Kuchnia
Strona 4 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Kuchnia
Skąpane w promieniach słońca i bieli pomieszczenie, skromne, ale mieszczące wszystko, czego kobieta potrzebuje do gotowania. Na blacie przy oknie stoi w doniczce niewysokie drzewko, wiecznie zielone, prezent ślubny od rodziców Charlusa.
Łamiąca się pod butem różdżka wwierciła się koślawym dysonansem w jej głowę. Zmysły zaczynały być coraz bardziej świadome otaczających ją zdarzeń, klątwy zaczynały puszczać, nie podtrzymywane magią. Nie chciała się podnosić z podłogi, nie chciała patrzeć na twarz Charlusa, która zdawała się być równie kamienna, co maski tych, którzy przed nimi stali. Nie ruszała się, próbując powstrzymać spazmatyczne drgania swoich płuc, starające się nadgonić spowodowany bólem zatrzymany rytm oddechów. Nie minęła nawet chwila, kiedy znów zaszlochała niekontrolowanie.
- Zostawcie go – jęknęła. – On nic nie wie – a przecież wiedział wszystko. – Nie dowiecie się od nas o Zakonie absolutnie niczego. Nie, nie, zostawcie go, błagam!
Słysząc krzyki swojego męża, zadrżała, zaciskając zęby, aż ich powierzchnia starła się o siebie w nieprzyjemnym zgrzycie. Zacisnęła powieki. Czy to cierpienie było warte wszystkich sekretów, których dotrzymywała, będąc w Zakonie Feniksa? Może zgodziliby się zostawić ich w spokoju… albo chociaż jedno z nich, żeby James mógł wychować się z dala od gniazda tych bestii. Niech zabiją ją, niech zostawią Charlusa. Podniosła się do siadu – z trudem i bólem przyjmując na siebie kolejne krwiste ślady w miejscach, na których przesunął się magiczny łańcuch. Popatrzyła po nich, mimo że obraz zamazywał się jej przez łzy, kolejną falę cierpienia jej męża, kolejny jego ból spowodowany torturami. Mieli maski. Tworzyła się trzecia siła. Na razie skryta w mroku, nieujawniona nikomu. A więc...
- Charłaki… - zaklęcia, które wycelowane były w Charlusa, nie czyniąc mu wielkiej szkody, dodały jej trochę siły. Nie byli niezniszczalni, ich różdżki były kapryśne albo moc jeszcze zbyt słaba, by doprowadzić człowieka do krańców jego wytrzymałości. Ten moment trwał jednak zdecydowanie zbyt krótko. Jej wzrok potoczył się za dłonią jednego z nich, uszy wykrzywił tak znany dźwięk grzechotki. Położyła ją tam dzisiaj rano, kiedy niosła śpiącego Jamesa do jego pokoiku. Pokręciła panicznie głową, patrząc przerażona na Charlusa. Coś wywróciło się w jej żołądku. Im mogło stać się cokolwiek, mogli utoczyć im hektolitry krwi i torturować niezliczoną ilość godzin, ale James… on był nietykalny. – Charlus, słyszysz mnie? Charlie! Nie mów im! NIE MÓW IM O JAMESIE!
Jej słowa nic nie dały, a głos jej męża, zdradzający tak dokładną informację, wywołał u niej krzyk rozpaczy. Zaczęła się szarpać, chcąc się wyrwać z pęt czarnomagicznego zaklęcia, którego efekty już znaczyły krwią jej własną skórę. Musiała się ratować. Zrobić cokolwiek, żeby uczynić tę sytuację bezpieczną dla jej małego synka. On musiał żyć. Musiał.
- FLARA! – wrzasnęła, w ostatniej desperackiej woli – Leć!
Na piętrze spanikowana sowa uniosła się, trzepocząc przeraźliwie skrzydłami i hucząc, jakby sam diabeł ją gonił. W gabinecie, w którym mieściła się jej żerdź, znajdowało się wiecznie otwarte małe okienko, przez które mogła swobodnie wlatywać i wylatywać. Pomieszczenie było magicznie zabezpieczone przed napływającym zimnem, dlatego nikomu to nigdy nie przeszkadzało. Pazurki Flary skrobnęły o futrynę i wyleciała na marcową noc, szukając miejsca, do którego mogła dolecieć. Dorea miała nadzieję, że znajdzie któregoś z ich przyjaciół – ostatnio wysyłała krótki list do Samuela, może go pamiętała, wcześniej do Garretta, Margaux. Na litość samego Merlina, niech Flara znajdzie kogokolwiek, kto będzie mógł im pomóc. Istniał przecież cień szansy.
- Niedługo dotrą tu aurorzy – wycharczała. – Wynoście się stąd. Nigdy nie odnajdziecie Zakonu Feniksa.
- Zostawcie go – jęknęła. – On nic nie wie – a przecież wiedział wszystko. – Nie dowiecie się od nas o Zakonie absolutnie niczego. Nie, nie, zostawcie go, błagam!
Słysząc krzyki swojego męża, zadrżała, zaciskając zęby, aż ich powierzchnia starła się o siebie w nieprzyjemnym zgrzycie. Zacisnęła powieki. Czy to cierpienie było warte wszystkich sekretów, których dotrzymywała, będąc w Zakonie Feniksa? Może zgodziliby się zostawić ich w spokoju… albo chociaż jedno z nich, żeby James mógł wychować się z dala od gniazda tych bestii. Niech zabiją ją, niech zostawią Charlusa. Podniosła się do siadu – z trudem i bólem przyjmując na siebie kolejne krwiste ślady w miejscach, na których przesunął się magiczny łańcuch. Popatrzyła po nich, mimo że obraz zamazywał się jej przez łzy, kolejną falę cierpienia jej męża, kolejny jego ból spowodowany torturami. Mieli maski. Tworzyła się trzecia siła. Na razie skryta w mroku, nieujawniona nikomu. A więc...
- Charłaki… - zaklęcia, które wycelowane były w Charlusa, nie czyniąc mu wielkiej szkody, dodały jej trochę siły. Nie byli niezniszczalni, ich różdżki były kapryśne albo moc jeszcze zbyt słaba, by doprowadzić człowieka do krańców jego wytrzymałości. Ten moment trwał jednak zdecydowanie zbyt krótko. Jej wzrok potoczył się za dłonią jednego z nich, uszy wykrzywił tak znany dźwięk grzechotki. Położyła ją tam dzisiaj rano, kiedy niosła śpiącego Jamesa do jego pokoiku. Pokręciła panicznie głową, patrząc przerażona na Charlusa. Coś wywróciło się w jej żołądku. Im mogło stać się cokolwiek, mogli utoczyć im hektolitry krwi i torturować niezliczoną ilość godzin, ale James… on był nietykalny. – Charlus, słyszysz mnie? Charlie! Nie mów im! NIE MÓW IM O JAMESIE!
Jej słowa nic nie dały, a głos jej męża, zdradzający tak dokładną informację, wywołał u niej krzyk rozpaczy. Zaczęła się szarpać, chcąc się wyrwać z pęt czarnomagicznego zaklęcia, którego efekty już znaczyły krwią jej własną skórę. Musiała się ratować. Zrobić cokolwiek, żeby uczynić tę sytuację bezpieczną dla jej małego synka. On musiał żyć. Musiał.
- FLARA! – wrzasnęła, w ostatniej desperackiej woli – Leć!
Na piętrze spanikowana sowa uniosła się, trzepocząc przeraźliwie skrzydłami i hucząc, jakby sam diabeł ją gonił. W gabinecie, w którym mieściła się jej żerdź, znajdowało się wiecznie otwarte małe okienko, przez które mogła swobodnie wlatywać i wylatywać. Pomieszczenie było magicznie zabezpieczone przed napływającym zimnem, dlatego nikomu to nigdy nie przeszkadzało. Pazurki Flary skrobnęły o futrynę i wyleciała na marcową noc, szukając miejsca, do którego mogła dolecieć. Dorea miała nadzieję, że znajdzie któregoś z ich przyjaciół – ostatnio wysyłała krótki list do Samuela, może go pamiętała, wcześniej do Garretta, Margaux. Na litość samego Merlina, niech Flara znajdzie kogokolwiek, kto będzie mógł im pomóc. Istniał przecież cień szansy.
- Niedługo dotrą tu aurorzy – wycharczała. – Wynoście się stąd. Nigdy nie odnajdziecie Zakonu Feniksa.
Gość
Gość
Raczył się herbatą ponownie, czyniąc z niej zupełnie spowszedniały element sceny zionącej absurdem - oto popijał aromatycznego earl greya zupełnie nieporuszony skręcającym się na podłodze nieopodal Charlusem, którego jęki bólu rozbrzmiewały z każdą sekundą coraz donośniej. Czy to nie śmieszne, że mieli przed sobą dwójkę podobno świetnych aurorów, członków Zakonu Feniksa, a rozbrojenie ich, nagięcie do swojej woli i zadeptanie w ich własnym domu było aż tak proste? Właśnie to doskonale pokazywało, na jak wiele porywała się organizacja Dumbledore’a, sądząc, że są gotowi do walki - i że mają jakiekolwiek szanse na odniesienie zwycięstwa nad siłą, której samej nie rozumieli i która już wkrótce miała pochłonąć cały świat i zmienić jego losy.
Błagała. Okazywała słabość po raz kolejny, wszak przed laty ta sama słabość skazała ją na wydziedziczenie i pogardę należną zdrajcom. Usta Perseusa skrzywiły się w szpetnym grymasie skrytym pod upiorną maską; Dorea niegdyś Black zdradziła resztki swojego dziedzictwa, by w imię miłości do plugawego Pottera odrzeć się z ostatnich strzępów godności i zrobić coś, czego nie zrobiłby żadnej z jej przodków - błagać o litość. Szkoda, wielka szkoda, przyjdzie im umierać jako tchórze. Charłaki. Czy to nie ona i jej mąż nie potrafili zrobić użytku z różdżek? Zaśmiał się krótko, a chłodne, pozbawione wesołości nuty rozbrzmiały we wnętrzu pomieszczenia, gdy przestąpił krok w stronę ciemnowłosej.
- Nie jestem pewien czy powinienem ci gratulować odwagi, czy współczuć bezmyślności - czy rozsądnie było podjudzać tych, na których łaskę była zdana? - Ale dość pogaduszek, to nie jest spotkanie towarzyskie - uciął więc pogawędki, przechodząc do meritum. - Crucio - wypowiedział inkantację niemalże nonszalancko, chociaż jego głos brzmiał nieco ostrzej, a zlepek sylab pochłonął przepełniającą go determinację, by odrobiną bólu przywrócić Dorei zdrowy rozsądek. Nieoczekiwany zwrot akcji, kto by pomyślał, że jedna grzechotka może wywołać aż takie zamieszanie? Nawet Charlus ożywił się nieznacznie, wbrew protestom swej nadobnej małżonki dzieląc się informacją o ich dziecku i miejscu jego przebywania.
- James prześpi spokojnie tę noc - kłamał jak z nut, był przecież święcie przekonany o tym, że złe ziarno nigdy nie przyniesie dobrych plonów, a więc razem z Potterami należało zetrzeć z ziemi wszelki ślad po nich. A może nie kłamał? Ta noc czy inna, mały James nie ucieknie przed swoim przeznaczeniem, a nim, zamiast kołyski, był grób. - jeśli będziecie kooperatywni. Nazwiska i lokalizacja kwatery, teraz - ponaglił, odstawiając filiżankę na porcelanowy spodek, jakby miało to w jakiś sposób uzewnętrznić jego narastające zniecierpliwienie. Teraz. W swoim apelu do troskliwych rodziców przejętych swoim pierworodnym zwracał się również do Charlusa, doskonale wiedząc, że będąc pod wpływem klątwy okazywał się być bardziej rozmownym od Dorei. Skrzywił się po raz kolejny, gdy nagły krzyk kobiety zranił jego uszy, a wieczorny mrok pochłonął sowę, której nie dało się dostrzec nawet przez kuchenne okno. Tylko czy sowa bez listu, zagubione, zlęknione zwierzę bez konkretnego adresu, mogła cokolwiek zmienić?
- Nie rozumiesz. Zakon Feniksa to już relikt przeszłości - naprawdę tego nie widzisz, Doreo? - Jest martwy, tak samo jak wy - nie zawrócisz kijem rzeki, pani Potter.
Błagała. Okazywała słabość po raz kolejny, wszak przed laty ta sama słabość skazała ją na wydziedziczenie i pogardę należną zdrajcom. Usta Perseusa skrzywiły się w szpetnym grymasie skrytym pod upiorną maską; Dorea niegdyś Black zdradziła resztki swojego dziedzictwa, by w imię miłości do plugawego Pottera odrzeć się z ostatnich strzępów godności i zrobić coś, czego nie zrobiłby żadnej z jej przodków - błagać o litość. Szkoda, wielka szkoda, przyjdzie im umierać jako tchórze. Charłaki. Czy to nie ona i jej mąż nie potrafili zrobić użytku z różdżek? Zaśmiał się krótko, a chłodne, pozbawione wesołości nuty rozbrzmiały we wnętrzu pomieszczenia, gdy przestąpił krok w stronę ciemnowłosej.
- Nie jestem pewien czy powinienem ci gratulować odwagi, czy współczuć bezmyślności - czy rozsądnie było podjudzać tych, na których łaskę była zdana? - Ale dość pogaduszek, to nie jest spotkanie towarzyskie - uciął więc pogawędki, przechodząc do meritum. - Crucio - wypowiedział inkantację niemalże nonszalancko, chociaż jego głos brzmiał nieco ostrzej, a zlepek sylab pochłonął przepełniającą go determinację, by odrobiną bólu przywrócić Dorei zdrowy rozsądek. Nieoczekiwany zwrot akcji, kto by pomyślał, że jedna grzechotka może wywołać aż takie zamieszanie? Nawet Charlus ożywił się nieznacznie, wbrew protestom swej nadobnej małżonki dzieląc się informacją o ich dziecku i miejscu jego przebywania.
- James prześpi spokojnie tę noc - kłamał jak z nut, był przecież święcie przekonany o tym, że złe ziarno nigdy nie przyniesie dobrych plonów, a więc razem z Potterami należało zetrzeć z ziemi wszelki ślad po nich. A może nie kłamał? Ta noc czy inna, mały James nie ucieknie przed swoim przeznaczeniem, a nim, zamiast kołyski, był grób. - jeśli będziecie kooperatywni. Nazwiska i lokalizacja kwatery, teraz - ponaglił, odstawiając filiżankę na porcelanowy spodek, jakby miało to w jakiś sposób uzewnętrznić jego narastające zniecierpliwienie. Teraz. W swoim apelu do troskliwych rodziców przejętych swoim pierworodnym zwracał się również do Charlusa, doskonale wiedząc, że będąc pod wpływem klątwy okazywał się być bardziej rozmownym od Dorei. Skrzywił się po raz kolejny, gdy nagły krzyk kobiety zranił jego uszy, a wieczorny mrok pochłonął sowę, której nie dało się dostrzec nawet przez kuchenne okno. Tylko czy sowa bez listu, zagubione, zlęknione zwierzę bez konkretnego adresu, mogła cokolwiek zmienić?
- Nie rozumiesz. Zakon Feniksa to już relikt przeszłości - naprawdę tego nie widzisz, Doreo? - Jest martwy, tak samo jak wy - nie zawrócisz kijem rzeki, pani Potter.
stars, hide your fires:
let not light see my black and deep desires.
let not light see my black and deep desires.
The member 'Perseus Avery' has done the following action : rzut kością
'k100' : 42
'k100' : 42
Aromat herbaty kusił, a milczenie Perseusa i Vitalija mogły świadczyć jedynie o tym, że smakuje tak samo doskonale jak pachnie. Dorea była unieruchomiona, Charlus unieszkodliwiony i całkowicie pod jego własną kontrolą — mogli więc poświęcić kilka chwil na dobre obyczaje i ocenę gościnności gospodarzy. Potter zachowywał się nienagannie, przyzwoicie jak zapewne nigdy dotąd. Odpowiadał na pytania zgodnie z prawdą, czynił to, co chcieli by zrobił. Tylko jego żona plotła bez sensu. Odzywała się nieproszona, zupełnie nie na temat.
— Charlusie, nie wychowałeś swojej żony, jak należy — mruknął, patrząc na niego niemalże ze współczuciem. — Powiedz jej, żeby zachowywała się odpowiednio. Powinna odpowiadać na zadawane pytania. Nic więcej.— Głos miał miękki, melodyjny, płynny, jakby był najprawdziwszym przyjacielem rodziny, a w tej chwili — może nim był. Na pewno ostatnim, jakiego będą widzieć na oczy.
— James. James Potter— powtórzył z zamyśleniem i podniósł się, wciąż trzymając grzechotkę w dłoniach. Czekał, aż Charlus odpowie ojcu, wspomni, gdzie znajduje się dzieciak. Oczywiście, on sam nie był ich celem — niewiele mógł im pomóc w sprawie Zakonu. Ale z pewnością stanowił doskonałą zachętę dla niechcących współpracy rodziców. Zwrócił więc twarz w kierunku pyskatej Dorei, której obelga nieco go ubodła. Nazwała ich charłakami? Śmierciożercy bawili się w tej chwili o wiele lepiej niż Dorea i jej zakonowy mąż.
— Crucio — wyszeptał zaraz po Perseusie, różdżką celując w panią Potter. — Charlusie — rzekł nagląco, ostro. Patrzył jednak na Doreę, widząc oczyma własnej wyobraźni, jak jej drobne, wątłe ciało topi się w płomieniach, jak deski jej własnego domu przygniatają ją do ziemi i czynią jej bezpieczne miejsce grobowcem.
— Charlusie, nie wychowałeś swojej żony, jak należy — mruknął, patrząc na niego niemalże ze współczuciem. — Powiedz jej, żeby zachowywała się odpowiednio. Powinna odpowiadać na zadawane pytania. Nic więcej.— Głos miał miękki, melodyjny, płynny, jakby był najprawdziwszym przyjacielem rodziny, a w tej chwili — może nim był. Na pewno ostatnim, jakiego będą widzieć na oczy.
— James. James Potter— powtórzył z zamyśleniem i podniósł się, wciąż trzymając grzechotkę w dłoniach. Czekał, aż Charlus odpowie ojcu, wspomni, gdzie znajduje się dzieciak. Oczywiście, on sam nie był ich celem — niewiele mógł im pomóc w sprawie Zakonu. Ale z pewnością stanowił doskonałą zachętę dla niechcących współpracy rodziców. Zwrócił więc twarz w kierunku pyskatej Dorei, której obelga nieco go ubodła. Nazwała ich charłakami? Śmierciożercy bawili się w tej chwili o wiele lepiej niż Dorea i jej zakonowy mąż.
— Crucio — wyszeptał zaraz po Perseusie, różdżką celując w panią Potter. — Charlusie — rzekł nagląco, ostro. Patrzył jednak na Doreę, widząc oczyma własnej wyobraźni, jak jej drobne, wątłe ciało topi się w płomieniach, jak deski jej własnego domu przygniatają ją do ziemi i czynią jej bezpieczne miejsce grobowcem.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
The member 'Ramsey Mulciber' has done the following action : rzut kością
'k100' : 10
'k100' : 10
Kuchnia, stanowiąca niegdyś przytulne serce domu, wypełniona ciepłem, zapachem świeżo pieczonego chleba i wesołym gaworzeniem Jamesa, siedzącego w swoim ulubionym krzesełku, stała się zamglonym wrakiem, przerażającym miejscem, jednocześnie tak znajomym i tak obcym. Leżący Charlus widział dokładnie boki drewnianych szafek, boazerię, dywan, nóżki foteli, wokół których zebrał się kurz, ale nie czuł spokoju, zazwyczaj ogarniającego go w znajomych kątach. Opanowała go...pustka. Nie panika, nie strach, nie przerażenie, do tego nie był zdolny, otumaniony skutecznym Imperiusem. Pozostawał bierny na kolejne nieudane zaklęcia, bierny na toczące się ponad jego głową rozmowy. Całe jego jestestwo ograniczyło się do tej bolesnej bezczynności, nieco nadszarpniętej dopiero krzykiem Dorei.
Nie mów im o Jamesie. Słyszał to wyraźnie, przetwarzał, rozumiał, co właśnie robił, a z kącików oczu znowu popłynęły strumyczki gorących łez, zsuwające się po nosie, policzku, kapiące na drewnianą podłogę, lecz fizjologiczna reakcja była jedyną, na jaką mógł sobie pozwolić. Imperio zawładnęło nim całkowicie.
- James...u dziadków - powtórzył chaotycznie, z całych sił starając się pohamować następne słowa, cisnące się na usta, ale siły wystarczyło mu jedynie na ułamki sekund. Spierzchnięte i wilgotne od łez wargi zadrżały, gdy wypowiadał następne zdania. Zdradzając swoją rodzinę. Zdradzając przyjaciół. - Mieszkają trochę dalej, w Dolinie Godryka, tuż za cmentarzem - wychrypiał, mrugając zawzięcie. Chciał zobaczyć Doreę, chciał bez słów pokazać jej, że przeprasza, że żałuje, ale...że nie ma wyjścia. Udało mu się, przekręcił głowę tak, że mógł spojrzeć na swoją żonę i właśnie jej widok sprawił, że w Charlusie obudziła się resztka świadomości. Jeszcze nie szaleńcza, nie mocna, ale wystarczająca, by zagryzł wargi do krwi i powstrzymał słowa, cisnące się tam od razu po pytaniach, rzucanych przez gości. Czerwona ciecz popłynęła po brodzie i Potter wierzgnął dziko, opierając się zaklęciu, a przy okazji jego długa noga zamachnęła się przypadkowo w stronę stojącego obok Ramseya, być może zadając mu bolesnego kopniaka.
Nie mów im o Jamesie. Słyszał to wyraźnie, przetwarzał, rozumiał, co właśnie robił, a z kącików oczu znowu popłynęły strumyczki gorących łez, zsuwające się po nosie, policzku, kapiące na drewnianą podłogę, lecz fizjologiczna reakcja była jedyną, na jaką mógł sobie pozwolić. Imperio zawładnęło nim całkowicie.
- James...u dziadków - powtórzył chaotycznie, z całych sił starając się pohamować następne słowa, cisnące się na usta, ale siły wystarczyło mu jedynie na ułamki sekund. Spierzchnięte i wilgotne od łez wargi zadrżały, gdy wypowiadał następne zdania. Zdradzając swoją rodzinę. Zdradzając przyjaciół. - Mieszkają trochę dalej, w Dolinie Godryka, tuż za cmentarzem - wychrypiał, mrugając zawzięcie. Chciał zobaczyć Doreę, chciał bez słów pokazać jej, że przeprasza, że żałuje, ale...że nie ma wyjścia. Udało mu się, przekręcił głowę tak, że mógł spojrzeć na swoją żonę i właśnie jej widok sprawił, że w Charlusie obudziła się resztka świadomości. Jeszcze nie szaleńcza, nie mocna, ale wystarczająca, by zagryzł wargi do krwi i powstrzymał słowa, cisnące się tam od razu po pytaniach, rzucanych przez gości. Czerwona ciecz popłynęła po brodzie i Potter wierzgnął dziko, opierając się zaklęciu, a przy okazji jego długa noga zamachnęła się przypadkowo w stronę stojącego obok Ramseya, być może zadając mu bolesnego kopniaka.
I show not your face but your heart's desire
The member 'Ain Eingarp' has done the following action : rzut kością
'k100' : 22
'k100' : 22
Dorea nie była chętna do współpracy. Była zdecydowanie zbyt uparta, zbyt butna. Nawet Charlus pod wpływem imperiusa próbował walczyć. Było to irytujące. Odrobinę przynajmniej. Ale w gruncie rzeczy podziwiałem tę dwójkę. Ciekaw byłem, ilu z popleczników Czarnego Pana wykazałoby się podobną determinacją w ukryciu jego tożsamości. Nieznacznie poruszyłem ręką, na której widniał mroczny znak. Przypominał o obowiązku, który podjąłem, o obietnicy, którą złożyłem. Siebie byłem pewien, ale czy inni Śmierciożercy też potrafiliby zachować wszystkie najważniejsze tajemnice dla siebie? W to wątpiłem. W gruncie rzeczy wielu z nich było zapatrzonymi w swoje przerośnięte ego chłopcami, którzy dopiero uczyli się życia. Dlatego podziwiałem upór Potterów, nawet jeśli wiedziałem, że jest bezcelowy. Są sposoby, żeby zmusić do mówienia każdego. Nawet tych hardych.
- Znajdziemy - zapewniłem. - Tak jak znaleźliśmy was, tak jak znaleźliśmy innych. Kwestia czasu.
Jej słowa spłynęły po mnie, nie robiły na mnie większego wrażenia. Rozpaczliwe próby ucieczki, ratunku, mogłem udawać, że ich nie słyszę. Ostatecznie, przed chwilą zwijała się w bólu porażona rzuconym przeze mnie Crucio. Zawsze mogłem je powtórzyć. Nie zamierzałem jednak. Dorea Potter najwyraźniej nie była osobą, którą tak łatwo dało się złamać przy pomocy bólu. Może gdybyśmy ściągnęli tu jej dziecko albo pobawili się nieco dłużej. Każdego da się złamać w ten czy inny sposób. Nie mieliśmy na to jednak czasu. Czarnego Pana obchodziły efekty i to w miarę szybkie. Nic nam nie da wyciągnięcie informacji za miesiąc. Mogą się zdezaktualizować.
- Imperio - skupiłem się na zaklęciu kontroli umysłu. Zamierzałem wyciągnąć z niej wszystkie informacje. I to teraz.
- Znajdziemy - zapewniłem. - Tak jak znaleźliśmy was, tak jak znaleźliśmy innych. Kwestia czasu.
Jej słowa spłynęły po mnie, nie robiły na mnie większego wrażenia. Rozpaczliwe próby ucieczki, ratunku, mogłem udawać, że ich nie słyszę. Ostatecznie, przed chwilą zwijała się w bólu porażona rzuconym przeze mnie Crucio. Zawsze mogłem je powtórzyć. Nie zamierzałem jednak. Dorea Potter najwyraźniej nie była osobą, którą tak łatwo dało się złamać przy pomocy bólu. Może gdybyśmy ściągnęli tu jej dziecko albo pobawili się nieco dłużej. Każdego da się złamać w ten czy inny sposób. Nie mieliśmy na to jednak czasu. Czarnego Pana obchodziły efekty i to w miarę szybkie. Nic nam nie da wyciągnięcie informacji za miesiąc. Mogą się zdezaktualizować.
- Imperio - skupiłem się na zaklęciu kontroli umysłu. Zamierzałem wyciągnąć z niej wszystkie informacje. I to teraz.
Beware that, when fighting monsters, you yourself do not become a monster... for when you gaze long into the abyss. The abyss gazes also into you.
Ignotus Mulciber
Zawód : pośrednik nielegalnych transakcji
Wiek : 53
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
You’ll find my crown on the head of a creature
And my name on the lips of the dead
And my name on the lips of the dead
OPCM : 15 +1
UROKI : 15 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 30 +3
ZWINNOŚĆ : 3
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
The member 'Vitalij Karkarow' has done the following action : rzut kością
'k100' : 76
'k100' : 76
Dorea, choć trafiła ją klątwa imperiusa, miała w sobie dość trzeźwości i silnej woli, by nie czuć się zmuszoną do wyjawienia jakiegokolwiek sekretu Zakonu. Lwia odwaga i zapalczywość, z jaką odmawiała współpracy, pozostały w niej silne: była w stanie sprzeciwić się rozkazowi wyjawienia nazwisk swoich przyjaciół.
Przed ujawnieniem umiejscowienia kwatery Zakonu chroni ją Zaklęcie Fideliusa, którego Imperius nie przełamuje.
MG stwierdził, że Dorea nie jest w stanie wyjawić żadnych informacji, ponieważ wystawia się Rycerzom na tacy - nie próbuje się bronić. Dogadane wątki nie mają i nigdy nie będą miały wpływu na główną fabułę forum.
Przed ujawnieniem umiejscowienia kwatery Zakonu chroni ją Zaklęcie Fideliusa, którego Imperius nie przełamuje.
MG stwierdził, że Dorea nie jest w stanie wyjawić żadnych informacji, ponieważ wystawia się Rycerzom na tacy - nie próbuje się bronić. Dogadane wątki nie mają i nigdy nie będą miały wpływu na główną fabułę forum.
Z jej ust znów wyrwał się stęk spowodowany bólem. Mięśnie rwały przez krótką chwilę, w żołądku znów coś się wywróciło, zmusiło ją do skulenia się, przyciągnięcia do siebie kolan chociaż na tyle, by zniwelować to uczucie. Czuła jak na jej skroni pojawiają się pierwsze, niewielkie kropelki potu. Mimo że klątwa nie była rzucona nad wyraz celnie, i tak dotarła do samych trzewi, drapiąc, piekąc, frustrując.
Patrzyła na Charlusa z ogromnym żalem, kiedy tak łatwo oddawał w ręce tych zwyrodnialców ich własne dziecko. To samo, o które razem tak dbali, które razem kładli do snu i które tak całkiem niedawno świętowało swoje chrzciny w towarzystwie ich najbliższych przyjaciół. Charlus, coś ty zrobił, coś ty zrobił swojemu własnemu synowi...
Przeniosła wilgotne spojrzenie na twarz tego, który stał najbliżej niej. Skądś kojarzyła ten głos, ale znajomość tembru niknęła ponuro gdzieś w otchłani jej myśli. Zacisnęła drżące od nadmiaru emocji usta, zdeterminowana do tego, by tajemnice Zakonu Feniksa zabrać ze sobą choćby nawet i do grobu.
- Reliktem przeszłości możecie nazywać jedynie siebie - wycharczała gniewnie, patrząc na nich mimo bólu, jaki cały czas czuła. - A ja nie mam zamiar...
Myśli pogalopowały w zupełnie innym kierunku, urwały się w pół zdania, wzrok opadł, źrenice się rozszerzyły, usta nie wykrzywiały się w grymasie wściekłości. Krew jakby zwolniła, czyniąc tę sytuację absurdalnie spokojną, pozbawioną niebezpieczeństwa i braku możliwości ruchu.
Uniosła na nich oczy, wędrując beznamiętnym spojrzeniem po maskach. Nie poruszyła nawet ustami, chociaż mogłaby przysiąc, że zmusiła kącik swoich ust do drgnięcia.
Ale drgnięcie nie było wypowiedzianym słowem. Milczała. Niech tajemnice Dumbledore'a umrą w tym spokoju razem z nimi.
Patrzyła na Charlusa z ogromnym żalem, kiedy tak łatwo oddawał w ręce tych zwyrodnialców ich własne dziecko. To samo, o które razem tak dbali, które razem kładli do snu i które tak całkiem niedawno świętowało swoje chrzciny w towarzystwie ich najbliższych przyjaciół. Charlus, coś ty zrobił, coś ty zrobił swojemu własnemu synowi...
Przeniosła wilgotne spojrzenie na twarz tego, który stał najbliżej niej. Skądś kojarzyła ten głos, ale znajomość tembru niknęła ponuro gdzieś w otchłani jej myśli. Zacisnęła drżące od nadmiaru emocji usta, zdeterminowana do tego, by tajemnice Zakonu Feniksa zabrać ze sobą choćby nawet i do grobu.
- Reliktem przeszłości możecie nazywać jedynie siebie - wycharczała gniewnie, patrząc na nich mimo bólu, jaki cały czas czuła. - A ja nie mam zamiar...
Myśli pogalopowały w zupełnie innym kierunku, urwały się w pół zdania, wzrok opadł, źrenice się rozszerzyły, usta nie wykrzywiały się w grymasie wściekłości. Krew jakby zwolniła, czyniąc tę sytuację absurdalnie spokojną, pozbawioną niebezpieczeństwa i braku możliwości ruchu.
Uniosła na nich oczy, wędrując beznamiętnym spojrzeniem po maskach. Nie poruszyła nawet ustami, chociaż mogłaby przysiąc, że zmusiła kącik swoich ust do drgnięcia.
Ale drgnięcie nie było wypowiedzianym słowem. Milczała. Niech tajemnice Dumbledore'a umrą w tym spokoju razem z nimi.
Gość
Gość
Pokiwał głową na znak zrozumienia, zapadając w milczenie na dłuższą chwilę. Wtedy w pomieszczeniu rozbrzmiał głos jego ojca. Jamesa Pottera nie było nigdy w planach. Lecz jeśli się nie mylił, a jego ojciec jakimś cudem myślał podobnie (lub porozumiewał się z nim telepatycznie) wiedział, że pewnego dnia będą na tyle znudzeni, że odwiedzą dom dziadków Jamesa i przywitają się z potomkiem Zakonników, którzy próbowali zginąć bohaterską śmiercią, zabierając ze sobą do grobu wszystkie interesujące ich sekrety. Z pewnością będą mieć pomysł, co uczynić z najmłodszą latoroślą.
Charlus, gospodarz — choć bardziej przypominał chłopca, który ledwie opuścił Hogwart, walczył z mocą imperiusa, którego na niego rzucił. Wierzgał kończynami, jak zarzynane ciele, przypadkiem (lub i nie) trącając Mulcibera. Spojrzał na niego z niesmakiem i pogardą, lecz stalowa maska zachowała ten ukryty wyrzut w tajemnicy, lewie skierowując się w jego stronę. Patrzył na niego z głębi pustych oczodołów maski śmierciożercy. Słuchał, jak jego urocza żonka protestuje — odmawia współpracy, póki czarnomagiczna klątwa nie spętała jej języka i nie otumaniła zmysłów, czyniąc ją kukłą Ignotusa. Spojrzał a niego z wyraźną aprobatą, dostrzegając między nimi coraz więcej podobieństwo, wszak był utalentowanym i niezwykle potężnym czarodziejem, który odradzał się po wieloletniej stagnacji. Budził szacunek. Budził podziw — nawet w nim. Z fascynacją patrzył jak jego dłoń zaciska się na rękojeści różdzki, jak rzuca zaklęcie z odpowiednią siłą. Miał to we krwi. Obaj mieli, bo niedaleko pada jabłko od jabłoni.
Naszła go ochota na herbatę i choć wcześniej uznał, że nie miał na nią ani czasu, ani chęci, tak teraz skorzystał, biorąc filiżankę. Uniósł maskę, przesuwając ją na czubek głowy i zajął się tą prozaiczną czynnością. Posłodził dwie łyżeczki — jego organizm domagał się cukru. I wraz z filiżanką wrócił do reszty, rozkoszując się jej smakiem. Była w tym jakaś teatralna dramaturgia.
Kucnął przy Charlusie, cicho upijając naparu. Nawet w takiej chwili nie pozwoliłby sobie na prostackie siorbnięcie.
— Rzeczywiście, jest wyśmienita — mruknął i odłożył filiżankę na spodeczek, a ten na ziemię, tuż obok młodego mężczyzny, w głowie odliczając sekundy, kiedy ją potrąci i wyleje. W dłoniach trzymał łyżeczkę, którą słodził. Uniósł ją na wysokość swojej odsłoniętej twarzy, na której nie malowało się nic poza wystudiowanym, grzecznym uśmiechem. Tylko jego oczy błyszczały dziko.
— Weź ją. — Wyciągnął ku niemu dłoń, wręczając mu narzędzie. — Będzie ci potrzebna, bo wydłubiesz nią oczy swojej żonie. — Podał mu filiżankę w drugiej ręce, bo miał ją zapełnić. — A później zrobisz to samo sobie i wypijesz wszystko, co uda ci się zebrać. Jak mawiają, optymizm jest ślepy, Charlusie.
Patrzył mu w oczy, wiedząc, że każdy z nich widzi je tak samo dobrze — i po raz ostatni.
Charlus, gospodarz — choć bardziej przypominał chłopca, który ledwie opuścił Hogwart, walczył z mocą imperiusa, którego na niego rzucił. Wierzgał kończynami, jak zarzynane ciele, przypadkiem (lub i nie) trącając Mulcibera. Spojrzał na niego z niesmakiem i pogardą, lecz stalowa maska zachowała ten ukryty wyrzut w tajemnicy, lewie skierowując się w jego stronę. Patrzył na niego z głębi pustych oczodołów maski śmierciożercy. Słuchał, jak jego urocza żonka protestuje — odmawia współpracy, póki czarnomagiczna klątwa nie spętała jej języka i nie otumaniła zmysłów, czyniąc ją kukłą Ignotusa. Spojrzał a niego z wyraźną aprobatą, dostrzegając między nimi coraz więcej podobieństwo, wszak był utalentowanym i niezwykle potężnym czarodziejem, który odradzał się po wieloletniej stagnacji. Budził szacunek. Budził podziw — nawet w nim. Z fascynacją patrzył jak jego dłoń zaciska się na rękojeści różdzki, jak rzuca zaklęcie z odpowiednią siłą. Miał to we krwi. Obaj mieli, bo niedaleko pada jabłko od jabłoni.
Naszła go ochota na herbatę i choć wcześniej uznał, że nie miał na nią ani czasu, ani chęci, tak teraz skorzystał, biorąc filiżankę. Uniósł maskę, przesuwając ją na czubek głowy i zajął się tą prozaiczną czynnością. Posłodził dwie łyżeczki — jego organizm domagał się cukru. I wraz z filiżanką wrócił do reszty, rozkoszując się jej smakiem. Była w tym jakaś teatralna dramaturgia.
Kucnął przy Charlusie, cicho upijając naparu. Nawet w takiej chwili nie pozwoliłby sobie na prostackie siorbnięcie.
— Rzeczywiście, jest wyśmienita — mruknął i odłożył filiżankę na spodeczek, a ten na ziemię, tuż obok młodego mężczyzny, w głowie odliczając sekundy, kiedy ją potrąci i wyleje. W dłoniach trzymał łyżeczkę, którą słodził. Uniósł ją na wysokość swojej odsłoniętej twarzy, na której nie malowało się nic poza wystudiowanym, grzecznym uśmiechem. Tylko jego oczy błyszczały dziko.
— Weź ją. — Wyciągnął ku niemu dłoń, wręczając mu narzędzie. — Będzie ci potrzebna, bo wydłubiesz nią oczy swojej żonie. — Podał mu filiżankę w drugiej ręce, bo miał ją zapełnić. — A później zrobisz to samo sobie i wypijesz wszystko, co uda ci się zebrać. Jak mawiają, optymizm jest ślepy, Charlusie.
Patrzył mu w oczy, wiedząc, że każdy z nich widzi je tak samo dobrze — i po raz ostatni.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Musiałem to przyznać, byłem pod wrażeniem. Niewiele umysłów potrafiło oprzeć się imperiusowi. Taka siła woli była czymś niezwykłym. A może była to jednak magia Zakonu Feniksa, który nie pozwalał swoim członkom zdradzić nic na jego temat. Przynajmniej tyle udało nam się dowiedzieć - cała ta organizacja była ważniejsza dla jej członków niż rodzina, niż własny syn. Tego akurat nie podziwiałem w żadnym stopniu. Ludzie, którzy stawiają obcych nad życie swojego dziecka zasługiwali jedynie na pogardę. Skoro potrafili zwalczyć imperiusa, kiedy chodziło o Zakon, czemu nie robili tego, gdy padały pytania o Jamesa? Może rzeczywiście działała tu jakaś dziwna magia, o której nie mieliśmy pojęcia. Szkoda, ale z pewnością jeszcze się dowiemy.
Spojrzałem na Ramseya. Uśmiechnąłem się lekko. A to ja ponoć byłem okrutny. Lekkie ukłucie dumy wywołało pewnie ledwo dostrzegalny błysk w oku. Miałem nadzieję, że odziedziczył po mnie więcej tych dobrych cech. Bo że był moim synem, nie można było mieć już żadnych wątpliwości. Popatrzyłem na biednego Charlusa. Nie dość, ze wydał wyrok śmierci na własne dziecko, teraz, w ostatnim przedśmiertnym momencie skrzywdzi swoją żonę. Szkoda, że nikt tego nie opowie, nikt tego nie zobaczy.
- Naprawdę dobra herbata - stuknąłem się z filiżanką Pottera. - Nie zapomnij, że najlepsza z mlekiem.
Potem popatrzyłem na spętaną Doreę. To nie było uczciwe, kazać Charlusowi wyłupić jej oczy. Nieuczciwe. Przecież tak dzielnie walczyła. Znalazłem nóż w jednej z szuflad. Specjalnie wybrałem niezbyt ostry, służący raczej do smarowania niż krojenia. Nie chciałem przecież, żeby któreś z Potterów zginęło za szybko, zanim zdążą liznąć ich pierwsze płomienie. Kucnąłem przy Dorei. Odgarnąłem włosy z jej twarzy delikatnym ruchem.
- Nie daj się - nachyliłem się nad nią tak, żeby tylko ona słyszała moje słowa. - Broń się do samego końca.
Popatrzyłem jej w oczy, kiedy wkładałem nóż w jej prawą dłoń. Pogładziłem ją po policzku zanim wstałem podnosząc jej różdżkę.
- Dorea i tak nigdzie nie ucieknie - powiedziałem już głośniej. Pod wpływem imperiusa zrobi wszystko, co jej powiem. Poczynając od stawiania mężowi oporu i niewychodzenia z trawionego ogniem domu. - Myślę, że nie ma co ją dłużej trzymać w tych łańcuchach - spojrzałem na Ramseya i Perseusa skinieniem głowy prosząc o zdjęcie zaklęć. Nie wypadało zostawiać po sobie gospodarzy w tak niekomfortowej pozycji. W końcu ugościli nas wyjątkowo, dawno nie piłem tak dobrej herbaty.
Spojrzałem na Ramseya. Uśmiechnąłem się lekko. A to ja ponoć byłem okrutny. Lekkie ukłucie dumy wywołało pewnie ledwo dostrzegalny błysk w oku. Miałem nadzieję, że odziedziczył po mnie więcej tych dobrych cech. Bo że był moim synem, nie można było mieć już żadnych wątpliwości. Popatrzyłem na biednego Charlusa. Nie dość, ze wydał wyrok śmierci na własne dziecko, teraz, w ostatnim przedśmiertnym momencie skrzywdzi swoją żonę. Szkoda, że nikt tego nie opowie, nikt tego nie zobaczy.
- Naprawdę dobra herbata - stuknąłem się z filiżanką Pottera. - Nie zapomnij, że najlepsza z mlekiem.
Potem popatrzyłem na spętaną Doreę. To nie było uczciwe, kazać Charlusowi wyłupić jej oczy. Nieuczciwe. Przecież tak dzielnie walczyła. Znalazłem nóż w jednej z szuflad. Specjalnie wybrałem niezbyt ostry, służący raczej do smarowania niż krojenia. Nie chciałem przecież, żeby któreś z Potterów zginęło za szybko, zanim zdążą liznąć ich pierwsze płomienie. Kucnąłem przy Dorei. Odgarnąłem włosy z jej twarzy delikatnym ruchem.
- Nie daj się - nachyliłem się nad nią tak, żeby tylko ona słyszała moje słowa. - Broń się do samego końca.
Popatrzyłem jej w oczy, kiedy wkładałem nóż w jej prawą dłoń. Pogładziłem ją po policzku zanim wstałem podnosząc jej różdżkę.
- Dorea i tak nigdzie nie ucieknie - powiedziałem już głośniej. Pod wpływem imperiusa zrobi wszystko, co jej powiem. Poczynając od stawiania mężowi oporu i niewychodzenia z trawionego ogniem domu. - Myślę, że nie ma co ją dłużej trzymać w tych łańcuchach - spojrzałem na Ramseya i Perseusa skinieniem głowy prosząc o zdjęcie zaklęć. Nie wypadało zostawiać po sobie gospodarzy w tak niekomfortowej pozycji. W końcu ugościli nas wyjątkowo, dawno nie piłem tak dobrej herbaty.
Beware that, when fighting monsters, you yourself do not become a monster... for when you gaze long into the abyss. The abyss gazes also into you.
Ignotus Mulciber
Zawód : pośrednik nielegalnych transakcji
Wiek : 53
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
You’ll find my crown on the head of a creature
And my name on the lips of the dead
And my name on the lips of the dead
OPCM : 15 +1
UROKI : 15 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 30 +3
ZWINNOŚĆ : 3
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
A więc tak to miało się zakończyć, tak wyglądało umieranie, tak smakowała agonia. Własną krwią, płynącą z zagryzionych do bólu warg i wdychanym spazmatycznie kurzem z grubego dywanu, oblepiającym gardło dławiącą mgiełką brudu. Charlus cierpiał katusze, drżąc na podłodze, zwijający się z bólu, z prób powstrzymania zaklęcia, z przezwyciężenia mrocznej mocy, która opadła na niego niczym całun. Złudny, przepuszczający bowiem wszystkie dostępne bodźce. Widok szarpanej zaklęciami Dorei, znajomy zapach domu, głosy rozmawiających mężczyzn, chłodny przeciąg - zostawili gdzieś otwarte okno, na piętrze, na poddaszu? - przynoszący wątpliwą ulgę rozgrzanemu ciału.
Chciał, by to wszystko się skończyło, by mógł opaść w pustkę i zapomnieć o tym, że zdradził swoją rodzinę, wydał obcym ukochanego syna, poinformował ich o miejscu jego przebywaniu. Wiedział, wyczuwał swoim instynktem, że dla nich - dla Dorei, dla niego - nie było już ratunku, ale James...James mógł żyć. Czy tchórzliwym wyznaniem przekreślił szanse własnego dziecka? Wrzątek przerażenia zalewał mu wnętrzności, ale nijak nie mógł wydobyć z siebie jęku prymitywnego bólu, spętany zaklęciem, przygwożdżony do podłogi magiczną siłą, jakiej jeszcze nigdy nie zaznał w swoim życiu. Cierpienie przesłaniało mu widok; dopiero po chwili zauważył cień zbliżającego się mężczyzny i błysk srebrnej łyżeczki lśniącej tuż obok porcelanowej filiżanki.
Pojmował treść rozkazu, ale okrucieństwo, płynące ze spokojnych głosek, nie mieściło mu się w głowie. Było mu niedobrze, mdło; szarpał się jeszcze mocniej na niewidzialnych więzach, uderzając kilkukrotnie czołem w podłogę, z całej siły, by choć w ten sposób stracić przytomność, ale łaska szybszego zakończenia katuszy nie była mu dana. Ciało należało już do kogoś innego, gdy podnosił się niezgrabnie z podłogi, ściskając pomiędzy bladymi palcami lśniącą w blasku wesoło trzaskającego w kominku ognia łyżeczkę, i robił chwiejny krok w stronę Dorei. Tak bardzo cię przepraszam, kochanie.
Chciał, by to wszystko się skończyło, by mógł opaść w pustkę i zapomnieć o tym, że zdradził swoją rodzinę, wydał obcym ukochanego syna, poinformował ich o miejscu jego przebywaniu. Wiedział, wyczuwał swoim instynktem, że dla nich - dla Dorei, dla niego - nie było już ratunku, ale James...James mógł żyć. Czy tchórzliwym wyznaniem przekreślił szanse własnego dziecka? Wrzątek przerażenia zalewał mu wnętrzności, ale nijak nie mógł wydobyć z siebie jęku prymitywnego bólu, spętany zaklęciem, przygwożdżony do podłogi magiczną siłą, jakiej jeszcze nigdy nie zaznał w swoim życiu. Cierpienie przesłaniało mu widok; dopiero po chwili zauważył cień zbliżającego się mężczyzny i błysk srebrnej łyżeczki lśniącej tuż obok porcelanowej filiżanki.
Pojmował treść rozkazu, ale okrucieństwo, płynące ze spokojnych głosek, nie mieściło mu się w głowie. Było mu niedobrze, mdło; szarpał się jeszcze mocniej na niewidzialnych więzach, uderzając kilkukrotnie czołem w podłogę, z całej siły, by choć w ten sposób stracić przytomność, ale łaska szybszego zakończenia katuszy nie była mu dana. Ciało należało już do kogoś innego, gdy podnosił się niezgrabnie z podłogi, ściskając pomiędzy bladymi palcami lśniącą w blasku wesoło trzaskającego w kominku ognia łyżeczkę, i robił chwiejny krok w stronę Dorei. Tak bardzo cię przepraszam, kochanie.
I show not your face but your heart's desire
Po raz kolejny wygiął wargi w grymasie niezadowolenia, lecz maska Avery’ego skrywała cierpliwie te mało wylewne przejawy emocjonalności, na zewnątrz utrzymując chłodne, niewzruszone oblicze - nawet gdy jego klątwa, pomimo całej pokładanej w niej chęci oglądania Dorei wijącej się w agonii nie do zniesienia, okazała się być nieskuteczna, nawet gdy aurorka ostatkiem sił opierała się przed wyjawieniem tego, po co przyszli, pomimo tego, że Imperio rzucone przez Ignotusa z najwyższym możliwym kunsztem. Moc zaklęcia niewybaczalnego budziła respekt - dlaczego więc pani Potter jej nie uległa? Jeśli miejsce przebywania własnego syna podali w mgnieniu oka, dlaczego wzbraniali się przed wymienieniem paru nazwisk? Czy właśnie tak prezentowały się priorytety Zakonu Feniksa, czy naprawdę ludzie, którzy twierdzili, że walczą o dobro, stawiali swoje rodziny, swoich bliskich, na tak śmiesznie niskim szczeblu w hierarchii ważności? Pogarda do tej wątpliwej organizacji wzrastała z każdą kolejną odsłoniętą kartą.
Wzrastał również niesmak, gdy oczywistym stało się to, że nie uzyskają już niczego więcej, a dalsze przebywanie w Dolinie Godryka jest najzwyczajniejszą stratą czasu. O ile - jako człowiek nauki - chętnie korzystał z każdej sposobności, by na żywym obiekcie szlifować swoje umiejętności, testować w praktyce coraz to bardziej soczyste klątwy i napawać się całym spektrum strachu, bólu, szaleństwa i ponurego zrozumienia błyskającego w gasnących powoli oczach, tak oglądanie małp w cyrku nie sprawiało mu większej przyjemności. Do tej roli właśnie sprowadzało się małżeństwo Potterów, gdy uzbrojeni w łyżeczkę i tępy nóż mieli toczyć ze sobą zacięty bój. A może chodziło o rozczarowanie wywołane faktem, że mieli się wykańczać sami, odbierając im tym samym całą zabawę? Nie wiedział już sam, gdy w głowie huczała mu myśl, że nie dowiedział się niczego nowego, że zawiódł, mimo że od momentu zniewolenia Charlusa i wejścia do domu wszystko zdawało się być dziecinnie proste. Gdzie popełnił błąd?
- Nie przedłużajmy więc - rzucił krótko, przytakując pomysłowi Mulcibera, by wyswobodzić Doreę z łańcuchów. Jej los i tak był już przypieczętowany, był przypieczętowany od samego momentu, gdy jej nazwisko pojawiło się na liście. Liście, która już niebawem powiększy się po raz kolejny, to była tylko kwestia czasu. Nim spojrzeniem obrzucił po raz ostatni przytulne wnętrze i Charlusa zbliżającego się z łyżeczką do unoszącej nóż Dorei, nim skierował swoje kroki na zewnątrz domu, który w ciągu paru chwil miał się zmienić w grobowiec, krótkie machnięcie cisową różdżką przywołało do niego te należące do Potterów - obie, niezależnie od stanu, równie nieprzydatne; cisnął je na trawę tuż nieopodal furtki, niewerbalnym Flagrate zakreślił dookoła nich ognisty okrąg. Niech ci, których niebawem zwabią olbrzymie płomienie, duszący dym i jęk zawalających się drewnianych belek dźwigających całą konstrukcję, wiedzą doskonale, czyje rozpaczliwe nawoływania rozbrzmiewały w ciemnościach nocy, czyich szczątków nie odnajdą nigdy w popiele. Poczekał, aż dwójka Mulciberów skończy podziwiać walki gladiatorów w środku i również wychynie na miękki, uginający się pod butami trawnik, idealne miejsce, do przejścia do głównego punktu programu. Szatańska Pożoga. Na nic innego nie czekał. Uniósł różdżkę, celując w dom wciąż więzionych w środku Potterów, pewny tego, że tej nocy jego kołysanką będą ich słodkie, agonalne krzyki.
Wzrastał również niesmak, gdy oczywistym stało się to, że nie uzyskają już niczego więcej, a dalsze przebywanie w Dolinie Godryka jest najzwyczajniejszą stratą czasu. O ile - jako człowiek nauki - chętnie korzystał z każdej sposobności, by na żywym obiekcie szlifować swoje umiejętności, testować w praktyce coraz to bardziej soczyste klątwy i napawać się całym spektrum strachu, bólu, szaleństwa i ponurego zrozumienia błyskającego w gasnących powoli oczach, tak oglądanie małp w cyrku nie sprawiało mu większej przyjemności. Do tej roli właśnie sprowadzało się małżeństwo Potterów, gdy uzbrojeni w łyżeczkę i tępy nóż mieli toczyć ze sobą zacięty bój. A może chodziło o rozczarowanie wywołane faktem, że mieli się wykańczać sami, odbierając im tym samym całą zabawę? Nie wiedział już sam, gdy w głowie huczała mu myśl, że nie dowiedział się niczego nowego, że zawiódł, mimo że od momentu zniewolenia Charlusa i wejścia do domu wszystko zdawało się być dziecinnie proste. Gdzie popełnił błąd?
- Nie przedłużajmy więc - rzucił krótko, przytakując pomysłowi Mulcibera, by wyswobodzić Doreę z łańcuchów. Jej los i tak był już przypieczętowany, był przypieczętowany od samego momentu, gdy jej nazwisko pojawiło się na liście. Liście, która już niebawem powiększy się po raz kolejny, to była tylko kwestia czasu. Nim spojrzeniem obrzucił po raz ostatni przytulne wnętrze i Charlusa zbliżającego się z łyżeczką do unoszącej nóż Dorei, nim skierował swoje kroki na zewnątrz domu, który w ciągu paru chwil miał się zmienić w grobowiec, krótkie machnięcie cisową różdżką przywołało do niego te należące do Potterów - obie, niezależnie od stanu, równie nieprzydatne; cisnął je na trawę tuż nieopodal furtki, niewerbalnym Flagrate zakreślił dookoła nich ognisty okrąg. Niech ci, których niebawem zwabią olbrzymie płomienie, duszący dym i jęk zawalających się drewnianych belek dźwigających całą konstrukcję, wiedzą doskonale, czyje rozpaczliwe nawoływania rozbrzmiewały w ciemnościach nocy, czyich szczątków nie odnajdą nigdy w popiele. Poczekał, aż dwójka Mulciberów skończy podziwiać walki gladiatorów w środku i również wychynie na miękki, uginający się pod butami trawnik, idealne miejsce, do przejścia do głównego punktu programu. Szatańska Pożoga. Na nic innego nie czekał. Uniósł różdżkę, celując w dom wciąż więzionych w środku Potterów, pewny tego, że tej nocy jego kołysanką będą ich słodkie, agonalne krzyki.
stars, hide your fires:
let not light see my black and deep desires.
let not light see my black and deep desires.
Strona 4 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
Kuchnia
Szybka odpowiedź