Taras
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Taras
Jest za gorąco, żeby siedzieć w środku i masz ochotę wyjść na zewnątrz? Oczywiście! Sprzedawca wyprowadza cię na taras zadaszony plątaniną zielonych, okwieconych bluszczy, wskazuje ci gustowne krzesło i prosi o chwilę cierpliwości. Zapach herbaty i słodkich deserów czuć nawet tutaj. Wycisz się i posłuchaj śpiewu ptaków. Możesz również zamówić mrożoną herbatę z kostkami lodu i plasterkiem cytryny. Lub tego, na co tylko masz ochotę.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 19:33, w całości zmieniany 1 raz
Nie lubił c z e k a ć. Nie znosił tego uczucia, kiedy skurcze serca mimowolnie przyspieszały, nienawidził nieprzyjemnego pulsowania w uszach, które zaznaczało się z każdą sekundą, gdzieś między jednym a drugim oddechem. Nie znosił. Był niecierpliwy, impulsywny, chciał mieć wszystko od z a r a z. Chwila, w której miała się odwrócić, zdawała się ciągnąć w nieskończoność, spowalniać normalne reguły odliczania czasu, jaki niby zgęstniał, podobnie jak odczuwana atmosfera - smolista, ciężka, niemal dusząca w ciężarze opadłym teraz na jego ramiona. Starał się nie marszczyć brwi, ani nie zmienić wyrazu twarzy, choć kto go tam wiedział, często nie umiał kontrolować swoich reakcji. Nie był jednym z tych ludzi, którzy dokładnie myśleli nad całokształtem swoich zachowań. Ona zaś - wydawała się być całkowitym zaprzeczeniem wszystkich wyznawanych przez niego wartości, delikatna, planująca; postępowała wyłącznie wedle ściśle określonych wzorców. Nie, żeby znał się na jakiś wzorcach. Zabawne. On i kodeks postępowań. Nie umiał sobie tego wyobrazić; nieomal parsknął, błądząc wśród podsuwanych przez umysł spostrzeżeń.
Najgorsze było, mimo wszystko, jedno uczucie. Wżynało się w niego jak drzazga, drobne i pozornie niezauważalne - lecz rejestrowane jako przenikliwe wytknięcie, które utrzymywało się od samego początku spotkania. Wciąż nie umiał odpowiedzieć na nagminnie zadawane pytanie, które krążyło przed jego oczami niczym wielki szyld wystawianych na ulicach reklam, z potężnym, przyciągającym wzrok napisem. D l a c z e g o tutaj przyszedł? Przecież jej nie przekaże. Nic nie przekaże, bo to by było nienormalne. Ale przecież nie mógł przejść obojętnie, nie mógł być obojętny, nie mógł... Wydawała się taka, hm, jak ona ale zarazem jak nie ona. Dobra, nie znał jej na tyle, nie mógł oceniać. Ale sam miał siostrę, miał kuzynko-siostrę i wiedział, że ludzie generalnie nie są tacy oficjalni we wszystkim, co robią. Czy naprawdę zawsze była taką damą?
Wszędzie? W każdym aspekcie?
Nie mógł uwierzyć, choć nastawione uszy obecnego wówczas zwierzęcia wychwytywały bodźce dźwiękowe z nadzwyczajną precyzją. Chłonęły słowa, zapamiętały sytuacje, były naocznym świadkiem tego, czego niekoniecznie być powinny. Bo jak zwierzę nic nie powie, tak zwierzę, w które zmienił się człowiek, potrafi dopatrywać się o wiele większych rzeczy. I być może to go gryzło. Ale nie chciał tonąć pośród morza rozmyślań, teraz bowiem należało wyjść jakoś z tej sytuacji, odpowiedzieć na pytanie - możliwie najbardziej sensownie. Nie, nie miał tego za łatwe zadanie.
- No... - Przystąpił z nogi na nogę, jakby miał zaraz się zatoczyć. Zmrużył nieco oczy i wyjął ręce z kieszeni, by wreszcie wyjść z ram ogólnej niepewności. - Już mówię, czemu - oświadczył nagle tonem zupełnie innym od poprzedniego. Dziwnie... śmiałym? Ale przede wszystkim serdecznym, nie zdającym się kryć w sobie nic szczególnego, choć zarazem owijający przekaz delikatną nutą tajemnicy. - Ze względu na bezpieczeństwo i możliwość zamienienia kilku słów. To zawsze ciekawsze od siedzenia samemu - skwitował, wyraźnie d u m n y z tego, że owe słowa zdołały przyjść mu na język. - Myślę, że takie wyjaśnienie wystarczy.
Zamyślił się na chwilę, jakby sobie o czymś przypomniał:
- I żaden ze mnie pan, tak przy okazji - dodał wreszcie. Jaki z niego pan! Cała rodzinka, gdyby to usłyszała, pewnie padłaby ze śmiechu. Z nim na czele. Mogła mu mówić przez ty (chyba nie wyglądał na jakiegoś starucha), mogła niedługo później poznać jego imię, bo przecież nie miał zamiaru się przed nią ukrywać. No dobra, c o ś ukrywał. Ale to akurat należy ująć w charakterze wiecznego milczenia.
Najgorsze było, mimo wszystko, jedno uczucie. Wżynało się w niego jak drzazga, drobne i pozornie niezauważalne - lecz rejestrowane jako przenikliwe wytknięcie, które utrzymywało się od samego początku spotkania. Wciąż nie umiał odpowiedzieć na nagminnie zadawane pytanie, które krążyło przed jego oczami niczym wielki szyld wystawianych na ulicach reklam, z potężnym, przyciągającym wzrok napisem. D l a c z e g o tutaj przyszedł? Przecież jej nie przekaże. Nic nie przekaże, bo to by było nienormalne. Ale przecież nie mógł przejść obojętnie, nie mógł być obojętny, nie mógł... Wydawała się taka, hm, jak ona ale zarazem jak nie ona. Dobra, nie znał jej na tyle, nie mógł oceniać. Ale sam miał siostrę, miał kuzynko-siostrę i wiedział, że ludzie generalnie nie są tacy oficjalni we wszystkim, co robią. Czy naprawdę zawsze była taką damą?
Wszędzie? W każdym aspekcie?
Nie mógł uwierzyć, choć nastawione uszy obecnego wówczas zwierzęcia wychwytywały bodźce dźwiękowe z nadzwyczajną precyzją. Chłonęły słowa, zapamiętały sytuacje, były naocznym świadkiem tego, czego niekoniecznie być powinny. Bo jak zwierzę nic nie powie, tak zwierzę, w które zmienił się człowiek, potrafi dopatrywać się o wiele większych rzeczy. I być może to go gryzło. Ale nie chciał tonąć pośród morza rozmyślań, teraz bowiem należało wyjść jakoś z tej sytuacji, odpowiedzieć na pytanie - możliwie najbardziej sensownie. Nie, nie miał tego za łatwe zadanie.
- No... - Przystąpił z nogi na nogę, jakby miał zaraz się zatoczyć. Zmrużył nieco oczy i wyjął ręce z kieszeni, by wreszcie wyjść z ram ogólnej niepewności. - Już mówię, czemu - oświadczył nagle tonem zupełnie innym od poprzedniego. Dziwnie... śmiałym? Ale przede wszystkim serdecznym, nie zdającym się kryć w sobie nic szczególnego, choć zarazem owijający przekaz delikatną nutą tajemnicy. - Ze względu na bezpieczeństwo i możliwość zamienienia kilku słów. To zawsze ciekawsze od siedzenia samemu - skwitował, wyraźnie d u m n y z tego, że owe słowa zdołały przyjść mu na język. - Myślę, że takie wyjaśnienie wystarczy.
Zamyślił się na chwilę, jakby sobie o czymś przypomniał:
- I żaden ze mnie pan, tak przy okazji - dodał wreszcie. Jaki z niego pan! Cała rodzinka, gdyby to usłyszała, pewnie padłaby ze śmiechu. Z nim na czele. Mogła mu mówić przez ty (chyba nie wyglądał na jakiegoś starucha), mogła niedługo później poznać jego imię, bo przecież nie miał zamiaru się przed nią ukrywać. No dobra, c o ś ukrywał. Ale to akurat należy ująć w charakterze wiecznego milczenia.
Gość
Gość
Wychowano ją na damę. Dopilnowano by jak dama się poruszała, wysławiała, siedziała, jadła i zachowywała. By mówiąc prościej, damą była w każdym możliwym aspekcie swojego jestestwa. W miejscu publicznym nie pozwoli sobie na najmniejsze uchybienie, jej rolą jest nieść chlubę rodowi i nie uczyni im ujmy nawet drobnym gestem. Bywają jednak chwile, gdy wyniosłą maskę odkłada na bok, z lady Leandry zamieniając się w małą Leę. Leę ciepłą, dobroduszną i naiwną. Dla swoich bliskich gotowa jest skoczyć w ogień i nagiąć nawet własne zasady, by wyciągnąć ich z tarapatów. Nie jest już w stanie nawet zliczyć, ile razy z kamienną twarzą opowiadała lordowi Carrow jak spędziła dzień z jego żoną, by znowu uratować jej skórę. Być może istnieją dwie Leandry, jedną którą pokazuje się światu i chełpi jej nadzwyczajną obyczajnością, doskonałym ułożeniem i intrygującą delikatnością oraz drugą, skrywaną jedynie dla wąskiego grona tych wybranych - silną, zdecydowaną i niczym lwica broniąca wszystkiego tego, na czym jej zależy. Trudno więc oczekiwać, by Roger jako człek zupełnie jej obcy, miał dostrzec w niej to, co zarezerwowane było jedynie dla jej najbliższych.
Nie byłoby żadnej rozmowy, gdyby dowiedziała się, co widział. Żadnych wyjaśnień, żadnego tłumaczenia - po prostu dźwięcząca w uszach cisza. O takich rzeczach się nie mówi. Dzieją się za zamkniętymi drzwiami salonów, z dala od wścibskich spojrzeń, które mogłyby dopatrzeć się w tym czegoś niewłaściwego. Tak właśnie funkcjonuje ich świat. Nieustanna gra pozorów, za którą skrywa się nienawiść w najczystszej formie. Nie miał prawa tego widzieć, nie ma więc prawa o tym mówić. Ani o podniesionym głosie głowy rodziny, ani o jego silnej dłoni zbyt mocno zaciskającej się na jej wątłym ramieniu, ani o jej łzach, które pojawiły się dopiero wtedy, gdy za ojcem zamknęły się drzwi. I rozbijały się o miękkie futro kota, którego tuliła do piersi.
Dziś jednak siedzi przed nim pewna siebie i wyniosła, za żadne skarby nie odsłoni najmniejszej nawet słabości. Kąciki bladych ust wyginają się w uprzejmym uśmiechu, dłonie z gracją składa na kolanach.
- Jest pan niebywale zabawny - przykłada palce do ust, chowając za nimi dziewczęcy chichot i rumieńce, które nagle wymalowały się na jej policzkach. Trochę ją to bawi, trochę peszy. Nie zwykła przebywać sam na sam z obcymi mężczyznami, jej ojciec oburzyłby się nie na żarty gdyby dowiedział się, że podobna niedorzeczność mogła przyjść jej do głowy. A jednak teraz czuje coś, czego nie miała okazji doświadczyć od wielu lat. Ciekawość. - Wydaje mi się, że nas sobie nie przedstawiono - przygryza wargę, bo to niewinne droczenie się z nim całkiem ją bawi. Jeśli tak bardzo tego pragnie, może mówić mu po imieniu, ale czy ona nie powinna pozostać dla niego lady Malfoy? Tak w końcu nakazują wszystkie obyczaje. - Byłby pan tak miły i zamówił mi herbatę? Różaną - prosi uprzejmie nawet na moment nie przerywając tej farsy, w której czuje się prawie niczym syrena w wodzie.
Nie byłoby żadnej rozmowy, gdyby dowiedziała się, co widział. Żadnych wyjaśnień, żadnego tłumaczenia - po prostu dźwięcząca w uszach cisza. O takich rzeczach się nie mówi. Dzieją się za zamkniętymi drzwiami salonów, z dala od wścibskich spojrzeń, które mogłyby dopatrzeć się w tym czegoś niewłaściwego. Tak właśnie funkcjonuje ich świat. Nieustanna gra pozorów, za którą skrywa się nienawiść w najczystszej formie. Nie miał prawa tego widzieć, nie ma więc prawa o tym mówić. Ani o podniesionym głosie głowy rodziny, ani o jego silnej dłoni zbyt mocno zaciskającej się na jej wątłym ramieniu, ani o jej łzach, które pojawiły się dopiero wtedy, gdy za ojcem zamknęły się drzwi. I rozbijały się o miękkie futro kota, którego tuliła do piersi.
Dziś jednak siedzi przed nim pewna siebie i wyniosła, za żadne skarby nie odsłoni najmniejszej nawet słabości. Kąciki bladych ust wyginają się w uprzejmym uśmiechu, dłonie z gracją składa na kolanach.
- Jest pan niebywale zabawny - przykłada palce do ust, chowając za nimi dziewczęcy chichot i rumieńce, które nagle wymalowały się na jej policzkach. Trochę ją to bawi, trochę peszy. Nie zwykła przebywać sam na sam z obcymi mężczyznami, jej ojciec oburzyłby się nie na żarty gdyby dowiedział się, że podobna niedorzeczność mogła przyjść jej do głowy. A jednak teraz czuje coś, czego nie miała okazji doświadczyć od wielu lat. Ciekawość. - Wydaje mi się, że nas sobie nie przedstawiono - przygryza wargę, bo to niewinne droczenie się z nim całkiem ją bawi. Jeśli tak bardzo tego pragnie, może mówić mu po imieniu, ale czy ona nie powinna pozostać dla niego lady Malfoy? Tak w końcu nakazują wszystkie obyczaje. - Byłby pan tak miły i zamówił mi herbatę? Różaną - prosi uprzejmie nawet na moment nie przerywając tej farsy, w której czuje się prawie niczym syrena w wodzie.
Leandra Malfoy
Zawód : Marionetka
Wiek : 19
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I tried to paint you a picture
The colors were all wrong
Black and white didn't fit you
And all along
The colors were all wrong
Black and white didn't fit you
And all along
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Właściwie nie potrafił powiedzieć, dlaczego wszystko wydawało mu się takie
n i e z r ę c z n e.
Niepoprawne, wydumane, jakby w ogóle nie miało prawa istnieć.
To wrażenie nie opuszczało go ani na krok, wciąż snuło się za nim jak cień, który do znużenia podąża za swoją sylwetką. I nie mogło ustać, nie mogło przestać istnieć, zamiast tego wyłącznie się pogłębiając. Niemal czuł jego zgrzytanie, obecne, jak przesypujące się w zagłębieniach mechanizmu, chrzęszczące ziarenka piasku. Nie był pewny, czy kryje się to w obserwujących go, jasnoniebieskich oczach; czy to w dziwnym wrażeniu spokojnej statyczności, jakby nic nie rozgrywało się ciągle, tylko wyłącznie płynęło, sterowane lekkim ruchem wszechogarniających ich sylwetki zafalowań. Przeszłość zderzała się z teraźniejszością - i choć zdawały się wzajemnie funkcjonować i zazębiać, w rzeczywistości nie były w stanie obok siebie istnieć. Jak dwa zaprzeczenia, jak sformułowane elementy antytezy. I choć doskonale znał przeszłość t e r a z, tak naprawdę zaczynał od nowa; nie mógł nawiązać, nie mógł zrobić nic, musiał jedynie poddać się temu, co zostanie mu aktualnie podane. Był skrępowany i ograniczony, a tego nie lubił. Prostota i spontaniczność natrafiała na swoistą ś c i a n ę, drapała jej cegły i wrzeszczała, usiłując dalej się przedostać. Ścianę wyznaczonych norm i wytyczonego jawnie dystansu, który typowo zarysowywał się między dwojga nieznającymi siebie ludźmi. On zaś próbował go przełamać, choćby miał rozłupać sobie na nim czaszkę. Nie należał do osób, które odpuszczały. Nie będzie należeć również teraz; nie zmienił wyrazu twarzy, słysząc padającą z jej ust uwagę. Zabawny. Może to dobrze, że właśnie taki jest? Znacznie lepiej niż smutny. Nie kazała mu jednak wyjść, więc było dobrze. Chyba.
- Nic dziwnego, że nas sobie nie przedstawiono - odparł niemal od razu, tonem pełnym spokojnego wyjaśnienia. - Bo sam się przedstawię - skwitował. Jeszcze czego, ktoś miałby mówić w czyimś imieniu? Sam umie poznawać ludzi, zresztą nikt za niego się o nich nie dowie. - Jestem Roger - powiedział pewnym głosem, ani trochę nie czując uprzedzeń, by się do tego przyznać. Imię jak imię, bynajmniej nie jakieś udziwniane. W miarę czasu nawet zdążył je polubić.
- Jasne, nie ma sprawy - odpowiedział ciszej i niemal jak na zamówienie odnalazł się kelner, co wyłącznie ułatwiło mu zadanie. Dla niego była herbata z cytryną, jak zapowiadał sobie wcześniej w myślach. Choć to wszystko było niemal nienormalne, czy nie powinna sama sobie zamówić, czy nie powinna zachowywać się... Eech, to trochę nie na jego miarę. Bezradność wypełniała go niemal całkowicie. - Zawsze tak robisz? - zapytał nagle, dopiero po chwili sobie uświadamiając, że oto wypowiedział na głos jedne z krążących po jego głowie rozważań.
n i e z r ę c z n e.
Niepoprawne, wydumane, jakby w ogóle nie miało prawa istnieć.
To wrażenie nie opuszczało go ani na krok, wciąż snuło się za nim jak cień, który do znużenia podąża za swoją sylwetką. I nie mogło ustać, nie mogło przestać istnieć, zamiast tego wyłącznie się pogłębiając. Niemal czuł jego zgrzytanie, obecne, jak przesypujące się w zagłębieniach mechanizmu, chrzęszczące ziarenka piasku. Nie był pewny, czy kryje się to w obserwujących go, jasnoniebieskich oczach; czy to w dziwnym wrażeniu spokojnej statyczności, jakby nic nie rozgrywało się ciągle, tylko wyłącznie płynęło, sterowane lekkim ruchem wszechogarniających ich sylwetki zafalowań. Przeszłość zderzała się z teraźniejszością - i choć zdawały się wzajemnie funkcjonować i zazębiać, w rzeczywistości nie były w stanie obok siebie istnieć. Jak dwa zaprzeczenia, jak sformułowane elementy antytezy. I choć doskonale znał przeszłość t e r a z, tak naprawdę zaczynał od nowa; nie mógł nawiązać, nie mógł zrobić nic, musiał jedynie poddać się temu, co zostanie mu aktualnie podane. Był skrępowany i ograniczony, a tego nie lubił. Prostota i spontaniczność natrafiała na swoistą ś c i a n ę, drapała jej cegły i wrzeszczała, usiłując dalej się przedostać. Ścianę wyznaczonych norm i wytyczonego jawnie dystansu, który typowo zarysowywał się między dwojga nieznającymi siebie ludźmi. On zaś próbował go przełamać, choćby miał rozłupać sobie na nim czaszkę. Nie należał do osób, które odpuszczały. Nie będzie należeć również teraz; nie zmienił wyrazu twarzy, słysząc padającą z jej ust uwagę. Zabawny. Może to dobrze, że właśnie taki jest? Znacznie lepiej niż smutny. Nie kazała mu jednak wyjść, więc było dobrze. Chyba.
- Nic dziwnego, że nas sobie nie przedstawiono - odparł niemal od razu, tonem pełnym spokojnego wyjaśnienia. - Bo sam się przedstawię - skwitował. Jeszcze czego, ktoś miałby mówić w czyimś imieniu? Sam umie poznawać ludzi, zresztą nikt za niego się o nich nie dowie. - Jestem Roger - powiedział pewnym głosem, ani trochę nie czując uprzedzeń, by się do tego przyznać. Imię jak imię, bynajmniej nie jakieś udziwniane. W miarę czasu nawet zdążył je polubić.
- Jasne, nie ma sprawy - odpowiedział ciszej i niemal jak na zamówienie odnalazł się kelner, co wyłącznie ułatwiło mu zadanie. Dla niego była herbata z cytryną, jak zapowiadał sobie wcześniej w myślach. Choć to wszystko było niemal nienormalne, czy nie powinna sama sobie zamówić, czy nie powinna zachowywać się... Eech, to trochę nie na jego miarę. Bezradność wypełniała go niemal całkowicie. - Zawsze tak robisz? - zapytał nagle, dopiero po chwili sobie uświadamiając, że oto wypowiedział na głos jedne z krążących po jego głowie rozważań.
Gość
Gość
Nic w tym dziwnego, że jako osoba, która nigdy nie musi przestrzegać żadnych zasad w zetknięciu z ich personifikacją w osobie Leandry, czuje się tym wszystkim przytłoczony. Choć w przeciwieństwie do wielu arystokratów nie potępia otwarcie czarodziejów pochodzących z gorszych rodzin, to jednak z tych właśnie powodów od lat stara się ograniczać ich towarzystwo do minimum. Dezorientacja i zagubienie, to one ją przytłaczają, gdy wykracza poza bezpieczne rejony, musi improwizować zamiast dalej chować się za bezpieczną maską idealnej arystokratki. Dopiero wtedy dostrzega, że świat poza ich hermetyczną grupą, w której przyszło jej żyć wydaje się o wiele bardziej dziki i nieokiełznany, powodując, że od razu wycofuje się w to, co jej znane. I teraz nad jej głową pojawiają się czerwone iskry, sygnalizujące niebezpieczeństwo. Istnieje dla niej jedynie teraźniejszość, przytulna kawiarnia i otaczający ich zapach aromatycznych herbat, podczas gdy przeszłość zaciera się w dawno zapomnianych wspomnieniach. Jasna czupryna nieznajomego nie przywodzi na myśl miękkiego futra kota przybłędy, którego niegdyś przygarnęła do swojej rezydencji. Ludzie, zwierzęta - nietrudno postawić między nimi granicę.
- Zawsze łamiesz konwenanse? - pyta łagodnie i uśmiecha się do niego, dając mu do zrozumienia, że nie ma za złe tego braku manier. Niemniej jednak, to sytuacja zupełnie dla niej nowa i nie ma pojęcia, jak powinna się teraz zachować. Speszona, zdezorientowana, ale wciąż dumna i elegancka. - Miło cię poznać, Roger - jego imię nie brzmi, jak gdyby należało do czarodzieja, z którymi damie jej pokroju wypada się zadawać. A jednak mimo rosnącej obawy, wcale nie ma ochoty go od siebie odgonić, może to przez wpływy Megary albo chroniczny brak towarzystwa, który doskwiera jej, gdy mąż znika na długie godziny w pracy. - Jestem... - lady Leandra Malfoy, czy tak właśnie chce pokazać mu, gdzie jest jego miejsce? Kusi ją niebezpieczeństwo i zabawa, zakosztowanie tego, od czego każdego dnia ucieka jej droga kuzynka. - Jestem Lea - kończy z uśmiechem i stara się poluzować własną, wystudiowaną od lat posturę. - Może usiądziesz? - proponuje i wskazuje miejsce naprzeciwko siebie, jak gdyby zaledwie chwilę temu nie zapytał o to sam.
- Dziękuję - marszczy brwi, dostrzegając jego zakłopotanie. Nie rozumie tego. Przecież to on ją śledził, to on rozpoczął rozmowę i to on chciał dotrzymać jej towarzystwa... skąd więc ten nagły dystans? - Jak robię? - parska śmiechem, bo nie ma pojęcia o czym mówi nieznajomy... czy też Roger, skoro tak mogła go już tytułować.
- Zawsze łamiesz konwenanse? - pyta łagodnie i uśmiecha się do niego, dając mu do zrozumienia, że nie ma za złe tego braku manier. Niemniej jednak, to sytuacja zupełnie dla niej nowa i nie ma pojęcia, jak powinna się teraz zachować. Speszona, zdezorientowana, ale wciąż dumna i elegancka. - Miło cię poznać, Roger - jego imię nie brzmi, jak gdyby należało do czarodzieja, z którymi damie jej pokroju wypada się zadawać. A jednak mimo rosnącej obawy, wcale nie ma ochoty go od siebie odgonić, może to przez wpływy Megary albo chroniczny brak towarzystwa, który doskwiera jej, gdy mąż znika na długie godziny w pracy. - Jestem... - lady Leandra Malfoy, czy tak właśnie chce pokazać mu, gdzie jest jego miejsce? Kusi ją niebezpieczeństwo i zabawa, zakosztowanie tego, od czego każdego dnia ucieka jej droga kuzynka. - Jestem Lea - kończy z uśmiechem i stara się poluzować własną, wystudiowaną od lat posturę. - Może usiądziesz? - proponuje i wskazuje miejsce naprzeciwko siebie, jak gdyby zaledwie chwilę temu nie zapytał o to sam.
- Dziękuję - marszczy brwi, dostrzegając jego zakłopotanie. Nie rozumie tego. Przecież to on ją śledził, to on rozpoczął rozmowę i to on chciał dotrzymać jej towarzystwa... skąd więc ten nagły dystans? - Jak robię? - parska śmiechem, bo nie ma pojęcia o czym mówi nieznajomy... czy też Roger, skoro tak mogła go już tytułować.
Leandra Malfoy
Zawód : Marionetka
Wiek : 19
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I tried to paint you a picture
The colors were all wrong
Black and white didn't fit you
And all along
The colors were all wrong
Black and white didn't fit you
And all along
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Chyba było lepiej. Chyba. Co za piękne słowo.
A może po prostu przywyknął?
Nie analizował tego dogłębnie, wyłącznie czując kiełkujące w sercu przeświadczenie, które podpowiadało mu, że chłodna bariera zaczyna powoli pękać. Łamać, niszczyć się, kruszyć, odpadać kawałek po kawałku; grubymi strupami, obdzierającymi ją z warstw, przez co stawała się bardziej przystępna, możliwa do nagięcia, nie mąciła już tak dławiącej w piersiach atmosfery. Nie. Koniec. Nie liczyło się, d l a c z e g o nagle poczuł odrobinę większą swobodę; ważny był dla niego sam fakt, że istniała, rozjaśniała umysł i przypominała o wyznaczonych wcześniej celach. Choć właściwie były one rozmyte, niejasne, choć naprawdę - jeśli czymś się kierował - to jedynie impulsem wraz z widzianym gdzieś, oczami wyobraźni wspomnieniem, które spędzało mu z powiek możliwość całkowitego odprężenia. Nie, nie zapomniał. Nie mógł powiedzieć, lecz nie miał również zamiaru udawać; tym bardziej, że był najbardziej naturalną osobą pod słońcem, która nie bała się mówić innym, co na dany temat myśli. Konsekwencje tego bywały różne, ale nie powiedziałby, że zwykł specjalnie na to narzekać.
- Konwenanse? - zapytał nagle, z równie pytającym wyrazem w oczach. Och, no jasne, wiedział, co to są konwenanse, choć akurat nie znał ich na pamięć... i poznać nie zamierzał. - Raczej nie robię nic złego -oświadczył, poniekąd dla upewnienia, choć ton głosu miał zdecydowany, jakby wiedział o tym wszystkim już odgórnie. Bo nie zrobił. Nie istniała taka opcja.
Ucieszył się za to, widząc jej następną reakcję. Nie zastanawiał się, czy się bawi, czy w rzeczywistości gdzieś tam go wyśmiewa, co w ogóle planuje - liczył się sam fakt, że była m i ł a. Powstrzymało to dalsze szeregi innych rozmyślań, które przeszłyby przez głowę z natychmiastowym rozmachem. Było dobrze. Było naprawdę dobrze.
- Mnie też miło - potwierdził, odrobinę poszerzając przy tym swój uśmiech. - Cześć, Lea. - Już miał na czubku języka, by dodać, że urocze imię (i wcale go nigdzie nie słyszał), lecz ostatecznie zdołał się powstrzymać. Choć wydawało się, cały czas, że chce coś powiedzieć. Mimo tego nie odezwał się ani słowem; nie poruszył żadnego ze swoich rozmyślań.
- Chętnie - odpowiedział, nareszcie mogąc sobie pozwolić na chwilę odpoczynku. Nie wydawał się być tak skrępowany, krzesło było wygodne, nie, żeby nie mógł stać tak godzinami, ale skoro nie musiał - inna opcja wydawała się znacznie bardziej korzystna. - Hm. No wiesz... - Teraz zrozumiał, jak bardzo się, Merlinie, wkopał swoją wypowiedzią. Co ten język, tak sam z siebie? Chyba powinien się nauczyć go lepiej kontrolować. - Jesteś taka... - zastanowił się, rozważał, mielił w głowie na tysiąc sposobów, byleby uzyskać określony wynik; jak ubrać w słowa to dziwaczne uczucie, jak, no jak, jak... - jakby to powiedzieć - wydłużył sobie czas na dokładne przemyślenie tego, co planował - oficjalna. - Tak, to chyba było właściwe słowo.
A może po prostu przywyknął?
Nie analizował tego dogłębnie, wyłącznie czując kiełkujące w sercu przeświadczenie, które podpowiadało mu, że chłodna bariera zaczyna powoli pękać. Łamać, niszczyć się, kruszyć, odpadać kawałek po kawałku; grubymi strupami, obdzierającymi ją z warstw, przez co stawała się bardziej przystępna, możliwa do nagięcia, nie mąciła już tak dławiącej w piersiach atmosfery. Nie. Koniec. Nie liczyło się, d l a c z e g o nagle poczuł odrobinę większą swobodę; ważny był dla niego sam fakt, że istniała, rozjaśniała umysł i przypominała o wyznaczonych wcześniej celach. Choć właściwie były one rozmyte, niejasne, choć naprawdę - jeśli czymś się kierował - to jedynie impulsem wraz z widzianym gdzieś, oczami wyobraźni wspomnieniem, które spędzało mu z powiek możliwość całkowitego odprężenia. Nie, nie zapomniał. Nie mógł powiedzieć, lecz nie miał również zamiaru udawać; tym bardziej, że był najbardziej naturalną osobą pod słońcem, która nie bała się mówić innym, co na dany temat myśli. Konsekwencje tego bywały różne, ale nie powiedziałby, że zwykł specjalnie na to narzekać.
- Konwenanse? - zapytał nagle, z równie pytającym wyrazem w oczach. Och, no jasne, wiedział, co to są konwenanse, choć akurat nie znał ich na pamięć... i poznać nie zamierzał. - Raczej nie robię nic złego -oświadczył, poniekąd dla upewnienia, choć ton głosu miał zdecydowany, jakby wiedział o tym wszystkim już odgórnie. Bo nie zrobił. Nie istniała taka opcja.
Ucieszył się za to, widząc jej następną reakcję. Nie zastanawiał się, czy się bawi, czy w rzeczywistości gdzieś tam go wyśmiewa, co w ogóle planuje - liczył się sam fakt, że była m i ł a. Powstrzymało to dalsze szeregi innych rozmyślań, które przeszłyby przez głowę z natychmiastowym rozmachem. Było dobrze. Było naprawdę dobrze.
- Mnie też miło - potwierdził, odrobinę poszerzając przy tym swój uśmiech. - Cześć, Lea. - Już miał na czubku języka, by dodać, że urocze imię (i wcale go nigdzie nie słyszał), lecz ostatecznie zdołał się powstrzymać. Choć wydawało się, cały czas, że chce coś powiedzieć. Mimo tego nie odezwał się ani słowem; nie poruszył żadnego ze swoich rozmyślań.
- Chętnie - odpowiedział, nareszcie mogąc sobie pozwolić na chwilę odpoczynku. Nie wydawał się być tak skrępowany, krzesło było wygodne, nie, żeby nie mógł stać tak godzinami, ale skoro nie musiał - inna opcja wydawała się znacznie bardziej korzystna. - Hm. No wiesz... - Teraz zrozumiał, jak bardzo się, Merlinie, wkopał swoją wypowiedzią. Co ten język, tak sam z siebie? Chyba powinien się nauczyć go lepiej kontrolować. - Jesteś taka... - zastanowił się, rozważał, mielił w głowie na tysiąc sposobów, byleby uzyskać określony wynik; jak ubrać w słowa to dziwaczne uczucie, jak, no jak, jak... - jakby to powiedzieć - wydłużył sobie czas na dokładne przemyślenie tego, co planował - oficjalna. - Tak, to chyba było właściwe słowo.
Gość
Gość
Chłód przemyka do wszystkich zakamarków jej życia. Ukrywa się w rodzinnych relacjach, objawia w trakcie płytkich konwersacji w trakcie wystawnych przyjęć i ujawnia, gdy na jej drodze pojawia się ktoś nowy, nie mieszczący się w znanych normach. Dłonie ma już od niego skostniałe, wargi dawno już pobladły przez marazm życia codziennego, kontrolowanego przez dyktaturę savoir vivre'u. Nie łamie się, nie topi, nie kruszeje, a jedynie pełna niepewności wystawia kawałek stopy poza strefę własnego komfortu. Drży z obaw, choć jej plecy wciąż pozostają dumnie wyprostowane.
- Skądże, po prostu przywykłam do czegoś zupełnie innego - uspokaja go od razu, nie mając żadnych intencji by wyśmiewać jego zachowanie. Bywają chwile gdy zapomina o tym, że świat nie kończy się na wymuskanych i pustych gestach, których znaczenie od najmłodszych lat wpajano jej do głowy, a zapoznania bywają o wiele bardziej spontaniczne. Nie chce jednak wdawać się w szczegóły, próżno byłoby mu wyjaśniać, jak podchodzi do tych spraw. Uważnie obserwuje, jak Roger mota się we własnych słowach, przebiera całych ich zasób we wnętrzu swej głowy, by wreszcie uraczyć ją odpowiedzią iście niedorzeczną. Przez moment ma nawet ochotę wykorzystać chwilę jego nieuwagi, machnąć różdżką pod stołem i wedrzeć się do jego głowy, by wszystkiego dowiedzieć się o wiele szybciej i wiele łatwiej, jednakże już dawno nauczyła się panować nad pokusą. Jej rzadka umiejętność winna być trzymana w sekrecie, nieodpowiedzialnym byłoby gdyby wydała się w sposób tak bezmyślny.
- Oficjalna? - powtarza za nim, gdy udaje mi się wykrztusić z siebie ten jeden epitet. Trudno określić, czy czuje się bardziej zaskoczona, czy też rozbawiona - w ogólnym rozrachunku wygrywa jednak to drugie, drobne dłonie zasłaniają blade warg, a ona... parska śmiechem. Śmiechem perlistym, delikatnym i dziewczęcym, którego słuchać mogli jedynie niektórzy. - W pewnych kręgach uważa się to za zaletę - powstrzymuje się od chichotu, wzrokiem wracając do karty herbat i przeglądając ją jeszcze uważniej, by tylko opanować tę niepożądaną wesołość. - Postaram się nad tym... zapanować, jeśli zdradzisz mi co tak naprawdę tu robisz - rzuca mu rękawicę, świdrując spojrzeniem jasnobłękitnych tęczówek. Poprzednie tłumaczenie zdaje jej się wyssane z palca, nie pozwoli więc mu nawet przez chwilę myśleć, że czuje się nim usatysfakcjonowana. Bądź co bądź, nie często mężczyźni podążają za nią do kawiarni i mają na tyle tupetu, by poprosić o dotrzymanie jej towarzystwa - większość obawia się represji, albowiem kojarzy jej delikatną buzię z pierwszych stron gazet, które szumnie pisały o jej niedawnym i szokującym zamążpójściu.
- Skądże, po prostu przywykłam do czegoś zupełnie innego - uspokaja go od razu, nie mając żadnych intencji by wyśmiewać jego zachowanie. Bywają chwile gdy zapomina o tym, że świat nie kończy się na wymuskanych i pustych gestach, których znaczenie od najmłodszych lat wpajano jej do głowy, a zapoznania bywają o wiele bardziej spontaniczne. Nie chce jednak wdawać się w szczegóły, próżno byłoby mu wyjaśniać, jak podchodzi do tych spraw. Uważnie obserwuje, jak Roger mota się we własnych słowach, przebiera całych ich zasób we wnętrzu swej głowy, by wreszcie uraczyć ją odpowiedzią iście niedorzeczną. Przez moment ma nawet ochotę wykorzystać chwilę jego nieuwagi, machnąć różdżką pod stołem i wedrzeć się do jego głowy, by wszystkiego dowiedzieć się o wiele szybciej i wiele łatwiej, jednakże już dawno nauczyła się panować nad pokusą. Jej rzadka umiejętność winna być trzymana w sekrecie, nieodpowiedzialnym byłoby gdyby wydała się w sposób tak bezmyślny.
- Oficjalna? - powtarza za nim, gdy udaje mi się wykrztusić z siebie ten jeden epitet. Trudno określić, czy czuje się bardziej zaskoczona, czy też rozbawiona - w ogólnym rozrachunku wygrywa jednak to drugie, drobne dłonie zasłaniają blade warg, a ona... parska śmiechem. Śmiechem perlistym, delikatnym i dziewczęcym, którego słuchać mogli jedynie niektórzy. - W pewnych kręgach uważa się to za zaletę - powstrzymuje się od chichotu, wzrokiem wracając do karty herbat i przeglądając ją jeszcze uważniej, by tylko opanować tę niepożądaną wesołość. - Postaram się nad tym... zapanować, jeśli zdradzisz mi co tak naprawdę tu robisz - rzuca mu rękawicę, świdrując spojrzeniem jasnobłękitnych tęczówek. Poprzednie tłumaczenie zdaje jej się wyssane z palca, nie pozwoli więc mu nawet przez chwilę myśleć, że czuje się nim usatysfakcjonowana. Bądź co bądź, nie często mężczyźni podążają za nią do kawiarni i mają na tyle tupetu, by poprosić o dotrzymanie jej towarzystwa - większość obawia się represji, albowiem kojarzy jej delikatną buzię z pierwszych stron gazet, które szumnie pisały o jej niedawnym i szokującym zamążpójściu.
Leandra Malfoy
Zawód : Marionetka
Wiek : 19
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I tried to paint you a picture
The colors were all wrong
Black and white didn't fit you
And all along
The colors were all wrong
Black and white didn't fit you
And all along
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
przepraszam, przepraszam, dopadła mnie nauka ):
Przywykła.
Nie ulegało wątpliwości, że wywodzili się z dwóch różnych światów; postawienie ich obok siebie wydawało się zabiegiem nadto wymuszonym i nienaturalnym - dwoje ludzi, którzy wyznawali, przynajmniej pozornie, zupełnie inne wartości. On, swobodny, bezpośredni, nawet niemyślący o konsekwencjach swoich czynów. Naprzeciw tego wszystkiego - o n a, zachowująca dystans i traktująca każdy gest uprzednim przemyśleniem. Czy widział ten kontrast? Ten zgrzyt, widoczny wśród płynących nieubłaganie sekund, obecny nawet w najprostszych zmianach mimiki, zakorzeniony w przestrzeni, absolutnie niemożliwy do zaprzeczenia. Czuł się... przede wszystkim obserwowany. Tak, to było niezwykle adekwatne określenie; odciskane w podświadomości jak piętno, które ciążyło od samego początku konwersacji. Początku, do którego sam doprowadził. Dobrowolnie. Przecież nie szedł za nią bez wyraźnego powodu.
Najgorsze jednak, że sam nie wiedział, jak ubrać w słowa własne myśli. Mogła się śmiać, mogła być pozornie miła, lecz wciąż widział w tych jasnoniebieskich tęczówkach błysk wymogu, pochłaniania każdego ruchu i próbę odczytania motywów. Naprawdę uczynił coś nie tak? Nie. Niemożliwe.
- Dziwna ta zaleta - przyznał z cichym, ledwie słyszalnym westchnieniem. Osobiście w takim towarzystwie... musiał stwierdzić jedno; czułby się co najmniej zaniepokojony. Skąd ma wiedzieć, kiedy to, co ktoś mówi, jest prawdziwe a kiedy nie? Przy takim tonie każda z opcji wydawała się równie prawdopodobna. Zarówno fałszywym jak i miłym dla ucha. - Najlepiej być sobą - rzucił już luźno, nieco oderwanie od kontekstu. Bawi ją. Czy to źle czy dobrze, że słyszy usiłujący być stłumionym chichot? Już sam nie wiedział. Wiedział niewiele. Właściwie nic.
A jeśli wiedział cokolwiek, nie mógł tego wykorzystać. Język drętwiał na samą myśl, a całe ciało zastygało w bezruchu, niby trafione piorunem, kiedy tylko próbował nakierować na owe tory własny umysł. Nic dziwnego, że nie uwierzyła. Jego wymówka... Nie, jakakolwiek wymówka w tym przypadku, była oszustwem na poziomie kilkuletniego dziecka. Nierozważną próbą zgrywania się na niewinnego, zupełnie niezwiązanego, oderwanego od zamierzeń i celów, które niejako zdały się przezeń przemawiać.
- Och, mówiłem ci - spróbował raz jeszcze, choć wiedział, że nie ma to najmniejszego sensu. - Chcę zwyczajnie porozmawiać. - Nie kłamał. Naprawdę nie kłamał, choć przy tym nie mówił również całej prawdy. Półprawda jest kłamstwem, jak zwykli niektórzy mawiać. I zapewne mieli rację. Przez moment zamilknął, a zgromadzona, piętrząca się niczym przeraźliwy moloch cisza, naciskała na niego z dwojącą i trojącą się w miarę czasu siłą.
- ...wydawało mi się, że lubisz zwierzęta - zaczął. Nie powinien tego poruszyć. Być może nie powinien przyjść. Trudno.
Najwyżej będzie żałować później.
Przywykła.
Nie ulegało wątpliwości, że wywodzili się z dwóch różnych światów; postawienie ich obok siebie wydawało się zabiegiem nadto wymuszonym i nienaturalnym - dwoje ludzi, którzy wyznawali, przynajmniej pozornie, zupełnie inne wartości. On, swobodny, bezpośredni, nawet niemyślący o konsekwencjach swoich czynów. Naprzeciw tego wszystkiego - o n a, zachowująca dystans i traktująca każdy gest uprzednim przemyśleniem. Czy widział ten kontrast? Ten zgrzyt, widoczny wśród płynących nieubłaganie sekund, obecny nawet w najprostszych zmianach mimiki, zakorzeniony w przestrzeni, absolutnie niemożliwy do zaprzeczenia. Czuł się... przede wszystkim obserwowany. Tak, to było niezwykle adekwatne określenie; odciskane w podświadomości jak piętno, które ciążyło od samego początku konwersacji. Początku, do którego sam doprowadził. Dobrowolnie. Przecież nie szedł za nią bez wyraźnego powodu.
Najgorsze jednak, że sam nie wiedział, jak ubrać w słowa własne myśli. Mogła się śmiać, mogła być pozornie miła, lecz wciąż widział w tych jasnoniebieskich tęczówkach błysk wymogu, pochłaniania każdego ruchu i próbę odczytania motywów. Naprawdę uczynił coś nie tak? Nie. Niemożliwe.
- Dziwna ta zaleta - przyznał z cichym, ledwie słyszalnym westchnieniem. Osobiście w takim towarzystwie... musiał stwierdzić jedno; czułby się co najmniej zaniepokojony. Skąd ma wiedzieć, kiedy to, co ktoś mówi, jest prawdziwe a kiedy nie? Przy takim tonie każda z opcji wydawała się równie prawdopodobna. Zarówno fałszywym jak i miłym dla ucha. - Najlepiej być sobą - rzucił już luźno, nieco oderwanie od kontekstu. Bawi ją. Czy to źle czy dobrze, że słyszy usiłujący być stłumionym chichot? Już sam nie wiedział. Wiedział niewiele. Właściwie nic.
A jeśli wiedział cokolwiek, nie mógł tego wykorzystać. Język drętwiał na samą myśl, a całe ciało zastygało w bezruchu, niby trafione piorunem, kiedy tylko próbował nakierować na owe tory własny umysł. Nic dziwnego, że nie uwierzyła. Jego wymówka... Nie, jakakolwiek wymówka w tym przypadku, była oszustwem na poziomie kilkuletniego dziecka. Nierozważną próbą zgrywania się na niewinnego, zupełnie niezwiązanego, oderwanego od zamierzeń i celów, które niejako zdały się przezeń przemawiać.
- Och, mówiłem ci - spróbował raz jeszcze, choć wiedział, że nie ma to najmniejszego sensu. - Chcę zwyczajnie porozmawiać. - Nie kłamał. Naprawdę nie kłamał, choć przy tym nie mówił również całej prawdy. Półprawda jest kłamstwem, jak zwykli niektórzy mawiać. I zapewne mieli rację. Przez moment zamilknął, a zgromadzona, piętrząca się niczym przeraźliwy moloch cisza, naciskała na niego z dwojącą i trojącą się w miarę czasu siłą.
- ...wydawało mi się, że lubisz zwierzęta - zaczął. Nie powinien tego poruszyć. Być może nie powinien przyjść. Trudno.
Najwyżej będzie żałować później.
Gość
Gość
Kontrasty nie zwykły nosić na sobie piętna pejoratywności. Już antyczna chińska filozofia dostrzegła, że istota istnienia opiera się na przeciwieństwach - czerń nie może istnieć bez bieli, bieda bez bogactwa, dobro bez zła, światło bez ciemności, a dzień bez nocy. Świat w samym swym założeniu dąży do równowagi między skrajnościami, opierając się na ich nieustannym ze sobą ścieraniu i balansując konieczne proporcje. Nie czuje się przy nim źle, jedynie nieswojo i niepewnie. Opuszczając swoją strefę komfortu, nie ma pojęcia jak się zachować, by w jakiś sposób go nie urazić, kolejne kroki stawia więc nader uważnie.
- Zależy jak na to spojrzysz. Całe społeczeństwo bazuje na relatywności - zastrzega łagodnie, na moment odpływając myślami od nader dziwnego spotkania w Czerwonym Imbryku. Zastanawia się jak wygląda życie poza jej kastą, jak się zachowują, jak radzą w sytuacjach nader prozaicznych. Wszystko muszą robić sami, bez skrzatów i służby. Czy Roger zaśmiałby się z rozbawieniem, gdyby wyznała mu, że nigdy nie gotowała obiadu, a jej dłonie nie skalały się sprzątaniem? Uśmiecha się sama do siebie, zdając sobie sprawę jak daleko odbiegają jej rozważania. - Nie da się długo udawać kogoś innego - uświadamia mu, możliwe że jednocześnie przypominając o tym, że przecież jest sobą. Tak ją ukształtowano i wychowano, a pewna oficjalność jest jej immanentną cechą, bez której nie byłaby już sobą. Wiele rzeczy stawia pod znakiem zapytania, a jednak jeśli coś miałaby nazwać pewnym, to to, że nie jest w stanie uciec od nazwiska i zacząć nowego życia, bez tytułów i wygód. - Naprawdę nie gryzę - posyła mu łagodny uśmiech, dostrzegając jak spina się coraz bardziej, najwyraźniej gubiąc się we własnych działaniach. Zastygły bez ruchu, zestresowany, a powodem całej tej farsy jest właśnie ona - delikatna, filigranowa i nieznacznie zdezorientowana.
- Nie jestem specjalistką, ale chęć rozmowy zazwyczaj kierowana jest jakąś przyczyną. Jeśli się mylę, to wyprowadź mnie z błędu, ale zwykle ludzie nie podchodzą do siebie zupełnie bez celu - naciska, choć niezbyt nachalnie. To oczywiste, że nie potrafi mu zaufać i pozwolić na to, by pewne kwestie okrył zasłoną milczenia, wierząc mu na słowo, że nie ma żadnych ukrytych motywów. Uprzejmie dziękuje kelnerowi, który właśnie pojawia się z zamówionymi herbatami i opiera zmarznięte dłonie na gorącej filiżance, ażeby nieco je ogrzać. - Zwierzęta? - powtarza za nim nie ukrywając zdziwienia. - Uwielbiam, ale nie mam pojęcia skąd taki wniosek - dodaje uważnie, starając się dojść do tego, skąd mógł to wiedzieć. Bo z pewnością fakt, iż właśnie siedział przed nią jeden z kotów, które niegdyś przygarnęła w trakcie ulewy, nie nasuwa się samoistnie na myśl
- Zależy jak na to spojrzysz. Całe społeczeństwo bazuje na relatywności - zastrzega łagodnie, na moment odpływając myślami od nader dziwnego spotkania w Czerwonym Imbryku. Zastanawia się jak wygląda życie poza jej kastą, jak się zachowują, jak radzą w sytuacjach nader prozaicznych. Wszystko muszą robić sami, bez skrzatów i służby. Czy Roger zaśmiałby się z rozbawieniem, gdyby wyznała mu, że nigdy nie gotowała obiadu, a jej dłonie nie skalały się sprzątaniem? Uśmiecha się sama do siebie, zdając sobie sprawę jak daleko odbiegają jej rozważania. - Nie da się długo udawać kogoś innego - uświadamia mu, możliwe że jednocześnie przypominając o tym, że przecież jest sobą. Tak ją ukształtowano i wychowano, a pewna oficjalność jest jej immanentną cechą, bez której nie byłaby już sobą. Wiele rzeczy stawia pod znakiem zapytania, a jednak jeśli coś miałaby nazwać pewnym, to to, że nie jest w stanie uciec od nazwiska i zacząć nowego życia, bez tytułów i wygód. - Naprawdę nie gryzę - posyła mu łagodny uśmiech, dostrzegając jak spina się coraz bardziej, najwyraźniej gubiąc się we własnych działaniach. Zastygły bez ruchu, zestresowany, a powodem całej tej farsy jest właśnie ona - delikatna, filigranowa i nieznacznie zdezorientowana.
- Nie jestem specjalistką, ale chęć rozmowy zazwyczaj kierowana jest jakąś przyczyną. Jeśli się mylę, to wyprowadź mnie z błędu, ale zwykle ludzie nie podchodzą do siebie zupełnie bez celu - naciska, choć niezbyt nachalnie. To oczywiste, że nie potrafi mu zaufać i pozwolić na to, by pewne kwestie okrył zasłoną milczenia, wierząc mu na słowo, że nie ma żadnych ukrytych motywów. Uprzejmie dziękuje kelnerowi, który właśnie pojawia się z zamówionymi herbatami i opiera zmarznięte dłonie na gorącej filiżance, ażeby nieco je ogrzać. - Zwierzęta? - powtarza za nim nie ukrywając zdziwienia. - Uwielbiam, ale nie mam pojęcia skąd taki wniosek - dodaje uważnie, starając się dojść do tego, skąd mógł to wiedzieć. Bo z pewnością fakt, iż właśnie siedział przed nią jeden z kotów, które niegdyś przygarnęła w trakcie ulewy, nie nasuwa się samoistnie na myśl
Leandra Malfoy
Zawód : Marionetka
Wiek : 19
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I tried to paint you a picture
The colors were all wrong
Black and white didn't fit you
And all along
The colors were all wrong
Black and white didn't fit you
And all along
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie. Definitywnie nie.
Nie przyszedł tutaj z powodu konkretnego interesu. Ale czy na pewno całkowicie bez celu? Nie dało się zaprzeczyć snującym się po głowie planom, które tkane misternie jak materiał, nabierały coraz prędzej właściwego kształtu. Mimo tego - wciąż niejednoznaczne, trudne do określenia, rozpoznania, a co gorsza, wcielenia w życie. Nadal nie był pewny, j a k konkretnie powinien się zachować i jakimi słowami ubarwić swą wypowiedź, by dopiąć określonego przezeń celu. Przyszedł bez powodu, choć jednocześnie go miał. I tak bił się z sobą, jednocześnie zachowując kontakt z obecną rzeczywistością, by nie wypaść całkowicie z konwersacji. Wiedział, że tego akurat robić nie wypada. Cóż.
- Coś w tym jest - powiedział po chwili namysłu, mrużąc przy tym oczy. Rzeczywiście, jakby się zastanowić, zawsze się można w tym, co się mówi, doszukać konkretnych zamysłów. Zawsze. Czy istnieje rozmowa dla samej rozmowy? To akurat było kwestią dla wielkich myślicieli, a on się do nich nie zaliczał. Porzucił niedługo potem rozważania, nie widząc w gmeraniu w owych sprawach żadnego, większego sensu.
Jeden wdech. Dość głębszy, by zyskać czas - by zesłać aurę ogłady, by wreszcie powiedzieć coś z sensem, by nie krążyć wokół i zarazem nie dzielić się całą prawdą. Nie, nie mógł jej przekazać. Nie teraz, nie po tym wszystkim. Za kogo by go wzięła? I, co gorsza, straciłby całe pole do manewru. Nie wiedząc czemu, chciał bardzo ją poznać. Dowiedzieć się, dlaczego tak konkretnie się zachowuje. Spróbować zmienić? Całość nie pasowała mu, nie umiał jej przyjąć i się zwyczajnie pogodzić; wciąż zgrzytała, rozchodziła się w charakterze fałszywego tonu. Niech to.
- Bo - spokojnie, przecież jakoś to ubierze w słowa. Kolejny wdech, tym razem minimalny, by skończyć to, co miał do powiedzenia - widzisz - I znowu. Na szczęście znajdował się już prawie na końcu drogi. Herbata leżała niemal nietknięta; nie mógł póki co chwycić ciepłego naczynia i unieść go do ust; na samą myśl o tym mięśnie jego gardła sztywniały, jakby właśnie zmieniły się w najprawdziwszy kamień. To jak? Przecież musi coś powiedzieć.
Raz się żyje. I dalej myśli, dopowiedział sobie, bo wiedział, że to nie koniec jego błądzenia, choć wiedział, że nie zostawi jej. Nie opuści. I nie chodziło tu o zwyczajną obsesję, prześladowanie czy cokolwiek innego. Nawet sam nie umiał nazwać tego uczucia.
- Dziękuję w imieniu pewnego kota - powiedział, zaskakująco gładko i szybko. Tym razem oczekiwanie na odpowiedź wydało się wyjątkowo bolesne. Znacznie bardziej od poprzednich przypadków.
Nie przyszedł tutaj z powodu konkretnego interesu. Ale czy na pewno całkowicie bez celu? Nie dało się zaprzeczyć snującym się po głowie planom, które tkane misternie jak materiał, nabierały coraz prędzej właściwego kształtu. Mimo tego - wciąż niejednoznaczne, trudne do określenia, rozpoznania, a co gorsza, wcielenia w życie. Nadal nie był pewny, j a k konkretnie powinien się zachować i jakimi słowami ubarwić swą wypowiedź, by dopiąć określonego przezeń celu. Przyszedł bez powodu, choć jednocześnie go miał. I tak bił się z sobą, jednocześnie zachowując kontakt z obecną rzeczywistością, by nie wypaść całkowicie z konwersacji. Wiedział, że tego akurat robić nie wypada. Cóż.
- Coś w tym jest - powiedział po chwili namysłu, mrużąc przy tym oczy. Rzeczywiście, jakby się zastanowić, zawsze się można w tym, co się mówi, doszukać konkretnych zamysłów. Zawsze. Czy istnieje rozmowa dla samej rozmowy? To akurat było kwestią dla wielkich myślicieli, a on się do nich nie zaliczał. Porzucił niedługo potem rozważania, nie widząc w gmeraniu w owych sprawach żadnego, większego sensu.
Jeden wdech. Dość głębszy, by zyskać czas - by zesłać aurę ogłady, by wreszcie powiedzieć coś z sensem, by nie krążyć wokół i zarazem nie dzielić się całą prawdą. Nie, nie mógł jej przekazać. Nie teraz, nie po tym wszystkim. Za kogo by go wzięła? I, co gorsza, straciłby całe pole do manewru. Nie wiedząc czemu, chciał bardzo ją poznać. Dowiedzieć się, dlaczego tak konkretnie się zachowuje. Spróbować zmienić? Całość nie pasowała mu, nie umiał jej przyjąć i się zwyczajnie pogodzić; wciąż zgrzytała, rozchodziła się w charakterze fałszywego tonu. Niech to.
- Bo - spokojnie, przecież jakoś to ubierze w słowa. Kolejny wdech, tym razem minimalny, by skończyć to, co miał do powiedzenia - widzisz - I znowu. Na szczęście znajdował się już prawie na końcu drogi. Herbata leżała niemal nietknięta; nie mógł póki co chwycić ciepłego naczynia i unieść go do ust; na samą myśl o tym mięśnie jego gardła sztywniały, jakby właśnie zmieniły się w najprawdziwszy kamień. To jak? Przecież musi coś powiedzieć.
Raz się żyje. I dalej myśli, dopowiedział sobie, bo wiedział, że to nie koniec jego błądzenia, choć wiedział, że nie zostawi jej. Nie opuści. I nie chodziło tu o zwyczajną obsesję, prześladowanie czy cokolwiek innego. Nawet sam nie umiał nazwać tego uczucia.
- Dziękuję w imieniu pewnego kota - powiedział, zaskakująco gładko i szybko. Tym razem oczekiwanie na odpowiedź wydało się wyjątkowo bolesne. Znacznie bardziej od poprzednich przypadków.
Gość
Gość
A może jednak?
Dopiąć celu - czy to nieswoisty synonim zawierania interesu? Czy za pozornie pozbawionym pazerności podejściem nie próbuje ukryć tego, co czai się za jego intencjami? Może wciąż nie zdaje sobie z tego sprawy, może kryguje się przed samym sobą, jednakże jeśli przyjrzeć się temu dokładniej, nawet za swoistym zdezorientowaniem skrywa się chęć rozjaśnienia niejasności. Ubarwia wypowiedzi, rozważa dobór słów i gestów, wszystko po to, by nie spłoszyć jej niczym dzikiej łani, zwinnie uciekającej przed polującej na nią myśliwym.
Daje mu czas i przestrzeń, milczy jednak kąciki jej ust wciąż zwrócone są ku górze, dodając mu animuszu i odwagi. Pragnie, by mówił - nie trzymał jej dłużej w nieznośnej niepewności, pozwalając błądzić we mgle i dopisywać własną wersję tej historii. A jednak gdy z jego ust pada rzekome wyjaśnienie, wszystko rozpada się niczym domek z kart, wprawiając ją w jeszcze większą konsternację.
- Kota? - powtarza za nim, jak gdyby chciała się upewnić, że dobrze zrozumiała. Dziękuję w imieniu pewnego kota - cała ta sytuacja wydaje jej się coraz bardziej kuriozalna. Jasne brwi marszczą się mimowolnie, gdy jej zdezorientowany umysł stara się ułożyć wszystko w jedną, spójną całość. Bez żadnych efektów. Niespokojnie rozgląda się dookoła, szukając pomocy wśród pracowników herbaciarni. Może nie powinna rozpoczynać tej rozmowy? Uciąć ją, nim zdążyła się zacząć? Kto wie, jakie intencje ma ten mężczyzna. Upija kolejny, tym razem większy łyk herbaty, ignorując fakt, iż gorący napój parzy ją w język, a wszystko to, by w przypadku konieczności móc jak najszybciej ulotnić się z tego przybytku. - Obawiam się, że nie rozumiem - dodaje niepewnie, siląc się na kolejny uśmiech. Nerwowo odstawia filiżankę na porcelanowy talerzyk, nie zdając sobie sprawy, że to nie niepokoju oczekiwał w odpowiedzi. - Jakiego kota? - przygląda mu się uporczywie, szukając wszystkich logicznych rozwiązań tej sytuacji. Może przypadkiem przygarnęła do domu jego pupila, ratując go przed deszczem i chłodem, za co po prostu pragnie jej podziękować? To wydaje jej się najbardziej sensowne i uspokaja ją przynajmniej na moment. Skąd więc tyle wahania w jego głosie?
Dopiąć celu - czy to nieswoisty synonim zawierania interesu? Czy za pozornie pozbawionym pazerności podejściem nie próbuje ukryć tego, co czai się za jego intencjami? Może wciąż nie zdaje sobie z tego sprawy, może kryguje się przed samym sobą, jednakże jeśli przyjrzeć się temu dokładniej, nawet za swoistym zdezorientowaniem skrywa się chęć rozjaśnienia niejasności. Ubarwia wypowiedzi, rozważa dobór słów i gestów, wszystko po to, by nie spłoszyć jej niczym dzikiej łani, zwinnie uciekającej przed polującej na nią myśliwym.
Daje mu czas i przestrzeń, milczy jednak kąciki jej ust wciąż zwrócone są ku górze, dodając mu animuszu i odwagi. Pragnie, by mówił - nie trzymał jej dłużej w nieznośnej niepewności, pozwalając błądzić we mgle i dopisywać własną wersję tej historii. A jednak gdy z jego ust pada rzekome wyjaśnienie, wszystko rozpada się niczym domek z kart, wprawiając ją w jeszcze większą konsternację.
- Kota? - powtarza za nim, jak gdyby chciała się upewnić, że dobrze zrozumiała. Dziękuję w imieniu pewnego kota - cała ta sytuacja wydaje jej się coraz bardziej kuriozalna. Jasne brwi marszczą się mimowolnie, gdy jej zdezorientowany umysł stara się ułożyć wszystko w jedną, spójną całość. Bez żadnych efektów. Niespokojnie rozgląda się dookoła, szukając pomocy wśród pracowników herbaciarni. Może nie powinna rozpoczynać tej rozmowy? Uciąć ją, nim zdążyła się zacząć? Kto wie, jakie intencje ma ten mężczyzna. Upija kolejny, tym razem większy łyk herbaty, ignorując fakt, iż gorący napój parzy ją w język, a wszystko to, by w przypadku konieczności móc jak najszybciej ulotnić się z tego przybytku. - Obawiam się, że nie rozumiem - dodaje niepewnie, siląc się na kolejny uśmiech. Nerwowo odstawia filiżankę na porcelanowy talerzyk, nie zdając sobie sprawy, że to nie niepokoju oczekiwał w odpowiedzi. - Jakiego kota? - przygląda mu się uporczywie, szukając wszystkich logicznych rozwiązań tej sytuacji. Może przypadkiem przygarnęła do domu jego pupila, ratując go przed deszczem i chłodem, za co po prostu pragnie jej podziękować? To wydaje jej się najbardziej sensowne i uspokaja ją przynajmniej na moment. Skąd więc tyle wahania w jego głosie?
Leandra Malfoy
Zawód : Marionetka
Wiek : 19
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I tried to paint you a picture
The colors were all wrong
Black and white didn't fit you
And all along
The colors were all wrong
Black and white didn't fit you
And all along
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Pił herbatę drobnymi łyczkami, czując, jak ciepły napój drażni nieznacznie ściany jego gardła; ciepły, niemal gorący, uprzednio rozchodzący się nutą smaków po powierzchni języka. Pił, wciąż mając wzrok zwrócony w kierunku rozmówczyni, patrząc na własne dzieło; całkowite burzenie schematów, majaczącą w każdym geście niepewność (ostrożność?), kiedy szukała potwierdzenia, czy dobrze usłyszała wypowiedziane przezeń słowa. Herbata okazała się dobrym sposobem na odstresowanie - a czas jej poświęcony, jako dogodny moment, by poukładać na nowo wszystko, nie czyniąc większego chaosu niż ten, który i tak musiał nieuchronnie powstać.
- Tak. - Kiwnął nieznacznie głową, wykorzystując tę chwilę, by zbudować choć odrobinę fundamentu dla zdecydowania. - Kota. - Niby proste a budzące wiele kontrowersji. Sam, gdy zastanowił się nad sensem całej sytuacji, miał ochotę wybuchnąć śmiechem, śmiechem albo szczerym albo pełnym żałości; niemniej jednak głośnym, wyraźnym, który ochoczo wypełniłby przerywaną obecnie, tylko w nieznacznym stopniu ciszę. Chciał powiedzieć, lecz nie był w stanie. Ale mógł; nic nie stało mu na drodze, m ó g ł wyjawić jej wszystko, kawałek po kawałeczku, wyciągając jedna za drugą karty.
Nie, nie dało rady. To jeszcze nie teraz. Ale... musiał przyznać, że chciał jej pomóc. Pomóc - zabawne słowo, bo sam nie miał pojęcia, w jakim kontekście maluje się ono teraz w jego głowie. Ale to, co widział, to, co słyszał i co widzi i słyszy w czasie teraźniejszym; było rzeczą z którą chciał się kłócić otwarcie, której chciał zaprzeczyć, nieważne z jakiego powodu - choćby dla samego faktu.
- O jasnej sierści - kontynuował, wtłaczając w słowa możliwie najwięcej spokoju, z mniej lub bardziej zaznaczającym się efektem. - Często się gubi. - Kolejne wytłumaczenie padło z jego ust. Zacisnął palce wokół filiżanki, jakby badał dokładnie jej kształt i fakturę, gładką, pozbawioną na swej powierzchni chropowatości. I znowu ten moment, moment zwieńczenia.
- Jestem pewny, że go jeszcze spotkasz. - Tym razem jednak zdanie ulotniło się w powietrzu zaskakująco łatwo, gładko, niby z góry przekonane o tym, że powinno zapaść. Ani myśląc o zasadach, w ogóle bez zastanowienia - odstąpił od niej, uprzednio jeszcze, nim całkowicie opuścił herbaciarnię - płacąc za to, co zostało zamówione.
A jeśli on był pewny, to znaczy, że się tak wydarzy.
Jednak ona miała się o tym dopiero przekonać.
| zt
- Tak. - Kiwnął nieznacznie głową, wykorzystując tę chwilę, by zbudować choć odrobinę fundamentu dla zdecydowania. - Kota. - Niby proste a budzące wiele kontrowersji. Sam, gdy zastanowił się nad sensem całej sytuacji, miał ochotę wybuchnąć śmiechem, śmiechem albo szczerym albo pełnym żałości; niemniej jednak głośnym, wyraźnym, który ochoczo wypełniłby przerywaną obecnie, tylko w nieznacznym stopniu ciszę. Chciał powiedzieć, lecz nie był w stanie. Ale mógł; nic nie stało mu na drodze, m ó g ł wyjawić jej wszystko, kawałek po kawałeczku, wyciągając jedna za drugą karty.
Nie, nie dało rady. To jeszcze nie teraz. Ale... musiał przyznać, że chciał jej pomóc. Pomóc - zabawne słowo, bo sam nie miał pojęcia, w jakim kontekście maluje się ono teraz w jego głowie. Ale to, co widział, to, co słyszał i co widzi i słyszy w czasie teraźniejszym; było rzeczą z którą chciał się kłócić otwarcie, której chciał zaprzeczyć, nieważne z jakiego powodu - choćby dla samego faktu.
- O jasnej sierści - kontynuował, wtłaczając w słowa możliwie najwięcej spokoju, z mniej lub bardziej zaznaczającym się efektem. - Często się gubi. - Kolejne wytłumaczenie padło z jego ust. Zacisnął palce wokół filiżanki, jakby badał dokładnie jej kształt i fakturę, gładką, pozbawioną na swej powierzchni chropowatości. I znowu ten moment, moment zwieńczenia.
- Jestem pewny, że go jeszcze spotkasz. - Tym razem jednak zdanie ulotniło się w powietrzu zaskakująco łatwo, gładko, niby z góry przekonane o tym, że powinno zapaść. Ani myśląc o zasadach, w ogóle bez zastanowienia - odstąpił od niej, uprzednio jeszcze, nim całkowicie opuścił herbaciarnię - płacąc za to, co zostało zamówione.
A jeśli on był pewny, to znaczy, że się tak wydarzy.
Jednak ona miała się o tym dopiero przekonać.
| zt
Gość
Gość
1 listopada
Zegar skryty za przeszklonymi drzwiami, prowadzącymi na taras, wskazuje godzinę siedemnastą pięćdziesiąt pięć. Dokładnie pięćdziesiąt pięć minut i dwadzieścia sześć... nie, dwadzieścia siedem sekund po porze oficjalnie uznanej przez Brytyjczyków za idealną do wypicia popołudniowej herbaty. Być może właśnie dlatego tłumy zalewające Czerwony Imbryk w tym właśnie czasie zdołały przerzedzić się (niewątpliwie miało to wiele wspólnego z prędkością stygnięcia aromatycznego naparu, zwłaszcza zmieszanym z mlekiem) pozwalając zająć jej ulubiony stolik, usytuowany w samym rogu tarasu, z którego roztacza się widok na wciąż tętniącą życiem Ulicę Pokątną. Ostatnie promienie jesiennego słońca z trudem przedzierają się przez gęste chmury, nie grożąc jej mlecznobiałej skórze pozostawieniem uroczych, choć nie pasujących do damy, piegów w okolicach wąskiego nosa. Nawet pomimo wieczornego chłodu, znajdujący się tuż obok magiczny promiennik z zamkniętym w przeszklonej szybie płomieniem zapewnia dostateczną ilość ciepła, by móc rozkoszować się świeżym powietrzem, zamiast cisnąć się w zatłoczonym wnętrzu kawiarni. I z całą pewnością przykuje uwagę uroczej perełki Samaela, która - jeśli wierzyć zdawkowemu listowi - towarzyszyć mu będzie w trakcie dzisiejszego spotkania.
Ambiwalentne odczucia w stosunku do całej sprawy rozniecają wątpliwości względem słuszności ich dzisiejszej rozmowy. Dwa nader silne głosy od tygodni ścierają się ze sobą, przeciągając szalę zwycięstwa z łatwością chorągiewki na wietrze. Z jednej strony ciotka Laidan, srogie spojrzenia ojca i wpajane jej od najmłodszych lat zasady, sugerujące iż dama nie powinna brudzić sobie dłoni pracą, zwłaszcza taką pracą, z drugiej zaś cała reszta świata - bliscy, przyjaciele, uparcie przekonujący by porzuciła dawne uprzedzenia i odważyła się zrobić coś, co wciąż budzi kontrowersje wśród magicznego społeczeństwa. Przelotne westchnięcie wydobywa się spomiędzy wiecznie pobladłych warg, wspiera plecy oparciem krzesła i właśnie wtedy dostrzega dwie znajome sylwetki, których przybycia oczekuje już od dobrych kilku minut.
- Witaj, Samaelu - zwraca się do niego ciepłym tonem, by następnie nieznacznie schylić się ku ciemnowłosej dziewczynce trzymającej go za rękę, by w łagodnym geście pogładzić ją po głowie. - Dobry wieczór, księżniczko. Czy tylko mi się wydaje, czy za każdym razem kiedy cię widzę robisz się coraz śliczniejsza? - mimo nader młodego wieku, trudno odmówić jej dobrej ręki do dzieci. Zwłaszcza takich, jak jedyna córka lorda Avery, którą zna wszak od urodzenia. - Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko doborowi miejsca? - pytanie kieruje do ojca małej Julliene, wskazując im na wybrany stolik. Nie musi wszakże dodawać, że nadal nie czuje się najlepiej po ostatnich, dość traumatycznych wydarzeniach - jej jasna skóra jeszcze bardziej, niż zwykle przypomina kruchą porcelanę, wargi zdają się bledsze, niż zwyczajowo, a w jasnobłękitnych tęczówkach kryje się nuta melancholii. Leandra Malfoy, choć wciąż zachwycająco piękna, wreszcie prezentuje w pełnej krasie dumę i siłę, przebijające się przez fizyczną słabość.
Zegar skryty za przeszklonymi drzwiami, prowadzącymi na taras, wskazuje godzinę siedemnastą pięćdziesiąt pięć. Dokładnie pięćdziesiąt pięć minut i dwadzieścia sześć... nie, dwadzieścia siedem sekund po porze oficjalnie uznanej przez Brytyjczyków za idealną do wypicia popołudniowej herbaty. Być może właśnie dlatego tłumy zalewające Czerwony Imbryk w tym właśnie czasie zdołały przerzedzić się (niewątpliwie miało to wiele wspólnego z prędkością stygnięcia aromatycznego naparu, zwłaszcza zmieszanym z mlekiem) pozwalając zająć jej ulubiony stolik, usytuowany w samym rogu tarasu, z którego roztacza się widok na wciąż tętniącą życiem Ulicę Pokątną. Ostatnie promienie jesiennego słońca z trudem przedzierają się przez gęste chmury, nie grożąc jej mlecznobiałej skórze pozostawieniem uroczych, choć nie pasujących do damy, piegów w okolicach wąskiego nosa. Nawet pomimo wieczornego chłodu, znajdujący się tuż obok magiczny promiennik z zamkniętym w przeszklonej szybie płomieniem zapewnia dostateczną ilość ciepła, by móc rozkoszować się świeżym powietrzem, zamiast cisnąć się w zatłoczonym wnętrzu kawiarni. I z całą pewnością przykuje uwagę uroczej perełki Samaela, która - jeśli wierzyć zdawkowemu listowi - towarzyszyć mu będzie w trakcie dzisiejszego spotkania.
Ambiwalentne odczucia w stosunku do całej sprawy rozniecają wątpliwości względem słuszności ich dzisiejszej rozmowy. Dwa nader silne głosy od tygodni ścierają się ze sobą, przeciągając szalę zwycięstwa z łatwością chorągiewki na wietrze. Z jednej strony ciotka Laidan, srogie spojrzenia ojca i wpajane jej od najmłodszych lat zasady, sugerujące iż dama nie powinna brudzić sobie dłoni pracą, zwłaszcza taką pracą, z drugiej zaś cała reszta świata - bliscy, przyjaciele, uparcie przekonujący by porzuciła dawne uprzedzenia i odważyła się zrobić coś, co wciąż budzi kontrowersje wśród magicznego społeczeństwa. Przelotne westchnięcie wydobywa się spomiędzy wiecznie pobladłych warg, wspiera plecy oparciem krzesła i właśnie wtedy dostrzega dwie znajome sylwetki, których przybycia oczekuje już od dobrych kilku minut.
- Witaj, Samaelu - zwraca się do niego ciepłym tonem, by następnie nieznacznie schylić się ku ciemnowłosej dziewczynce trzymającej go za rękę, by w łagodnym geście pogładzić ją po głowie. - Dobry wieczór, księżniczko. Czy tylko mi się wydaje, czy za każdym razem kiedy cię widzę robisz się coraz śliczniejsza? - mimo nader młodego wieku, trudno odmówić jej dobrej ręki do dzieci. Zwłaszcza takich, jak jedyna córka lorda Avery, którą zna wszak od urodzenia. - Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko doborowi miejsca? - pytanie kieruje do ojca małej Julliene, wskazując im na wybrany stolik. Nie musi wszakże dodawać, że nadal nie czuje się najlepiej po ostatnich, dość traumatycznych wydarzeniach - jej jasna skóra jeszcze bardziej, niż zwykle przypomina kruchą porcelanę, wargi zdają się bledsze, niż zwyczajowo, a w jasnobłękitnych tęczówkach kryje się nuta melancholii. Leandra Malfoy, choć wciąż zachwycająco piękna, wreszcie prezentuje w pełnej krasie dumę i siłę, przebijające się przez fizyczną słabość.
Leandra Malfoy
Zawód : Marionetka
Wiek : 19
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I tried to paint you a picture
The colors were all wrong
Black and white didn't fit you
And all along
The colors were all wrong
Black and white didn't fit you
And all along
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Perspektywa spotkania z przedstawicielką płci pięknej wyjątkowo nie wywoływała w nim rozdrażnienia (sic!) Co więcej, sam Avery był poniekąd jego inicjatorem, choć bynajmniej jego nastawienie do kobiet nie zmieniło się ani na jotę. Leandra mieściła się jednak w wąskiej granicy nielicznych wyjątków, o których wyrażał się obojętnie lub nawet pochlebnie.
Niebagatelny wpływ na tą specyficzną sympatię miał także fakt, iż Jill była wyjątkowo przywiązana do jego kuzyneczki a Avery nigdy nie odmawiał zachciankom córeczki. Naturalnie więc, Leandra pozostawała częstym gościem w jego dworze i Samael przywykł nawet do pogawędek z lady Malfoy, którą jeszcze we wcześniejszym okresie potrafił znosić bez konieczności zaciskania pięści i modlenia się do Salazara, by dał mu cierpliwość.
Po latach ambiwalencja przekształciła się w kruchą nić porozumienia, wzmocnioną bardziej po oddaniu Leandry w łapy Malfoyów. Samael nie przepadał za jej mężem, czego zresztą nie ukrywał (przynajmniej w poufnych rozmowach toczących się za zamkniętymi drzwiami) i dlatego w pewien sposób podjął się protekcji nad dziewczęciem. Będącym zamglonym odbiciem jego matki w czasach młodości, Avery dokładnie taką ją pamiętał: jasnowłosą, filigranową, drobną, o dźwięcznym głosie i ciepłym, pełnym miłości uśmiechu, kiedy tylko na niego spoglądała. Laidan wiele się nie zmieniła, na jej twarzy przybyło tylko kilka zmarszczek, czyniąc z niej kobietę dojrzałą i nie mniej pociągającą niż dziesięć lat temu. Leandra miała jednak jej ówczesną świeżość i energię, którą u Lai stonowało doświadczenie. Samael podejrzewał, że jego kuzyneczka za dwadzieścia lat jeszcze bardziej upodobni się do swej ciotki – chyba każda szlachcianka przechodziła podobną drogę.
Avery miał gorącą nadzieję, że jego córkę również to czeka – wciąż nie tracił wiary, że postęp medycyny pozwoli ją wyleczyć. Tymczasem chwycił Jill za rączkę – ubrana przez służkę z upiętymi włosami prezentował się nienagannie, jak przystało na dziewczynkę z wyższych sfer. Wszedł wraz z nią w szmaragdowozielone płomienie kominka, przenosząc się na Pokątną, skąd postanowił się przespacerować, korzystając z ostatnich momentów pięknej, jesiennej pogody. W Czerwonym Imbryku natychmiast dostrzegł Leandrę, zajmującą jeden z nielicznych stolików na tarasie herbaciarni. Zanim usiadł, kurtuazyjnie przywitał się z kuzynką, rezygnując z sztywnego pocałunku w dłoń – wobec niej zasady nie przybierały tak oficjalnej formy – i musnął ustami jej policzek, uśmiechając się ciepło, czując jak Jill ściska jego dłoń, jakby chciała powiedzieć tatusiu, cieszę się, że widzimy się z ciocią. Nigdy nie odzywała się poza domem.
-Leandro – skinął głową, siadając naprzeciwko niej i biorąc Julie na kolana. Mała rozpromieniła się, słysząc pochwałę, lecz nadal milczała, jedynie nieśmiałymi uśmiechami dając znać, że rozumie cokolwiek z ich rozmowy – Masz absolutną rację. Sam mówię jej to codziennie – rzekł, automatycznie składając zamówienie, kiedy zbliżył się do nich kelner. Na pytanie Leandry zaprzeczył, lekko kręcąc głową, zaprzątnięty dokładnym przyglądaniu się kuzynce. Która nieco się zmieniła od ich ostatniego spotkania. Oczywiście, powód był Avery’emu doskonale znany. I uważał go za skandal.
-Słyszałem o twoim uwięzieniu – rzekł cicho, zalewając herbatę wrzątkiem, kiedy kelner postawił przed nimi imbryk i oddalił się, widząc jego ponaglający wzrok – Czujesz się na siłach, żeby teraz starać się o staż? – spytał, od razu nawiązując do meritum. Troszczył się o nią… i o swoją reputację; rekomendacja nieodpowiedniej osoby mogłaby poważnie mu zaszkodzić.
Niebagatelny wpływ na tą specyficzną sympatię miał także fakt, iż Jill była wyjątkowo przywiązana do jego kuzyneczki a Avery nigdy nie odmawiał zachciankom córeczki. Naturalnie więc, Leandra pozostawała częstym gościem w jego dworze i Samael przywykł nawet do pogawędek z lady Malfoy, którą jeszcze we wcześniejszym okresie potrafił znosić bez konieczności zaciskania pięści i modlenia się do Salazara, by dał mu cierpliwość.
Po latach ambiwalencja przekształciła się w kruchą nić porozumienia, wzmocnioną bardziej po oddaniu Leandry w łapy Malfoyów. Samael nie przepadał za jej mężem, czego zresztą nie ukrywał (przynajmniej w poufnych rozmowach toczących się za zamkniętymi drzwiami) i dlatego w pewien sposób podjął się protekcji nad dziewczęciem. Będącym zamglonym odbiciem jego matki w czasach młodości, Avery dokładnie taką ją pamiętał: jasnowłosą, filigranową, drobną, o dźwięcznym głosie i ciepłym, pełnym miłości uśmiechu, kiedy tylko na niego spoglądała. Laidan wiele się nie zmieniła, na jej twarzy przybyło tylko kilka zmarszczek, czyniąc z niej kobietę dojrzałą i nie mniej pociągającą niż dziesięć lat temu. Leandra miała jednak jej ówczesną świeżość i energię, którą u Lai stonowało doświadczenie. Samael podejrzewał, że jego kuzyneczka za dwadzieścia lat jeszcze bardziej upodobni się do swej ciotki – chyba każda szlachcianka przechodziła podobną drogę.
Avery miał gorącą nadzieję, że jego córkę również to czeka – wciąż nie tracił wiary, że postęp medycyny pozwoli ją wyleczyć. Tymczasem chwycił Jill za rączkę – ubrana przez służkę z upiętymi włosami prezentował się nienagannie, jak przystało na dziewczynkę z wyższych sfer. Wszedł wraz z nią w szmaragdowozielone płomienie kominka, przenosząc się na Pokątną, skąd postanowił się przespacerować, korzystając z ostatnich momentów pięknej, jesiennej pogody. W Czerwonym Imbryku natychmiast dostrzegł Leandrę, zajmującą jeden z nielicznych stolików na tarasie herbaciarni. Zanim usiadł, kurtuazyjnie przywitał się z kuzynką, rezygnując z sztywnego pocałunku w dłoń – wobec niej zasady nie przybierały tak oficjalnej formy – i musnął ustami jej policzek, uśmiechając się ciepło, czując jak Jill ściska jego dłoń, jakby chciała powiedzieć tatusiu, cieszę się, że widzimy się z ciocią. Nigdy nie odzywała się poza domem.
-Leandro – skinął głową, siadając naprzeciwko niej i biorąc Julie na kolana. Mała rozpromieniła się, słysząc pochwałę, lecz nadal milczała, jedynie nieśmiałymi uśmiechami dając znać, że rozumie cokolwiek z ich rozmowy – Masz absolutną rację. Sam mówię jej to codziennie – rzekł, automatycznie składając zamówienie, kiedy zbliżył się do nich kelner. Na pytanie Leandry zaprzeczył, lekko kręcąc głową, zaprzątnięty dokładnym przyglądaniu się kuzynce. Która nieco się zmieniła od ich ostatniego spotkania. Oczywiście, powód był Avery’emu doskonale znany. I uważał go za skandal.
-Słyszałem o twoim uwięzieniu – rzekł cicho, zalewając herbatę wrzątkiem, kiedy kelner postawił przed nimi imbryk i oddalił się, widząc jego ponaglający wzrok – Czujesz się na siłach, żeby teraz starać się o staż? – spytał, od razu nawiązując do meritum. Troszczył się o nią… i o swoją reputację; rekomendacja nieodpowiedniej osoby mogłaby poważnie mu zaszkodzić.
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Siedemdziesiąt dziewięć dni, ponad tysiąc osiemset godzin i przeszło sto tysięcy minut - tyle czasu minęło, odkąd wymuszono na niej, by przedwcześnie wyzbyła się własnej młodości, dziewczęcych pragnień i dawnych aspiracji, a następnie wkroczyła w rolę zupełnie jej obcą. Rolę żony, opiekunki domowego ogniska i pani na włościach, u boku człowieka zupełnie jej nieznanego. Choć jeszcze zaledwie przed kilkoma dekadami podobne mariaże nie budziły nawet cienia kontrowersji, wydanie ledwo osiemnastoletniej panienki w ręce Malfoyów sprowokowało wiele głosów oburzenia. Które jednak zdawały się jedynie szumem na tle nieustannie składanych gratulacji.
Pozostaje jedynie mieć nadzieję, że Jullienne, tak ufnie podążająca za Samaelem, nigdy nie podzieli tego losu.
Posyła ciepły uśmiech ku tej siedzącej na kolanach ojca kruszynie, nie pesząc jej jednak dłuższą rozmową. Gdyby znajdowały się w zaciszu posiadłości należącej do najstarszego Avery'ego, z pewnością zasiadłaby z nią przy fortepianie by z niewyczerpaną cierpliwością i łagodnością nauczyć ją nowej melodii lub odrzucając na bok wszelkie formalności, na jednej z drogich sof bawiłaby się z nią porcelanowymi lalkami. Jednakże spotkania takie jak te rządzą się zupełnie innymi prawami. Dlatego więc nawet pomimo ogromnego przywiązania do tej niewielkiej istotki, po krótkiej chwili przenosi wzrok na Samaela. Zdaje sobie sprawę, że Fabian nie będzie zadowolony, gdy później tego wieczora dowie się o ich spotkaniu, wszak niechęć jej męża względem kuzyna ciężka jest do ukrycia. Nie rozumie jednak jej powodu, zwłaszcza w chwilach takich, jak ta - bo czy człowiek, który z tak ogromną czułością zajmuje się własnym dzieckiem, nie jest w głębi duszy dobrym? Naiwnie odmawia dostrzeżenia innej natury Avery'ego, być może ze względu na łączącą ich od lat nić porozumienia lub faktu, że sama nigdy nie miała nieprzyjemności paść jej ofiarą.
- To oburzające i bezzasadne nadużycie władzy - odpowiada, podświadomie prostując plecy i zaciskając drobne palce na gorącej filiżance; uchybienie jakiego dopuścili się jej względem pracownicy magicznej policji, aresztując ją w miejscu publicznym za groteskową "zbrodnię", której nawet się nie dopuściła, nie może zostać puszczone w niepamięć bez stosownego rozgłosu. Wciąż sine otarcia na jej delikatnych nadgarstkach wychylają się prowokująco spod długich rękawów eleganckiej sukienki, przykuwają zmartwione spojrzenia i domagają się zadośćuczynienia za swoją krzywdę. - Szanuję cię zbyt mocno, by udawać, że ten niefortunny incydent nie odbił się na moim zdrowiu, jednak uwierz mi, że potrzebuję jedynie kilku dni odpoczynku, którego wciąż odmawiam sobie pomagając twej matce w przygotowaniach do wernisażu, by wrócić do pełni sił - odpowiada z ujmującą szczerością, nie siląc się na puste frazesy, które miałyby odwrócić jego uwagę od jej dość mizernego wyglądu. Zwłaszcza, że ponad słabością filigranowego ciała prześwieca duma, zdecydowanie, ambicja i zapał do ciężkiej pracy. - Nie zawiodę cię, kuzynie - dodaje, wykazując się dojrzałością zupełnie nie przystającą do jej młodego wieku. Choć wciąż targają nią wątpliwości czy podjęcie się stażu w szpitalu nie stoi w sprzeczności z oczekiwaniami stawianymi w dzisiejszych czasach młodym damom, jej własne pragnienia i intencje zdają się nad wyraz jasne. Całe osiemnastoletnie życie Leandry jest alegorią walki o perfekcję - każdy cel jaki jej stawiano lub jaki stawiała sama sobie musiał zostać wykonany z nadmierną wręcz dokładnością, zachwycając wszystkich prócz jej własnych rodziców swym niewymuszonym kunsztem.
Pozostaje jedynie mieć nadzieję, że Jullienne, tak ufnie podążająca za Samaelem, nigdy nie podzieli tego losu.
Posyła ciepły uśmiech ku tej siedzącej na kolanach ojca kruszynie, nie pesząc jej jednak dłuższą rozmową. Gdyby znajdowały się w zaciszu posiadłości należącej do najstarszego Avery'ego, z pewnością zasiadłaby z nią przy fortepianie by z niewyczerpaną cierpliwością i łagodnością nauczyć ją nowej melodii lub odrzucając na bok wszelkie formalności, na jednej z drogich sof bawiłaby się z nią porcelanowymi lalkami. Jednakże spotkania takie jak te rządzą się zupełnie innymi prawami. Dlatego więc nawet pomimo ogromnego przywiązania do tej niewielkiej istotki, po krótkiej chwili przenosi wzrok na Samaela. Zdaje sobie sprawę, że Fabian nie będzie zadowolony, gdy później tego wieczora dowie się o ich spotkaniu, wszak niechęć jej męża względem kuzyna ciężka jest do ukrycia. Nie rozumie jednak jej powodu, zwłaszcza w chwilach takich, jak ta - bo czy człowiek, który z tak ogromną czułością zajmuje się własnym dzieckiem, nie jest w głębi duszy dobrym? Naiwnie odmawia dostrzeżenia innej natury Avery'ego, być może ze względu na łączącą ich od lat nić porozumienia lub faktu, że sama nigdy nie miała nieprzyjemności paść jej ofiarą.
- To oburzające i bezzasadne nadużycie władzy - odpowiada, podświadomie prostując plecy i zaciskając drobne palce na gorącej filiżance; uchybienie jakiego dopuścili się jej względem pracownicy magicznej policji, aresztując ją w miejscu publicznym za groteskową "zbrodnię", której nawet się nie dopuściła, nie może zostać puszczone w niepamięć bez stosownego rozgłosu. Wciąż sine otarcia na jej delikatnych nadgarstkach wychylają się prowokująco spod długich rękawów eleganckiej sukienki, przykuwają zmartwione spojrzenia i domagają się zadośćuczynienia za swoją krzywdę. - Szanuję cię zbyt mocno, by udawać, że ten niefortunny incydent nie odbił się na moim zdrowiu, jednak uwierz mi, że potrzebuję jedynie kilku dni odpoczynku, którego wciąż odmawiam sobie pomagając twej matce w przygotowaniach do wernisażu, by wrócić do pełni sił - odpowiada z ujmującą szczerością, nie siląc się na puste frazesy, które miałyby odwrócić jego uwagę od jej dość mizernego wyglądu. Zwłaszcza, że ponad słabością filigranowego ciała prześwieca duma, zdecydowanie, ambicja i zapał do ciężkiej pracy. - Nie zawiodę cię, kuzynie - dodaje, wykazując się dojrzałością zupełnie nie przystającą do jej młodego wieku. Choć wciąż targają nią wątpliwości czy podjęcie się stażu w szpitalu nie stoi w sprzeczności z oczekiwaniami stawianymi w dzisiejszych czasach młodym damom, jej własne pragnienia i intencje zdają się nad wyraz jasne. Całe osiemnastoletnie życie Leandry jest alegorią walki o perfekcję - każdy cel jaki jej stawiano lub jaki stawiała sama sobie musiał zostać wykonany z nadmierną wręcz dokładnością, zachwycając wszystkich prócz jej własnych rodziców swym niewymuszonym kunsztem.
Leandra Malfoy
Zawód : Marionetka
Wiek : 19
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I tried to paint you a picture
The colors were all wrong
Black and white didn't fit you
And all along
The colors were all wrong
Black and white didn't fit you
And all along
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Naturalna dbałość Avery’ego o szczegóły nie pozwalała mu przeoczyć żadnego niepokojącego syndromu. Dostrzega na twarzy kuzynki zmęczenie i cienie przecinające jej oblicze, podświadomie zastanawiając się, co takiego jest ich przyczyną. Zboczenie zawodowe sprawia, że w myślach dobiera dla niej odpowiednie eliksiry, które wzmocnią ją przed wytężonym okresem próbnym; nie wątpił, iż przyjmą ją z jego poleceniem, lecz wiedział także, ile wysiłku będzie musiała włożyć, aby utrzymać swą posadę. Pamiętał swoje pierwsze dni w Mungu, długie godziny, jakie spędzał w archiwum szpitala, nieprzespane noce nad diagnostyką nieznanych dotąd chorób i asystowanie swemu opiekunowi, wraz z wykonywaniem najbardziej nieprzyjemnych zadań. Leandra również musi przez to przejść – z tego względu mógł przychylić się do zdania jej męża, sam również nie chciałby, aby jego oblubienica kalała swe ręce pracą fizyczną – lecz skoro tego pragnęła, Avery zamierzał jej dopomóc. Mając oczywiście na uwadze niechęć Fabiana do całego przedsięwzięcia.
-Twój mąż wie o naszym spotkaniu? – spytał mimochodem, upijając nieco herbaty. Zerknął przy tym na Julie, nieco wiercącą się na jego kolanach, jakby nie potrafiła znaleźć sobie wygodnej pozycji – ciągle zapominam, że nie jesteś już taka mała – powiedział ciepło, przysuwając krzesło z sąsiedniego stolika i sadzając na nim Jill. Jej również nalał aromatycznej herbaty, z rozbawieniem obserwując, jak z nabożeństwem unosi filiżankę do ust i smakuje napar, elegancko odginając palec. Poczuł, jak rozlewa się w nim fala ciepła – jeszcze nigdy, Julienne nie zachowywała się tak normalnie. Może jednak istniała szansa?
Z zadumy wyrwał Avery’ego głos Leandry, wyłącznie potwierdzający jego najgorsze obawy. Instynktownie powędrował wzrokiem ku jej białych dłoniach - sine odbicia na nadgarstkach, gdzie twardy metal swymi zębami wbił się w nieskazitelną skórę jego kuzynki były widoczne aż nazbyt – miast prychać z oburzenia, powinien raczej bezpardonowo wparować do biura Minister Magii i domagać (a wręcz żądać) wyjaśnień oraz zadośćuczynienia. Pokalanie błękitnej krwi oraz znieważenie jej ciała, potraktowanie na równi z obrzydliwymi plebejuszami, Avery odebrał jako osobisty policzek. Leandra była zaledwie pionkiem; istota całej historii aresztowania tkwiła znacznie głębiej. Mogli tłumaczyć to pomyłką i nieudolnością śledczych, lecz Samael potrafił znakomicie czytać między wierszami. Zrozumiał aluzję do ukrócenia szlacheckich swobód – tak tłumaczył ten jawny atak na warstwy arystokratyczne – aczkolwiek po raz pierwszy od czasów niepamiętnych, działania ministerstwa wzbudziły w nim zainteresowanie. Chociażby ze względu, że ucierpiała również miernota z samego dna łańcucha pokarmowego, najwidoczniej ci kretyni zrozumieli, iż cel uświęca środki. Byli przy tym jednak tak tępi, że chyba nie zdawali sobie sprawę, z jak potężnym żywiołem zadarli. Szlachta wciąż jeszcze liczna mogła zalać ich zupełnie jak lawa i zwalczyć (tak jak należało) ogień za pomocą ognia. Czego Avery wprost nie potrafił się doczekać, chciał widzieć upadek prawowitego rządu, samemu przeprowadzić zamach stanu i… zmiany na lepsze(?)
Lecz mimo wszystkich przymiotów Leandry, Samael nie uważał jej za na tyle inteligentną, aby wdać się w polityczne dywagacje. Te wymieniał wyłącznie w gronie zaufanym lub przynajmniej męskim, gdzie każdy głos był za siebie odpowiedzialny i przyjmował wszystkie konsekwencje za każde wypowiedziane słowo. Leandra nie ukończyła nawet dziewiętnastu wiosen i pozostawała pod wpływem męża, więc Avery darował sobie wszelkie konkluzje, nie wiedząc, co zechce mu powtórzyć.
-Zatem dobrze. Jaka specjalizacja cię interesuje? – spytał treściwie, nie chcąc tracić czasu na czcze pogawędki. Załatwiali stricte biznesowe sprawy, choć w nieco przyjaźniejszej atmosferze, niż działo się to zazwyczaj.
-Twój mąż wie o naszym spotkaniu? – spytał mimochodem, upijając nieco herbaty. Zerknął przy tym na Julie, nieco wiercącą się na jego kolanach, jakby nie potrafiła znaleźć sobie wygodnej pozycji – ciągle zapominam, że nie jesteś już taka mała – powiedział ciepło, przysuwając krzesło z sąsiedniego stolika i sadzając na nim Jill. Jej również nalał aromatycznej herbaty, z rozbawieniem obserwując, jak z nabożeństwem unosi filiżankę do ust i smakuje napar, elegancko odginając palec. Poczuł, jak rozlewa się w nim fala ciepła – jeszcze nigdy, Julienne nie zachowywała się tak normalnie. Może jednak istniała szansa?
Z zadumy wyrwał Avery’ego głos Leandry, wyłącznie potwierdzający jego najgorsze obawy. Instynktownie powędrował wzrokiem ku jej białych dłoniach - sine odbicia na nadgarstkach, gdzie twardy metal swymi zębami wbił się w nieskazitelną skórę jego kuzynki były widoczne aż nazbyt – miast prychać z oburzenia, powinien raczej bezpardonowo wparować do biura Minister Magii i domagać (a wręcz żądać) wyjaśnień oraz zadośćuczynienia. Pokalanie błękitnej krwi oraz znieważenie jej ciała, potraktowanie na równi z obrzydliwymi plebejuszami, Avery odebrał jako osobisty policzek. Leandra była zaledwie pionkiem; istota całej historii aresztowania tkwiła znacznie głębiej. Mogli tłumaczyć to pomyłką i nieudolnością śledczych, lecz Samael potrafił znakomicie czytać między wierszami. Zrozumiał aluzję do ukrócenia szlacheckich swobód – tak tłumaczył ten jawny atak na warstwy arystokratyczne – aczkolwiek po raz pierwszy od czasów niepamiętnych, działania ministerstwa wzbudziły w nim zainteresowanie. Chociażby ze względu, że ucierpiała również miernota z samego dna łańcucha pokarmowego, najwidoczniej ci kretyni zrozumieli, iż cel uświęca środki. Byli przy tym jednak tak tępi, że chyba nie zdawali sobie sprawę, z jak potężnym żywiołem zadarli. Szlachta wciąż jeszcze liczna mogła zalać ich zupełnie jak lawa i zwalczyć (tak jak należało) ogień za pomocą ognia. Czego Avery wprost nie potrafił się doczekać, chciał widzieć upadek prawowitego rządu, samemu przeprowadzić zamach stanu i… zmiany na lepsze(?)
Lecz mimo wszystkich przymiotów Leandry, Samael nie uważał jej za na tyle inteligentną, aby wdać się w polityczne dywagacje. Te wymieniał wyłącznie w gronie zaufanym lub przynajmniej męskim, gdzie każdy głos był za siebie odpowiedzialny i przyjmował wszystkie konsekwencje za każde wypowiedziane słowo. Leandra nie ukończyła nawet dziewiętnastu wiosen i pozostawała pod wpływem męża, więc Avery darował sobie wszelkie konkluzje, nie wiedząc, co zechce mu powtórzyć.
-Zatem dobrze. Jaka specjalizacja cię interesuje? – spytał treściwie, nie chcąc tracić czasu na czcze pogawędki. Załatwiali stricte biznesowe sprawy, choć w nieco przyjaźniejszej atmosferze, niż działo się to zazwyczaj.
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Taras
Szybka odpowiedź