Kuchnia
Strona 2 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Kuchnia
Skąpane w promieniach słońca i bieli pomieszczenie, skromne, ale mieszczące wszystko, czego kobieta potrzebuje do gotowania. Na blacie przy oknie stoi w doniczce niewysokie drzewko, wiecznie zielone, prezent ślubny od rodziców Charlusa.
Starał się ich zrozumieć - na podobne wieści najprawdopodobniej zareagowałby tak samo, o ile nawet nie sceptyczniej; widział zwątpienie i niepewność rodzące się w ich spojrzeniach, mętne niezdecydowanie sprawiało, że poczuł coś nieprzyjemnego, dawno zapomnianego, obezwładniającego i odbierającego mu mowę - Garretta opanowało uczucie beznadziei, bezsilności i zawahania, czy cel, który zaczął mu przyświecać, rzeczywiście miał jakikolwiek sens. Czy właśnie teraz, mącąc ich niedawno odzyskany spokój, nie zwodził przyjaciół wprost w piekielne otchłanie zagłady? Czy Zakon nie był z góry skazany na sromotną klęskę, pełną goryczy porażkę udekorowaną przez utracone ideały, zdrowie, życie?
- Wiem, że proszę was o wiele - powiedział, dopiero teraz czując, jak rozpada się w duchu, robił jednak wszystko, by jego głos nie zadrżał, nie wyraził najmniejszej wątpliwości. - Wiem też, że to może się bardzo źle skończyć - nie chcę nawet myśleć, co stanie się, gdy stracimy nad wszystkim kontrolę. Dlatego zrozumiem, jeżeli nie będziecie chcieli się zaangażować. Po prostu pomyślałem... pomyślałem, że mogę wam zaufać, powiedzieć o czymś, co nie powinno dostać się do niepowołanych uszu.
Zamilknął, w obawie wsłuchując się w kolejne słowa Charlusa - miał rację, psia mać, oczywiście, że miał; Garrett doskonale zdawał sobie sprawę, jak samolubnie musiał brzmieć, wzburzając ich upragniony spokój. W innych okolicznościach nie posunąłby się do tego nigdy, a teraz nie pozostawiono mu wyboru - jednak czy takie słowa nie były jedynie nieudolną wymówką winnego? Wziął głęboki oddech bliźniaczo podobny do zrezygnowanego westchnienia, spojrzał na Potterów przepraszająco; a nawet wtedy, gdy Charlus - notabene okrutnie lekkomyślnie - zgodził się zaangażować (w konflikt, wojnę? kto wie, jak zakończy się ich samobójcza próba ratowania świata?), Weasley nie odetchnął z ulgą. Uśmiechnął się słabo, blado, choć z wdzięcznością, której nie umiał lub nie potrafił wypowiedzieć.
Po krótkiej chwili zawahania podkreślonego uważnym spojrzeniem, jakim obdarzył przyjaciela, sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki. Już wkrótce wyjął z niej przepiękny flet, którego ustnik ozdobiony został podobizną feniksa. Przytrzymał go w dłoni tak, jakby instrument był jego najdroższym skarbem.
- Nikomu go nie pokazywałem - przyznał, obracając flet między palcami i przyglądając mu się z bezkrytycznym skupieniem. - Dostałem go od Dumbledore'a jako gwarancję pomocy w najgorszej chwili - rzucił cicho, nie spiesząc się, ważąc każdą myśl i słowo, zanim wypadło z jego ust. Uważnie zbadał palcami strukturę drewna, kompletnie zapominając o kawie, która, wciąż niedopita, zaczynała stygnąć. - Też z początku nie wierzyłem, że to dzieje się naprawdę, a najmniej prawdopodobny zdawał mi się fakt, że to właśnie mnie Dumbledore wyznaczył do zbudowania czegoś tak wielkiego, tak silnego, tak wiele znaczącego - kontynuował, nie odrywając wzroku od instrumentu. Na chwilę zacisnął mocno usta, jakby bijąc się z wątpliwościami. - Gdyby nie ten flet, pewnie uznałbym to za wyjątkowo kreatywny sen. - Uniósł spojrzenie, zerknął na przyjaciół z niezrozumiałym, lecz nieukrywanym smutkiem. Raz jeszcze uśmiechnął się słabo, ponownie chowając flet przed światem. - Ale nim nie jest. Przepraszam, że zmuszam was do poświęceń i podejmowania szybkich decyzji. Doreo, nie będę miał ci za złe, jeśli nie chcesz się j e s z c z e angażować. Albo w ogóle.
Uświadomił sobie, że z każdym słowem coraz mocniej pogrąża się w desperacji, która najpewniej wypływała bezpośrednio z jego spojrzenia. Nigdy nie był dobry w skrywaniu swoich uczuć, jednak teraz, opętany przez nieswoje demony, zdruzgotany odpowiedzialnością, jaką na niego zrzuconą i strachem, że nie znajdzie poparcia wśród najbliższych, kompletnie nie kontrolował władających nim emocji.
- Wiem, że proszę was o wiele - powiedział, dopiero teraz czując, jak rozpada się w duchu, robił jednak wszystko, by jego głos nie zadrżał, nie wyraził najmniejszej wątpliwości. - Wiem też, że to może się bardzo źle skończyć - nie chcę nawet myśleć, co stanie się, gdy stracimy nad wszystkim kontrolę. Dlatego zrozumiem, jeżeli nie będziecie chcieli się zaangażować. Po prostu pomyślałem... pomyślałem, że mogę wam zaufać, powiedzieć o czymś, co nie powinno dostać się do niepowołanych uszu.
Zamilknął, w obawie wsłuchując się w kolejne słowa Charlusa - miał rację, psia mać, oczywiście, że miał; Garrett doskonale zdawał sobie sprawę, jak samolubnie musiał brzmieć, wzburzając ich upragniony spokój. W innych okolicznościach nie posunąłby się do tego nigdy, a teraz nie pozostawiono mu wyboru - jednak czy takie słowa nie były jedynie nieudolną wymówką winnego? Wziął głęboki oddech bliźniaczo podobny do zrezygnowanego westchnienia, spojrzał na Potterów przepraszająco; a nawet wtedy, gdy Charlus - notabene okrutnie lekkomyślnie - zgodził się zaangażować (w konflikt, wojnę? kto wie, jak zakończy się ich samobójcza próba ratowania świata?), Weasley nie odetchnął z ulgą. Uśmiechnął się słabo, blado, choć z wdzięcznością, której nie umiał lub nie potrafił wypowiedzieć.
Po krótkiej chwili zawahania podkreślonego uważnym spojrzeniem, jakim obdarzył przyjaciela, sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki. Już wkrótce wyjął z niej przepiękny flet, którego ustnik ozdobiony został podobizną feniksa. Przytrzymał go w dłoni tak, jakby instrument był jego najdroższym skarbem.
- Nikomu go nie pokazywałem - przyznał, obracając flet między palcami i przyglądając mu się z bezkrytycznym skupieniem. - Dostałem go od Dumbledore'a jako gwarancję pomocy w najgorszej chwili - rzucił cicho, nie spiesząc się, ważąc każdą myśl i słowo, zanim wypadło z jego ust. Uważnie zbadał palcami strukturę drewna, kompletnie zapominając o kawie, która, wciąż niedopita, zaczynała stygnąć. - Też z początku nie wierzyłem, że to dzieje się naprawdę, a najmniej prawdopodobny zdawał mi się fakt, że to właśnie mnie Dumbledore wyznaczył do zbudowania czegoś tak wielkiego, tak silnego, tak wiele znaczącego - kontynuował, nie odrywając wzroku od instrumentu. Na chwilę zacisnął mocno usta, jakby bijąc się z wątpliwościami. - Gdyby nie ten flet, pewnie uznałbym to za wyjątkowo kreatywny sen. - Uniósł spojrzenie, zerknął na przyjaciół z niezrozumiałym, lecz nieukrywanym smutkiem. Raz jeszcze uśmiechnął się słabo, ponownie chowając flet przed światem. - Ale nim nie jest. Przepraszam, że zmuszam was do poświęceń i podejmowania szybkich decyzji. Doreo, nie będę miał ci za złe, jeśli nie chcesz się j e s z c z e angażować. Albo w ogóle.
Uświadomił sobie, że z każdym słowem coraz mocniej pogrąża się w desperacji, która najpewniej wypływała bezpośrednio z jego spojrzenia. Nigdy nie był dobry w skrywaniu swoich uczuć, jednak teraz, opętany przez nieswoje demony, zdruzgotany odpowiedzialnością, jaką na niego zrzuconą i strachem, że nie znajdzie poparcia wśród najbliższych, kompletnie nie kontrolował władających nim emocji.
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
Nadal nie mogła tego pojąć. Zaprosiła Garretta na kawę, mając przy tym nadzieję, że powspominają te dawne czasy, które jeszcze pamiętała, posiedzą przy stole, pożartują... a tymczasem ich przyjaciel przedstawił im świetny plan ratowania reszty świata przed zagładą. Naprawdę chciała brać w tym udział? Naprawdę chciała rzucać się w wir walki w czasie, w którym wolała leżeć na kanapie i czytać ulubioną książkę? I wtem przypomniała sobie, że przecież kiedyś była aurorem. Zdała kursy ze świetnymi wynikami, została przyjęta na stanowisko, by razem z innymi próbować zmniejszyć wpływ czarnej magii w ich deszczowym Londynie. Strasznie brakowało jej tych czasów, więc... więc co?
Objęła dłoń Garretta swoją, uśmiechając się przy tym ciepło, przekazując mu całe swoje wsparcie.
- Daj spokój, Garry. Możesz nam zaufać, nie ma ku temu żadnych wątpliwości. Bylibyśmy głupcami, gdybyśmy w tej chwili ci odmówili i wysłali z kwitkiem do domu. - poklepała go po dłoni w ciepłym geście pocieszenia i cofnęła ją do swojego kubka, który był już opróżniony do połowy.
Parsknęła śmiechem słysząc Charlusa, pokręciła przy tym lekko głową. Spojrzała na Garry'ego z przepraszającym uśmiechem. Wszyscy wiedzieli, że Potter nawet w takich sytuacjach nie potrafił zachować powagi! Albo potrafił, aż nadmierną!
Wzrok niedługo potem przeniosła na flet. Chciała go dotknąć, ale... coś jej mówiło, że powinna tego robić. Dostał go od samego Dumbledore'a. Poparła staruszka w jego decyzji. Garrett wydawał się być odpowiednią osobą do przejęcia tak ważnej organizacji, jaką zdawał się być Zakon Feniksa. I chociaż było to ogromnie odpowiedzialne zadanie, to Weasley, oczywiście z pomocą przyjaciół, powinien dać sobie z tym radę, prawda?
- Pomogę - weszła mu w słowo z kącikami ust uniesionymi w lekkim, acz pewnym uśmiechu. - Jasne, że pomogę. Kim byłabym, gdybym zostawiła was z tym wszystkim? Przyda wam się kobieca ręka w tym towarzystwie.
Uśmiechnęła się nieco szerzej, podpierając brodę złożoną w pięść dłonią. Na zewnątrz wydawała się być zdecydowana, ale gdzieś w środku bała się, że ta decyzja może bardzo źle się dla niej skończyć.
Objęła dłoń Garretta swoją, uśmiechając się przy tym ciepło, przekazując mu całe swoje wsparcie.
- Daj spokój, Garry. Możesz nam zaufać, nie ma ku temu żadnych wątpliwości. Bylibyśmy głupcami, gdybyśmy w tej chwili ci odmówili i wysłali z kwitkiem do domu. - poklepała go po dłoni w ciepłym geście pocieszenia i cofnęła ją do swojego kubka, który był już opróżniony do połowy.
Parsknęła śmiechem słysząc Charlusa, pokręciła przy tym lekko głową. Spojrzała na Garry'ego z przepraszającym uśmiechem. Wszyscy wiedzieli, że Potter nawet w takich sytuacjach nie potrafił zachować powagi! Albo potrafił, aż nadmierną!
Wzrok niedługo potem przeniosła na flet. Chciała go dotknąć, ale... coś jej mówiło, że powinna tego robić. Dostał go od samego Dumbledore'a. Poparła staruszka w jego decyzji. Garrett wydawał się być odpowiednią osobą do przejęcia tak ważnej organizacji, jaką zdawał się być Zakon Feniksa. I chociaż było to ogromnie odpowiedzialne zadanie, to Weasley, oczywiście z pomocą przyjaciół, powinien dać sobie z tym radę, prawda?
- Pomogę - weszła mu w słowo z kącikami ust uniesionymi w lekkim, acz pewnym uśmiechu. - Jasne, że pomogę. Kim byłabym, gdybym zostawiła was z tym wszystkim? Przyda wam się kobieca ręka w tym towarzystwie.
Uśmiechnęła się nieco szerzej, podpierając brodę złożoną w pięść dłonią. Na zewnątrz wydawała się być zdecydowana, ale gdzieś w środku bała się, że ta decyzja może bardzo źle się dla niej skończyć.
Gość
Gość
Wbrew pozorom Potter zdawał sobie sprawę jak fatalna była ich sytuacja. Jakby ktoś jeszcze nie zauważył to Charlie świetnie maskował się głupotą i lekkomyślnością. Niekiedy faktycznie się tak zachowywał, ale zdążył wydorośleć, a chyba najbardziej przez te trzy lata nieobecności jego małżonki, kiedy powoli staczał się po równi pochyłej w dół. Teraz nastał chwilowy spokój w jego życiu. Jednakże dla Charlusa były ważniejsze rzeczy, niżeli spokojne życie, jedzenie obiadków z żoną i koszenie trawnika. Przyjaźń, honor, dobro i ojczyzna. Ideały godne pochwały? Być może, ale to według nich na co dzień chciał żyć Potter. Instynktownie jego dłoń wylądowała na klatce piersiowej, na której znajdował się wisiorek, z małym znakiem Insygniów Śmierci, zaczepiony na rzemyku. Pokręcił głową, patrząc uważnie na rudowłosego. Mógł się tylko domyślać, jak skrajne emocje targają właśnie Weasleyem. Tym bardziej Charlie powinien przy nim być, tak jak Garry był przy Potterze, gdy najbardziej go potrzebował. Nie ukrywał, że sam wyczekiwał odpowiedzi swojej małżonki, ale nie miał zamiaru zmieniać swojej decyzji, bez względu na to co powie Dorea. A także nie miał zamiaru ingerować w jej decyzje. Cały czas pamiętał o tym, że tak jak on skończyła kursy aurorskie. Kiedyś miała takie same prawo jak on. Teraz? Wierzył, że po przyśpieszonym kursie i egzaminie będzie mogła wrócić do zawodu, o ile będzie chciała.
-Garry, nie możesz wątpić.-zaczął z silnym akcentem, zupełnie jakby rozkazywał przyjacielowi. Oczywiście tak nie było, bo z Charliego taki przywódca, że aż żaden, ale mniejsza z nim. Brunet wskazał flet, nie będąc pewien, czy powinien go dotykać.-Ten flet, jest symbolem, czegoś wielkiego. W istocie, coś może nie wyjść, ale pamiętaj, że szklanka zawsze jest do połowy pełna. Dumbledore zawsze wiedział co robi, a skoro wytypował ciebie i Luno do tego zadania, to znaczy, że jesteście odpowiednimi osobami. I wcale nie dlatego, że macie lata doświadczeń za sobą i niezwykły talent do machania różdżką. Ale dlatego, że nawet jeżeli sytuacja jest beznadziejna, prosisz o pomoc. Podejmujesz słuszne, ale trudne decyzje. Zostałeś powołany do tego zadania, bo masz serce, bo jawnie sprzeciwiasz się manii czystości krwi. Umiesz zjednywać ludzi. Właśnie dlatego wytypował ciebie. A ty nie możesz, ani przez chwilę wątpić w słuszność jego decyzji.-powiedział. To właśnie był ten Potter, który do dzisiaj borykał się z wyrzutami sumienia po śmierci siostry. To ten Potter, który dzień w dzień przez trzy lata szukał swojej żony, który był gotów codziennie wystawać pod oknem swoich teściów. To był ten Potter, który godzinami ślęczał nad marnymi poszlakami. Ten, który zaharowywał się, aby zapomnieć chociaż na chwilę o bólu po utracie najdroższej mu osoby. Odczekał chwilę, czekając na odpowiedź Dorei, która się zgodziła, na co mocniej uścisnął jej rękę.
-Byłeś ze mną, kiedy cię potrzebowałem. Dawałeś kopa w dupę, kiedy traciłem nadzieję. Byłbym najgorszym przyjacielem świata, gdybym ci nie pomógł. A pomogę. My pomożemy.-jeden za wszystkich, wszyscy za jednego.
-Garry, nie możesz wątpić.-zaczął z silnym akcentem, zupełnie jakby rozkazywał przyjacielowi. Oczywiście tak nie było, bo z Charliego taki przywódca, że aż żaden, ale mniejsza z nim. Brunet wskazał flet, nie będąc pewien, czy powinien go dotykać.-Ten flet, jest symbolem, czegoś wielkiego. W istocie, coś może nie wyjść, ale pamiętaj, że szklanka zawsze jest do połowy pełna. Dumbledore zawsze wiedział co robi, a skoro wytypował ciebie i Luno do tego zadania, to znaczy, że jesteście odpowiednimi osobami. I wcale nie dlatego, że macie lata doświadczeń za sobą i niezwykły talent do machania różdżką. Ale dlatego, że nawet jeżeli sytuacja jest beznadziejna, prosisz o pomoc. Podejmujesz słuszne, ale trudne decyzje. Zostałeś powołany do tego zadania, bo masz serce, bo jawnie sprzeciwiasz się manii czystości krwi. Umiesz zjednywać ludzi. Właśnie dlatego wytypował ciebie. A ty nie możesz, ani przez chwilę wątpić w słuszność jego decyzji.-powiedział. To właśnie był ten Potter, który do dzisiaj borykał się z wyrzutami sumienia po śmierci siostry. To ten Potter, który dzień w dzień przez trzy lata szukał swojej żony, który był gotów codziennie wystawać pod oknem swoich teściów. To był ten Potter, który godzinami ślęczał nad marnymi poszlakami. Ten, który zaharowywał się, aby zapomnieć chociaż na chwilę o bólu po utracie najdroższej mu osoby. Odczekał chwilę, czekając na odpowiedź Dorei, która się zgodziła, na co mocniej uścisnął jej rękę.
-Byłeś ze mną, kiedy cię potrzebowałem. Dawałeś kopa w dupę, kiedy traciłem nadzieję. Byłbym najgorszym przyjacielem świata, gdybym ci nie pomógł. A pomogę. My pomożemy.-jeden za wszystkich, wszyscy za jednego.
Charlus Potter
Zawód : auror
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
Baby you're all that i want, when you lyin' here in my arms.
I'm findin' it hard to believe. We're in heaven
I'm findin' it hard to believe. We're in heaven
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Z początku wątpił - wątpił coraz mocniej, czy podjął dobrą decyzję, w ogóle tu przychodząc, czy miał prawo wciągać ich w niebezpieczeństwo; Dumbledore wyznaczył w nim posłańca dobrej (złej?) wieści, przez co - zupełnie mimowolnie? - wciągał kolejnych przyjaciół w wir szaleńczych wydarzeń, w przyjacielskim uścisku ściągając ich wprost na dno, na którym się znalazł. Co ja sobie wyobrażałem?, pytał sam siebie, spoglądając na niepewną Doreę, na Charlusa, w którego oczach rodziła się chęć do walki, tak butna i naiwna. Tiara Przydziału nie mogła się mylić - byli stuprocentowymi Gryfonami, podręcznikowymi przykładami głupiej odwagi, krnąbrnej wiary, że będą w stanie zmienić świat, uratować go przed pogrążeniem się w ciemności.
- Przepraszam raz jeszcze - powtórzył, gdy poczuł na swojej dłoni ciepło palców Dorei, co sprawiło, że jego klatkę piersiową ponownie zalała fala chłodu; Dory dopiero co odzyskała spokój, dopiero co odzyskała dawne życie, a on chciał jej je tak brutalnie i egoistycznie odebrać? A, co najgorsze, nie mógł się już wycofać.
Milczał, kiedy Charlus zaczął mówić. Każde słowo, w zamiarze budujące, działało jak szpilka wbijająca się właśnie tam, gdzie bolało najbardziej; może Potter miał rację, a może chciał po prostu odpędzić wątpliwości z myśli Garretta za pomocą lekkich nadużyć i słodkich kłamstewek? Uciszył obawy, wsłuchując się w głos przyjaciela, moralizatorski ton, zatopione w czystym patosie zgłoski... i nie wytrzymał; w momencie, w którym okularnik zakończył wywód, ciszę, jaka zapadła w kuchni, przeciął niespodziewany śmiech Weasleya - szczery, radosny, przepełniony skrajnymi emocjami. To absurdalne, przeszło mu przez myśl, gdy opuścił głowę, spoglądając z niepowstrzymanym uśmiechem na własne dłonie oparte o blat stołu; uniósł w końcu spojrzenie, z rozbawieniem i nieopisanym ciepłem spoglądając na przyjaciół, być może zdziwionych tym nagłym wybuchem.
- To nieprawdopodobne - powiedział w końcu, a w jego głosie pobrzmiewało echo niedawnego śmiechu. - Kto by pomyślał, że kiedykolwiek do tego dojdzie? My przeciwko światu? Zupełnie jak za starych, hogwarckich czasów.
Tyle, że teraz stawka jest o wiele wyższa - podpowiedział zdradliwy głosik z tyłu głowy.
- Ale, Charlie, my chyba mamy walczenie o sprawiedliwość we krwi. Pamiętasz te wszystkie łajnobomby w pokoju wspólnym Ślizgonów? - rzucił lekko, chcąc pozbyć się z karku całego ciężaru odpowiedzialności; kątem oka zerknął na Doreę, wychowankę Domu Węża, do której musiał przekonywać się zdecydowanie zbyt długo, walcząc ze stereotypami, które nieodwracalnie wgryzły się w młody umysł (i zostały tam po dziś dzień) - z początku uważał zauroczenie Pottera za bzdurną słabość, chwilową fazę, która minie równie szybko, jak się pojawiła. A jednak Dorea wkrótce stanęła na ślubnym kobiercu, przybierając dumne nazwisko Potter i zagrzebując niechlubną przeszłość, jednocześnie pokazując, że serce nie wszystkich Węży przesiąknięte było jadem. - Te głupie wybryki i szlabany? To zastanawiające, że Dumbledore uznał nas wszystkich za dobrych kandydatów na zbawców świata, przecież widział, jak lekkomyślni byliśmy przez szkolne lata. Prawdę mówiąc, dalej tacy jesteśmy. - I zaśmiał się raz jeszcze, lekko, swobodnie, beztrosko - zupełnie, jakby z oddali nie spoglądały na nich groźne ślepia kryjącego się w cieniu zagrożenia. - Ale dziękuję wam, że... że pomożecie. Że mogę w każdej chwili na was liczyć. To naprawdę wiele dla mnie znaczy.
- Przepraszam raz jeszcze - powtórzył, gdy poczuł na swojej dłoni ciepło palców Dorei, co sprawiło, że jego klatkę piersiową ponownie zalała fala chłodu; Dory dopiero co odzyskała spokój, dopiero co odzyskała dawne życie, a on chciał jej je tak brutalnie i egoistycznie odebrać? A, co najgorsze, nie mógł się już wycofać.
Milczał, kiedy Charlus zaczął mówić. Każde słowo, w zamiarze budujące, działało jak szpilka wbijająca się właśnie tam, gdzie bolało najbardziej; może Potter miał rację, a może chciał po prostu odpędzić wątpliwości z myśli Garretta za pomocą lekkich nadużyć i słodkich kłamstewek? Uciszył obawy, wsłuchując się w głos przyjaciela, moralizatorski ton, zatopione w czystym patosie zgłoski... i nie wytrzymał; w momencie, w którym okularnik zakończył wywód, ciszę, jaka zapadła w kuchni, przeciął niespodziewany śmiech Weasleya - szczery, radosny, przepełniony skrajnymi emocjami. To absurdalne, przeszło mu przez myśl, gdy opuścił głowę, spoglądając z niepowstrzymanym uśmiechem na własne dłonie oparte o blat stołu; uniósł w końcu spojrzenie, z rozbawieniem i nieopisanym ciepłem spoglądając na przyjaciół, być może zdziwionych tym nagłym wybuchem.
- To nieprawdopodobne - powiedział w końcu, a w jego głosie pobrzmiewało echo niedawnego śmiechu. - Kto by pomyślał, że kiedykolwiek do tego dojdzie? My przeciwko światu? Zupełnie jak za starych, hogwarckich czasów.
Tyle, że teraz stawka jest o wiele wyższa - podpowiedział zdradliwy głosik z tyłu głowy.
- Ale, Charlie, my chyba mamy walczenie o sprawiedliwość we krwi. Pamiętasz te wszystkie łajnobomby w pokoju wspólnym Ślizgonów? - rzucił lekko, chcąc pozbyć się z karku całego ciężaru odpowiedzialności; kątem oka zerknął na Doreę, wychowankę Domu Węża, do której musiał przekonywać się zdecydowanie zbyt długo, walcząc ze stereotypami, które nieodwracalnie wgryzły się w młody umysł (i zostały tam po dziś dzień) - z początku uważał zauroczenie Pottera za bzdurną słabość, chwilową fazę, która minie równie szybko, jak się pojawiła. A jednak Dorea wkrótce stanęła na ślubnym kobiercu, przybierając dumne nazwisko Potter i zagrzebując niechlubną przeszłość, jednocześnie pokazując, że serce nie wszystkich Węży przesiąknięte było jadem. - Te głupie wybryki i szlabany? To zastanawiające, że Dumbledore uznał nas wszystkich za dobrych kandydatów na zbawców świata, przecież widział, jak lekkomyślni byliśmy przez szkolne lata. Prawdę mówiąc, dalej tacy jesteśmy. - I zaśmiał się raz jeszcze, lekko, swobodnie, beztrosko - zupełnie, jakby z oddali nie spoglądały na nich groźne ślepia kryjącego się w cieniu zagrożenia. - Ale dziękuję wam, że... że pomożecie. Że mogę w każdej chwili na was liczyć. To naprawdę wiele dla mnie znaczy.
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
Wywód Charlusa dokładnie opisał to, co sama chciała powiedzieć Garrettowi, chociaż nie do końca jej język potrafił złożyć z pojedynczych słów te kilka tak postawnych i pełnych patosu zdań. Przyglądała się na zmianę Charlusowi i Garry'emu, analizując jeszcze raz sytuację. Jasne, że się bała. Strach przy takich sytuacjach był rzeczą naturalną, której pojawienie się sugerowało chyba dobrze utrzymane zdrowie psychiczne. Jej akurat aż tak dobrze utrzymane nie było, ale miewała ludzkie odruchy niezależne od tego, co się działo. Wracała. Powoli, wykonując toporne kroki, ale wracała.
- Powiem tylko tyle, że Charlie ma rację - poparła męża, posyłając przyjacielowi-aurorowi podnoszący na duchu uśmiech.
Jej dłonie, które podniosła w zamiarze zaopiekowania się kolejnym kawałkiem ciasta, zawisły nad blaszką, zatrzymane przez nagły wybuch śmiechu rudego druha. Zamrugała kilkakrotnie, wsłuchując się w tembr głosu, szukając na jego twarzy oznak objawiającego się szaleństwa, wyczekując łez paranoi. Niestety (albo stety!) nie ujrzała na jego twarzy tak negatywnych zmian, więc po krótkiej chwili również i ona zaczęła się śmiać - zaczynając od parsknięcie pełne rozbawienia. Pokręciła głową, nawet nie próbując wrócić do swojego poprzedniego stanu.
- Wy i te wasze łajnobomby! - przewróciła teatralnie oczami.
Chciała coś jeszcze powiedzieć, ale... głos stanął ością w jej w gardle. Nie pamiętała. Coś tylko przemknęło jej przez myśl, ale najwyraźniej rozbiło się o ten gruby, mocny mur, który zbudowała w niej legilimencja jej ojca. Zachowała jednak na ustach uśmiech, mając nadzieję, że zajęci rozmową nie zauważą tego, że ten jeden moment mocno się zawahała.
Nałożyła sobie kawałek ciasta na talerzyk i oblizała opuszki palców.
- Oczywiście, że możesz na nas liczyć. - wzruszyła ramionami, jakby to była rzecz najbardziej oczywista pod słońcem. - Ale dasz mi czas, prawda? Chcę poćwiczyć, pozałatwiać sprawy, umówić się z Rogersem i porozmawiać z nim o mojej karierze aurora... sam rozumiesz. Wiem, że w tej sytuacji czas to bardzo względna sprawa, bo nigdy nie wiadomo, co się wydarzy... w każdym razie stawię się na twój rozkaz. - puściła mu oczko. - Ewentualnie Charlie mnie zastąpi! - zachichotała.
- Powiem tylko tyle, że Charlie ma rację - poparła męża, posyłając przyjacielowi-aurorowi podnoszący na duchu uśmiech.
Jej dłonie, które podniosła w zamiarze zaopiekowania się kolejnym kawałkiem ciasta, zawisły nad blaszką, zatrzymane przez nagły wybuch śmiechu rudego druha. Zamrugała kilkakrotnie, wsłuchując się w tembr głosu, szukając na jego twarzy oznak objawiającego się szaleństwa, wyczekując łez paranoi. Niestety (albo stety!) nie ujrzała na jego twarzy tak negatywnych zmian, więc po krótkiej chwili również i ona zaczęła się śmiać - zaczynając od parsknięcie pełne rozbawienia. Pokręciła głową, nawet nie próbując wrócić do swojego poprzedniego stanu.
- Wy i te wasze łajnobomby! - przewróciła teatralnie oczami.
Chciała coś jeszcze powiedzieć, ale... głos stanął ością w jej w gardle. Nie pamiętała. Coś tylko przemknęło jej przez myśl, ale najwyraźniej rozbiło się o ten gruby, mocny mur, który zbudowała w niej legilimencja jej ojca. Zachowała jednak na ustach uśmiech, mając nadzieję, że zajęci rozmową nie zauważą tego, że ten jeden moment mocno się zawahała.
Nałożyła sobie kawałek ciasta na talerzyk i oblizała opuszki palców.
- Oczywiście, że możesz na nas liczyć. - wzruszyła ramionami, jakby to była rzecz najbardziej oczywista pod słońcem. - Ale dasz mi czas, prawda? Chcę poćwiczyć, pozałatwiać sprawy, umówić się z Rogersem i porozmawiać z nim o mojej karierze aurora... sam rozumiesz. Wiem, że w tej sytuacji czas to bardzo względna sprawa, bo nigdy nie wiadomo, co się wydarzy... w każdym razie stawię się na twój rozkaz. - puściła mu oczko. - Ewentualnie Charlie mnie zastąpi! - zachichotała.
Gość
Gość
Charlie przesadzał? Jeżeli ktoś miałby rzucać wazeliną na prawo i lewo to na pewno nie byłby to Charlus Potter, syn Festusa i Gracji. On prędzej powie ci, że jesteś idiotą, co jest równoważne, z "całkiem cię lubię". Oczywiście słodzić to on mógł tylko Dorei, ale przecież odstępstwo od reguły jest jej potwierdzeniem. Tak przynajmniej mówią ludzie mądrzy, ale Charlus nigdy za specjalnie nie wiedział jak to ma się odnieść do rzeczywistości. Potter rozumiał wszystko w dosyć prostej postaci. Może dlatego wierzył w wybawienie świata? W to, że dobro zawsze musi zwyciężyć, bo przecież nie może być inaczej.
Właśnie podnosił kubek z kawą do ust, kiedy śmiech przyjaciela rozniósł się echem po pomieszczeniu, na co Charlus zareagował wytrzeszczonymi oczami, którymi spoglądał na aurora znad oprawek. Ręka z filiżanką zatrzymała się w połowie drogi, usta nadal ściągnięte w dzióbek, gotowe do picia. Ostatecznie odłożył naczynie na stolik, opierając głowę o dłoń. Sam zaniósł się śmiechem. Sytuacja była niedorzeczna, żadne z nich nie powinno się w tej sytuacji śmiać, a cała trójka była dziwnie wesoła. Na samo wspomnienie łajnowych zamachów na pokój wspólny Slytherinu usta Pottera rozciągnęły się w głupkowatym uśmiechu, zupełnie jak za czasów Hogwartu. Nieoczekiwanie wskoczył na krzesło. Chwila i zamiast tyłka Charlusa, na krześle znajdowały się jego stopy. Ułożył dłoń na piersi, a jego twarz miała dumny wyraz, jakby właśnie wcielił się w rolę nestora bardzo poważnego i nadętego rodu. Pewnie wzorował się na swoim nieżyjącym już teściu.
-Jakom Gryfon z krwi i kości, ogłaszam, że czas dokopać obślizgłym Gadom Slytherinu, aby jeszcze bardziej poczuli smak porażki, nawet po opuszczeniu murów Hogwartu.-po zakończonej mowie zeskoczył z krzesła, całując swoją żonę w policzek, co by się tak nie dąsała za te łajnobomby. Przecież one nie były dla niej, tylko dla jej debilnych przyjaciół i znajomych z domu węża, którzy często byli tytułowani przez Charlusa gadami. Coś w tym było. Usiadł na krześle, niby spokojnie, ale mimo wszystko rozpierała go energia. I co z tego, że dowiedział się o Zakonie? Że właśnie jego życie znowu miało być zburzone, zaraz po odnalezieniu ukochanej żony. Wzruszył ramionami. Charlie zdawał sobie sprawę z tego, że jest za głupi, aby nadążyć za tokiem myślenia Dumbledore'a.
-Niezbadane są wyroki mistrza. Nie mam bladego pojęcia, ale równie dobrze moglibyśmy się zastanawiać dlaczego Bott uczył nas obrony przed czarną magią. Miał doświadczenie, ale ta drewniana laska była straszna.-trochę głupio pisać o swojej postaci w poście innej, ale niech będzie. Garry był zdolny, ale lekkomyślny, profesor Bott miał wiedzę, umiał ją przekazać, ale jego niektóre zachowania były dziwne. Spojrzał na małżonkę.
-Jasne, że zastąpię, nawet włosy zapuszczam na taką okazję.-powiedział poprawiając swoje bujne, poskręcane, kruczoczarne kudły. Trącił Garry'ego lekko w bok, uśmiechając się przy tym zaczepnie.
-Po to są przyjaciele, co nie? Razem wrzucaliśmy bomby do pokoju nadętych snobów...-przerwał na chwilę.-kocham cię Dory.-dodał, po czym kontynuował swoją myśl.- To i razem będziemy walczyć z najgorszym złem tego świata. Niech nie myśli, że kiedy Dumbledore umarł, jest bezpieczny.-Potter żywił jawną nie chęć do czarnej magii. Znał ją na tyle, aby wiedzieć jak się przed nią bronić. Ale umiał to robić i chciał to robić. Bo jak nie on to kto? Każdy mógłby machnąć ręką i oglądać się na innych, ale nie Charls.
Właśnie podnosił kubek z kawą do ust, kiedy śmiech przyjaciela rozniósł się echem po pomieszczeniu, na co Charlus zareagował wytrzeszczonymi oczami, którymi spoglądał na aurora znad oprawek. Ręka z filiżanką zatrzymała się w połowie drogi, usta nadal ściągnięte w dzióbek, gotowe do picia. Ostatecznie odłożył naczynie na stolik, opierając głowę o dłoń. Sam zaniósł się śmiechem. Sytuacja była niedorzeczna, żadne z nich nie powinno się w tej sytuacji śmiać, a cała trójka była dziwnie wesoła. Na samo wspomnienie łajnowych zamachów na pokój wspólny Slytherinu usta Pottera rozciągnęły się w głupkowatym uśmiechu, zupełnie jak za czasów Hogwartu. Nieoczekiwanie wskoczył na krzesło. Chwila i zamiast tyłka Charlusa, na krześle znajdowały się jego stopy. Ułożył dłoń na piersi, a jego twarz miała dumny wyraz, jakby właśnie wcielił się w rolę nestora bardzo poważnego i nadętego rodu. Pewnie wzorował się na swoim nieżyjącym już teściu.
-Jakom Gryfon z krwi i kości, ogłaszam, że czas dokopać obślizgłym Gadom Slytherinu, aby jeszcze bardziej poczuli smak porażki, nawet po opuszczeniu murów Hogwartu.-po zakończonej mowie zeskoczył z krzesła, całując swoją żonę w policzek, co by się tak nie dąsała za te łajnobomby. Przecież one nie były dla niej, tylko dla jej debilnych przyjaciół i znajomych z domu węża, którzy często byli tytułowani przez Charlusa gadami. Coś w tym było. Usiadł na krześle, niby spokojnie, ale mimo wszystko rozpierała go energia. I co z tego, że dowiedział się o Zakonie? Że właśnie jego życie znowu miało być zburzone, zaraz po odnalezieniu ukochanej żony. Wzruszył ramionami. Charlie zdawał sobie sprawę z tego, że jest za głupi, aby nadążyć za tokiem myślenia Dumbledore'a.
-Niezbadane są wyroki mistrza. Nie mam bladego pojęcia, ale równie dobrze moglibyśmy się zastanawiać dlaczego Bott uczył nas obrony przed czarną magią. Miał doświadczenie, ale ta drewniana laska była straszna.-trochę głupio pisać o swojej postaci w poście innej, ale niech będzie. Garry był zdolny, ale lekkomyślny, profesor Bott miał wiedzę, umiał ją przekazać, ale jego niektóre zachowania były dziwne. Spojrzał na małżonkę.
-Jasne, że zastąpię, nawet włosy zapuszczam na taką okazję.-powiedział poprawiając swoje bujne, poskręcane, kruczoczarne kudły. Trącił Garry'ego lekko w bok, uśmiechając się przy tym zaczepnie.
-Po to są przyjaciele, co nie? Razem wrzucaliśmy bomby do pokoju nadętych snobów...-przerwał na chwilę.-kocham cię Dory.-dodał, po czym kontynuował swoją myśl.- To i razem będziemy walczyć z najgorszym złem tego świata. Niech nie myśli, że kiedy Dumbledore umarł, jest bezpieczny.-Potter żywił jawną nie chęć do czarnej magii. Znał ją na tyle, aby wiedzieć jak się przed nią bronić. Ale umiał to robić i chciał to robić. Bo jak nie on to kto? Każdy mógłby machnąć ręką i oglądać się na innych, ale nie Charls.
Charlus Potter
Zawód : auror
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
Baby you're all that i want, when you lyin' here in my arms.
I'm findin' it hard to believe. We're in heaven
I'm findin' it hard to believe. We're in heaven
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Garrett wysłał Charlusowi przyjazny uśmiech, patrząc, jak radośnie wskakuje na krzesło. Jeszcze w szkole obaj wykazywali dziwne skłonności do stawania na meblach (kompleks niższości?) gdy chcieli ogłosić coś ważnego; trudno było wyplenić dawne zwyczaje, szczególnie wtedy, gdy zakorzenione były głęboko w świadomości.
- Zdążyłem zapomnieć o tej lasce - zmarszczył lekko nos, wspominając dawnego nauczyciela; bo choć darzył go sympatią i jego lekcje sprawiały mu wielką przyjemność (w jego przedmiocie był zawsze, nieskromnie mówiąc, wyjątkowo dobry), Bott zdawał się... nieprzewidywalny. Całkowicie. Nigdy nie było wiadomo, kiedy zechce dźgnąć kogoś drewnianą podporą.
- Będziesz wracać do pracy? - spytał się Doreę, gdy opanował rozbawienie towarzyszące mocy wspomnień na tyle, by zgrabnie zmienić temat i nie poprzedzać każdej wypowiedzianej zgłoski beztroskim parsknięciem śmiechu. - I nie martw się, Dory, nie mam w planach prosić was w najbliższym czasie o towarzyszenie mi w pikiecie pod Ministerstwem Magii. Ani o pomoc w odbiciu Hogwartu - zażartował, dopiero teraz uświadamiając sobie, że, choć dalekosiężne, takie plany mogły mieć jakiś sens; czy oni, jako organizacja powołana przez Dumbledore'a, której przyświecały wyniosłe idee, nie powinni dążyć wszystkimi środkami do osiągnięcia spokoju i zgody, za którymi tak tęsknili?
Nigdzie się jednak nie spieszyli. Pierwsze doktryny dopiero tworzyły się w jego głowie, choć nie zamierzał zatwierdzać ich sam; marzył o tym, żeby stworzona przez nich organizacja była wspólnotą, rodziną, w której każdy będzie czuł się dobrze i będzie chciał walczyć - dla bezpieczeństwa swojego, swoich bliskich, dla sprawiedliwości. Brzmiało to pompatycznie, zbyt wyniośle, jednak zmiany zawsze niosły za sobą posmak przełomu, przekorny patos. Zdążył się z tym pogodzić.
- Będzie dobrze - skwitował, choć sam nie wiedział, czy powinien w to uwierzyć. - Zdążyliśmy już, razem z Luno, zaangażować parę osób. Herewarda Bartiusa, Benjamina Wrighta... jakoś w tym miesiącu chcielibyśmy zorganizować pierwsze spotkanie Zakonu. Żeby zastanowić się nad planem działania. - Wzruszył ramionami, zupełnie, jakby nie mówił teraz o rzeczach niezwykłej wagi. - Dam wam znać, kiedy tylko ustalimy coś więcej.
Sięgnął po kolejny kawałek ciasta, kompletnie nie przejmując się faktem, że nieszlachecko brudzi palce czekoladą. To, że nie pasuje do arystokratycznego świata, odkrył już dawno; nigdy nie pragnął jadać na zastawie, która kosztuje więcej niż jego mieszkanie, szaty z najdroższych materiałów wyłącznie uwierały, a on cenił sobie wygodę. Dystyngowane gesty i dostojne półsłówka wywoływały u niego odruch wymiotny. Zbytnio cenił szczerość, by zatracić się w konwenansach.
- Właśnie, nie widziałem was dzisiaj na Festiwalu u Prewettów - stwierdził nagle, lustrując Potterów spojrzeniem. - Rozumiem, jeśli nie będziecie chcieli się tam pojawić. - Tu zerknął głównie na Doreę, choć w jego wzroku nie było nawet krztyny wyrzutu; rozumiał ją, doskonale ją rozumiał, a chociaż nie był w stanie pojąć, co działo się w jej głowie, zdawał sobie sprawę, że nie miała ochoty konfrontację z obcym tłumem; szczególnie takim, w którym kryła się również arystokracja. - Nie, nieważne, będziecie mieli jeszcze wiele okazji, by poznać moją narzeczoną. - Zawahał się, a ostatnie słowo zabrzmiało w jego ustach wyjątkowo nienaturalnie. - Jeżeli w ogóle będziecie mieli ochotę - mruknął z rezygnacją, mimowolnie markotniejąc; nie wiedział, czy gdyby jemu pozostawiono ten wybór, to chciałby ją kiedykolwiek poznać. Teoretycznie układało im się względnie dobrze, ale... Ale. - Porobiło się - westchnął ciężko, grzebiąc łyżką w cieście.
- Zdążyłem zapomnieć o tej lasce - zmarszczył lekko nos, wspominając dawnego nauczyciela; bo choć darzył go sympatią i jego lekcje sprawiały mu wielką przyjemność (w jego przedmiocie był zawsze, nieskromnie mówiąc, wyjątkowo dobry), Bott zdawał się... nieprzewidywalny. Całkowicie. Nigdy nie było wiadomo, kiedy zechce dźgnąć kogoś drewnianą podporą.
- Będziesz wracać do pracy? - spytał się Doreę, gdy opanował rozbawienie towarzyszące mocy wspomnień na tyle, by zgrabnie zmienić temat i nie poprzedzać każdej wypowiedzianej zgłoski beztroskim parsknięciem śmiechu. - I nie martw się, Dory, nie mam w planach prosić was w najbliższym czasie o towarzyszenie mi w pikiecie pod Ministerstwem Magii. Ani o pomoc w odbiciu Hogwartu - zażartował, dopiero teraz uświadamiając sobie, że, choć dalekosiężne, takie plany mogły mieć jakiś sens; czy oni, jako organizacja powołana przez Dumbledore'a, której przyświecały wyniosłe idee, nie powinni dążyć wszystkimi środkami do osiągnięcia spokoju i zgody, za którymi tak tęsknili?
Nigdzie się jednak nie spieszyli. Pierwsze doktryny dopiero tworzyły się w jego głowie, choć nie zamierzał zatwierdzać ich sam; marzył o tym, żeby stworzona przez nich organizacja była wspólnotą, rodziną, w której każdy będzie czuł się dobrze i będzie chciał walczyć - dla bezpieczeństwa swojego, swoich bliskich, dla sprawiedliwości. Brzmiało to pompatycznie, zbyt wyniośle, jednak zmiany zawsze niosły za sobą posmak przełomu, przekorny patos. Zdążył się z tym pogodzić.
- Będzie dobrze - skwitował, choć sam nie wiedział, czy powinien w to uwierzyć. - Zdążyliśmy już, razem z Luno, zaangażować parę osób. Herewarda Bartiusa, Benjamina Wrighta... jakoś w tym miesiącu chcielibyśmy zorganizować pierwsze spotkanie Zakonu. Żeby zastanowić się nad planem działania. - Wzruszył ramionami, zupełnie, jakby nie mówił teraz o rzeczach niezwykłej wagi. - Dam wam znać, kiedy tylko ustalimy coś więcej.
Sięgnął po kolejny kawałek ciasta, kompletnie nie przejmując się faktem, że nieszlachecko brudzi palce czekoladą. To, że nie pasuje do arystokratycznego świata, odkrył już dawno; nigdy nie pragnął jadać na zastawie, która kosztuje więcej niż jego mieszkanie, szaty z najdroższych materiałów wyłącznie uwierały, a on cenił sobie wygodę. Dystyngowane gesty i dostojne półsłówka wywoływały u niego odruch wymiotny. Zbytnio cenił szczerość, by zatracić się w konwenansach.
- Właśnie, nie widziałem was dzisiaj na Festiwalu u Prewettów - stwierdził nagle, lustrując Potterów spojrzeniem. - Rozumiem, jeśli nie będziecie chcieli się tam pojawić. - Tu zerknął głównie na Doreę, choć w jego wzroku nie było nawet krztyny wyrzutu; rozumiał ją, doskonale ją rozumiał, a chociaż nie był w stanie pojąć, co działo się w jej głowie, zdawał sobie sprawę, że nie miała ochoty konfrontację z obcym tłumem; szczególnie takim, w którym kryła się również arystokracja. - Nie, nieważne, będziecie mieli jeszcze wiele okazji, by poznać moją narzeczoną. - Zawahał się, a ostatnie słowo zabrzmiało w jego ustach wyjątkowo nienaturalnie. - Jeżeli w ogóle będziecie mieli ochotę - mruknął z rezygnacją, mimowolnie markotniejąc; nie wiedział, czy gdyby jemu pozostawiono ten wybór, to chciałby ją kiedykolwiek poznać. Teoretycznie układało im się względnie dobrze, ale... Ale. - Porobiło się - westchnął ciężko, grzebiąc łyżką w cieście.
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
Drgnęła, gdy Charlus tak gwałtownie wskoczył na krzesło. Mimo nagłego, jednorazowego skoku adrenaliny, spojrzała na niego i uśmiechnęła się pobłażliwie. Lata Hogwartu minęły bezpowrotnie, zostawiając jednak po sobie kilka garści wspomnień. Niektóre z nich wyryły się głębokimi bruzdami w jej pamięci, czasami objawiając się w środku nocy jako nieprzyjemny koszmar, czasami wywołując uśmiech w trakcie jesiennego spaceru.
Poczochrała Charlusa po włosach, gdy usiadł, obdarowując ją jednym ze swoich miłych całusów. Ot, prosty gest, a tyle dawał radości!
- Chciałabym - odpowiedziała Garrettowi i pokręciła lekko głową. - Chociaż... nie wiem, co z tego wyjdzie. Spróbować nie zaszkodzi, co?
Nałożyła sobie kawałek ciasta i oblizała opuszki palców.
Pomyślała, że takie przenoszenie domowej rywalizacji z Hogwartu na życie codzienne miało nawet swój sens. Ci źli byli zawsze utożsamiani ze Slytherinem, a ci dobrzy z Gryffindorem. Nawet teraz, choć wydawało się to kompletnie infantylne i naiwne, trafiło do niej i pokazało cząstkę tego, co może ich spotkać.
Wsunęła do ust uszczknięty łyżeczką kęs, nadal go przy tym słuchając. Nikogo nie znała. Benjamin Wright? Hereward Bartius? Pierwszy raz na uszy słyszała te imiona i nazwiska. Będzie musiała szybko ich poznać, by mogli ze sobą zgodnie współpracować w późniejszym czasie, prawda?
Uśmiechnęła się do Charlusa.
- Ja ciebie też... chociaż o łajnobombach doskonale pamiętam! - skłamała, ale tak po cichu, zmuszając wargi, by zamaskowały pięknym uśmiechem brak wspomnień w jej głowie. Nie wiedzieli o tym. Czy okłamywanie swoich przyjaciół i rodziny było legalne?
Oblizała łyżeczkę i odłożyła ją na talerzyk, tuż obok kawałka ciasta, który ledwo zdążyła napocząć. Coś było nie tak. Łatwo było to można wywnioskować z jego ponurej miny i niezdarnego grzebania łyżeczką w cieście. W dodatku chodziło o kobietę, która miała stać się jego żoną - nieważne, czy za miesiąc czy za rok; jeśli chodziło o narzeczeństwo, "bo tak", to nigdy nie był to dobry pomysł.
- Sam podjąłeś taką decyzję czy ktoś ją za ciebie podjął? - spytała ostrożnie, jakby badała grunt rozmowy, na który weszli. Spojrzała na Charlusa, potem znów na Garry'ego. - Mamy ochotę, jasne. Jaka jest?
Poczochrała Charlusa po włosach, gdy usiadł, obdarowując ją jednym ze swoich miłych całusów. Ot, prosty gest, a tyle dawał radości!
- Chciałabym - odpowiedziała Garrettowi i pokręciła lekko głową. - Chociaż... nie wiem, co z tego wyjdzie. Spróbować nie zaszkodzi, co?
Nałożyła sobie kawałek ciasta i oblizała opuszki palców.
Pomyślała, że takie przenoszenie domowej rywalizacji z Hogwartu na życie codzienne miało nawet swój sens. Ci źli byli zawsze utożsamiani ze Slytherinem, a ci dobrzy z Gryffindorem. Nawet teraz, choć wydawało się to kompletnie infantylne i naiwne, trafiło do niej i pokazało cząstkę tego, co może ich spotkać.
Wsunęła do ust uszczknięty łyżeczką kęs, nadal go przy tym słuchając. Nikogo nie znała. Benjamin Wright? Hereward Bartius? Pierwszy raz na uszy słyszała te imiona i nazwiska. Będzie musiała szybko ich poznać, by mogli ze sobą zgodnie współpracować w późniejszym czasie, prawda?
Uśmiechnęła się do Charlusa.
- Ja ciebie też... chociaż o łajnobombach doskonale pamiętam! - skłamała, ale tak po cichu, zmuszając wargi, by zamaskowały pięknym uśmiechem brak wspomnień w jej głowie. Nie wiedzieli o tym. Czy okłamywanie swoich przyjaciół i rodziny było legalne?
Oblizała łyżeczkę i odłożyła ją na talerzyk, tuż obok kawałka ciasta, który ledwo zdążyła napocząć. Coś było nie tak. Łatwo było to można wywnioskować z jego ponurej miny i niezdarnego grzebania łyżeczką w cieście. W dodatku chodziło o kobietę, która miała stać się jego żoną - nieważne, czy za miesiąc czy za rok; jeśli chodziło o narzeczeństwo, "bo tak", to nigdy nie był to dobry pomysł.
- Sam podjąłeś taką decyzję czy ktoś ją za ciebie podjął? - spytała ostrożnie, jakby badała grunt rozmowy, na który weszli. Spojrzała na Charlusa, potem znów na Garry'ego. - Mamy ochotę, jasne. Jaka jest?
Gość
Gość
Jak widać nie tylko Charliego drewniana podpora Gregory'ego Botta wydawała się wcieleniem zła. Chociaż nie tak wielkim jak herb przedstawiający węża na piersi wychowanków domu Salazara Slytherina. Potter w pewnych kwestiach był dość stereotypowy. Można powiedzieć, że był w jakimś stopniu hipokrytą, ponieważ on nienawidził Ślizgonów, ale nie rozumiał niechęci szlachetnie urodzonych do tych wątpliwego pochodzenia. Tylko, że on nie przestrzegał swojego zakazu na tyle, aby nienawidzić każdego człowieka z tego domu. Gdyby tak było, nigdy nie spojrzałby przychylnym okiem na Doreę, a przecież był jej mężem, z czego był niezmiernie dumny.
Jego usta wykrzywiły się w słabym uśmiechu. Nie chciał, żeby Dorea śpieszyła się z powrotem do pracy. Naprawdę wiele przeszła. Wolał się chyba na razie nie wypowiadać na temat chęci powrotu Dor do pracy. Przecież jeszcze nie była na to gotowa, poza tym to nie był czas i miejsce na takie rozmowy. Już jedną poważną rozmowę na temat zakonu odbyli, limit na dzisiejszy dzień został wyczerpany, państwu bardzo dziękujemy. Charlie nie lubił takich rozmów, pewnie nikt nie lubił, ale on to już wybitnie. Na razie chciał się cieszyć tym, że Dorea wróciła, jest cała i w miarę zdrowa, nie licząc uszczerbków w pamięci. Ale jakoś starał się na to nie zwracać uwagi. Próbował nie zauważać chwilowych momentów zakłopotania swojej żony. To, że nie reagował, nie znaczy, że nie widział, ale nie chciał, aby Dorea czuła się niekomfortowo.
Charlus współczuł przyjacielowi, jego rodzice dosyć swobodnie podchodzi do sprawy małżeństwa swoich dzieci. Gdyby przyprowadził do domu panienkę mugolskiego pochodzenia, a nawet mugolkę to pewnie rodzice nie mieliby nic przeciwko. On akurat ulokował swoje uczucia w Ślizgonce, co przez ojca Pottera było nieco trudniejsze do przetrwanie. Jak przystało na Pottera był zagorzałym przeciwnikiem domu węża.
-To twoja narzeczona, muszę ją poznać.-stwierdził Charlie. To, że nie popierał polityki, w której zawieranie małżeństw traktowało się jak zawieranie kolejnego, korzystnego kontraktu nie oznaczało, że nie miał zamiaru wspierać swojego przyjaciela.
-Chyba nie wybieramy się na festiwal, chyba, że Dor będzie chciała iść.-rzucił, wzruszając ramionami, dopił zimna już kawę. Mu to wszystko jedno, ale nie wiedział na ile czuła się jego małżonka. Niekoniecznie podobała mu się wizja Dorei w tłumie ludzi, którzy przepychają się łokciami, nie zważając na osoby stojące obok.
-Nie jest chyba, aż taka zła, co?-zagadnął, podnosząc jedną brew ku górze, jednocześnie, po raz kolejny, poprawiając okulary na nosie.
Jego usta wykrzywiły się w słabym uśmiechu. Nie chciał, żeby Dorea śpieszyła się z powrotem do pracy. Naprawdę wiele przeszła. Wolał się chyba na razie nie wypowiadać na temat chęci powrotu Dor do pracy. Przecież jeszcze nie była na to gotowa, poza tym to nie był czas i miejsce na takie rozmowy. Już jedną poważną rozmowę na temat zakonu odbyli, limit na dzisiejszy dzień został wyczerpany, państwu bardzo dziękujemy. Charlie nie lubił takich rozmów, pewnie nikt nie lubił, ale on to już wybitnie. Na razie chciał się cieszyć tym, że Dorea wróciła, jest cała i w miarę zdrowa, nie licząc uszczerbków w pamięci. Ale jakoś starał się na to nie zwracać uwagi. Próbował nie zauważać chwilowych momentów zakłopotania swojej żony. To, że nie reagował, nie znaczy, że nie widział, ale nie chciał, aby Dorea czuła się niekomfortowo.
Charlus współczuł przyjacielowi, jego rodzice dosyć swobodnie podchodzi do sprawy małżeństwa swoich dzieci. Gdyby przyprowadził do domu panienkę mugolskiego pochodzenia, a nawet mugolkę to pewnie rodzice nie mieliby nic przeciwko. On akurat ulokował swoje uczucia w Ślizgonce, co przez ojca Pottera było nieco trudniejsze do przetrwanie. Jak przystało na Pottera był zagorzałym przeciwnikiem domu węża.
-To twoja narzeczona, muszę ją poznać.-stwierdził Charlie. To, że nie popierał polityki, w której zawieranie małżeństw traktowało się jak zawieranie kolejnego, korzystnego kontraktu nie oznaczało, że nie miał zamiaru wspierać swojego przyjaciela.
-Chyba nie wybieramy się na festiwal, chyba, że Dor będzie chciała iść.-rzucił, wzruszając ramionami, dopił zimna już kawę. Mu to wszystko jedno, ale nie wiedział na ile czuła się jego małżonka. Niekoniecznie podobała mu się wizja Dorei w tłumie ludzi, którzy przepychają się łokciami, nie zważając na osoby stojące obok.
-Nie jest chyba, aż taka zła, co?-zagadnął, podnosząc jedną brew ku górze, jednocześnie, po raz kolejny, poprawiając okulary na nosie.
Charlus Potter
Zawód : auror
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
Baby you're all that i want, when you lyin' here in my arms.
I'm findin' it hard to believe. We're in heaven
I'm findin' it hard to believe. We're in heaven
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Wysłał jej lekki uśmiech, w którym błąkała się niewypowiedziana troska.
- Wróć, kiedy tylko będziesz gotowa - powiedział jej ciepło głosem, który brzmiał jak miód z mlekiem i upił łyk herbaty, choć ta już dawno przestała być gorąca. Przy akompaniamencie bardzo cichego stukotu położył kubek na blat stołu, uniósł łyżeczkę i zawiesił ją w powietrzu w drodze do ust. - I pamiętaj, że zawsze, niezależnie od twojej decyzji, staniemy za tobą murem. - Przeniósł na chwilę wzrok na Charlusa, jakby upewniając się, czy ten nie uważa inaczej; przełknął kawałek ciasta, który ledwie sekundę temu trafił wreszcie do jego ust.
Odłożył niespiesznie łyżeczkę, która zabrzmiała dźwięcznie, obijając się lekko o porcelanowy talerzyk wypełniony czekoladowymi okruszkami. Oparł ręce o stół, spoglądając to na Doreę, to na Charlusa - czuł się jakoś dziwnie lekko, nawet pomimo tego, że rozmawiali o sprawach ważnych. Tak istotnych, że przechodził go dreszcz, gdy o tym myślał; o znacznie większym zasięgu, niż mógłby tego sobie życzyć. Burzowe chmury gromadziły się na horyzoncie, choć nie domyślał się jeszcze, jak potężną ulewę spowodują - wciąż łudził się, że odgonią je (zaklęciem?), sprawiając, że wszystko będzie dobrze, że wszystko się ułoży.
Na usta wkradł mu się półuśmiech, gdy kątem oka patrzył na Potterów wymieniających mimowolnie codzienne czułości - krótkie spojrzenia, proste słowa, przypadkowe muśnięcia dłoni. Ukrył go - tak samo jak lekkie ukłucie, którego nie umiał zdefiniować - w posmaku herbaty, gdy brał kolejny łyk napoju.
Sam nie wiedział, dlaczego (przez przypadek?) sprowadził temat rozmowy na Dianę. Jeszcze przez chwilę walczył łyżeczką z ciastem, odkrajając niewielki jego kawałek, ale nagle odkrył - ku swojemu wielkiemu zdziwieniu - że przeszła mu jakakolwiek ochota na czekoladę.
- A jak myślisz? - spytał z uniesionymi lekko brwiami, dopiero po chwili przypominając sobie, że Dory nie mogła wiedzieć; podczas ich ostatniego spotkania nie zwierzał się jej ze swojego życia miłosnego (notabene nieistniejącego przez ostatni rok), a przez trzy poprzednie lata nie miała żadnego kontaktu z rzeczywistością. - Nie jestem już z Margaux - powiedział więc, tak jak wieki temu powtarzał przed zmąconą kurzem taflą lustra, próbując pogodzić się z rzeczywistością. - A tę decyzję podjął za mnie nestor. Dziwię się, że dopiero teraz.
Wreszcie, nieco wbrew sobie, włożył łyżeczkę do ust, jakby myśląc, że czekolada zakłóci gorycz jego myśli i słów, które wypalały dziury w języku.
- Diana jest od Crouchów. Tak właściwie to się dogadujemy. - Wzruszył ledwie widocznie ramionami, co w zamiarze miało pokazać Potterom, że wcale go to już nie rusza, ale coś poszło nie tak. - Ale trudno mi powiedzieć, jaka jest, bo... bo praktycznie się nie znamy - dodał z zawahaniem, dopiero teraz uświadamiając sobie, że tak naprawdę z nikim dotąd nie rozmawiał o swoich uczuciach - nie z Bartym, którego nie chciał zasypywać własnymi problemami (miał swoje, o wiele bardziej poważne: w postaci chłodnego oddechu Grindelwalda na karku), nie z Benem, który obracał wszystko z żart, nie z bratem, z którym nie potrafił już rozmawiać. - Ale wszystko jest w porządku. Naprawdę. - Nie wiedział, czy kłamie. Zdawało mu się, że wyrósł z egoizmu. Rozumiał swoją matkę, rozumiał nestora - musiał dbać o przedłużenie rodu. Nawet jeśli zdawało mu się to absurdalne i niesprawiedliwe, nawet jeśli jego nazwisko - paradoksalnie - bardziej ciążyło mu niż ułatwiało życie.
- Wróć, kiedy tylko będziesz gotowa - powiedział jej ciepło głosem, który brzmiał jak miód z mlekiem i upił łyk herbaty, choć ta już dawno przestała być gorąca. Przy akompaniamencie bardzo cichego stukotu położył kubek na blat stołu, uniósł łyżeczkę i zawiesił ją w powietrzu w drodze do ust. - I pamiętaj, że zawsze, niezależnie od twojej decyzji, staniemy za tobą murem. - Przeniósł na chwilę wzrok na Charlusa, jakby upewniając się, czy ten nie uważa inaczej; przełknął kawałek ciasta, który ledwie sekundę temu trafił wreszcie do jego ust.
Odłożył niespiesznie łyżeczkę, która zabrzmiała dźwięcznie, obijając się lekko o porcelanowy talerzyk wypełniony czekoladowymi okruszkami. Oparł ręce o stół, spoglądając to na Doreę, to na Charlusa - czuł się jakoś dziwnie lekko, nawet pomimo tego, że rozmawiali o sprawach ważnych. Tak istotnych, że przechodził go dreszcz, gdy o tym myślał; o znacznie większym zasięgu, niż mógłby tego sobie życzyć. Burzowe chmury gromadziły się na horyzoncie, choć nie domyślał się jeszcze, jak potężną ulewę spowodują - wciąż łudził się, że odgonią je (zaklęciem?), sprawiając, że wszystko będzie dobrze, że wszystko się ułoży.
Na usta wkradł mu się półuśmiech, gdy kątem oka patrzył na Potterów wymieniających mimowolnie codzienne czułości - krótkie spojrzenia, proste słowa, przypadkowe muśnięcia dłoni. Ukrył go - tak samo jak lekkie ukłucie, którego nie umiał zdefiniować - w posmaku herbaty, gdy brał kolejny łyk napoju.
Sam nie wiedział, dlaczego (przez przypadek?) sprowadził temat rozmowy na Dianę. Jeszcze przez chwilę walczył łyżeczką z ciastem, odkrajając niewielki jego kawałek, ale nagle odkrył - ku swojemu wielkiemu zdziwieniu - że przeszła mu jakakolwiek ochota na czekoladę.
- A jak myślisz? - spytał z uniesionymi lekko brwiami, dopiero po chwili przypominając sobie, że Dory nie mogła wiedzieć; podczas ich ostatniego spotkania nie zwierzał się jej ze swojego życia miłosnego (notabene nieistniejącego przez ostatni rok), a przez trzy poprzednie lata nie miała żadnego kontaktu z rzeczywistością. - Nie jestem już z Margaux - powiedział więc, tak jak wieki temu powtarzał przed zmąconą kurzem taflą lustra, próbując pogodzić się z rzeczywistością. - A tę decyzję podjął za mnie nestor. Dziwię się, że dopiero teraz.
Wreszcie, nieco wbrew sobie, włożył łyżeczkę do ust, jakby myśląc, że czekolada zakłóci gorycz jego myśli i słów, które wypalały dziury w języku.
- Diana jest od Crouchów. Tak właściwie to się dogadujemy. - Wzruszył ledwie widocznie ramionami, co w zamiarze miało pokazać Potterom, że wcale go to już nie rusza, ale coś poszło nie tak. - Ale trudno mi powiedzieć, jaka jest, bo... bo praktycznie się nie znamy - dodał z zawahaniem, dopiero teraz uświadamiając sobie, że tak naprawdę z nikim dotąd nie rozmawiał o swoich uczuciach - nie z Bartym, którego nie chciał zasypywać własnymi problemami (miał swoje, o wiele bardziej poważne: w postaci chłodnego oddechu Grindelwalda na karku), nie z Benem, który obracał wszystko z żart, nie z bratem, z którym nie potrafił już rozmawiać. - Ale wszystko jest w porządku. Naprawdę. - Nie wiedział, czy kłamie. Zdawało mu się, że wyrósł z egoizmu. Rozumiał swoją matkę, rozumiał nestora - musiał dbać o przedłużenie rodu. Nawet jeśli zdawało mu się to absurdalne i niesprawiedliwe, nawet jeśli jego nazwisko - paradoksalnie - bardziej ciążyło mu niż ułatwiało życie.
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
Pokręciła głową, dając Charliemu znak, że nie, nie chcę iść na Festiwal. Trauma jeszcze nie zdążyła się wyplenić z jej ciała, tłum ludzi wciąż stanowił dla niej jeszcze morze nie do przepłynięcia. Nawet, jeśli było to wspaniałe widowisko, nie chciała brać w nim udziału. Może za rok ją na nim zobaczą, ale jeszcze nie teraz.
Temat zszedł płynnie z jej pracy na miłosne utarczki Garry'ego. Kiedy dowiedziała się o zerwaniu z Margaux, aż zbladła cała na twarzy.
- Że co? Garry... - szepnęła słabo. W pierwszej chwili pomyślała, że kwestia narzeczeństwa dotyczy właśnie tej drobnej, ślicznej dziewczyny, z którą Garrett był kiedyś tak szczęśliwy. - Ja sądziłam, że... - westchnęła cicho. - Tak mi przykro, Garry... zasługiwałeś na nią. Musisz mi wszystko opowiedzieć, bo nie będę mogła spać po nocach.
Nawet, jeśli obgadali już wszystkie najważniejsze kwestie, to i tak Dorea nie pozwoli wyjść Garry'emu, dopóki ten jej wszystkiego nie opowie. Otworzyła w ten sposób kolejny rozdział swojej starej-nowej księgi, której puste kartki odpowiadające trzem latom nieobecności musiały wypełnić się porzuconymi opowieściami. W ten sposób siedzieli tak do późnego wieczora, wspominając to, co się wydarzyło, wymieniając się wycinkami swojej pamięci, wymieniając się nimi, by każdy zachował spójność myśli.
| zt x3
Temat zszedł płynnie z jej pracy na miłosne utarczki Garry'ego. Kiedy dowiedziała się o zerwaniu z Margaux, aż zbladła cała na twarzy.
- Że co? Garry... - szepnęła słabo. W pierwszej chwili pomyślała, że kwestia narzeczeństwa dotyczy właśnie tej drobnej, ślicznej dziewczyny, z którą Garrett był kiedyś tak szczęśliwy. - Ja sądziłam, że... - westchnęła cicho. - Tak mi przykro, Garry... zasługiwałeś na nią. Musisz mi wszystko opowiedzieć, bo nie będę mogła spać po nocach.
Nawet, jeśli obgadali już wszystkie najważniejsze kwestie, to i tak Dorea nie pozwoli wyjść Garry'emu, dopóki ten jej wszystkiego nie opowie. Otworzyła w ten sposób kolejny rozdział swojej starej-nowej księgi, której puste kartki odpowiadające trzem latom nieobecności musiały wypełnić się porzuconymi opowieściami. W ten sposób siedzieli tak do późnego wieczora, wspominając to, co się wydarzyło, wymieniając się wycinkami swojej pamięci, wymieniając się nimi, by każdy zachował spójność myśli.
| zt x3
Gość
Gość
| 31 marca/1 kwietnia
Zbliżała się północ, kiedy woda w czajniku podgrzała się i prostym zaklęciem została przelana do kubka. Dorea ziewnęła, usta zasłaniając lekko dłonią. To był ich pierwszy wspólny wieczór, który mogli spędzić bez strachu o budzącego się w środku nocy Jamesa i powiek, mimowolnie zamykających się po ciężarem zmęczenia. Miała nadzieję, że ich synek spał spokojnie w ramionach rodziców Samuela. Swoim przyjaciołom była niezmiernie wdzięczna za to, że ich ma i są tak skorzy do pomocy.
Więc ziewnęła drugi raz i podmuchała lekko falującą powierzchnię herbaty, która powoli nabierała barwy brązu przemieszanego z pomarańczą. W salonie zaszeleściła strona gazety. Charlus często je czytał, chociaż Dorea wiedziała, że jako auror zazwyczaj był w centrum wydarzeń opisywanych na pożółkłych stronach tego magicznego brukowca. Łagodny ruch różdżki znów wprawił w ruch stojący na starej piecyku czajnik, by herbata w drugim kubku również mogła się zaparzyć. Zerknęła w stronę salonu. Wszystko było już dobrze. Nocna cisza zapadała głęboko w pamięci, kojarząc ze sobą czas kolacji spędzonej przy ciepłych, pozbawionych problemów rozmowach, przy odrobinę dobrej muzyki i tańca, przy śmiechu, który nie przywodził na myśl ponurych czasów, w jakich żyli.
Wszystko było już dobrze.
Gazeta zaszeleściła i Charlus wstał z kanapy, zapowiadając, że za chwilę przyjdzie. Wyszedł na zewnątrz. Dorea pomyślała, że pewnie poszedł po drewno do kominka.
Zbliżała się północ, kiedy woda w czajniku podgrzała się i prostym zaklęciem została przelana do kubka. Dorea ziewnęła, usta zasłaniając lekko dłonią. To był ich pierwszy wspólny wieczór, który mogli spędzić bez strachu o budzącego się w środku nocy Jamesa i powiek, mimowolnie zamykających się po ciężarem zmęczenia. Miała nadzieję, że ich synek spał spokojnie w ramionach rodziców Samuela. Swoim przyjaciołom była niezmiernie wdzięczna za to, że ich ma i są tak skorzy do pomocy.
Więc ziewnęła drugi raz i podmuchała lekko falującą powierzchnię herbaty, która powoli nabierała barwy brązu przemieszanego z pomarańczą. W salonie zaszeleściła strona gazety. Charlus często je czytał, chociaż Dorea wiedziała, że jako auror zazwyczaj był w centrum wydarzeń opisywanych na pożółkłych stronach tego magicznego brukowca. Łagodny ruch różdżki znów wprawił w ruch stojący na starej piecyku czajnik, by herbata w drugim kubku również mogła się zaparzyć. Zerknęła w stronę salonu. Wszystko było już dobrze. Nocna cisza zapadała głęboko w pamięci, kojarząc ze sobą czas kolacji spędzonej przy ciepłych, pozbawionych problemów rozmowach, przy odrobinę dobrej muzyki i tańca, przy śmiechu, który nie przywodził na myśl ponurych czasów, w jakich żyli.
Wszystko było już dobrze.
Gazeta zaszeleściła i Charlus wstał z kanapy, zapowiadając, że za chwilę przyjdzie. Wyszedł na zewnątrz. Dorea pomyślała, że pewnie poszedł po drewno do kominka.
Gość
Gość
Długo czekał na ten dzień, chociaż wiedział doskonale dlaczego termin wykonania powierzonego zadania przesuwał się w nieskończoność, ustępując miejsca innym sprawom, naznaczonym wyższym priorytetem. Skóra na jego przedramieniu czerniła się zawiłymi liniami Mrocznego Znaku, napawając dumą, przepełniając uczuciem niczym nieograniczonej mocy i utwierdzając w przekonaniu, że został stworzony do wielkich rzeczy - oni zostali, wszyscy razem i każdy z osobna. Równie długo gromadził informacje na temat podmiotów swoich obserwacji, depersonifikując małżeństwo Potterów i widząc w nich zaledwie drogę dotarcia do celu, sprawy większej niż tandetny romans zdrajczyni krwi i marnego aurorzyny, którzy próbowali się bawić w zbawianie świata. Niemało czasu poświęcił na badanie zabezpieczeń nałożonych na ich miejsce zamieszkania, wyznaczył też zależności ich codziennej rutyny, by wybrać najlepszą porę na odwiedziny.
Ciemność ostatniej z marcowych nocy spowijała okolicę, uniemożliwiając dostrzeżenie trzech kłębów czarnego dymu przemieszczających się ze zdecydowaną prędkością ponad Doliną Gordyka, by wylądować nieopodal domu Potterów, w odległości wciąż niezdradzającej ich obecności, lecz pozwalającej na obserwacje. Światło wewnątrz domu zamigotało lekko, zdradzając ruch domowników znajdujących się w środku, po chwili drzwi wejściowe skrzypnęły, a na zewnątrz ukazała się męska sylwetka, kierująca się w stronę położonej kawałek dalej drewutni. Avery nie próbował nawet powstrzymać pełnego zadowolenia uśmiechu wyginającego usta, gdy nie przerywając ciszy rzucił porozumiewawcze spojrzenie swoim towarzyszom - Charlus Potter miał się okazać ich złotą przepustką do domu obłożonego zaklęciami ochronnymi.
Ciemność ostatniej z marcowych nocy spowijała okolicę, uniemożliwiając dostrzeżenie trzech kłębów czarnego dymu przemieszczających się ze zdecydowaną prędkością ponad Doliną Gordyka, by wylądować nieopodal domu Potterów, w odległości wciąż niezdradzającej ich obecności, lecz pozwalającej na obserwacje. Światło wewnątrz domu zamigotało lekko, zdradzając ruch domowników znajdujących się w środku, po chwili drzwi wejściowe skrzypnęły, a na zewnątrz ukazała się męska sylwetka, kierująca się w stronę położonej kawałek dalej drewutni. Avery nie próbował nawet powstrzymać pełnego zadowolenia uśmiechu wyginającego usta, gdy nie przerywając ciszy rzucił porozumiewawcze spojrzenie swoim towarzyszom - Charlus Potter miał się okazać ich złotą przepustką do domu obłożonego zaklęciami ochronnymi.
stars, hide your fires:
let not light see my black and deep desires.
let not light see my black and deep desires.
Zaciągnął się świeżym, chłodnym powietrzem, gdy jego stopy dotknęły podłoża, a ciało nabrało kształtnej, materialnej formy. Jego oczom od razu ukazał się dom, którego szukali. Inny, niż się spodziewał, ale przyglądał mu się uważnie, przeczuwając, że w jego niepozorności czai się coś innego.
Przed podróżą podzielił się ze swoim ojcem i Perseusemi tym, czego dowiedział się od Katyi na temat tych wszystkich zakonników; czym się zajmują, z czym walczą, w co wierzą. Pierścień, który ją wtedy zranił był zagadką, ale nie mógł uwierzyć, że obłożony był czarnomagiczną klatwą. Być może przypadek sprawił, że zapłonął właśnie podczas tej rozmowy. Lecz jeśli nie? Co, jeśli zawierał w sobie potężną, niezwykłą magię, tak wielką jak przysięga wieczysta, którą oni wszyscy złożyli kilka dni wcześniej Czarnemu Panu? Czy oni też mają w swoich szeregach kogoś takiego?
Czarny płaszcz mężczyzny zaszeleścił, gdy się poruszył. Zerknął na Ignotusa, gdy pojawił się tuż obok niego. W jakiś dziwny, niezrozumiały sposób jego obecność dodawała mu siły. A później spojrzał na Persuesa, który był gotów do działania. Zrobił krok w przód i w tej samej chwili rozmył się w powietrzu, a czarny obłok przeleciał bliżej, tuż obok furtki sąsiadów Potterów. Zmaterializował się tam, błyskawicznie sięgając po różdżkę, którą wypełniał jad bazyliszka. Nie było na co czekać. Młody Potter tkwił w zasięgu jego wzroku, przed domem, który z pewnością otoczony był ochronną mocą wielkich zaklęć. Nie zamierzał ryzykować życiem ani zdrowiem swoim i swoich towarzyszy. Skierował dłoń w jego stronę.
On... Zorientował się, że ktoś jest w pobliżu. Uniósł wzrok, a później głowę, spoglądając w jego kierunku, przeszukując spojrzeniem najbliższe otoczenie. Niefortunnie, jedyne co mógł ujrzeć to zakapturzonego czarodzieja w srebrnej masce Śmieriożercy. Być może chciał coś powiedzieć, sięgnąć za pasek, za którym być może chowała się jego różdżka, lecz nie zdążył. Biedak. Może w innym wcieleniu Mulciberowi byłoby przykro na myśl, co go czeka.
— Imperio!— wypowiedział miękko, pozwalając, by lekkie światło ugodziło Pottera w pierś, czyniąc Ramseya panem jego woli. Już nie będzie krzyczał, nie będzie rzucał w ic kierunku zaklęć. Będzie posłuszny. I cichy. Niezależnie od tego, co mu uczynią.
Przed podróżą podzielił się ze swoim ojcem i Perseusemi tym, czego dowiedział się od Katyi na temat tych wszystkich zakonników; czym się zajmują, z czym walczą, w co wierzą. Pierścień, który ją wtedy zranił był zagadką, ale nie mógł uwierzyć, że obłożony był czarnomagiczną klatwą. Być może przypadek sprawił, że zapłonął właśnie podczas tej rozmowy. Lecz jeśli nie? Co, jeśli zawierał w sobie potężną, niezwykłą magię, tak wielką jak przysięga wieczysta, którą oni wszyscy złożyli kilka dni wcześniej Czarnemu Panu? Czy oni też mają w swoich szeregach kogoś takiego?
Czarny płaszcz mężczyzny zaszeleścił, gdy się poruszył. Zerknął na Ignotusa, gdy pojawił się tuż obok niego. W jakiś dziwny, niezrozumiały sposób jego obecność dodawała mu siły. A później spojrzał na Persuesa, który był gotów do działania. Zrobił krok w przód i w tej samej chwili rozmył się w powietrzu, a czarny obłok przeleciał bliżej, tuż obok furtki sąsiadów Potterów. Zmaterializował się tam, błyskawicznie sięgając po różdżkę, którą wypełniał jad bazyliszka. Nie było na co czekać. Młody Potter tkwił w zasięgu jego wzroku, przed domem, który z pewnością otoczony był ochronną mocą wielkich zaklęć. Nie zamierzał ryzykować życiem ani zdrowiem swoim i swoich towarzyszy. Skierował dłoń w jego stronę.
On... Zorientował się, że ktoś jest w pobliżu. Uniósł wzrok, a później głowę, spoglądając w jego kierunku, przeszukując spojrzeniem najbliższe otoczenie. Niefortunnie, jedyne co mógł ujrzeć to zakapturzonego czarodzieja w srebrnej masce Śmieriożercy. Być może chciał coś powiedzieć, sięgnąć za pasek, za którym być może chowała się jego różdżka, lecz nie zdążył. Biedak. Może w innym wcieleniu Mulciberowi byłoby przykro na myśl, co go czeka.
— Imperio!— wypowiedział miękko, pozwalając, by lekkie światło ugodziło Pottera w pierś, czyniąc Ramseya panem jego woli. Już nie będzie krzyczał, nie będzie rzucał w ic kierunku zaklęć. Będzie posłuszny. I cichy. Niezależnie od tego, co mu uczynią.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Pojawiłem się przed domem Potterów pod moją ulubioną postacią czarnej mgły. Razem z Ramseyem i Perseusem. Mroczny Znak na moim ramieniu piekł nieustannie przypominając, dlaczego się tu znalazłem. Z drugiej strony wcale takiego przypomnienia nie potrzebowałem. Byłem świadom tego, co zamierzamy zrobić, po co przybyliśmy. Dowiedziałem się tego i owego o małżeństwie, któremu zakładaliśmy dzisiaj wizytę. Niedawno obchodzili chrzciny swojego małego synka. Jak wzruszająco. Wyciągnąłem różdżkę przyglądając się jej uważnie. Pogładziłem jej czarne w tym świetle drewno. Czułem drzemiącą w niej moc czekającą tylko aż wreszcie ją wyzwolę. Od ostatniego spotkania w piwnicach Wywerny, odkąd na moim ramieniu pojawiła się czaszka z wężem miałem wrażenie, że ta czarna siła tkwiąca od zawsze w jej rdzeniu stała się silniejsza niż niegdyś. Jakby bardziej nieokiełznana, gotowa wybuchnąć w każdej sekundzie. Dzisiaj zamierzałem pozwolić jej siać zniszczenie dokładnie tak, jak tego chciała. Spojrzałem na Ramseya zanim zamienił się w czarny obłok dymu, a potem znowu na dom, w którym nieświadomi niczego Potterowie spędzali jeden z wielu nudnych wieczorów. Potem obejrzałem się na Perseusa i w milczeniu skinąłem mu głową. Założyłem na twarz białą, przerażającą maskę. A potem poszedłem w ślady syna. Zmaterializowałem się tuż obok syna, kiedy Potter był już pod imperiusem.
- Zaprosisz gości do domu, prawda? Nie wypada żeby marzli na dworze - zwróciłem się do naszego gospodarza, który popatrzył na mnie nieprzytomnie, a potem uśmiechnął się i skłonił prowadząc nas wprost do swojej rodziny. Gdyby tylko wiedział, kogo sprowadza na swoją młodziutką żonę... Uśmiechałem się pod maską. Po raz pierwszy odkąd opuściłam więzienie czułem się prawdziwie wolny.
- Zaprosisz gości do domu, prawda? Nie wypada żeby marzli na dworze - zwróciłem się do naszego gospodarza, który popatrzył na mnie nieprzytomnie, a potem uśmiechnął się i skłonił prowadząc nas wprost do swojej rodziny. Gdyby tylko wiedział, kogo sprowadza na swoją młodziutką żonę... Uśmiechałem się pod maską. Po raz pierwszy odkąd opuściłam więzienie czułem się prawdziwie wolny.
Beware that, when fighting monsters, you yourself do not become a monster... for when you gaze long into the abyss. The abyss gazes also into you.
Ignotus Mulciber
Zawód : pośrednik nielegalnych transakcji
Wiek : 53
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
You’ll find my crown on the head of a creature
And my name on the lips of the dead
And my name on the lips of the dead
OPCM : 15 +1
UROKI : 15 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 30 +3
ZWINNOŚĆ : 3
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Strona 2 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
Kuchnia
Szybka odpowiedź