Taras
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Taras
Jest za gorąco, żeby siedzieć w środku i masz ochotę wyjść na zewnątrz? Oczywiście! Sprzedawca wyprowadza cię na taras zadaszony plątaniną zielonych, okwieconych bluszczy, wskazuje ci gustowne krzesło i prosi o chwilę cierpliwości. Zapach herbaty i słodkich deserów czuć nawet tutaj. Wycisz się i posłuchaj śpiewu ptaków. Możesz również zamówić mrożoną herbatę z kostkami lodu i plasterkiem cytryny. Lub tego, na co tylko masz ochotę.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 19:33, w całości zmieniany 1 raz
Niech nie zwiedzie go ani porcelanowo biała skóra, ani pozbawione zdrowych rumieńców policzki. Niech nie pozwolą na złudne wrażenie, że te filigranowe barki nie udźwigną ciężaru czekającego na nią w momencie przekroczenia progu szpitala. Choć każdy eliksir wzmacniający, pozwalający pracować jej ponad siły, okaże się pomocą wręcz nieocenioną i bez nich sprosta postawionym przed nią oczekiwaniom. Nie zawiedzie swojego nazwiska, ani nazwiska męża, które winno być jej bliższym. Fabian. Samael nawet nie podejrzewa w jak daleko znajduje się od prawdy sądząc, że jest nieprzychylny jej pracy. Ze zabroniłby jej kalania drobnych dłoni pracą. Gdyby nie jego zgoda, zapewne nie odważyłaby się na podjęcie żadnych kroków, zostając przy nader satysfakcjonującej pracy w galerii Laidan, pozostawiając magię leczniczą jedynie w sferze pasji.
- Dowie się, gdy wróci do domu - odpowiada nieco zmieszana, nie do końca pewna słuszności swojej decyzji, a jednak poniekąd z niej zadowolona. Choć ich relacje znacznie się ociepliły w przeciągu ostatnich tygodni, nie chce prosić go o zgodę na wyjście z domu, gdy powoli uczy się sztuki decydowania o samej sobie. Skoro Fabian pragnie, by żona była jego partnerką, a nie podwładną, musi liczyć się z tym, że czasem jej wybory nie przypadną mu do gustu. Zwłaszcza te obejmujące jej drogiego kuzyna Samaela. - Wie jednak o mojej aplikacji na staż, gorliwie mnie w tym wspiera. Chce abym się rozwijała, podążała za swoimi pragnieniami. Jestem więc pewna, że zrozumie - dodaje po krótkiej chwili, unosząc do bladych ust porcelanową filiżankę, aby upić z niej niewielki łyk aromatycznego naparu. Z rozczuleniem obserwuje, jak podobnej czynności oddaje się maleńka Julie i aż nie potrafi powstrzymać ciepłego uśmiechu, malującego się na jej wargach. - Podają tu przepyszne ciasto czekoladowe z sosem z gorących malin, jestem pewna, że smakowałoby wybornie z tą herbatą. Może masz ochotę? - pyta łagodnie, doskonale pamiętając co lubiła najbardziej jako mała dziewczynka. Jest pewna, że jej kuzyn nie będzie miał nic przeciwko temu, nawet jeśli jego pociecha nie jadła jeszcze kolacji. W końcu, czy tak słodkiemu dziecku można odmówić czegokolwiek?
Z goryczą przypomina sobie samą siebie, gdy podobnie jak mała Jill była jeszcze małą dziewczynką, perełką rodu Averych. Ujmowała nie tylko nienagannymi manierami, ale również serdecznością i dobrodusznością. A jednak jej ojciec nigdy nie patrzył na nią z tak wielkim uwielbieniem, jak Samael na Julie. Nigdy nie doczekała się z jego strony jednego czułego gestu, choć przez całe życie nie zabiegała o nic innego. Nawet po niedawnym aresztowaniach nie zjawił się w progach rezydencji Malfoyów, by upewnić się, że jego córka nie odniosła w wyniku aresztowania żadnych obrażeń, polegając li i wyłącznie na sprawozdaniu Perseusa. To jednak nie czas na dawne wyrzuty, nawet jeśli patrząc na córeczkę swego kuzyna odczuwa cień zazdrości.
- Magipsychiatria lub urazy pozaklęciowe - odpowiada treściwie, nie usiłując zanudzać go wyjaśnieniami, dlaczego jej wybór padł akurat na te dwie specjalizacje. Nie jest pewna, czy lord Avery zainteresowany jest jej zwierzeniami - jeśli tak, zapewne zapyta, jeśli nie - unikną dyskomfortu spowodowanego jej nadmierną paplaniną.
- Dowie się, gdy wróci do domu - odpowiada nieco zmieszana, nie do końca pewna słuszności swojej decyzji, a jednak poniekąd z niej zadowolona. Choć ich relacje znacznie się ociepliły w przeciągu ostatnich tygodni, nie chce prosić go o zgodę na wyjście z domu, gdy powoli uczy się sztuki decydowania o samej sobie. Skoro Fabian pragnie, by żona była jego partnerką, a nie podwładną, musi liczyć się z tym, że czasem jej wybory nie przypadną mu do gustu. Zwłaszcza te obejmujące jej drogiego kuzyna Samaela. - Wie jednak o mojej aplikacji na staż, gorliwie mnie w tym wspiera. Chce abym się rozwijała, podążała za swoimi pragnieniami. Jestem więc pewna, że zrozumie - dodaje po krótkiej chwili, unosząc do bladych ust porcelanową filiżankę, aby upić z niej niewielki łyk aromatycznego naparu. Z rozczuleniem obserwuje, jak podobnej czynności oddaje się maleńka Julie i aż nie potrafi powstrzymać ciepłego uśmiechu, malującego się na jej wargach. - Podają tu przepyszne ciasto czekoladowe z sosem z gorących malin, jestem pewna, że smakowałoby wybornie z tą herbatą. Może masz ochotę? - pyta łagodnie, doskonale pamiętając co lubiła najbardziej jako mała dziewczynka. Jest pewna, że jej kuzyn nie będzie miał nic przeciwko temu, nawet jeśli jego pociecha nie jadła jeszcze kolacji. W końcu, czy tak słodkiemu dziecku można odmówić czegokolwiek?
Z goryczą przypomina sobie samą siebie, gdy podobnie jak mała Jill była jeszcze małą dziewczynką, perełką rodu Averych. Ujmowała nie tylko nienagannymi manierami, ale również serdecznością i dobrodusznością. A jednak jej ojciec nigdy nie patrzył na nią z tak wielkim uwielbieniem, jak Samael na Julie. Nigdy nie doczekała się z jego strony jednego czułego gestu, choć przez całe życie nie zabiegała o nic innego. Nawet po niedawnym aresztowaniach nie zjawił się w progach rezydencji Malfoyów, by upewnić się, że jego córka nie odniosła w wyniku aresztowania żadnych obrażeń, polegając li i wyłącznie na sprawozdaniu Perseusa. To jednak nie czas na dawne wyrzuty, nawet jeśli patrząc na córeczkę swego kuzyna odczuwa cień zazdrości.
- Magipsychiatria lub urazy pozaklęciowe - odpowiada treściwie, nie usiłując zanudzać go wyjaśnieniami, dlaczego jej wybór padł akurat na te dwie specjalizacje. Nie jest pewna, czy lord Avery zainteresowany jest jej zwierzeniami - jeśli tak, zapewne zapyta, jeśli nie - unikną dyskomfortu spowodowanego jej nadmierną paplaniną.
Leandra Malfoy
Zawód : Marionetka
Wiek : 19
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I tried to paint you a picture
The colors were all wrong
Black and white didn't fit you
And all along
The colors were all wrong
Black and white didn't fit you
And all along
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Cenił sobie niezależność i nie potrafił znieść nawet myśli o tym, że w jakikolwiek sposób mógłby czuć się od kogoś uzależniony. Nic nie irytowało Avery’ego bardziej od kontroli, narzucania swych poglądów i domagania się wykonywania rozkazów. Mierziło go to w pracy w Mungu, ponieważ nadal pozostawał tam jednym z najmłodszych lekarzy (biednej Isoldy Bulstrode z wiedzą mniej niż podstawową nigdy nie uzna za równą sobie) i musiał podporządkowywać się chociażby i woli ordynatora. Na szczęście w skorumpowanym szpitalu noszenie nazwiska Avery nadal wiązało się z respektem, więc Samael i tak poczynał sobie śmielej niż teoretycznie powinien. Leandra zaś tkwiła w potrzasku krępującym ją ze wszystkich stron. Jej płciowość automatycznie skreślała rozwój, pomijając fakt ilorazu inteligencji stanowczo mniejszej niż u większości mężczyzn. Jednakowoż, Avery uważał swą kuzyneczkę za dość zdolną i bystrą (wdała się w jego matkę), stąd postanowił nie tylko dać jej szansę, ale i przynajmniej poluzować jej kajdany nałożone przez małżeństwo z ciężkomyślącym Fabianem. Stąd też uśmiechnął się nieznacznie, kiedy Leandra przyznała się przed nim, że Malfoy nie ma pojęcia o ich spotkaniu; ciekawe, czy obawiał się o cześć swojej żony, nie będąc przekonanym o własnej męskości czy po prostu cierpiał na paranoję i Leandra wolała oszczędzić sobie długich i ciężkich batalii. Poniekąd jej współczuł, życie przy ograniczonym partnerze i presja, by słuchać się każdego jego słowa zapewne kosztowała nie ją mnóstwo nerwów – stąd też Samael nie potrafił pozbyć się wrażenia tak zadziwiającego podobieństwa do Laidan, która przecież również egzystowała (i to od trzech dekad) z niedorozwiniętym mężem.
-Jeśli tylko jest na tyle inteligentny, by przełamać swoje uprzedzenia względem mojej skromnej osoby, zapewne zrozumie – przyznał uprzejmie, choć oczywiście miał co do tego ogromne wątpliwości. Nie zaprzątał sobie jednak głowy Fabianem zbyt długo, gdyż ten obchodził go tyle, ile najmarniejszy mugol – lubił jego brata, definitywnie musiał urodzić się z defektem – i od razu podchwycił propozycję Leandry, zamawiając tak chwalone przez nią ciasteczka. Jill patrzyła z zachwytem na ciocię i z wdzięcznością na niego, co wzbudziło w Samaelu kolejny ludzki odruch (w stosunku do córki był innym… był człowiekiem). Pocałował małą w czoło i podsunął jej ciasteczko, jakby zachęcając, by je posmakowała.
-Są pyszne – stwierdził po jednym gryzie (choć nie przepadał za słodyczami) i mrugnął porozumiewawczo do Jill, ścierając z jej podbródka cieknący malinowy sos – jeśli pobrudzisz sukienkę, to ciocia będzie musiała kupić ci nową – zażartował, patrząc na Leandrę z lekko uniesioną brwią, jakby to była jej wina i musiała za to ciężko pokutować.
-Zamierzasz iść w moje ślady? – spytał, mile połechtany tak doskonałym wyborem swej kuzynki. Dwie najciekawsze a zarazem najtrudniejsze specjalizacje; dziewczyna bez dwóch zdań miała ambicje… pozostawała jedynie kwestia silnej woli, aby sprostać wymaganiom, jakie nakładano na stażystów. Poradzi sobie, a jeśli nie… Może jego słowo wystarczy, aby pozwolić Leandrze spełniać się dalej.
-Jeśli tylko jest na tyle inteligentny, by przełamać swoje uprzedzenia względem mojej skromnej osoby, zapewne zrozumie – przyznał uprzejmie, choć oczywiście miał co do tego ogromne wątpliwości. Nie zaprzątał sobie jednak głowy Fabianem zbyt długo, gdyż ten obchodził go tyle, ile najmarniejszy mugol – lubił jego brata, definitywnie musiał urodzić się z defektem – i od razu podchwycił propozycję Leandry, zamawiając tak chwalone przez nią ciasteczka. Jill patrzyła z zachwytem na ciocię i z wdzięcznością na niego, co wzbudziło w Samaelu kolejny ludzki odruch (w stosunku do córki był innym… był człowiekiem). Pocałował małą w czoło i podsunął jej ciasteczko, jakby zachęcając, by je posmakowała.
-Są pyszne – stwierdził po jednym gryzie (choć nie przepadał za słodyczami) i mrugnął porozumiewawczo do Jill, ścierając z jej podbródka cieknący malinowy sos – jeśli pobrudzisz sukienkę, to ciocia będzie musiała kupić ci nową – zażartował, patrząc na Leandrę z lekko uniesioną brwią, jakby to była jej wina i musiała za to ciężko pokutować.
-Zamierzasz iść w moje ślady? – spytał, mile połechtany tak doskonałym wyborem swej kuzynki. Dwie najciekawsze a zarazem najtrudniejsze specjalizacje; dziewczyna bez dwóch zdań miała ambicje… pozostawała jedynie kwestia silnej woli, aby sprostać wymaganiom, jakie nakładano na stażystów. Poradzi sobie, a jeśli nie… Może jego słowo wystarczy, aby pozwolić Leandrze spełniać się dalej.
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Niezależność to jedno z tych pojęć, które zdają się figurować jedynie na pożółkłych kartach encyklopedii, nie mając żadnego odzwierciedlenia w rzeczywistości. To jedynie senna ułuda. Idea, którą przekazuje się z pokolenia na pokolenie w niemej nadziei na to, iż komuś wreszcie uda się ją odnaleźć. Dłonie spętane ma złotymi łańcuchami, każdy krok śledzą tysiące postronnych, a słowa wypowiadane przez wąskie usta kontroluje twarda ręka guwernantek i surowe spojrzenie ojca. Niezależność to kłamstwo, w które nawet nie próbuje wierzyć. Układa życie wedle tego, co jej znane, nie narazi na szwank swej nienagannej reputacji ani dobrego nazwiska rodziny, by zachłysnąć się wolnością, cuchnącą odorem biedy. Nawet niewola, perfumowana kwiatem pomarańczy zdaje się bardziej znośna. A jednak choć łańcuchy zaciskają się coraz mocniej, nadgarstki zdają się coraz drobniejsze - tak drobne, że przez moment może wierzyć, iż jeśli pociągnie dostatecznie mocno, uda jej się wyswobodzić. Małżeństwo. Być może to za sprawą wciąż silnej dziewczęcej naiwności, nakazującej wierzyć, że w tym skorumpowanym świecie istnieją jeszcze szczątki uczuć wyższych, a być może przez idealną grę aktorską ciotki i wuja, wpatrzonych w siebie z uwielbieniem za każdym razem gdy ramię w ramię pojawiali się na oczach tłumu, małżeństwo wujostwa uważa za idealne, usilnie dążąc do tego, by z biegiem czasu pomiędzy nią i Fabianem pojawi się więź równie silna. Z niekrytym podziwem wpatruje się w Laidan - elegancką, wyniosłą i w pełni świadomą swych przymiotów, stawiając ją na matczynym piedestale. Choć nie przyzna się do tego, w ciągu ostatnich miesięcy stała się jej osobą o wiele bliższą, niż rodzona matka, od lat zapatrzona w samą siebie.
- W takim razie nie powinniśmy się martwić - jak na oddaną żonę przystało, staje w obronie swego małżonka, nie wdając się w dalszą, dość ryzykowną dyskusję. To nie jej bitwa, nie powinna mieszać się tam, gdzie jej zdanie jest zupełnie zbędne. Jeśli pragną się nienawidzić, trudno. Świata nie da się naprawić.
- Niczym się nie przejmuj, z radością zabiorę cię na zakupy. Tatusiowie są wspaniali, ale nie mają bladego pojęcia, jak powinny ubierać się małe księżniczki - w odpowiedzi pozwala sobie na uprzejmy żart, z rozczuleniem obserwując, jak maleńka Jill zajmuje się czekoladowym ciastkiem zamiast niepokoić się nieznanym jej otoczeniem. Nie mniej jednak, gdyby Samael tylko o to poprosił, bez chwili zastanowienia zabrałaby tą uroczą dziewczynkę na zakupy. Nawet, jeśli niedługo nie będzie to już potrzebne, gdyż rolę jej matki obejmie nowa żona lorda Avery.
- Chciałabym - przytakuje, a na jej bladych policzkach pojawiają się karminowe rumieńce. - Od lat fascynuje mnie magia umysłu, psychika ludzka kryje w sobie wiele niezbadanych zakamarków - wyjaśnia, unosząc do bladych ust filiżankę z herbatą. - Nie bez znaczenia jest też fakt, iż ta specjalizacja znacznie ogranicza kontakt uzdrowiciela z pacjentem. Nie chciałabym, byś pomyślał, że pozostaję głucha na argumenty twej szanownej matki. Niebywale cenię sobie jej zdanie i jestem świadoma ciążących na mnie powinności, przez co wolałabym nie nadużywać danej mi swobody i nie narażać się na konieczność nagięcia własnego dystansu przestrzennego na rzecz niektórych czarodziejów - nie wdaje się jednak w zupełnie zbędny w tej sytuacji dyskurs na temat tego, których czarodziejów winno się uważać za niegodnych przebywania w jej szanownym towarzystwie. Nie ma jednak wątpliwości, iż kuzyn rozumie poglądy skrywające się za tym oględnym stwierdzeniem, wychowano ich wszakże w podobnej wierze i na ugruntowanej tymi samymi fundamentami filozofii.
- W takim razie nie powinniśmy się martwić - jak na oddaną żonę przystało, staje w obronie swego małżonka, nie wdając się w dalszą, dość ryzykowną dyskusję. To nie jej bitwa, nie powinna mieszać się tam, gdzie jej zdanie jest zupełnie zbędne. Jeśli pragną się nienawidzić, trudno. Świata nie da się naprawić.
- Niczym się nie przejmuj, z radością zabiorę cię na zakupy. Tatusiowie są wspaniali, ale nie mają bladego pojęcia, jak powinny ubierać się małe księżniczki - w odpowiedzi pozwala sobie na uprzejmy żart, z rozczuleniem obserwując, jak maleńka Jill zajmuje się czekoladowym ciastkiem zamiast niepokoić się nieznanym jej otoczeniem. Nie mniej jednak, gdyby Samael tylko o to poprosił, bez chwili zastanowienia zabrałaby tą uroczą dziewczynkę na zakupy. Nawet, jeśli niedługo nie będzie to już potrzebne, gdyż rolę jej matki obejmie nowa żona lorda Avery.
- Chciałabym - przytakuje, a na jej bladych policzkach pojawiają się karminowe rumieńce. - Od lat fascynuje mnie magia umysłu, psychika ludzka kryje w sobie wiele niezbadanych zakamarków - wyjaśnia, unosząc do bladych ust filiżankę z herbatą. - Nie bez znaczenia jest też fakt, iż ta specjalizacja znacznie ogranicza kontakt uzdrowiciela z pacjentem. Nie chciałabym, byś pomyślał, że pozostaję głucha na argumenty twej szanownej matki. Niebywale cenię sobie jej zdanie i jestem świadoma ciążących na mnie powinności, przez co wolałabym nie nadużywać danej mi swobody i nie narażać się na konieczność nagięcia własnego dystansu przestrzennego na rzecz niektórych czarodziejów - nie wdaje się jednak w zupełnie zbędny w tej sytuacji dyskurs na temat tego, których czarodziejów winno się uważać za niegodnych przebywania w jej szanownym towarzystwie. Nie ma jednak wątpliwości, iż kuzyn rozumie poglądy skrywające się za tym oględnym stwierdzeniem, wychowano ich wszakże w podobnej wierze i na ugruntowanej tymi samymi fundamentami filozofii.
Leandra Malfoy
Zawód : Marionetka
Wiek : 19
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I tried to paint you a picture
The colors were all wrong
Black and white didn't fit you
And all along
The colors were all wrong
Black and white didn't fit you
And all along
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Na całe szczęście urodził się w pełni władz umysłowych i nie cierpiał na żadne upośledzenie (był stuprocentowym mężczyzną), dzięki czemu zostały mu oszczędzone trudy życia. Avery wielokrotnie zastanawiał się nad tym, jak kobiety radzą sobie w egzystowaniu niemalże jako rośliny u boku swych partnerów. Samael również traktował niewiasty bardzo przedmiotowo i nie wahałby się nazwać ich (poniekąd) żywicielami dla spragnionych samców, potrzebujących ich płciowości dla zaspokojenia swych naturalnych żądz. Świadom, że symbioza i jakieś (niewymierne) korzyści dla kobiet bywały udziałem nielicznych, skłonnych całkowicie podporządkować się świętej woli męża, miał (nie)wielki szacunek dla tych dam, które pomimo nakładanych na nie jarzm pozostawały samodzielne. Oczywiście, jeśli nie tyczyło się tu buntom przeciw jego świętej osobie. Leandra albo rzeczywiście była inteligenta albo wiedziała, w jaki sposób porozumieć się z Samaelem. Bynajmniej, Avery nie tańczył, jak mu zagrała, lecz dobrowolnie i niemalże łaskawie, skłaniał się ku prośbom swej ulubionej kuzyneczki. Nawet on żywił bowiem pewne słabości, starannie ukrywane przed światem i właśnie ta blondyneczka, tak niesamowicie podobna do jego matki, mogła szczycić się tym mianem. Może i nie była jego oczkiem w głowie i nie darzył miłością ani nawet sympatią ani jej brata, ani męża, lecz sama Lea nosiła w sobie pewien potencjał. Dotąd nieodkryty; wciąż pozostawała pod szklanym kloszem ciężkiej, samczej ręki, z ojcowskiej opieki przechodząc bezpośrednio pod pieczę Malfoya… I mimo że Avery nie był entuzjastą kobiet, spełniających się zawodowo (w płodzeniu dzieci nie można zrobić kariery) to chętnie wyciągał do kuzynki pomocną dłoń.
-Jeśli tylko będziesz z nim szczera – zauważył, unosząc lekko brew. Gdyby sytuacja była odwrotna i gdyby to on miał dowiedzieć się o takiej niesubordynacji ze strony swojej żony, zapewne Lea przez kilka dni nie przypominałaby człowieka a maszkarona z sinymi śladami po fizycznej karze. Sytuacja jednak nie dotyczyła Sama, więc nie tylko nie potępiał kuzynki, ale nawet dyskretnie ją zachęcał. I on musi coś mieć z tego bezinteresownego zaangażowania.
Na przykład podrzucenie do niej dziecka na kilka godzin? Pokręcił głową z dezaprobatą, bo przecież kochał Jill ponad wszystko i z radością spełniał każdą jej zachciankę. Nawet, jeśli tyczyło się to wielogodzinnego chodzenia po zakładach krawieckich i kompletowaniu okazałej garderoby.
-Słyszysz, Jill? Ciocia sugeruje, że tatuś ma zły gust – prychnął, udając oburzenie – a jak sądzisz, kto jej doradza przy wyborze sukienek? – spytał, wydymając usta i krzyżując ręce na piersi, jakby oskarżał Leandrę o obrazę majestatu. Szybko jednak spoważniał, wyjątkowo uważnie słuchając jej argumentów. Konkretnych, twardych, rzeczowych, niemożliwych do zakwestionowania. Zlekceważył barwiące policzki dziewczyny rumieńce – choć w normalnych okolicznościach, zapewne nie powstrzymałby się od komentarza – i kiwnął głową, zgadzając się ze wszystkim. Począwszy od tego, że to on był dla Leandry autorytetem (sprytna dziewczyna), po wymienienie jego matki jako mentorki, skończywszy na subtelnym podkreśleniu hołoty, którą w Mungu też obdarowywano opieką. Niesłusznie, zdaniem Avery’ego, lecz nie nadeszły jeszcze złote dni wolności, kiedy mógłby wyrzucić szlamę na ulicę, by zdechła w swoim naturalnym środowisku.
-Mówisz słusznie – rzekł – porozmawiam z ordynatorem. Oczekuj mojej sowy – powiedział, posyłając jej lekki uśmiech i gestem zwycięzcy porywając ze stolika ostatnie ciastko.
-Jeśli tylko będziesz z nim szczera – zauważył, unosząc lekko brew. Gdyby sytuacja była odwrotna i gdyby to on miał dowiedzieć się o takiej niesubordynacji ze strony swojej żony, zapewne Lea przez kilka dni nie przypominałaby człowieka a maszkarona z sinymi śladami po fizycznej karze. Sytuacja jednak nie dotyczyła Sama, więc nie tylko nie potępiał kuzynki, ale nawet dyskretnie ją zachęcał. I on musi coś mieć z tego bezinteresownego zaangażowania.
Na przykład podrzucenie do niej dziecka na kilka godzin? Pokręcił głową z dezaprobatą, bo przecież kochał Jill ponad wszystko i z radością spełniał każdą jej zachciankę. Nawet, jeśli tyczyło się to wielogodzinnego chodzenia po zakładach krawieckich i kompletowaniu okazałej garderoby.
-Słyszysz, Jill? Ciocia sugeruje, że tatuś ma zły gust – prychnął, udając oburzenie – a jak sądzisz, kto jej doradza przy wyborze sukienek? – spytał, wydymając usta i krzyżując ręce na piersi, jakby oskarżał Leandrę o obrazę majestatu. Szybko jednak spoważniał, wyjątkowo uważnie słuchając jej argumentów. Konkretnych, twardych, rzeczowych, niemożliwych do zakwestionowania. Zlekceważył barwiące policzki dziewczyny rumieńce – choć w normalnych okolicznościach, zapewne nie powstrzymałby się od komentarza – i kiwnął głową, zgadzając się ze wszystkim. Począwszy od tego, że to on był dla Leandry autorytetem (sprytna dziewczyna), po wymienienie jego matki jako mentorki, skończywszy na subtelnym podkreśleniu hołoty, którą w Mungu też obdarowywano opieką. Niesłusznie, zdaniem Avery’ego, lecz nie nadeszły jeszcze złote dni wolności, kiedy mógłby wyrzucić szlamę na ulicę, by zdechła w swoim naturalnym środowisku.
-Mówisz słusznie – rzekł – porozmawiam z ordynatorem. Oczekuj mojej sowy – powiedział, posyłając jej lekki uśmiech i gestem zwycięzcy porywając ze stolika ostatnie ciastko.
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Odegrać rolę życia, jako marionetka za której sznurki pociąga nieustannie ktoś inny, nie będąc w stanie zadecydować o jednym swym kroku. Czyż nie brzmi to jak spełnienie najskrytszych marzeń? Wpierw pod ciężką dłonią wszechwiedzącego ojca, w wiecznym lekceważeniu i błysku potencjału, który uchwycił jedynie dla siebie. Wątła, blada i chorowita, a jednocześnie władająca niezwykłą siłą umysłu, mocą i zdolnościami, które ukrył przed światem i począł wykorzystywać do własnych celów. Niewielka, tajna broń, gotowa niepostrzeżenie spełnić każde jego polecenie. Gdy więc tylko wyczuł, że zaczyna wymykać się spod jego zręcznych palców, pozwalać by dziewczęce uczucia przykryły jasność osądu, natychmiast ukraca potencjalne nieposłuszeństwo, przekazując ją w ręcę zupełnie obojętne. Ręce, za którymi goni każdego dnia, starając się by wreszcie okazały się jej przyjazne. By popychać, przygarnęły do siebie i czule pogładziły po policzku. To nic, że choć od miesięcy jest panią na włościach, wciąż czuje oddech ojca na karku. To nic, że ufne serce wciąż nie zabliźniło się po zadanych mu ranach. To nic, bowiem jedynie patrząc w przyszłość, może nieco poluzować własne więzy.
- Taka przecież rola żony - odpowiada łagodnie, przypominając w tym momencie ucieleśnienie wszelkich znanych na tym świecie niewinności, gdy w całkiem naturalnym geście opuszcza głowę. Święcie wierzy, że jej zachowanie nie nosi na sobie piętna niesubordynacji czy nieposłuszeństwa, zwłaszcza iż Fabian zwykle daje jej wolną rękę w podejmowaniu decyzji - czy to ufając w słuszność ich osądu, czy też będąc zbyt pochłoniętym pracą, by skrupulentnie analizować każe posunięcie swej młodziutkiej małżonki.
Choć jej skóra wciąż przypomina kruchą porcelanę, sugerując iż ciężko jej pogodzić się z nową rolą, w którą wepchnięto ją siłą, już dawno przestała wylewać łzy nad swym niespodziewanym zamążpójściem, zamiast tego usiłując dopasować ów związek do wlasnych potrzeb. Nie mniej jednak, nieocenione wsparcie kuzyna bez wątpienia przyczyniło się do poprawy sytuacji.
- Hm, stawiałabym na babcię lub guwernantkę. Mam rację? - udaje zamyślenie, a jednak długo nie potrafi powstrzymać uśmiechu, rozciągającego się na bladych ustach. Nie ulega wątpliwości, że Samael swej małej księżniczce przychyliłby nieba, gdyby tylko o to poprosiła. Okazałaby się zupełnie nieroztropna, gdyby choć jedno ze słów wypadających z jej ust nosiło na sobie znamiona prawda. A choć naiwność zdaje się jej nieodłączną przyjaciółką, nierozsądku unika niczym ognia.
Kąciki wąskich ust unoszą się do góry, gdy zgadza się wstawić w jej imieniu u ordynatora; zapewne gdyby znajdowali się teraz w miejscu bardziej ustronnym, pokusiłaby się nawet o otwarty gest, z radością całując jego policzek, jednakowoż skutecznie wpojone za dzieciństwa zasady etykiety, unieruchomiły ją w miejscu i powstrzymały przed swoistą wylewnością, która nie przystoi damie wśród publiki.
- Dziękuję... jak mogę ci się odwdzięczyć, mój drogi Samuelu? - pyta ciepło, przyglądając mu się spod długich rzęs i nawet nie zdając sobie sprawy, jak ryzykowne może okazać się bycie dłużniczką samego bazyliszka.
- Taka przecież rola żony - odpowiada łagodnie, przypominając w tym momencie ucieleśnienie wszelkich znanych na tym świecie niewinności, gdy w całkiem naturalnym geście opuszcza głowę. Święcie wierzy, że jej zachowanie nie nosi na sobie piętna niesubordynacji czy nieposłuszeństwa, zwłaszcza iż Fabian zwykle daje jej wolną rękę w podejmowaniu decyzji - czy to ufając w słuszność ich osądu, czy też będąc zbyt pochłoniętym pracą, by skrupulentnie analizować każe posunięcie swej młodziutkiej małżonki.
Choć jej skóra wciąż przypomina kruchą porcelanę, sugerując iż ciężko jej pogodzić się z nową rolą, w którą wepchnięto ją siłą, już dawno przestała wylewać łzy nad swym niespodziewanym zamążpójściem, zamiast tego usiłując dopasować ów związek do wlasnych potrzeb. Nie mniej jednak, nieocenione wsparcie kuzyna bez wątpienia przyczyniło się do poprawy sytuacji.
- Hm, stawiałabym na babcię lub guwernantkę. Mam rację? - udaje zamyślenie, a jednak długo nie potrafi powstrzymać uśmiechu, rozciągającego się na bladych ustach. Nie ulega wątpliwości, że Samael swej małej księżniczce przychyliłby nieba, gdyby tylko o to poprosiła. Okazałaby się zupełnie nieroztropna, gdyby choć jedno ze słów wypadających z jej ust nosiło na sobie znamiona prawda. A choć naiwność zdaje się jej nieodłączną przyjaciółką, nierozsądku unika niczym ognia.
Kąciki wąskich ust unoszą się do góry, gdy zgadza się wstawić w jej imieniu u ordynatora; zapewne gdyby znajdowali się teraz w miejscu bardziej ustronnym, pokusiłaby się nawet o otwarty gest, z radością całując jego policzek, jednakowoż skutecznie wpojone za dzieciństwa zasady etykiety, unieruchomiły ją w miejscu i powstrzymały przed swoistą wylewnością, która nie przystoi damie wśród publiki.
- Dziękuję... jak mogę ci się odwdzięczyć, mój drogi Samuelu? - pyta ciepło, przyglądając mu się spod długich rzęs i nawet nie zdając sobie sprawy, jak ryzykowne może okazać się bycie dłużniczką samego bazyliszka.
Leandra Malfoy
Zawód : Marionetka
Wiek : 19
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I tried to paint you a picture
The colors were all wrong
Black and white didn't fit you
And all along
The colors were all wrong
Black and white didn't fit you
And all along
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Mógł dyskutować z nią całkiem swobodnie, dostrzegając w jej młodych, świeżych rysach cień własnej matki, nakładający się na jej oblicze niemal idealną kalką. Wraz z tym uderzającym podobieństwem i urodą, Samaela uderzał w jego młodziutkiej kuzynce zadziwiający pragmatyzm. Musiała odebrać (jak każda panienka z dobrego domu) doskonałe wychowanie, by konwersować z nim równie kurtuazyjnie, acz bez niepotrzebnej dozy sztywności (cechującej większość kontaktów) i by pod warstwą pokory - dość grubą, by zdefiniować ją jako kobietę modelową a jednocześnie dość cienką, by przebijała się zza niej nutka ambicji. Był niejako dumny z Leandry, ponieważ j ą mógł (a nawet chciał?) traktować jak siostrę. Do Allison nie zamierzał się przyznawać, a kuzyneczka wydawała się więcej niż pojętna. Znakomicie wpasowywała się między szlacheckie standardy - nie przypominała arystokratycznych idiotek, za głupich, by własnoręcznie się odziać, ale też nie proklamowała obrazoburczych feministycznych poglądów. Wpływ matki Avery'ego odbił się na niej jak najkorzystniej, więc Samael uśmiechał się lekko, z zaciekawieniem obserwując każdą jej reakcję. Naturalne pochylenie głowy mile połechtało jego męskie ego - znowu miała rację, a Avery choć nie cierpiał Fabiana, mógłby pozazdrościć mu żony, dokładnie znającej stawiane sobie wymagania i... spełniającej je co do joty.
-To prawda - przytaknął, sącząc powoli herbatę - ale również i męża - dodał, ot tak, dla własnego kaprysu, bo nie sądził, by jego samego tyczył się podobny obowiązek. Malfoy jednak powinien liczyć się z Leandrą. Przynajmniej dopóki on miał nad nią pieczę; wątpił, by mogła liczyć na Perseusa, zajętego swoim haremem, który zapewne osiągał liczebność nałożnic króla Salomona.
W Mungu mógłby mieć na nią oko - na pewno będzie na nią baczył, by nie spoufalała się z zarazkami i bękarcimi pomiotami mugolaków. Dokładał sobie pracy i dobrowolnie przyjmował kolejne brzemię, aczkolwiek robił to przecież dla niej. A rodzina jest najważniejsza.
-Babcia również. Jill ją uwielbia, jak każdy - uzupełnił oczywistą treść, nawet się nie zająknąwszy, kiedy wspominał Laidan. Przyzwyczaił się już do tego po dziewięciu latach ciągłego udawania - sam przecież również przechodził podobne doświadczenie i do dziś musiał mienić Reagana ojcem. Każdorazowo poskramiając ochotę naplucia mu przy tym w twarz.
-To drobiazg - dodał, zsadzając Julienne z kolan i odsuwając krzesło Leandry, gdy dokończyli już herbatę. Szarmancko podał jej płaszcz, którym okrył jej ramiona, po czym delikatnie musnął ustami jej dłoń a potem policzek. O n mógł to zrobić, jej nie wypadało. Pomimo ambicji, pomimo (rzekomej?) inteligencji, pomimo jego wstawiennictwa dla barbarzyńskiego świata miała pozostać tylko słabą kobietą. Nic nie mogło tego zmienić, więc Avery tym chętniej wyciągał do niej rękę. Tonący brzytwy się chwyta?
/zt
-To prawda - przytaknął, sącząc powoli herbatę - ale również i męża - dodał, ot tak, dla własnego kaprysu, bo nie sądził, by jego samego tyczył się podobny obowiązek. Malfoy jednak powinien liczyć się z Leandrą. Przynajmniej dopóki on miał nad nią pieczę; wątpił, by mogła liczyć na Perseusa, zajętego swoim haremem, który zapewne osiągał liczebność nałożnic króla Salomona.
W Mungu mógłby mieć na nią oko - na pewno będzie na nią baczył, by nie spoufalała się z zarazkami i bękarcimi pomiotami mugolaków. Dokładał sobie pracy i dobrowolnie przyjmował kolejne brzemię, aczkolwiek robił to przecież dla niej. A rodzina jest najważniejsza.
-Babcia również. Jill ją uwielbia, jak każdy - uzupełnił oczywistą treść, nawet się nie zająknąwszy, kiedy wspominał Laidan. Przyzwyczaił się już do tego po dziewięciu latach ciągłego udawania - sam przecież również przechodził podobne doświadczenie i do dziś musiał mienić Reagana ojcem. Każdorazowo poskramiając ochotę naplucia mu przy tym w twarz.
-To drobiazg - dodał, zsadzając Julienne z kolan i odsuwając krzesło Leandry, gdy dokończyli już herbatę. Szarmancko podał jej płaszcz, którym okrył jej ramiona, po czym delikatnie musnął ustami jej dłoń a potem policzek. O n mógł to zrobić, jej nie wypadało. Pomimo ambicji, pomimo (rzekomej?) inteligencji, pomimo jego wstawiennictwa dla barbarzyńskiego świata miała pozostać tylko słabą kobietą. Nic nie mogło tego zmienić, więc Avery tym chętniej wyciągał do niej rękę. Tonący brzytwy się chwyta?
/zt
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Frozia pocieszała się tym, że przynajmniej nie padało. To, jakby na to nie spojrzeć, już coś; mały uśmiech od tej parszywej, londyńskiej pogody. Ilekroć Melpomene wracała z wakacji na Krecie (ostatnio dużo, duuużo dłuższych), dotkliwiej odczuwała brak słońca i zapachu spienionego morza, i pomarańczy, i greckiego języka, tak przecież pięknego i melodyjnego. Anglia za każdym razem wydawała się Valhakisównie zimniejsza, ludzie sztywniejsi i uziemieni w ciasnych ramach konwenansów i niezliczonych przepisów etykiety, a przede wszystkim – coraz bardziej pozbawiona szekspirowskiego uroku, ducha teatru zaklętego w drobnych gestach, jakby to, co kiedyś tak kochała w tym kraju, ulatywało co roku po kawałku, by w końcu zniknąć zupełnie.
Jednak nie do końca była to prawda. To nie Londyn się zmieniał i obdzierany był z romantycznej angielskości, ale Frosyne – i docierało to do niej dość powoli. Stawała się coraz bardziej grecka, nawet w dotychczas nienagannym, brytyjskim akcencie zaczynała wybrzmiewać egzotyczna nuta, przemycana gdzieś mimochodem w dłuższych wyrazach, wyhodowana przez tych kilka lat na Krecie. Na jej twarzy (w dzieciństwie kredowobiałej i nieskalanej żadnym choćby pieprzykiem) przybywało piegów i opalenizny, na jej szyi wisiorków, w strojach ekscentrycznych i niepasujących do tej kultury wzorów. Wciąż była zbyt deszczowa, by nazwać ją w pełni Greczynką, ale teraz była zbyt grecka, by nazwać ją choć w połowie Angielką – nawet jeżeli iście brytyjskie maniery pozostawały, tak samo jak bezgraniczna miłość do pewnego elżbietańskiego dramaturga. I jak tu żyć? Jak się przedstawiać? No bogowie!
Niemniej jednak takie rozmyślania należało zostawić na później, bowiem sprawa większej wagi aktualnie zaprzątała głowę siedzącej przy małym, uroczym stoliku na tarasie „Imbryka” kobiety. Sprawa ta miała niebieskie oczy, ciemne włosy, jej imię zaczynało się na „l” i kończyło… też na „l”, a kilka dni temu wysłała Frozi wyczerpujący, jakże poetycki list sową, który autentycznie pannę Valhakis ucieszył. To była pierwsza osoba spoza rodziny, która po jej powrocie się z nią skontaktowała – i to j a k a osoba i j a k skontaktowała. Gdy czytała list Lionella, nie mogła powstrzymać się od rozmarzonego wzdychania raz po raz. Jakież to było wszystko romantyczne, jakież ujmujące!; a tak się składało, że wszystko, co romantyczne i ujmujące Frosyne uwielbiała najbardziej.
Mimo to miała pewne zrozumiałe obawy dotyczące tego spotkania. Po pierwsze: relacje jej i Kruegera były co najmniej nieokreślone. Niby wszystko umarło śmiercią naturalną jeszcze w szkole, ale ten list mógł wskazywać na wiele rzeczy, prawda? Po drugie: dziewiętnasty marca był dniem, który następował po urodzinach Lio. Frosyne doskonale znała tę datę, przecież obchodziła ją razem z nim w Hogwarcie, gdy oboje do niego uczęszczali. No i tak w sumie głupio przychodzić bez prezentu, to wysoce niegrzeczne, a jednocześnie pojawił się problem, co mu kupić. Jakby się nad tym zastanowić, to go w ogóle nie znała! Przez tyle lat zainteresowania człowieka mogły obrócić się o sto osiemdziesiąt stopni i jeszcze zostać porządnie potrząśnięte. Zawsze istniały uniwersalne podarunki, jak na przykład karty albo inne gry, ale one były takie niewyjątkowe. Takich rzeczy nie daje się postaciom na scenie! Ostatecznie więc czarownica nie zdecydowała się na nic szczególnego prócz pokazania Lio, że doskonale pamiętała datę jego narodzin.
Po trzecie: spotykała się z jej Romeo. Tyle wystarczyło, by rozbudzić w Valhakisównie stres związany z herbatką w jego towarzystwie. Korzystając jednak z okazji, że go tu jeszcze nie było (specjalnie przyszła troszkę wcześniej, niż zapowiadała), wypróbowywała wszystkie możliwe kombinacje. Włosy za ucho czy nie? Jeżeli tak, to za lewe czy za prawe? Może za oba? Szatę ułożyć swobodnie czy trochę ją ścisnąć w talii? Które krzesło zająć? Jaką przybrać minę, gdy go zobaczy? Uśmiechnąć się? A może udawać, że go nie dostrzegła? Jaką herbatę zamówić? Czy Lio znał się na znaczeniu herbat? Kate kiedyś opowiadała jej, że z tego, jaką pijesz herbatę, możesz dowiedzieć się, jaką osobą jesteś, ale jak to wykorzystać? Czym ona się w ogóle tak przejmuje? Przecież to tylko jej głupia miłostka z czwartej klasy, no to o co chodzi? Ale tak serio, to czerwoną? Zieloną? Czarną? Białą? Z fusami czy sypaną?
— Być albo nie być — westchnęła cicho.
Gość
Gość
Wszystko było zaplanowane na dzień po urodzinach. Traktował to niejako jako spóźniony prezent, ale nie zamierzał tym chwalić. Ot, zwykłe spotkanie bardzo dobrych znajomych po latach.
Chociaż.. kogo on próbował tym oszukać? Miał się przecież spotkać ze swoją Eufrosyne, ze swoim zahirem. Istotą, która kiedyś zagościła w jego sercu i już nigdy miała tego kawałka nie oddać. W jego naturze leżała szarmancja w stosunku do kobiet, ale dla niej, dla tej jedynej, sprzedałby własną duszę, gotów byłby wyrzec się wszystkiego co jest mu bliskie i drogie.
Opętała ona na dobre jego umysł, ale w sposób łagodny i pełny harmonii, do tego stopnia, że gotów był zwolnić ją z jakichkolwiek zobowiązań wobec siebie, aby tylko była szczęśliwa. Bez żalów i złości, z życzeniem powodzenia w wielkim świecie. To chyba była najtrudniejsza rzecz jakiej dokonał w życiu i był z tego dumny. Duma ta jednak nie mogła nie być zaprawiona skrupulatnie skrywaną goryczą.
To było kiedyś..
Teraz ona powróciła i okazałby się skończonym głupcem gdyby przegapił taką okazję. Jak to jednak w życiu bywa, nie wszystko wychodzi tak jak chcemy. Chcemy dobrze a wychodzi jak zwykle..
W tym wypadku przyczyną kłopotów okazała się być mała, cztero-łapa, futrzana kulka, która dzień wcześniej zupełnie niespodziewanie dostała się w jego posiadanie. Nie żeby narzekał z tego powodu, nie tak na poważnie przynajmniej, ale Flora okazała się zupełnie absorbująca wieczorem.
Co gorsza, przed południem także to ona utrudniała mu wyjście z domu, próbując wziąć go na litość żałosnym, miaukliwym popiskiwaniem. Aż żal było wychodzić z domu, a to było coś nowego.. W każdym bądź razie jeżeli chociaż w połowie wpasowuje sie w ramy cech, które on ceni u płci przeciwnej i ma pazur, a wszystko na to wskazuje, po powrocie będzie miał mnóstwo sprzątania. Ponad normę.
Niepilnowany czas także ruszył z kopyta.
Aby więc chociaż ten jeden raz być gdzieś na czas, wybrał codzienny strój, dość elegancki ale i wygodny jednocześnie. Na jego drodze obowiązkowo musiała się znaleźć także kwiaciarnia.
Tylko jaki u licha sfrustrowany lub też zakochany w detalach fanatyk wpadł na pomysł przypisywania znaczenia kwiatom? Na ratunek musiała pospieszyć mu prze-mile uśmiechnięta pani, bo bez jej rady by się nie obyło. Nie zamierzał przecież zobowiązywać ją do czegokolwiek wręczeniem róż, które symbolizowały miłość, ani też, broń go Merlinie, okazać jej pogardy wręczeniem żółtego goździka. Ostatecznie padło zatem na mały bukiecik frezji. Szacunek oraz uznanie wraz z zaproszeniem do.. czegoś więcej? To wydało mu się idealnym połączeniem.
Kiedy dotarł na miejsce miał ledwie zauważalny poślizg czasowy, a mimo to przystanął na moment, z odległości obserwując znajomą sylwetkę. Nie musiał sobie odświeżać jej widoku w pamięci, gdyż był on tam dobrze wyryty. Solidnie. Uśmiechnął się nieznacznie pod nosem widząc jak bardzo stara się znaleźć odpowiednią pozycję do zrobienia na nim najlepszego wrażenia. Cóż, nie zamierzał psuć jej zabawy oznajmiając, że to jest zbyteczne, gdyż nawet zupełnie nieprzygotowana byłaby godna podziwu.
Ostatni wdech i ruszył wprost na taras.
Słońce świeciło blado, zupełnie jak gdyby nie tylko on chciał zadowolić pewną osobę, ale nie było jeszcze zbyt ciepło. Tak, ciepła herbata będzie tu jak najbardziej na miejscu.
- Efrosyne - powitał ją uroczyście, nie mogąc jednak powstrzymać szerokiego uśmiechu.- Tak zapewne czuł się Odyseusz kiedy po powrocie ujrzał Penelope. Chociaż akurat tutaj trochę role odwrócone..- przyznał, pozwalając sobie na powitanie musnąć wargami wierzch jej dłoni, nie tak bladej jak kiedyś.
Teraz mógł w pełni przypatrzeć się zmianom, które zaszły w pannie Valhakis, a było ich sporo. Egzotyka, która kiedyś zwróciła jego uwagę, teraz rozkwitła w pełni, tworząc obraz kobiety już na pierwszy rzut oka innej niż wszystkie. Lubił nowości, szczególnie w tak kolorowym i zwiewnym wydaniu jak to.
Wręczył jej kwiecisty upominek z błyskiem uznania w niebieskich oczach, z trudem mogąc oderwać od niej spojrzenie, co by nie zostało uznane ono za natrętne.
- Wybacz jeżeli musiałaś czekać za długo, ale dobór wiązanki okazał się wykraczać poza moje zdolności- stwierdził z rozbrajającą szczerością i zajął miejsce na przeciwko.
Rozstali się jako dzieciaki, teraz spotkali już jako dorośli i wydawało by się, że lista zaległych tematów do omówienia przytłoczy ich, w rzeczywistości jednak, nie wiadomo od czego było zacząć. Listy, które wymieniali w między czasie tylko trochę ratowały sytuacje, a i to tylko jeżeli pamiętało się ich treść- w przypadku Lio doskonale, pomimo ich zawracając w głowie długości.
- Widzę, że Grecja ci służyła, co mnie nie dziwi z resztą. Pytanie tylko czy znajdzie się jeszcze w tobie odrobinę miejsca na deszczową, melancholijną Anglię?
Zapytał, nie wątpiąc, że tak się stanie prędzej czy później. W ostateczności był gotów dołożyć do tego wszelkich starań.
Chociaż.. kogo on próbował tym oszukać? Miał się przecież spotkać ze swoją Eufrosyne, ze swoim zahirem. Istotą, która kiedyś zagościła w jego sercu i już nigdy miała tego kawałka nie oddać. W jego naturze leżała szarmancja w stosunku do kobiet, ale dla niej, dla tej jedynej, sprzedałby własną duszę, gotów byłby wyrzec się wszystkiego co jest mu bliskie i drogie.
Opętała ona na dobre jego umysł, ale w sposób łagodny i pełny harmonii, do tego stopnia, że gotów był zwolnić ją z jakichkolwiek zobowiązań wobec siebie, aby tylko była szczęśliwa. Bez żalów i złości, z życzeniem powodzenia w wielkim świecie. To chyba była najtrudniejsza rzecz jakiej dokonał w życiu i był z tego dumny. Duma ta jednak nie mogła nie być zaprawiona skrupulatnie skrywaną goryczą.
To było kiedyś..
Teraz ona powróciła i okazałby się skończonym głupcem gdyby przegapił taką okazję. Jak to jednak w życiu bywa, nie wszystko wychodzi tak jak chcemy. Chcemy dobrze a wychodzi jak zwykle..
W tym wypadku przyczyną kłopotów okazała się być mała, cztero-łapa, futrzana kulka, która dzień wcześniej zupełnie niespodziewanie dostała się w jego posiadanie. Nie żeby narzekał z tego powodu, nie tak na poważnie przynajmniej, ale Flora okazała się zupełnie absorbująca wieczorem.
Co gorsza, przed południem także to ona utrudniała mu wyjście z domu, próbując wziąć go na litość żałosnym, miaukliwym popiskiwaniem. Aż żal było wychodzić z domu, a to było coś nowego.. W każdym bądź razie jeżeli chociaż w połowie wpasowuje sie w ramy cech, które on ceni u płci przeciwnej i ma pazur, a wszystko na to wskazuje, po powrocie będzie miał mnóstwo sprzątania. Ponad normę.
Niepilnowany czas także ruszył z kopyta.
Aby więc chociaż ten jeden raz być gdzieś na czas, wybrał codzienny strój, dość elegancki ale i wygodny jednocześnie. Na jego drodze obowiązkowo musiała się znaleźć także kwiaciarnia.
Tylko jaki u licha sfrustrowany lub też zakochany w detalach fanatyk wpadł na pomysł przypisywania znaczenia kwiatom? Na ratunek musiała pospieszyć mu prze-mile uśmiechnięta pani, bo bez jej rady by się nie obyło. Nie zamierzał przecież zobowiązywać ją do czegokolwiek wręczeniem róż, które symbolizowały miłość, ani też, broń go Merlinie, okazać jej pogardy wręczeniem żółtego goździka. Ostatecznie padło zatem na mały bukiecik frezji. Szacunek oraz uznanie wraz z zaproszeniem do.. czegoś więcej? To wydało mu się idealnym połączeniem.
Kiedy dotarł na miejsce miał ledwie zauważalny poślizg czasowy, a mimo to przystanął na moment, z odległości obserwując znajomą sylwetkę. Nie musiał sobie odświeżać jej widoku w pamięci, gdyż był on tam dobrze wyryty. Solidnie. Uśmiechnął się nieznacznie pod nosem widząc jak bardzo stara się znaleźć odpowiednią pozycję do zrobienia na nim najlepszego wrażenia. Cóż, nie zamierzał psuć jej zabawy oznajmiając, że to jest zbyteczne, gdyż nawet zupełnie nieprzygotowana byłaby godna podziwu.
Ostatni wdech i ruszył wprost na taras.
Słońce świeciło blado, zupełnie jak gdyby nie tylko on chciał zadowolić pewną osobę, ale nie było jeszcze zbyt ciepło. Tak, ciepła herbata będzie tu jak najbardziej na miejscu.
- Efrosyne - powitał ją uroczyście, nie mogąc jednak powstrzymać szerokiego uśmiechu.- Tak zapewne czuł się Odyseusz kiedy po powrocie ujrzał Penelope. Chociaż akurat tutaj trochę role odwrócone..- przyznał, pozwalając sobie na powitanie musnąć wargami wierzch jej dłoni, nie tak bladej jak kiedyś.
Teraz mógł w pełni przypatrzeć się zmianom, które zaszły w pannie Valhakis, a było ich sporo. Egzotyka, która kiedyś zwróciła jego uwagę, teraz rozkwitła w pełni, tworząc obraz kobiety już na pierwszy rzut oka innej niż wszystkie. Lubił nowości, szczególnie w tak kolorowym i zwiewnym wydaniu jak to.
Wręczył jej kwiecisty upominek z błyskiem uznania w niebieskich oczach, z trudem mogąc oderwać od niej spojrzenie, co by nie zostało uznane ono za natrętne.
- Wybacz jeżeli musiałaś czekać za długo, ale dobór wiązanki okazał się wykraczać poza moje zdolności- stwierdził z rozbrajającą szczerością i zajął miejsce na przeciwko.
Rozstali się jako dzieciaki, teraz spotkali już jako dorośli i wydawało by się, że lista zaległych tematów do omówienia przytłoczy ich, w rzeczywistości jednak, nie wiadomo od czego było zacząć. Listy, które wymieniali w między czasie tylko trochę ratowały sytuacje, a i to tylko jeżeli pamiętało się ich treść- w przypadku Lio doskonale, pomimo ich zawracając w głowie długości.
- Widzę, że Grecja ci służyła, co mnie nie dziwi z resztą. Pytanie tylko czy znajdzie się jeszcze w tobie odrobinę miejsca na deszczową, melancholijną Anglię?
Zapytał, nie wątpiąc, że tak się stanie prędzej czy później. W ostateczności był gotów dołożyć do tego wszelkich starań.
Gość
Gość
Frosyne tak była zaaferowana tymi swoimi przygotowaniami, że w ostatniej niemalże chwili zauważyła Lionella, zbliżającego się do niej z eleganckim bukiecikiem frezji. Gdy tylko dostrzegła jego sylwetkę, wyprostowała się jak struna i niby z przystającym pannie z dobrego, angielskiego domu dystansem przyjęła zarówno pocałunek w rękę, jak i wręczone jej kwiaty, ledwo jednak powstrzymując się, by nie uśmiechnąć się szeroko aż do bólu policzków. Trzeba zachować pozory! – to postanowiła sobie przed przybyciem do „Czerwonego Imbryka”. Znając jednak naturę kobiety łatwo było przewidzieć, że to grecka strona jej osobowości wygra w tym starciu, więc gdzieś między puszczeniem jej palców a zajęciem miejsca przez Kruegera uniosła kąciki ust wysoko, wysoko, nawet tego nie kontrolując.
Cieszyła się z tego spotkania. Może to była tylko jej szkolna miłość, ale ach, jakiż ona miała do niego sentyment! Wciąż doskonale pamiętała go z korytarzy Hogwartu – wysokiego, pogodnego, zawsze otoczonego znajomymi. Teraz mężczyzna wyglądał… inaczej; wiadomo, że inaczej, wszakże minęło dobrych dziesięć lat od ich ostatniego spotkania! Lio miał nieco inne rysy twarzy, odrobinkę, ale jednak, głębszy głos, zarost i w ogóle był taki… dorosły. Wciąż byłby świetnym Romeo, tak, widziała go w tej roli na scenie szczególnie klarownie i ilekroć szła na ten akurat spektakl do teatru (a Frozia robiła to często, chcąc porównać interpretacje swojej ulubionej sztuki ulubionego autora), to zdawało jej się, że aktor odgrywający rolę udręczonego miłością młodzieńca jest po prostu nie ten. Żaden z jej kolegów po przyszłym-niedoszłym fachu nie miał tego czegoś w sobie, co by sprawiało, że pasowałby bardziej do postaci Romea, niż siedzący przed nią były Krukon. A może to wcale nie o to mityczne „coś” chodziło, ale o wyobrażenia Frosyne? Nie była pewna.
— Och nie, niedawno przyszłam — zdradziła niefrasobliwym tonem panna Valhakis, unosząc bukiet do nosa, by powąchać rozłożyste płatki frezji. Miały słodką woń, bardzo przyjemną.
Roześmiała się krótko, w głowie widząc już obraz Lionella głowiącego się nad wyborem kwiatów, pochylającego się nad wiązankami i donicami i z przejęciem wypytującego sprzedawczynię o najlepszą z opcji.
— Niemniej muszę przyznać, że trafiłeś idealnie — pochwaliła go Frosyne, postanawiając taktownie nie pytać, czy wybór był przypadkowy, w duchu jednak licząc na to, że Krueger dokonał go w pełni świadom znaczenia kryjącego się za frezjami. To schlebiało pół-Greczynce, a nawet się trochę cieszyła, że mężczyzna mógłby się tak dla niej postarać! To było niezwykle powieściowe, jakby wyjęte wprost z kart romantycznej historii…
— Oczywiście, że się znajdzie — odpowiedziała prędko, uśmiechając się szerzej. — Musi. Mam tu zobowiązania, zwłaszcza w sklepie…
Z rozwagą nie podkreśliła, w czyim sklepie; powoli zaczynała się obawiać tego, że ten mały budynek z pozłacanym szyldem, stojący zaledwie kilkanaście kroków dalej od herbaciarni, staje się coraz mniej taty, a coraz bardziej samej Nemo. Nie miała do tego podstaw, oczywiście, bo ojciec wciąż kierował niepodzielnie całym interesem, ale nic nie mogła poradzić na to swoją skłonność do nadinterpretacji faktów, zwłaszcza tych związanych z jej starszą siostrą. Melpomene wciąż odnosiła wrażenie, jakby Nemesis była już dosłownie wszędzie i to zawsze wcześniej niż młodsza – od Hogwartu począwszy na Krecie skończywszy. Nemka to, Nemka tamto, och, Froziu, może powinnaś być jak Nemka? Takich pytań pan Valhakis nigdy nie zadawał, ale kobieta odczytywała je z jego s p o j r z e n i a.
Westchnęła cicho. Nie o swojej irytującej siostrze miała myśleć – przez to prawie by zapomniała o najważniejszym!
— Wszystkiego najlepszego — powiedziała wesoło. — Wczoraj miałeś urodziny, czyż nie? Nie mogłabym puścić w niepamięć takiej daty!
Cieszyła się z tego spotkania. Może to była tylko jej szkolna miłość, ale ach, jakiż ona miała do niego sentyment! Wciąż doskonale pamiętała go z korytarzy Hogwartu – wysokiego, pogodnego, zawsze otoczonego znajomymi. Teraz mężczyzna wyglądał… inaczej; wiadomo, że inaczej, wszakże minęło dobrych dziesięć lat od ich ostatniego spotkania! Lio miał nieco inne rysy twarzy, odrobinkę, ale jednak, głębszy głos, zarost i w ogóle był taki… dorosły. Wciąż byłby świetnym Romeo, tak, widziała go w tej roli na scenie szczególnie klarownie i ilekroć szła na ten akurat spektakl do teatru (a Frozia robiła to często, chcąc porównać interpretacje swojej ulubionej sztuki ulubionego autora), to zdawało jej się, że aktor odgrywający rolę udręczonego miłością młodzieńca jest po prostu nie ten. Żaden z jej kolegów po przyszłym-niedoszłym fachu nie miał tego czegoś w sobie, co by sprawiało, że pasowałby bardziej do postaci Romea, niż siedzący przed nią były Krukon. A może to wcale nie o to mityczne „coś” chodziło, ale o wyobrażenia Frosyne? Nie była pewna.
— Och nie, niedawno przyszłam — zdradziła niefrasobliwym tonem panna Valhakis, unosząc bukiet do nosa, by powąchać rozłożyste płatki frezji. Miały słodką woń, bardzo przyjemną.
Roześmiała się krótko, w głowie widząc już obraz Lionella głowiącego się nad wyborem kwiatów, pochylającego się nad wiązankami i donicami i z przejęciem wypytującego sprzedawczynię o najlepszą z opcji.
— Niemniej muszę przyznać, że trafiłeś idealnie — pochwaliła go Frosyne, postanawiając taktownie nie pytać, czy wybór był przypadkowy, w duchu jednak licząc na to, że Krueger dokonał go w pełni świadom znaczenia kryjącego się za frezjami. To schlebiało pół-Greczynce, a nawet się trochę cieszyła, że mężczyzna mógłby się tak dla niej postarać! To było niezwykle powieściowe, jakby wyjęte wprost z kart romantycznej historii…
— Oczywiście, że się znajdzie — odpowiedziała prędko, uśmiechając się szerzej. — Musi. Mam tu zobowiązania, zwłaszcza w sklepie…
Z rozwagą nie podkreśliła, w czyim sklepie; powoli zaczynała się obawiać tego, że ten mały budynek z pozłacanym szyldem, stojący zaledwie kilkanaście kroków dalej od herbaciarni, staje się coraz mniej taty, a coraz bardziej samej Nemo. Nie miała do tego podstaw, oczywiście, bo ojciec wciąż kierował niepodzielnie całym interesem, ale nic nie mogła poradzić na to swoją skłonność do nadinterpretacji faktów, zwłaszcza tych związanych z jej starszą siostrą. Melpomene wciąż odnosiła wrażenie, jakby Nemesis była już dosłownie wszędzie i to zawsze wcześniej niż młodsza – od Hogwartu począwszy na Krecie skończywszy. Nemka to, Nemka tamto, och, Froziu, może powinnaś być jak Nemka? Takich pytań pan Valhakis nigdy nie zadawał, ale kobieta odczytywała je z jego s p o j r z e n i a.
Westchnęła cicho. Nie o swojej irytującej siostrze miała myśleć – przez to prawie by zapomniała o najważniejszym!
— Wszystkiego najlepszego — powiedziała wesoło. — Wczoraj miałeś urodziny, czyż nie? Nie mogłabym puścić w niepamięć takiej daty!
Gość
Gość
Uniósł brew wyżej widząc jak na na tej ślicznej, opalonej buzi, co swoją drogą bardzo jej pasowało pomimo swojej niezwykłości tutaj, pojawia się cień irytacji na wspomnienie o sklepie. Z tego co się orientował nie o takiej przyszłości marzyła, czy to był jednak powód jej niezadowolenia? A może fakt, że przez rodzinny interes było jej narzucone opuścić drugą ukochaną ojczyznę? Nie wiedział.
A może tylko mu się to wszystko wydawało?
- Frozes ja nie pytałem o to co przychodzi z konieczności tylko z własnej potrzeby, bo może i musisz tu być, ale nie oznacza to, że musisz tego chcieć. To byłoby przykre- przyznał spokojnie, nie będąc zwolennikiem powinności, które doszczętnie rujnują marzenia a nieraz i samych ludzi.
Są jak choroba, zatruwają człowieka pomału, od środka, czasami nawet sam poszkodowany tego nie czuje aż do czasu kiedy jest już za późno. Wypalają go i pustoszą, a wszystko tylko dlatego, że tak trzeba. Rzekomo.
Panna Walhakis pochodziła z bardzo dobrej, jak dla niego, arystokratycznej rodziny, dlatego nie bez powodu obawiał się o to co może zostać jej narzucone. Skoro inne damy ze znamienitych rodów były z tym pogodzone, nie widział sensu ratowania ich na siłę, w tym jednak wypadku było inaczej. Nie dałby jej fortuny ani szlacheckiego nazwiska, ale mógł przynajmniej postarać się pomóc jej osiągnąć to czego pragnie, a przynajmniej zrobić wszystko co w jego mocy.
Znowu jednak wybiegał myślami za daleko i za szybko. Powinien wziąć się w garść.
Westchnął i sięgnął po menu, z góry wiedząc już co zamówi kiedy zjawi się kelnerka. Jak zwykle biała herbata z cytrusową nutą i do tego tacka z przystawkami na lunch.
- Pamiętałaś- spojrzał z ciepłym uśmiechem na towarzyszkę, muszą przyznać, że był pod prawdziwym wrażeniem.- Jeżeli szczerze przyznasz, że chociaż przez chwilę wczoraj o mnie pomyślałaś, sprawisz mi tym najlepszy z prezentów, w końcu ‘milsze mi twe myśli wyjątkowe niż czyjś dotyk ciepły’. Tylko proszę nie pytaj skąd to, bo nie chce nawet udawać, że pamiętam.
Przyznał, ze śmiechem. To przy niej i także dla niej, pozwolił sobie na bliższe i głębsze zaznajomienie z literaturą, w jego jednak wydaniu zdarzały się przeinaczenia a autor prawie za każdym razem znikał w odmętach niepamięci. Nie miał drygu do pięknych recytacji, ale zdarzało mu się coś wpleść w wypowiedź jeżeli tylko było godne wcześniejszego zapamiętania.
- Hm.. możesz zamiast tego wybrać ciastko na deser- poprosił ją, jako że samemu trzeba było wybrać coś do zestawu mini kanapeczek oraz babeczek z maślaną masą i dżemem a jemu było to szczerze obojętne. Wątpił aby miał w ogóle pokusić się na tą część. Przy okazji zwróci uwagę czy smaki pozostały te same. Wino, oliwki, ryby i sery wiele mogły zmienić przez ten czas. -Zamierzasz się zatem skupić teraz na rodzinnym interesie czy może marzy ci się powrót do teatru?
Przez głowę przeszła mu myśl, że przecież sam niebawem wybiera się na jeden występ, ale ku jego niezadowoleniu odpadała możliwość zaproszenia nań Eufrosyne a i to bynajmniej nie z powodu czyjegoś zakazu a samych przekonań tejże damy. Jakby tylko zobaczyła co to jest, nie skończyłoby się to dla niego, jako zapraszającego dobrze.
Niestety czystość krwi zawsze była pomiędzy nimi tematem tabu. A dobie obecnych nastrojów i napięć to już tym bardziej.
- W ogóle zdążyłaś wziąć udział w referendum? - zapytał zaciekawiony.
A może tylko mu się to wszystko wydawało?
- Frozes ja nie pytałem o to co przychodzi z konieczności tylko z własnej potrzeby, bo może i musisz tu być, ale nie oznacza to, że musisz tego chcieć. To byłoby przykre- przyznał spokojnie, nie będąc zwolennikiem powinności, które doszczętnie rujnują marzenia a nieraz i samych ludzi.
Są jak choroba, zatruwają człowieka pomału, od środka, czasami nawet sam poszkodowany tego nie czuje aż do czasu kiedy jest już za późno. Wypalają go i pustoszą, a wszystko tylko dlatego, że tak trzeba. Rzekomo.
Panna Walhakis pochodziła z bardzo dobrej, jak dla niego, arystokratycznej rodziny, dlatego nie bez powodu obawiał się o to co może zostać jej narzucone. Skoro inne damy ze znamienitych rodów były z tym pogodzone, nie widział sensu ratowania ich na siłę, w tym jednak wypadku było inaczej. Nie dałby jej fortuny ani szlacheckiego nazwiska, ale mógł przynajmniej postarać się pomóc jej osiągnąć to czego pragnie, a przynajmniej zrobić wszystko co w jego mocy.
Znowu jednak wybiegał myślami za daleko i za szybko. Powinien wziąć się w garść.
Westchnął i sięgnął po menu, z góry wiedząc już co zamówi kiedy zjawi się kelnerka. Jak zwykle biała herbata z cytrusową nutą i do tego tacka z przystawkami na lunch.
- Pamiętałaś- spojrzał z ciepłym uśmiechem na towarzyszkę, muszą przyznać, że był pod prawdziwym wrażeniem.- Jeżeli szczerze przyznasz, że chociaż przez chwilę wczoraj o mnie pomyślałaś, sprawisz mi tym najlepszy z prezentów, w końcu ‘milsze mi twe myśli wyjątkowe niż czyjś dotyk ciepły’. Tylko proszę nie pytaj skąd to, bo nie chce nawet udawać, że pamiętam.
Przyznał, ze śmiechem. To przy niej i także dla niej, pozwolił sobie na bliższe i głębsze zaznajomienie z literaturą, w jego jednak wydaniu zdarzały się przeinaczenia a autor prawie za każdym razem znikał w odmętach niepamięci. Nie miał drygu do pięknych recytacji, ale zdarzało mu się coś wpleść w wypowiedź jeżeli tylko było godne wcześniejszego zapamiętania.
- Hm.. możesz zamiast tego wybrać ciastko na deser- poprosił ją, jako że samemu trzeba było wybrać coś do zestawu mini kanapeczek oraz babeczek z maślaną masą i dżemem a jemu było to szczerze obojętne. Wątpił aby miał w ogóle pokusić się na tą część. Przy okazji zwróci uwagę czy smaki pozostały te same. Wino, oliwki, ryby i sery wiele mogły zmienić przez ten czas. -Zamierzasz się zatem skupić teraz na rodzinnym interesie czy może marzy ci się powrót do teatru?
Przez głowę przeszła mu myśl, że przecież sam niebawem wybiera się na jeden występ, ale ku jego niezadowoleniu odpadała możliwość zaproszenia nań Eufrosyne a i to bynajmniej nie z powodu czyjegoś zakazu a samych przekonań tejże damy. Jakby tylko zobaczyła co to jest, nie skończyłoby się to dla niego, jako zapraszającego dobrze.
Niestety czystość krwi zawsze była pomiędzy nimi tematem tabu. A dobie obecnych nastrojów i napięć to już tym bardziej.
- W ogóle zdążyłaś wziąć udział w referendum? - zapytał zaciekawiony.
Gość
Gość
— Muszę i chcę — sprostowała z naciskiem, sięgając po kartę herbat. Trzeba było przecież coś w końcu wybrać. — Zżerała mnie tęsknota za ojcem i za Hecate. To była ta pierwszoklasistka z darem jasnowidzenia, której czytałam „Cierpienia młodego Wertera” na przerwach, nie jestem pewna, czy ją pamiętasz. Za Febe też tęskniłam. Tak wyrosła, wygląda całkiem angielsko! Och, wiesz, że w przyszłości widziałabym ją w roli Ofelii? Ma niesamowite oczy, są błękitne i bardzo duże. — Tu Frozia wykonała bliżej niezidentyfikowany, zamaszysty ruch rękoma, jakby chciała pokazać, jak ogromne oczy ma jej najmłodsza siostra. — Niedługo pójdzie do Hogwartu, o ile Nemesis i tata zdecydują się ją puścić. Kate zaś spełnia się w roli wróżbitki. Jest taka śliczna! Czasami się o nią martwię, bo błogosławieństwo najświętszego Apollina bywa uciążliwe, ale wiem, że sobie poradzi. Jak się miewa twój brat? Ten dziwny… to znaczy, ten drugi. Ojej, przepraszam, nie powinno się mówić o braciach, że są dziwni. Ty nie jesteś dziwny, chociaż jesteś jego bratem i jakby na to nie spojrzeć, to jesteście identyczni… Ale nie jesteście identyczni temperamentem, bo ciebie lubię. To znaczy, nie, żebym nie lubiła twojego brata… Na Mnemosyne, pogrążam się, prawda? — I roześmiała się, trochę zakłopotana z powodu wszystkich nietaktów, jakie popełniła w ciągu swojej wypowiedzi, próbując schować twarz w karcie. Przestań paplać, głupia, przywołała się do porządku, spoglądając w menu i wertując je tak, jakby było najbardziej fascynującą lekturą na świecie. Eufrosyne przyglądała się poruszającym się zdjęciom herbat i deserów z takim przejęciem, że można było podejrzewać, że dostrzegła we wzorze na filiżance zmartwychwstałego Szekspira (zresztą zawsze podejrzewała, że Szekspir musiał kiedyś wstać z martwych, by zawstydzić mugolskiego boga) i teraz podziwiała go na papierze w herbaciarni Lovegoodów.
W końcu Frozia zdecydowała się na miętową tartę (przed wyjazdem na Kretę ją uwielbiała i od tamtego czasu jej nie jadła; zastanawiała się, czy wciąż będzie smakowała tak samo, jak wówczas) i, z powodu rozterek związanych z symboliką herbat, na najbezpieczniejszą z opcji, czyli czarny, nieco gorzki napar. Bardzo brytyjski, rzekłaby, klasyczny.
Uniosła wzrok dopiero wtedy, gdy usłyszała, że Lio mówi o teatrze. Tak. Co ze sceną? Praca w sklepie jej nie satysfakcjonowała, ale była pewna i całkiem przyjemna, za to aktorstwo… Aktorstwo to było ryzyko. Ryzyko, że znowu poniesie porażkę, że zmarnuje życie, próbując dostać się na afisze, a otrzymując same drugoplanowe role, niewymagające i nieistotne w skali całej sztuki. Było niebezpieczne również dlatego, że ojciec chyba nie do końca pochwalał jej życiowe wybory, a opinia taty liczyła się dla Frozi niepomiernie.
Ta ścieżka nie malowała się ani prosto, ani stabilnie, ani chwalebnie, a panna Valhakis, choć bardzo chciałaby, by było inaczej, potrzebowała jednak solidnego gruntu pod nogami, przynajmniej w pewnych aspektach. Jej dusza nie była tak niespokojna i głupiutko czasem odważna, by się na to poświęcenie zdobyć i spróbować sięgnąć po sukces po pierwszym, bolesnym upadku.
— Nie mam pojęcia — odpowiedziała po chwili kobieta, odkładając wreszcie tę przeklętą kartę na bok. — To trochę… skomplikowane — wcale nie — i winnam tę kwestię rozpatrzyć z ogromną rozwagą… A właśnie. Jak ci idą interesy w pracowni? — zainteresowała się, pragnąc tylko zostawić temat teatru za sobą. Pomyśli o swojej przyszłości później. Tak, „później” to dobry termin – elegancki synonim dla „nigdy”.
— Zdążyłam. Spotkałam w Ministerstwie także moją przyjaciółkę, z którą dotychczas wymieniałam korespondencję — wspomniała Frozia, uśmiechając się lekko. — Nie sądzę, byś musiał pytać, jak zagłosowałam. Był tylko jedyny słuszny sposób — skwitowała, zadzierając pewnie podbródek.
W końcu Frozia zdecydowała się na miętową tartę (przed wyjazdem na Kretę ją uwielbiała i od tamtego czasu jej nie jadła; zastanawiała się, czy wciąż będzie smakowała tak samo, jak wówczas) i, z powodu rozterek związanych z symboliką herbat, na najbezpieczniejszą z opcji, czyli czarny, nieco gorzki napar. Bardzo brytyjski, rzekłaby, klasyczny.
Uniosła wzrok dopiero wtedy, gdy usłyszała, że Lio mówi o teatrze. Tak. Co ze sceną? Praca w sklepie jej nie satysfakcjonowała, ale była pewna i całkiem przyjemna, za to aktorstwo… Aktorstwo to było ryzyko. Ryzyko, że znowu poniesie porażkę, że zmarnuje życie, próbując dostać się na afisze, a otrzymując same drugoplanowe role, niewymagające i nieistotne w skali całej sztuki. Było niebezpieczne również dlatego, że ojciec chyba nie do końca pochwalał jej życiowe wybory, a opinia taty liczyła się dla Frozi niepomiernie.
Ta ścieżka nie malowała się ani prosto, ani stabilnie, ani chwalebnie, a panna Valhakis, choć bardzo chciałaby, by było inaczej, potrzebowała jednak solidnego gruntu pod nogami, przynajmniej w pewnych aspektach. Jej dusza nie była tak niespokojna i głupiutko czasem odważna, by się na to poświęcenie zdobyć i spróbować sięgnąć po sukces po pierwszym, bolesnym upadku.
— Nie mam pojęcia — odpowiedziała po chwili kobieta, odkładając wreszcie tę przeklętą kartę na bok. — To trochę… skomplikowane — wcale nie — i winnam tę kwestię rozpatrzyć z ogromną rozwagą… A właśnie. Jak ci idą interesy w pracowni? — zainteresowała się, pragnąc tylko zostawić temat teatru za sobą. Pomyśli o swojej przyszłości później. Tak, „później” to dobry termin – elegancki synonim dla „nigdy”.
— Zdążyłam. Spotkałam w Ministerstwie także moją przyjaciółkę, z którą dotychczas wymieniałam korespondencję — wspomniała Frozia, uśmiechając się lekko. — Nie sądzę, byś musiał pytać, jak zagłosowałam. Był tylko jedyny słuszny sposób — skwitowała, zadzierając pewnie podbródek.
Gość
Gość
Powietrze było zimne, jak to kwietniowego wieczoru, ale w kruczej formie postrzegała je inaczej - przecinała czarniejące niebo, gdy zapadał zmrok, zgodnie z propozycją Samuela, szybując wzdłuż ulicy Pokątnej. Czuła wiatr w skrzydłach, powietrze szarpało jej ostre, błyszczące pióra, a bystry wzrok dostrzegał gęsty ruch na ulicy - była w końcu młoda wieczorna godzina i początek rozkwitającej wiosny. Powietrze pachniało słodkościami z okolicznych cukierni oraz kawiarni, pachniało młodością i życiem wybudzającym się z zimowego snu. Nieczęsto bywała w Czerwonym Imbryku, jej kontakty z rodziną jawiły się jako raczej dalsze niż bliższe; nie do końca bez powodu - żyła w świecie znacznie mroczniejszym niż Aaron... i nie chciała robić mu niepotrzebnych kłopotów. Budynek odnalazła jednak bez większego problemu, był wszak jednym z większych i odznaczał się wyjątkowo urokliwym ukwieconym tarasem, którego stolików nie mogła pomylić z żadnymi innymi - dlatego też, kiedy tylko uchwyciła to miejsce okiem, zapikowała w dół, płynnym lotem zatrzymując się przy elegancko rzeźbionej balustradzie, cicho trzepocząc skrzydłami - nawet w kruczej postaci zachowywała ostrożność, zupełnie jakby robiła właśnie coś bardzo złego: minimalizowała ruchy skrzydeł, wciąż poszukując granicy, która pozwalała jej jednocześnie utrzymywać się w powietrzu i zachowywać ciszę, nie zwracając na siebie zbędnej uwagi.
Utkwiła czarne oko w wejściu na taras, było otwarte. Nie kłopotała się mijaniem głównego wejścia, pewna, że właściciel - nowożeniec! - miał na głowie dość swoich spraw. Nie była zresztą wcale w nastroju na towarzyskie rozmowy - nagle poderwała się do lotu, przelatując na przeciwległą barierkę, bliską jednemu z wolnych stolików; przysiadła na niej jak cień, stapiając się z wieczorną ciemnością - i tylko błysk oka i błysk ptasiego szponu zdradzały jej obecność. Obiecała poczekać na aurora - i to właśnie miała zamiar zrobić - ale nie chciała zdradzać się ze swoją obecnością przedwcześnie. Nie mogła wiedzieć kto i czy ją śledził, od kiedy Vasyl wyszedł na wolność - musiała uważać na każdy swój ruch.
A poprzednim razem to właśnie Samuel go zamknął.
Utkwiła czarne oko w wejściu na taras, było otwarte. Nie kłopotała się mijaniem głównego wejścia, pewna, że właściciel - nowożeniec! - miał na głowie dość swoich spraw. Nie była zresztą wcale w nastroju na towarzyskie rozmowy - nagle poderwała się do lotu, przelatując na przeciwległą barierkę, bliską jednemu z wolnych stolików; przysiadła na niej jak cień, stapiając się z wieczorną ciemnością - i tylko błysk oka i błysk ptasiego szponu zdradzały jej obecność. Obiecała poczekać na aurora - i to właśnie miała zamiar zrobić - ale nie chciała zdradzać się ze swoją obecnością przedwcześnie. Nie mogła wiedzieć kto i czy ją śledził, od kiedy Vasyl wyszedł na wolność - musiała uważać na każdy swój ruch.
A poprzednim razem to właśnie Samuel go zamknął.
bo ty jesteś
prządką
prządką
Nie śpieszył się. Nie musiał. Przynajmniej dziś. Nadzwyczaj spokojny dzień wręcz wywoływał odruchową chęć spojrzenia za siebie i sprawdzenia, czy los przypadkiem nie szykuje nieoczekiwane, zdradzieckie pchnięcie w plecy. Świat był szalony z szaleństwem, którego nie chciał doceniać. Wiedzieli za to inni. Patrzeli w ciemnościach. Patrzeli przez ciemność. Patrzeli w ciemność. I to ich niszczyło, nawet jeśli słodkie ramiona mroku oferowały moc i rozkosz. Zawsze zdradzała.
Samuel odstawił motocykl przez kilka sekund wsłuchując się jeszcze w pomruk gaszonego silnika. Nigdy nie odkrył źródła swojej fascynacji tymi konkretnymi pojazdami, ale słyszał, że to bardzo częsty objaw wśród niektórej, męskiej populacji mugoli. Gangi motocyklowe. Pokręcił głową i rzucił na ziemię dogasający pet, a zgrzytnięcie pod butem zdusiło mizernie tańczący płomyk. Miał w końcu spotkanie, a właścicielka niepokojąco przenikliwego spojrzenia w dziwny sposób go fascynowała. Była piękna, to prawda, ale chodziło o coś innego, nieokreślonego i drapieżnego z nieuchwytnym niczym poranna zorza - urokiem. Tajemnica. Cassandra.
Nie pozwolił sobie na rozluźnienie myśli. Cel nie miał w sobie nic ze swobodnej konwersacji. List pełen był niepokojącego niedopowiedzenia, które odnalazł bardzo szybko. Vasyl. Znowu. Parszywa gnida, którą zdążył raz zamknąć - opuścił czeluści Azkabanu. I chociaż chciałby się mylić, wiedział, gdzie skieruje swoje pierwsze kroki. A Skamander powinien przeciąć planowaną ścieżkę nim dotrze źródła.
Początkowo wcisnął obie dłonie do kieszenie czarnego płaszcza. Dopiero po chwili rozpiął guziki, pozwalając by chłodne powietrze oczyściło parny oddech. Zapach herbaty był przyjemny, gdy przekraczał próg Czerwonego Imbryka, ale nie zatrzymały go na dłużej. Kierował się ku otwartej sali z otwartym już tarasem. Pustym. Zatrzymał się w pół kroku i przesunął spojrzeniem po pomieszczeniu i kilku znajdujących się gościach. Zwykłe nawyki, ale kazały mu być zawsze czujnym. Rozleniwienie nie miało tu racji bytu, nawet jeśli aromat ziół przyjemnie łechtał nozdrza.
Usiadł przy jednym z wolnych stolików. Nie dostrzegł wśród zebranych nokturnowej wieszczki, ale był pewien, że jeśli jeszcze jej nie było - powinna zjawić się niebawem. Jak mgła, cicho i niepostrzeżenie oznajmiając swoją obecność.
Wyciągnął obie dłonie przed siebie, a ciemne źrenice utkwił w przestrzeni - obserwując. Rejestrując zgrzytliwe drapanie łyżeczki przez znudzoną swoim rozmówcą kobietę w kącie sali. Dostrzegł nachylającego się nad parującym imbrkiem mężczyznę, który nieco zbyt zbyt długo zawiesił spojrzenie na pracującej przy ladzie kelnerce. I przede wszystkim, nie mógł pozbyć się swędzącego wrażenia bycia obserwowanym. Charakterystyczny dreszcz zatańczył na jego karku, unosząc gęsią skórką kilka włosów. Wrażenie nie znikało. Odwrócił twarz na bok, ale jedynym, interesującym obiektem, była czarnoskrzydła wrona o iskrzących, jak szlachetne kamienie - ślepiach.
Samuel odstawił motocykl przez kilka sekund wsłuchując się jeszcze w pomruk gaszonego silnika. Nigdy nie odkrył źródła swojej fascynacji tymi konkretnymi pojazdami, ale słyszał, że to bardzo częsty objaw wśród niektórej, męskiej populacji mugoli. Gangi motocyklowe. Pokręcił głową i rzucił na ziemię dogasający pet, a zgrzytnięcie pod butem zdusiło mizernie tańczący płomyk. Miał w końcu spotkanie, a właścicielka niepokojąco przenikliwego spojrzenia w dziwny sposób go fascynowała. Była piękna, to prawda, ale chodziło o coś innego, nieokreślonego i drapieżnego z nieuchwytnym niczym poranna zorza - urokiem. Tajemnica. Cassandra.
Nie pozwolił sobie na rozluźnienie myśli. Cel nie miał w sobie nic ze swobodnej konwersacji. List pełen był niepokojącego niedopowiedzenia, które odnalazł bardzo szybko. Vasyl. Znowu. Parszywa gnida, którą zdążył raz zamknąć - opuścił czeluści Azkabanu. I chociaż chciałby się mylić, wiedział, gdzie skieruje swoje pierwsze kroki. A Skamander powinien przeciąć planowaną ścieżkę nim dotrze źródła.
Początkowo wcisnął obie dłonie do kieszenie czarnego płaszcza. Dopiero po chwili rozpiął guziki, pozwalając by chłodne powietrze oczyściło parny oddech. Zapach herbaty był przyjemny, gdy przekraczał próg Czerwonego Imbryka, ale nie zatrzymały go na dłużej. Kierował się ku otwartej sali z otwartym już tarasem. Pustym. Zatrzymał się w pół kroku i przesunął spojrzeniem po pomieszczeniu i kilku znajdujących się gościach. Zwykłe nawyki, ale kazały mu być zawsze czujnym. Rozleniwienie nie miało tu racji bytu, nawet jeśli aromat ziół przyjemnie łechtał nozdrza.
Usiadł przy jednym z wolnych stolików. Nie dostrzegł wśród zebranych nokturnowej wieszczki, ale był pewien, że jeśli jeszcze jej nie było - powinna zjawić się niebawem. Jak mgła, cicho i niepostrzeżenie oznajmiając swoją obecność.
Wyciągnął obie dłonie przed siebie, a ciemne źrenice utkwił w przestrzeni - obserwując. Rejestrując zgrzytliwe drapanie łyżeczki przez znudzoną swoim rozmówcą kobietę w kącie sali. Dostrzegł nachylającego się nad parującym imbrkiem mężczyznę, który nieco zbyt zbyt długo zawiesił spojrzenie na pracującej przy ladzie kelnerce. I przede wszystkim, nie mógł pozbyć się swędzącego wrażenia bycia obserwowanym. Charakterystyczny dreszcz zatańczył na jego karku, unosząc gęsią skórką kilka włosów. Wrażenie nie znikało. Odwrócił twarz na bok, ale jedynym, interesującym obiektem, była czarnoskrzydła wrona o iskrzących, jak szlachetne kamienie - ślepiach.
Darkness brings evil things
the reckoning begins
Ostatnio zmieniony przez Samuel Skamander dnia 17.06.17 12:41, w całości zmieniany 1 raz
Przyszedł. Zbyt długo obracała się wśród ludzi pozbawionych honoru, żeby mieć co do tego wątpliwości, Samuel miał rycerskie serce - już tego dowiódł - jak na aurora cechował się nadzwyczajnym współczuciem. A może - to po prostu wszyscy mężczyźni byli tacy sami? Nastroszyła pióro, przez chwilę przyglądając się mu bystrym, zbyt zielonym jak na wronę okiem; zawahała się - nie powinna zwracać się do Skamandera, zbyt wiele narażała, siebie, Lysę, ich wspólną przyszłość. Gdyby ktokolwiek dostrzegł ją w towarzystwie aurora, jej pozycja stała by się co najmniej chwiejna, nieprzyjemnie rzucając na nią cień niechcianych podejrzeń. Tak naprawdę z obu stron: swoich przyjaciół, ale i Samuela, potrafiąc wymienić przynajmniej pięć powodów, za które mógłby zakłóć ją w kajdany. Igrała z ogniem? Przecież sama zaprosiła go na spotkanie. Raz już pomógł, Vasyl na zawsze pozostanie jego wrogiem - i przypuszczała, że nie będzie zadowolony, kiedy dowie się, że ten znów stanowi zagrożenie. Przypuszczała, czy raczej żywiła nadzieję? Optymizm nigdy nie był jej przyjacielem. Cóż, nic innego jej nie pozostało, odmówili jej wszyscy. Przekrzywiła lekko ptasią głowę, czarny dziób odbijał blask światła bijący z wnętrza herbaciarni. Nie powinna mu dawać na siebie czekać tak długo.
Poderwała się do lotu, gubiąc czarne pióro i przeszybowała za plecy aurora, gdzie, w cieniu kwiecistych donic, powróciła do swojego ciała, w ludzką formę; bezszelestnie, nie chcąc niepokoić ani niepotrzebnie zwracać na siebie uwagę pozostałych gości. Wyminęła go wolnym krokiem, przeczesując dłonią podarte transformacją krucze włosy, których splot gęstym warkoczem spływał wzdłuż dekoltu; wiosenny wiatr szarpał lekkie poły jej czarnej spódnicy. Powiedziała, że będzie na niego czekać - i czekała.
- Samuelu - powitała go, choć na jej ustach nie zadrgał uśmiech - pojawiał się na nich niezwykle rzadko. Źrenice przyćmione troską mogły wydać się nieobecne, okraszone niepewnością zmieszaną z ledwie dostrzegalną kroplą lęku. Sytuacja, w której się znalazła, zaczynała ją przerastać - ale dla Lysy była w stanie zrobić wszystko. - Niewiele się zmieniłeś - ile czasu minęło, odkąd widzieli się po raz ostatni? Więcej, niż by się wydawało. Nieśpiesznie zajęła miejsce naprzeciw niego, nieświadomie odwlekając moment przedstawienia sprawy, z którą zwróciła się do niego w liście, a której wciąż nie poruszyła.
- Na moje szczęście - dodała, bo jeśli zmianie nie uległa nie tylko jego powierzchowność, ale i szlachetność, miała szansę znaleźć w nim ratunek - nie byłam pewna, czy... - czy przyjdziesz? mężczyzna honoru, który dał słowo? - czy zgodzisz się na to spotkanie - zakończyła, unosząc ku niemu spojrzenie; na wpół badawczo, na wpół grzecznościowo. Czuła się w tym miejscu swobodnie, Imbryk należał do Aarona, który z pewnością - nie miał innego wyjścia - będzie tolerował jej obecność, a tutejszych gości nie podejrzewała o powiązania ze światkiem, którego była częścią. Mimo to, subtelnie przesunęła się z krzesłem tak, by znajdować się raczej tyłem do pozostałych gości, nikt nie powinien zapamiętać jej twarzy.
Poderwała się do lotu, gubiąc czarne pióro i przeszybowała za plecy aurora, gdzie, w cieniu kwiecistych donic, powróciła do swojego ciała, w ludzką formę; bezszelestnie, nie chcąc niepokoić ani niepotrzebnie zwracać na siebie uwagę pozostałych gości. Wyminęła go wolnym krokiem, przeczesując dłonią podarte transformacją krucze włosy, których splot gęstym warkoczem spływał wzdłuż dekoltu; wiosenny wiatr szarpał lekkie poły jej czarnej spódnicy. Powiedziała, że będzie na niego czekać - i czekała.
- Samuelu - powitała go, choć na jej ustach nie zadrgał uśmiech - pojawiał się na nich niezwykle rzadko. Źrenice przyćmione troską mogły wydać się nieobecne, okraszone niepewnością zmieszaną z ledwie dostrzegalną kroplą lęku. Sytuacja, w której się znalazła, zaczynała ją przerastać - ale dla Lysy była w stanie zrobić wszystko. - Niewiele się zmieniłeś - ile czasu minęło, odkąd widzieli się po raz ostatni? Więcej, niż by się wydawało. Nieśpiesznie zajęła miejsce naprzeciw niego, nieświadomie odwlekając moment przedstawienia sprawy, z którą zwróciła się do niego w liście, a której wciąż nie poruszyła.
- Na moje szczęście - dodała, bo jeśli zmianie nie uległa nie tylko jego powierzchowność, ale i szlachetność, miała szansę znaleźć w nim ratunek - nie byłam pewna, czy... - czy przyjdziesz? mężczyzna honoru, który dał słowo? - czy zgodzisz się na to spotkanie - zakończyła, unosząc ku niemu spojrzenie; na wpół badawczo, na wpół grzecznościowo. Czuła się w tym miejscu swobodnie, Imbryk należał do Aarona, który z pewnością - nie miał innego wyjścia - będzie tolerował jej obecność, a tutejszych gości nie podejrzewała o powiązania ze światkiem, którego była częścią. Mimo to, subtelnie przesunęła się z krzesłem tak, by znajdować się raczej tyłem do pozostałych gości, nikt nie powinien zapamiętać jej twarzy.
bo ty jesteś
prządką
prządką
Mrowienie na karku nie ustępowało i Skamander zmarszczył brwi, tworząc wyraźną linię na czole. Wrażenie było zbyt charakterystyczne by mógł je pomylić z czymś innym, ale wciąż nie odnajdował źródła. Nie przewidywał w podobnym miejscu większych kłopotów, ale ostatnie wydarzenia wyczuliły go mocniej niż przypuszczał. Coraz częściej to, co uznawał za pewnik, okazywało się ułudną mrzonką. Mrok rzeczywiście zalegał nad Londynem, a im więcej wiedział, tym więcej cieni dostrzegał. Poszukiwał zmian w teoretycznie - sielankowej - scenerii herbaciarni. Odbiegające od normy zachowania, czy nieuchwytne spojrzenia. Każdy miał swoje tajemnice, ale fakt, że dostrzegał sunące wokół sylwetek kłamstwo, nie mogło jeszcze świadczyć o niebezpieczeństwie.
Napływające wrażenia przerwał cichy szelest lotu czarnoskrzydłej wrony, którą zgubił spojrzeniem, gdy zniknęła za jego plecami. W końcu czekał na czarownicę i to jej smukłej sylwetki powinien upatrywać wśród zebranych. Powinien rozpoznać ją bezbłędnie. I rozpoznał.
Lekkie kroki, które naznaczyła swoim wejście były pierwszym co usłyszał. Charakterystyczny furkot spódnicy towarzyszył jej przejściu i z przelotna nutą fascynacji przyglądał się czerni włosów i jasnym licom, których pozazdrościć mogła niejedna szlachcianka. Ale to oczy miały w sobie najwięcej do powiedzenia i nieodkryta, zatopiona w błyskającej zieleni tajemnica, którą za nimi kryła. I niepokój. Wieszczka, której nie miał prawa lekceważyć.
- Cassandro - imię zadźwięczało miękko na ustach i podniósł się z miejsca tylko na moment, czekając, aż usiądzie naprzeciw niego. Byłby ślepcem, gdyby nie dostrzegł niepokojących rys smutku? na kobiecym obliczu. Odkąd ją poznał wykazywała niezaprzeczalną pewność, która - chociaż wciąż otulała ją ciasną mgiełką niedostępności, to wkradł się w nie obcy ton, jak w znaną melodię, którą ktoś zakłócał. A może...znowu ulegał nadinterpretacji. Kobieca natura wciąż była dla niego nieodgadniona. Wbrew niektórym opiniom - To chyba dobrze - odezwał się, gdy usiadł na miejsce. Oparł się o wezgłowie krzesła, dając złudną aurę (ewentualnemu, obserwującemu) otoczeniu, że spotkanie należy do oczywistych. Nie był ignorantem, wiedział, że oboje się narażali, ale w równym stopniu był świadomy, że nie mógł się wycofać. I nie chciał. Może była w tym naiwna, zapomniana wartość, ale nie potrafił zostawić kobiety bez pomocy. Tym bardziej, gdy w grę wchodził pewien parszywiec.
- Naprawdę? - uniósł wyżej ciemne brwi, chociaż w zwyczajowym pytaniu nie było rozbawienia. Cenił Cassandrę nie tylko ze względu na jej zdolności - Ale jestem - odwzajemnił spojrzenie, nie przeciągając niepewności barwiącej padające wyrazy. dzieliło ich wiele, ale łączyło specyficzne porozumienie. Może mogła go wykorzystywać, nie odmówiłby jej i tak. Ich ścieżki skrzyżowały się w przeszłości nie bez powodu. I przeczuwał, że ten cel ujawnił się ponownie. A zwrócenie się ku niemu z prośbą o pomoc, musiało od niej wiele wymagać - Nie odmówiłem kiedyś i nie zrobiłem tego teraz. Jestem konsekwentny w...decyzjach - i tak miało pozostać.
Napływające wrażenia przerwał cichy szelest lotu czarnoskrzydłej wrony, którą zgubił spojrzeniem, gdy zniknęła za jego plecami. W końcu czekał na czarownicę i to jej smukłej sylwetki powinien upatrywać wśród zebranych. Powinien rozpoznać ją bezbłędnie. I rozpoznał.
Lekkie kroki, które naznaczyła swoim wejście były pierwszym co usłyszał. Charakterystyczny furkot spódnicy towarzyszył jej przejściu i z przelotna nutą fascynacji przyglądał się czerni włosów i jasnym licom, których pozazdrościć mogła niejedna szlachcianka. Ale to oczy miały w sobie najwięcej do powiedzenia i nieodkryta, zatopiona w błyskającej zieleni tajemnica, którą za nimi kryła. I niepokój. Wieszczka, której nie miał prawa lekceważyć.
- Cassandro - imię zadźwięczało miękko na ustach i podniósł się z miejsca tylko na moment, czekając, aż usiądzie naprzeciw niego. Byłby ślepcem, gdyby nie dostrzegł niepokojących rys smutku? na kobiecym obliczu. Odkąd ją poznał wykazywała niezaprzeczalną pewność, która - chociaż wciąż otulała ją ciasną mgiełką niedostępności, to wkradł się w nie obcy ton, jak w znaną melodię, którą ktoś zakłócał. A może...znowu ulegał nadinterpretacji. Kobieca natura wciąż była dla niego nieodgadniona. Wbrew niektórym opiniom - To chyba dobrze - odezwał się, gdy usiadł na miejsce. Oparł się o wezgłowie krzesła, dając złudną aurę (ewentualnemu, obserwującemu) otoczeniu, że spotkanie należy do oczywistych. Nie był ignorantem, wiedział, że oboje się narażali, ale w równym stopniu był świadomy, że nie mógł się wycofać. I nie chciał. Może była w tym naiwna, zapomniana wartość, ale nie potrafił zostawić kobiety bez pomocy. Tym bardziej, gdy w grę wchodził pewien parszywiec.
- Naprawdę? - uniósł wyżej ciemne brwi, chociaż w zwyczajowym pytaniu nie było rozbawienia. Cenił Cassandrę nie tylko ze względu na jej zdolności - Ale jestem - odwzajemnił spojrzenie, nie przeciągając niepewności barwiącej padające wyrazy. dzieliło ich wiele, ale łączyło specyficzne porozumienie. Może mogła go wykorzystywać, nie odmówiłby jej i tak. Ich ścieżki skrzyżowały się w przeszłości nie bez powodu. I przeczuwał, że ten cel ujawnił się ponownie. A zwrócenie się ku niemu z prośbą o pomoc, musiało od niej wiele wymagać - Nie odmówiłem kiedyś i nie zrobiłem tego teraz. Jestem konsekwentny w...decyzjach - i tak miało pozostać.
Darkness brings evil things
the reckoning begins
Taras
Szybka odpowiedź