Winiarnia
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★★★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Winiarnia
Elegancka winiarnia znajdująca się na uboczu dzielnicy, skryta przez wzrokiem mugoli dzięki silnym zaklęciom maskującym i upodobniającym do kamienicy w wiecznym remoncie. Na co dzień najczęstszą klientelą jest arystokracja, głównie z powodu wysokich cen w karcie. Można tutaj dostać najstarsze i najrzadsze gatunki win, delektować się w otoczce luksusu i subtelnej magii wyczuwalnej w powietrzu.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 21:14, w całości zmieniany 1 raz
Zawoalowane zaproszenie, jakie wystosowała Solene w swym ostatnim liście, szczerze wzruszyło Deirdre. Wrażliwość na delikatne sygnały pomagała jej w Wenus, chociaż bez wątpienia mężczyźni, nawet nieśmiali, potrafili pokazać je dobitniej od niewinnej półwili. Zabawa ludźmi poszukującymi, niepewnymi swych pragnień, pełnymi wewnętrznego ognia, który domagał się wybuchnięcia na zewnątrz feerią intensywnej pożogi, bardzo się Dei podobała a od dawna nie miała okazji, by połączyć przyjemne z pożytecznym. Pozostała wrażliwa na kobiece wdzięki, nie określając tej słabości w żaden sposób, postrzegając ją jako wyuczoną część pracy. Jeśli kochała, to mężczyznę, lecz i tego uczucia się wystrzegała, uważając, że nie jest do niego zdolna - kontakt z atrakcyjną przedstawicielką płci pięknej stanowił po prostu część spektrum doznań, element ekspresyjnego obrazu, mogącego zachwycić nie tylko ją samą.
Znów nie myślała samodzielnie, pomimo napięcia iskrzącego między nią a wściekłym Tristanem, kierując się tym, co mogłoby go zadowolić. Nienawidziła tego w sobie, instynktownego, nieświadomego stawiania go wyżej, ponad swoimi potrzebami i przekonaniami, ale nie mogła tego powstrzymać. Opór szkodził, im bardziej próbowała się wyrwać spod, nawet nawet niefizycznej, uwięzi, tym powróz mocniej zaciskał się na jej szyi. Musiała się poddać, pozwolić sobie płynąć z nurtem uczuć, przestać walczyć - i rozkoszować się drogą w nieznane, prowadzącą ku pewnemu zatraceniu samej siebie: lecz jeśli taka była cena prawdziwej potęgi, zapłaci ją z pełną świadomością.
Pojawienie się w eleganckiej winiarni stanowiło początek gry o umiarkowanej stawce: w wypadku wygranej, triumfowali wszyscy zainteresowani. Na razie jednak nie planowała, ostrożnie stąpała do przodu, czerpiąc lekką satysfakcję z wyrwania się z Białej Willi i odwiedzenia tak luksusowego miejsca z perspektywą zabawy w przynętę. Od razu spostrzegła siedzącą przy bocznym stole Solene, nawet w półmroku pomieszczenia lśniła półwilim blaskiem a jej złote włosy odcinały się od czerwieni wystroju. Spodobałaby się Tristanowi - i podobała się jej samej, gdyby miała talent malarski, uchwyciłaby ten moment samotności. Posiadała jednak inne umiejętności i to je musiała wykorzystać, by miło spędzić wieczór, mogącym być prologiem do czegoś więcej. Ruszyła ku kobiecie, posyłając jej lekki, ale dwuznaczny uśmiech, skrywający w sobie inne emocje, na razie trudne do zdefiniowania. Odrobina niepewności, zawstydzenia, prowokacji, przy jednoczesnym zapewnieniu bezpieczeństwa: podejrzewała, że właśnie tego potrzebuje panna Baudelaire, by w pełni rozwinąć skulone skrzydła.
- Solene, cóż za spotkanie - powitała ją odrobinę żartobliwie, bez pytania o pozwolenie zasiadając tuż obok niej, by móc pocałować ją delikatnie w obydwa policzki. Pachniała równie nęcąco jak wyglądała; ciekawe, czy to wynik genów, kuszących mężczyzn nawet wonią, czy też drogich francuskich perfum. - Czekasz na kogoś? - spytała niskim tonem, wygodniej rozsiadając się na miejscu, nie spoglądając na kałamarz ani inne przedmioty. Spojrzenie utkwiła w twarzy Baudelaire, świadoma, że i ona ją obserwuje. Nieświadomie odwzajemniły swoje kreacje, dekolt czarnej, obcisłej sukni Deirdre sięgał nieco wyżej, lecz nie był zasłonięty biżuterią: posiadała jedynie pierścień z rubinem, lśniący na smukłym palcu. Rozpuszczone, czarne włosy skrywały ramiona i ewentualne kolczyki, okalając bladą twarz: usta podkreślone czerwoną szminką, oczy - równą kreską, akcentującą migdałowy, egzotyczny kształt oczu. Chciała się podobać, przynęta powinna odegrać swą rolę bez zarzutu.
Znów nie myślała samodzielnie, pomimo napięcia iskrzącego między nią a wściekłym Tristanem, kierując się tym, co mogłoby go zadowolić. Nienawidziła tego w sobie, instynktownego, nieświadomego stawiania go wyżej, ponad swoimi potrzebami i przekonaniami, ale nie mogła tego powstrzymać. Opór szkodził, im bardziej próbowała się wyrwać spod, nawet nawet niefizycznej, uwięzi, tym powróz mocniej zaciskał się na jej szyi. Musiała się poddać, pozwolić sobie płynąć z nurtem uczuć, przestać walczyć - i rozkoszować się drogą w nieznane, prowadzącą ku pewnemu zatraceniu samej siebie: lecz jeśli taka była cena prawdziwej potęgi, zapłaci ją z pełną świadomością.
Pojawienie się w eleganckiej winiarni stanowiło początek gry o umiarkowanej stawce: w wypadku wygranej, triumfowali wszyscy zainteresowani. Na razie jednak nie planowała, ostrożnie stąpała do przodu, czerpiąc lekką satysfakcję z wyrwania się z Białej Willi i odwiedzenia tak luksusowego miejsca z perspektywą zabawy w przynętę. Od razu spostrzegła siedzącą przy bocznym stole Solene, nawet w półmroku pomieszczenia lśniła półwilim blaskiem a jej złote włosy odcinały się od czerwieni wystroju. Spodobałaby się Tristanowi - i podobała się jej samej, gdyby miała talent malarski, uchwyciłaby ten moment samotności. Posiadała jednak inne umiejętności i to je musiała wykorzystać, by miło spędzić wieczór, mogącym być prologiem do czegoś więcej. Ruszyła ku kobiecie, posyłając jej lekki, ale dwuznaczny uśmiech, skrywający w sobie inne emocje, na razie trudne do zdefiniowania. Odrobina niepewności, zawstydzenia, prowokacji, przy jednoczesnym zapewnieniu bezpieczeństwa: podejrzewała, że właśnie tego potrzebuje panna Baudelaire, by w pełni rozwinąć skulone skrzydła.
- Solene, cóż za spotkanie - powitała ją odrobinę żartobliwie, bez pytania o pozwolenie zasiadając tuż obok niej, by móc pocałować ją delikatnie w obydwa policzki. Pachniała równie nęcąco jak wyglądała; ciekawe, czy to wynik genów, kuszących mężczyzn nawet wonią, czy też drogich francuskich perfum. - Czekasz na kogoś? - spytała niskim tonem, wygodniej rozsiadając się na miejscu, nie spoglądając na kałamarz ani inne przedmioty. Spojrzenie utkwiła w twarzy Baudelaire, świadoma, że i ona ją obserwuje. Nieświadomie odwzajemniły swoje kreacje, dekolt czarnej, obcisłej sukni Deirdre sięgał nieco wyżej, lecz nie był zasłonięty biżuterią: posiadała jedynie pierścień z rubinem, lśniący na smukłym palcu. Rozpuszczone, czarne włosy skrywały ramiona i ewentualne kolczyki, okalając bladą twarz: usta podkreślone czerwoną szminką, oczy - równą kreską, akcentującą migdałowy, egzotyczny kształt oczu. Chciała się podobać, przynęta powinna odegrać swą rolę bez zarzutu.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Wiedziała, że przyjdzie, chociaż nie zastanawiała się nad dniem, w którym się to stanie; przeczucie, jakoby zainteresowała ją swoją osobą było większe i... schlebiało jej. Nie dlatego, że pragnęła być w centrum zainteresowania, a z całkiem prostego powodu: wpływała na nieznane wody, gdy kobieta była nią zainteresowana i nie wyglądała tak, jakby zamierzała ją zamordować za geny, których była posiadaczką oraz za ewentualne odbijanie potencjalnego kandydata do ożenku. Zauważyła to już w pracowni, chociaż stuprocentowej pewności nabrała dopiero po wymienionej z nią korespondencji. Wprawdzie w ścisłym gronie przyjaciółek honorowe miejsca zajmowały Liliana i Druella, jednak one – ze względu na status społeczny i zapewne wpojone zasady – nie mogłyby posiedzieć z nią przy kieliszku wina w piątkowy, późny wieczór. Dlatego towarzystwo Deirdre zdawało się być całkiem miłe i pozbawione trosk, że kolejnego dnia któryś z szanownych lordów rozzłości się za deprawowanie mu córki.
Uśmiechnęła się na powitanie, kiedy kobieta znalazła się tuż obok i podobnie jak na pożegnanie w pracowni – musnęła chłodnymi palcami jej odsłoniętą skórę na przedramieniu, gdy ta składała na jej policzkach pocałunek. Tym razem zwróciła uwagę na więcej szczegółów, kiedy miała ją tak blisko; na miękkość włosów, które połaskotały ją w skórę; na perfumy, mocne i ciężkie, ale komponujące się z jej osobowością.
– Teraz już nie – odparła, żeby w następnej kolejności zebrać wszystkie papiery na jedno miejsce; nie mogła pozwolić, by cokolwiek się z nimi stało, choć nie były szczególnie wartościowe. Nie zamierzała jednak pracować, skoro wiedziała, że spotkanie to nie było wcale przypadkowe i poniekąd zainicjowane przez nią samą.
– Twoja kolej – powiedziała, skupiając spojrzenie jasnoniebieskich oczu na bladej twarzy Tsagairt, która w połączeniu z panującym półmrokiem i leniwym blaskiem świec mogła przypominać nocną marę; Francuzka nie była jednak odporna na piękno a to w niej wciąż dostrzegała. Piękno, kontrastujące z jej ulotnością i delikatnością, takie, którego na próżno było szukać wśród arystokratek z angielskich rodów; oryginalne i mające coś, przez co trudno było ją zignorować. Zwykle jednak lubiła towarzystwo mężczyzn, niż kobiet, które traktowała w dużej mierze jak swoje klientki, więc wieczór ten był wyjątkowy. Wiedziała też, że Deirdre zrozumie o co jej chodzi; nie mogła przecież już zapomnieć o krótkiej wymianie listów i poproszenie jej o zdradzenie swojego sekretu. Ten wprawdzie zdradziła, chociaż dla obcego człowieka zapisana przez nią informacja mogła nie nosić w ogóle miana sekretu; zdawała sobie z tego sprawę – lecz tak jak jej wtedy napisała, nie znały się na tyle, by mogła zdradzić jej coś więcej, co zresztą też skomentowała: – Okoliczności sprzyjają bliższemu poznaniu, gdy nie jestem w pracy. – W pracy zachowywała profesjonalizm, nie pozwalając sobie nawet na najmniejsze rozproszenie; wtedy zresztą też wolała słuchać, niż mówić o sobie, bo w gruncie rzeczy tego też od niej oczekiwano. Rzadko kiedy zdarzała się lady, która była prawdziwie zainteresowana czymś, co nie dotyczyło jej kreacji, inaczej sytuacja wyglądała zaś przy lordach; choć ich zazwyczaj zbywała uprzejmym uśmiechem.
– Mam nadzieję, że lubisz wino – zreflektowała się, przypominając sobie o miejscu, w którym się znajdowały – na pierwszy rzut oka pasuje do ciebie czerwone, półwytrawne, jedynie z lekko wyczuwalną nutą słodyczy, z pewnością nie słodkie, mdlące... chociaż mogę się mylić. – Mówiąc to, przyjrzała jej się ponownie, tak jak zaledwie kilka dni temu, kiedy okiem znawcy oglądała uważnie nagą sylwetkę.
Uśmiechnęła się na powitanie, kiedy kobieta znalazła się tuż obok i podobnie jak na pożegnanie w pracowni – musnęła chłodnymi palcami jej odsłoniętą skórę na przedramieniu, gdy ta składała na jej policzkach pocałunek. Tym razem zwróciła uwagę na więcej szczegółów, kiedy miała ją tak blisko; na miękkość włosów, które połaskotały ją w skórę; na perfumy, mocne i ciężkie, ale komponujące się z jej osobowością.
– Teraz już nie – odparła, żeby w następnej kolejności zebrać wszystkie papiery na jedno miejsce; nie mogła pozwolić, by cokolwiek się z nimi stało, choć nie były szczególnie wartościowe. Nie zamierzała jednak pracować, skoro wiedziała, że spotkanie to nie było wcale przypadkowe i poniekąd zainicjowane przez nią samą.
– Twoja kolej – powiedziała, skupiając spojrzenie jasnoniebieskich oczu na bladej twarzy Tsagairt, która w połączeniu z panującym półmrokiem i leniwym blaskiem świec mogła przypominać nocną marę; Francuzka nie była jednak odporna na piękno a to w niej wciąż dostrzegała. Piękno, kontrastujące z jej ulotnością i delikatnością, takie, którego na próżno było szukać wśród arystokratek z angielskich rodów; oryginalne i mające coś, przez co trudno było ją zignorować. Zwykle jednak lubiła towarzystwo mężczyzn, niż kobiet, które traktowała w dużej mierze jak swoje klientki, więc wieczór ten był wyjątkowy. Wiedziała też, że Deirdre zrozumie o co jej chodzi; nie mogła przecież już zapomnieć o krótkiej wymianie listów i poproszenie jej o zdradzenie swojego sekretu. Ten wprawdzie zdradziła, chociaż dla obcego człowieka zapisana przez nią informacja mogła nie nosić w ogóle miana sekretu; zdawała sobie z tego sprawę – lecz tak jak jej wtedy napisała, nie znały się na tyle, by mogła zdradzić jej coś więcej, co zresztą też skomentowała: – Okoliczności sprzyjają bliższemu poznaniu, gdy nie jestem w pracy. – W pracy zachowywała profesjonalizm, nie pozwalając sobie nawet na najmniejsze rozproszenie; wtedy zresztą też wolała słuchać, niż mówić o sobie, bo w gruncie rzeczy tego też od niej oczekiwano. Rzadko kiedy zdarzała się lady, która była prawdziwie zainteresowana czymś, co nie dotyczyło jej kreacji, inaczej sytuacja wyglądała zaś przy lordach; choć ich zazwyczaj zbywała uprzejmym uśmiechem.
– Mam nadzieję, że lubisz wino – zreflektowała się, przypominając sobie o miejscu, w którym się znajdowały – na pierwszy rzut oka pasuje do ciebie czerwone, półwytrawne, jedynie z lekko wyczuwalną nutą słodyczy, z pewnością nie słodkie, mdlące... chociaż mogę się mylić. – Mówiąc to, przyjrzała jej się ponownie, tak jak zaledwie kilka dni temu, kiedy okiem znawcy oglądała uważnie nagą sylwetkę.
don't want to give you up, there's never time enough (...) I'm running out of luck, promises
ain't enough.
ain't enough.
Solene Baudelaire
Zawód : krawcowa, projektantka
Wiek : 27 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
She smelled like white roses and felt as fragile and satiny as her dress.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Błękitne oczy roziskrzyły się na jej widok - a może jedynie tak się jej wydawało, nie wydawała pochopnych sądów, podchodząc do Solene z wyrozumiałą ostrożnością. Przypominała płochą, lecz ciekawską sarenkę, smukłą łanię, strzygącą z niepokojem uszami, z jednej strony pragnącą zapoznać się z krążącą wokół młodą panterą, z drugiej obawiającą się końca tej krótkiej znajomości. Wielkie jasne oczy, rozświetlona cera, złote włosy: miała teraz okazję przyjrzeć się z bliska, nieskupiona na stawianiu wymagań, przeglądaniu projektów i rzeczowym zaznaczaniu swych krawieckich potrzeb. W pracowni znalazła się z obowiązku, w winiarni zaś dla własnej - i nie tylko - przyjemności. - W czym ci przeszkodziłam? - spytała powoli, dopiero po nacieszeniu się widokiem ślicznotki przenosząc wzrok na sprzątane pergaminy. Nie dociekała, co się na nich znajduje, projekty, romantyczne wiersze a może listy od adoratorów? Niezbyt ją to interesowało, skupiała się na rozmówczyni, pięknej i ulotnej jak sen, chociaż znajdującej się tuż obok. Czuła na sobie chłodne palce i znacznie cieplejsze spojrzenie, odwzajemniała je tym samym, czarne, nieprzeniknione oczy wydawały się jednak odrobinę zdystansowane. Nieobojętne, lecz tajemnicze.
- A więc zabawimy się dziś w wymianę sekretów? - zagadnęła wibrującym od czułego rozbawienia tonem, bliskim kociemu mruczeniu. Potrafiła grać mimiką i ciałem, robiła to też głosem, umiejętnie nasycając go odpowiednimi barwami. Dla Solene przeznaczyła te fascynujące i zmysłowe, dające nadzieję i jednocześnie nienapastliwe. Nie krążyła wokół ofiary, cierpliwie czekała, aż sama podejdzie wystarczająco blisko, by mogła zatopić zęby w świeżych, niewinnych doznaniach. Nie miała złych intencji, wróżyła półwili świetlaną przyszłość - o ile nie ucieknie przed czasem lub nie okaże się skrywać deprecjonującej ją skazy. Słabości do mugoli lub blizn, niszczących zachwycające genetyczne dzieło jej smukłego ciała. - Twój był dość zachowawczy, Solene, czuję się zawiedziona - kontynuowała ze smutkiem, przekrzywiając twarz, tak, że część czarnych włosów opadła do przodu. Odgarnęła je powolnym, leniwym gestem, wiedząc, że jeszcze intensywniej rozsieje wokół siebie ciężki zapach opium. - Ale możesz to nadrobić, spróbuję ośmielić cię własną tajemnicą - pocieszyła, licząc na rewanż, równie szczery i oscylujący w bliskich jej sercu tematach. - Oddałam się mężczyźnie na długo przed swym ślubem - pochyliła się w jej stronę i szepnęła jej te słowa prosto do ucha, owiewając je gorącym oddechem. Wyznawała coś niemoralnego, dając jednocześnie szerokie pole do dociekań. Ślub - czy dowodem tego była obrączka z rubinem? Jeśli tak, skąd potrzeba wyzywającej bielizny? W głowie Solene musiało pojawić się wiele pytajników i o to właśnie chodziło. Deirdre powróciła do wyprostowanej pozycji, uśmiechając się do Baudelaire. Krok do przodu został wykonany, wyzwanie rzucone - liczyła na to, że półwila je podejmie. - Pozory mylą - zaśmiała się krótko i cicho, nie perliście, lecz bardziej ochryple, z przyjemną dla ucha szorstkością. - Uwielbiam słodkie wino. Im intensywniejsze, tym lepiej - zdradziła kolejny sekret. Korzystając z chwili milczenia, przywołała gestem kelnera i, zdając się na jego polecenie, zamówiła butelkę właśnie takiego trunku. Podano ją szybko do stolika, wraz z kieliszkami - a one znów zostały same. Solene otrzymała więcej czasu na zastanowienie się nad swym sekretem; dobrze, że profesjonalizm zostawiła za drzwiami pracowni, tu potrzebowała więcej swobody.
- A więc zabawimy się dziś w wymianę sekretów? - zagadnęła wibrującym od czułego rozbawienia tonem, bliskim kociemu mruczeniu. Potrafiła grać mimiką i ciałem, robiła to też głosem, umiejętnie nasycając go odpowiednimi barwami. Dla Solene przeznaczyła te fascynujące i zmysłowe, dające nadzieję i jednocześnie nienapastliwe. Nie krążyła wokół ofiary, cierpliwie czekała, aż sama podejdzie wystarczająco blisko, by mogła zatopić zęby w świeżych, niewinnych doznaniach. Nie miała złych intencji, wróżyła półwili świetlaną przyszłość - o ile nie ucieknie przed czasem lub nie okaże się skrywać deprecjonującej ją skazy. Słabości do mugoli lub blizn, niszczących zachwycające genetyczne dzieło jej smukłego ciała. - Twój był dość zachowawczy, Solene, czuję się zawiedziona - kontynuowała ze smutkiem, przekrzywiając twarz, tak, że część czarnych włosów opadła do przodu. Odgarnęła je powolnym, leniwym gestem, wiedząc, że jeszcze intensywniej rozsieje wokół siebie ciężki zapach opium. - Ale możesz to nadrobić, spróbuję ośmielić cię własną tajemnicą - pocieszyła, licząc na rewanż, równie szczery i oscylujący w bliskich jej sercu tematach. - Oddałam się mężczyźnie na długo przed swym ślubem - pochyliła się w jej stronę i szepnęła jej te słowa prosto do ucha, owiewając je gorącym oddechem. Wyznawała coś niemoralnego, dając jednocześnie szerokie pole do dociekań. Ślub - czy dowodem tego była obrączka z rubinem? Jeśli tak, skąd potrzeba wyzywającej bielizny? W głowie Solene musiało pojawić się wiele pytajników i o to właśnie chodziło. Deirdre powróciła do wyprostowanej pozycji, uśmiechając się do Baudelaire. Krok do przodu został wykonany, wyzwanie rzucone - liczyła na to, że półwila je podejmie. - Pozory mylą - zaśmiała się krótko i cicho, nie perliście, lecz bardziej ochryple, z przyjemną dla ucha szorstkością. - Uwielbiam słodkie wino. Im intensywniejsze, tym lepiej - zdradziła kolejny sekret. Korzystając z chwili milczenia, przywołała gestem kelnera i, zdając się na jego polecenie, zamówiła butelkę właśnie takiego trunku. Podano ją szybko do stolika, wraz z kieliszkami - a one znów zostały same. Solene otrzymała więcej czasu na zastanowienie się nad swym sekretem; dobrze, że profesjonalizm zostawiła za drzwiami pracowni, tu potrzebowała więcej swobody.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Obrzuciła ostatni raz spojrzeniem leżące na stosie pergaminy, odpowiadając, że w niczym specjalnym, pracy – oczywiście, bo w czym innym? A potem schowała papiery z powrotem do położonej obok w loży torebki, żeby więcej ich nie rozpraszały, gdy wraz ze zjawieniem się Deirdre nastawiła się na interesujący wieczór.
– Lepsze są tajemnice wypowiedziane, niż spisane na pergaminie, nie sądzisz? – Zagadnęła, bez większego problemu dostrzegając jej zabawę mimiką i tonem głosu. Znała to doskonale – przecież podobne zabiegi zazwyczaj stosowała na swoich ofiarach. I dotyk, lekki, niewymuszony, przypominający muśnięcie motyla, niż faktyczne zetknięcie palców ze skórą; to właśnie dotyk miał największą moc, choć w połączeniu z odpowiednim tonem głosu i uśmiechem stawał się niebezpieczny. Pamiętała twarze swoich ofiar, zapatrzone w nią oczy, wyrażające pustkę jak po utracie mózgu i zaskoczenie, gdy odchodziła, ściągając z nich urok; lubiła z nimi igrać, grać w grę, w której byli straceni już na początku, stąpając ciągle po złych polach – dokładnie tak, jakby próbowali strącić królówkę zwykłym pionkiem; nie było to niemożliwe, ale niezwykle trudne i dla sprytnych. Tego sprytu wielu brakowało. Czuła się więc dość zabawnie, gdy teraz podobne do jej sposoby wymierzono w nią i chociaż miała tego świadomość, powoli grała w zaczętą przez Tsagairt rozgrywkę. Zawsze przecież twierdziła, że nikt nie doceniał siły kobiet – były o wiele bardziej przebiegłe i wcale nie tak słabe, jak twierdzono, ów "słabość" również wykorzystując na swoją korzyść.
– Widocznie musiał być wyjątkowy – gęsia skórka przebiegła przez jej ciało i wzdłuż kręgosłupa, gdy tylko ciepłe powietrze połechtało cienką skórę szyi i małżowinę, a zaraz po tym odwróciła nieco lico, niemal stykając się nim z twarzą Deirdre. – to dla niego ta bielizna? – Nie zamierzała jej oceniać, kiedy sama zrobiła w życiu wiele nieprzyzwoitych rzeczy, gwarantujących jej wilczy bilet, gdyby ujrzały światło dzienne. Samych sekretów miała wiele, nie wiedziała więc, który z nich nadawał się na odpowiednie zrekompensowanie słów kobiety. Uznała jednak, że na tak śmiałe wyzwanie odpowie jej tym, czego nie wiedział nikt, poza rodziną.
– Odbiłam miłość życia mojej siostry, z kaprysu i po to, żeby jej udowodnić, że ten chłopak jest taki, jak wszyscy. Słaby i podatny na piękno innej kobiety – powiedziała równie cicho, pokazując, że pod słodyczą i pięknem potomkiń kryła się zawziętość, kaprysy i wystawienie nawet siostrzanej relacji na próbę, której naturalnie nie przetrwały. O tym szczególe z jej życia nie wiedział właściwie nikt – nawet osoby, które uważała za bliskich przyjaciół – gdy po ucieczce do Anglii odcięła się grubą kreską od siebie z czasów szkoły. Z perspektywy czasu uznała jednak, że poniekąd i tamta sytuacja, łącznie z niezwykłą próżnością i wykorzystywaniem ludzi do swoich potrzeb, przyczyniła się do ukształtowania jej osobowości. Czasami też tęskniła za tamtymi czasami; była mniej miła, stanowcza i zabawowa, co zmieniło się wraz ze współpracą z poważanymi rodami, a przede wszystkim nie przejmowała się aż tak wielością flirtów, romansów i dyskretnie przemycanymi sugestiami w z pozoru zwyczajnych rozmowach.
– Uzupełniamy się – zauważyła odsuwając cię nieco i ujmując pomiędzy palce nóżkę kieliszka, którego zawartość została uzupełniona – preferuję białe, wytrawne, nie przepadam za słodkim. – Uśmiechnęła się, zauważając, że nagle teza o przyciąganiu się przeciwieństw była niezwykle trafna; były bowiem idealnymi przeciwieństwami. Ona – urocza i słodka sama w sobie preferująca wyrazisty, mocny smak; jej towarzyszka – pewna siebie, dominująca lubująca się w słodyczy. Szybko odrzuciła od siebie tę myśl, zgarniając niesforne pukle blond włosów za ucho.
– Opowiedz mi o twoim pobycie we Francji, jestem ciekawa jak postrzegasz Francuzów. – Poprosiła, spierając łokieć o blat stołu a podbródek o zaciśniętą lekko pięść, w ten sposób nachylając się nieznacznie ku swojej towarzyszce.
– Lepsze są tajemnice wypowiedziane, niż spisane na pergaminie, nie sądzisz? – Zagadnęła, bez większego problemu dostrzegając jej zabawę mimiką i tonem głosu. Znała to doskonale – przecież podobne zabiegi zazwyczaj stosowała na swoich ofiarach. I dotyk, lekki, niewymuszony, przypominający muśnięcie motyla, niż faktyczne zetknięcie palców ze skórą; to właśnie dotyk miał największą moc, choć w połączeniu z odpowiednim tonem głosu i uśmiechem stawał się niebezpieczny. Pamiętała twarze swoich ofiar, zapatrzone w nią oczy, wyrażające pustkę jak po utracie mózgu i zaskoczenie, gdy odchodziła, ściągając z nich urok; lubiła z nimi igrać, grać w grę, w której byli straceni już na początku, stąpając ciągle po złych polach – dokładnie tak, jakby próbowali strącić królówkę zwykłym pionkiem; nie było to niemożliwe, ale niezwykle trudne i dla sprytnych. Tego sprytu wielu brakowało. Czuła się więc dość zabawnie, gdy teraz podobne do jej sposoby wymierzono w nią i chociaż miała tego świadomość, powoli grała w zaczętą przez Tsagairt rozgrywkę. Zawsze przecież twierdziła, że nikt nie doceniał siły kobiet – były o wiele bardziej przebiegłe i wcale nie tak słabe, jak twierdzono, ów "słabość" również wykorzystując na swoją korzyść.
– Widocznie musiał być wyjątkowy – gęsia skórka przebiegła przez jej ciało i wzdłuż kręgosłupa, gdy tylko ciepłe powietrze połechtało cienką skórę szyi i małżowinę, a zaraz po tym odwróciła nieco lico, niemal stykając się nim z twarzą Deirdre. – to dla niego ta bielizna? – Nie zamierzała jej oceniać, kiedy sama zrobiła w życiu wiele nieprzyzwoitych rzeczy, gwarantujących jej wilczy bilet, gdyby ujrzały światło dzienne. Samych sekretów miała wiele, nie wiedziała więc, który z nich nadawał się na odpowiednie zrekompensowanie słów kobiety. Uznała jednak, że na tak śmiałe wyzwanie odpowie jej tym, czego nie wiedział nikt, poza rodziną.
– Odbiłam miłość życia mojej siostry, z kaprysu i po to, żeby jej udowodnić, że ten chłopak jest taki, jak wszyscy. Słaby i podatny na piękno innej kobiety – powiedziała równie cicho, pokazując, że pod słodyczą i pięknem potomkiń kryła się zawziętość, kaprysy i wystawienie nawet siostrzanej relacji na próbę, której naturalnie nie przetrwały. O tym szczególe z jej życia nie wiedział właściwie nikt – nawet osoby, które uważała za bliskich przyjaciół – gdy po ucieczce do Anglii odcięła się grubą kreską od siebie z czasów szkoły. Z perspektywy czasu uznała jednak, że poniekąd i tamta sytuacja, łącznie z niezwykłą próżnością i wykorzystywaniem ludzi do swoich potrzeb, przyczyniła się do ukształtowania jej osobowości. Czasami też tęskniła za tamtymi czasami; była mniej miła, stanowcza i zabawowa, co zmieniło się wraz ze współpracą z poważanymi rodami, a przede wszystkim nie przejmowała się aż tak wielością flirtów, romansów i dyskretnie przemycanymi sugestiami w z pozoru zwyczajnych rozmowach.
– Uzupełniamy się – zauważyła odsuwając cię nieco i ujmując pomiędzy palce nóżkę kieliszka, którego zawartość została uzupełniona – preferuję białe, wytrawne, nie przepadam za słodkim. – Uśmiechnęła się, zauważając, że nagle teza o przyciąganiu się przeciwieństw była niezwykle trafna; były bowiem idealnymi przeciwieństwami. Ona – urocza i słodka sama w sobie preferująca wyrazisty, mocny smak; jej towarzyszka – pewna siebie, dominująca lubująca się w słodyczy. Szybko odrzuciła od siebie tę myśl, zgarniając niesforne pukle blond włosów za ucho.
– Opowiedz mi o twoim pobycie we Francji, jestem ciekawa jak postrzegasz Francuzów. – Poprosiła, spierając łokieć o blat stołu a podbródek o zaciśniętą lekko pięść, w ten sposób nachylając się nieznacznie ku swojej towarzyszce.
don't want to give you up, there's never time enough (...) I'm running out of luck, promises
ain't enough.
ain't enough.
Solene Baudelaire
Zawód : krawcowa, projektantka
Wiek : 27 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
She smelled like white roses and felt as fragile and satiny as her dress.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Zgadzała się - tajemnice wyszeptane wprost do ucha pobudzały znacznie głębiej niż nawet najodważniejsze słowa nakreślone na pożółkłym pergaminie. Nie sądziła, że wybranie akurat tej projektantki, poleconej między słowami przez Mulcibera, zaowocuje tak satysfakcjonującą znajomością. Złotowłosa piękność znajdowała się na wyciągnięcie dłoni, zdając się odpowiadać na subtelne prowokacje, podążać krok w za nią w mrok labiryntu dwuznacznych propozycji i czulszego dotyku. To Solene zaprosiła ją tutaj, to jej chłodne palce muskały egzotyczną skórę przy każdej okazji, to w jej błękitnym spojrzeniu widziała przyzwolenie. Ostrożne, niepewne, ale jednak - podjęła grę, przystając na niejasne zasady, rozmazane rozlanym winem.
Widziała tę zgodę w rozszerzonych tęczówkach, tak wyraźnie oddzielonych od jasnobłękitnych źrenic. Uśmiechnęła się szerzej, lecz dalej tajemniczo, gdy musnęły się policzkami a ich spojrzenia spotkały się z bliska - nie odsunęła się, wytrzymując ten niemoralny kontakt, złote nitki przy czarnym jedwabiu włosów, mieszające się ciepłe oddechy. - Nie - odpowiedziała prawie bezgłośnie, nadając swemu uśmiechowi drapieżność. Nie wzbudziła w niej rumieńców, jedynie zainteresowanie: kolejna sugestia, że natrafiła na podatny, zachwycający, półwili grunt, na jakim mogła zbudować przyjemność - zarówno dla siebie jak i dla Tristana. - Złamałam mu serce - przyznała takim samym tonem, na sekundę powracając wspomnieniami do bliskości Apollinare'a; ciała niepasującego malarzowi, jasnych włosów, urody podobnej do tej, jaką reprezentowała Solene, do francuskiego akcentu, przebrzmiewającego w niektórych głoskach. - Bielizna jest dla kogoś innego - doprecyzowała, prostując się w bliźniaczym geście. Niepokoiła się reakcją Baudelaire, lecz niepotrzebnie: błysk w jej niebieskich oczach stanowił wyraźną odpowiedź, gwarantującą dotrzymania kroku w tym tańcu domysłów. Także w wyznaniach - zaśmiała się ponownie, krótko i ujmująco, słysząc druzgoczącą historyjkę o miłosnym trójkącie, rozbitym dla uciechy samej półwili. Miała siostrę, zapisała to gdzieś w ważnym miejscu umysłu - mogła wykorzystać ją potem, nie chciała zapomnieć o kolejnej piękności, mogącej zaspokoić wygórowane wymagania Rosiera.
- Zrobiłaś to więc z troski i chęci otworzenia oczu siostry na prymitywność męskiego gatunku. To nic złego - skomentowała miękko, oczekując bardziej perwersyjnych szczegółów. Niesnaski pomiędzy siostrami zdarzały się często, pragnęła czegoś mocniejszego. Informacji, jaka dałaby nadzieję na silniejszą degenerację panienki Baudelaire. - Często bawisz się tak z mężczyznami? - spytała wprost, nie siląc się na zawoalowane uprzejmości. Może faktycznie miały wiele wspólnego? Pochyliła się ku niej, odwzajemniając gest - lubiła na nią patrzeć. Cieszyła wzrok, dotykała wrażliwych części estetycznego głodu - Deirdre, przebywając tak długo z mężczyznami, uwrażliwiła się na czar półwili, potrafiąc docenić ich umiejętności w mieszaniu w głowie. Była ich świadoma, lecz nie poddawała się im, po prostu ciesząc zmysły regularnymi rysami i wewnętrznym blaskiem. Również ujęła w palce kieliszek, upijając z niego pokaźny łyk. Słodycz rozmyła się na języku - ciekawe, czy tak samo smakowały pocałunki złotowłosej? - poprawiając humor jeszcze wyraźniej. - Uzupełniamy - przyznała, nie odejmując spojrzenia od zachwycających rysów Solene. - Przebywałam tam na ministerialnym stażu. Mój narzeczony był Francuzem, pokazał mi wiele wspaniałych miejsc, teatrów, wystaw, artystów - przeszła na płynną francuszczyznę, uniesieniem lewego kącika ust przyjmując zdziwieniem nad biegłością tego języka. - Uwielbiam swobodne obyczaje Francuzów. Pochodzisz stamtąd? - spytała miękko, upijając kolejny łyk wina. Oblizała usta ze słodkiego, czerwonego śladu, pochylając się ku Solene, by lepiej ją usłyszeć - i by spojrzeć prosto w te wielkie, sarnie oczy. - Odwracamy kolejkę wyznań? - zaproponowała, podnosząc lewą dłoń, by odgarnąć złote włosy Solene. Przeciągnęła opuszkami palców po końcówkach, przesuwając je aż na kark półwili.
Widziała tę zgodę w rozszerzonych tęczówkach, tak wyraźnie oddzielonych od jasnobłękitnych źrenic. Uśmiechnęła się szerzej, lecz dalej tajemniczo, gdy musnęły się policzkami a ich spojrzenia spotkały się z bliska - nie odsunęła się, wytrzymując ten niemoralny kontakt, złote nitki przy czarnym jedwabiu włosów, mieszające się ciepłe oddechy. - Nie - odpowiedziała prawie bezgłośnie, nadając swemu uśmiechowi drapieżność. Nie wzbudziła w niej rumieńców, jedynie zainteresowanie: kolejna sugestia, że natrafiła na podatny, zachwycający, półwili grunt, na jakim mogła zbudować przyjemność - zarówno dla siebie jak i dla Tristana. - Złamałam mu serce - przyznała takim samym tonem, na sekundę powracając wspomnieniami do bliskości Apollinare'a; ciała niepasującego malarzowi, jasnych włosów, urody podobnej do tej, jaką reprezentowała Solene, do francuskiego akcentu, przebrzmiewającego w niektórych głoskach. - Bielizna jest dla kogoś innego - doprecyzowała, prostując się w bliźniaczym geście. Niepokoiła się reakcją Baudelaire, lecz niepotrzebnie: błysk w jej niebieskich oczach stanowił wyraźną odpowiedź, gwarantującą dotrzymania kroku w tym tańcu domysłów. Także w wyznaniach - zaśmiała się ponownie, krótko i ujmująco, słysząc druzgoczącą historyjkę o miłosnym trójkącie, rozbitym dla uciechy samej półwili. Miała siostrę, zapisała to gdzieś w ważnym miejscu umysłu - mogła wykorzystać ją potem, nie chciała zapomnieć o kolejnej piękności, mogącej zaspokoić wygórowane wymagania Rosiera.
- Zrobiłaś to więc z troski i chęci otworzenia oczu siostry na prymitywność męskiego gatunku. To nic złego - skomentowała miękko, oczekując bardziej perwersyjnych szczegółów. Niesnaski pomiędzy siostrami zdarzały się często, pragnęła czegoś mocniejszego. Informacji, jaka dałaby nadzieję na silniejszą degenerację panienki Baudelaire. - Często bawisz się tak z mężczyznami? - spytała wprost, nie siląc się na zawoalowane uprzejmości. Może faktycznie miały wiele wspólnego? Pochyliła się ku niej, odwzajemniając gest - lubiła na nią patrzeć. Cieszyła wzrok, dotykała wrażliwych części estetycznego głodu - Deirdre, przebywając tak długo z mężczyznami, uwrażliwiła się na czar półwili, potrafiąc docenić ich umiejętności w mieszaniu w głowie. Była ich świadoma, lecz nie poddawała się im, po prostu ciesząc zmysły regularnymi rysami i wewnętrznym blaskiem. Również ujęła w palce kieliszek, upijając z niego pokaźny łyk. Słodycz rozmyła się na języku - ciekawe, czy tak samo smakowały pocałunki złotowłosej? - poprawiając humor jeszcze wyraźniej. - Uzupełniamy - przyznała, nie odejmując spojrzenia od zachwycających rysów Solene. - Przebywałam tam na ministerialnym stażu. Mój narzeczony był Francuzem, pokazał mi wiele wspaniałych miejsc, teatrów, wystaw, artystów - przeszła na płynną francuszczyznę, uniesieniem lewego kącika ust przyjmując zdziwieniem nad biegłością tego języka. - Uwielbiam swobodne obyczaje Francuzów. Pochodzisz stamtąd? - spytała miękko, upijając kolejny łyk wina. Oblizała usta ze słodkiego, czerwonego śladu, pochylając się ku Solene, by lepiej ją usłyszeć - i by spojrzeć prosto w te wielkie, sarnie oczy. - Odwracamy kolejkę wyznań? - zaproponowała, podnosząc lewą dłoń, by odgarnąć złote włosy Solene. Przeciągnęła opuszkami palców po końcówkach, przesuwając je aż na kark półwili.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
– Cóż, widocznie jednak nie był wyjątkowy. – Skomentowała krótko, wzruszając mimowolnie smukłymi ramionami. Nie dopytywała też o bieliznę, domyślając się, że być może ta była dla jej nowego partnera, narzeczonego, kochanka, ot, nie interesowała się do czego służyły i dla kogo były noszone uszyte przez nią kreacje, zapominając o nich tuż po oddaniu w ręce nowego właściciela. Podobnie jak Mulciber – nie przywiązywała się do rzeczy i swoich tworów.
– Nie kierowały mną takie motywy – puściła Deirdre oczko, jednak nie chciała kontynuować tematu Odette, której sprawiła wtedy ogromny ból, kiedy na jej oczach zajęła się tym chłopcem, równie szybko go porzucając jak zepsutą zabawkę. Skupiła się więc na zadanym pytaniu, unosząc brwi w chwilowego zawahania. Nie chwaliła się nikomu tym, że czasami dalej zdarzało się używać genów, choć zawsze musiał być ten pierwszy raz. – Często – odparła; nie kłamała, patrząc na przebieg wielu spotkań, które zdecydowanie wymykały się spod kontroli, nie dodała jednak nic więcej, kiedy zaskakująco również dla niej, kobieta zaczęła używać ojczystego języka. Nie kryła podziwu, gdy Deirdre przeszła na płynny francuski, lecz jednocześnie z tym poczuła się niezwykłą swobodę. Nie lubiła używać języka angielskiego, wiedziała też, że rozmowa po francusku zapewniała im zdecydowanie więcej prywatności, a przynajmniej jej.
– Widzę, że nie zapomniałaś języka, imponujące – uśmiechnęła się zadowolona – podchodzę, a skoro to już wiesz i byłaś w Paryżu, to w takim razie potrafisz zrozumieć dlaczego nie przepadam za angielskimi zwyczajami. Zbyt sztywnymi, pozbawionymi radości z życia, które ma wiele do zaoferowania – spokojnie przypatrywała się wędrówce dłoni Deirdre, dopóki ta nie znalazła się na jej karku, zmuszając ją tym samym do przysunięcia się nieco bliżej; wiedziała już, że ich rozmowa została pozbawiona wszelkiej niewinności i jak na razie nie miała nic przeciwko poszerzaniu horyzontów – wiedziałaś, że intymna, kobieca przyjaźń we Francji nie jest niczym złym? Tutaj grozi wiecznym potępieniem. – Spytała, układając dłoń na jej palcach spoczywających na szyi, i głaszcząc delikatną skórę kciukiem. Szybko przypomniała sobie o balach, podczas których uczestniczyła, gdy jeszcze mieszkała we Francji; pamiętała dokładnie kilka kobiet, których uczucie raczej wykraczało poza kobiecą przyjaźń: całowały się w policzki, nie tylko na powitanie, czasem niewinnie w usta i równie niewinne trzymały się za dłonie, wymieniając między sobą porozumiewawcze spojrzenia, chociaż z jej punktu widzenia intymność tych przyjaźni pozbawiona była aspektów erotycznych, zamykając się na niezwykle emocjonalnym przywiązaniu. Otoczenie zresztą zdawało się być obojętne na tę sytuację, szczególnie po kolejnej butelce wina i objedzeniu się makaronikami – ten obraz francuskich wydarzeń zapamiętała najlepiej, wielokrotnie próbując odnaleźć choćby minimalne podobieństwa pomiędzy angielskimi przyjęciami. – Jest pewne francuskie powiedzenie, według którego w miłości zawsze jest ktoś, kto obdarza pocałunkami i ktoś, kto nastawia policzek. – Przez myśl jej przemknęło, że ów przysłowie mogło mieć zastosowanie w wielu wcześniejszych relacjach, gdzie właściwie nadstawiała grzecznie obojętny policzek, odrzucając emocjonalny pierwiastek.
– Nie kierowały mną takie motywy – puściła Deirdre oczko, jednak nie chciała kontynuować tematu Odette, której sprawiła wtedy ogromny ból, kiedy na jej oczach zajęła się tym chłopcem, równie szybko go porzucając jak zepsutą zabawkę. Skupiła się więc na zadanym pytaniu, unosząc brwi w chwilowego zawahania. Nie chwaliła się nikomu tym, że czasami dalej zdarzało się używać genów, choć zawsze musiał być ten pierwszy raz. – Często – odparła; nie kłamała, patrząc na przebieg wielu spotkań, które zdecydowanie wymykały się spod kontroli, nie dodała jednak nic więcej, kiedy zaskakująco również dla niej, kobieta zaczęła używać ojczystego języka. Nie kryła podziwu, gdy Deirdre przeszła na płynny francuski, lecz jednocześnie z tym poczuła się niezwykłą swobodę. Nie lubiła używać języka angielskiego, wiedziała też, że rozmowa po francusku zapewniała im zdecydowanie więcej prywatności, a przynajmniej jej.
– Widzę, że nie zapomniałaś języka, imponujące – uśmiechnęła się zadowolona – podchodzę, a skoro to już wiesz i byłaś w Paryżu, to w takim razie potrafisz zrozumieć dlaczego nie przepadam za angielskimi zwyczajami. Zbyt sztywnymi, pozbawionymi radości z życia, które ma wiele do zaoferowania – spokojnie przypatrywała się wędrówce dłoni Deirdre, dopóki ta nie znalazła się na jej karku, zmuszając ją tym samym do przysunięcia się nieco bliżej; wiedziała już, że ich rozmowa została pozbawiona wszelkiej niewinności i jak na razie nie miała nic przeciwko poszerzaniu horyzontów – wiedziałaś, że intymna, kobieca przyjaźń we Francji nie jest niczym złym? Tutaj grozi wiecznym potępieniem. – Spytała, układając dłoń na jej palcach spoczywających na szyi, i głaszcząc delikatną skórę kciukiem. Szybko przypomniała sobie o balach, podczas których uczestniczyła, gdy jeszcze mieszkała we Francji; pamiętała dokładnie kilka kobiet, których uczucie raczej wykraczało poza kobiecą przyjaźń: całowały się w policzki, nie tylko na powitanie, czasem niewinnie w usta i równie niewinne trzymały się za dłonie, wymieniając między sobą porozumiewawcze spojrzenia, chociaż z jej punktu widzenia intymność tych przyjaźni pozbawiona była aspektów erotycznych, zamykając się na niezwykle emocjonalnym przywiązaniu. Otoczenie zresztą zdawało się być obojętne na tę sytuację, szczególnie po kolejnej butelce wina i objedzeniu się makaronikami – ten obraz francuskich wydarzeń zapamiętała najlepiej, wielokrotnie próbując odnaleźć choćby minimalne podobieństwa pomiędzy angielskimi przyjęciami. – Jest pewne francuskie powiedzenie, według którego w miłości zawsze jest ktoś, kto obdarza pocałunkami i ktoś, kto nastawia policzek. – Przez myśl jej przemknęło, że ów przysłowie mogło mieć zastosowanie w wielu wcześniejszych relacjach, gdzie właściwie nadstawiała grzecznie obojętny policzek, odrzucając emocjonalny pierwiastek.
don't want to give you up, there's never time enough (...) I'm running out of luck, promises
ain't enough.
ain't enough.
Solene Baudelaire
Zawód : krawcowa, projektantka
Wiek : 27 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
She smelled like white roses and felt as fragile and satiny as her dress.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Zaśmiała się ponownie na określenie Apollinare'a mianem niewyjątkowego. Wtedy uznawała go za kogoś niemożliwego do zastąpienia, mężczyznę zbudowanego z nierzeczywistych snów, całkowite przeciwieństwo tego, czego instynktownie poszukiwała, dystansując się od współpracowników. Miał w sobie łagodność i ogień, pasję i troskę, łączył malarską wrażliwość z prostolinijnością rzeźnika. Z czasem przekonała się, że potrzebuje czegoś więcej - choć otrzymała od niego wszystko. Wierność, miłość, opiekę, wyzwanie; wzgardziła tym wszystkim, uciekając od niego prosto w palące ją żywcem płomienie. Tej części historii nie musiała zdradzać Solene, przynajmniej na razie. - A jakie? Dobra zabawa? Przyjemność? - dopytała z ciekawością, zastanawiając się, co kryje się pod anielską prezencją półwili. Nieskalana, niewinna, ulotna - czy była zdolna do plugawości? Ucieszyłaby się, gdyby tak było, zło wzbudzało w Deirdre skrajną fascynację, a to, które wyrastało na gruncie cnotliwej prawości, intensyfikowało doznania. - Jaka była twoja najciekawsza zabawa? - kontynuowała nienachalne zdobywanie informacji o Solene; poznawanie jej, ostrożne i dające jej wiele satysfakcji. Lubiła słuchać interesujących historii a rzadko miała ku temu okazję; nużyły ją teatralne gierki i płytkie pobudki. Pragnęła krwi i mięsa, soczystych szczegółów i krwistoczerwonych rumieńców. Okrucieństwa, których się dopuszczała, uodporniły ją na przeciętność, uczynił ją wiecznie głodną, szukającą dodatkowej stymulacji, nawet jeśli ta miała skończyć się dla niej tragicznie.
Solene nie kryła w sobie zagrożenia, była śliczną zabawką, dziełem sztuki, siedzącym tak blisko, że mogły dzielić ze sobą dotyk. Nieśmiały, machinalny, w końcu silniejszy - nie wyrwała dłoni z delikatnego uścisku, pozwalając Baudelaire poprowadzić opuszki palców. Na kark, nie dekolt; ukryła zawód, doceniając jednocześnie odwagę. Półwila otwierała się powoli, ale nieubłaganie, dążąc do odkrycia, obnażenia swych pragnień, prawdziwego, kapryśnego i rozpasanego charakteru, dającego nadzieję na spijanie z kusząco różowych ust prawdziwej przyjemności. - Zgadzamy się w podejściu do konserwatywnych zachowań Brytyjczyków - zgodziła się płynnie, kontynuując rozmowę już po francusku. Czuła się w nim swobodniej, Solene także, niewiele osób mogło ich podsłuchać - a wokół nich nie znajdował się praktycznie nikt, kameralna atmosfera wyłożonej czerwonym aksamitem loży gwarantowała dyskrecję. Nie robiły jednak niczego zdrożnego, czułe gesty ginęły w półmroku, lecz nawet gdyby ktoś je dostrzegł - były jedynie troskliwymi zachowaniami bliskich przyjaciółek. - Co masz na myśli mówiąc o intymnej przyjaźni? - zapytała z dobrze odegranym, pełnym nadziei podekscytowaniem i niewinnym zaciekawieniem; czyżby naprawdę odnalazły wspólny grunt? Szansę na to, by plany Deirdre ziściły się bez magicznych sznurków, plączących niezwykłej urody marionetkę? Nie odsuwała dłoni z jej skóry, czując, że złotowłosą przeszywają delikatne dreszcze. - I w jakiej roli widzisz się - w tym powiedzeniu? Całującą czy całowaną? - spytała ochryple, pochylając się ku niej jeszcze bliżej, jakby miała zdradzić jej jeden z największych, skrywanych od lat sekretów. Straciła zainteresowanie winem i otoczeniem, liczyły się tylko rozszerzone źrenice złotowłosej, z której nie spuszczała spojrzenia, chcąc poznać - lub chociaż odgadnąć - jej prawdziwe myśli. Wstydziła się czy niecierpliwiła? Pragnęła więcej czy obawiała się własnych potrzeb? Denerwowała się czy relaksowała, czując na sobie chłodny dotyk opuszek palców egzotycznej przyjaciółki? Niewiadome piętrzyły się, ale Deirdre podejmowała ryzyko, nie odsuwając się nawet o cal. Czarne włosy przesłoniły ponownie pół jej twarzy, jedwabistą kurtyną odgradzając od blasku świec, ustawionych na stole. Zostały same.
Solene nie kryła w sobie zagrożenia, była śliczną zabawką, dziełem sztuki, siedzącym tak blisko, że mogły dzielić ze sobą dotyk. Nieśmiały, machinalny, w końcu silniejszy - nie wyrwała dłoni z delikatnego uścisku, pozwalając Baudelaire poprowadzić opuszki palców. Na kark, nie dekolt; ukryła zawód, doceniając jednocześnie odwagę. Półwila otwierała się powoli, ale nieubłaganie, dążąc do odkrycia, obnażenia swych pragnień, prawdziwego, kapryśnego i rozpasanego charakteru, dającego nadzieję na spijanie z kusząco różowych ust prawdziwej przyjemności. - Zgadzamy się w podejściu do konserwatywnych zachowań Brytyjczyków - zgodziła się płynnie, kontynuując rozmowę już po francusku. Czuła się w nim swobodniej, Solene także, niewiele osób mogło ich podsłuchać - a wokół nich nie znajdował się praktycznie nikt, kameralna atmosfera wyłożonej czerwonym aksamitem loży gwarantowała dyskrecję. Nie robiły jednak niczego zdrożnego, czułe gesty ginęły w półmroku, lecz nawet gdyby ktoś je dostrzegł - były jedynie troskliwymi zachowaniami bliskich przyjaciółek. - Co masz na myśli mówiąc o intymnej przyjaźni? - zapytała z dobrze odegranym, pełnym nadziei podekscytowaniem i niewinnym zaciekawieniem; czyżby naprawdę odnalazły wspólny grunt? Szansę na to, by plany Deirdre ziściły się bez magicznych sznurków, plączących niezwykłej urody marionetkę? Nie odsuwała dłoni z jej skóry, czując, że złotowłosą przeszywają delikatne dreszcze. - I w jakiej roli widzisz się - w tym powiedzeniu? Całującą czy całowaną? - spytała ochryple, pochylając się ku niej jeszcze bliżej, jakby miała zdradzić jej jeden z największych, skrywanych od lat sekretów. Straciła zainteresowanie winem i otoczeniem, liczyły się tylko rozszerzone źrenice złotowłosej, z której nie spuszczała spojrzenia, chcąc poznać - lub chociaż odgadnąć - jej prawdziwe myśli. Wstydziła się czy niecierpliwiła? Pragnęła więcej czy obawiała się własnych potrzeb? Denerwowała się czy relaksowała, czując na sobie chłodny dotyk opuszek palców egzotycznej przyjaciółki? Niewiadome piętrzyły się, ale Deirdre podejmowała ryzyko, nie odsuwając się nawet o cal. Czarne włosy przesłoniły ponownie pół jej twarzy, jedwabistą kurtyną odgradzając od blasku świec, ustawionych na stole. Zostały same.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Francuzka odwróciła na moment wzrok, przesuwając spojrzeniem po kieliszku, gdy została zapytana o powód tamtego incydentu. Mogła skłamać i chociaż chciała na początku tak zrobić, wysiliła się na zdawkową szczerość:
– Chęć zemsty. – Była zawistna, zresztą, która z potomkiń nie nosiła w sobie choćby grama tej cechy? Ponadto kapryśna i zazdrosna, tym również kierowała się tamtego chłodnego popołudnia kilka lat temu. Nie przypominała sobie, by myślała o trosce i chęci uchronienia Odette przed rozczarowaniem, kiedy dzięki niej siostra rozczarowała się podwójnie. Spochmurniała na krótką chwilę, pozwalając nieokreślonemu grymasowi wkraść się na jej twarz – widocznie próba zmierzenia się z demonami przeszłości była zbyt pochopnym posunięciem. Na kolejne pytanie jednak nie odpowiedziała, tę opowieść pozostawiając – być może – na inną okazję.
Z ulgą przyjęła całkowitą zmianę tematu, ponownie konfrontując swoje jasne tęczówki z ciemnymi oczami kobiety. Zauważyła, że dominowały w niej dwie sprzeczne istoty: niewinna, delikatna oraz zmysłowa, nieokiełznana, pożądliwa; myśliwy i zwierzyna, oddając tym razem potomkini pierwszeństwo w grze, zgrabnie wymieniając się rolami. Wciąż jednak pozostawała czujna, nie zapominając, że pod pięknymi uśmiechami i wyćwiczonym tonem głosu istniał powód, dla którego się nią zainteresowała. Chęć zawładnięcia półwilim sercem? Sprawdzeniem, czy niezaprzeczalna umiejętność flirtu działała nie tylko na mężczyzn, ale i na kobiety? Nie zastanawiała się nad tym, co motywowało Tsagairt, kiedy jej towarzystwo było całkiem miłe.
– Myślę, że dobrze wiesz o co mi chodzi – czyż nie robiły tego teraz? Czy subtelnym, ledwie wyczuwalnym dotykiem, głębokimi spojrzeniami i uśmiechami, które winny być zarezerwowane dla wybranka serca, nie narażały się na potępienie, mogąc nazywać się wzajemnie czułymi przyjaciółkami? Pozostawiła jej pole do własnej interpretacji, nie chcąc go zawężać w żaden sposób; była ciekawa jak potraktuje te słowa. Jako zachętę, czy znów uzna, że Francuzka była bardzo zachowawcza, ostrożne dobierając te słowa?
Nie wstydziła się, nie niecierpliwiła, nie denerwowała; podchodziła do wszystkiego na spokojnie i w miarę chłodno, nie śpiesząc. Bawiła się z nią, skutecznie zbliżając się i co jakiś czas celowo odsuwając, zwiększając dystans, jednak nieznacznie, dokładnie tak, jak robiła to kiedyś; okazała jej jednak prawdziwe zainteresowanie i słuchała uważnie, gdy w innym przypadku już dawno by się wyłączyła, uprzejmie przytakując – wieczór ten więc jedynie zyskiwał na wyjątkowości. Przesunęła palcami wzdłuż bladego przedramienia, opuszkami muskając skórę szyi i wreszcie twarzy, żeby zgarnąć z nich czarne kosmyki włosów, burzące harmonię całości. Potem cofnęła rękę.
– Zależy od sytuacji i kaprysu – stwierdziła w odpowiedzi, przyłapując się, że pomyślała o tym zaledwie kilka sekund wcześniej i ledwie powstrzymując przed zadaniem podobnego pytania. Coraz mocniej zaczynała wierzyć w to, że rzeczywiście potrafiły czytać sobie w myślach, dopowiadać niewypowiedziane, by w końcu dojść do tego momentu, gdy spojrzenia mówiły same za siebie.
Uznała też, że jej czas w tym miejscu powoli dobiegał końca a wyjście w tak kluczowym, zarazem nieodpowiednim, momencie podsyci zainteresowanie Deirdre. Podniosła się zgrabnie, ruchem dłoni wygładzając materiał ciemnej sukni i poprawiając przekrzywiony łańcuszek osłaniający jej głęboki dekolt, by wreszcie schylić się nad kobietą. Złożyła na jej krwistych wargach niewinny, przyjacielski pocałunek, wpisujący się zdecydowanie we wcześniejsze kategorie kobiecej, czułej przyjaźni. A gdy się odsunęła, spojrzała jej jeszcze w oczy, chichocząc perliście, przyjemnie nawet dla kobiecego dla ucha.
– Słodka jak wino. Może zmienię preferencje? – Szepnęła cicho, pozostawiając ją samą z domysłami czy mówiła na temat wina, czy osób, które obdarzała pocałunkami, zauważając od niechcenia, że poniekąd przejęła sposób flirtu po Ramseyu; zaczynała traktować go jak małą zarazę panoszącą się po jej życiu, której nie były w stanie zwalczyć lekarstwa i jedynym sposobem od uwolnienia się z jego sideł było usunięcie pamięci. – Na mnie już czas. Do zobaczenia, Deirdre. – Rzuciła miękko i lekkim, zmysłowym krokiem, w którym biodra falowały jak w tańcu, skierowała się do wyjścia z lokalu. Wiedziała, że pozostawiła ją jedynie z namiastką tego, czego zapewne chciała i zrobiła to celowo, tak, jak robiła to, gdy swoim odejściem ściągała urok z nieświadomych istot; w końcu podjęła się gry, lecz nie było żadnych zasad, prawda?
zt
– Chęć zemsty. – Była zawistna, zresztą, która z potomkiń nie nosiła w sobie choćby grama tej cechy? Ponadto kapryśna i zazdrosna, tym również kierowała się tamtego chłodnego popołudnia kilka lat temu. Nie przypominała sobie, by myślała o trosce i chęci uchronienia Odette przed rozczarowaniem, kiedy dzięki niej siostra rozczarowała się podwójnie. Spochmurniała na krótką chwilę, pozwalając nieokreślonemu grymasowi wkraść się na jej twarz – widocznie próba zmierzenia się z demonami przeszłości była zbyt pochopnym posunięciem. Na kolejne pytanie jednak nie odpowiedziała, tę opowieść pozostawiając – być może – na inną okazję.
Z ulgą przyjęła całkowitą zmianę tematu, ponownie konfrontując swoje jasne tęczówki z ciemnymi oczami kobiety. Zauważyła, że dominowały w niej dwie sprzeczne istoty: niewinna, delikatna oraz zmysłowa, nieokiełznana, pożądliwa; myśliwy i zwierzyna, oddając tym razem potomkini pierwszeństwo w grze, zgrabnie wymieniając się rolami. Wciąż jednak pozostawała czujna, nie zapominając, że pod pięknymi uśmiechami i wyćwiczonym tonem głosu istniał powód, dla którego się nią zainteresowała. Chęć zawładnięcia półwilim sercem? Sprawdzeniem, czy niezaprzeczalna umiejętność flirtu działała nie tylko na mężczyzn, ale i na kobiety? Nie zastanawiała się nad tym, co motywowało Tsagairt, kiedy jej towarzystwo było całkiem miłe.
– Myślę, że dobrze wiesz o co mi chodzi – czyż nie robiły tego teraz? Czy subtelnym, ledwie wyczuwalnym dotykiem, głębokimi spojrzeniami i uśmiechami, które winny być zarezerwowane dla wybranka serca, nie narażały się na potępienie, mogąc nazywać się wzajemnie czułymi przyjaciółkami? Pozostawiła jej pole do własnej interpretacji, nie chcąc go zawężać w żaden sposób; była ciekawa jak potraktuje te słowa. Jako zachętę, czy znów uzna, że Francuzka była bardzo zachowawcza, ostrożne dobierając te słowa?
Nie wstydziła się, nie niecierpliwiła, nie denerwowała; podchodziła do wszystkiego na spokojnie i w miarę chłodno, nie śpiesząc. Bawiła się z nią, skutecznie zbliżając się i co jakiś czas celowo odsuwając, zwiększając dystans, jednak nieznacznie, dokładnie tak, jak robiła to kiedyś; okazała jej jednak prawdziwe zainteresowanie i słuchała uważnie, gdy w innym przypadku już dawno by się wyłączyła, uprzejmie przytakując – wieczór ten więc jedynie zyskiwał na wyjątkowości. Przesunęła palcami wzdłuż bladego przedramienia, opuszkami muskając skórę szyi i wreszcie twarzy, żeby zgarnąć z nich czarne kosmyki włosów, burzące harmonię całości. Potem cofnęła rękę.
– Zależy od sytuacji i kaprysu – stwierdziła w odpowiedzi, przyłapując się, że pomyślała o tym zaledwie kilka sekund wcześniej i ledwie powstrzymując przed zadaniem podobnego pytania. Coraz mocniej zaczynała wierzyć w to, że rzeczywiście potrafiły czytać sobie w myślach, dopowiadać niewypowiedziane, by w końcu dojść do tego momentu, gdy spojrzenia mówiły same za siebie.
Uznała też, że jej czas w tym miejscu powoli dobiegał końca a wyjście w tak kluczowym, zarazem nieodpowiednim, momencie podsyci zainteresowanie Deirdre. Podniosła się zgrabnie, ruchem dłoni wygładzając materiał ciemnej sukni i poprawiając przekrzywiony łańcuszek osłaniający jej głęboki dekolt, by wreszcie schylić się nad kobietą. Złożyła na jej krwistych wargach niewinny, przyjacielski pocałunek, wpisujący się zdecydowanie we wcześniejsze kategorie kobiecej, czułej przyjaźni. A gdy się odsunęła, spojrzała jej jeszcze w oczy, chichocząc perliście, przyjemnie nawet dla kobiecego dla ucha.
– Słodka jak wino. Może zmienię preferencje? – Szepnęła cicho, pozostawiając ją samą z domysłami czy mówiła na temat wina, czy osób, które obdarzała pocałunkami, zauważając od niechcenia, że poniekąd przejęła sposób flirtu po Ramseyu; zaczynała traktować go jak małą zarazę panoszącą się po jej życiu, której nie były w stanie zwalczyć lekarstwa i jedynym sposobem od uwolnienia się z jego sideł było usunięcie pamięci. – Na mnie już czas. Do zobaczenia, Deirdre. – Rzuciła miękko i lekkim, zmysłowym krokiem, w którym biodra falowały jak w tańcu, skierowała się do wyjścia z lokalu. Wiedziała, że pozostawiła ją jedynie z namiastką tego, czego zapewne chciała i zrobiła to celowo, tak, jak robiła to, gdy swoim odejściem ściągała urok z nieświadomych istot; w końcu podjęła się gry, lecz nie było żadnych zasad, prawda?
zt
don't want to give you up, there's never time enough (...) I'm running out of luck, promises
ain't enough.
ain't enough.
Solene Baudelaire
Zawód : krawcowa, projektantka
Wiek : 27 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
She smelled like white roses and felt as fragile and satiny as her dress.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
- Zemsty za co? - sparowała od razu, odruchowo, zastanawiając się, co też Solene ma na myśli - i jakie zachowanie siostry mogło sprowokować ją do podobnych działań. Nie oceniała, każdy zachowywał się według swych pragnień, rozumiała więc potrzebę sprowadzenia na świat odrobinę sprawiedliwości, jakakolwiek by ona nie była. Rywalizacja między pięknymi siostrami wydawała się jej naturalną koleją rzeczy, ludźmi rządziły skrajne namiętności. Chciała dowiedzieć się więcej, każdy zdradzony szczegół dawał szansę na głębsze poznani Solene, a przy tym gwarantował większą szansę na powodzenie planów Deirdre, łakomie spoglądającej na niewyobrażalnie piękną półwilę. Uważne spojrzenie dzieliło się na dwoje; podobała się jej i podobała się jemu, nauczyła się już gustu Rosiera, bazując na przeciwieństwach do samej siebie. Nie rozumiała, dlaczego akurat ją wybrał na prywatną nałożnicę, w żadnym aspekcie nie pasowała do złotowłosego, urokliwego wzoru, utkanego z półwil i nęcących kokietek; wyłamywała się ze schematu, czarnym, drapieżnym przecinkiem oddzielając się od rozlicznych niewiast, budzących w Tristanie intensywne uczucia. Solene pasowała do opisu, miała w sobie cechy, które uwielbiał - i które nęciły także ją. Przebywając z mężczyznami, nauczyła się ich słabości, potrafiła dzielić ich pożądanie i rozumieć popędy, pozwalając wpędzić się w podobne doznania. Otwarte i lekkie, nieprzypominające ślepego zaułka; panowała przecież nad sytuacją, przewidując następne działania. Podobała się jej śmiałość Solene. Pewność siebie półwili rosła wraz z zaufaniem, spodziewała się tego - i tej subtelnej kokieterii, przemycanej w każdym dłuższym spojrzeniu i geście. Chłodny dotyk palców dawał nadzieję na więcej, tak samo jak uporczywe spojrzenie, którym ją mierzyła. Nagłe zwiększenie dystansu i zapowiedź odejścia zawiodły Deirdre; liczyła na to, że dowie się dziś więcej, że odkryje głębię tajemnic, pochłaniając choć po części mrok, spowijający niemoralne intencje panny Baudelaire. Ta jednak zakończyła maraton domysłów tuż przed metą, podnosząc się z loży. Tsagairt nie dała po sobie poznać zawodu, ciągle uśmiechała się nieco kpiąco, podążając wzrokiem w górę, nad pochylającą się nad nią złotowłosą.
Takiego pożegnania się nie spodziewała. Krótkiego lecz czułego, zwieńczonego pocałunkiem pozbawionym wstydu. Miękkie, pełne wargi spotkały się, a Dei przeszył dreszcz przyjemności. Dawno tego nie robiła, nie dzieliła delikatnych pieszczot z drugą kobietą. Pożegnanie, zainicjowane przez Solene, zaskoczyło ją, dając jednocześnie nadzieję na rozkoszną przyszłość. Udało się ją ośmielić, oswoić, wciągnąć w wir spełniania skrytych pragnień, ściągający ją ku powierzchni - bo przecież nie na dno, chciała dla niej jak najlepiej, zapewniając bezpieczną przestrzeń do realizowania śmiałych marzeń. Pocałunek skwitowała uśmiechem, nie wracając wspomnieniami do podobnego określenia, które padło z ust Fantine - szlachcianka uznawała ją za gorzką, Baudelaire zaś zachwyciła się trującą słodyczą. - Mam nadzieję, że tak będzie - odpowiedziała cicho, równie wieloznacznie, pokładając wiele wiary w zmianie preferencji; w zwolnieniu hamulców i pozbyciu się blokad, przeszkadzających w sięganiu po grzeszne, lecz soczyste owoce cielesnej radości. - Będę oczekiwać następnego spotkania z niecierpliwością, Solene - odparła równie kulturalnie, jakby przed momentem nie dzieliły tego samego oddechu i wilgoci spragnionych ust. Półwila odchodziła, spisując się w roli trofeum doskonale. Deirdre śledziła ruch jej bioder, opierając się wygodniej o miękką lożę. Zachowanie złotowłosej dawało szansę na sprawienie Tristanowi niezwykłej niespodzianki, przyjemnej także dla niej samej; bliskość pięknej kobiety relaksowała i bawiła, pozwalając na zachłyśnięcie się roztaczającymi się przed nimi perspektywami.
| zt
Takiego pożegnania się nie spodziewała. Krótkiego lecz czułego, zwieńczonego pocałunkiem pozbawionym wstydu. Miękkie, pełne wargi spotkały się, a Dei przeszył dreszcz przyjemności. Dawno tego nie robiła, nie dzieliła delikatnych pieszczot z drugą kobietą. Pożegnanie, zainicjowane przez Solene, zaskoczyło ją, dając jednocześnie nadzieję na rozkoszną przyszłość. Udało się ją ośmielić, oswoić, wciągnąć w wir spełniania skrytych pragnień, ściągający ją ku powierzchni - bo przecież nie na dno, chciała dla niej jak najlepiej, zapewniając bezpieczną przestrzeń do realizowania śmiałych marzeń. Pocałunek skwitowała uśmiechem, nie wracając wspomnieniami do podobnego określenia, które padło z ust Fantine - szlachcianka uznawała ją za gorzką, Baudelaire zaś zachwyciła się trującą słodyczą. - Mam nadzieję, że tak będzie - odpowiedziała cicho, równie wieloznacznie, pokładając wiele wiary w zmianie preferencji; w zwolnieniu hamulców i pozbyciu się blokad, przeszkadzających w sięganiu po grzeszne, lecz soczyste owoce cielesnej radości. - Będę oczekiwać następnego spotkania z niecierpliwością, Solene - odparła równie kulturalnie, jakby przed momentem nie dzieliły tego samego oddechu i wilgoci spragnionych ust. Półwila odchodziła, spisując się w roli trofeum doskonale. Deirdre śledziła ruch jej bioder, opierając się wygodniej o miękką lożę. Zachowanie złotowłosej dawało szansę na sprawienie Tristanowi niezwykłej niespodzianki, przyjemnej także dla niej samej; bliskość pięknej kobiety relaksowała i bawiła, pozwalając na zachłyśnięcie się roztaczającymi się przed nimi perspektywami.
| zt
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
13 października
Dziś jego krok nie był pewny.
Dziś musiał zaciskać palce na mahoniowej lasce o głowicy zdobionej delikatnie rzeźbioną, crouchowską jemiołą, by nie opaść na ziemię rażony dotkliwym bólem, który odzywał się w jego nodze i ręce.
Zalecano mu – wymieniając szepty i zatrwożone spojrzenia – by pozostał dziś w swoich komnatach i nie nadwyrężał sił, poważnie nadwątlonych przez wydarzenia w Stonehenge. Mówiono, aby odsunął na moment naglące sprawy i skupił się na przygotowaniach do pogrzebu oraz na pogrążonej w żałobie rodzinie, która opłakiwała śmierć kuzyna Leonarda – tak tragiczną, biorąc pod uwagę nie tylko okoliczności, ale i fakt, że zaledwie kilka miesięcy wcześniej jego brata pochłonęły gruzy Ministerstwa Magii.
Amadeus pozostawał jednak nieugięty, wiedząc, że wraz z lordem Leonardem należało pochować coś jeszcze – niewygodną i hańbiącą przeszłość, która oscylowała wokół osoby jego siostry Diany i która rzucała głęboki cień na stosunki Crouchów i Rosierów.
Nie zastanawiał się więc dwa razy, wybierając się na dzisiejsze spotkanie w winiarni. Propozycja wystosowana przez lorda Tristana podczas szczytu w Stonehenge wymagała dyskusji, bo to od niej zależało dobro wciąż chwiejnego sojuszu, jaki udało im się wstępnie zawrzeć w czasie obrad. Ani ból odzywający w jego ciele, ani koszmary nękające umysł nie były więc w stanie zatrzymać go w rodowej rezydencji, która opływała w listy kondolencyjne i ciemne draperie rozciągnięte na znak rodowej żałoby.
I choć bez wątpienia czuł żal po utracie kolejnego członka rodziny, przepełniało go coś jeszcze – niepohamowane, wrzące niczym lawa pragnienie zemsty na tych, którzy przyczynili się do śmierci Leonarda, jawnie popierając Longbottoma.
A do tego potrzebował wsparcia rodów opowiadających się po właściwej stronie – w tym Rosierów, których rodową politykę dyktował teraz jego kuzyn Tristan.
Przekraczał więc próg winiarni przepełniony ponurą determinacją, stąpając powoli przy akompaniamencie stukotu laski. Czuł, że przyciągał spojrzenia zgromadzonych w środku członków magicznej socjety; odziany był jedynie w żałobną czerń, a gdy kątem oka uchwycił swoje spojrzenie w zdobiącym ścianę lustrze, wydało mu się, że zmarszczki na jego twarzy pogłębiły się – były niczym szczeliny wydrążone w kamieniu przez dłuto.
Z kilku stron dobiegły go ostrożne pozdrowienia, na które odpowiedział oszczędnym skinieniem głowy – pogaduszki nie były celem jego wizyty – i szybko wypatrzył na sali kelnera. Ten, dostrzegłszy przyzywające spojrzenie Amadeusa, pośpieszył ku niemu i po krótkiej wymianie zdań wskazał Crouchowi stolik, gdzie zasiadał lord Rosier.
Udał się tam niezwłocznie, przywołując w myślach słowa, które wypowiedział Tristan podczas szczytu w Stonehenge. Zastanawiało go, co miało być ceną zejścia z wojennej ścieżki, ale mimo to był otwarty na propozycje – kwestia Diany ciążyła na godności jego rodu i Amadeus czuł się zobowiązany, aby położyć kres rodowej hańbie.
Dziś jego krok nie był pewny.
Dziś musiał zaciskać palce na mahoniowej lasce o głowicy zdobionej delikatnie rzeźbioną, crouchowską jemiołą, by nie opaść na ziemię rażony dotkliwym bólem, który odzywał się w jego nodze i ręce.
Zalecano mu – wymieniając szepty i zatrwożone spojrzenia – by pozostał dziś w swoich komnatach i nie nadwyrężał sił, poważnie nadwątlonych przez wydarzenia w Stonehenge. Mówiono, aby odsunął na moment naglące sprawy i skupił się na przygotowaniach do pogrzebu oraz na pogrążonej w żałobie rodzinie, która opłakiwała śmierć kuzyna Leonarda – tak tragiczną, biorąc pod uwagę nie tylko okoliczności, ale i fakt, że zaledwie kilka miesięcy wcześniej jego brata pochłonęły gruzy Ministerstwa Magii.
Amadeus pozostawał jednak nieugięty, wiedząc, że wraz z lordem Leonardem należało pochować coś jeszcze – niewygodną i hańbiącą przeszłość, która oscylowała wokół osoby jego siostry Diany i która rzucała głęboki cień na stosunki Crouchów i Rosierów.
Nie zastanawiał się więc dwa razy, wybierając się na dzisiejsze spotkanie w winiarni. Propozycja wystosowana przez lorda Tristana podczas szczytu w Stonehenge wymagała dyskusji, bo to od niej zależało dobro wciąż chwiejnego sojuszu, jaki udało im się wstępnie zawrzeć w czasie obrad. Ani ból odzywający w jego ciele, ani koszmary nękające umysł nie były więc w stanie zatrzymać go w rodowej rezydencji, która opływała w listy kondolencyjne i ciemne draperie rozciągnięte na znak rodowej żałoby.
I choć bez wątpienia czuł żal po utracie kolejnego członka rodziny, przepełniało go coś jeszcze – niepohamowane, wrzące niczym lawa pragnienie zemsty na tych, którzy przyczynili się do śmierci Leonarda, jawnie popierając Longbottoma.
A do tego potrzebował wsparcia rodów opowiadających się po właściwej stronie – w tym Rosierów, których rodową politykę dyktował teraz jego kuzyn Tristan.
Przekraczał więc próg winiarni przepełniony ponurą determinacją, stąpając powoli przy akompaniamencie stukotu laski. Czuł, że przyciągał spojrzenia zgromadzonych w środku członków magicznej socjety; odziany był jedynie w żałobną czerń, a gdy kątem oka uchwycił swoje spojrzenie w zdobiącym ścianę lustrze, wydało mu się, że zmarszczki na jego twarzy pogłębiły się – były niczym szczeliny wydrążone w kamieniu przez dłuto.
Z kilku stron dobiegły go ostrożne pozdrowienia, na które odpowiedział oszczędnym skinieniem głowy – pogaduszki nie były celem jego wizyty – i szybko wypatrzył na sali kelnera. Ten, dostrzegłszy przyzywające spojrzenie Amadeusa, pośpieszył ku niemu i po krótkiej wymianie zdań wskazał Crouchowi stolik, gdzie zasiadał lord Rosier.
Udał się tam niezwłocznie, przywołując w myślach słowa, które wypowiedział Tristan podczas szczytu w Stonehenge. Zastanawiało go, co miało być ceną zejścia z wojennej ścieżki, ale mimo to był otwarty na propozycje – kwestia Diany ciążyła na godności jego rodu i Amadeus czuł się zobowiązany, aby położyć kres rodowej hańbie.
Śmierć Leonarda była dobrą wróżbą. Nie do końca wierzył, że wyrodny brat Diany nie wierzył o jej schorzeniu; zawsze byli ze sobą blisko, zbyt blisko, a spojrzenia młodego Croucha po zaginięciu dziewczyny wydawały mu się dość wymowne - czy tylko miał obsesję, czy młodzian naprawdę wiedział o przeszłych zdarzeniach, tego wiedzieć nie mógł; nie wierzył jednak, że żaden z Crouchów nie domyślał się, z jak nietypowym problemem mierzyła się Diana. Nie wierzył, że nie wiedzieli o zbrodni, której dokonała - i z którą żyła pośród nich, brylując na sabatach, jeszcze parę lat. Jej istnienie było zniewagą nie tylko dla całej czarodziejskiej socjety, ale i dla ich rodu: Tristan dokonał zemsty, ale zemsta nie przyniosła ulgi, pchnęła go ku ciemnościom najczarniejszych mocy, pchnęła ku rozpaczy i zatraceniu, i nigdy nie przyniosła ukojenia. Niekiedy nachodziły go momenty, w których zastanawiał się, czego chciałaby sama Marianne. Ale Marianne nie była mściwa ani pamiętliwa, potrafiła wybaczać i miała dobre serce. Marie prosiłaby go, żeby usłuchał rozsądku i w imieniu tak własnym, jak całego rodu, znów przychylnie spojrzał na ród, który wydał na świat jego czcigodną matkę. Być może to Cedrina powinna prowadzić tę rozmowę, być może jeszcze parę lat temu tak by się stało: ale nagromadzenie tragedii wyrwało z niej silnego ducha, opętując szaleństwem żałoby. Nie porzuciła jeszcze rozpaczy po zmarłym mężu - jego ojcu. W oczekiwaniu na Croucha sączył lampkę czerwonego wina i choć mógłby wyglądać, jakby delektował się jego aromatem, w rzeczywistości myślami był w tonącym we krwi swojej kuzynki pokoju muzycznym Chateau Rose. Kazał sobie przygotować stolik na uboczu, z dala od niechcianych uszu innych - ta rozmowa nie była przeznaczona dla obcych.
Przywitał Amodeusa oszczędnym skinięciem głowy, nie dostrzegając z jego strony podobnego gestu; odczekał, aż usiądzie, nim podjął się przerwania ciszy. Dziękowanie za przyjście wydawało mu się nieadekwatne, wysunął propozycję pojednania, lecz to Crouchowie odpowiadali za zerwany sojusz, nie dopilnowawszy jednej spośród swoich latorośli. Składanie kondolencji byłoby z kolei nieszczere, zatem przeszedł od razu do rzeczy.
- Nigdy nie powiedzieliśmy wam, co spowodowało zerwanie naszego sojuszu - zaczął, zastanawiając się, na ile jest w stanie dziś pohamować trudne emocje; dyplomacja nie była drogą, którą chciał załatwić tę sprawę, dużo chętniej sięgnąłby po różdżkę i wypowiedział inkantację cruciatusa, traktując każdego, kto znał problem Diany, niewyobrażalnym cierpieniem podobnym temu, w którym ginęła jego droga niewinna Marianne. - To powinno rozjaśnić sytuację - dodał, wysuwając z kieszeni szaty kopertę, niezalakowaną, otwartą, z listem kreślonym odręcznym pismem Diany. Położył go na stół i przesunął w kierunku Croucha. Nie był to list adresowany do samego Tristana, adresowany był do męża Marianne. Ofiarował mu go, pragnąc sprawiedliwości. Data listu zbiegała się z dniem zaginięcia. - Do mnie przyszła osobiście - odparł na pytanie, które nie zostało zadane, a na które chciał odpowiedzieć. Zabił ją. Zamordował, posiatkował, poszarpał, rozszarpał; umierała długo, w bólu, w agonii. I zasługiwała na każdy jęk cierpienia, który uszedł z jej ust.
A on - zasługiwał na przeprosiny od rodziny, która, jak sądził, kryła latami jej sekret.
list
Przywitał Amodeusa oszczędnym skinięciem głowy, nie dostrzegając z jego strony podobnego gestu; odczekał, aż usiądzie, nim podjął się przerwania ciszy. Dziękowanie za przyjście wydawało mu się nieadekwatne, wysunął propozycję pojednania, lecz to Crouchowie odpowiadali za zerwany sojusz, nie dopilnowawszy jednej spośród swoich latorośli. Składanie kondolencji byłoby z kolei nieszczere, zatem przeszedł od razu do rzeczy.
- Nigdy nie powiedzieliśmy wam, co spowodowało zerwanie naszego sojuszu - zaczął, zastanawiając się, na ile jest w stanie dziś pohamować trudne emocje; dyplomacja nie była drogą, którą chciał załatwić tę sprawę, dużo chętniej sięgnąłby po różdżkę i wypowiedział inkantację cruciatusa, traktując każdego, kto znał problem Diany, niewyobrażalnym cierpieniem podobnym temu, w którym ginęła jego droga niewinna Marianne. - To powinno rozjaśnić sytuację - dodał, wysuwając z kieszeni szaty kopertę, niezalakowaną, otwartą, z listem kreślonym odręcznym pismem Diany. Położył go na stół i przesunął w kierunku Croucha. Nie był to list adresowany do samego Tristana, adresowany był do męża Marianne. Ofiarował mu go, pragnąc sprawiedliwości. Data listu zbiegała się z dniem zaginięcia. - Do mnie przyszła osobiście - odparł na pytanie, które nie zostało zadane, a na które chciał odpowiedzieć. Zabił ją. Zamordował, posiatkował, poszarpał, rozszarpał; umierała długo, w bólu, w agonii. I zasługiwała na każdy jęk cierpienia, który uszedł z jej ust.
A on - zasługiwał na przeprosiny od rodziny, która, jak sądził, kryła latami jej sekret.
list
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
To nie miało być spotkanie opływające w najwyższych lotów kurtuazję i podniosłe deklaracje godne tych, które padły w czasie szczytu, a które musiały paść, aby nikt ze zgromadzonych nie miał wątpliwości, w jakim kierunku zmierzała polityka obydwu rodów. Amadeus był tego świadom, w milczeniu zajmując miejsce naprzeciwko Tristana i skupiając spojrzenie na jego obliczu. Czas na gładkie słówka dobiegł końca; teraz należało przejść do rzeczy i otworzyć dawną ranę, której zgnilizna przeżerała honor domu Crouchów.
Gdy Rosier zabrał głos, Amadeus wysłuchał go z uwagą, po czym bez słowa wyciągnął dłoń po kopertę – skrawek papieru, o którego istnieniu nie miał pojęcia. Wyciągnąwszy z niej list, zawahał się na moment; przeczucie podpowiadało mu, że jego treść skrywała truciznę. Ale nie był tchórzem, nie uciekał przed prawdą ani nie próbował jej podważać, dlatego po chwili rozłożył list i utkwił spojrzenie w zdaniach kreślonych znajomym charakterem pisma.
Nawet nie drgnęła mu powieka, gdy podążał za słowami Diany – chaotycznymi, pełnymi niewysłowionego żalu i strachu, ale i budzącymi w nim obrzydzenie.
Ja, Diana Octavia Crouch, jestem wilkołakiem i zabiłam Twoją żonę wraz z córką.
Jakim cudem jego rodzina żyła pod jednym dachem z podobną istotą? Nieobliczalną bestią, robakiem żywiącym się dobrym imieniem Crouchów? Nie potrafił w to uwierzyć, a z drugiej strony nie mógł zaprzeczyć prawdziwości listu, z którego jasno wynikało, co było źródłem hańby.
Wilkołactwo, nie mniej parszywe niż mugolska krew; plugawa przypadłość, która popchnęła jego kuzynkę do niewybaczalnych czynów.
Wciąż milcząc, złożył list i umieścił go z powrotem w kopercie, po czym położył ją na stole. Słowa, które przed chwilą przeczytał – a także słowa Tristana – rozbrzmiewały w jego głowie, a brudna przeszłość w końcu złożyła się w jedną całość.
Zbyt tragiczną, by przyszłość miała o niej zapomnieć.
- I już nie powróciła – odpowiedział wreszcie, utkwiwszy spojrzenie w Tristanie. W błękitnych oczach Croucha nie czaiła się ani podejrzliwość, ani złość, ani żal. Patrzył na Rosiera spokojnie, mierząc się z tym, na co nie miał już żadnego wpływu.
Tylko głupiec usiłował iść pod prąd, zamiast się mu poddać.
- Zapoznawszy się z treścią tego listu, nie mam najmniejszych wątpliwości, że rodowi Rosier należą się najszczersze przeprosiny – powiedział bez zająknienia. Musiał odsunąć na bok własną dumę; teraz ważyły się losy jego rodu. - A więc w imieniu rodu Crouch przepraszam za krzywdy, jakich dopuściła się lady Diana, i pokornie proszę lorda nestora o wybaczenie – minimalnie, bo tylko o kilka milimetrów, schylił przed kuzynem głowę. - Które, jak mniemam, na pewno ma swoją cenę – dodał po chwili.
Nie był naiwny, zwykłe przepraszam nie było w stanie uleczyć rany, jaką zadała Rosierom Diana.
- W Stonehenge stało się dla mnie jasne, że Rosierowie oczekują czynów, a nie tylko pięknych słów – odezwał się ponownie, a w jego głosie zabrzmiała stanowczość. - A Crouchowie nie ograniczają się tylko do pięknych słów.
Spojrzał na Tristana znacząco – w jego propozycję bez wątpienia musiało być wplecione żądanie, na które ród Amadeusa winien był przystać, aby odzyskać utraconą przyjaźń.
Gdy Rosier zabrał głos, Amadeus wysłuchał go z uwagą, po czym bez słowa wyciągnął dłoń po kopertę – skrawek papieru, o którego istnieniu nie miał pojęcia. Wyciągnąwszy z niej list, zawahał się na moment; przeczucie podpowiadało mu, że jego treść skrywała truciznę. Ale nie był tchórzem, nie uciekał przed prawdą ani nie próbował jej podważać, dlatego po chwili rozłożył list i utkwił spojrzenie w zdaniach kreślonych znajomym charakterem pisma.
Nawet nie drgnęła mu powieka, gdy podążał za słowami Diany – chaotycznymi, pełnymi niewysłowionego żalu i strachu, ale i budzącymi w nim obrzydzenie.
Ja, Diana Octavia Crouch, jestem wilkołakiem i zabiłam Twoją żonę wraz z córką.
Jakim cudem jego rodzina żyła pod jednym dachem z podobną istotą? Nieobliczalną bestią, robakiem żywiącym się dobrym imieniem Crouchów? Nie potrafił w to uwierzyć, a z drugiej strony nie mógł zaprzeczyć prawdziwości listu, z którego jasno wynikało, co było źródłem hańby.
Wilkołactwo, nie mniej parszywe niż mugolska krew; plugawa przypadłość, która popchnęła jego kuzynkę do niewybaczalnych czynów.
Wciąż milcząc, złożył list i umieścił go z powrotem w kopercie, po czym położył ją na stole. Słowa, które przed chwilą przeczytał – a także słowa Tristana – rozbrzmiewały w jego głowie, a brudna przeszłość w końcu złożyła się w jedną całość.
Zbyt tragiczną, by przyszłość miała o niej zapomnieć.
- I już nie powróciła – odpowiedział wreszcie, utkwiwszy spojrzenie w Tristanie. W błękitnych oczach Croucha nie czaiła się ani podejrzliwość, ani złość, ani żal. Patrzył na Rosiera spokojnie, mierząc się z tym, na co nie miał już żadnego wpływu.
Tylko głupiec usiłował iść pod prąd, zamiast się mu poddać.
- Zapoznawszy się z treścią tego listu, nie mam najmniejszych wątpliwości, że rodowi Rosier należą się najszczersze przeprosiny – powiedział bez zająknienia. Musiał odsunąć na bok własną dumę; teraz ważyły się losy jego rodu. - A więc w imieniu rodu Crouch przepraszam za krzywdy, jakich dopuściła się lady Diana, i pokornie proszę lorda nestora o wybaczenie – minimalnie, bo tylko o kilka milimetrów, schylił przed kuzynem głowę. - Które, jak mniemam, na pewno ma swoją cenę – dodał po chwili.
Nie był naiwny, zwykłe przepraszam nie było w stanie uleczyć rany, jaką zadała Rosierom Diana.
- W Stonehenge stało się dla mnie jasne, że Rosierowie oczekują czynów, a nie tylko pięknych słów – odezwał się ponownie, a w jego głosie zabrzmiała stanowczość. - A Crouchowie nie ograniczają się tylko do pięknych słów.
Spojrzał na Tristana znacząco – w jego propozycję bez wątpienia musiało być wplecione żądanie, na które ród Amadeusa winien był przystać, aby odzyskać utraconą przyjaźń.
Patrzył na niego bez słowa i bez poruszenia, nawet nie drgnęła mu powieka, kiedy czytał list Diany; nie był pewien, czego powinien się spodziewać: czy zechce wyprzeć się prawdy, zapierając się, że list został przekłamany, a jego treść nie miała pokrycia z prawdą, mógł to przecież zrobić. Mógł stwierdzić, że na papierze nie było pisma Diany, choć w oczywisty sposób to jej ręka kreśliła litery, mógł stwierdzić, że jako arystokratka nie miała szansy zostać przez wilkołaka ranioną ani ukryć tę tajemnicę przed innymi. I w to akurat wierzył Tristan: nie mogła zrobić tego bez pomocy. Musiała mieć wsparcie wśród tych, którzy byli jej najbliżsi. Brak zaskoczenia Amadeusa wywołany był wewnętrznym opanowaniem czy wiedzą o przeszłych zdarzeniach?
- Była roztrzęsiona - wyznał - zapewne wyznanie prawdy miało być ostatnim, co zamierzała zrobić za życia. - Sugestia samobójstwa była absurdalna, wiedział o tym jak on, jak i jego rozmówca i choć Tristan chciał, by Crouchowie wiedzieli, co się z nią stało - co stanie się z każdym, kto zagrozi ich rodzinie, teraz był głową rodziny i pewne stanowiska musiał wyrażać bardziej niż jasno - nie zamierzał przyznawać się do swojego samosądnego czynu słowem. Nie miał Amadeusa za głupca, dobrze wiedział, że ten potrafił czytać między wierszami wystarczająco dobrze - i to mu wystarczało. Podobnie, jak starczyć mu musiały przeprosiny. Chodziło o jego drogą Marie - naprawdę trudno było mu trzymać nerwy na wodzy - niewinną, piękną, bezbronną, utalentowaną i dobrą; bezlitośnie pożartą przez chowaną pod ich dachem dziką bestię.
- Pamiętasz ją, Amadeusie? - zwrócił się do niego w odpowiedzi, nie odejmując od niego spojrzenia. - Od jej śmierci minęło już parę lat, ale w niektórych komnatach Chateau Rose wciąż słychać jej śmiech. - Była piękna. Była zdolna i charyzmatyczna, wszyscy ją uwielbiali. A może - uwielbiać zaczęli, gdy odeszła tak młodo, rzeczywistość nie miała znaczenia, kiedy żyło się jedynie z wolna rozmazującym się już wspomnieniem. - Żadne słowa nie wyrażą bólu po naszej stracie, tak jak żadne słowa nie przywrócą jej życia. Czy da się przebaczyć coś tak potwornego? Nie winnym, choć wierzę, że błędem było obarczać winą cały szlachetny ród Crouchów. - Te słowa wiele go kosztowały. Śmierć siostry wiele go kosztowała. Wyparcie się rodziny matki też kosztowało go wiele, choć mniej niż ją samą - która zawsze usiłowała wszczepić im szacunek również do drugiej gałęzi ich pochodzenia. I tak szanowała Crouchów sama Marianne, która odeszła od wbitego w plecy sztyletu. - Od lat dość wierny tradycji, by nie chronić pod własnym dachem wilkołaczego wynaturzenia. - To mówiąc, wciąż patrzył na niego, wciąż z tłumionym gniewem i stanowczością wybrzmiewającą w głosie. Mógł żądać zadośćuczynienia, wsparcia, ale nic, co mogli dać dzisiaj im, nie sprawi już radości Marie. - Mówią, że nie jesteś naprawdę martwy, jeśli wciąż o tobie pamiętają. Przede wszystkim, chcemy zapomnienia dla Diany. Wykreślenia jej z rodowych kronik i drzewa genealogicznego, usunięcia jej nazwiska ze skorowidzu czystości krwi. Pośmiertnego wydziedziczenia morderczyni. - Mówił powoli, bez emocji wybrzmiewających w głosie, choć z tłumionymi głęboko w sercu; mówił na temat ważny nie tylko dla polityki, ale i siebie samego: kochał swoją siostrę bardziej niż życie.
- Była roztrzęsiona - wyznał - zapewne wyznanie prawdy miało być ostatnim, co zamierzała zrobić za życia. - Sugestia samobójstwa była absurdalna, wiedział o tym jak on, jak i jego rozmówca i choć Tristan chciał, by Crouchowie wiedzieli, co się z nią stało - co stanie się z każdym, kto zagrozi ich rodzinie, teraz był głową rodziny i pewne stanowiska musiał wyrażać bardziej niż jasno - nie zamierzał przyznawać się do swojego samosądnego czynu słowem. Nie miał Amadeusa za głupca, dobrze wiedział, że ten potrafił czytać między wierszami wystarczająco dobrze - i to mu wystarczało. Podobnie, jak starczyć mu musiały przeprosiny. Chodziło o jego drogą Marie - naprawdę trudno było mu trzymać nerwy na wodzy - niewinną, piękną, bezbronną, utalentowaną i dobrą; bezlitośnie pożartą przez chowaną pod ich dachem dziką bestię.
- Pamiętasz ją, Amadeusie? - zwrócił się do niego w odpowiedzi, nie odejmując od niego spojrzenia. - Od jej śmierci minęło już parę lat, ale w niektórych komnatach Chateau Rose wciąż słychać jej śmiech. - Była piękna. Była zdolna i charyzmatyczna, wszyscy ją uwielbiali. A może - uwielbiać zaczęli, gdy odeszła tak młodo, rzeczywistość nie miała znaczenia, kiedy żyło się jedynie z wolna rozmazującym się już wspomnieniem. - Żadne słowa nie wyrażą bólu po naszej stracie, tak jak żadne słowa nie przywrócą jej życia. Czy da się przebaczyć coś tak potwornego? Nie winnym, choć wierzę, że błędem było obarczać winą cały szlachetny ród Crouchów. - Te słowa wiele go kosztowały. Śmierć siostry wiele go kosztowała. Wyparcie się rodziny matki też kosztowało go wiele, choć mniej niż ją samą - która zawsze usiłowała wszczepić im szacunek również do drugiej gałęzi ich pochodzenia. I tak szanowała Crouchów sama Marianne, która odeszła od wbitego w plecy sztyletu. - Od lat dość wierny tradycji, by nie chronić pod własnym dachem wilkołaczego wynaturzenia. - To mówiąc, wciąż patrzył na niego, wciąż z tłumionym gniewem i stanowczością wybrzmiewającą w głosie. Mógł żądać zadośćuczynienia, wsparcia, ale nic, co mogli dać dzisiaj im, nie sprawi już radości Marie. - Mówią, że nie jesteś naprawdę martwy, jeśli wciąż o tobie pamiętają. Przede wszystkim, chcemy zapomnienia dla Diany. Wykreślenia jej z rodowych kronik i drzewa genealogicznego, usunięcia jej nazwiska ze skorowidzu czystości krwi. Pośmiertnego wydziedziczenia morderczyni. - Mówił powoli, bez emocji wybrzmiewających w głosie, choć z tłumionymi głęboko w sercu; mówił na temat ważny nie tylko dla polityki, ale i siebie samego: kochał swoją siostrę bardziej niż życie.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Choć miał się za człowieka, który stąpał po ziemi zbyt twardo, by dopatrywać się złych omenów w otaczającej go rzeczywistości, mimo wszystko musiał przyznać, że tragedia spotykająca ród Crouchów szerzyła się niczym zaraza. Zaczęło się od śmierci Virginie i ich syna niecałą dekadę temu, a tego roku fatum powróciło, zabierając Anthony’ego i Leonarda oraz konfrontując Amadeusa z haniebnym sekretem skrywanym przez jego własną rodzinę. Czy powinien był dopatrywać w tych zdarzeniach jakiegoś wzorca? Ze zwątpieniem spoglądać w przyszłość i wyczekiwać kolejnego ciosu?
Nie wiedział. Może nawet nie chciał wiedzieć.
- Rozumiem – odrzekł po chwili, lecz był to jedyny komentarz z jego strony. Cóż więcej mógł powiedzieć? Dociekać, co naprawdę stało się z Dianą? Wyrazić żal, że odeszła? Życzyć jej, aby spoczywała w pokoju? Żadna z tych rzeczy nie miała sensu, a dwie ostatnie były co najmniej nie na miejscu.
- Pamiętam ją. Miała w sobie urok, o którym trudno zapomnieć – oczywiście, że pamiętał. Marianne była jego kuzynką, najpiękniejszą różą Rosierów, która kwitła z gracją, dopóki śmierć nie wyrwała jej wraz z korzeniami. Nie wątpił zatem, że ból, jaki przeżywał Tristan, był prawdziwy. - Doceniam to, że nie pragniesz skazać całego rodu Crouchów na potępienie. Byłbym rad, gdyby twoja matka prezentowała podobne podejście, lecz zapewne nie zmieni zdania – rozumiał tragedię Cedriny; tragedię rodzica tracącego dziecko, ale w momencie gdy jego ciotka przeklęła płynącą w swoich żyłach krew Crouchów, Amadeus stracił do niej szacunek.
Kolejne słowa Tristana sprawiły, że drgnął nieznacznie; hańba Diany sięgała głęboko i rzucała cień na Skorowidz, który z dumą wymieniał Crouchów jako najstarszy z czystokrwistych rodów. Ale krew jego krewnej była splugawiona wilkołactwem, brudna i niegodna noszonego przez nią nazwiska.
Może właśnie dlatego żądanie Rosiera wydało mu się sprawiedliwe, choć wydziedziczenie samo w sobie nigdy nie było powodem do dumy, a jedynie gorzkim wyborem, którego skutków nie dało się cofnąć – widział to na własne oczy zaledwie kilka dni temu, gdy Nottowie i Selwynowie pozbyli się członków własnych rodzin. Czy spodziewał się, że Crouchowie również dołączą do tego mało zaszczytnego grona? Raczej nie, lecz nie zamierzał protestować. Spojrzenie Tristana, wciąż skupione na jego twarzy, nie zachęcało do jakichkolwiek negocjacji i Amadeus nie miał wątpliwości, że Rosier chciał otrzymać to, czego żądał.
- A więc niech tak się stanie – rzekł bez większego wahania, lecz wypowiedziane przez niego słowa były ciężarem, który dźwigał z trudem. Od lat głęboko wierzył w szlachetność i prawowitość swojego rodu; nie dopuszczał do siebie myśli, że ktokolwiek należący do jego własnej rodziny mógłby pogwałcić te wartości, a jednak Diana zrobiła to bez wahania. Z jej listu wynikało, że szczerze żałowała zbrodni, lecz żałość nie była walutą, za którą można było kupić łaskę. - Zostanie wydziedziczona i zapomniana przez nas wszystkich, a także przez przyszłe pokolenia – ufał, że nestor Gintaras zgodzi się z jego słowami; ciążyła na nim jeszcze większa odpowiedzialność za honor rodu niż na samym Amadeusie. - Tak jak sam wspomniałeś, nic nie przywróci Marianne życia, ale podczas gdy pamięć o niej będzie żyła, pamięć o jej morderczyni odejdzie. Masz moje słowo – zobowiązywał się, że dopilnuje rozwiązania tej kwestii, i nie zamierzał rzucać słów na wiatr.
Nie wiedział. Może nawet nie chciał wiedzieć.
- Rozumiem – odrzekł po chwili, lecz był to jedyny komentarz z jego strony. Cóż więcej mógł powiedzieć? Dociekać, co naprawdę stało się z Dianą? Wyrazić żal, że odeszła? Życzyć jej, aby spoczywała w pokoju? Żadna z tych rzeczy nie miała sensu, a dwie ostatnie były co najmniej nie na miejscu.
- Pamiętam ją. Miała w sobie urok, o którym trudno zapomnieć – oczywiście, że pamiętał. Marianne była jego kuzynką, najpiękniejszą różą Rosierów, która kwitła z gracją, dopóki śmierć nie wyrwała jej wraz z korzeniami. Nie wątpił zatem, że ból, jaki przeżywał Tristan, był prawdziwy. - Doceniam to, że nie pragniesz skazać całego rodu Crouchów na potępienie. Byłbym rad, gdyby twoja matka prezentowała podobne podejście, lecz zapewne nie zmieni zdania – rozumiał tragedię Cedriny; tragedię rodzica tracącego dziecko, ale w momencie gdy jego ciotka przeklęła płynącą w swoich żyłach krew Crouchów, Amadeus stracił do niej szacunek.
Kolejne słowa Tristana sprawiły, że drgnął nieznacznie; hańba Diany sięgała głęboko i rzucała cień na Skorowidz, który z dumą wymieniał Crouchów jako najstarszy z czystokrwistych rodów. Ale krew jego krewnej była splugawiona wilkołactwem, brudna i niegodna noszonego przez nią nazwiska.
Może właśnie dlatego żądanie Rosiera wydało mu się sprawiedliwe, choć wydziedziczenie samo w sobie nigdy nie było powodem do dumy, a jedynie gorzkim wyborem, którego skutków nie dało się cofnąć – widział to na własne oczy zaledwie kilka dni temu, gdy Nottowie i Selwynowie pozbyli się członków własnych rodzin. Czy spodziewał się, że Crouchowie również dołączą do tego mało zaszczytnego grona? Raczej nie, lecz nie zamierzał protestować. Spojrzenie Tristana, wciąż skupione na jego twarzy, nie zachęcało do jakichkolwiek negocjacji i Amadeus nie miał wątpliwości, że Rosier chciał otrzymać to, czego żądał.
- A więc niech tak się stanie – rzekł bez większego wahania, lecz wypowiedziane przez niego słowa były ciężarem, który dźwigał z trudem. Od lat głęboko wierzył w szlachetność i prawowitość swojego rodu; nie dopuszczał do siebie myśli, że ktokolwiek należący do jego własnej rodziny mógłby pogwałcić te wartości, a jednak Diana zrobiła to bez wahania. Z jej listu wynikało, że szczerze żałowała zbrodni, lecz żałość nie była walutą, za którą można było kupić łaskę. - Zostanie wydziedziczona i zapomniana przez nas wszystkich, a także przez przyszłe pokolenia – ufał, że nestor Gintaras zgodzi się z jego słowami; ciążyła na nim jeszcze większa odpowiedzialność za honor rodu niż na samym Amadeusie. - Tak jak sam wspomniałeś, nic nie przywróci Marianne życia, ale podczas gdy pamięć o niej będzie żyła, pamięć o jej morderczyni odejdzie. Masz moje słowo – zobowiązywał się, że dopilnuje rozwiązania tej kwestii, i nie zamierzał rzucać słów na wiatr.
Naturalnie, że miała: wdzięk, czar, urok, nieposkromioną charyzmę, dar zjednywania sobie ludzi większy, niż którekolwiek z nich; nie dawała ponosić się emocjom, z czym nie potrafił zwyciężyć on sam - wciąż wewnętrznie rozdarty i pałający trzymaną na wodzy wściekłością. Odejście Marie było niesprawiedliwością, z którą miał się nigdy nie pogodzić - ale stan, pozycja i konwenanse wymagały od niego pohamowania tych uczuć; wiedział zresztą doskonale, że skończyły się czasy, w których mogli szukać swoich wrogów za plecami: tylko w silnym sojuszu mogli pozostać wciąż liczącą się siłą. Wyższa polityka wymagała dobra ogółu, nie jednostki, krzew róży nie przetrwa odpływu wody ani braku słońca, ale przetrwa odcięcie jednej gałęzi - nawet, jeśli ta miała już nigdy nie odrosnąć. Wsłuchiwał się w jego słowa w ciszy, bez radości przyjmując te słowa: wahając się, czy nie bezcześcił właśnie pamięci o najstarszej z sióstr.
- Moje słowa są słowami mojej rodziny - odparł stanowczo, bo przemawiał jako nestor; nestor legitymowany przez wuja, a zatem przez wszystkich, jego matka nie mogła mu się sprzeciwić. Nie otwarcie, wiedział, że nigdy nie przegna z serca żałoby - uczyła Dianę śpiewu, kiedy była małą dziewczynką, opiekowała się nią, darzyła ją matczynym uczuciem, tymczasem ta zdradziecka szmata odpłaciła się bestialskim mordem. - Niemniej, to moja pani matka najmocniej odczuła tę tragedię - Nie próbował pojąć więzi matki z córką, nie wyobrażał sobie też, jak niewysłowiony żal musiał przepełniać jej serce, gdy rodzina, przy której się wychowała, nasłała morderczynię na jej pierworodną córkę. Widział ten żal, widział ten ból w jej oczach, kiedy wyrzucała rodowy medalion do stawu w ogrodzie - medalion, który od zawsze pamiętał na jej szyi, którego zapewne nie zdjęła od dnia ślubu, na zawsze wierna tradycjom Crouchów - ostatecznie ciosanych w strzałę, która wbiła jej się w plecy. Szanował swoją matkę, była silną kobietą, która wiele dla niego poświęciła - i mogłaby poświęcić jeszcze więcej. Dzieci były dla niej wszystkim, stąd kategoryczna reakcja - była damą wierną swoim obowiązkom. Nie zamierzał naciskać na osobiste przeprosiny, być może przyjęłaby je, gdyby spojrzała własnemu bratu w oczy. - Jej serce nie znajduje się pod moją komendą.
Skinął lekko głową, mógł odetchnąć z ulgą, wiedząc, że Diana zostanie skazana na wieczne zapomnienie; nie zamierzał prosić o odpisy rodowych kronik, pewien, że stosowny list pojawi się u nich czym prędzej, kiedy wydziedziczenie się ziści; żadna ze stron nie miała teraz sił ani czasu na prowadzenie wojny między sobą. Amodeus był powściągliwy, nie wysuwał co prawda propozycji, ale przyjmował jego żądania, spotkanie mógł uznać za satysfakcjonujące. Odstawiwszy z cichym stukotem kielich wina na dzielących ich stół, zbierał myśli. To już - waśń pogrzebana?
- Zastanawia mnie rola Leonarda - odparł, wywołując zza grobu kolejnego nieboszczyka; ponoć o zmarłych powinno mówić się dobrze albo wcale, ale poszarpane myśli nie potrafiły tego uszanować. Oni - nie zasługiwali na to. - Z całej rodziny to on był Dianie najdroższy - Tristan znał ją dobrze, razem uczyli się we Francji, a ona sama była ledwie kilka lat młodsza od niego. Leonard też był mu druhem, widywał ich razem, znał ich relację. - Powiedz, Amadeusie, jakie jest prawdopodobieństwo utrzymania tajemnicy likantropii na Waterloo bez niczyjego wsparcia? Czy to możliwe - by Diana była zdana tylko na siebie? - Leonard wiedział na pewno - czy drugi z braci, Anthony, również? Znikała co miesiąc, zawsze podczas pełni, ktoś musiał pomagać jej maskować te nocne eskapady: nie jest możliwe, że grała na nosie wszystkim, oszukując guwernantki, rodzeństwo, kuzynostwo i starostę. Nie sama.
- Moje słowa są słowami mojej rodziny - odparł stanowczo, bo przemawiał jako nestor; nestor legitymowany przez wuja, a zatem przez wszystkich, jego matka nie mogła mu się sprzeciwić. Nie otwarcie, wiedział, że nigdy nie przegna z serca żałoby - uczyła Dianę śpiewu, kiedy była małą dziewczynką, opiekowała się nią, darzyła ją matczynym uczuciem, tymczasem ta zdradziecka szmata odpłaciła się bestialskim mordem. - Niemniej, to moja pani matka najmocniej odczuła tę tragedię - Nie próbował pojąć więzi matki z córką, nie wyobrażał sobie też, jak niewysłowiony żal musiał przepełniać jej serce, gdy rodzina, przy której się wychowała, nasłała morderczynię na jej pierworodną córkę. Widział ten żal, widział ten ból w jej oczach, kiedy wyrzucała rodowy medalion do stawu w ogrodzie - medalion, który od zawsze pamiętał na jej szyi, którego zapewne nie zdjęła od dnia ślubu, na zawsze wierna tradycjom Crouchów - ostatecznie ciosanych w strzałę, która wbiła jej się w plecy. Szanował swoją matkę, była silną kobietą, która wiele dla niego poświęciła - i mogłaby poświęcić jeszcze więcej. Dzieci były dla niej wszystkim, stąd kategoryczna reakcja - była damą wierną swoim obowiązkom. Nie zamierzał naciskać na osobiste przeprosiny, być może przyjęłaby je, gdyby spojrzała własnemu bratu w oczy. - Jej serce nie znajduje się pod moją komendą.
Skinął lekko głową, mógł odetchnąć z ulgą, wiedząc, że Diana zostanie skazana na wieczne zapomnienie; nie zamierzał prosić o odpisy rodowych kronik, pewien, że stosowny list pojawi się u nich czym prędzej, kiedy wydziedziczenie się ziści; żadna ze stron nie miała teraz sił ani czasu na prowadzenie wojny między sobą. Amodeus był powściągliwy, nie wysuwał co prawda propozycji, ale przyjmował jego żądania, spotkanie mógł uznać za satysfakcjonujące. Odstawiwszy z cichym stukotem kielich wina na dzielących ich stół, zbierał myśli. To już - waśń pogrzebana?
- Zastanawia mnie rola Leonarda - odparł, wywołując zza grobu kolejnego nieboszczyka; ponoć o zmarłych powinno mówić się dobrze albo wcale, ale poszarpane myśli nie potrafiły tego uszanować. Oni - nie zasługiwali na to. - Z całej rodziny to on był Dianie najdroższy - Tristan znał ją dobrze, razem uczyli się we Francji, a ona sama była ledwie kilka lat młodsza od niego. Leonard też był mu druhem, widywał ich razem, znał ich relację. - Powiedz, Amadeusie, jakie jest prawdopodobieństwo utrzymania tajemnicy likantropii na Waterloo bez niczyjego wsparcia? Czy to możliwe - by Diana była zdana tylko na siebie? - Leonard wiedział na pewno - czy drugi z braci, Anthony, również? Znikała co miesiąc, zawsze podczas pełni, ktoś musiał pomagać jej maskować te nocne eskapady: nie jest możliwe, że grała na nosie wszystkim, oszukując guwernantki, rodzeństwo, kuzynostwo i starostę. Nie sama.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Winiarnia
Szybka odpowiedź