampana? - zaproponował, wlepiając spojrzenie w swoją towarzyszkę. Cieszył się, że jest tu dzisiaj z nim, szczególnie, że wyglądała nieziemsko i równie bosko prezentowała się przy jego boku. Inni już dawno raczyli się różnymi trunkami, a wokół słychać było podekscytowane rozmowy na tematy związane z dzisiejszym wydarzeniem, lub wręcz przeciwnie - kompletnie obce.
- Czyli nie jest najgorzej? - odetchnął z ulgą - Jakoś nie bardzo znam się na modzie. - wzruszył ramionami, szczególnie, że każdy kolejny dżentelmen, który ich mijał stawiał jednak na bardziej stonowane, spokojniejsze barwy pozbawione jakichkolwiek deseni.
- Daj spokój, wyglądasz fenomenalnie! Mógłbym się zakochać. - westchnął, po czym wyciągnął ku niej rękę, tym samym oferując swoje silne, męskie ramię - Chciałbym mieć taką ciotkę, zabierałbym ją na wszystkie wydarzenia. - kiwnął głową, niby to pełen powagi, ale gdzieś w oczach czaiło się jednak szczere rozbawienie - Wejdziemy do środka? - zaproponował.
Wkrótce przekroczyli próg opery, we wnętrzu było przyjemnie ciepło, a wszechobecny przepych sprawiał, że Titus wcale się nie dziwił, iż nazywano ją królewską. Nie był to jednak pierwszy raz kiedy odwiedzał owy przybytek - niegdyś, jeszcze jako malec, który nie rozumiał wówczas sztuki, chadzał do opery wraz ze swoimi rodzicami. Interesowała go wtedy bardziej scenografia i kostiumy niźli sama muzyka, ale zawsze bawił się przednio, kiedy pełen emocji deptał po obitych miękką czerwienią krzesłach. Obsługa odebrała od nich odzienie wierzchnie, młodzieniec przy wejściu sprawdził bilety, niezwykle uprzejmie wskazując drogę do sali, gdzie miało odbyć się przedstawienie. Wciąż jednak było za wcześnie by zajmować miejsca - nasiedzą się jeszcze podczas trwającego trzy godziny seansu.
- Skosztujesz wina? Może szampana? - zaproponował, wlepiając spojrzenie w swoją towarzyszkę. Cieszył się, że jest tu dzisiaj z nim, szczególnie, że wyglądała nieziemsko i równie bosko prezentowała się przy jego boku. Inni już dawno raczyli się różnymi trunkami, a wokół słychać było podekscytowane rozmowy na tematy związane z dzisiejszym wydarzeniem, lub wręcz przeciwnie - kompletnie obce.
Nieoczekiwane spotkanie - ale czy przyjemne? Jeśli była na tyle pewna siebie, by oczekiwać określonej reakcji, musiała obejść się smakiem i zaakceptować odrobinę niewygodny fakt, że na twarzy jej dopiero co wyłowionego z tłumu rozmówcy nie odmalował się nawet cień entuzjazmu. Miała twardszą skórę niż na to wyglądała, potrzebowała zaledwie paru chwil, by po stosunkowo długiej przerwie w kontaktach przypomnieć sobie, że nic właściwie nie wybiegało od normy wyrobionej w pracowni alchemicznej, w której przed laty młody szlachcic uprzejmymi półsłówkami kwitował jej niekończące się potoki słów, w jakiś sposób jednak nigdy jej nie zrażając do powrotu. Quentin Burke był innym znajomym, o ile ta kategoria w ogóle była w stanie go objąć; pomimo braku zachęty, wracała zawsze, czerpiąc dziwną satysfakcję z coraz to kolejnych prób przełamywania niezręczności i eksperymentalnego sprawdzania, gdzie znajdowała się granica nieprzekraczalna.
Rozciągając usta w ujmujących uśmiechu, obserwowała go bez śladów zażenowania, jakby te subtelne, choć doskonale widoczne ruchy miały stworzyć w jasnowłosej głowie obraz zmian, którym uległ odkąd widzieli się ostatni raz (kiedy to było? nie pamiętała już sama). Pospieszne mrugnięcia, splatanie palców, jabłko Adama wędrujące w górę i w dół. Spojrzenie czarnych tęczówek zlewających się całkowicie ze źrenicami błądzące chwilę po jej twarzy, a następnie przeniesione na marmurową posadzkę, najwyraźniej stanowiącą sporą konkurencję dla półwili. Oczekiwanie. Cisza. Pierwsza fala łaskoczącej niepewności. Czy mój widok jest ci aż tak niemiły, Quentinie?
Nie drgnęła ani o milimetr, ani nie dygając wdzięcznie w aspiracji do dorównania szlacheckim obyczajom, ani nie pozwalając uśmiechowi skwaśnieć - zamiast tego kąciki jej ust uniosły się jeszcze odrobinę, jakby nagle rozbawiła ją ta niemalże namacalna nieporadność wisząca gdzieś w powietrzu pomiędzy nimi.
- Wszystko będzie lepsze od rozmowy o pogodzie, pełny raport meteorologiczny na nadchodzący tydzień zapewnił mi już lord Prewett - zaśmiała się dźwięcznie, jakby ten perlisty dźwięk mógł przebić się przez mur ponownie zapadającej ciszy. - Nie sądziłam, że jesteś fanem opery - oznajmiła po chwili, zwalczając pokusę, by podążyć za naturalnym odruchem i przestąpić krok w jego kierunku. Nie pamiętała, by w czasach swojej szczytowej kariery widywała go na widowni. Druga fala niepewności, tym razem nieco kłującej; czy była w błędzie, a on po prostu skutecznie unikał jej towarzystwa, trzymając ją cały czas w niewiedzy? Lazurowe oczy przemknęły po twarzach pojawiających się na korytarzu niczym obrazki w fotoplastykonie w poszukiwaniu bliżej nieokreślonej osoby, która byłaby odpowiedzią na jej niewypowiedziane pytanie. Czy przyszedłeś tu sam, Quentinie?
Rozciągając usta w ujmujących uśmiechu, obserwowała go bez śladów zażenowania, jakby te subtelne, choć doskonale widoczne ruchy miały stworzyć w jasnowłosej głowie obraz zmian, którym uległ odkąd widzieli się ostatni raz (kiedy to było? nie pamiętała już sama). Pospieszne mrugnięcia, splatanie palców, jabłko Adama wędrujące w górę i w dół. Spojrzenie czarnych tęczówek zlewających się całkowicie ze źrenicami błądzące chwilę po jej twarzy, a następnie przeniesione na marmurową posadzkę, najwyraźniej stanowiącą sporą konkurencję dla półwili. Oczekiwanie. Cisza. Pierwsza fala łaskoczącej niepewności. Czy mój widok jest ci aż tak niemiły, Quentinie?
Nie drgnęła ani o milimetr, ani nie dygając wdzięcznie w aspiracji do dorównania szlacheckim obyczajom, ani nie pozwalając uśmiechowi skwaśnieć - zamiast tego kąciki jej ust uniosły się jeszcze odrobinę, jakby nagle rozbawiła ją ta niemalże namacalna nieporadność wisząca gdzieś w powietrzu pomiędzy nimi.
- Wszystko będzie lepsze od rozmowy o pogodzie, pełny raport meteorologiczny na nadchodzący tydzień zapewnił mi już lord Prewett - zaśmiała się dźwięcznie, jakby ten perlisty dźwięk mógł przebić się przez mur ponownie zapadającej ciszy. - Nie sądziłam, że jesteś fanem opery - oznajmiła po chwili, zwalczając pokusę, by podążyć za naturalnym odruchem i przestąpić krok w jego kierunku. Nie pamiętała, by w czasach swojej szczytowej kariery widywała go na widowni. Druga fala niepewności, tym razem nieco kłującej; czy była w błędzie, a on po prostu skutecznie unikał jej towarzystwa, trzymając ją cały czas w niewiedzy? Lazurowe oczy przemknęły po twarzach pojawiających się na korytarzu niczym obrazki w fotoplastykonie w poszukiwaniu bliżej nieokreślonej osoby, która byłaby odpowiedzią na jej niewypowiedziane pytanie. Czy przyszedłeś tu sam, Quentinie?
I'm just gonna keep callin' your name
until you come back home
until you come back home
Harriett Lovegood
Zawód : spadająca gwiazda, ponurak
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
stars kiss my palms and whisper ‘take care my love,
all bright things must burn’
all bright things must burn’
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Wielu osób mogłem się tutaj spodziewać. A jednak nie ciebie - dlaczego? Czyż nie byłaś (jesteś?) sławną śpiewaczką (i nie tylko), najjaśniejszą gwiazdą na kapryśnym, atramentowym firmamencie? Dałbym sobie rękę uciąć, że coś było na rzeczy, a moje zdziwienie jest najzupełniej niezasadne. To ja stanowię niepasujący do reszty punkt, odosobniony rozbieżnością, poza granicą statystyki. Taki błąd się usuwa, ewentualnie zapomina o jego istnieniu zostawiając go na pastwę losu. Znów burzysz cały misterny schemat świata. Nie tylko obecnością, ale również słowami, zachowaniem. Uśmiechnięta jak zawsze, bez krzty zgrzytów na rozjaśnionej twarzy, spowodowanych zresztą moim brakiem nigdy nieprzyswojonego przeze mnie taktu. Niemo podziwiam twoje opanowanie, wykutą w kamieniu posągową pewność siebie. Jeszcze nie potrafię stawiać na swoim, być niekruszącą się nigdy skałą, niezachwianą opoką. Raczej drżę gdzieś w środku, wykonuję nerwowe ruchy palców, przełykam głośno ślinę, wzrokiem chcę odnaleźć neutralny punkt zaczepienia. Taki, który nie odbija twojej urody z większą mocą niż wypada. Mam problem z utrzymaniem gardy w towarzystwie kobiet, a co dopiero kobiet okraszonych tym niesamowitym genem wil? Kiedyś było prościej - staliśmy na moim, znanym mi gruncie. Teraz jako intruz w miejscu dobrze ci znanym prezentuję się raczej marnie. Osaczony przez obce mi twarze, na obcym terenie, w obcej rzeczywistości trudnej do zgłębienia bez zadania pytań wprost. Nie posiadam tyle siły, żeby w twoją twarz rzucać swoimi wątpliwościami, dlatego właśnie tak długo milczę.
Żadna to nowość, a jednak świadomość mojej nieporadności towarzyskiej uwiera mnie mocno. Zatracam się w poczuciu beznadziei dopóki nie wydobywa mnie z niej twój głos. Ciepły, melodyjny, w tej absurdalnej sytuacji wynoszący mnie z przeklętej dziury odrętwienia. Słucham twoich uwag niczym pilny uczeń profesora, kiwam ze zrozumieniem głową mrużąc przy tym oczy. Zbieram zapasy odwagi, żeby ruszyć konwersację dalej - dlatego nienawidzę spotkań towarzyskich.
- Pogoda jest jaka jest, każdy widzi - komentuję te słowa, lekko unosząc ze zdziwienia brwi. Nie rozumiem jak można rozmawiać o panującej w Wielkiej Brytanii aurze, która przecież jest niemalże jednostajna. Może to nie był fortunny dobór słów - pewnie nie każdy, ale zakładam, że twój wzrok ma się całkiem nieźle skoro wypatrzyłaś mnie z tego tłumu rozgadanych osób. Najgorsze jest to, że najprawdopodobniej właśnie bym się zaciął, gdyby nie dalsza część wypowiedzi. - W istocie nie jestem - zaczynam z wolna ważąc słowa.- Postanowiłem zrobić coś szalonego i wybrałem się na spektakl chyba pierwszy raz w życiu. I żałuję tego mocno. - W mig wyrażam niepochlebną opinię nie patrząc na to jak wiele uczuć mogłem teraz urazić. I rozbawić świadomością które to rzeczy są dla mnie szaloną niecodziennością. - Jak znajdujesz pierwszy akt? - Ot, neutralna pogawędka bez wnikania w życie osobiste. Ciekawe na jak długo.
Żadna to nowość, a jednak świadomość mojej nieporadności towarzyskiej uwiera mnie mocno. Zatracam się w poczuciu beznadziei dopóki nie wydobywa mnie z niej twój głos. Ciepły, melodyjny, w tej absurdalnej sytuacji wynoszący mnie z przeklętej dziury odrętwienia. Słucham twoich uwag niczym pilny uczeń profesora, kiwam ze zrozumieniem głową mrużąc przy tym oczy. Zbieram zapasy odwagi, żeby ruszyć konwersację dalej - dlatego nienawidzę spotkań towarzyskich.
- Pogoda jest jaka jest, każdy widzi - komentuję te słowa, lekko unosząc ze zdziwienia brwi. Nie rozumiem jak można rozmawiać o panującej w Wielkiej Brytanii aurze, która przecież jest niemalże jednostajna. Może to nie był fortunny dobór słów - pewnie nie każdy, ale zakładam, że twój wzrok ma się całkiem nieźle skoro wypatrzyłaś mnie z tego tłumu rozgadanych osób. Najgorsze jest to, że najprawdopodobniej właśnie bym się zaciął, gdyby nie dalsza część wypowiedzi. - W istocie nie jestem - zaczynam z wolna ważąc słowa.- Postanowiłem zrobić coś szalonego i wybrałem się na spektakl chyba pierwszy raz w życiu. I żałuję tego mocno. - W mig wyrażam niepochlebną opinię nie patrząc na to jak wiele uczuć mogłem teraz urazić. I rozbawić świadomością które to rzeczy są dla mnie szaloną niecodziennością. - Jak znajdujesz pierwszy akt? - Ot, neutralna pogawędka bez wnikania w życie osobiste. Ciekawe na jak długo.
Milczenie, cisza grobowa, a jakże wymowna. Zdmuchnęła iskry złudzeń. Zostawiła tło straconych nadziei.
I powiedziała więcej niż słowa.
I powiedziała więcej niż słowa.
Quentin Burke
Zawód : alchemik, ale pomaga u Borgina & Burke'a
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Unikaj milczenia
z którego zbyt często korzystasz
ono może rozwiązać ci język.
z którego zbyt często korzystasz
ono może rozwiązać ci język.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Różnice leżały głębiej niż pierwsza, zupełnie powierzchowna warstwa uśmiechów i mimiki rozkazującej tężeć i rozluźniać się mięśniom twarzowym w ten czy inny sposób - różnice, będące zupełnym początkiem łańcucha przyczynowo-skutkowego wybiegały wiele lat wstecz, obejmowały szerokie grono ludzi i ich zamierzony lub przypadkowy wpływ na jednostkę, zdawały się być wręcz prymarne. Harriett była wychowywana, by bezustannie spełniać oczekiwania innych, brylować w towarzystwie, umilać czas całym swoim ujmującym jestestwem i chociaż już wieki temu wyrwała się z toksycznych macek apodyktycznej matki, część przyzwyczajeń pozostawała zbyt silnie zakorzeniona. Ten przypadek, to spotkanie nie było inne; przybierała po prostu kolejną rolę, uśmiechała się promieniście, zalewała otoczenie słodyczą słów, uparcie trzymając się przekonania, że na końcu drogi, której daleko było do usłanej różami, znajdzie coś, co wynagrodzi jej wszelkie niedogodności, zrekompensuje straty moralne i przywoła słowa było warto, nawet jeśli wciąż nie miała zielonego pojęcia czego właściwie pragnie ani dokąd zmierza. Przybierała już tak wiele ról, że nie potrafiła już odróżnić gry od rzeczywistości, maski od prawdziwej twarzy. Czy nie powinna więc zazdrościć Quentinowi autentyczności, którą niepotrzebnie próbowało tłumić szlacheckie wychowanie i tego, że nie obawiał się wyjść na szorstkiego w obyciu, zamiast próbować zrobić wyzwę w murze, którym się otaczał?
- W rzeczy samej - przyznała z rozbawieniem, a uśmiech jeszcze śmielej zatańczył na jej karminowych wargach. Chwilowo nie potrafiła wyobrazić sobie większej tragedii niż natrafienie na kolejnego wielbiciela anomalii pogodowych, czyli amplitudy temperatur wynoszącej o jeden stopień więcej niż przeciętnie lub mżawki kończącej się o drugiej po południu, zamiast o czwartej. Niesłychane! Dobry humor nie osłabł ani odrobinę, może wręcz wzmógł się nieznacznie, gdy zyskała potwierdzenie swoich domysłów, wzmógł się wbrew stereotypom nakazującym Lovegood bronić najwyższej instytucji sztuk muzycznych - jeśli ona, zadeklarowana miłośniczka opery, nie była usatysfakcjonowana dzisiejszym występem, nie miała problemów ze zrozumieniem braku ekscytacji u laika, szczególnie tak stoickiego jak lord Burke. - Nie sposób się temu dziwić, Le coq d'or jest zbyt… specyficzne, by z główną partią poradziła sobie początkująca solistka - a ta na scenie musiała przecież być początkująca, jej uśmiechająca się z afiszy twarz nie była jeszcze rozpoznawalna w zeszłym sezonie, nie była rozpoznawalna nawet w zeszłym miesiącu. - Nie zrażaj się jednak do opery, przykro by było przekreślać wszystko przez jeden nietrafiony spektakl, chociaż rozumiem silną niechęć po pierwszym akcie - dodała pospiesznie, jednocześnie dość bezpośrednio wyrażając swoją opinię o dotychczasowych wystąpieniach, któremu daleko było do zachwycającego. - La Dame de Pique jest w stanie zadowolić nawet najwybredniejsze gusta, Czajkowski nie ma w zwyczaju zawodzić. Klasyczny Otello będzie wystawiany w listopadzie, a w grudniu Carmen… - rozpoczęła recytację rekomendacji wybranych punktów programu najbliższych miesięcy, nagle czując nieprzemożoną potrzebę udowodnienia, że jej rozmówca może się mylić - że opera potrafi podjąć wyzwanie i poruszyć nawet te nieporuszone, pozornie zlodowaciałe serca. Nawet jego serce.
Przeoczyła moment, w którym zaczęła się utożsamiać z operą. Na nowo, a jednak inaczej.
- W rzeczy samej - przyznała z rozbawieniem, a uśmiech jeszcze śmielej zatańczył na jej karminowych wargach. Chwilowo nie potrafiła wyobrazić sobie większej tragedii niż natrafienie na kolejnego wielbiciela anomalii pogodowych, czyli amplitudy temperatur wynoszącej o jeden stopień więcej niż przeciętnie lub mżawki kończącej się o drugiej po południu, zamiast o czwartej. Niesłychane! Dobry humor nie osłabł ani odrobinę, może wręcz wzmógł się nieznacznie, gdy zyskała potwierdzenie swoich domysłów, wzmógł się wbrew stereotypom nakazującym Lovegood bronić najwyższej instytucji sztuk muzycznych - jeśli ona, zadeklarowana miłośniczka opery, nie była usatysfakcjonowana dzisiejszym występem, nie miała problemów ze zrozumieniem braku ekscytacji u laika, szczególnie tak stoickiego jak lord Burke. - Nie sposób się temu dziwić, Le coq d'or jest zbyt… specyficzne, by z główną partią poradziła sobie początkująca solistka - a ta na scenie musiała przecież być początkująca, jej uśmiechająca się z afiszy twarz nie była jeszcze rozpoznawalna w zeszłym sezonie, nie była rozpoznawalna nawet w zeszłym miesiącu. - Nie zrażaj się jednak do opery, przykro by było przekreślać wszystko przez jeden nietrafiony spektakl, chociaż rozumiem silną niechęć po pierwszym akcie - dodała pospiesznie, jednocześnie dość bezpośrednio wyrażając swoją opinię o dotychczasowych wystąpieniach, któremu daleko było do zachwycającego. - La Dame de Pique jest w stanie zadowolić nawet najwybredniejsze gusta, Czajkowski nie ma w zwyczaju zawodzić. Klasyczny Otello będzie wystawiany w listopadzie, a w grudniu Carmen… - rozpoczęła recytację rekomendacji wybranych punktów programu najbliższych miesięcy, nagle czując nieprzemożoną potrzebę udowodnienia, że jej rozmówca może się mylić - że opera potrafi podjąć wyzwanie i poruszyć nawet te nieporuszone, pozornie zlodowaciałe serca. Nawet jego serce.
Przeoczyła moment, w którym zaczęła się utożsamiać z operą. Na nowo, a jednak inaczej.
I'm just gonna keep callin' your name
until you come back home
until you come back home
Harriett Lovegood
Zawód : spadająca gwiazda, ponurak
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
stars kiss my palms and whisper ‘take care my love,
all bright things must burn’
all bright things must burn’
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Jak gdyby nic się nie zmieniło - ty, urocza, uśmiechnięta, może nawet rozbawiona oraz ja, milczący, zawstydzony, zestresowany twoją ponadprzeciętną aparycją. Historie lubią zataczać koła, a ta nie jest wcale taka straszna. Lub raczej jest tylko dla mnie. Powiela się cały czas ten sam scenariusz mojej klęski w dziedzinie kontaktów międzyludzkich. Staram się oddychać spokojnie, nie wybiegając myślami zbyt daleko. Ani w przeszłość, ani w przyszłość, która trochę majaczy mi przed oczyma. To nie jest dobre miejsce na rozmyślanie o marcowym wyjeździe, nie jest też dobrym miejscem do rozmyślań w ogóle. Zwłaszcza w tak dobrym towarzystwie. Chciałbym być amantem z pierwszej ligi, zabawiać się znakomitymi żartami, błyskotliwymi anegdotkami oraz frapującymi tematami do rozmowy. Tymczasem w mojej głowie lśni niezmącona niczym pustka, ziejąca swym odorem powodującym paraliż. O czym rozmawia się z kobietami? O czym rozmawia się z pięknymi kobietami? Och, tak. Powinienem zasypywać cię dziesiątkami recenzji najnowszych spektakli, wyrazić swój gust, skonfrontować z twoim - a dzieje się tak, że zwyczajnie nie znam się na sztuce. Tej dziedzinie też nie. Najprościej chyba rozmawiać jest o pogodzie - zgodziłbym się tutaj z lordem Prewettem. Niestety, nie potrafiłbym wydobyć z niej tylu wielobarwnych opisów, szczegółów, szczególików. Skończyłoby się na prostym stwierdzeniu Pada. Jest zimno. oraz równie prostolinijnym życzeniu Oby nie padało. Byleby się ociepliło. I to doprowadziłoby do całkowitego upadku mojej inteligencji.
Czuję się jak w potrzasku. Stoisz tak blisko, jaśniejesz wesołością - nie wiem czy udawaną, jestem tylko mężczyzną. I nagle wyrzucasz z siebie masę słów, pojęć, od których robi mi się słabo. Poszerzam lekko oczy w szczerym zdziwieniu, nie wychodzi mi maskowanie swoich niedoskonałości. Nabieram powietrza w płuca, bezgłośnie się go pozbywam rozpaczliwie rozglądając się dookoła - po nieznanych mi twarzach, po krzyczących do mnie plakatach, po bezdusznych meblach. I nie wiem, nie wiem co mógłbym rzec.
- Twoja wiedza odnośnie opery nigdy nie przestanie mnie zadziwiać. - Postanawiam ubrać niewiedzę w komplement, co samo w sobie jest dla mnie wyczynem. Tak, słać pochlebstw również nie umiem. Tak, właśnie uderza we mnie świadomość własnej niedoskonałości. - Pozostaje mi zaufać twoim ocenom - dodaję cicho, błądząc wzrokiem wokół twojej twarzy, żeby sprawiać wrażenie utrzymania kontaktu wzrokowego, którego z wiadomych przyczyn unikam.
- La Dame de Pique, o czym to jest? - zagaduję, uznając, że tak najłatwiej będzie wybrnąć z tej niezręcznej niewiedzy. - Nie będę cię pytać o wszystkie spektakle, ale ten tytuł szczególnie mnie zaciekawił. Może wystawią go niebawem? - dopowiadam, zadziwiając sam siebie. Tyle zdań wypłynęło z moich ust!
Czuję się jak w potrzasku. Stoisz tak blisko, jaśniejesz wesołością - nie wiem czy udawaną, jestem tylko mężczyzną. I nagle wyrzucasz z siebie masę słów, pojęć, od których robi mi się słabo. Poszerzam lekko oczy w szczerym zdziwieniu, nie wychodzi mi maskowanie swoich niedoskonałości. Nabieram powietrza w płuca, bezgłośnie się go pozbywam rozpaczliwie rozglądając się dookoła - po nieznanych mi twarzach, po krzyczących do mnie plakatach, po bezdusznych meblach. I nie wiem, nie wiem co mógłbym rzec.
- Twoja wiedza odnośnie opery nigdy nie przestanie mnie zadziwiać. - Postanawiam ubrać niewiedzę w komplement, co samo w sobie jest dla mnie wyczynem. Tak, słać pochlebstw również nie umiem. Tak, właśnie uderza we mnie świadomość własnej niedoskonałości. - Pozostaje mi zaufać twoim ocenom - dodaję cicho, błądząc wzrokiem wokół twojej twarzy, żeby sprawiać wrażenie utrzymania kontaktu wzrokowego, którego z wiadomych przyczyn unikam.
- La Dame de Pique, o czym to jest? - zagaduję, uznając, że tak najłatwiej będzie wybrnąć z tej niezręcznej niewiedzy. - Nie będę cię pytać o wszystkie spektakle, ale ten tytuł szczególnie mnie zaciekawił. Może wystawią go niebawem? - dopowiadam, zadziwiając sam siebie. Tyle zdań wypłynęło z moich ust!
Milczenie, cisza grobowa, a jakże wymowna. Zdmuchnęła iskry złudzeń. Zostawiła tło straconych nadziei.
I powiedziała więcej niż słowa.
I powiedziała więcej niż słowa.
Quentin Burke
Zawód : alchemik, ale pomaga u Borgina & Burke'a
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Unikaj milczenia
z którego zbyt często korzystasz
ono może rozwiązać ci język.
z którego zbyt często korzystasz
ono może rozwiązać ci język.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Gdyby tylko mogła uzyskać wgląd w myśli Quentina - ach, jakież byłoby to piękne! poznać nigdy nieodkryte przez nią meandry tajemnic, tego, kim był naprawdę i co się kryło pod kamienną maską i upartym milczeniem, którym odgradzał się od niej niczym grubą linią graniczną, nawet gdy rozmowa toczyła się na tematy, w których bił ją na głowę i mógł się wykazać zamykającą jej usta biegłością. Nie znała się przecież na eliksirach w stopniu na tyle zadowalającym, by dotrzymać kroku wprawionemu alchemikowi i być dla niego partnerem do dyskusji o wyższości składników nabywanych bezpośrednio od łowców ingrediencji nad tymi kupowanymi w aptekach, brakowało jej polotu, by w merytoryczny sposób wypowiadać się na temat jakości danych komponentów i ich przydatności w pracowni. Mimo wszystko, wbrew obawom lorda Burke, nie uważała jego milczenia za oznakę średnio interesującego wnętrza i ubogiej w myśli głowy - im bardziej ją odcinał, tym gwałtowniej narastało jej zainteresowanie. Może więc to prawda, co mówili o Lovegoodach, może i w Harriett drzemała dusza odkrywcy.
A może po prostu nie przywykła do podobnego traktowania. Rzeczą powszednią było stawianie jej na piedestale, pianie peanów na temat jej piękna i eteryczności niemalże wyrywającej się ramom ludzkim, pochłanianie jej spojrzeniem w niemy sposób wyrażającym pragnienie czysto naukowego sprawdzenia jak jej porcelanowa skóra kontrastuje z jedwabną pościelą czy też nadskakiwanie jej na każdym kroku, byleby zyskać punkty przychylności i spędzić więcej czasu w otoczce wilego uroku. Niektóre z tych zachowań ją peszyły lub wręcz irytowały, inne schlebiały, ze strony tego konkretnego szlachcica mogła jednak liczyć tylko na pustkę. Deprymujące.
Uśmiechnęła się łagodnie, komplement padający właśnie z jego ust znaczył wiele, a nawet więcej, nie odnosił się w końcu do jej przyjemnej dla oka aparycji, która wedle opinii wielu była bardziej interesująca od tego, co kryło się pod burzą srebrzystych loków. Nieporadność szlachcica pozostała przez nią niezauważona - czyżby? Może wręcz przeciwnie, dostrzegała ją coraz wyraźniej i zaczynała ją po trosze bawić? Kąciki karminowych ust zatańczyły, skinęła głową, niewylewnie dziękując za słowa uznania.
- Mam zatem nadzieję, że moje rekomendację cię nie rozczarują - odpowiedziała wciąż lekkim tonem - wciąż nieskutecznie szukając spojrzenia czerniejących tajemniczym blaskiem tęczówek, jakby w myślach prosiła o to, by spojrzał na nią, nie przez nią i faktycznie ją zobaczył.
- Dobry wybór - stwierdziła miękko, przestępując do przodu nawet nie o pół kroku, a może ćwierć, o ile był to w ogóle dystans godny odnotowania. Francuski i Czajkowski, czy jesteś w stanie sobie wyobrazić cokolwiek piękniejszego, Quentinie? - O mężczyźnie, który marzył o wielkich rzeczach, lecz któremu lęk zakazywał grać na wysoką stawkę - rozpoczęła mętne nakreślanie akcji wspomnianej przez lorda Burke opery, nie mogąc powstrzymać cisnącego się na usta nieznacznego uśmiechu. Znasz takich mężczyzn, Quentinie? A może sam jesteś jednym z nich? Nuta wyzwania nie rozbrzmiewała w jej głosie, chociaż niedopowiedzenie czaiło się gdzieś tuż pod pierwszą warstwą skóry. - O nieudolnym hazardziście, popadającym coraz głębiej w szaleństwo wywołane przez tytułową damę pik - kontynuowała, przybliżając się o kolejne ćwierć kroku, ruch jednak zamaskował lejący się materiał długiej sukni. Ile znasz rodzajów hazardu? Ile odmian szaleństwa? - O straceńczej obsesji, do jakiej jest w stanie doprowadzić tylko kobieta - zakończyła przyjemnym dla ucha głosem, może wręcz nieadekwatnym do wypowiadanych słów. Karminowe wargi wygięły się ponownie w subtelnym łuku. Ile znasz takich kobiet, Quentinie?
Czy poznałeś kiedyś smak obsesji?
A może po prostu nie przywykła do podobnego traktowania. Rzeczą powszednią było stawianie jej na piedestale, pianie peanów na temat jej piękna i eteryczności niemalże wyrywającej się ramom ludzkim, pochłanianie jej spojrzeniem w niemy sposób wyrażającym pragnienie czysto naukowego sprawdzenia jak jej porcelanowa skóra kontrastuje z jedwabną pościelą czy też nadskakiwanie jej na każdym kroku, byleby zyskać punkty przychylności i spędzić więcej czasu w otoczce wilego uroku. Niektóre z tych zachowań ją peszyły lub wręcz irytowały, inne schlebiały, ze strony tego konkretnego szlachcica mogła jednak liczyć tylko na pustkę. Deprymujące.
Uśmiechnęła się łagodnie, komplement padający właśnie z jego ust znaczył wiele, a nawet więcej, nie odnosił się w końcu do jej przyjemnej dla oka aparycji, która wedle opinii wielu była bardziej interesująca od tego, co kryło się pod burzą srebrzystych loków. Nieporadność szlachcica pozostała przez nią niezauważona - czyżby? Może wręcz przeciwnie, dostrzegała ją coraz wyraźniej i zaczynała ją po trosze bawić? Kąciki karminowych ust zatańczyły, skinęła głową, niewylewnie dziękując za słowa uznania.
- Mam zatem nadzieję, że moje rekomendację cię nie rozczarują - odpowiedziała wciąż lekkim tonem - wciąż nieskutecznie szukając spojrzenia czerniejących tajemniczym blaskiem tęczówek, jakby w myślach prosiła o to, by spojrzał na nią, nie przez nią i faktycznie ją zobaczył.
- Dobry wybór - stwierdziła miękko, przestępując do przodu nawet nie o pół kroku, a może ćwierć, o ile był to w ogóle dystans godny odnotowania. Francuski i Czajkowski, czy jesteś w stanie sobie wyobrazić cokolwiek piękniejszego, Quentinie? - O mężczyźnie, który marzył o wielkich rzeczach, lecz któremu lęk zakazywał grać na wysoką stawkę - rozpoczęła mętne nakreślanie akcji wspomnianej przez lorda Burke opery, nie mogąc powstrzymać cisnącego się na usta nieznacznego uśmiechu. Znasz takich mężczyzn, Quentinie? A może sam jesteś jednym z nich? Nuta wyzwania nie rozbrzmiewała w jej głosie, chociaż niedopowiedzenie czaiło się gdzieś tuż pod pierwszą warstwą skóry. - O nieudolnym hazardziście, popadającym coraz głębiej w szaleństwo wywołane przez tytułową damę pik - kontynuowała, przybliżając się o kolejne ćwierć kroku, ruch jednak zamaskował lejący się materiał długiej sukni. Ile znasz rodzajów hazardu? Ile odmian szaleństwa? - O straceńczej obsesji, do jakiej jest w stanie doprowadzić tylko kobieta - zakończyła przyjemnym dla ucha głosem, może wręcz nieadekwatnym do wypowiadanych słów. Karminowe wargi wygięły się ponownie w subtelnym łuku. Ile znasz takich kobiet, Quentinie?
Czy poznałeś kiedyś smak obsesji?
I'm just gonna keep callin' your name
until you come back home
until you come back home
Harriett Lovegood
Zawód : spadająca gwiazda, ponurak
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
stars kiss my palms and whisper ‘take care my love,
all bright things must burn’
all bright things must burn’
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Niektórych tajemnic lepiej nie odkrywać. Dobrze, że mało jest osób dostrzegających moje wewnętrzne emocje oraz rozterki. Zniszczyliby mnie jednym ruchem obcasa rozgniatając ciało dość malowniczo na chodniku. Nie chcę tak ryzykować, dlatego staram się zamykać na wszystko, co mogłoby mnie wydać. Uwypuklić wszystkie przywary przed światem. Jak to, niedoskonały Burke, dziedzic Durham? Tak się nie godzi. Nie wypada. Skandal. Cała arystokracja jest przecież bez wad, nieskazitelna tak jak ich krew - nierozrzedzana przez długie pokolenia. W tym perfekcyjnym obrazku nie ma miejsca na popsute fragmenty. Przypadkowe kleksy farby na idealnym płótnie. Gram zatem w tę grę dostosowując się do tych zasad najlepiej jak potrafię - milcząc, odgradzając się od wszystkich, którzy wewnętrzne rysy mogliby dostrzec. To dlatego trudno mi wrócić do naszych dawnych, niemal niewinnych relacji. Czuję zakłopotanie naszą dorosłością, gruntem odmiennym od alchemicznej pracowni. Jesteśmy w operze, a ty jesteś jej królową, w dodatku wyjątkowo niebezpieczną. Pewną siebie. Świadomą swej genetycznej potęgi. Oddaję się jej - muszę, nie mam wyjścia. Nie opracowałem żadnego sposobu na nieuleganie onieśmielającemu pięknu. Mogę błądzić ciemnymi tęczówkami po ścianach oraz innych obiektach zaklętych we wnętrzu, ale tak naprawdę przyspieszony puls, kołatanie serca, magnetyzm… to wszystko jest niezaprzeczalnym faktem, z którym powinienem się mierzyć. Godnie, nie tak jak teraz. Od zawsze byłem tchórzem. W Slytherinie produkuje się ich masowo.
Powracam do ciebie wzrokiem. Mając nadzieję, że to krótka wizyta. Splatam ze sobą palce dłoni znajdujących się za moimi plecami. Źrenice mi drżą, jestem tego pewien. Nie mogę oderwać wzroku od karminowego uśmiechu oraz złocistych loków. Co się ze mną dzieje? Przełykam raz po raz ślinę usiłując odnaleźć rzeczowe słowa w nierozgarniętym umyśle. I nic. Nadal nic. Żadne bystre riposty nie opuszczają mojego gardła, nawet wątłe słowa zatrzymują się na lekko rozchylonych ustach. Żaden dźwięk z mojej strony nie wydostał się na wolność.
- Z pewnością nie. - Zmuszam się do tych trzech niknących w rozmowach słów. Czuję nieustającą suchość w przełyku. Potęgowaną zarejestrowanym ruchem z twojej strony. Zbliżasz się. Atakujesz kolejnymi zdaniami, a moje myśli przystępują do panicznego galopu. O mężczyźnie, który marzył o wielkich rzeczach, lecz któremu lęk zakazywał grać na wysoką stawkę. Czy to nie brzmi znajomo, Quentinie? Czy nie przejrzała twojej duszy na wylot? Czy n a p r a w d ę mówi o przedstawieniu? O bohaterze sztuki, a nie o tobie? Zastanów się. Jej gesty, jej mimika… nie może się mylić. Ona wie, Burke.
O nieudolnym hazardziście, popadającym coraz głębiej w szaleństwo wywołane przez tytułową damę pik. Czy to ty jesteś damą pik, Harriett? Czy chcesz, żebym oszalał? Doprowadzić mnie do straceńczej obsesji?
Dlaczego?
Nie znajduję żadnych słów, żadnych odpowiedzi na piętrzące się bezlitośnie pytania. Zerkam na sam szczyt tej drabiny bałaganu, na mętlik walający się wszędzie, po całym moim ciele. Przełykam ślinę głośniej niż dotychczas.
- Ja… - zaczynam. - Muszę już iść. Zmęczyła mnie ta… sztuka - wyrzucam z siebie nie do końca świadom tego, co właśnie mówię. Czy to sen? Czy jawa? Dlaczego nad sobą nie panuję? Wiem tylko, że jest niesamowicie gorąco. I muszę stąd czym prędzej odejść. Mimo to stoję, jak gdybym nie mógł przedrzeć się przez twój brak pozwolenia. Czy to nie zabawne, Harriett?
Powracam do ciebie wzrokiem. Mając nadzieję, że to krótka wizyta. Splatam ze sobą palce dłoni znajdujących się za moimi plecami. Źrenice mi drżą, jestem tego pewien. Nie mogę oderwać wzroku od karminowego uśmiechu oraz złocistych loków. Co się ze mną dzieje? Przełykam raz po raz ślinę usiłując odnaleźć rzeczowe słowa w nierozgarniętym umyśle. I nic. Nadal nic. Żadne bystre riposty nie opuszczają mojego gardła, nawet wątłe słowa zatrzymują się na lekko rozchylonych ustach. Żaden dźwięk z mojej strony nie wydostał się na wolność.
- Z pewnością nie. - Zmuszam się do tych trzech niknących w rozmowach słów. Czuję nieustającą suchość w przełyku. Potęgowaną zarejestrowanym ruchem z twojej strony. Zbliżasz się. Atakujesz kolejnymi zdaniami, a moje myśli przystępują do panicznego galopu. O mężczyźnie, który marzył o wielkich rzeczach, lecz któremu lęk zakazywał grać na wysoką stawkę. Czy to nie brzmi znajomo, Quentinie? Czy nie przejrzała twojej duszy na wylot? Czy n a p r a w d ę mówi o przedstawieniu? O bohaterze sztuki, a nie o tobie? Zastanów się. Jej gesty, jej mimika… nie może się mylić. Ona wie, Burke.
O nieudolnym hazardziście, popadającym coraz głębiej w szaleństwo wywołane przez tytułową damę pik. Czy to ty jesteś damą pik, Harriett? Czy chcesz, żebym oszalał? Doprowadzić mnie do straceńczej obsesji?
Dlaczego?
Nie znajduję żadnych słów, żadnych odpowiedzi na piętrzące się bezlitośnie pytania. Zerkam na sam szczyt tej drabiny bałaganu, na mętlik walający się wszędzie, po całym moim ciele. Przełykam ślinę głośniej niż dotychczas.
- Ja… - zaczynam. - Muszę już iść. Zmęczyła mnie ta… sztuka - wyrzucam z siebie nie do końca świadom tego, co właśnie mówię. Czy to sen? Czy jawa? Dlaczego nad sobą nie panuję? Wiem tylko, że jest niesamowicie gorąco. I muszę stąd czym prędzej odejść. Mimo to stoję, jak gdybym nie mógł przedrzeć się przez twój brak pozwolenia. Czy to nie zabawne, Harriett?
Milczenie, cisza grobowa, a jakże wymowna. Zdmuchnęła iskry złudzeń. Zostawiła tło straconych nadziei.
I powiedziała więcej niż słowa.
I powiedziała więcej niż słowa.
Quentin Burke
Zawód : alchemik, ale pomaga u Borgina & Burke'a
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Unikaj milczenia
z którego zbyt często korzystasz
ono może rozwiązać ci język.
z którego zbyt często korzystasz
ono może rozwiązać ci język.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Idealne płótno, co komu po nim, jeśli kolejno nakładane na nie warstwy farby uznaje się za skazę, a nie dzieło sztuki? Jeśli pociągnięcie pędzla było zbyt gwałtowne, jeśli pozostawiony ślad okazał się być zbyt mocny, jeśli drobny szczegół odbiegł od wyznaczonej odgórnie ramy perfekcjonizmu - dobrze. Ideał nigdy nie był w pełni osiągalny, drobne niedociągnięcia były rzeczą ludzką i czyniły wszystko bardziej rzeczywistym. Zupełnie jak w przypadku diamentów, których wartość ocenia się według skaz widocznych pod jubilerskim szkiełkiem powiększającym, by stwierdzić, że szlachetny kamień pozbawiony nawet najmniejszego mankamentu niechybnie był sztuczny i niegodny uwagi. Czy więc sztuczność jest tym, do czego dążysz, Quentinie? Dlaczego sądzisz, że powinieneś mieć wypracowany sposób na wszystko? Dlaczego pragniesz dorównać innym i nie występować z szeregu jednakowości? Dlaczego na własne życzenie zamykasz się w kokonie ograniczeń i nienaturalności? Dlaczego nie chcesz tak po prostu ulec chwili, pozwolić sterom wyślizgnąć się z pobladłych dłoni i zobaczyć, dokąd cię to zabierze? Czyżbyś bał się niezbadanych wód, nieodkrytych wysp, nowych doświadczeń? Czy naprawdę jesteś w stanie lubić tylko chłodne mury Durham i to, co dobrze znane, to, co pozornie bezpieczne?
Przechyliła głowę nieznacznie na bok, jakby to miało jej zapewnić inny kąt widzenia i nową jakość obrazu, pozwalając tym samym luźniejszemu kosmykowi wyślizgnąć się z upięcia i opaść miękko na kości policzkowej. Nigdy nie była łowcą, brakowało jej instynktu myśliwskiego, nie szukała ofiary; nie szukała jej w postaci lorda Burke, a jednak z jakiegoś powodu jego widoczne poddenerwowanie bliskością jej osoby sprawiało, że odczuwała dziwną satysfakcję, pokrętne uczucie triumfu, gdy uzyskała subtelne potwierdzenie tego, że mimo wszystko jest w stanie wzbudzić w nim jakieś emocje - nawet jeśli na te składało się tylko i wyłącznie skrajne poczucie dyskomfortu. Wszystko lepsze od chłodnej obojętności.
Spowiła ich gęsta cisza, dźwięki rozmów toczonych równolegle na korytarzu naokoło nich docierały do Lovegood jak zza grubej tafli szkła. Nie zwracała uwagi na przemykające obok sylwetki, ich wystawne stroje, urocze uśmiechy przyozdabiające rozjaśnione spożytym szampanem twarze, ani słowa rozbrzmiewające w ich strunach głosowych. Wciąż wpatrywała się intensywnie w Quentina, wyginając kąciki ust ku górze, jakby swoją mimiką chciała potwierdzić, że to wszystko tylko niewinna zabawa, a ona sama nie stanowi żadnego zagrożenia - pomimo tego, że swoimi sugestywnymi pytaniami właśnie zapędziła lorda Burke w kozi róg. Cofnęła się o krok, zwracając mu na powrót odrobinę przestrzeni, którą zagarnęła bezprawnie. Osiągnęła, co chciała, czymkolwiek by to nie było.
- Oczywiście. Grzechem byłoby cię zatrzymywać - oznajmiła wspaniałomyślnie, a ledwie zauważalne rozbawienie zatańczyło na jej karminowych wargach. - Mam nadzieję, że niedługo znowu się spotkamy - tym razem już w przyjaźniejszych okolicznościach, z lepszymi tematami. Zniżyła głos, wypowiadając swoje pokorne życzenie, nim wycofała się zdecydowanie, by stykając się plecami z chłodną ścianą ciemnoczerwonego korytarza, usunąć się z drogi Quentina. Po raz ostatni nabrała w płuca przyjemnej woni jego wody kolońskiej, by na parę chwil po jego zniknięciu trwać jeszcze z półprzymniętymi powiekami, ważąc w myślach najlepsze opcje na ciąg dalszy wieczoru. I, niestety, drugi akt ani rozmowy o pogodzie nie brzmiały wystarczająco kusząco. Skierowała swe kroki do szatni, by odebrać swoje futro i otulona miękkimi sobolami wychynąć na wieczorny ziąb, po raz pierwszy w życiu wychodząc z opery przed opadnięciem kurtyny. Nie tylko Quentin Burke wyłamał się tego wieczoru ze schematów, porywając się na robienie czegoś szalonego.
| zt x 2
Przechyliła głowę nieznacznie na bok, jakby to miało jej zapewnić inny kąt widzenia i nową jakość obrazu, pozwalając tym samym luźniejszemu kosmykowi wyślizgnąć się z upięcia i opaść miękko na kości policzkowej. Nigdy nie była łowcą, brakowało jej instynktu myśliwskiego, nie szukała ofiary; nie szukała jej w postaci lorda Burke, a jednak z jakiegoś powodu jego widoczne poddenerwowanie bliskością jej osoby sprawiało, że odczuwała dziwną satysfakcję, pokrętne uczucie triumfu, gdy uzyskała subtelne potwierdzenie tego, że mimo wszystko jest w stanie wzbudzić w nim jakieś emocje - nawet jeśli na te składało się tylko i wyłącznie skrajne poczucie dyskomfortu. Wszystko lepsze od chłodnej obojętności.
Spowiła ich gęsta cisza, dźwięki rozmów toczonych równolegle na korytarzu naokoło nich docierały do Lovegood jak zza grubej tafli szkła. Nie zwracała uwagi na przemykające obok sylwetki, ich wystawne stroje, urocze uśmiechy przyozdabiające rozjaśnione spożytym szampanem twarze, ani słowa rozbrzmiewające w ich strunach głosowych. Wciąż wpatrywała się intensywnie w Quentina, wyginając kąciki ust ku górze, jakby swoją mimiką chciała potwierdzić, że to wszystko tylko niewinna zabawa, a ona sama nie stanowi żadnego zagrożenia - pomimo tego, że swoimi sugestywnymi pytaniami właśnie zapędziła lorda Burke w kozi róg. Cofnęła się o krok, zwracając mu na powrót odrobinę przestrzeni, którą zagarnęła bezprawnie. Osiągnęła, co chciała, czymkolwiek by to nie było.
- Oczywiście. Grzechem byłoby cię zatrzymywać - oznajmiła wspaniałomyślnie, a ledwie zauważalne rozbawienie zatańczyło na jej karminowych wargach. - Mam nadzieję, że niedługo znowu się spotkamy - tym razem już w przyjaźniejszych okolicznościach, z lepszymi tematami. Zniżyła głos, wypowiadając swoje pokorne życzenie, nim wycofała się zdecydowanie, by stykając się plecami z chłodną ścianą ciemnoczerwonego korytarza, usunąć się z drogi Quentina. Po raz ostatni nabrała w płuca przyjemnej woni jego wody kolońskiej, by na parę chwil po jego zniknięciu trwać jeszcze z półprzymniętymi powiekami, ważąc w myślach najlepsze opcje na ciąg dalszy wieczoru. I, niestety, drugi akt ani rozmowy o pogodzie nie brzmiały wystarczająco kusząco. Skierowała swe kroki do szatni, by odebrać swoje futro i otulona miękkimi sobolami wychynąć na wieczorny ziąb, po raz pierwszy w życiu wychodząc z opery przed opadnięciem kurtyny. Nie tylko Quentin Burke wyłamał się tego wieczoru ze schematów, porywając się na robienie czegoś szalonego.
| zt x 2
I'm just gonna keep callin' your name
until you come back home
until you come back home
Harriett Lovegood
Zawód : spadająca gwiazda, ponurak
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
stars kiss my palms and whisper ‘take care my love,
all bright things must burn’
all bright things must burn’
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Nie wiedział, ile już czasu obserwował rozciągającą się pod jego stopami scenę, gdzie niedługo miała się rozegrać opera. Morgoth przypominał swoim nastrojem ten dzisiejszy wieczór, gdy pojawił się w Royal Opera House — na zewnątrz panowała gęsta mgła, co czyniło cały świat posępnym i oniemiałym, gdy chmury ciężko i nisko zawisły na niebie. Przybył sam. Bez żadnego towarzystwa zamierzając skupić się jedynie na grze jak i muzyce. Nie chciał myśleć o tym, co działo się na zewnątrz, ale nie był w stanie. Męczyły go nie tylko sprawy związane z Rycerzami, polityką czy ogólnymi relacjami między rodami. Wewnątrz Yaxley'ów również sytuacja się zmieniła. Głównie miał na myśli Lilianę, która niepokoiła go swoim zachowaniem coraz bardziej. Czy Fortinbras nie widział, co się działo u niego w domu? Czy był aż tak zajęty innymi, ważniejszymi rzeczami? Morgoth zdał sobie sprawę, że jego stryj nigdy nie był dla niego żadnym autorytetem. Był Yaxley'em, bratem jego ojca i z tego zasadniczego powodu należał mu się szacunek. Jednak nie mniej, nie więcej. W tej rodzinie nie było miejsc na tajemnice, a przynajmniej nie te, które odwiedzało się w burdelach. Dziwne... Oboje z Lilianą sądzili, że nestor nie kontrolował w żaden sposób ich poczynań? Fortinbras mógł robić, co mu się podobało. W przeciwieństwie do swojej córki, której powinien bardziej pilnować. Zresztą nie trzeba było być opiekunem rodu, by to wiedzieć.
Jego spojrzenie przykuły schody kościoła św. Andrzeja della Valle, które wyłoniły się zza ukrytej kotary. Światła wcześniej przygasły, zapowiadając rozpoczęcie się spektaklu. Dyrygent wyszedł w fali oklasków, by rozpocząć Toscę. Gdy spojrzał na scenografię za plecami mężczyzny, mógł w jakiś sposób odczuć, że niezwykle go to przytłoczyło. Sam nie wiedział, czy było to związane ze sztuką, czy ze sprawami, które kołatały mu się w umyśle. Odpowiednie maszyny dodatkowo napełniały to miejsce chłodem, a umieszczone w tle wielkie okna kościelne w stylu gotyckim przypominały szeroko rozwarte oczy, chociaż ślepe. Była w tym dziwna drętwota, której nie mógł zrozumieć. Czy było to związane dalej z operą? Obserwował jednak dalej aktorów, którzy praktycznie bez wysiłku śpiewali po włosku, ale nie potrafił skupić się na znaczeniu słów. Znał Toscę. Bywał na niej już wcześniej, ale wtedy gdy chciał zapomnieć o wszystkim i mieć przed oczami jedynie występ, nie mógł. Tym samym nie zwracał uwagi na ludzi, którzy dochodzili do loży, którą zajmował. Nie spodziewał się też, by żadna z osób, które znał, pojawiły się w Royal Opera House w środku tygodnia i to na sztuce, która dla większości była jedynie przeżytkiem. Lubowali się w nowocześniejszych wystąpieniach, które dla niego nie wnosiły nic poważniejszego. Zamyślił się tak mocno, że nie zauważył znajomej postaci tuż obok.
They call him The Young Wolf. They say he can turn into a wolf himself when he wants. They say he can not be killed.
Morgoth Yaxley
Zawód : a gentleman is simply a patient wolf, buduję sobie balet trolli
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Thus he came alone to Angband's gates, and he sounded his horn, and smote once more upon the brazen doors, and challenged Morgoth to come forth to single combat. And Morgoth came.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Zajmowana przez nią loża była jeszcze pusta, kiedy przybyła. Zajęła miejsce najdalej od łuku, przez który wkraczało się na balkon. Przysiadła tam, obserwując powoli zbierających się u dołu ludzi. W przeciwieństwie do większości z nich, nie była jeszcze pewna na jaki spektakl się wybrała. Bilet otrzymała w podziękowaniu od jednego z jej klientów. Przynajmniej jeden z nich nie był całkowicie obojętny na sztukę i wartości, jakie wyznawała klasa wyższa. Z początku nie miała się tu pojawić, ale nadmiar czasu, jaki jej pozostał po odwołanej wizycie sprawił, że szalka przechyliła się na korzyść opłaconego występu.
Pogoda nie dopisywała, lekko mocniej pofalowane włosy lady Rosier, wbrew jej kontroli opadały jej całym pasmem na twarz. Poprawiała je co chwilę, przeklinając wilgoć w powietrzu i gęstą mgłę, która ją tylko wspomagała. Oddech miała spokojny, chociaż wydawała się rozdrażniona warunkami atmosferycznymi, decyzją o spontanicznym wyjściu – lady Rosier musiała dojść do wniosku, że zdecydowanie bardziej komfortowo czuła się postępując według wcześniej założonych planów. Tymcasem jej myśli, podczas nieprzewidzianej wizyty w Royal Opera House, zdawały się krążyć wokół rzeczy zupełnie nieodpowiednich dla przeżywania upojenia artystycznymi wartościami sztuki. W tym samym braku kontroli nad refleksjami, co nad dzisiejszymi planami. Rozmyślania te przerwała, dostrzegając ledwie cień, wkraczającej na lożę osobistości. Milczała, kiedy w absolutnej ciszy i braku zainteresowania towarzystwa wokół niego, zasiadł w odstępie jednego miejsca od niej. Jego wzrok utkwiony był na scenie, zbierających się osobistościach. Prawdopodobnie komplementował wszystko co związane z szykowaną operą, kiedy jej wzrok zwrócony był tylko na niego. Analizowała jego pochmurną twarz. Postawą zdawał się być odizolowany od wszystkich innych osób nachodzących do loży. Jeden z mężczyzn przeciął jej spojrzenie, stając na torze jej patrzenia. Automatycznie niebieskie tęczówki zlustrowały jego sylwetkę od stóp po głowę, a na twarz Darcy wstąpił na krótko wyraz pełnego zniechęcenia i dezaprobaty. Poprawiła z opanowaniem pasmo włosów opadające na kość policzkową, z pełną skrupulatnością zaczesała je w tył, chociaż to i tak zaraz wróciło na swoje miejsce.
— Przepraszam — jej ton wydawał się niezmącony rozdrażnieniem, chociaż obecność obcego jej człowieka zakłóciła jej dotychczasowe zainteresowanie lordem Yaxleyem.
— To miejsce jest zajęte — zwróciła się do spóźnionego mężczyzny, uśmiechając się łagodnie, nadając tej wypowiedzi łagodniejszego tonu, a dopiero kiedy nieznajomy oddalił się, zajmując inne, wolne siedzisko, Darcy podniosła się z własnego miejsca. Wstając, nie przejęła się czy czasem nie przysłoniła komuś dyrygenta, albo może innych osób obecnych na scenie. Przeszła nieśpiesznie kawałek w bok, stając przed miejscem obok Morgotha. Pozostawał niewzruszony i niezainteresowany nikim innym na loży. Oparła dłoń na jego ramieniu, w przepływie nagłej potrzeby zwrócenia na siebie uwagę, pochylając się nad jego policzkiem, aby złożyć krótkie muśnięcie na jego skóre, w ramach uprzejmego powitania.
— Lordzie Yaxley…
I stała dalej, czekając aż i Morgoth podniesie się aby ją powitać. Chłonęła złowieszcze spojrzenia za jego plecami, stwarzające ją wrogiem publiczności na tą krótką chwilę, w której zakłócała przebieg rozpoczętej arii.
Pogoda nie dopisywała, lekko mocniej pofalowane włosy lady Rosier, wbrew jej kontroli opadały jej całym pasmem na twarz. Poprawiała je co chwilę, przeklinając wilgoć w powietrzu i gęstą mgłę, która ją tylko wspomagała. Oddech miała spokojny, chociaż wydawała się rozdrażniona warunkami atmosferycznymi, decyzją o spontanicznym wyjściu – lady Rosier musiała dojść do wniosku, że zdecydowanie bardziej komfortowo czuła się postępując według wcześniej założonych planów. Tymcasem jej myśli, podczas nieprzewidzianej wizyty w Royal Opera House, zdawały się krążyć wokół rzeczy zupełnie nieodpowiednich dla przeżywania upojenia artystycznymi wartościami sztuki. W tym samym braku kontroli nad refleksjami, co nad dzisiejszymi planami. Rozmyślania te przerwała, dostrzegając ledwie cień, wkraczającej na lożę osobistości. Milczała, kiedy w absolutnej ciszy i braku zainteresowania towarzystwa wokół niego, zasiadł w odstępie jednego miejsca od niej. Jego wzrok utkwiony był na scenie, zbierających się osobistościach. Prawdopodobnie komplementował wszystko co związane z szykowaną operą, kiedy jej wzrok zwrócony był tylko na niego. Analizowała jego pochmurną twarz. Postawą zdawał się być odizolowany od wszystkich innych osób nachodzących do loży. Jeden z mężczyzn przeciął jej spojrzenie, stając na torze jej patrzenia. Automatycznie niebieskie tęczówki zlustrowały jego sylwetkę od stóp po głowę, a na twarz Darcy wstąpił na krótko wyraz pełnego zniechęcenia i dezaprobaty. Poprawiła z opanowaniem pasmo włosów opadające na kość policzkową, z pełną skrupulatnością zaczesała je w tył, chociaż to i tak zaraz wróciło na swoje miejsce.
— Przepraszam — jej ton wydawał się niezmącony rozdrażnieniem, chociaż obecność obcego jej człowieka zakłóciła jej dotychczasowe zainteresowanie lordem Yaxleyem.
— To miejsce jest zajęte — zwróciła się do spóźnionego mężczyzny, uśmiechając się łagodnie, nadając tej wypowiedzi łagodniejszego tonu, a dopiero kiedy nieznajomy oddalił się, zajmując inne, wolne siedzisko, Darcy podniosła się z własnego miejsca. Wstając, nie przejęła się czy czasem nie przysłoniła komuś dyrygenta, albo może innych osób obecnych na scenie. Przeszła nieśpiesznie kawałek w bok, stając przed miejscem obok Morgotha. Pozostawał niewzruszony i niezainteresowany nikim innym na loży. Oparła dłoń na jego ramieniu, w przepływie nagłej potrzeby zwrócenia na siebie uwagę, pochylając się nad jego policzkiem, aby złożyć krótkie muśnięcie na jego skóre, w ramach uprzejmego powitania.
— Lordzie Yaxley…
I stała dalej, czekając aż i Morgoth podniesie się aby ją powitać. Chłonęła złowieszcze spojrzenia za jego plecami, stwarzające ją wrogiem publiczności na tą krótką chwilę, w której zakłócała przebieg rozpoczętej arii.
Darcy Rosier
Zawód : hipnotyzerka w rodowym rezerwacie w Kent
Wiek : 22 lata
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczona
Jeśli ktoś uprawia ze znawstwem sztukę perswazji, powinien wpierw wzbudzić ciekawość, później połechtać próżność, by wreszcie odwołać się do sumienia lub dobroci.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Rozmach Royal Opera House potrafił zaskakiwać. I mogłoby się wydawać, że bywając tu od najmłodszych lat i nabywając doświadczenia można w końcu znużyć się przesytem. Jednak nic takiego nie nachodziło umysłu Yaxley'a. Chłonął każdy spektakl, odkrywając równocześnie nowe elementy, dokładając je do całości. To robił najlepiej. Obserwował i interpretował. Słowa nie grały większej roli - w każdym wystąpieniu liczyła się symbolika. Bez niej wszystko byłoby nic nie wartą prozą, wyśpiewaną do publiczności przez ulicznego grajka. Morgoth wpatrywał się w dwie postaci, które pojawiły się na scenie przy figurze Najświętszej Marii Panny. Z tej odległości przypominali stare lalki Lei, które jeszcze tkwiły w pokoju dziecięcym. Być może czekając na kolejne pokolenie... Zaraz jednak jego umysł znów skupił się na scenie. Rozmyślania o przyszłości, a szczególnie związanej z małżeństwem były tak odległe dla jego wyobrażenia, że praktycznie niewyobrażalne. Na tę chwilę jego priorytetami były misje Rycerzy i praca. Pomijając spotkania z babką, która wciąż uczyła go animagii. Był blisko. Bardzo blisko. Tosca. Na nią dziś tu przybył i na niej miał się skupić. A więc badał spojrzeniem to, co działo się pod jego lożą. Spotkanie pary kochanków nie było niczym pompatycznym, a jednak potrafiło oddziaływać na umysły ludzkie, pragnące podobnej historii. Mamiła ich sztuczną osłonką, dając im chwilową ucieczkę od własnych zmartwień poprzez fikcyjną opowieść. Miłość jednak nie istniała, bo prawdziwym uczuciem można było obdarzyć jedynie bliską rodzinę, a nazywało się ono lojalnością, zaufaniem, zawierzeniem. Wiedział, że jego ojciec kochał swoją żonę bardziej niż kogokolwiek na świecie, ale w relacji między nimi nie było ślepej miłości. Byli zgranym małżeństwem zbudowanym na silnych filarach. Na nich też utworzyli własną rodzinę, wychowując również na ich podstawie dzieci.
Przeciągłe wycie skrzypiec przez dłuższą chwilę zsynchronizowało się z głosem operowej Florii zarzucającej swojemu ukochanemu zdradę. Później jednak całe wydarzenie nabrało tempa, a Morgoth dalej nie zauważył osób, które zajmowały wraz z nim lożę. Dopiero czyjaś dłoń na jego ramieniu i w chwilę później ciepło bijące od nachylonej w jego stronę twarzy sprawiły, że wyrwał się z zapatrzenia jak również z zamyślenia. Poczuł muśnięcie na swoim policzku, które rozkazało mu odwrócić się w stronę znajomej sylwetki, lekko sztywniejąc. Nie przywykł do takiej bliskości z kimkolwiek.
- Lady Rosier - odezwał się, słysząc swój tytuł. Nie wypowiedział nawet pierwszej litery tego zwrotu, gdy stał już i, po odpowiednim powitaniu należącym do jej urodzenia jak i miejsca, w którym się znajdowali, usiadł ponownie. Spojrzał na Darcy. Nic nie zmieniło się w jej obliczu od ich ostatniego spotkania; czysty, zdrowy rumieniec barwił jej szyję i policzki, chociaż niebieskie oczy błyszczały. Nie były przysłonięte dziwną mgłą tak jak zapamiętał. Dokładnie w tym samym momencie śpiewak doszedł do wersu Nawet jeśli zapłacę życiem - ocalę cię! Było to niezwykle górnolotny frazes, ale większość wypowiedzi właśnie takie były. Odczekał moment nim się odezwał, powoli odrywając spojrzenie od sceny, by przenieść je na Darcy:
- Nie widzę lorda Burke'a.
Obecność narzeczonego w operze była dla niego czymś naturalnym, jeśli nie wręcz oczywistym. Nie pogratulował jej jeszcze owego aktu zaręczyn, ale nie był to czas ani miejsce na podobne słowa. Mimo wszystko wspomnienie o Quentinie wydawało się sprawą, którą poruszyć i tak trzeba było. Specjalnie nie interesowało go, co działo się pomiędzy szlachcicami, jeśli nie tyczyło się to najbliższych mu osób. Czy jednak nie zostałoby to odebrane jako nietakt? Szczególnie teraz. Morgoth ponownie przeniósł uwagę na rozgrywające się sceny.
Przeciągłe wycie skrzypiec przez dłuższą chwilę zsynchronizowało się z głosem operowej Florii zarzucającej swojemu ukochanemu zdradę. Później jednak całe wydarzenie nabrało tempa, a Morgoth dalej nie zauważył osób, które zajmowały wraz z nim lożę. Dopiero czyjaś dłoń na jego ramieniu i w chwilę później ciepło bijące od nachylonej w jego stronę twarzy sprawiły, że wyrwał się z zapatrzenia jak również z zamyślenia. Poczuł muśnięcie na swoim policzku, które rozkazało mu odwrócić się w stronę znajomej sylwetki, lekko sztywniejąc. Nie przywykł do takiej bliskości z kimkolwiek.
- Lady Rosier - odezwał się, słysząc swój tytuł. Nie wypowiedział nawet pierwszej litery tego zwrotu, gdy stał już i, po odpowiednim powitaniu należącym do jej urodzenia jak i miejsca, w którym się znajdowali, usiadł ponownie. Spojrzał na Darcy. Nic nie zmieniło się w jej obliczu od ich ostatniego spotkania; czysty, zdrowy rumieniec barwił jej szyję i policzki, chociaż niebieskie oczy błyszczały. Nie były przysłonięte dziwną mgłą tak jak zapamiętał. Dokładnie w tym samym momencie śpiewak doszedł do wersu Nawet jeśli zapłacę życiem - ocalę cię! Było to niezwykle górnolotny frazes, ale większość wypowiedzi właśnie takie były. Odczekał moment nim się odezwał, powoli odrywając spojrzenie od sceny, by przenieść je na Darcy:
- Nie widzę lorda Burke'a.
Obecność narzeczonego w operze była dla niego czymś naturalnym, jeśli nie wręcz oczywistym. Nie pogratulował jej jeszcze owego aktu zaręczyn, ale nie był to czas ani miejsce na podobne słowa. Mimo wszystko wspomnienie o Quentinie wydawało się sprawą, którą poruszyć i tak trzeba było. Specjalnie nie interesowało go, co działo się pomiędzy szlachcicami, jeśli nie tyczyło się to najbliższych mu osób. Czy jednak nie zostałoby to odebrane jako nietakt? Szczególnie teraz. Morgoth ponownie przeniósł uwagę na rozgrywające się sceny.
They call him The Young Wolf. They say he can turn into a wolf himself when he wants. They say he can not be killed.
Morgoth Yaxley
Zawód : a gentleman is simply a patient wolf, buduję sobie balet trolli
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Thus he came alone to Angband's gates, and he sounded his horn, and smote once more upon the brazen doors, and challenged Morgoth to come forth to single combat. And Morgoth came.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Royal Opera House
Szybka odpowiedź