Kącik kawiarniany
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Kącik kawiarniany
Zastawa z indyjskimi ornamentami, imbryczki latające wysoko nad sufitem, by móc uzupełnić herbatę w filiżance, pobrzękiwanie widelczyków o opróżnione talerzyki, aromat słodkich ciast i drobnych deserów, pachnąca para unosząca się nad głowami zakochanych w piciu herbaty czarodziejów. Czujesz ten klimat? Na pewno masz ochotę wejść i zamówić jedną filiżankę lub dwie. Wygodne, skórzane fotele i stoliki przykryte białymi obrusikami jeszcze cię do tego zachęcają. Usiądź, rozgość się i czekaj na gorący napar.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 19:33, w całości zmieniany 1 raz
| 18 kwietnia!
Kwiecień plecień, bo przeplata…
Zgadzała się z tym w stu procentach. Miesiąc, który nastąpił zaraz po dżdżystym marcu, był dla niej plątaniną barw, emocji i mieszających się ze sobą dźwięków. Wiele już usłyszała słów – słów zawodu, słów pełnych skrywanych dotąd uczuć, słów, które miały być pożegnaniem i jednocześnie kluczem do nowego etapu w życiu. Dużo było słów obietnic i ostrzeżeń, które pchnęły ją w stronę podejmowania ostatecznych decyzji. Wiele w tym miesiącu przemknęła jej przed oczami twarzy, wiele wspomnień.
Wizyta w Czerwonym Imbryku była dla niej swoistą odskocznią, przystankiem między kolejnymi traktami, po których biegła bez opamiętania, w pamięci tylko odnotowując kolejne wspomnienia, jakby przyczepiała do korkowej tablicy szpileczki z krótkimi notkami. Chociaż Pokątna od pewnego czasu wydawała się być gniazdowiskiem węży, miejscem, do którego z własnej woli nigdy się nie szło. Być może nawet nabrała odrobinę kształt Nokturnu, chociaż tam, jak sądziła Eileen, paradoksalnie było bezpieczniej niż teraz na ulicy Pokątnej. Zwłaszcza dla mugolaków.
Wychodząc zza murowanej ściany za Dziurawym Kotłem, pomyślała o Haroldzie i niemal natychmiast przypomniała sobie dzień, kiedy to pojawiła się po raz pierwszy w progach jego zegarowej pracowni. Wiedział, że przyjdzie, chociaż ona niemal do ostatniej chwili się wahała, starając się jeszcze raz przeanalizować słowa, które miała zamiar mu powiedzieć. O Grindelwaldzie, o ich Hogwarcie, który miał już niewiele wspólnego ze szkołą, a stał się więzieniem dla uczniów, o stypie po profesorze Slughornie, którego alchemiczne zdanie respektowali wszyscy, a jego śmierć stała się pewnym… preludium do pierwszych zakwitań nadziei. O Albusie Dumbledorze, który czuwał nad nimi niczym dobry duch. O Bathildzie Bagshot, pojawiającej się w fotelu z kotem równie nagle, co czarodziej cierpiący na teleportacyjną czkawkę. Wciągała Harolda w wir spraw tak wielkich, że nie mieściły się w głowie.
Powinna żałować?
Dzwoneczek łagodnie obwieścił jej przybycie, dzwoniąc nad drzwiami. Rozejrzała się po kawiarnianej sali, żeby upewnić się, czy nie przyszła czasami zbyt wcześnie, ale kiedy zobaczyła znajomą sylwetkę Harolda, uśmiechnęła się i lekko machnęła mu dłonią. Dała mu znak, że zamówi tylko herbatę i wróci do niego prędko.
Wybrała zwykłą, czarną, z dodatkiem soku z czarnych porzeczek i malin. Zawsze chciała przy sobie utrzymać jakiś element lasu, zieleni, zapachu runa leśnego czy jagód roztwartych w dłoniach. Bo przecież taka była. Cała leśna.
- Oh, Harold, wiesz, że nie musiałeś. Dziękuję! – uśmiechnęła się szeroko, ale przyjęła bukiet z wdzięcznością, natychmiast wsuwając nos między płatki kwiatów. Pachniały magią. Potrafiła poznać naturalną woń kwiatów od tej magicznej, dopiero co utworzonej. – Dobrze cię widzieć całego i zdrowego – odparła i usiadła przy stolika. Zaraz za nią przyleciała filiżanka herbaty, delikatnie stukając porcelanowym denkiem o biały spodek. Była jeszcze gorąca. – Po naszym ostatnim spotkaniu niemal bałam się, że coś cię niedługo pożre. – oh, oczywiście, że się bała. O niego, o siebie, o każdego zakonnika. – Jak się czujesz… po tej drugiej stronie barykady?
Uśmiechnęła się do niego. Iskra młodzieńczych lat zabłysnęła w jej oczach.
Kwiecień plecień, bo przeplata…
Zgadzała się z tym w stu procentach. Miesiąc, który nastąpił zaraz po dżdżystym marcu, był dla niej plątaniną barw, emocji i mieszających się ze sobą dźwięków. Wiele już usłyszała słów – słów zawodu, słów pełnych skrywanych dotąd uczuć, słów, które miały być pożegnaniem i jednocześnie kluczem do nowego etapu w życiu. Dużo było słów obietnic i ostrzeżeń, które pchnęły ją w stronę podejmowania ostatecznych decyzji. Wiele w tym miesiącu przemknęła jej przed oczami twarzy, wiele wspomnień.
Wizyta w Czerwonym Imbryku była dla niej swoistą odskocznią, przystankiem między kolejnymi traktami, po których biegła bez opamiętania, w pamięci tylko odnotowując kolejne wspomnienia, jakby przyczepiała do korkowej tablicy szpileczki z krótkimi notkami. Chociaż Pokątna od pewnego czasu wydawała się być gniazdowiskiem węży, miejscem, do którego z własnej woli nigdy się nie szło. Być może nawet nabrała odrobinę kształt Nokturnu, chociaż tam, jak sądziła Eileen, paradoksalnie było bezpieczniej niż teraz na ulicy Pokątnej. Zwłaszcza dla mugolaków.
Wychodząc zza murowanej ściany za Dziurawym Kotłem, pomyślała o Haroldzie i niemal natychmiast przypomniała sobie dzień, kiedy to pojawiła się po raz pierwszy w progach jego zegarowej pracowni. Wiedział, że przyjdzie, chociaż ona niemal do ostatniej chwili się wahała, starając się jeszcze raz przeanalizować słowa, które miała zamiar mu powiedzieć. O Grindelwaldzie, o ich Hogwarcie, który miał już niewiele wspólnego ze szkołą, a stał się więzieniem dla uczniów, o stypie po profesorze Slughornie, którego alchemiczne zdanie respektowali wszyscy, a jego śmierć stała się pewnym… preludium do pierwszych zakwitań nadziei. O Albusie Dumbledorze, który czuwał nad nimi niczym dobry duch. O Bathildzie Bagshot, pojawiającej się w fotelu z kotem równie nagle, co czarodziej cierpiący na teleportacyjną czkawkę. Wciągała Harolda w wir spraw tak wielkich, że nie mieściły się w głowie.
Powinna żałować?
Dzwoneczek łagodnie obwieścił jej przybycie, dzwoniąc nad drzwiami. Rozejrzała się po kawiarnianej sali, żeby upewnić się, czy nie przyszła czasami zbyt wcześnie, ale kiedy zobaczyła znajomą sylwetkę Harolda, uśmiechnęła się i lekko machnęła mu dłonią. Dała mu znak, że zamówi tylko herbatę i wróci do niego prędko.
Wybrała zwykłą, czarną, z dodatkiem soku z czarnych porzeczek i malin. Zawsze chciała przy sobie utrzymać jakiś element lasu, zieleni, zapachu runa leśnego czy jagód roztwartych w dłoniach. Bo przecież taka była. Cała leśna.
- Oh, Harold, wiesz, że nie musiałeś. Dziękuję! – uśmiechnęła się szeroko, ale przyjęła bukiet z wdzięcznością, natychmiast wsuwając nos między płatki kwiatów. Pachniały magią. Potrafiła poznać naturalną woń kwiatów od tej magicznej, dopiero co utworzonej. – Dobrze cię widzieć całego i zdrowego – odparła i usiadła przy stolika. Zaraz za nią przyleciała filiżanka herbaty, delikatnie stukając porcelanowym denkiem o biały spodek. Była jeszcze gorąca. – Po naszym ostatnim spotkaniu niemal bałam się, że coś cię niedługo pożre. – oh, oczywiście, że się bała. O niego, o siebie, o każdego zakonnika. – Jak się czujesz… po tej drugiej stronie barykady?
Uśmiechnęła się do niego. Iskra młodzieńczych lat zabłysnęła w jej oczach.
Ja nie przeczuwałam, tyś nie odgadł, że
Nasze serca świecą w mroku
Nasze serca świecą w mroku
Tęsknił.
Za błogim spokojem, który go ogarniał. Za melodyjnym śmiechem swojej ukochanej. Za tym, gdy widziano w nim poważanego człowieka, dziedzica rodziny Abbott. Za poczuciem bezpieczeństwa, kiedy bezbronnie spoczywa w swoim łóżku.
Czasy, w których przyszło im żyć przypominały trochę taniec śmierci. Wydawało się, że nic się nie dzieje. Ot, ludzie odchodzą, ważne postacie znikają z kart. Kolejne nekrologi, kolejni ludzie ubrani na czarno. I zapatrzeni skupiamy się na tańcu, a nie na tym kim właściwie są tancerze. A nim się spostrzeżemy będzie już za późno. Ze strachem oczekiwał kolejnych wizji przyszłości, które coraz częściej były zwiastunem smutnych i złych wydarzeń. A gdzie radość? Gdzie dzieci swobodnie biegające ulicą. Pokątna, która kiedyś tętniła życiem, teraz przymarła. Ciemne chmury zawisły nad Londynem i nie tylko. Cała Wielka Brytania spowita była mrokiem przebranym za codzienność.
Jedynym promyczkiem w tym momencie wydawała się być Eileen, która zawsze wokół siebie roztaczała ciepłą aurę. Czekał na jej przybycie, podobnie jak czekał wtedy, kiedy po tylu latach od skończenia przez niego Hogwartu miała zjawić się w jego pracowni zegarmistrzowskiej.
Teraz jednak było to spotkanie o zupełnie innym charakterze. Chyba obydwoje potrzebowali wytchnienia i krzty normalności w swoim życiu. Jak na przykład wyjście na herbatkę do Czerwonego Imbryka. Wyrwanie się z Doliny Godryka było dobrym posunięciem. Ileż można przesiadywać zamkniętym w czterech ścianach? Co prawda mógł odwiedzić swoją najdroższą siostrę, ale tak jak miłował ją i jej dzieciątka, tak nie przepadał (delikatnie mówiąc) za jej szanownym małżonkiem i przeklinał dzień, w którym ten rudy pasożyt stanął na drodze jego niewinnej, kochanej siostrzyczki. Oczywiście była w tym też odrobina winy Harolda, gdyby nie był pochłonięty swoją własną żałobą to pewnie wybiłby siostrze z głowy tego buca, a rudego trzymałby na dystans. Niestety, był za bardzo pochłonięty tonięciem w żałobie i szaleństwie, aby mieszać się w sprawy małżeństwa swojej młodszej siostry.
- Ależ owszem musiałem, wybacz, że nie są prawdziwe - wyznał, bo jednak musiał zadawać sobie sprawę z tego jak bardzo dziewczyna miłowała te prawdziwe kwiaty. Niestety chyba na Pokątnej nie znalazł żadnej, godnej uwagi kwiaciarni, więc ostatecznie postanowił posłużyć się zaklęciem. -Ciebie także miło widzieć. Wyglądasz dzisiaj olśniewająco, moja droga - prawienie komplementów przychodziło mu z łatwością, a co najważniejsze wszystkie były szczere, bo zawsze znajdzie się coś co warto pochwalić. - Widocznie muszę być ciężkostrawny bo jestem cały i zdrowy. Mam nadzieję, że tobie również zdrowie dopisuje - zagadnął. Naprawdę martwił się o Wilde w końcu była ważną osobą w jego życiu, nawet jeżeli po szkole urwał im się kontakt. -Powiem ci, że już od jakiegoś czasu widziałem się po tej stronie i czuję się wyśmienicie - odpowiedział nader wesołym tonem głosu. Zupełnie jakby nie zdawał sobie sprawy z powagi sytuacji, ale Eileen wiedziała, a przynajmniej powinna wiedzieć, że jest inaczej. - Prawie jak za starych, dobrych czasów, co? Opowiadaj co u ciebie słychać - spytał, rozsiadając się wygodniej.
Za błogim spokojem, który go ogarniał. Za melodyjnym śmiechem swojej ukochanej. Za tym, gdy widziano w nim poważanego człowieka, dziedzica rodziny Abbott. Za poczuciem bezpieczeństwa, kiedy bezbronnie spoczywa w swoim łóżku.
Czasy, w których przyszło im żyć przypominały trochę taniec śmierci. Wydawało się, że nic się nie dzieje. Ot, ludzie odchodzą, ważne postacie znikają z kart. Kolejne nekrologi, kolejni ludzie ubrani na czarno. I zapatrzeni skupiamy się na tańcu, a nie na tym kim właściwie są tancerze. A nim się spostrzeżemy będzie już za późno. Ze strachem oczekiwał kolejnych wizji przyszłości, które coraz częściej były zwiastunem smutnych i złych wydarzeń. A gdzie radość? Gdzie dzieci swobodnie biegające ulicą. Pokątna, która kiedyś tętniła życiem, teraz przymarła. Ciemne chmury zawisły nad Londynem i nie tylko. Cała Wielka Brytania spowita była mrokiem przebranym za codzienność.
Jedynym promyczkiem w tym momencie wydawała się być Eileen, która zawsze wokół siebie roztaczała ciepłą aurę. Czekał na jej przybycie, podobnie jak czekał wtedy, kiedy po tylu latach od skończenia przez niego Hogwartu miała zjawić się w jego pracowni zegarmistrzowskiej.
Teraz jednak było to spotkanie o zupełnie innym charakterze. Chyba obydwoje potrzebowali wytchnienia i krzty normalności w swoim życiu. Jak na przykład wyjście na herbatkę do Czerwonego Imbryka. Wyrwanie się z Doliny Godryka było dobrym posunięciem. Ileż można przesiadywać zamkniętym w czterech ścianach? Co prawda mógł odwiedzić swoją najdroższą siostrę, ale tak jak miłował ją i jej dzieciątka, tak nie przepadał (delikatnie mówiąc) za jej szanownym małżonkiem i przeklinał dzień, w którym ten rudy pasożyt stanął na drodze jego niewinnej, kochanej siostrzyczki. Oczywiście była w tym też odrobina winy Harolda, gdyby nie był pochłonięty swoją własną żałobą to pewnie wybiłby siostrze z głowy tego buca, a rudego trzymałby na dystans. Niestety, był za bardzo pochłonięty tonięciem w żałobie i szaleństwie, aby mieszać się w sprawy małżeństwa swojej młodszej siostry.
- Ależ owszem musiałem, wybacz, że nie są prawdziwe - wyznał, bo jednak musiał zadawać sobie sprawę z tego jak bardzo dziewczyna miłowała te prawdziwe kwiaty. Niestety chyba na Pokątnej nie znalazł żadnej, godnej uwagi kwiaciarni, więc ostatecznie postanowił posłużyć się zaklęciem. -Ciebie także miło widzieć. Wyglądasz dzisiaj olśniewająco, moja droga - prawienie komplementów przychodziło mu z łatwością, a co najważniejsze wszystkie były szczere, bo zawsze znajdzie się coś co warto pochwalić. - Widocznie muszę być ciężkostrawny bo jestem cały i zdrowy. Mam nadzieję, że tobie również zdrowie dopisuje - zagadnął. Naprawdę martwił się o Wilde w końcu była ważną osobą w jego życiu, nawet jeżeli po szkole urwał im się kontakt. -Powiem ci, że już od jakiegoś czasu widziałem się po tej stronie i czuję się wyśmienicie - odpowiedział nader wesołym tonem głosu. Zupełnie jakby nie zdawał sobie sprawy z powagi sytuacji, ale Eileen wiedziała, a przynajmniej powinna wiedzieć, że jest inaczej. - Prawie jak za starych, dobrych czasów, co? Opowiadaj co u ciebie słychać - spytał, rozsiadając się wygodniej.
Gość
Gość
Gdyby Harold powiedział jej, że uważa ją za swój promyk nadziei, uśmiechnęłaby się lekko i w myślach natychmiast skreśliłaby owy płomyk, nadając mu kształt zapałki. Bo czasami faktycznie tak się czuła. Jak zapałka (matka często nimi paliła w piecu, bo czuła irracjonalny lęk przed byciem poparzonym przez różdżkę). Możesz kupić całe pudełeczko pełne tych drobnych patyczków pokrytych tajemniczym proszkiem, który sypał iskrami na boki, gdy pocierało się nim o szorstki bok pudełka, ale to nie zapewni ci światła na dłuższy czas. Zapałki miały to do siebie, że szybko gasły. Zdecydowanie zbyt szybko. I czasami nawet one potrzebowały jakiegoś bodźca z zewnątrz, by dać innym swoje światło i rozbłysnąć mocniej, ale tylko na krótką chwilę. Podtrzymywanie tego ognia było ryzykowne, można było się poparzyć.
Eileen niosła swoje tlące się światło innym, by po powrocie do domu znów zgasnąć, z pieczołowitością chowając inne błyski nadziei na potem, na kiedy indziej, na moment, w którym będzie ich brakować najmocniej. Zdarzały się też chwile, kiedy i jej brakowało tego światła, wypalała się znacznie szybciej, a ta ciepła aura znikała, zostawiając po sobie tylko bezszelestne powietrze.
Na szczęście dookoła niej było sporo takich drobnych, rozpalających ją płomyków. Jednym z nich również był Harold – nieskażony jeszcze całkiem wpływem aktualnie górujących na piedestale władz, zdecydowany, by walczyć, ale wciąż utrzymujący tę smugę pozytywnego, delikatnie beztroskiego nastawienia do świata. Hogwarcki sentyment nie chciał ich opuścić.
- Pachną jak prawdziwe, reszta nie ma znaczenia – puściła mu perskie oczko, odkładając bukiet ostrożnie na blat obok i biorąc w dłoń swoją filiżankę. Leśny aromat natychmiast objął jej nozdrza i był tak przyjemny, że aż z rozmarzeniem przymknęła powieki. – Zawsze wiedziałeś, jak komplementować kobiecie, Harry. – uśmiechnęła się kątem ust, patrząc na niego znad łuku porcelany w kolorze wiosennej zieleni. – I nie przeraża cię codzienność Londynu, z jaką się spotkałeś? To… zagrożenie płynące z każdej strony?
Może przesadzała. Może niepotrzebnie barwiła kroplą paniki swoje słowa. Może to nie był czas, kiedy Harold już miał poznać gorzki smak prawdy i zachłysnąć się rzeczywistością, jaką uświadamiał im Zakon Feniksa.
- Oh, co u mnie… - zmarszczyła brwi, pozwalając, by twarz stężała w zamyśleniu. Co u niej… - Sporo się zdarzyło. Nie uczę już zielarstwa w Hogwarcie, zostałam za to gajową – uśmiechnęła się nieco szerzej. – Ale wciąż mam kontakt z uczniami – szlabany w Zakazanym Lesie to dla nich nie pierwszyzna. Oprócz tego… - złagodniałe wcześniej brwi znów się ku sobie zbliżyły. Zdała sobie sprawę, że nie potrafi dalej opowiadać. Że za dużo skumulowało się w niej emocji, które chciała chować w głębi swojej duszy, z dala od spojrzeń najbliższych, z dala od czyjegokolwiek wzroku. – Oprócz tego chyba wszystko jest u mnie w porządku. Wciąż mam fioła na punkcie roślin. A u ciebie? Co robisz oprócz naprawiania zegarków?
Musnęła górną wargą delikatnie drżącą powierzchnię herbaty. Ah, wciąż gorąca.
Eileen niosła swoje tlące się światło innym, by po powrocie do domu znów zgasnąć, z pieczołowitością chowając inne błyski nadziei na potem, na kiedy indziej, na moment, w którym będzie ich brakować najmocniej. Zdarzały się też chwile, kiedy i jej brakowało tego światła, wypalała się znacznie szybciej, a ta ciepła aura znikała, zostawiając po sobie tylko bezszelestne powietrze.
Na szczęście dookoła niej było sporo takich drobnych, rozpalających ją płomyków. Jednym z nich również był Harold – nieskażony jeszcze całkiem wpływem aktualnie górujących na piedestale władz, zdecydowany, by walczyć, ale wciąż utrzymujący tę smugę pozytywnego, delikatnie beztroskiego nastawienia do świata. Hogwarcki sentyment nie chciał ich opuścić.
- Pachną jak prawdziwe, reszta nie ma znaczenia – puściła mu perskie oczko, odkładając bukiet ostrożnie na blat obok i biorąc w dłoń swoją filiżankę. Leśny aromat natychmiast objął jej nozdrza i był tak przyjemny, że aż z rozmarzeniem przymknęła powieki. – Zawsze wiedziałeś, jak komplementować kobiecie, Harry. – uśmiechnęła się kątem ust, patrząc na niego znad łuku porcelany w kolorze wiosennej zieleni. – I nie przeraża cię codzienność Londynu, z jaką się spotkałeś? To… zagrożenie płynące z każdej strony?
Może przesadzała. Może niepotrzebnie barwiła kroplą paniki swoje słowa. Może to nie był czas, kiedy Harold już miał poznać gorzki smak prawdy i zachłysnąć się rzeczywistością, jaką uświadamiał im Zakon Feniksa.
- Oh, co u mnie… - zmarszczyła brwi, pozwalając, by twarz stężała w zamyśleniu. Co u niej… - Sporo się zdarzyło. Nie uczę już zielarstwa w Hogwarcie, zostałam za to gajową – uśmiechnęła się nieco szerzej. – Ale wciąż mam kontakt z uczniami – szlabany w Zakazanym Lesie to dla nich nie pierwszyzna. Oprócz tego… - złagodniałe wcześniej brwi znów się ku sobie zbliżyły. Zdała sobie sprawę, że nie potrafi dalej opowiadać. Że za dużo skumulowało się w niej emocji, które chciała chować w głębi swojej duszy, z dala od spojrzeń najbliższych, z dala od czyjegokolwiek wzroku. – Oprócz tego chyba wszystko jest u mnie w porządku. Wciąż mam fioła na punkcie roślin. A u ciebie? Co robisz oprócz naprawiania zegarków?
Musnęła górną wargą delikatnie drżącą powierzchnię herbaty. Ah, wciąż gorąca.
Ja nie przeczuwałam, tyś nie odgadł, że
Nasze serca świecą w mroku
Nasze serca świecą w mroku
Chyba każdy potrzebował czasem natchnienia. Impulsu. Chyba po to między innymi powstał Zakon. Aby zebrać ludzi, który mieli w sobie chodź iskrę nadziei, aby te iskry pobudzały się wzajemnie i wznieciły płomień, który poprowadzi śmiałków do działania. Stanie się drogowskazem. Czasem jeden płomyczek zgaśnie. Tak było w przypadku państwa Potter. Ich blask zniknął, strawiony przez ogień nieprzyjaciela. To jednak pokazywało, że trzeba się poświęcić. Czasami zastanawiał się dlaczego nie on? Nie miał dzieci. Jedynym jego dorobkiem były badania nad czasem i jego drogie zegary, ponieważ dom został zakupiony przez lorda Abbotta, ojca Harolda. Żadne życie nie było zależne od jego jestestwa. A Potterowie? Miał nadzieje, że mały James dowie się jak dzielnych miał rodziców i, że zginęli ponieważ chcieli, aby ich syn urodził się w bezpiecznym kraju.
Sam Harold wierzył w to, że jeżeli na świecie są tacy ludzie jak Eileen, którzy nie boją się walczyć w imię dobra to jest jeszcze szansa dla tego świata. Bo przecież dobro zawsze musiała zwyciężać. Niestety żadna bajka nie wspomina o tym jak ciężka, tak naprawdę, jest ta droga do zwycięstwa. Ile istnień poświęcić, ile grobów postawić, ilu bliskich opłakać, ilu trudnych wyborów dokonać. Każde zwycięstwo ma swoją cenę. Pytanie tylko, która ze stron jest gotowa ją zapłacić. Każdy chciałby, aby życie było prostsze. Aby dobro na sam wzgląd na to, że jest dobre wygrywało bez strat, bo nie zasłużyli. Niestety, życie nie zawsze jest sprawiedliwe. I Abbott doskonale zdając sobie z tego sprawę postanowił z dumnie podniesioną głową wejść w szeregi Zakonu Feniksa, chociażby aby zostać tym, którego płomyk zgaśnie, zdmuchnięty przez przyjaciółkę Czasu, Śmierć.
Uśmiechnął się serdecznie w stronę Eileen. To było naprawdę miłe z jej strony, chociaż Harold zdawał sobie sprawę z tego, że dziewczyna uwielbia zapach naturalnych kwiatów. Właściwie żyje pielęgnacją roślin w ten tradycyjny i iście mugolski sposób, za co w gruncie rzeczy ją podziwiał. Harold był człowiekiem, który nie miał zbyt wiele cierpliwości w niektórych kwestiach. I z pewnością pielęgnacja roślin była jedną z tych dziedzin.
- Jestem szlachcicem, Eileen, komplementowanie kobiet mam zapisane w genach - powiedział, nieco żartobliwie. Oczywiście nigdy nie brakowało mu komplementów, ponieważ w każdej osobie było można znaleźć coś, co warte będzie pochlebnego komentarza. Na szczęście przy osobie panny Wilde nie musiał się zbytnio wysilać. Eileen była piękną kobietą o złotym charakterze. - Wystarczy mi odrobina wiary i pozytywnego myślenia, chociaż niewątpliwie, Dolina Godryka nadal ma większy urok niż przeludniony Londyn - odparł, poprawiając się na miejscu i sięgając po filiżankę, w której miał zaparzoną herbatę. Harold niekiedy zachowywał się jak niepoprawny optymista. Kiedy indziej jednak jego zachowanie i reakcje na różne sytuacje były skrajnie inne. Pesymistyczne, nie dające szans na powodzenie. Wahanie nastrojów i niekontrolowane wybuchy gniewu to jedynie dwa takie objawy, które są typowe dla rodzaju szaleństwa, jakie ogarnęło lorda Abbotta.
Uważnie przyglądał się przyjaciółce. Coś było nie tak. Oczywiście oprócz tego, że w świecie czarodziejów poglądy w ocenie czystości krwi mocno się zradykalizowały i odnalazły przełożenie w czynach. - Oprócz czego? - spytał, zanim zdążył ugryźć się w język. Nie chciał, aby cierpiała. On sam zamknął się przed innymi w czterech ścianach. Sam na sam ze swoim bóle i cierpieniem, które wpędziły go w kozi róg, nie pozwalając uciec. Nie chciał, aby coś podobnego spotkało Eileen. Była na to za dobra. Świat potrzebował jej właśnie takiej! Chociaż kontynuowała to wiedział, że to nie to co chciała mu powiedzieć. Nie było w porządku, jednak nie chciał wypytywać bardziej. Czysto niebieskie oczy bacznie przyglądały się brunetce. - Ach, co tu dużo mówić. Badam czas, moja droga! Badam czas, to bardzo fascynujące zjawisko. Tak niewiele informacji można znaleźć. Już samo szukanie jakichkolwiek zapisków innych badaczy, którzy postanowili podjąć się badania tego zjawiska jest ekscytujące! - słowa wyleciały z jego ust jak z procy!
Sam Harold wierzył w to, że jeżeli na świecie są tacy ludzie jak Eileen, którzy nie boją się walczyć w imię dobra to jest jeszcze szansa dla tego świata. Bo przecież dobro zawsze musiała zwyciężać. Niestety żadna bajka nie wspomina o tym jak ciężka, tak naprawdę, jest ta droga do zwycięstwa. Ile istnień poświęcić, ile grobów postawić, ilu bliskich opłakać, ilu trudnych wyborów dokonać. Każde zwycięstwo ma swoją cenę. Pytanie tylko, która ze stron jest gotowa ją zapłacić. Każdy chciałby, aby życie było prostsze. Aby dobro na sam wzgląd na to, że jest dobre wygrywało bez strat, bo nie zasłużyli. Niestety, życie nie zawsze jest sprawiedliwe. I Abbott doskonale zdając sobie z tego sprawę postanowił z dumnie podniesioną głową wejść w szeregi Zakonu Feniksa, chociażby aby zostać tym, którego płomyk zgaśnie, zdmuchnięty przez przyjaciółkę Czasu, Śmierć.
Uśmiechnął się serdecznie w stronę Eileen. To było naprawdę miłe z jej strony, chociaż Harold zdawał sobie sprawę z tego, że dziewczyna uwielbia zapach naturalnych kwiatów. Właściwie żyje pielęgnacją roślin w ten tradycyjny i iście mugolski sposób, za co w gruncie rzeczy ją podziwiał. Harold był człowiekiem, który nie miał zbyt wiele cierpliwości w niektórych kwestiach. I z pewnością pielęgnacja roślin była jedną z tych dziedzin.
- Jestem szlachcicem, Eileen, komplementowanie kobiet mam zapisane w genach - powiedział, nieco żartobliwie. Oczywiście nigdy nie brakowało mu komplementów, ponieważ w każdej osobie było można znaleźć coś, co warte będzie pochlebnego komentarza. Na szczęście przy osobie panny Wilde nie musiał się zbytnio wysilać. Eileen była piękną kobietą o złotym charakterze. - Wystarczy mi odrobina wiary i pozytywnego myślenia, chociaż niewątpliwie, Dolina Godryka nadal ma większy urok niż przeludniony Londyn - odparł, poprawiając się na miejscu i sięgając po filiżankę, w której miał zaparzoną herbatę. Harold niekiedy zachowywał się jak niepoprawny optymista. Kiedy indziej jednak jego zachowanie i reakcje na różne sytuacje były skrajnie inne. Pesymistyczne, nie dające szans na powodzenie. Wahanie nastrojów i niekontrolowane wybuchy gniewu to jedynie dwa takie objawy, które są typowe dla rodzaju szaleństwa, jakie ogarnęło lorda Abbotta.
Uważnie przyglądał się przyjaciółce. Coś było nie tak. Oczywiście oprócz tego, że w świecie czarodziejów poglądy w ocenie czystości krwi mocno się zradykalizowały i odnalazły przełożenie w czynach. - Oprócz czego? - spytał, zanim zdążył ugryźć się w język. Nie chciał, aby cierpiała. On sam zamknął się przed innymi w czterech ścianach. Sam na sam ze swoim bóle i cierpieniem, które wpędziły go w kozi róg, nie pozwalając uciec. Nie chciał, aby coś podobnego spotkało Eileen. Była na to za dobra. Świat potrzebował jej właśnie takiej! Chociaż kontynuowała to wiedział, że to nie to co chciała mu powiedzieć. Nie było w porządku, jednak nie chciał wypytywać bardziej. Czysto niebieskie oczy bacznie przyglądały się brunetce. - Ach, co tu dużo mówić. Badam czas, moja droga! Badam czas, to bardzo fascynujące zjawisko. Tak niewiele informacji można znaleźć. Już samo szukanie jakichkolwiek zapisków innych badaczy, którzy postanowili podjąć się badania tego zjawiska jest ekscytujące! - słowa wyleciały z jego ust jak z procy!
Gość
Gość
Ofiary były, są i będą zawsze. Ofiary reżimu, ofiary swoich własnych decyzji, które podejmowane były w pośpiechu i bez odpowiedniego przemyślenia, ofiary wojen i kłótni. Nie zawsze można było godzić się na to, nie zawsze dawano możliwość samodzielnej decyzji wobec poświęcenia, jakie chce się dokonać, ale za to zawsze oczekiwano pozytywnych rezultatów z tym związanych. Bo ofiara nigdy nie mogła pójść na marne.
I właśnie w tym momencie pomyślała o Herewardzie. O cierpieniach, przez jakie przeszedł, a które zostawiło piętno na jego ciele w postaci blizn i szram. O bólu, który został mu zadany. O jego poniesionej dla Zakonu ofierze. Mogła wyobrażać sobie, że Zakon potrzebował takich samych ofiar, mogła mówić o poświęceniu, ale dopiero teraz zdała sobie sprawę, że to tak naprawdę puste frazesy, o ile nie nada im się realnego kształtu, wyrazu, boleśni i czerwonych blizn. Gdzieś wewnątrz niej powtórnie zapłonął strach. Bała się porażki, bała się bólu.
Bała się Próby?
Szybko wróciła myślami do siedzącej naprzeciwko niej sylwetki i uśmiechnęła się dla niepoznaki, dość naturalnie, choć mógł zamigotać w tym uśmiechu gram niepewności, odrobina nieprzytomności po bolesnym upadku na ziemi.
- Ah, no tak, mieszkasz w Dolinie Godryka. Prawie całkiem o tym zapomniałam – odparła, patrząc na niego, wodząc wzrokiem od oczu po brodę. – Powiedz… jak to teraz wygląda? – odstawiła filiżankę delikatnie na spodeczek i rozejrzała się ostrożnie po bokach. Teraz nigdzie nie było bezpiecznie. – Jak wygląda to miejsce? Czy tam… wtedy, na niebie… wtedy naprawdę coś się pojawiło?
Słyszała tylko pogłoski o tajemniczym znaku, który okrył nieboskłon, szpecąc go ohydną czaszką i wężem wychodzącym spomiędzy białych szczęk. Może przed tym uciekła Rossa. Może swoją śmiercią chciała ją ostrzec przed tym, co miało miejsce teraz, co wpełzało do ich świata, zaciskało szpony na życiu każdego człowieka.
Opuściła spojrzenie na stałą powierzchnię herbacianego napoju. Za dobrze ją znał.
- Moja starsza siostra nie żyje – coś rozkazało kącikowi jej ust unieść się w nerwowym półuśmiechu. Nie wiedziała, w jaki sposób ma już o tym mówić. Smuciła się? Była zła? – Zginęła prawie rok temu. Więc to jest „oprócz tego”. Potrafisz mnie rozgryźć jak nikt.
Jego ożywienie przyjęła z nieco większą dawką ulgi, z powrotem unosząc na niego swój wzrok. Ujęła filiżankę w dłoń i uniosła ją do ust, by wziąć z niej łyka herbaty.
- Masz na myśli samo naprawianie zegarków czy może… badasz nowe zaklęcia, które mogłyby tym czasem dowolnie manewrować? Igranie z tym żywiołem to niebezpieczna praca, Harry, uważaj.
I właśnie w tym momencie pomyślała o Herewardzie. O cierpieniach, przez jakie przeszedł, a które zostawiło piętno na jego ciele w postaci blizn i szram. O bólu, który został mu zadany. O jego poniesionej dla Zakonu ofierze. Mogła wyobrażać sobie, że Zakon potrzebował takich samych ofiar, mogła mówić o poświęceniu, ale dopiero teraz zdała sobie sprawę, że to tak naprawdę puste frazesy, o ile nie nada im się realnego kształtu, wyrazu, boleśni i czerwonych blizn. Gdzieś wewnątrz niej powtórnie zapłonął strach. Bała się porażki, bała się bólu.
Bała się Próby?
Szybko wróciła myślami do siedzącej naprzeciwko niej sylwetki i uśmiechnęła się dla niepoznaki, dość naturalnie, choć mógł zamigotać w tym uśmiechu gram niepewności, odrobina nieprzytomności po bolesnym upadku na ziemi.
- Ah, no tak, mieszkasz w Dolinie Godryka. Prawie całkiem o tym zapomniałam – odparła, patrząc na niego, wodząc wzrokiem od oczu po brodę. – Powiedz… jak to teraz wygląda? – odstawiła filiżankę delikatnie na spodeczek i rozejrzała się ostrożnie po bokach. Teraz nigdzie nie było bezpiecznie. – Jak wygląda to miejsce? Czy tam… wtedy, na niebie… wtedy naprawdę coś się pojawiło?
Słyszała tylko pogłoski o tajemniczym znaku, który okrył nieboskłon, szpecąc go ohydną czaszką i wężem wychodzącym spomiędzy białych szczęk. Może przed tym uciekła Rossa. Może swoją śmiercią chciała ją ostrzec przed tym, co miało miejsce teraz, co wpełzało do ich świata, zaciskało szpony na życiu każdego człowieka.
Opuściła spojrzenie na stałą powierzchnię herbacianego napoju. Za dobrze ją znał.
- Moja starsza siostra nie żyje – coś rozkazało kącikowi jej ust unieść się w nerwowym półuśmiechu. Nie wiedziała, w jaki sposób ma już o tym mówić. Smuciła się? Była zła? – Zginęła prawie rok temu. Więc to jest „oprócz tego”. Potrafisz mnie rozgryźć jak nikt.
Jego ożywienie przyjęła z nieco większą dawką ulgi, z powrotem unosząc na niego swój wzrok. Ujęła filiżankę w dłoń i uniosła ją do ust, by wziąć z niej łyka herbaty.
- Masz na myśli samo naprawianie zegarków czy może… badasz nowe zaklęcia, które mogłyby tym czasem dowolnie manewrować? Igranie z tym żywiołem to niebezpieczna praca, Harry, uważaj.
Ja nie przeczuwałam, tyś nie odgadł, że
Nasze serca świecą w mroku
Nasze serca świecą w mroku
Strach o własne istnienie? Czegoś podobnego Harold nie czuł już od dawna. Być może była to oznaka jego obłędu, a może realistyczne zbilansowanie zysków i strat. Nikt nie był od niego zależny. Jeżeli śmierć złapie go w swoje szpony nie zostawi na świecie żony i dzieci. Nikt nie jest od niego zależny. Wszystko może się zmienić. Zegar tykał, nieubłaganie odmierzając czas do listu od nestora. Miał przeczucie, że ten niedługo nadejdzie, a sam nie będzie zadowolony z jego treści.
Lecz czym są puste frazesy w obliczu prawdziwego zagrożenia? Znamy się na tyle, na ile nas doświadczono. Żadne z nich nie wiedziało jak zachowałoby się w danej sytuacji. Tchórz okaże się bohaterem. Bohater zdrajcą. Kłamca wyzna prawdę, a prawdomówny będzie bronił się kłamstwem. Nic nie było oczywiste i przesądzone. A on jako ten, któremu los sprezentował dar zaglądania w przyszłość wiedział o tym doskonale. Tylko głupiec się nie boi. Strach jest potrzebny. Pytanie tylko, w którą stronę nas popchnie?
Przeważnie jasne i pełne światła oczy spochmurniały, przypominając nieco szare, wzburzone morze. Wzrok stał się nieobecny. Zacisnął palce na serwetce, nieświadomie zwijając ją i rozwijając. - Straszne rzeczy, moja droga. Paskudztwo rozbłysnęło zielonym światłem nad Doliną Godryka - powiedział, pochylając się nieznacznie w stronę panny Wilde. Czyste i szczere zmartwienie zastąpiło trwogę wymalowaną na haroldowej twarzy. Jak to? Czyż świat nie doświadczał nieco za bardzo niepozornej, kruchej i zbyt dobrej Eileen? Ona nie powinna żyć w tych czasach. Nie w tym miejscu. Powinna spokojnie przeżyć swoje życie, czerpiąc z niego co najlepsze. Wiele razy chciał spakować swoją najdroższą przyjaciółkę i wysłać do Ameryki, gdzie życie mogło być spokojniejsze. Przynajmniej tak wyobrażał je sobie Harold. Oaza spokoju, miejsce dalekie od łap Grindelwalda.
- Na pewno teraz na nas patrzy i jest dumna z tego kim jesteś, Eileen - powiedział. W tym swoim całym szaleństwie zdarzały się momenty, w których potrafił powiedzieć coś, co miało sens bez większego dociekania go, bez rozwiązywania zagadek, które jego obłęd stawiał przed rozmówcą. Był pewien tego, że Rossa z dumą patrzyła na młodszą siostrę z góry widząc znacznie więcej niż jako osoba żyjąca. - Gdziekolwiek jest, żyje w spokoju - zapewnił. Mówił to z takim przekonaniem, jakby tam był i widział to wszystko na własne oczy.
Obdarzył brunetkę delikatnym uśmiechem, którym chciał ją uspokoić. - Zdaję sobie z tego sprawę, ale chcę poznać samą istotę czasu. Czym tak właściwie jest, jak to się dzieje, że upływa. Czy można nim manewrować. To jest fascynujące, zagadkowe i tajemnicze. - potok słów wypłynął z ust Abbotta zaledwie jednym tchem.
Lecz czym są puste frazesy w obliczu prawdziwego zagrożenia? Znamy się na tyle, na ile nas doświadczono. Żadne z nich nie wiedziało jak zachowałoby się w danej sytuacji. Tchórz okaże się bohaterem. Bohater zdrajcą. Kłamca wyzna prawdę, a prawdomówny będzie bronił się kłamstwem. Nic nie było oczywiste i przesądzone. A on jako ten, któremu los sprezentował dar zaglądania w przyszłość wiedział o tym doskonale. Tylko głupiec się nie boi. Strach jest potrzebny. Pytanie tylko, w którą stronę nas popchnie?
Przeważnie jasne i pełne światła oczy spochmurniały, przypominając nieco szare, wzburzone morze. Wzrok stał się nieobecny. Zacisnął palce na serwetce, nieświadomie zwijając ją i rozwijając. - Straszne rzeczy, moja droga. Paskudztwo rozbłysnęło zielonym światłem nad Doliną Godryka - powiedział, pochylając się nieznacznie w stronę panny Wilde. Czyste i szczere zmartwienie zastąpiło trwogę wymalowaną na haroldowej twarzy. Jak to? Czyż świat nie doświadczał nieco za bardzo niepozornej, kruchej i zbyt dobrej Eileen? Ona nie powinna żyć w tych czasach. Nie w tym miejscu. Powinna spokojnie przeżyć swoje życie, czerpiąc z niego co najlepsze. Wiele razy chciał spakować swoją najdroższą przyjaciółkę i wysłać do Ameryki, gdzie życie mogło być spokojniejsze. Przynajmniej tak wyobrażał je sobie Harold. Oaza spokoju, miejsce dalekie od łap Grindelwalda.
- Na pewno teraz na nas patrzy i jest dumna z tego kim jesteś, Eileen - powiedział. W tym swoim całym szaleństwie zdarzały się momenty, w których potrafił powiedzieć coś, co miało sens bez większego dociekania go, bez rozwiązywania zagadek, które jego obłęd stawiał przed rozmówcą. Był pewien tego, że Rossa z dumą patrzyła na młodszą siostrę z góry widząc znacznie więcej niż jako osoba żyjąca. - Gdziekolwiek jest, żyje w spokoju - zapewnił. Mówił to z takim przekonaniem, jakby tam był i widział to wszystko na własne oczy.
Obdarzył brunetkę delikatnym uśmiechem, którym chciał ją uspokoić. - Zdaję sobie z tego sprawę, ale chcę poznać samą istotę czasu. Czym tak właściwie jest, jak to się dzieje, że upływa. Czy można nim manewrować. To jest fascynujące, zagadkowe i tajemnicze. - potok słów wypłynął z ust Abbotta zaledwie jednym tchem.
Gość
Gość
Strach był potrzebny, to prawda. Napędzał machinę, popychając trybiki, by nachodziły na siebie w wiecznym tańcu, maskował niepewność i czasami wymuszał na ludziach popełnianie czynów, których nigdy by nie popełnili. Często mylono go z odwagą, zrzucając na niego ciężar głupiego heroizmu i niepoczytalnych decyzji, które kusiły do siebie samą śmierć. Teraz Zakonem kierował strach o cudzą krew – krew ludzi, którzy potrzebowali ratunku, tych najbardziej nieświadomych, którzy nie wiedzieli o wojnie toczącej się w świecie ludzi, w których żyłach płynęła krew przetkana magiczną mocą. Strach, który zmuszał do działania.
Mylony z odwagą.
Zobaczyła zmianę na jego twarzy, inne spojrzenie, przymglone, obciążone niewidzialnymi troskami, które nabierały rysów się, gdy tylko pociągnęło się za odpowiednią, wrażliwą strunę. Dostrzegła też ruch przy serwetce, naznaczony nerwowością i może lekką bezradnością. Gdy pochylił się ku niej, pobiegła wzrokiem po jego twarzy, przerażonej, bladej. Wskazujący palec wsunęła się pod porcelanowe uszko filiżanki i wzięła głębszy wdech, pozwolając, by kąciki jej ust drgnęły lekko. Mogła widzieć, jakie uczucia nim targały, ale wciąż nie potrafiła rozczytać jego myśli.
- Jesteś pewien, że nie zagraża ci niebezpieczeństwo? Przecież mieszkasz stosunkowo blisko nich – powiedziała cicho. Cała Dolina Godryka mogła być teraz w niebezpieczeństwie. A zwłaszcza zakonnicy, którzy w niej mieszkali, bo Eileen nie wierzyła, żeby śmierć dwóch kobiet z Zakonu Feniksa w tak krótkim odstępie czasu była tylko przykrym zbiegiem okoliczności. – Uważaj na siebie, dobrze?
Bo jesteś dobrym człowiekiem, a dobrych ludzi należy teraz kolekcjonować jak najdroższą porcelanę.
Uniosła filiżankę do ust, poszerzając nieco swój uśmiech, gdy wspomniał o Rossie. Chciała mu opowiedzieć o znaleziskach w jej mieszkaniu, o tajemniczych listach, a zwłaszcza o tym, który zaadresowała do Foxa i ostatecznie go nie wysłała, bo… nie zdążyła go dokończyć. Chciała mu powiedzieć, że Rossa zdradziła – swoją rodzinę i samą Eileen – ale zachowała to dla siebie. Nie chciałą już nikogo martwić. Nie chciała już nikogo zalewać swoim żalem.
- Mam taką nadzieję, Harry, mam taką nadzieję – skwitowała tylko, nadając swojemu głosowi nutę obojętności, tak obcej dla niej, a jednak tak naturalnej w tej sytuacji.
- A jeśli można nim manewrować, to… w jakim celu chcesz to wykorzystać?
Mylony z odwagą.
Zobaczyła zmianę na jego twarzy, inne spojrzenie, przymglone, obciążone niewidzialnymi troskami, które nabierały rysów się, gdy tylko pociągnęło się za odpowiednią, wrażliwą strunę. Dostrzegła też ruch przy serwetce, naznaczony nerwowością i może lekką bezradnością. Gdy pochylił się ku niej, pobiegła wzrokiem po jego twarzy, przerażonej, bladej. Wskazujący palec wsunęła się pod porcelanowe uszko filiżanki i wzięła głębszy wdech, pozwolając, by kąciki jej ust drgnęły lekko. Mogła widzieć, jakie uczucia nim targały, ale wciąż nie potrafiła rozczytać jego myśli.
- Jesteś pewien, że nie zagraża ci niebezpieczeństwo? Przecież mieszkasz stosunkowo blisko nich – powiedziała cicho. Cała Dolina Godryka mogła być teraz w niebezpieczeństwie. A zwłaszcza zakonnicy, którzy w niej mieszkali, bo Eileen nie wierzyła, żeby śmierć dwóch kobiet z Zakonu Feniksa w tak krótkim odstępie czasu była tylko przykrym zbiegiem okoliczności. – Uważaj na siebie, dobrze?
Bo jesteś dobrym człowiekiem, a dobrych ludzi należy teraz kolekcjonować jak najdroższą porcelanę.
Uniosła filiżankę do ust, poszerzając nieco swój uśmiech, gdy wspomniał o Rossie. Chciała mu opowiedzieć o znaleziskach w jej mieszkaniu, o tajemniczych listach, a zwłaszcza o tym, który zaadresowała do Foxa i ostatecznie go nie wysłała, bo… nie zdążyła go dokończyć. Chciała mu powiedzieć, że Rossa zdradziła – swoją rodzinę i samą Eileen – ale zachowała to dla siebie. Nie chciałą już nikogo martwić. Nie chciała już nikogo zalewać swoim żalem.
- Mam taką nadzieję, Harry, mam taką nadzieję – skwitowała tylko, nadając swojemu głosowi nutę obojętności, tak obcej dla niej, a jednak tak naturalnej w tej sytuacji.
- A jeśli można nim manewrować, to… w jakim celu chcesz to wykorzystać?
Ja nie przeczuwałam, tyś nie odgadł, że
Nasze serca świecą w mroku
Nasze serca świecą w mroku
Była głodna. W brzuszku burczało jej strasznie i nawet wyobrażanie sobie, że wszystkie te ptysie, czekoladowe żaby i strzelające cukierki nie są tak smaczne - nie pomagało. Mama nigdy nie miała choćby sykla na cukrową laleczkę, które rozpuszczały się na języku tak szybko, jak płatek śniegu. A przecież była grzeczna. Zawsze. I pociągała nosem, gdy inne dzieci śmiały się z jej cerowanych kieszonek w prostej, często naprawianej, ale schludnej sukieneczce. I zazwyczaj po prostu uciekała i zatykała uszy. Zazwyczaj. Dziś nie wytrzymała, gdy najpierw wsunięto w jej paluszki kruszonkę, tylko po to by przewrócić ją i zdeptać upuszczoną słodycz. I teraz kazali jej zdobyć podobne, inaczej poskarżą swoim rodzicom, a mała Mille znowu dostanie pasem.
Ze zdartym kolankiem stała przy wielkiej szybie, miętosząc w paluszkach fartuszek sukienki. Bała się, ale była przecież zawsze grzeczna. I nigdy jej się nie udawało. Ale najszybciej biegała i prześcigała nawet chłopców. I dlatego musiała się postarać.
Przyglądała sie uporczywie siedzącym w lokalu sylwetkom, próbując wybrać kogoś...komu zrobić miała taką straszną przykrość. Wszyscy wydawali się mili i uśmiechnięci i serduszko Mille łomotało nieznośnie na sam fakt, że miała kogoś pozbawić tak cudownej rzeczy, jak ciastko. I wtedy ich zobaczyła. Tak ślicznie uśmiechająca się pani i pan w strasznie eleganckim ubraniu. Może im nie będzie tak szkoda? A może im nie smakują ciasteczka, które stały obok? No bo przecież ona zjadłaby je w pierwszej kolejności.
Weszła do środka niepewnie, ale sprytnie - wsuwając się za parą dorosłych. Wędrowała za nimi, jakby rzeczywiście przyszła w ich towarzystwie, ale gdy tylko znalazła się przy wypatrzonym stoliku, z całą skumulowaną zwinnością i dziecięcym strachem - złapała w rączkę leżące ciastko. I już wtedy żałowała. Nie powinna. Nie mogła! Cała drżała i moment zawahania zaważył, bo zamiast przebiec cicho ze zdobyczą, potknęła się o własną nogę. I tak naprawdę, ze strachu, zdążyła zrobić zaledwie dwa kroki i teraz z zadartą sukieneczką i rozbitym drugim kolankiem, leżała u stóp państwa, które próbowała okraść.
Odwróciła się przerażona, a wielkie krople łez sunęły przez policzki. Niebieskie oczka zaszkliły się niemiłosiernie i nawet nie widziała, kto się do niej nachylał - Przepraszam! - łkała - Tak bardzo przepraszam - powtarzała cały czas, czując jak w placach rozgniata porwane ciastko. Tak, teraz ją zamkną do więzienia i tato znowu zbije ją strasznie. A może nawet teraz ją zbiją. Umazana ciastkiem zasłoniła się, czekając...na cokolwiek.
Ze zdartym kolankiem stała przy wielkiej szybie, miętosząc w paluszkach fartuszek sukienki. Bała się, ale była przecież zawsze grzeczna. I nigdy jej się nie udawało. Ale najszybciej biegała i prześcigała nawet chłopców. I dlatego musiała się postarać.
Przyglądała sie uporczywie siedzącym w lokalu sylwetkom, próbując wybrać kogoś...komu zrobić miała taką straszną przykrość. Wszyscy wydawali się mili i uśmiechnięci i serduszko Mille łomotało nieznośnie na sam fakt, że miała kogoś pozbawić tak cudownej rzeczy, jak ciastko. I wtedy ich zobaczyła. Tak ślicznie uśmiechająca się pani i pan w strasznie eleganckim ubraniu. Może im nie będzie tak szkoda? A może im nie smakują ciasteczka, które stały obok? No bo przecież ona zjadłaby je w pierwszej kolejności.
Weszła do środka niepewnie, ale sprytnie - wsuwając się za parą dorosłych. Wędrowała za nimi, jakby rzeczywiście przyszła w ich towarzystwie, ale gdy tylko znalazła się przy wypatrzonym stoliku, z całą skumulowaną zwinnością i dziecięcym strachem - złapała w rączkę leżące ciastko. I już wtedy żałowała. Nie powinna. Nie mogła! Cała drżała i moment zawahania zaważył, bo zamiast przebiec cicho ze zdobyczą, potknęła się o własną nogę. I tak naprawdę, ze strachu, zdążyła zrobić zaledwie dwa kroki i teraz z zadartą sukieneczką i rozbitym drugim kolankiem, leżała u stóp państwa, które próbowała okraść.
Odwróciła się przerażona, a wielkie krople łez sunęły przez policzki. Niebieskie oczka zaszkliły się niemiłosiernie i nawet nie widziała, kto się do niej nachylał - Przepraszam! - łkała - Tak bardzo przepraszam - powtarzała cały czas, czując jak w placach rozgniata porwane ciastko. Tak, teraz ją zamkną do więzienia i tato znowu zbije ją strasznie. A może nawet teraz ją zbiją. Umazana ciastkiem zasłoniła się, czekając...na cokolwiek.
I show not your face but your heart's desire
Rozmowa zaczynała się dłużyć, herbata stygła w zastraszającym tempie, a ciasteczka z talerzyka stojącego obok nie znikały tak szybko, jak znikać powinny. Obrali trudne tematy – być może niepotrzebnie poruszane w tak publicznym miejscu, ale wciąż intrygujące na tyle, by jednak o nich mówić, zachowując jedynie przy tym najbardziej potrzebne środki bezpieczeństwa. Szept, niektóre słowa czy znaki przekazywane tylko za pomocą gestów, które zawsze mogły być tłumaczone dwojako, jeśli odebrał je ktoś obcy. Myślała nad tym, w jaki sposób Dolina Godryka została zaatakowana, gdy dopijała już zimną herbatę. W gruncie rzeczy mieszkała stosunkowo blisko całego zdarzenia, a jednak na tyle daleko, że nie słyszała absolutnie niczego. Skryta między drzewami Rudera skutecznie chroniła się przed niepowołanymi odgłosami z centrum miasteczka.
Czas zleciał szybciej, niż jej się zdawało, ale kiedy już miała się zbierać, jakiś cień przepłynął miękko koło stoliczka, już bardziej twardym upadkiem kończąc swój lot w przestworzach. Zająknęła się, tylko przez ułamek sekundy wpatrując się bezczynnie w leżące pod nią dziecko. Zaraz kucała obok dziewczynki, pomagając jej podnieść się z kolan i strzepując z jej sukienki pyłki, które przykleiły się do niej po upadku. Nie trzeba było jednak operować orlim wzrokiem, żeby zobaczyć, w jakim była stanie. Brudna, chuda, chodząca w podartych ciuszkach. Na drobnych ramionkach dostrzegła nawet fioletowawe siniaki. I przeraziła się.
- Nic się nie stało – powiedziała do niej, dłonią ścierając łzy z jej policzków, myśląc nad tym, że zaczęła się w tym chyba spełniać. Sięgnęła dłonią w stronę stolika i złapała z talerzyka kilka ciastek, które jeszcze na nim leżały. Podała je dziewczynce. – Są twoje. Właściwie nawet ich nie lubię. Zdradzisz mi swoje imię, piękna?
Tyrania Wilhelminy Tuft najwyraźniej nie zakładała opieki nad najmłodszymi, nad dziećmi, które mimowolnie stały się ofiarami reżimu, kłamstw, dekretów dających głos tylko w sprawach chorej ekonomii i polityki. Dla nich zawsze liczyły się sprawy, gdzie ludzie mieli mało do powiedzenia – tak było łatwiej. Urzędnicy zapisywali cyfry na dokumentach, nie dbając o to, czy kiedyś skorzystają z tego młodsze pokolenia. A potem narodził się Zakon – walczący z taką niesprawiedliwością, nazywający rzeczy po imieniu.
- Masz ochotę na rogalika z dżemem truskawkowym? Bo ja bardzo! – ujęła małą dziewczynkę za dłoń, uśmiechając się do niej, jasne, cienkie włoski zawijając za prawie ucho. – I na wyborne, ciepłe kakao!
Chciała tej kruszynie dać choć część magii, jaką sama spotykała na co dzień. Chciała dać jej choć drobinę nadziei, a wiedziała, że najłatwiejszym środkiem jej przekazu były słodkości.
| zt
Czas zleciał szybciej, niż jej się zdawało, ale kiedy już miała się zbierać, jakiś cień przepłynął miękko koło stoliczka, już bardziej twardym upadkiem kończąc swój lot w przestworzach. Zająknęła się, tylko przez ułamek sekundy wpatrując się bezczynnie w leżące pod nią dziecko. Zaraz kucała obok dziewczynki, pomagając jej podnieść się z kolan i strzepując z jej sukienki pyłki, które przykleiły się do niej po upadku. Nie trzeba było jednak operować orlim wzrokiem, żeby zobaczyć, w jakim była stanie. Brudna, chuda, chodząca w podartych ciuszkach. Na drobnych ramionkach dostrzegła nawet fioletowawe siniaki. I przeraziła się.
- Nic się nie stało – powiedziała do niej, dłonią ścierając łzy z jej policzków, myśląc nad tym, że zaczęła się w tym chyba spełniać. Sięgnęła dłonią w stronę stolika i złapała z talerzyka kilka ciastek, które jeszcze na nim leżały. Podała je dziewczynce. – Są twoje. Właściwie nawet ich nie lubię. Zdradzisz mi swoje imię, piękna?
Tyrania Wilhelminy Tuft najwyraźniej nie zakładała opieki nad najmłodszymi, nad dziećmi, które mimowolnie stały się ofiarami reżimu, kłamstw, dekretów dających głos tylko w sprawach chorej ekonomii i polityki. Dla nich zawsze liczyły się sprawy, gdzie ludzie mieli mało do powiedzenia – tak było łatwiej. Urzędnicy zapisywali cyfry na dokumentach, nie dbając o to, czy kiedyś skorzystają z tego młodsze pokolenia. A potem narodził się Zakon – walczący z taką niesprawiedliwością, nazywający rzeczy po imieniu.
- Masz ochotę na rogalika z dżemem truskawkowym? Bo ja bardzo! – ujęła małą dziewczynkę za dłoń, uśmiechając się do niej, jasne, cienkie włoski zawijając za prawie ucho. – I na wyborne, ciepłe kakao!
Chciała tej kruszynie dać choć część magii, jaką sama spotykała na co dzień. Chciała dać jej choć drobinę nadziei, a wiedziała, że najłatwiejszym środkiem jej przekazu były słodkości.
| zt
Ja nie przeczuwałam, tyś nie odgadł, że
Nasze serca świecą w mroku
Nasze serca świecą w mroku
10 kwietnia 1956
Kolejna kłótnia z matką, kolejny dzień w rodzinnym domu, który już dawno przestał być ciepłą i bezpieczną przystanią dla Aurory. O co się rudzielec pokłócił ze swoją rodzicielką. Chodziło dokładnie jak zwykle o to samo, czyli o jej kurs aurorski. Matka dziewczyny nadal twardo stała przy swoim, że jej córka nie powinna była zajmować się takimi głupotami. W jej ocenie powinna była stać przed lustrem, przymierzać kolejną sukienkę, zakładać tony biżuterii i starać się znaleźć dla siebie odpowiedniego kandydata na męża, albo w przeciwnym razie jej rodzina to zrobi. Dokładnie tak dostała właśnie takie ultimatum. Aurora przecież była tak naprawdę dopiero dzieckiem. Miała zaledwie dwadzieścia lat, dla niej małżeństwo aktualnie było bardzo odległą przyszłością, a nagle wszyscy od niej oczekiwali, że dorośnie w przeciągu kilku dni. Ona chciała od tego życia zupełnie czegoś innego. Faktycznie, że jak każda kobieta chciała kiedyś założyć białą suknie, ale tylko w chwili kiedy swojego wybranka obdarzy prawdziwą miłością, w przeciwnym razie nie miała zamiaru nawet o tym myśleć. Z resztą co ona sama wiedziała o życiu, o ludziach. Aurora była dzieckiem zamkniętym w ciele dwudziestolatki. A nagle od niej zaczęto żądać znacznie więcej niż była w stanie dać. Dzieliła ze swoją rodziną dosłownie wszystko smutki i radości, ale swojego własnego życia nie była w stanie oddać. I głównie to było kością niezgodą. Dziewczyna doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że jeżeli nie spełni ich wymagań to może ponieść naprawdę straszne konsekwencje... czyli krótko mówiąc zostanie po prostu wydziedziczona, a tego nie chciała. Musiała znaleźć jakieś logiczne rozwiązanie z tej całej sytuacji.
Na chwilę obecną nie chciała o tym myśleć, wyszła z domu bez słowa, ubrana w swoją niebieską sukienkę z najlepszej jakości materiału oraz obszytą tiulem. Włosy miała rozpuszczone, wystrzeliła z domu tak szybko, że nawet nie miała czasu aby je dokładnie uczesać. Jedyna co udało się jej zrobić to wysłać sowę matki list do pewnego mężczyzny którego poznała podczas sabaty. Człowiekiem ten był niejaki William Slewyn. Poznała go podczas jednego z sabatów i okazało się, że jest aurorem. Nie to, jednak było ważne. Ważnym był fakt, że dziewczyna to spotkanie wspomina niezwykle dobrze. Chociaż mężczyzna nie był zbyt rozmownym człowiekiem, to jakaś nić porozumienia się między nimi nawiązała. Aurora go polubiła chociażby przez to, że nie popatrzył na nią krzywo w chwili kiedy powiedziała czym tak naprawdę chciała się zająć, pamiętała, że nawet zatańczyli chyba z dwa tańce. Dziewczyna w swoim dziecinnym świecie nazwała go prawdziwym sojusznikiem, chociaż być może nadużywała tego słowa. Tak czy inaczej nie dbała o to teraz. Chciała po prostu się z nim spotkać, porozmawiać, nawet jeżeli oznaczałoby to gadanie tylko jednej ze stron. Dlatego też wysłała do niego list, który podawał dokładne miejsce oraz godzinę spotkania.
Nie zwracając na protesty matki teleportowała się prosto na ulicę pokątną a swoje kroki skierowała od razu do tej słynnej herbaciarni do której wszyscy ciągnęli. Dziewczyna musiała przyznać, że herbata tutaj była naprawdę doskonała, a malutkie imbirowe ciasteczka które dodawali do każdej filiżanki na dobre zdobyły jej serce, dlatego też można rzec, że była tutaj stałym bywalcem. Od wejścia przywitał ją już kelner, który delikatnym skinieniem głowy ją powitał a zaraz potem zapytał się czy miejsce dla jednej czy dwóch osób. Aurora bez wahania odpowiedziała, że dla dwóch. Mężczyzna bez chwili zwłoki zaprowadził rudzielca do stolika, i podał kartę, aby ta mogła sobie coś wybrać. Dziewczyna mimo wszystko nie przyszła tutaj na doskonałą herbatę, chociaż i nie omieszkała sobie zamówić swojej ulubionej... jaśminowej herbaty. Panna Greengrass oczekiwała swojego gościa, opierając się delikatnie o oparcie krzesła z założoną nogą na nogę. Nie była do końca pewna czy ten na pewno się pojawi, czy nie był zajęty, czy nie uzna jej za gówniarza. Przecież między nimi była spora różnica wieku, a w oczach niektórych ludzi takie spotkania mogły być conajmniej niesmaczne, ale dziewczyna w tej chwili kompletnie nie dbała. Nie chciała aby kto kolwiek jej mówiła na co może, albo nie może sobie pozwolić. Chciała żyć swoim życiem tak jak ona sama sobie zaplanuje, a nie ktoś zupełnie jej obcy, albo nawet ktoś z rodziny.
Kolejna kłótnia z matką, kolejny dzień w rodzinnym domu, który już dawno przestał być ciepłą i bezpieczną przystanią dla Aurory. O co się rudzielec pokłócił ze swoją rodzicielką. Chodziło dokładnie jak zwykle o to samo, czyli o jej kurs aurorski. Matka dziewczyny nadal twardo stała przy swoim, że jej córka nie powinna była zajmować się takimi głupotami. W jej ocenie powinna była stać przed lustrem, przymierzać kolejną sukienkę, zakładać tony biżuterii i starać się znaleźć dla siebie odpowiedniego kandydata na męża, albo w przeciwnym razie jej rodzina to zrobi. Dokładnie tak dostała właśnie takie ultimatum. Aurora przecież była tak naprawdę dopiero dzieckiem. Miała zaledwie dwadzieścia lat, dla niej małżeństwo aktualnie było bardzo odległą przyszłością, a nagle wszyscy od niej oczekiwali, że dorośnie w przeciągu kilku dni. Ona chciała od tego życia zupełnie czegoś innego. Faktycznie, że jak każda kobieta chciała kiedyś założyć białą suknie, ale tylko w chwili kiedy swojego wybranka obdarzy prawdziwą miłością, w przeciwnym razie nie miała zamiaru nawet o tym myśleć. Z resztą co ona sama wiedziała o życiu, o ludziach. Aurora była dzieckiem zamkniętym w ciele dwudziestolatki. A nagle od niej zaczęto żądać znacznie więcej niż była w stanie dać. Dzieliła ze swoją rodziną dosłownie wszystko smutki i radości, ale swojego własnego życia nie była w stanie oddać. I głównie to było kością niezgodą. Dziewczyna doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że jeżeli nie spełni ich wymagań to może ponieść naprawdę straszne konsekwencje... czyli krótko mówiąc zostanie po prostu wydziedziczona, a tego nie chciała. Musiała znaleźć jakieś logiczne rozwiązanie z tej całej sytuacji.
Na chwilę obecną nie chciała o tym myśleć, wyszła z domu bez słowa, ubrana w swoją niebieską sukienkę z najlepszej jakości materiału oraz obszytą tiulem. Włosy miała rozpuszczone, wystrzeliła z domu tak szybko, że nawet nie miała czasu aby je dokładnie uczesać. Jedyna co udało się jej zrobić to wysłać sowę matki list do pewnego mężczyzny którego poznała podczas sabaty. Człowiekiem ten był niejaki William Slewyn. Poznała go podczas jednego z sabatów i okazało się, że jest aurorem. Nie to, jednak było ważne. Ważnym był fakt, że dziewczyna to spotkanie wspomina niezwykle dobrze. Chociaż mężczyzna nie był zbyt rozmownym człowiekiem, to jakaś nić porozumienia się między nimi nawiązała. Aurora go polubiła chociażby przez to, że nie popatrzył na nią krzywo w chwili kiedy powiedziała czym tak naprawdę chciała się zająć, pamiętała, że nawet zatańczyli chyba z dwa tańce. Dziewczyna w swoim dziecinnym świecie nazwała go prawdziwym sojusznikiem, chociaż być może nadużywała tego słowa. Tak czy inaczej nie dbała o to teraz. Chciała po prostu się z nim spotkać, porozmawiać, nawet jeżeli oznaczałoby to gadanie tylko jednej ze stron. Dlatego też wysłała do niego list, który podawał dokładne miejsce oraz godzinę spotkania.
Nie zwracając na protesty matki teleportowała się prosto na ulicę pokątną a swoje kroki skierowała od razu do tej słynnej herbaciarni do której wszyscy ciągnęli. Dziewczyna musiała przyznać, że herbata tutaj była naprawdę doskonała, a malutkie imbirowe ciasteczka które dodawali do każdej filiżanki na dobre zdobyły jej serce, dlatego też można rzec, że była tutaj stałym bywalcem. Od wejścia przywitał ją już kelner, który delikatnym skinieniem głowy ją powitał a zaraz potem zapytał się czy miejsce dla jednej czy dwóch osób. Aurora bez wahania odpowiedziała, że dla dwóch. Mężczyzna bez chwili zwłoki zaprowadził rudzielca do stolika, i podał kartę, aby ta mogła sobie coś wybrać. Dziewczyna mimo wszystko nie przyszła tutaj na doskonałą herbatę, chociaż i nie omieszkała sobie zamówić swojej ulubionej... jaśminowej herbaty. Panna Greengrass oczekiwała swojego gościa, opierając się delikatnie o oparcie krzesła z założoną nogą na nogę. Nie była do końca pewna czy ten na pewno się pojawi, czy nie był zajęty, czy nie uzna jej za gówniarza. Przecież między nimi była spora różnica wieku, a w oczach niektórych ludzi takie spotkania mogły być conajmniej niesmaczne, ale dziewczyna w tej chwili kompletnie nie dbała. Nie chciała aby kto kolwiek jej mówiła na co może, albo nie może sobie pozwolić. Chciała żyć swoim życiem tak jak ona sama sobie zaplanuje, a nie ktoś zupełnie jej obcy, albo nawet ktoś z rodziny.
Gość
Gość
William był dość ambiwalentną osobą. Z jednej strony brał pod uwagę zdanie rodziny i respektował je, z drugiej strony był osobą silną psychicznie. Czy dałby wejść sobie na głowę? Oczywiście, że nie. Jednakże był mężczyzną. A to nie tylko dawało większe predyspozycje do bycia ryzykantem, ale i tym, że nie było to niemile widziane. Ba! Nawet był w pewnym stopniu znany ze swojej odwagi. Z jednej strony uznawali, że William bardziej pasowałby do Departamentu Międzynarodowej Współpracy Czarodziejów. I choć William okazałby się dobrym mediatorem, to jednak... po prostu miał inne powołanie. Sam oddawał się tej pracy, pasjom i od czasu do czasu znajomym. Dlatego też nie myślał o ożenku, chociaż... chociaż zapewne za jakiś czas nestor się "przyczepi". W duchu William się tego obawiał, zazwyczaj jednak o tym nie myślał. Nawet nie wiedział, czy chciałby kiedyś pod ołtarzem powiedzieć "tak" i ucałować wybrankę. Nawet w młodzieńczym wieku nie odczuwał chęci romansowania. Nigdy... nigdy nie umiał odczuć tego wobec kobiety. Dlaczego? Nie był w stanie na to odpowiedzieć. Co najwyżej mógł Bóg, jeśli istniał.
Gdy dostał list, akurat zagłębiał się w lekturę autorstwa słynnego dramaturga. Przewracał delikatnymi ruchami strony, aż nie usłyszał charakterystycznego dźwięku. Sowa...? Któż mógłby ode mnie czegoś chcieć? - zastanowił się chwilę, odstawiając weń lekturę na bok i idąc w stronę sowy przy oknie. Odebrał list, odsyłając sowę. Przeczytał go uważnie i cicho westchnął.
- Hm...
Owszem, pamiętał Aurorę. Mógłby powiedzieć, że nawet ją... polubił. O ile to właściwe określenie. Dowiedział się, kim ona chce zostać - i ani myślał o krytykowaniu tego. Rzecz jasna wychodził z załozenia, że kobieta powinna być kobietą, a mężczyzna mężczyzną. Jednak uważał za śmieszne, że niby szlachcianka nie może być aurorem. "Na swojej drodze poznałem wielu dzielnych ludzi. I niejeden z tych ludzi nie był mężczyzną." - jak to lubił czasami mówić. Ktoś z obecnej epoki mógłby to nazwać wyjątkowo postępowym podejściem. Sam uważał je za po prostu logiczne. Wracając jednak, natychmiast zamknął książkę (uprzednio wkładając zakładkę) i po odłożeniu na miejsce odpowiednio się ubrał. Włosami się nie przejmował, bo te akurat jak zawsze miał dokładnie rozczesane. Chyba, że liczymy aurorskie akcje... wtedy o innego! Gdy upewnił się, że może już iść i wszystko zabrał, natychmiast zniknął w huku teleportacji.
Nie miał zamiaru odmawiać spotkaniu. Nie uznał jej w myślach za gówniarę, był osobą wyjątkowo tolerancyjną jak na zaściankowe podejście szlachty. Chociaż... no dobrze, zdawał sobie sprawę, że nie każdy to dobrze widział. Jednak nie miał zamiaru prosić Aurory o rękę, więc chyba wszystko było w porządku? Choć i tak plotkary i namolni, szlacheccy zgredzi sami wiedzieli najlepiej. Gdy zjawił się na pokątnej, rozejrzał się i skierował swój elegancki, dość cichy krok w stronę dość znanej herbaciarni. Bywał w niej rzadziej od rudowłosej, jednakże też lubił to miejsce. Otworzył drzwi przybytku, rozglądając się. Jednak trwało to na tyle krótko, że wyglądało to, jakby od samego początku wiedział gdzie iść. Dość szybko znalazł się na przeciwko Aurory, zajmując miejsce które było mu wyznaczone.
- Witaj Auroro. Żywię nadzieję, że nie czekałaś nazbyt długo. - odrzekł spokojnie. Gdy i mu została podana karta, sam ją przyjął z podziękowaniem. Po chwili namysłu zamówił herbatę. Tak konkretnie białą. - Zgaduję, że ten list był wykonany w pewnym pośpiechu. Coś się stało?
A przynajmniej takie wrażenie miał czytając list. Nie wyglądał, jakby był napisany w kompletnym spokoju. Poza tym... widać też było, że nie uczesała się jakoś dokładnie. To mogło być jakąś oznaką pośpiechu. Czyż nie? Chociaż mógł się mylić, a i takiej możliwości nie wykluczał. Chociaż niejednokrotnie miewał rację, dlatego czasami nawet pomyłki wprowadzały go w chwilowy suspens. Na razie jedynie czekał na odpowiedź, patrząc uważnie na czarownicę przed nim.
Gdy dostał list, akurat zagłębiał się w lekturę autorstwa słynnego dramaturga. Przewracał delikatnymi ruchami strony, aż nie usłyszał charakterystycznego dźwięku. Sowa...? Któż mógłby ode mnie czegoś chcieć? - zastanowił się chwilę, odstawiając weń lekturę na bok i idąc w stronę sowy przy oknie. Odebrał list, odsyłając sowę. Przeczytał go uważnie i cicho westchnął.
- Hm...
Owszem, pamiętał Aurorę. Mógłby powiedzieć, że nawet ją... polubił. O ile to właściwe określenie. Dowiedział się, kim ona chce zostać - i ani myślał o krytykowaniu tego. Rzecz jasna wychodził z załozenia, że kobieta powinna być kobietą, a mężczyzna mężczyzną. Jednak uważał za śmieszne, że niby szlachcianka nie może być aurorem. "Na swojej drodze poznałem wielu dzielnych ludzi. I niejeden z tych ludzi nie był mężczyzną." - jak to lubił czasami mówić. Ktoś z obecnej epoki mógłby to nazwać wyjątkowo postępowym podejściem. Sam uważał je za po prostu logiczne. Wracając jednak, natychmiast zamknął książkę (uprzednio wkładając zakładkę) i po odłożeniu na miejsce odpowiednio się ubrał. Włosami się nie przejmował, bo te akurat jak zawsze miał dokładnie rozczesane. Chyba, że liczymy aurorskie akcje... wtedy o innego! Gdy upewnił się, że może już iść i wszystko zabrał, natychmiast zniknął w huku teleportacji.
Nie miał zamiaru odmawiać spotkaniu. Nie uznał jej w myślach za gówniarę, był osobą wyjątkowo tolerancyjną jak na zaściankowe podejście szlachty. Chociaż... no dobrze, zdawał sobie sprawę, że nie każdy to dobrze widział. Jednak nie miał zamiaru prosić Aurory o rękę, więc chyba wszystko było w porządku? Choć i tak plotkary i namolni, szlacheccy zgredzi sami wiedzieli najlepiej. Gdy zjawił się na pokątnej, rozejrzał się i skierował swój elegancki, dość cichy krok w stronę dość znanej herbaciarni. Bywał w niej rzadziej od rudowłosej, jednakże też lubił to miejsce. Otworzył drzwi przybytku, rozglądając się. Jednak trwało to na tyle krótko, że wyglądało to, jakby od samego początku wiedział gdzie iść. Dość szybko znalazł się na przeciwko Aurory, zajmując miejsce które było mu wyznaczone.
- Witaj Auroro. Żywię nadzieję, że nie czekałaś nazbyt długo. - odrzekł spokojnie. Gdy i mu została podana karta, sam ją przyjął z podziękowaniem. Po chwili namysłu zamówił herbatę. Tak konkretnie białą. - Zgaduję, że ten list był wykonany w pewnym pośpiechu. Coś się stało?
A przynajmniej takie wrażenie miał czytając list. Nie wyglądał, jakby był napisany w kompletnym spokoju. Poza tym... widać też było, że nie uczesała się jakoś dokładnie. To mogło być jakąś oznaką pośpiechu. Czyż nie? Chociaż mógł się mylić, a i takiej możliwości nie wykluczał. Chociaż niejednokrotnie miewał rację, dlatego czasami nawet pomyłki wprowadzały go w chwilowy suspens. Na razie jedynie czekał na odpowiedź, patrząc uważnie na czarownicę przed nim.
Gość
Gość
Aurora gdyby nie pewne blokady dobrego wychowania najpewniej rozpłakała by się na miejscu rzucając się w jego ramiona, skarżąc się na niesprawiedliwość tego świata. Dziewczyna niestety przez wychowanie dziadków została pozbawiona tego jakże istotnego w naszym życiu odruchu. Nie chodziło tutaj tylko o to, że płacz odzwierciedlał nasz nastrój, ale miał właściwości oczyszczające. Rudzielec miał swoją dumę, i zdecydowanie nie miała zamiaru pokazać nikomu swojej chwili słabości. Za miast tego na co miała ochotę po prostu przybrała typowy dla siebie delikatny uśmiech i lekkim skinieniem głowy przywiała swojego gościa. List który napisała tak naprawdę pod wpływem impulsu w tej chwili wydawał się być jej niezwykle bezsensowny. Co miała mu niby powiedzieć, opisać sytuacje rodzinną... zburzyć wśród arystokracji idealny obraz rodu Greengrass... nie, nie mogła sobie na to pozwolić.
-Jak zawsze punktualnie- Uśmiechnęła się lekko zerkając na piękny zabytkowy zegar, który znajdował się przy jednej ze ścian. Uważnym spojrzeniem obserwowała jak mężczyzna zajmował jedyne wolne miejsce. Czy on i Aurora mogliby stworzyć dobry związek... nie wydawało się jej... aczkolwiek jeżeli miałaby wziąć ślub z rozsądku to na chwilę obecną zdecydowanie William byłby jej wybrankiem. Dziewczynie wydawało się, że ją rozumiał, pomimo tego, że wydawał się być... raczej kimś konserwatywnym... to mimo wszystko jej nie wyśmiał, i dlatego wydawało się jej, że mogli by w przyszłości nawet się zaprzyjaźnić, bo o miłości raczej ciężko było tu mówić.
-Czy jest w tym coś złego, że chciałam spotkać się z interesującym człowiekiem.- Musiała jakoś wybrnąć z tej zaiste niezręcznej sytuacji. Zdawała sobie sprawę z tego jak jej list musiał brzmieć. Jak list napisane przez młodą kobietę, która tak naprawdę sięga dna desperacji. Aurora często przejawiała cechy nadwrażliwej osoby, lubiła nadinterpretowywać pewne fakty. Dlatego też w chwili kiedy dla jej matki małżeństwo było tylko małżeństwem, dla Aurory było czymś w rodzaju końca świata, a przynajmniej jeżeli chodzi o małżeństwo przez wybór jej rodziny.
-Po prostu tęskno mi było do czyjegoś przychylnego spojrzenia. Dla kobiety takiej jak ja, czasy te nie są przyjazne- Ponownie kiwnęła do niego głową w geście uznania. Ile razy to lady Greengrass chciała odrzucić te wszystkie dobre maniery i po prostu wykrzyczeć wszystkim to co naprawdę czuje, ile razy myślała o tym jakie byłoby to uczucie aby się chociaż raz upić, i nie pamiętać co robiło się na drugi dzień. Wszyscy mówili jej, że była wyjątkowa, ale obserwując innych ludzi dziewczyna nie umiała dostrzec tej wyjątkowości. Dlaczego inni mogli robić to czego ona nie mogła skoro nie różniła się od innych tak naprawdę niczym. Pozostaje pytanie czy to pragnienie wolności nie okaże się w pewnym momencie dla niej zgubne.
-Naturalnie mam nadzieję, że nie oderwałam pana od czegoś ważnego- Czemu mianowała go per "pan" cóż po prostu nie pamiętała czy przeszli oficjalnie na "ty" W pracy nie mieli wiele okazji aby ze sobą porozmawiać. Ona jako stażystka była naprawdę zajęta, a on jako pełnoprawny auror cóż... również miał mało czasu. Kontakty w pracy często ograniczały się do krótkiego "Witam" i nic więcej. Z resztą nic dziwnego. Gdyby zaczęli się ze sobą spoufalać, to niektórzy uznaliby to conajmniej za niesmaczne. Stażystka, która jest młodziutką dziewczynką, utrzymuje zażyłe kontakty ze starszym od siebie aurorem... chociaż gdyby ta oświadczyła, że to za niego wychodzi za mąż rodzina pewnie przyjęła by to ze względnym spokojem. Bo w końcu wydali by członkinię swego rodu za mąż.
Dziewczyna po chwilce oczekiwania w końcu otrzymała swoje zamówienie. Zaczarowany imbryk sam nalał wrzątku do pęknie zdobionej filiżanki. Od razu można było poczuć niezwykle intensywny zapach jaśminu, a Aurora dosypała dokładnie odrobinkę cukru, aby minimalnie osłodzić napój.
-Jak zawsze punktualnie- Uśmiechnęła się lekko zerkając na piękny zabytkowy zegar, który znajdował się przy jednej ze ścian. Uważnym spojrzeniem obserwowała jak mężczyzna zajmował jedyne wolne miejsce. Czy on i Aurora mogliby stworzyć dobry związek... nie wydawało się jej... aczkolwiek jeżeli miałaby wziąć ślub z rozsądku to na chwilę obecną zdecydowanie William byłby jej wybrankiem. Dziewczynie wydawało się, że ją rozumiał, pomimo tego, że wydawał się być... raczej kimś konserwatywnym... to mimo wszystko jej nie wyśmiał, i dlatego wydawało się jej, że mogli by w przyszłości nawet się zaprzyjaźnić, bo o miłości raczej ciężko było tu mówić.
-Czy jest w tym coś złego, że chciałam spotkać się z interesującym człowiekiem.- Musiała jakoś wybrnąć z tej zaiste niezręcznej sytuacji. Zdawała sobie sprawę z tego jak jej list musiał brzmieć. Jak list napisane przez młodą kobietę, która tak naprawdę sięga dna desperacji. Aurora często przejawiała cechy nadwrażliwej osoby, lubiła nadinterpretowywać pewne fakty. Dlatego też w chwili kiedy dla jej matki małżeństwo było tylko małżeństwem, dla Aurory było czymś w rodzaju końca świata, a przynajmniej jeżeli chodzi o małżeństwo przez wybór jej rodziny.
-Po prostu tęskno mi było do czyjegoś przychylnego spojrzenia. Dla kobiety takiej jak ja, czasy te nie są przyjazne- Ponownie kiwnęła do niego głową w geście uznania. Ile razy to lady Greengrass chciała odrzucić te wszystkie dobre maniery i po prostu wykrzyczeć wszystkim to co naprawdę czuje, ile razy myślała o tym jakie byłoby to uczucie aby się chociaż raz upić, i nie pamiętać co robiło się na drugi dzień. Wszyscy mówili jej, że była wyjątkowa, ale obserwując innych ludzi dziewczyna nie umiała dostrzec tej wyjątkowości. Dlaczego inni mogli robić to czego ona nie mogła skoro nie różniła się od innych tak naprawdę niczym. Pozostaje pytanie czy to pragnienie wolności nie okaże się w pewnym momencie dla niej zgubne.
-Naturalnie mam nadzieję, że nie oderwałam pana od czegoś ważnego- Czemu mianowała go per "pan" cóż po prostu nie pamiętała czy przeszli oficjalnie na "ty" W pracy nie mieli wiele okazji aby ze sobą porozmawiać. Ona jako stażystka była naprawdę zajęta, a on jako pełnoprawny auror cóż... również miał mało czasu. Kontakty w pracy często ograniczały się do krótkiego "Witam" i nic więcej. Z resztą nic dziwnego. Gdyby zaczęli się ze sobą spoufalać, to niektórzy uznaliby to conajmniej za niesmaczne. Stażystka, która jest młodziutką dziewczynką, utrzymuje zażyłe kontakty ze starszym od siebie aurorem... chociaż gdyby ta oświadczyła, że to za niego wychodzi za mąż rodzina pewnie przyjęła by to ze względnym spokojem. Bo w końcu wydali by członkinię swego rodu za mąż.
Dziewczyna po chwilce oczekiwania w końcu otrzymała swoje zamówienie. Zaczarowany imbryk sam nalał wrzątku do pęknie zdobionej filiżanki. Od razu można było poczuć niezwykle intensywny zapach jaśminu, a Aurora dosypała dokładnie odrobinkę cukru, aby minimalnie osłodzić napój.
Gość
Gość
Gdyby tak się stało, to najpewniej William popadłby w niemałe zaskoczenie. Prawdopodobnie to byłby ten moment, kiedy okazałby jakieś emocje... po prostu okazując szok. Nie trwałoby to jednak długo, a szybko na jego twarzy zakwitłby typowy spokój. On sam też był dumnym człowiekiem, i raczej nie wygadałby się byle komu. Była tylko jedna osoba, wobec której okazywał dość wylewnie jak na siebie emocje. Jak szkoda, że ów człek nie żył...
- Punktualność jest cnotą. - odparł spokojnie. On sam nie lubił się spóźniać, a jeśli już to się zdarzało, to naprawdę miał wyraźne powody. I... och, tłumaczyłby się, to na pewno. Nawet, jak nie chodziło o kwestię życia i śmierci! A odnośnie pary... ciężko powiedzieć, czy Will by nie powiedział dobitne "I'm outta here!" gdy zacząłby słuchać o małżeństwie z "rozsądku". Nie wyobrażał sobie zawarcia związku małżeńskiego z osobą, której by nie kochał. A co do Aurory... jako osoba zamknięta uczuciowo, nie brał nikogo jako potencjalną drugą połówkę. I czy był taki konserwatywny... zależy jak na to patrzeć. Część obrazów została mu wpojona przez wychowanie, a tak naprawdę w niejednej sytuacji był liberałem. Zapewne dla części szlachty skrajnym.
- Jeśli mam być szczery, to kobiety nierzadko czekał żywot trudniejszy od mężczyzn. A to znajduje swoje potwierdzenie wśród rodów krwi szlachetnej. Chociaż dla wielu osób jest to już czymś zwyczajnym, z czym nie należy przesadnie dyskutować. - odrzekł spokojnie, patrząc na nią uważnie. Gdy ta rzuciła pochlebstwo, to jego chłodny wzrok jakby mówił "wiem, że mijasz się z prawdą". Czy był pewny, że to była próba wybrnięcia z sytuacji? Niekoniecznie, ale miał jakieś takie dziwne wrażenie.
- Ależ nie. Podejrzewam zresztą, że jakby to było coś ważnego, to nie byłbym w stanie stawić się na to spotkanie. - odparł jakby mówić o oczywistym fakcie. A odnośnie tego... sam nie miałby właściwie nic przeciwko, żeby zaczęli mówić na ty. Z drugiej strony... faktycznie. Nie dał "oficjalnie" swojego błogosławieństwa. Z natury proponował to mężczyzna.
Gdy dostał herbatę, to podziękował należycie i ujął elegancko filiżankę, upijając łyk. Mimo tego, że zdecydowanie zimna nie była. Jednakże nawet się nie skrzywił, mimo tego, że ta była gorąca. Gdy odstawił na talerzyk herbatę ponownie na nią spojrzał. Po chwili się spytał.
- Jakże dajesz sobie radę na stażu? Trudne czy wręcz przeciwnie? - spytał uznając, że nie będzie czekał aż Aurora będzie mówić. Trochę nie wypadało być biernym w rozmowie z kobietą, poza tym sam William też zupełnym milczkiem nie był. Wbrew temu, o niektórzy o nim sądzili. Milczkiem bywał, gdy z kimś nie chciał rozmawiać. A i tak się zdarzało!
Czekał spokojnie na odpowiedź młodej lady, a ta mogła czuć w tym czasie na sobie jego wzrok. Był jednak nieco "luźniejszy" niż wobec innych osób. I raczej nie odczuwała jakiejś presji, chociaż nadal fakt, że prawie nie mrugał mógł być lekko niepokojący. Oparł się wygodniej, kierując na chwilę wzrok na zegar, na który wcześniej patrzyła Aurora.
- Punktualność jest cnotą. - odparł spokojnie. On sam nie lubił się spóźniać, a jeśli już to się zdarzało, to naprawdę miał wyraźne powody. I... och, tłumaczyłby się, to na pewno. Nawet, jak nie chodziło o kwestię życia i śmierci! A odnośnie pary... ciężko powiedzieć, czy Will by nie powiedział dobitne "I'm outta here!" gdy zacząłby słuchać o małżeństwie z "rozsądku". Nie wyobrażał sobie zawarcia związku małżeńskiego z osobą, której by nie kochał. A co do Aurory... jako osoba zamknięta uczuciowo, nie brał nikogo jako potencjalną drugą połówkę. I czy był taki konserwatywny... zależy jak na to patrzeć. Część obrazów została mu wpojona przez wychowanie, a tak naprawdę w niejednej sytuacji był liberałem. Zapewne dla części szlachty skrajnym.
- Jeśli mam być szczery, to kobiety nierzadko czekał żywot trudniejszy od mężczyzn. A to znajduje swoje potwierdzenie wśród rodów krwi szlachetnej. Chociaż dla wielu osób jest to już czymś zwyczajnym, z czym nie należy przesadnie dyskutować. - odrzekł spokojnie, patrząc na nią uważnie. Gdy ta rzuciła pochlebstwo, to jego chłodny wzrok jakby mówił "wiem, że mijasz się z prawdą". Czy był pewny, że to była próba wybrnięcia z sytuacji? Niekoniecznie, ale miał jakieś takie dziwne wrażenie.
- Ależ nie. Podejrzewam zresztą, że jakby to było coś ważnego, to nie byłbym w stanie stawić się na to spotkanie. - odparł jakby mówić o oczywistym fakcie. A odnośnie tego... sam nie miałby właściwie nic przeciwko, żeby zaczęli mówić na ty. Z drugiej strony... faktycznie. Nie dał "oficjalnie" swojego błogosławieństwa. Z natury proponował to mężczyzna.
Gdy dostał herbatę, to podziękował należycie i ujął elegancko filiżankę, upijając łyk. Mimo tego, że zdecydowanie zimna nie była. Jednakże nawet się nie skrzywił, mimo tego, że ta była gorąca. Gdy odstawił na talerzyk herbatę ponownie na nią spojrzał. Po chwili się spytał.
- Jakże dajesz sobie radę na stażu? Trudne czy wręcz przeciwnie? - spytał uznając, że nie będzie czekał aż Aurora będzie mówić. Trochę nie wypadało być biernym w rozmowie z kobietą, poza tym sam William też zupełnym milczkiem nie był. Wbrew temu, o niektórzy o nim sądzili. Milczkiem bywał, gdy z kimś nie chciał rozmawiać. A i tak się zdarzało!
Czekał spokojnie na odpowiedź młodej lady, a ta mogła czuć w tym czasie na sobie jego wzrok. Był jednak nieco "luźniejszy" niż wobec innych osób. I raczej nie odczuwała jakiejś presji, chociaż nadal fakt, że prawie nie mrugał mógł być lekko niepokojący. Oparł się wygodniej, kierując na chwilę wzrok na zegar, na który wcześniej patrzyła Aurora.
Gość
Gość
Aurora doskonale wiedziała dlaczego tak desperacko poprosiła go o to spotkanie, chciała mu powiedzieć cała prawdę, bo po prostu czuła, że mogła to zrobić, ale coś ją cały czas blokowało. Pewnie to, że swego rodzaju pewności mimo to pozostawał ten jeden procent niepewności. Co jeżeli nie będzie umieć dotrzymać tajemnicy. Poznała go trochę, ale nadal to trochę było za mało aby móc stwierdzić, że może mu w stu procentach zaufać.
-Nie da się ukryć, że punktualność jest niezwykle istotna- Przytaknęła mu. Ona sama nie lubiła kiedy ktoś się spóźniał, oraz sama starała się unikać takich sytuacji. Były one najnormalniej w świecie niezwykle krępujące. Później należało się wytłumaczyć i jednocześnie ujawnić pewne powody spóźnienia, które normalnie powinny pozostać ukryte.
-Niezwykle dobrze powiedziane- Nie sposób było się z tym nie zgodzić. Kobiety tak naprawdę cały czas miały pod górę. Od zawsze musiały walczyć o swoje prawa, aby móc robić w tym życiu tak naprawdę co kolwiek innego niż siedzenie w domu z dziećmi. Teraz ta walka trwała nadal, problem był taki, że kobiety zaczęły powoli przegrywać, a przynajmniej Aurora była takiego zdania. Niektóre z nich albo nie chciały, albo nie mogły mieć własnego zdania... biedne zastraszone kobiety, które podobnie jak Lady Greengrass chciały osiągnąć coś więcej. Podróżować samotnie, odwiedzić Egipt i wspiąć się na szczyt piramidy, nawet jeżeli oznaczało to złamanie jakiś przepisów. W tym świecie kobieta nie miała nawet prawa do marzeń... a jak już to pod warunkiem, że były to marzenia dyktowane przez inne osoby. Było to conajmniej niesprawiedliwe i okrutne.
-Och staż to spełnienie moich marzeń- To była najprawdziwsza prawda. Czuła, że się spełniała, że trzyma stery swojego życia, i tylko od niej będzie zależało gdzie tak naprawdę dopłynie.
-Szkoda tylko, że inni tego nie widzą- Musiała mu o tym w jakiś sposób powiedzieć, na swój specyficzny sposób się wyżalić. Nie chciała mówić bezpośrednio co było przyczyną nagłego grymasu smutku na jej twarzy, liczyła na to, że mężczyzna z którym aktualnie przyszło jej prowadzić rozmowę jest na tyle inteligentny, że się domyśli co chciała mu przez to lekko zagadkowe stwierdzenie przekazać. Z resztą szlachcic na pewno to zrozumie... wiedział jakie panują zwyczaje wśród arystokratów, i jak postrzegane są kobiety które próbują doskoczyć wyżej niż im wolno.
-Chwilami nachodzą mnie myśli czy nie poddać się- Dodała po chwilce milczenia spokojnym głosem, po czym upiła łyk swojej herbaty zagryzając to jak zwykle idealnym ciastkiem Imbirowym, w kształcie gwiazdki. Nie raz i nie dwa chciała już odpuścić, ale wtedy przypominała sobie zawsze rady ojca, jego twarz, oraz tą upartość, i tak naprawdę chęć naśladowania jego sposobu życia, oraz dziecinna radość trzymała ją przy tym postanowieniu... chociaż nie było łatwo, droga ta była usłana cierniami, belkami, i innymi rzeczami które miały na celu utrudnić jej życie.
-Chociaż nie ukrywam, że jest ciężej niż się spodziewałam- Przez jej dziecięce myślenie sądziła, że kurs będzie czymś w rodzaju spacerku. Już podczas pierwszych zajęć szybko zrozumiała, że nie ważnym jest w jakiej rodzinie się urodziła. Jako auror miała być skuteczna, a nie dobrze urodzona.
-Nie da się ukryć, że punktualność jest niezwykle istotna- Przytaknęła mu. Ona sama nie lubiła kiedy ktoś się spóźniał, oraz sama starała się unikać takich sytuacji. Były one najnormalniej w świecie niezwykle krępujące. Później należało się wytłumaczyć i jednocześnie ujawnić pewne powody spóźnienia, które normalnie powinny pozostać ukryte.
-Niezwykle dobrze powiedziane- Nie sposób było się z tym nie zgodzić. Kobiety tak naprawdę cały czas miały pod górę. Od zawsze musiały walczyć o swoje prawa, aby móc robić w tym życiu tak naprawdę co kolwiek innego niż siedzenie w domu z dziećmi. Teraz ta walka trwała nadal, problem był taki, że kobiety zaczęły powoli przegrywać, a przynajmniej Aurora była takiego zdania. Niektóre z nich albo nie chciały, albo nie mogły mieć własnego zdania... biedne zastraszone kobiety, które podobnie jak Lady Greengrass chciały osiągnąć coś więcej. Podróżować samotnie, odwiedzić Egipt i wspiąć się na szczyt piramidy, nawet jeżeli oznaczało to złamanie jakiś przepisów. W tym świecie kobieta nie miała nawet prawa do marzeń... a jak już to pod warunkiem, że były to marzenia dyktowane przez inne osoby. Było to conajmniej niesprawiedliwe i okrutne.
-Och staż to spełnienie moich marzeń- To była najprawdziwsza prawda. Czuła, że się spełniała, że trzyma stery swojego życia, i tylko od niej będzie zależało gdzie tak naprawdę dopłynie.
-Szkoda tylko, że inni tego nie widzą- Musiała mu o tym w jakiś sposób powiedzieć, na swój specyficzny sposób się wyżalić. Nie chciała mówić bezpośrednio co było przyczyną nagłego grymasu smutku na jej twarzy, liczyła na to, że mężczyzna z którym aktualnie przyszło jej prowadzić rozmowę jest na tyle inteligentny, że się domyśli co chciała mu przez to lekko zagadkowe stwierdzenie przekazać. Z resztą szlachcic na pewno to zrozumie... wiedział jakie panują zwyczaje wśród arystokratów, i jak postrzegane są kobiety które próbują doskoczyć wyżej niż im wolno.
-Chwilami nachodzą mnie myśli czy nie poddać się- Dodała po chwilce milczenia spokojnym głosem, po czym upiła łyk swojej herbaty zagryzając to jak zwykle idealnym ciastkiem Imbirowym, w kształcie gwiazdki. Nie raz i nie dwa chciała już odpuścić, ale wtedy przypominała sobie zawsze rady ojca, jego twarz, oraz tą upartość, i tak naprawdę chęć naśladowania jego sposobu życia, oraz dziecinna radość trzymała ją przy tym postanowieniu... chociaż nie było łatwo, droga ta była usłana cierniami, belkami, i innymi rzeczami które miały na celu utrudnić jej życie.
-Chociaż nie ukrywam, że jest ciężej niż się spodziewałam- Przez jej dziecięce myślenie sądziła, że kurs będzie czymś w rodzaju spacerku. Już podczas pierwszych zajęć szybko zrozumiała, że nie ważnym jest w jakiej rodzinie się urodziła. Jako auror miała być skuteczna, a nie dobrze urodzona.
Gość
Gość
Mimo wszystko William był osobą, której można było powierzyć sekret. Sam zdradzenie tajemnicy byłby w stanie usprawiedliwić w jedynie niewielu przypadkach, a normalnie.... a normalnie uważał to za gwałt na honorze. A lord Selwyn był bardzo honorowym człowiekiem. Choć nie w tym sensie, by od razu bić kogoś, kto go obraził.
Jeśli chodziło o sytuację kobiet, to nie wywoływała u Williamie zadowolenia. Co prawda był lekko konserwatywny i niekoniecznie uważał, że kobietom byłoby ładnie w spodniach i w krótkich fryzurach. Jednakże nie uważał, że obieranie ścieżki aurora było dla kobiet niewłaściwe. Problem był taki, że sam jeden w tej kwestii dużo zmienić nie mógł. Zmieniłby, jeśliby mógł? Z pewnością. Jednak nie koniecznie byłby rad widząc współczesne kobiety, jak te noszą się praktycznie, że po męsku. Jak mówiłem - liberalny, ale nie bez przesady!
- Dobrze słyszeć, że odnalazłaś powołanie. - odparł spokojnie, słysząc odpowiedź na temat stażu. Mimo wszystko być może sam zacząłby odradzać kobiecie stażu, jeśli ta chciałaby być aurorem na siłę, tylko po to, żeby "skoczyć wyżej". Jednak szło dostrzec pewną determinację. I w duchu ta świeżość krwi wywoływała w nim lekką chęć uśmiechnięcia się.
- Powiem ci to dosadniej niż mam w zwyczaju. To nie jest pierwszy ani ostatni raz, gdy będą ci zabraniać czegoś na wzgląd płci. Jednakże pamiętaj: nikt nie rozumie cię tak dobrze, jak ty sama. Nawet jeśli nie jesteś pewna, czy rozumiesz własną osobę. Musisz być silna i zdeterminowana, to są dwie cechy, które mogą pomóc osiągnąć twój cel. A może kiedyś to ty pokażesz komuś w podobnej sobie sytuacji, że może być kowalem własnego losu. - Nie zamierzał owijać w bawełnę, ani słodzić jej, że szybko zacznie się kobiety traktować na równi. Hah, to oczywiste, że nie! Ale też nie zamierzał jej w żaden sposób dołować. Nie, nie! Mimo wszystko wierzył, że da sobie radę.
- Życie nie jest usłane różami, ale nie daj się oślepić. Owszem... jest wiele kobiet, które ścieżki aurorskiej obejmować nie powinny. To samo tyczy się jednakże i mężczyzn. To jest wyłącznie kwestia charakteru i samozaparcia. Po co obierać drogę, która jest ci nieatrakcyjna?
Nie był pewny, czy udało mu się podnieść ją choć trochę na duchu. Miał nadzieję, że tak. Sam uznawał odwagę za cnotę i miał nadzieję, że Aurora okaże ją na tyle, by nie dać się wgnieść w ziemię.
- Czasami trzeba podjąć ciężką pracę, by coś osiągnąć. A poza tym to chyba oczywiste, że trzeba wykazać się umiejętnościami, by aurorem zostać? - zadał pytanie rzecz jasna retoryczne. Przynajmniej według niego. On sam kursy na aurora pamiętał dobrze. A lekkie one nie były. Jednak ostatecznie nie mogli wybierać byle kogo na posady aurorów. To było niebezpieczne zajęcie i na każdej akcji ryzykował życiem. Ba! Nie tylko. W każdej chwili mógł go dopaść jakiś krewniak jakiegoś złoczyńcy, którego osadził wraz z kompanami w Azkabanie. Taka praca! Można się kłócić, czy płaca była warta świeczki. Sam William pracował czysto z pasji: nie musiałby de facto pracował, jeśli by nie chciał. Jednak mimo wszystko leniwy nie był.
- Powiedz mi, z jakiegoś konkretnego powodu chcesz zostać aurorem? Czy nieme powołanie?
Zadał pytanie z można rzec, czystej ciekawości. Sam jako osoba łaknąca sprawiedliwości został aurorem, żeby tej pilnować. Choć w sumie równie dobrze nadawałby się do sądu czarodziejskiego. Niejedna osoba też mu to mówiła, ale... to może kiedyś. Jak już stanie się starszym mężczyzną. Obecnie był jeszcze stosunkowo młody. A
Jeśli chodziło o sytuację kobiet, to nie wywoływała u Williamie zadowolenia. Co prawda był lekko konserwatywny i niekoniecznie uważał, że kobietom byłoby ładnie w spodniach i w krótkich fryzurach. Jednakże nie uważał, że obieranie ścieżki aurora było dla kobiet niewłaściwe. Problem był taki, że sam jeden w tej kwestii dużo zmienić nie mógł. Zmieniłby, jeśliby mógł? Z pewnością. Jednak nie koniecznie byłby rad widząc współczesne kobiety, jak te noszą się praktycznie, że po męsku. Jak mówiłem - liberalny, ale nie bez przesady!
- Dobrze słyszeć, że odnalazłaś powołanie. - odparł spokojnie, słysząc odpowiedź na temat stażu. Mimo wszystko być może sam zacząłby odradzać kobiecie stażu, jeśli ta chciałaby być aurorem na siłę, tylko po to, żeby "skoczyć wyżej". Jednak szło dostrzec pewną determinację. I w duchu ta świeżość krwi wywoływała w nim lekką chęć uśmiechnięcia się.
- Powiem ci to dosadniej niż mam w zwyczaju. To nie jest pierwszy ani ostatni raz, gdy będą ci zabraniać czegoś na wzgląd płci. Jednakże pamiętaj: nikt nie rozumie cię tak dobrze, jak ty sama. Nawet jeśli nie jesteś pewna, czy rozumiesz własną osobę. Musisz być silna i zdeterminowana, to są dwie cechy, które mogą pomóc osiągnąć twój cel. A może kiedyś to ty pokażesz komuś w podobnej sobie sytuacji, że może być kowalem własnego losu. - Nie zamierzał owijać w bawełnę, ani słodzić jej, że szybko zacznie się kobiety traktować na równi. Hah, to oczywiste, że nie! Ale też nie zamierzał jej w żaden sposób dołować. Nie, nie! Mimo wszystko wierzył, że da sobie radę.
- Życie nie jest usłane różami, ale nie daj się oślepić. Owszem... jest wiele kobiet, które ścieżki aurorskiej obejmować nie powinny. To samo tyczy się jednakże i mężczyzn. To jest wyłącznie kwestia charakteru i samozaparcia. Po co obierać drogę, która jest ci nieatrakcyjna?
Nie był pewny, czy udało mu się podnieść ją choć trochę na duchu. Miał nadzieję, że tak. Sam uznawał odwagę za cnotę i miał nadzieję, że Aurora okaże ją na tyle, by nie dać się wgnieść w ziemię.
- Czasami trzeba podjąć ciężką pracę, by coś osiągnąć. A poza tym to chyba oczywiste, że trzeba wykazać się umiejętnościami, by aurorem zostać? - zadał pytanie rzecz jasna retoryczne. Przynajmniej według niego. On sam kursy na aurora pamiętał dobrze. A lekkie one nie były. Jednak ostatecznie nie mogli wybierać byle kogo na posady aurorów. To było niebezpieczne zajęcie i na każdej akcji ryzykował życiem. Ba! Nie tylko. W każdej chwili mógł go dopaść jakiś krewniak jakiegoś złoczyńcy, którego osadził wraz z kompanami w Azkabanie. Taka praca! Można się kłócić, czy płaca była warta świeczki. Sam William pracował czysto z pasji: nie musiałby de facto pracował, jeśli by nie chciał. Jednak mimo wszystko leniwy nie był.
- Powiedz mi, z jakiegoś konkretnego powodu chcesz zostać aurorem? Czy nieme powołanie?
Zadał pytanie z można rzec, czystej ciekawości. Sam jako osoba łaknąca sprawiedliwości został aurorem, żeby tej pilnować. Choć w sumie równie dobrze nadawałby się do sądu czarodziejskiego. Niejedna osoba też mu to mówiła, ale... to może kiedyś. Jak już stanie się starszym mężczyzną. Obecnie był jeszcze stosunkowo młody. A
Gość
Gość
Kącik kawiarniany
Szybka odpowiedź