Mniejsza sala
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★
[bylobrzydkobedzieladnie]
Mniejsza sala
"Biała Wiwerna" podzielona jest na mniejsze i większe salki służące spokojniejszym rozmowom, jak i większym popijawom, czasami nawet i nielegalnym interesom, lecz o tym się nie mówi, obsługa dyskretnie nie zwraca uwagi na podejrzane osoby tak popularne na wiecznie mrocznym Nokturnie. Mniejsza sala znajduje się w podpiwniczeniu o ostro ciosanych kamiennych ścianach i łukowatym stropie. Klimatu dodają jej wiecznie palące się świece na niewielkich, drewnianych stolikach.
Możliwość gry w kościanego pokera
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 19:44, w całości zmieniany 1 raz
Długi rękaw czarnej szaty nie został podwinięty. Deirdre widziała już zdecydowanie zbyt wiele szczegółów mrocznego tatuażu, barwiącego zaczerwienioną, jątrzącą się wypukłością przedramiona towarzyszących jej mężczyzn i obawiała się, że gdyby sama podwinęła szorstki materiał by odsłonić smukłą rękę, nie zdołałaby powstrzymać mdłości. Nie z obrzydzenia lub przyczyn estetycznych - choć ciągle kręciło się jej w głowie i dwoiło przed oczami, zdołała wychwycić głębszy sens Znaku, jaki został im podarowany (lub jakim Czarny Pan naznaczył swe najwierniejsze sługi) - raczej z powodu fizycznego bodźca atakującego ostrym bólem złudną fazę opanowania. Sądziła przecież, że najgorsza chwila minęła. Powstała z podłogi, ignorując trzęsące się kolana, powstrzymała odruch wymiotny, twarz pozostała nieskażoną łzami słabości. Kontrolowała się niemalże histerycznie, lecz nie był to wyraz odwagi, raczej naiwności: żaden z przechodzących katusze Rycerzy nie zwracał uwagi na czyjekolwiek bohaterstwo. Zrozumiała to jednak dużo później, gdy już znajdowała się poza murami piwnicy. Wydawało się, że minęły całe lata odkąd postawiła pierwszy chwiejny krok na drewnianym stopniu, by podążyć w górę, dalej od kamiennego stołu, półek zastawionych wypełnionymi formaliną słojami, głuchej ciszy, przerywanej jedynie odgłosami bólu. Nie oglądała się na nikogo, skupiona na własnej drodze przez mękę. Z każdym krokiem czuła się jednak coraz lepiej. Im bardziej skupiała się na palącym poparzeniu, zajmującym całą lewą stronę ciała, tym głębiej oddychała, i gdy w końcu stanęła w niskiej, bocznej sali, mogła zaczerpnąć powietrza bez upokarzającego jęku.
Oparła czoło o chłodną ścianę. Chropowaty, zawilgły mur, przyniósł jej odrobinę ukojenia, odważyła się nawet rozchylić zaciśnięte w wąską linię usta, by zaczerpnąć powietrza. Pachniało zupełnie inaczej niż w piwnicy; wyczuwała spalone knoty świec, alkohol, ostrą wodę kolońską. Wbrew racjonalnym bodźcom ten eklektyzm aromatów nie pogorszył mdłości a jedynie przyciągnął ją bliżej świata żywych, z daleka od wypełnionego śmiercią laboratorium. Niedawno wyszli stąd ludzie, z odległej sali dobiegały pijackie krzyki. Ktoś bluzgał, ktoś rechotał, trzaskało szkło butelek. Nikt nie był świadomy tego, co dokonało się kilkadziesiąt metrów niżej, głęboko pod fundamentami Białej Wywerny, pod brukiem Nokturnu. Nawet Deirdre wydawało się to nierzeczywiste i gdyby nie potworne echo bólu, paraliżującego całą lewą stronę jej ciała, równie dobrze uznałaby to za porażający sen. Nie koszmar, nie była przerażona, raczej przygnieciona ogromem, doniosłością, powaga i mocą magii, jakiej stała się świadkiem. Ofiarą? Wybranką, tak, uznawała się za wybraną, jedną z niewielu wiernych sług, którzy odpowiedzieli na wezwanie, jedyną kobietą, która mu podołała, jedyną, która w tak szybkim tempie zdobyła zaufanie i wiedzę potrzebną, by znaleźć się tuż przy Czarnym Panu. Rozpierała ją gorzka mieszanka cierpienia oraz dumy, lecz wrodzona arogancja - a także zwykły instynkt samozachowawczy wycieńczonego organizmu, wolącego skupić rozkołysany umysł na pozytywach - naświetlała wyłącznie to drugie uczucie, pomagając powoli powrócić Deirdre do względnej normy.
Nieśpiesznie przekręciła się tak, że teraz to plecy wspierały się o kamienną ścianę. Jeszcze chwilę stała pod nią z zamkniętymi oczami, wsłuchując się w organizm. W ustach ciągle czuła ohydny posmak, lewa ręka paliła żywym ogniem, lecz mdłości zostały na razie powstrzymane. Odepchnęła się od muru i zrobiła kilka chwiejnych kroków w kierunku stolika, z którego porwała przyniesioną przed chwilą szklankę wody. Jedną, drugą, trzecią; piła chciwie, zwierzęco, nie przejmując się płynem skapującym na czarną szatę. Musiała pozbyć się tego lepkiego posmaku z ust, lecz pomimo wychylenia połowy butelki, dalej czarna maź sklejała jej zęby i owijała język niczym gładkie łuski węża. W końcu odłożyła szkło na drewniany blat i oblizała wargi. Kolana drżały, jakby przebiegła właśnie sto mil, a nie ledwie wyczołgała się po kilkudziesięciu schodach z dalekiej piwnicy. Usiadła na krześle na przeciwko Perseusa, wbijając wzrok w jego śmiertelnie bladą twarz. Czy też wyglądała tak jak on? Na pewno. Wyssana z krwi, z sił życiowych, z podkrążonymi oczami, spierzchniętymi do krwi ustami, popękanymi żyłkami w niezdrowo szarych białkach oczu? Uchwyciła jego wzrok, jednocześnie zatrważająco ostry i mętny, jakby właśnie obudził się z koszmaru - w ciągu kilku sekund z mary do pełnej świadomości - i...uśmiechnęła się. Słabo, wargi zadrżały, ale na sekundę pozwoliła dumie zdławić szok i przerażenie. Mogła zwymiotować, mogła drżeć, mogła ścierać wierzchem dłoni świeże łzy bólu, płynące po białych jak płótno policzkach, ale ponad całe spektrum cierpienia przebijała się moc. Wierzyła w to, co obiecał im Czarny Pan, wierzyła w każde jego słowo i była gotowa poświęcić dla niego jeszcze więcej, dać to, czego tylko zapragnie, zapłacić resztę ceny, jaką wyznaczył za prawdziwą potęgę. Była o krok bliżej, by ją osiągnąć. Mimowolnie potarła przez materiał palące miejsce. Zapiekło mocniej; skrzywiła się, lecz dalej wypełniała ją wybuchowa mieszanka szatańskiego szczęścia i absolutnego rozpadu. Trzęsła się cała, ponownie sięgając po szklankę z wodą, w głowie ciągle odtwarzając niedawną wizję. Szmaragdowe światło, potworny głos, Mroczny Znak, poczucie niesamowitej mocy i bezbronności. Oddała swoje życie Czarnemu Panu, tym razem dosłownie, całkowicie, nieodwracalnie - miała wrażenie, że w dalszym ciągu czuje na nadgarstku jego długie, lodowate palce, parzące jej skórę jeszcze intensywniej od tatuażu.
| zt dla wszystkich (?)
Oparła czoło o chłodną ścianę. Chropowaty, zawilgły mur, przyniósł jej odrobinę ukojenia, odważyła się nawet rozchylić zaciśnięte w wąską linię usta, by zaczerpnąć powietrza. Pachniało zupełnie inaczej niż w piwnicy; wyczuwała spalone knoty świec, alkohol, ostrą wodę kolońską. Wbrew racjonalnym bodźcom ten eklektyzm aromatów nie pogorszył mdłości a jedynie przyciągnął ją bliżej świata żywych, z daleka od wypełnionego śmiercią laboratorium. Niedawno wyszli stąd ludzie, z odległej sali dobiegały pijackie krzyki. Ktoś bluzgał, ktoś rechotał, trzaskało szkło butelek. Nikt nie był świadomy tego, co dokonało się kilkadziesiąt metrów niżej, głęboko pod fundamentami Białej Wywerny, pod brukiem Nokturnu. Nawet Deirdre wydawało się to nierzeczywiste i gdyby nie potworne echo bólu, paraliżującego całą lewą stronę jej ciała, równie dobrze uznałaby to za porażający sen. Nie koszmar, nie była przerażona, raczej przygnieciona ogromem, doniosłością, powaga i mocą magii, jakiej stała się świadkiem. Ofiarą? Wybranką, tak, uznawała się za wybraną, jedną z niewielu wiernych sług, którzy odpowiedzieli na wezwanie, jedyną kobietą, która mu podołała, jedyną, która w tak szybkim tempie zdobyła zaufanie i wiedzę potrzebną, by znaleźć się tuż przy Czarnym Panu. Rozpierała ją gorzka mieszanka cierpienia oraz dumy, lecz wrodzona arogancja - a także zwykły instynkt samozachowawczy wycieńczonego organizmu, wolącego skupić rozkołysany umysł na pozytywach - naświetlała wyłącznie to drugie uczucie, pomagając powoli powrócić Deirdre do względnej normy.
Nieśpiesznie przekręciła się tak, że teraz to plecy wspierały się o kamienną ścianę. Jeszcze chwilę stała pod nią z zamkniętymi oczami, wsłuchując się w organizm. W ustach ciągle czuła ohydny posmak, lewa ręka paliła żywym ogniem, lecz mdłości zostały na razie powstrzymane. Odepchnęła się od muru i zrobiła kilka chwiejnych kroków w kierunku stolika, z którego porwała przyniesioną przed chwilą szklankę wody. Jedną, drugą, trzecią; piła chciwie, zwierzęco, nie przejmując się płynem skapującym na czarną szatę. Musiała pozbyć się tego lepkiego posmaku z ust, lecz pomimo wychylenia połowy butelki, dalej czarna maź sklejała jej zęby i owijała język niczym gładkie łuski węża. W końcu odłożyła szkło na drewniany blat i oblizała wargi. Kolana drżały, jakby przebiegła właśnie sto mil, a nie ledwie wyczołgała się po kilkudziesięciu schodach z dalekiej piwnicy. Usiadła na krześle na przeciwko Perseusa, wbijając wzrok w jego śmiertelnie bladą twarz. Czy też wyglądała tak jak on? Na pewno. Wyssana z krwi, z sił życiowych, z podkrążonymi oczami, spierzchniętymi do krwi ustami, popękanymi żyłkami w niezdrowo szarych białkach oczu? Uchwyciła jego wzrok, jednocześnie zatrważająco ostry i mętny, jakby właśnie obudził się z koszmaru - w ciągu kilku sekund z mary do pełnej świadomości - i...uśmiechnęła się. Słabo, wargi zadrżały, ale na sekundę pozwoliła dumie zdławić szok i przerażenie. Mogła zwymiotować, mogła drżeć, mogła ścierać wierzchem dłoni świeże łzy bólu, płynące po białych jak płótno policzkach, ale ponad całe spektrum cierpienia przebijała się moc. Wierzyła w to, co obiecał im Czarny Pan, wierzyła w każde jego słowo i była gotowa poświęcić dla niego jeszcze więcej, dać to, czego tylko zapragnie, zapłacić resztę ceny, jaką wyznaczył za prawdziwą potęgę. Była o krok bliżej, by ją osiągnąć. Mimowolnie potarła przez materiał palące miejsce. Zapiekło mocniej; skrzywiła się, lecz dalej wypełniała ją wybuchowa mieszanka szatańskiego szczęścia i absolutnego rozpadu. Trzęsła się cała, ponownie sięgając po szklankę z wodą, w głowie ciągle odtwarzając niedawną wizję. Szmaragdowe światło, potworny głos, Mroczny Znak, poczucie niesamowitej mocy i bezbronności. Oddała swoje życie Czarnemu Panu, tym razem dosłownie, całkowicie, nieodwracalnie - miała wrażenie, że w dalszym ciągu czuje na nadgarstku jego długie, lodowate palce, parzące jej skórę jeszcze intensywniej od tatuażu.
| zt dla wszystkich (?)
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Noc wciąż była młoda, a choć powietrze w całym Londynie po przelotnym deszczu pozostawało rześkie i świeże, tak na ulicy Śmiertelnego Nokturnu panował zaduch, a unosząca się wilgoć lepiła się do wszystkiego, co tylko znalazło się w pobliżu. Czuł, że jeśli będzie się ociągał jeszcze przez chwilę i utknie w opadających oparach pobliskich kominów, koszula zacznie lepić mu się do pleców, a ubranie przesiąknie smrodem warzonych trucizn, nieudanych kolacji i palonych resztek wszystkiego, czego nie zamierzał sobie w tej chwili wyobrażać, choć słabo pamiętał smak obrzydzenia. Pozostawił za sobą ciszę z Pokątnej, przemierzając szum przemykających w cieniu sylwetek i ich szeleszczących, mokrych od błota płaszczy, napawając się symfonią miauczących kotów i klnących czarodziejów. Skręcił akurat w kierunku karczmy, kiedy do ulicznego crescendo dołączył trzask tłuczonego szkła. Ktoś znów wypadł przez okno, pomyślał, nie zastanawiając się nad tym, czy było to kolejne morderstwo nie do udowodnienia, czy wypadek przy partnerskiej kłótni. Wyrzucił niedopałek czarodziejskiego papierosa jeszcze nim wkroczył w progi Wywerny, w której zapachy zdawały się zelżeć ograniczając do słabej woni ludzkiego potu i — szczęśliwie dla niego — mieszanki tytoniu z aromatem starego drewna, które przesiąkło już alkoholem. Obrzucił wnętrze i klientelę przelotnym spojrzeniem, odwracając głowę, w chwili, gdy sam jako nowoprzybyły zwrócił uwagę nieco opóźnionych czarodziejów. Zawiesił wzrok na barmanie, licząc na to, że zrozumie niemą prośbę i pojawi się przy stoliku, gdy tylko rozsiądzie się wygodnie. Nie zamierzał zostawać w głównej sali; w mniejszej odnalazł miejsce z dala od wścibskich oczu obcych, którzy jedynie zaburzaliby ich spokój i komfort swobodnej rozmowy. Prześlizgnął się pomiędzy zbyt ciasno postawionymi stolikami, które zajmowali dwaj zapijaczeni starcy, mrucząc coś pod nosem z wyraźnym niezadowoleniem i udał się do kąta, który wydał mu się wystarczająco wygodnym miejscem spotkania. Zgodnie z oczekiwaniami, gdy tylko zrzucił z ramion długi płaszcz, tuż obok pojawił się dobrze znany mu barman, więc kazał mu przynieść butelkę ognistej i dwie szklanki za siedem minut. Nie wcześniej, nie później. Dokładnie w porę.
Na długo odkładane spotkanie spóźnił się, jak zwykle, lecz Rosiera wciąż nie było, przynajmniej w zasięgu jego wzroku, toteż czuł się usprawiedliwiony małym nietaktem, który jak miał wcześniej nadzieję, Tristan byłby w stanie mu wybaczyć. I do niego nie mógł mieć o to pretensji, było wiele spraw, które mogło go zatrzymać i z żadnej nie musiał się tłumaczyć. Nie martwiły go jednak wątpliwości, jakoby lord miałby się nie zjawić, bo przecież nie znał bardziej słownego czarodzieja. Obietnice spełniał, nawet te najbardziej trywialne i proste, jeśli widział w nich wartość, a usłyszane z jego słów groźby były wyrokami, które on sam, jako były kat i wróżbita mógł uznać za przesądzone i ostateczne. Czuł spokój i łaskoczące wyczekiwanie człowieka, który w niegdyś był mu wyjątkowo bliski; przypominało zadowolenie, jeśli coś tak ludzkiego mogło je w Mulciberze wzbudzić. Jego twarz pozostała jednak obojętna, a on wyglądał na zrelaksowanego z luźno opuszczonymi ramionami, wygiętego w nieco nonszalanckiej pozie, z dłońmi ułożonymi na udach pod stołem, skąd w każdej chwili szybko mógł wyciągnąć wetkniętą z tyłu różdżkę. Towarzystwo jakie do tej pory znajdowało się w mniejszej sali nie zapowiadało żadnej awantury, mógł więc bez obaw zwrócić twarz w kierunku zabrudzonego okna, przez które niewiele było widać poza słabymi cieniami przypominającymi demony ludźmi, którzy krążyli gdzieś tam na zewnątrz. Wśród nich z pewnością był Tristan, któremu przy ostatnim, męskim spotkaniu zabrudził szatę — miał nadzieję, że ulubioną, taką z którą ciężko mu było się pożegnać pomimo wypchanej wieloma podobnymi szafy. Wewnętrznie liczył też na to, że wspomnienie ślimaczych wymiocin było bardziej uciążliwe dla Rosiera niż dla niego ich smak. Na samą myśl wyciągnął papierośnicę, którą odłożył na stół, gdy pstryknięciem odpalił Stibbonsa, by wraz z dymem puścić w niepamięć konsystencję śluzu, którego wyobrażenie do tej pory miał w ustach.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Ostatnio zmieniony przez Ramsey Mulciber dnia 28.04.17 7:21, w całości zmieniany 1 raz
Nieprzenikniona i mroczna kraina Nokturnu; śmierdząca zepsuciem, zgnilizną i cykutą. Przepełniona złem, do którego nikt o zdrowych zmysłach nie ważył się zbliżać: miejska dżungla, w której jedyną zasadą jest przeżycie silniejszego. Brzydziło go to miejsce. Nie swoim złem, bo przecież jego czarne serce biło tuż przy jego kolebce, odkąd oddał się w służbę Czarnemu Panu, brzydziło go swoim odrażającym zapachem. Coraz rzadziej zapuszczał się wgłąb tych ulic, nie dalej, niż trzeba było, by minąć sklep Burke'ów, do kości odrzucony zezwierzęceniem tutejszej... ludności? Tak powinno się ich nazwać? Z lekkim niesmakiem śledził tor lotu mężczyzny wypadającego wraz ze szkłem przez roztrzaskane okno, odejmując wzrok, kiedy zdarzał się z ziemią - nie miał zamiaru obserwować, czy to przeżył, czy nie, ani tym bardziej przyglądać się ostatecznym skutkom. Stawiał kroki szybko, zamaszyście, a stukot męskich obcasów wysokich butów niósł się wśród nocnej ciszy dalekim pogłosem; odkąd miał na przedramieniu Mroczny Znak - wiedział, że nikt nie odważy się na niego choćby spojrzeć. A jeśli odważy - cóż, nieszczególnie miał się czego bać. Elegancką szatę przeszytą srebrną nicią, z broszą złotej róży upiętej do białego miękkiego fularu osłaniającego szyję chował pod grubym czarnym płaszczem, którego kaptur zwisał na jego kark, nie rzucając cienia na twarz arystokraty. Biała Wywerna była i pozostanie miejscem szczególnym, miejscem w piwnicach której dokonało się wiele zdarzeń nie tyle ważnych, co przełomowych dla nich obojga. Na próżno mogli szukać lepszego - dyskretniejszego - miejsca na szczerą męską rozmowę, w zaduchu tych czterech ponurych ścian mogli mieć pewność, że nie napotkają na żadne wścibskie, niepowołane, a już na pewno nie aurorskie ucho. Właściciel pubu doskonale zdawał sobie sprawę z tego, kim byli - i z pewnością był w stanie zapewnić im odpowiednią dyskrecję. Mógł się teleportować lub przemknąć przez te ulice pod postacią smolistej mgły, lecz orzeźwiające powietrze wczesnowiosennego wieczoru działało na niego orzeźwiająco. Zwykle, być może zapomniał, że tutaj pachnie mocnym alkoholem, szczynami i śmiercią.
Minąwszy próg, niedbale rozejrzał się po pomieszczeniu, unikając rzuconej butelki, która roztrzaskała się o ścianę tuż za nim; nie było tutaj Mulcibera. W pierwszym odruchu spojrzał na barmana - do niego też skierował swoje kroki, z zapytaniem, czy jego dawny brat bękart zjawił się już na miejscu. Było po czasie, ale żadne z nich nie należało do ludzi wybitnie punktualnych - mogli więc szanować swoje wzajemne przywary, wiedząc, że dane słowo nie zostanie złamane. Ogromna główna sala była zdecydowanie zbyt ogromna - i zbyt nieostrożna - by pomówić na spokojnie w cztery oczy. To barman skierował go do jednej z bocznych naw, gdzie oczekiwał Ramsey - i do którego właśnie szedł z alkoholem, doskonałe wyczucie czasu.
- Nie przesadź z ognistą - rzucił lekko na powitanie, wyciągając dłoń; witając się silnym uściskiem. - Jak znowu mnie obrzygasz, będziemy chyba musieli przemyśleć częstotliwość naszych spotkań - lordowski język zwykł zachowywać dla dam, a Ramsey takową - z całą pewnością, Morgano - nie był. Nie miał mu też za złe tamtego wydarzenia, choć jego zagranie z całą pewnością nie utrwaliło się w jego pamięci jako przyjemne, wydawało się też conajmniej sprzeczne z zasadami fair play i honorową ideą pojedynków jako takich. Nieważne: nie przywiązywał się zanadto do ubrań i mógł tamtą szatę wyrzucić bez sentymentu, ale wspomnienie tego obrzydliwego śluzu na własnym ciele będzie go prześladować jeszcze długo. Zrzucił z ramion płaszcz, przerzucając go przez puste krzesło, by zasiąść przy trzecim i odebrać barmanowi butelkę, z której rozlał alkohol do dwóch szklanek, poczynając od Mulcibera, nonszalanckim, niedbałym gestem; z wewnętrznej kieszeni wyjął czarodziejskiego papierosa, którego podpalił, wspierając się łokciami o kant brudnego stołu. - Ciekawe, gdzie trzymają zapasy alkoholu - stwierdził, z zastanowieniem marszcząc brwi, przyglądając się przy tym butelce z bursztynowym płynem. - Sądzisz, że w piwnicach? Parę dni temu wytłukliśmy stamtąd, z Craigiem, wszystkie szczury, ale były tak odporne na nasze klątwy, jakby ktoś już tego wcześniej próbował. I wiesz co - uniósł szklankę do toastu - jeśli one do tego sikały, to po wypiciu powinniśmy być cholernie niezwyciężeni.
Minąwszy próg, niedbale rozejrzał się po pomieszczeniu, unikając rzuconej butelki, która roztrzaskała się o ścianę tuż za nim; nie było tutaj Mulcibera. W pierwszym odruchu spojrzał na barmana - do niego też skierował swoje kroki, z zapytaniem, czy jego dawny brat bękart zjawił się już na miejscu. Było po czasie, ale żadne z nich nie należało do ludzi wybitnie punktualnych - mogli więc szanować swoje wzajemne przywary, wiedząc, że dane słowo nie zostanie złamane. Ogromna główna sala była zdecydowanie zbyt ogromna - i zbyt nieostrożna - by pomówić na spokojnie w cztery oczy. To barman skierował go do jednej z bocznych naw, gdzie oczekiwał Ramsey - i do którego właśnie szedł z alkoholem, doskonałe wyczucie czasu.
- Nie przesadź z ognistą - rzucił lekko na powitanie, wyciągając dłoń; witając się silnym uściskiem. - Jak znowu mnie obrzygasz, będziemy chyba musieli przemyśleć częstotliwość naszych spotkań - lordowski język zwykł zachowywać dla dam, a Ramsey takową - z całą pewnością, Morgano - nie był. Nie miał mu też za złe tamtego wydarzenia, choć jego zagranie z całą pewnością nie utrwaliło się w jego pamięci jako przyjemne, wydawało się też conajmniej sprzeczne z zasadami fair play i honorową ideą pojedynków jako takich. Nieważne: nie przywiązywał się zanadto do ubrań i mógł tamtą szatę wyrzucić bez sentymentu, ale wspomnienie tego obrzydliwego śluzu na własnym ciele będzie go prześladować jeszcze długo. Zrzucił z ramion płaszcz, przerzucając go przez puste krzesło, by zasiąść przy trzecim i odebrać barmanowi butelkę, z której rozlał alkohol do dwóch szklanek, poczynając od Mulcibera, nonszalanckim, niedbałym gestem; z wewnętrznej kieszeni wyjął czarodziejskiego papierosa, którego podpalił, wspierając się łokciami o kant brudnego stołu. - Ciekawe, gdzie trzymają zapasy alkoholu - stwierdził, z zastanowieniem marszcząc brwi, przyglądając się przy tym butelce z bursztynowym płynem. - Sądzisz, że w piwnicach? Parę dni temu wytłukliśmy stamtąd, z Craigiem, wszystkie szczury, ale były tak odporne na nasze klątwy, jakby ktoś już tego wcześniej próbował. I wiesz co - uniósł szklankę do toastu - jeśli one do tego sikały, to po wypiciu powinniśmy być cholernie niezwyciężeni.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Majestatyczna sylwetka Tristana wyłoniła się zza rogu, zaraz za nim przydreptał kulejący barman, niosąc zamówioną wcześniej butelkę ognistej whisky. W samą porę, pomyślał z satysfakcją. Wzniósł ku nim swe leniwe spojrzenie, nie zdradzające w żaden sposób szczerze odczuwanej radości na widok jednego i drugiego. Podniósł się ze stołka, by uścisnąć równie mocno jego dłoń i westchnął ciężko, już na wstępie, wiedząc już, że tamten pojedynek przylgnie do niego jak gówno do podeszwy.
— Jesteśmy poważnymi ludźmi rzygającymi tylko w towarzystwie zaufanych przyjaciół. Doceniam fakt, że nie odepchnąłeś mnie butem, udając, że mnie w nie znasz, naprawdę— odparł od razu, powracając do swej wygodnej pozycji sprzed chwili. Zaciągnął się papierosem głęboko i zmierzył go wnikliwie wzrokiem — jak zwykle prezentował się nienagannie; rodowa brosza błyszczała na białym fularze, odciągała uwagę od jego nieprzeniknionej twarzy. Czy ktoś kiedykolwiek zdobyłby się na to, by skuszony monetami, które za nią otrzyma spróbował po nią sięgnąć? Nawet jeśli, tylko głupiec odważyłby się wyciągnąć rękę w jego kierunku. Czekałaby go szybka śmierć, prawdziwy farciarz; wątpił by Tristan zechciał sobie brudzić mankiety plugawą krwią.— Ładne — to ubranie; wskazał palcem, na jego szaty sugestywnie i uśmiechnął się szelmowsko. Wieczór się dopiero zaczynał, a na jednej butelce się z pewnością nie skończy.
Skinięciem głowy podziękował mu za rozlanie; nawet w takim miejscu i wobec kogoś kto nie wymagał od niego szacunku wykazywał się nienaganną kulturą. Tristan miał to we krwi; pewnie nawet podczas odwiedzin Isoldy podziękuje jej za rozrywkę, jakiej mu dostarczyła. Ujął chłodne szkło w dłoń i zajrzał w głąb. Zaczął się obawiać, czy po tym spotkaniu dotrze do własnego mieszkania o własnych siłach; słowa Tristana wzbudzały w nim szczery niepokój. Butelka wciąż była prawie pełna, a ten już myślami już wybiegał do ukrytych zapasów. Wciągnął głęboko powietrze w płuca. Pojedynek tytanów i żadnej szansy na godne opuszczenie tego przybytku.
— Ciekawe — poparł jego stwierdzenie, kiwając w zamyśleniu głową. — Przewiduję, że przy końcu tej butelki najdzie nas wzmożona ochota, by to sprawdzić, nawet jeśli jakość tej ognistej daleka jest alkoholom ukrytym w piwnicach Nottów. — Okręcił szklanką, spoglądając jak trunek rozlewa się pościankach. Zostawiał na zużytym, porysowanym użytkowaniem szkle lekką smugę, był klarowny o prawidłowej barwie, choć ta mogła wynikać z czegoś innego, o czym miał się po chwili dowiedzieć.
— Wybijaliście szczury — powtórzył nieco głucho, po Tristanie, spoglądając na niego z lekką rezerwą. Wbrew jego woli, w głowie pojawiła się wizja biegającego za gryzoniami Tristana, z podwiniętymi wysoko rękawami i obryzganymi szczurzymi odchodami butami. Zcisnął mocno usta, by się głośno nie roześmiać. Bardzo, ale to bardzo chciał wyrzucić z głowy ten obraz, kiedy na niego patrzył. Szybko jednak przez hamowany uśmiech przebiegł cień grymasu. — Zakładam, że Deimos próbował przed wami, a jego finansowe wsparcie jest rekompensatą za własną nieudolność. Nawet szczury go pokonały, nie nadaje się do tego, by zasiadać w naszym zacnym gronie, przynajmniej to zrozumiał a wy tylko tego dowiedliście, o potężni— mruknął z wyraźną nostalgią w głosie i stuknął się z Tristanem. Szkło zadźwięczało radośnie, zwiastując najgorsze. — Wypijmy więc za nadchodzącą potęgę dzięki szczurzym szczynom. Mam nadzieję, że stężenie alkoholu zneutralizuje ich smak. Rozumiesz, dla dobra twych szat, Tristanie. — Po wypowiedzeniu tych słów upił łyk i skrzywił się lekko. — Nowym Rycerzom trzeba zrobić chrzest bojowy.— Tak go naszło nagle, à propo sików.
— Jesteśmy poważnymi ludźmi rzygającymi tylko w towarzystwie zaufanych przyjaciół. Doceniam fakt, że nie odepchnąłeś mnie butem, udając, że mnie w nie znasz, naprawdę— odparł od razu, powracając do swej wygodnej pozycji sprzed chwili. Zaciągnął się papierosem głęboko i zmierzył go wnikliwie wzrokiem — jak zwykle prezentował się nienagannie; rodowa brosza błyszczała na białym fularze, odciągała uwagę od jego nieprzeniknionej twarzy. Czy ktoś kiedykolwiek zdobyłby się na to, by skuszony monetami, które za nią otrzyma spróbował po nią sięgnąć? Nawet jeśli, tylko głupiec odważyłby się wyciągnąć rękę w jego kierunku. Czekałaby go szybka śmierć, prawdziwy farciarz; wątpił by Tristan zechciał sobie brudzić mankiety plugawą krwią.— Ładne — to ubranie; wskazał palcem, na jego szaty sugestywnie i uśmiechnął się szelmowsko. Wieczór się dopiero zaczynał, a na jednej butelce się z pewnością nie skończy.
Skinięciem głowy podziękował mu za rozlanie; nawet w takim miejscu i wobec kogoś kto nie wymagał od niego szacunku wykazywał się nienaganną kulturą. Tristan miał to we krwi; pewnie nawet podczas odwiedzin Isoldy podziękuje jej za rozrywkę, jakiej mu dostarczyła. Ujął chłodne szkło w dłoń i zajrzał w głąb. Zaczął się obawiać, czy po tym spotkaniu dotrze do własnego mieszkania o własnych siłach; słowa Tristana wzbudzały w nim szczery niepokój. Butelka wciąż była prawie pełna, a ten już myślami już wybiegał do ukrytych zapasów. Wciągnął głęboko powietrze w płuca. Pojedynek tytanów i żadnej szansy na godne opuszczenie tego przybytku.
— Ciekawe — poparł jego stwierdzenie, kiwając w zamyśleniu głową. — Przewiduję, że przy końcu tej butelki najdzie nas wzmożona ochota, by to sprawdzić, nawet jeśli jakość tej ognistej daleka jest alkoholom ukrytym w piwnicach Nottów. — Okręcił szklanką, spoglądając jak trunek rozlewa się pościankach. Zostawiał na zużytym, porysowanym użytkowaniem szkle lekką smugę, był klarowny o prawidłowej barwie, choć ta mogła wynikać z czegoś innego, o czym miał się po chwili dowiedzieć.
— Wybijaliście szczury — powtórzył nieco głucho, po Tristanie, spoglądając na niego z lekką rezerwą. Wbrew jego woli, w głowie pojawiła się wizja biegającego za gryzoniami Tristana, z podwiniętymi wysoko rękawami i obryzganymi szczurzymi odchodami butami. Zcisnął mocno usta, by się głośno nie roześmiać. Bardzo, ale to bardzo chciał wyrzucić z głowy ten obraz, kiedy na niego patrzył. Szybko jednak przez hamowany uśmiech przebiegł cień grymasu. — Zakładam, że Deimos próbował przed wami, a jego finansowe wsparcie jest rekompensatą za własną nieudolność. Nawet szczury go pokonały, nie nadaje się do tego, by zasiadać w naszym zacnym gronie, przynajmniej to zrozumiał a wy tylko tego dowiedliście, o potężni— mruknął z wyraźną nostalgią w głosie i stuknął się z Tristanem. Szkło zadźwięczało radośnie, zwiastując najgorsze. — Wypijmy więc za nadchodzącą potęgę dzięki szczurzym szczynom. Mam nadzieję, że stężenie alkoholu zneutralizuje ich smak. Rozumiesz, dla dobra twych szat, Tristanie. — Po wypowiedzeniu tych słów upił łyk i skrzywił się lekko. — Nowym Rycerzom trzeba zrobić chrzest bojowy.— Tak go naszło nagle, à propo sików.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Tlący się papieros otulał go gryzącym dymem, a bursztynowa zawartość stojącej przed nim szklaneczki odbijała płomień świecy rozświetlającej otaczającą ich przestrzeń; wspomnienie pojedynku budziło w nim wstręt, niezapomniane doznanie rzygowin Ramseya na własnej szacie zostanie w nim zapewne do końca życia: to jego pierwsze takie doświadczenie i - żywił gorącą nadzieję - zarazem ostatnie.
- Nie mogłem - wyjaśniłem spokojnie, jakby zdradzał sekret własnego sukcesu. - Regulamin Klubu Pojedynków zabrania rękoczynów. Wchodzą to także czyny nóg - dodał, skinąwszy głową na znak, że Ramsey nie musi mu dziękować za wyjaśnienie trudnych meandrów języka angielskiego - tudzież kruczków prawnych. - Niestety czyny odpaszczowe ujęte są jedynie jako gryzienie i plucie, pod które - niedopatrzenie - nie bardzo da się podpiąć rzygania - westchnął, miał nadzieję, że to wystąpienie zdoła chociaż naprawić oczywiste luki systemowe. - Sprawdziłem to - dodał gwoli wyjaśnienia, uprzedzając pytania. -Chciałbym też powiedzieć, że nigdy bym cię nie odepchnął w tak bezduszny sposób, ale sam wiesz, jak nie lubię kłamać - smutnej miny już nie zrobił, pozostawiając aktorstwo plebejskiemu stanowi; był znacznie ponadto. Uniósł ku niemu wzrok, kiedy pochwalił jego ubranie, przez chwilę wędrując nim od źrenic po usta Ramseya, nim odparł krótkie i stanowcze:
- Nie. - Kończymy z rzyganiem, Ramsey, choćbym miał na sobie wysadzaną diamentami suknię od Parkinsonów. Wiem, że to kuszące.
Skrzywił się, alkohol Nottów był wyśmienity, doskonale barwił przyjęcia, rozluźniając przepiękne damy, rozsupłując sztywne gorsety etykiety, ale od nowego roku podchodził do niego z dystansem - gdyby cała szlachta nie urżnęła się wtedy jak wieprze, do tej strasznej tragedii mogłoby wcale nie dojść - choć trudno było to przyznać przed sobą samym. Ognista zamroczyła wtedy również jego - nie na tyle, by nie mógł zająć się Evandrą, lecz już z pewnością na tyle, by nie upilnował Darcy. Na szczęście, te rozterki mogły stać się w tym momencie odległe - w Wywernie nie miała szans znaleźć się choć jedna osoba, która byłaby dla niego cokolwiek warta; oprócz Ramseya, który był mu jak brat i który był zarazem ostatnią osobą potrzebującą jego troski, bo doskonale radził sobie bez niej.
- Aromatem znacznie odbiega - rzucił, unosząc lekko szklaneczkę, by poznać zapach - nie był to najlepszy pomysł, odkrztusił się ze smrodu. - Ale barwa już podobna - dodał z rezygnacją, ostatecznie wcale nie spotkali się akurat w Wywernie z powodu jakości tutejszej obsługi. Westchnął, wspomnienie mordowania szczurów rzeczywiście nie było zbyt chlubne; wydawało się też znacznie poniżej możliwości i umiejętności Tristana, a jednak - wydarzyło się.
- Takie przyszły rozkazy - usprawiedliwił się, a mocniej nie miał zamiaru, bowiem gdyby Czarny Pan kazał mu wymyć wszystkie mugolskie kible gołą ręką, pewnie też by to zrobił. Niechętnie westchnął, dostrzegając subtelne ruchy jego twarzy, w trakcie których powstrzymywał się od śmiechu; naprawdę próbował docenić ten gest dobrej woli - i naprawdę nie potrafił. - Carrow - mruknął z pogardą; od zawsze dzieliły ich rodowe waśnie. Kącik jego ust zadrżał, nim uniósł się w przesiąkniętym ironią uśmiechem; bezczelny list, który przesłał Czarnemu Panu, stawiał go w dramatycznej pozycji; ukłonił się samą głową, w podzięce za wysublimowany komplement. - Spędziłem z nim całą ostatnią misję, a w ramach rekompensaty za znoszenie jego towarzystwa, nawet nie postawił mi kolejki. Wciąż jestem zdania, że trafił do nas przypadkiem, wybierając się na spotkanie koła jeździeckiego, ale pomylił drzwi i już tak został, bo nie wiedział, co zrobić. - Był bezużyteczny, jak zresztą większość jego kompanii wtedy. Alfred, który dał się zabić, Isolde, której niewiele zabrakło, żeby dała się zabić - co się odwlecze, to nie uciecze - Lorne Bulstrode, którego śmierć też już widział oczyma wyobraźni i niejaka Elsie, której już właściwie nie pamiętał. Drużyna marzeń - sam musiał zrobić wszystko. - On wciąż żyje? Twój... ojciec - wciąż dziwnie mu było wypowiadać te słowa, był taki czas, w którym wierzył, jakoby pochodzili z tej samej krwi - miał do niego zajrzeć? - Szkło stuknęło, z rozdygotana ognista otuliła wewnętrzne ścianki szklaneczki; porzucając uprzedzenia Tristan upił łyk - rzeczywiście nie była pierwszej jakości i smakowała jak rozcieńczona, ale łudził się nadzieją, że jednak wodą. - Za potęgę - zawtórował mu, podejrzliwie przyglądając się zawartości. Ostatecznie w imię potęgi wypili już znacznie gorsze trunki.
- Szczurów już nie ma - odparł z zastanowieniem; odporne na magię gryzonie byłyby wszakże chrztem najdoskonalszym dla świeżych rekrutów. Niestety, w tym momencie niemożliwym. Zmarszczył brew w zastanowieniu, powracając wspomnieniem do listu przesłanego mu przez Ramseya - To jest ta ważna sprawa? Albo nie, nie odpowiadaj. - Tak będzie lepiej. - Chcesz ich przeciągnąć boso po leśnym chruście? Kazać wypić pięść Hagrida zmieszaną z Garotą?
- Nie mogłem - wyjaśniłem spokojnie, jakby zdradzał sekret własnego sukcesu. - Regulamin Klubu Pojedynków zabrania rękoczynów. Wchodzą to także czyny nóg - dodał, skinąwszy głową na znak, że Ramsey nie musi mu dziękować za wyjaśnienie trudnych meandrów języka angielskiego - tudzież kruczków prawnych. - Niestety czyny odpaszczowe ujęte są jedynie jako gryzienie i plucie, pod które - niedopatrzenie - nie bardzo da się podpiąć rzygania - westchnął, miał nadzieję, że to wystąpienie zdoła chociaż naprawić oczywiste luki systemowe. - Sprawdziłem to - dodał gwoli wyjaśnienia, uprzedzając pytania. -Chciałbym też powiedzieć, że nigdy bym cię nie odepchnął w tak bezduszny sposób, ale sam wiesz, jak nie lubię kłamać - smutnej miny już nie zrobił, pozostawiając aktorstwo plebejskiemu stanowi; był znacznie ponadto. Uniósł ku niemu wzrok, kiedy pochwalił jego ubranie, przez chwilę wędrując nim od źrenic po usta Ramseya, nim odparł krótkie i stanowcze:
- Nie. - Kończymy z rzyganiem, Ramsey, choćbym miał na sobie wysadzaną diamentami suknię od Parkinsonów. Wiem, że to kuszące.
Skrzywił się, alkohol Nottów był wyśmienity, doskonale barwił przyjęcia, rozluźniając przepiękne damy, rozsupłując sztywne gorsety etykiety, ale od nowego roku podchodził do niego z dystansem - gdyby cała szlachta nie urżnęła się wtedy jak wieprze, do tej strasznej tragedii mogłoby wcale nie dojść - choć trudno było to przyznać przed sobą samym. Ognista zamroczyła wtedy również jego - nie na tyle, by nie mógł zająć się Evandrą, lecz już z pewnością na tyle, by nie upilnował Darcy. Na szczęście, te rozterki mogły stać się w tym momencie odległe - w Wywernie nie miała szans znaleźć się choć jedna osoba, która byłaby dla niego cokolwiek warta; oprócz Ramseya, który był mu jak brat i który był zarazem ostatnią osobą potrzebującą jego troski, bo doskonale radził sobie bez niej.
- Aromatem znacznie odbiega - rzucił, unosząc lekko szklaneczkę, by poznać zapach - nie był to najlepszy pomysł, odkrztusił się ze smrodu. - Ale barwa już podobna - dodał z rezygnacją, ostatecznie wcale nie spotkali się akurat w Wywernie z powodu jakości tutejszej obsługi. Westchnął, wspomnienie mordowania szczurów rzeczywiście nie było zbyt chlubne; wydawało się też znacznie poniżej możliwości i umiejętności Tristana, a jednak - wydarzyło się.
- Takie przyszły rozkazy - usprawiedliwił się, a mocniej nie miał zamiaru, bowiem gdyby Czarny Pan kazał mu wymyć wszystkie mugolskie kible gołą ręką, pewnie też by to zrobił. Niechętnie westchnął, dostrzegając subtelne ruchy jego twarzy, w trakcie których powstrzymywał się od śmiechu; naprawdę próbował docenić ten gest dobrej woli - i naprawdę nie potrafił. - Carrow - mruknął z pogardą; od zawsze dzieliły ich rodowe waśnie. Kącik jego ust zadrżał, nim uniósł się w przesiąkniętym ironią uśmiechem; bezczelny list, który przesłał Czarnemu Panu, stawiał go w dramatycznej pozycji; ukłonił się samą głową, w podzięce za wysublimowany komplement. - Spędziłem z nim całą ostatnią misję, a w ramach rekompensaty za znoszenie jego towarzystwa, nawet nie postawił mi kolejki. Wciąż jestem zdania, że trafił do nas przypadkiem, wybierając się na spotkanie koła jeździeckiego, ale pomylił drzwi i już tak został, bo nie wiedział, co zrobić. - Był bezużyteczny, jak zresztą większość jego kompanii wtedy. Alfred, który dał się zabić, Isolde, której niewiele zabrakło, żeby dała się zabić - co się odwlecze, to nie uciecze - Lorne Bulstrode, którego śmierć też już widział oczyma wyobraźni i niejaka Elsie, której już właściwie nie pamiętał. Drużyna marzeń - sam musiał zrobić wszystko. - On wciąż żyje? Twój... ojciec - wciąż dziwnie mu było wypowiadać te słowa, był taki czas, w którym wierzył, jakoby pochodzili z tej samej krwi - miał do niego zajrzeć? - Szkło stuknęło, z rozdygotana ognista otuliła wewnętrzne ścianki szklaneczki; porzucając uprzedzenia Tristan upił łyk - rzeczywiście nie była pierwszej jakości i smakowała jak rozcieńczona, ale łudził się nadzieją, że jednak wodą. - Za potęgę - zawtórował mu, podejrzliwie przyglądając się zawartości. Ostatecznie w imię potęgi wypili już znacznie gorsze trunki.
- Szczurów już nie ma - odparł z zastanowieniem; odporne na magię gryzonie byłyby wszakże chrztem najdoskonalszym dla świeżych rekrutów. Niestety, w tym momencie niemożliwym. Zmarszczył brew w zastanowieniu, powracając wspomnieniem do listu przesłanego mu przez Ramseya - To jest ta ważna sprawa? Albo nie, nie odpowiadaj. - Tak będzie lepiej. - Chcesz ich przeciągnąć boso po leśnym chruście? Kazać wypić pięść Hagrida zmieszaną z Garotą?
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Szkło uniósł wyżej, na wysokość twarzy, by pod światło palącej się świecy spojrzeć na bursztynowy trunek, podziwiać jego kolor, upewnić się, że na dnie nie pływają drobinki ziemi, czy piasku, a alkohol nie mętnieje z powodu ewentualnych toksyn, czy szczurzych szczyn. Niewiele nad brzegiem szklanki napotkał spojrzenie Tristana, które uchwycił, gdy ten przypominał go o obowiązujących w klubie zasadach. Mogło mu to umknąć, podobnie jak reguła dotycząca ślimaczego zaklęcia w chwili rozpoczęcia walki. Wyjątkowo lubił ten urok i w szkole i podczas pojedynków, a przynajmniej tak było, póki Tristan-złoczyńca go nim nie potraktował. Było dostatecznie upokarzające.
Przysunął szklankę do twarzy, wzrok zaś poszybował w górę, na drewniane bale podtrzymujące sufit. O rękoczynach słyszał, nogoczynów nie brał pod uwagę jeszcze, a rzyganie najwyraźniej było dozwolone i wcale nie czuł się źle ze świadomością, że Tristan cierpiał na samą myśl o wymiocinach na swej szacie. To nie były obce rzygowiny, pochodziły od człowieka, którego uważał za brata przez pewien czas, mógł je więc traktować prawie jak swoje, z szacunkiem, oddaniem i zrozumieniem.
— Poczułem się lepiej z tą wiedzą— mruknął niemrawo i upił dwa spore łyki; wolałby nie znać powodów zachowania Rosiera, dobrze wiedział, że ten nie posiadał czegoś takiego jak sumienie, o jego wyrzutach nie mógł nawet śnić. Bezdusznie sprowadził go na ziemię. Uśmiechnął się na krótko, mając nadzieję, że to wynagrodzi brak podziękowania za wyjaśnienie.
— Tak, tak, wiem.— Rozkazy należało wykonywać, jakiekolwiek by nie były. Równie dobrze i jego mogło to spotkać. — Jestem wam, zresztą pewnie jak cała reszta, dozgonnie wdzięczny za to sprzątanie. Teraz możemy spotykać się w piwnicy bez obaw, że coś będzie nas podgryzać po kostkach.— Nie mógł sobie odmówić tego komentarza, widząc minę Tristana. Skupił się na tym, by subtelny uśmiech nie wyglądał zbyt złośliwie. — Mam nadzieję, że nikomu nie przyjdzie do głowy, by wynająć lorda Rosiera do czyszczenia piwnic własnego dworu. Może i jesteś skuteczny, ale szanuj się, nie wszystko można kupić— dodał już cicho i pod nosem, szybko zmieniając temat. — Z pewnością masz rację. Wciąż jestem pod głębokim wrażeniem jego propozycji. Kusi mnie, by z niej skorzystać, ale… — Nie skończył, wzruszył jedynie ramionami, wszak Czarny Pan i Rycerze Walpurgii nie były tematem do żartów, nawet jeśli zakrawały o tak czarny humor. Miał mnóstwo pomysłów na to, co mógłby uczynić z Carrowem, lecz ta przyjemność spadła na Ignotusa, czego skrycie mu zazdrościł.
— Tak sądzę — odpowiedział mu, unosząc wzrok ku jego twarzy, która przy tym słabym oświetleniu nabrała o wiele mroczniejszego wyrazu, nawet jeśli jego fryzura pozostawała idealnie ułożona, a ubranie schludne i świeże(jeszcze, bowiem wieczór się dopiero zaczynał, a Mulciber dopchawszy się w kolejkę spotkać Tristana nie zamierzał mu odpuścić po jednej butelce). Krótkie wahanie go nie zdziwiło. Dla niego był wciąż Ignotusem, zwrócenie się do niego jako ojca wciąż nie przeszło mu przez gardło, choć nigdy się nie zastanawiał nad powodem. Było to tylko słowo, tyle samo znaczące, co każde inne. — Z tego co słyszałem jest nieuchwytny. Może nie otrzymawszy odpowiedzi zwrotnej uznał, że należą mu się wakacje po wycieńczającej misji, której przecież tyle poświęcił. A może postanowił połączyć przyjemne z pożytecznym i u Shafiqów szykuje sobie grobowiec w piramidzie.— Słodkie życzenia, wszystkim byłoby na rękę, gdyby utknął gdzieś i słuch by o nim zaginął, choć jednocześnie uparcie sądził, że należała mu się porządna nauczka. Rozmowa i wymazanie mu pamięci było miłosierdziem, którego — jak miał nadzieję — jego ojciec wobec niego nie znajdzie.
Przypomnienie o sprawie ściągnęło jednocześnie wszystkie dręczące go myśli, przez co spochmurniał wyraźnie i wypuścił z płuc całe powietrze.
— Co powiesz na bieg przez szatańską pożogę?— spytał luźno, bawiąc się szklanką na stole. W końcu zaciągnął się papierosem, mrużąc oczy w zastanowieniu. — Ta sprawa ma związek z Zakonem Feniksa, a przynajmniej tak sądzę. — Wypuścił dym w bok i oderwał się od oparcia, by nachylić nad stołem, w jego kierunku. Był jedną z niewielu osób — zdołałby je wszystkie wyszczególnić na palcach jednej dłoni i jeszcze by mu ich zostało — którym mógł zawierzyć. Ufał mu. Choć był dla niego jak młodszy brat, uważał go za jednego z bardziej utalentowanych i potężnych czarodziejów, w którego do tej pory ani przez chwilę nie zwątpił. Miał koneksje, umiejętności i informacje, do których Mulciber z pewnością nie miał dostępu. Tylko jemu mógł się przyznać do tego, co ujrzał i co wzbudziło w nim tyle obaw. Przyszłość malowała się w czarnych barwach, nadciągała wojna, a wraz z nią ciężkie burzowe chmury i jeśli jego trzecie oko się nie myliło — a nie mogło, musieli być przygotowani na najgorsze.
Dłonią, w której tlił się czarodziejski papieros podrapał się po skroni, zbierając wszystko w całość, którą chciał mu przedstawić, choć gdy składał w głowie wszystko do kupy, stopniowo zdawał sobie sprawę jak będzie to brzmieć; jego myśli, wspomnienia były rozbiegane, chaotyczne, niekompletne, choć widział wszystko wyraźnie i niczego nie zapomniał od tamtej chwili.
Miałem wizję Tristanie, wizję, której nie umiem sam poskładać.
—Nocą w starej chacie widziałem znajome twarze, których imion nie umiem sobie przypomnieć, widziałem tam też staruchę z kotem na kolanach. Mówiła o poświęceniu, o próbie, o ratunku… o gwardii, słyszałem śpiew feniksa. Śpiew feniksa, rozumiesz? — powtórzył, po czym zrobił krótką pauzę, unosząc na niego wzrok kontrolnie, sprawdzając czy go słucha, czy coś mu świta, czy może bierze go za szaleńca, bowiem jego słowa nie miały żadnego sensu. Odwrócił spojrzenie w bok, w stronę głównej sali, oddychając powoli. — Ogień palił cały świat, Tristanie, niszczył wszystko wkoło, a ja trzymałem skrzynię. Otwarłem ją. — Zaciągnął się papierosem mocno, bibułka rozjarzyła się w jednej chwili i długo nie gasła, gdy drażniący dym wypełniał jego płuca. Poczuł w swoim ciele to co czuł wtedy, gdy wizja spłynęła na niego niespodziewanie. Włoski stanęły mu dęba, po plecach przebiegł nieprzyjemny dreszcz. — Ta skrzynia… — zawahał się i pokręcił głową. To nieistotne, nie są w stanie tego zmienić. —Grozi nam wszystkim wielkie niebezpieczeństwo. — Wypuścił całe powietrze z płuc wraz z gęstym, siwym dymem. Chwycił szklankę od razu i upił z niej łyk, trunek, który miał być ognistą z każdym łykiem smakował coraz znośniej, a w końcu opróżnił całą szklankę.
Przysunął szklankę do twarzy, wzrok zaś poszybował w górę, na drewniane bale podtrzymujące sufit. O rękoczynach słyszał, nogoczynów nie brał pod uwagę jeszcze, a rzyganie najwyraźniej było dozwolone i wcale nie czuł się źle ze świadomością, że Tristan cierpiał na samą myśl o wymiocinach na swej szacie. To nie były obce rzygowiny, pochodziły od człowieka, którego uważał za brata przez pewien czas, mógł je więc traktować prawie jak swoje, z szacunkiem, oddaniem i zrozumieniem.
— Poczułem się lepiej z tą wiedzą— mruknął niemrawo i upił dwa spore łyki; wolałby nie znać powodów zachowania Rosiera, dobrze wiedział, że ten nie posiadał czegoś takiego jak sumienie, o jego wyrzutach nie mógł nawet śnić. Bezdusznie sprowadził go na ziemię. Uśmiechnął się na krótko, mając nadzieję, że to wynagrodzi brak podziękowania za wyjaśnienie.
— Tak, tak, wiem.— Rozkazy należało wykonywać, jakiekolwiek by nie były. Równie dobrze i jego mogło to spotkać. — Jestem wam, zresztą pewnie jak cała reszta, dozgonnie wdzięczny za to sprzątanie. Teraz możemy spotykać się w piwnicy bez obaw, że coś będzie nas podgryzać po kostkach.— Nie mógł sobie odmówić tego komentarza, widząc minę Tristana. Skupił się na tym, by subtelny uśmiech nie wyglądał zbyt złośliwie. — Mam nadzieję, że nikomu nie przyjdzie do głowy, by wynająć lorda Rosiera do czyszczenia piwnic własnego dworu. Może i jesteś skuteczny, ale szanuj się, nie wszystko można kupić— dodał już cicho i pod nosem, szybko zmieniając temat. — Z pewnością masz rację. Wciąż jestem pod głębokim wrażeniem jego propozycji. Kusi mnie, by z niej skorzystać, ale… — Nie skończył, wzruszył jedynie ramionami, wszak Czarny Pan i Rycerze Walpurgii nie były tematem do żartów, nawet jeśli zakrawały o tak czarny humor. Miał mnóstwo pomysłów na to, co mógłby uczynić z Carrowem, lecz ta przyjemność spadła na Ignotusa, czego skrycie mu zazdrościł.
— Tak sądzę — odpowiedział mu, unosząc wzrok ku jego twarzy, która przy tym słabym oświetleniu nabrała o wiele mroczniejszego wyrazu, nawet jeśli jego fryzura pozostawała idealnie ułożona, a ubranie schludne i świeże(jeszcze, bowiem wieczór się dopiero zaczynał, a Mulciber dopchawszy się w kolejkę spotkać Tristana nie zamierzał mu odpuścić po jednej butelce). Krótkie wahanie go nie zdziwiło. Dla niego był wciąż Ignotusem, zwrócenie się do niego jako ojca wciąż nie przeszło mu przez gardło, choć nigdy się nie zastanawiał nad powodem. Było to tylko słowo, tyle samo znaczące, co każde inne. — Z tego co słyszałem jest nieuchwytny. Może nie otrzymawszy odpowiedzi zwrotnej uznał, że należą mu się wakacje po wycieńczającej misji, której przecież tyle poświęcił. A może postanowił połączyć przyjemne z pożytecznym i u Shafiqów szykuje sobie grobowiec w piramidzie.— Słodkie życzenia, wszystkim byłoby na rękę, gdyby utknął gdzieś i słuch by o nim zaginął, choć jednocześnie uparcie sądził, że należała mu się porządna nauczka. Rozmowa i wymazanie mu pamięci było miłosierdziem, którego — jak miał nadzieję — jego ojciec wobec niego nie znajdzie.
Przypomnienie o sprawie ściągnęło jednocześnie wszystkie dręczące go myśli, przez co spochmurniał wyraźnie i wypuścił z płuc całe powietrze.
— Co powiesz na bieg przez szatańską pożogę?— spytał luźno, bawiąc się szklanką na stole. W końcu zaciągnął się papierosem, mrużąc oczy w zastanowieniu. — Ta sprawa ma związek z Zakonem Feniksa, a przynajmniej tak sądzę. — Wypuścił dym w bok i oderwał się od oparcia, by nachylić nad stołem, w jego kierunku. Był jedną z niewielu osób — zdołałby je wszystkie wyszczególnić na palcach jednej dłoni i jeszcze by mu ich zostało — którym mógł zawierzyć. Ufał mu. Choć był dla niego jak młodszy brat, uważał go za jednego z bardziej utalentowanych i potężnych czarodziejów, w którego do tej pory ani przez chwilę nie zwątpił. Miał koneksje, umiejętności i informacje, do których Mulciber z pewnością nie miał dostępu. Tylko jemu mógł się przyznać do tego, co ujrzał i co wzbudziło w nim tyle obaw. Przyszłość malowała się w czarnych barwach, nadciągała wojna, a wraz z nią ciężkie burzowe chmury i jeśli jego trzecie oko się nie myliło — a nie mogło, musieli być przygotowani na najgorsze.
Dłonią, w której tlił się czarodziejski papieros podrapał się po skroni, zbierając wszystko w całość, którą chciał mu przedstawić, choć gdy składał w głowie wszystko do kupy, stopniowo zdawał sobie sprawę jak będzie to brzmieć; jego myśli, wspomnienia były rozbiegane, chaotyczne, niekompletne, choć widział wszystko wyraźnie i niczego nie zapomniał od tamtej chwili.
Miałem wizję Tristanie, wizję, której nie umiem sam poskładać.
—Nocą w starej chacie widziałem znajome twarze, których imion nie umiem sobie przypomnieć, widziałem tam też staruchę z kotem na kolanach. Mówiła o poświęceniu, o próbie, o ratunku… o gwardii, słyszałem śpiew feniksa. Śpiew feniksa, rozumiesz? — powtórzył, po czym zrobił krótką pauzę, unosząc na niego wzrok kontrolnie, sprawdzając czy go słucha, czy coś mu świta, czy może bierze go za szaleńca, bowiem jego słowa nie miały żadnego sensu. Odwrócił spojrzenie w bok, w stronę głównej sali, oddychając powoli. — Ogień palił cały świat, Tristanie, niszczył wszystko wkoło, a ja trzymałem skrzynię. Otwarłem ją. — Zaciągnął się papierosem mocno, bibułka rozjarzyła się w jednej chwili i długo nie gasła, gdy drażniący dym wypełniał jego płuca. Poczuł w swoim ciele to co czuł wtedy, gdy wizja spłynęła na niego niespodziewanie. Włoski stanęły mu dęba, po plecach przebiegł nieprzyjemny dreszcz. — Ta skrzynia… — zawahał się i pokręcił głową. To nieistotne, nie są w stanie tego zmienić. —Grozi nam wszystkim wielkie niebezpieczeństwo. — Wypuścił całe powietrze z płuc wraz z gęstym, siwym dymem. Chwycił szklankę od razu i upił z niej łyk, trunek, który miał być ognistą z każdym łykiem smakował coraz znośniej, a w końcu opróżnił całą szklankę.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Wiedział, że następnym razem, kiedy staną naprzeciw siebie w klubowym pojedynku, dołoży wszelkich starań, żeby Ramsey zarzygał się ślimakami ponownie - tak długo, aż oduczy się kierować wymiociny na jego ubranie. Wiedział też, że Ramesy nie pozostanie mu dłużny i być może wystąpi z tą klątwą wcześniej - cóż, z pewnością wystąpi, łamał etykietę, rozpoczynając nim pojedynek; Tristan nie odchodził od przyjętych zasad. Nie miał honoru - więc trzymał się tego, który mógł zaprezentować w sposób pokazowy - kiedy grało się rolę lepiej urodzonego, tak właśnie czynić wypadało.
- Nie powinieneś - odparł obojętnie, mimochodem, śpiesząc z dalszym wyjaśnieniem. - Sądzę, że to niedopatrzenie. Wysłałem zapytanie w tej sprawie. Ufam, że rozwiążą tę kwestię w sposób dla mnie zadowalający. Niestety, wątpliwe, by ze skutkiem wstecznym, ale na przyszłość, mam nadzieję, będziesz musiał bardziej panować nad kierunkiem, w którym rzygasz. - Panował nad nim doskonale, wiedział o tym, przez myśl mu nie przeszło, żeby Mulciber wykonał ten obrzydliwy gest omyłkowo lub przez przypadek, ale to nie przeszkadzało mu przynajmniej próbować wybrnąć z tego z twarzą. Bo twarz zachowywał z coraz większym trudem, biorąc pod uwagę jego niedawne rycerskie dokonania. Odszczurzaniem mógł się zająć każdy, młodszy, mniej doświadczony, mniej zasłużony - ale zadanie przypadło jemu i czy tego chciał, czy nie, musiał to przełknąć. Sam fakt - że to się wydarzyło - jak i kpiny, które od samego początku traktował jak dookreślony przyszły i powiązany z tym zadaniem element.
- Gdyby któryś z tych szczurów dorwałby się do twojej kostki, chodziłbyś dzisiaj bez nogi - stwierdził z przekonaniem; były odporne na ich klątwy, szybciej rozprawiliby się z bandą mugoli w podobnej ilości. - Miały zęby ze stali - dodał, w zamyśleniu, upijając szklaneczkę whisky - do dna, gorycz alkoholu pomagała przetrwać gorycz życia; skinął głową Ramseyowi, ponaglająco, odruchem, którego nawet nie spostrzegł, usuwając łokcie ze stołu. - Jeśli komukolwiek taki pomysł przejdzie przez myśl - mruknął, unosząc lekko brew - z rozkoszą zjawię się na rozmowie kwalifikacyjnej - i wtedy ktoś, kto posprząta bałagan, stanie się naprawdę potrzebny; krew zmywa się ciężko, ale wybebeszone wnętrzności jeszcze gorzej - miał okazję przekonać się już niejeden raz.
Carrow też nigdy nie stał obok przeciętnego czarodzieja. Był napuszony. Irytujący. Dzieliły ich rodowe animozje, ale wcale nie chodziło o nie - a przynajmniej nie w tym momencie.
- Grobowiec w piramidzie byłby całkiem w jego stylu - odparł z zastanowieniem, nie wiedząc, czy bardziej bawi go komentarz, czy bardziej przeraża jego prawdziwość; scenariusz wcale nie był mało prawdopodobny. Nikt nie mógł mieć wątpliwości, że w starciu ze starym Mulciberem i - ktokolwiek miał do niego dołączyć, nie pamiętał - Deimos nie miał żadnych szans; dużo mówił, owszem, ale jego różdżka nie należała wcale do najzdolniejszych. - Ale - to było ważne ale, luka w doskonałym planie - gdyby to robił, dawno przesłałby nam plany z odpowiednimi fotografiami. - Przepych był w porządku, póki inni mogli go podziwiać, w Egipcie miał zdecydowanie zbyt mało świadków. Wątpił, żeby Carrow marzył o podziwie Shafiqów - egzotyczna kolorowa rodzina cieszyła się mimo wszystko bardzo ostrożnym szacunkiem. - Ma dość rozumu, żeby wiedzieć, kiedy zniknąć - skwitował krótko, nie musiał być geniuszem, by wpaść na to, że rycerze zaczną na niego, prędzej czy później, polować. Przezorne ukrycie się w norze wydawało się jedynym rozsądnym pomysłem. Tristan obserwował ściągnięte mięśnie przyjaciela, nie do końca rozumiejąc - jeszcze -przyczynę zmartwienia, gesty zaczynały go jednak przygotowywać na trudną wiadomość, dla której Ramsey go tutaj przywiódł.
- Za krótka zabawa - wbiegną w szatańską pożogę, spalą się na popiół lub przy odrobinie szczęścia przeżyją i trafią do Munga, jako żywe pochodnie stanowiliby ciekawy i niecodzienny widok, a jednak perspektywa wydała mu się mało kusząca. Sednem upokorzenia musiał być czas jego trwania - Powiedzmy im, że mają złapać feniksa. Żywego - zaproponował więc w zamian, otrzepując z papierosa popiół - na podłogę, wszechobecny brud sprawiał, że to i tak nie miało znaczenia. Zastanawiał się, ile dni spędziliby na poszukiwaniach legendarnego ognistego ptaka, zanim zorientowaliby się, że to był tylko okrutny (i, przy okazji, całkiem zabawny) żart. Żarty należało jednak odłożyć na bok, Ramsey spoważniał, a kwestia, którą poruszył, zaczęła być naprawdę interesująca. Twór znany im jako Zakon Feniksa był mu całkowicie obcy, dotąd nie miał z nim do czynienia; żadne z powierzonych mu zadań nie ocierało się o te tajemnicze struktury - a wieści przekazywane w trakcie zebrań znaczyły jednocześnie wszystko i nic. Kilka nazwisk, o oczywistym profilu, z których żadne - poza Cornelią Mulciber - nie wzbudziło w nim większego zaskoczenia. Właśnie - Cornelią - na krótko uniósł ku niemu spojrzenie; wyciąganie z niego komentarza odnośnie jej osoby nie miało głębszego sensu. Podejrzewał, że Ramsey czuł zawód - podobnie jak on sam - może zażenowanie, że nikt nie zauważył tego wcześniej. I lekkie zdziwienie, że błędy Grahama zabrnęły tak daleko. Jego usta ułożyły się w wąską linię, gdy i on nachylił się nad stołem, zauważając, że Ramseyowi zależy na poufałości. Ufał Ramseyowi, jak on jemu, jak bratu, którymi, choć z odmiennej krwi, nigdy być nie przestaną. Być może dlatego już od pierwszych jego słów rozpoznał ich sens, jego dar, dar widzenia przyszłości, niejednokrotnie budził już u niego lęk, poczuł dreszcze rozlewające się po jego ciele, gdy padły ostateczne słowa: śpiew feniksa. To nie mogło oznaczać nic, Zakon Feniksa zaczynał działać. Próba - źle to brzmiało - próba Czarnego Pana dawała im potęgę; czy Zakon Feniksa mógł swoim wyznawcom zaoferować coś podobnego? Próbował odnaleźć się w przedstawionym przez przyjaciela miejscu, dojrzeć nieznajome twarze, staruchę, kota i ptaka, i wreszcie - skrzynię, w okół którego zdawało się oscylować to tajemnicze ostrzeżenie. Popiół z niedopilnowanego papierosa sam opadł na drewniany blat stołu, po drodze parząc jego dłoń; ból pomógł mu powrócić myślami do Białej Wywerny.
- Co w niej było? - zapytał, bo czymkolwiek to było, z relacji Ramseya wynikało, że nie mogli tego zbagatelizować. Ufał mu, skoro Mulciber powierzał mu ten sekret - musiał być pewny, że to nie pomyłka. Że coś działo się naprawdę, coś, z czego Czarny Pan nie będzie zadowolony i coś, czemu powinni zapobiec zanim się zdarzy. Tristan nie znał się na wróżbach ani jasnowidzeniu, jedyna wiedza, jaką na ten temat posiadał, to ta, którą przekazał mu Ramsey. Ta, którą widział na własne oczy - dzięki niemu. Zdążył nauczyć się szanować tę moc - rozumiejąc ich interpretację tak, jak rozumiał poezję - intuicyjnie. - Świat płonął - dlaczego? Kto podłożył ogień? My? - Pokręcił głową, zaciągając się papierosem, jakby chcąc wtrącić we własne słowa teatralną pauzę. Starucha z kotem, nic mu to nie mówiło. - Feniks rozpostarł skrzydła - stwierdził, unosząc wzrok ku twarzy przyjaciela; czymkolwiek było jego ostrzeżenie, organizacja poczciwych ludzi niskiego urodzenia zamieniała się w coś, co najwyraźniej powinni przestać bagatelizować.
- Nie powinieneś - odparł obojętnie, mimochodem, śpiesząc z dalszym wyjaśnieniem. - Sądzę, że to niedopatrzenie. Wysłałem zapytanie w tej sprawie. Ufam, że rozwiążą tę kwestię w sposób dla mnie zadowalający. Niestety, wątpliwe, by ze skutkiem wstecznym, ale na przyszłość, mam nadzieję, będziesz musiał bardziej panować nad kierunkiem, w którym rzygasz. - Panował nad nim doskonale, wiedział o tym, przez myśl mu nie przeszło, żeby Mulciber wykonał ten obrzydliwy gest omyłkowo lub przez przypadek, ale to nie przeszkadzało mu przynajmniej próbować wybrnąć z tego z twarzą. Bo twarz zachowywał z coraz większym trudem, biorąc pod uwagę jego niedawne rycerskie dokonania. Odszczurzaniem mógł się zająć każdy, młodszy, mniej doświadczony, mniej zasłużony - ale zadanie przypadło jemu i czy tego chciał, czy nie, musiał to przełknąć. Sam fakt - że to się wydarzyło - jak i kpiny, które od samego początku traktował jak dookreślony przyszły i powiązany z tym zadaniem element.
- Gdyby któryś z tych szczurów dorwałby się do twojej kostki, chodziłbyś dzisiaj bez nogi - stwierdził z przekonaniem; były odporne na ich klątwy, szybciej rozprawiliby się z bandą mugoli w podobnej ilości. - Miały zęby ze stali - dodał, w zamyśleniu, upijając szklaneczkę whisky - do dna, gorycz alkoholu pomagała przetrwać gorycz życia; skinął głową Ramseyowi, ponaglająco, odruchem, którego nawet nie spostrzegł, usuwając łokcie ze stołu. - Jeśli komukolwiek taki pomysł przejdzie przez myśl - mruknął, unosząc lekko brew - z rozkoszą zjawię się na rozmowie kwalifikacyjnej - i wtedy ktoś, kto posprząta bałagan, stanie się naprawdę potrzebny; krew zmywa się ciężko, ale wybebeszone wnętrzności jeszcze gorzej - miał okazję przekonać się już niejeden raz.
Carrow też nigdy nie stał obok przeciętnego czarodzieja. Był napuszony. Irytujący. Dzieliły ich rodowe animozje, ale wcale nie chodziło o nie - a przynajmniej nie w tym momencie.
- Grobowiec w piramidzie byłby całkiem w jego stylu - odparł z zastanowieniem, nie wiedząc, czy bardziej bawi go komentarz, czy bardziej przeraża jego prawdziwość; scenariusz wcale nie był mało prawdopodobny. Nikt nie mógł mieć wątpliwości, że w starciu ze starym Mulciberem i - ktokolwiek miał do niego dołączyć, nie pamiętał - Deimos nie miał żadnych szans; dużo mówił, owszem, ale jego różdżka nie należała wcale do najzdolniejszych. - Ale - to było ważne ale, luka w doskonałym planie - gdyby to robił, dawno przesłałby nam plany z odpowiednimi fotografiami. - Przepych był w porządku, póki inni mogli go podziwiać, w Egipcie miał zdecydowanie zbyt mało świadków. Wątpił, żeby Carrow marzył o podziwie Shafiqów - egzotyczna kolorowa rodzina cieszyła się mimo wszystko bardzo ostrożnym szacunkiem. - Ma dość rozumu, żeby wiedzieć, kiedy zniknąć - skwitował krótko, nie musiał być geniuszem, by wpaść na to, że rycerze zaczną na niego, prędzej czy później, polować. Przezorne ukrycie się w norze wydawało się jedynym rozsądnym pomysłem. Tristan obserwował ściągnięte mięśnie przyjaciela, nie do końca rozumiejąc - jeszcze -przyczynę zmartwienia, gesty zaczynały go jednak przygotowywać na trudną wiadomość, dla której Ramsey go tutaj przywiódł.
- Za krótka zabawa - wbiegną w szatańską pożogę, spalą się na popiół lub przy odrobinie szczęścia przeżyją i trafią do Munga, jako żywe pochodnie stanowiliby ciekawy i niecodzienny widok, a jednak perspektywa wydała mu się mało kusząca. Sednem upokorzenia musiał być czas jego trwania - Powiedzmy im, że mają złapać feniksa. Żywego - zaproponował więc w zamian, otrzepując z papierosa popiół - na podłogę, wszechobecny brud sprawiał, że to i tak nie miało znaczenia. Zastanawiał się, ile dni spędziliby na poszukiwaniach legendarnego ognistego ptaka, zanim zorientowaliby się, że to był tylko okrutny (i, przy okazji, całkiem zabawny) żart. Żarty należało jednak odłożyć na bok, Ramsey spoważniał, a kwestia, którą poruszył, zaczęła być naprawdę interesująca. Twór znany im jako Zakon Feniksa był mu całkowicie obcy, dotąd nie miał z nim do czynienia; żadne z powierzonych mu zadań nie ocierało się o te tajemnicze struktury - a wieści przekazywane w trakcie zebrań znaczyły jednocześnie wszystko i nic. Kilka nazwisk, o oczywistym profilu, z których żadne - poza Cornelią Mulciber - nie wzbudziło w nim większego zaskoczenia. Właśnie - Cornelią - na krótko uniósł ku niemu spojrzenie; wyciąganie z niego komentarza odnośnie jej osoby nie miało głębszego sensu. Podejrzewał, że Ramsey czuł zawód - podobnie jak on sam - może zażenowanie, że nikt nie zauważył tego wcześniej. I lekkie zdziwienie, że błędy Grahama zabrnęły tak daleko. Jego usta ułożyły się w wąską linię, gdy i on nachylił się nad stołem, zauważając, że Ramseyowi zależy na poufałości. Ufał Ramseyowi, jak on jemu, jak bratu, którymi, choć z odmiennej krwi, nigdy być nie przestaną. Być może dlatego już od pierwszych jego słów rozpoznał ich sens, jego dar, dar widzenia przyszłości, niejednokrotnie budził już u niego lęk, poczuł dreszcze rozlewające się po jego ciele, gdy padły ostateczne słowa: śpiew feniksa. To nie mogło oznaczać nic, Zakon Feniksa zaczynał działać. Próba - źle to brzmiało - próba Czarnego Pana dawała im potęgę; czy Zakon Feniksa mógł swoim wyznawcom zaoferować coś podobnego? Próbował odnaleźć się w przedstawionym przez przyjaciela miejscu, dojrzeć nieznajome twarze, staruchę, kota i ptaka, i wreszcie - skrzynię, w okół którego zdawało się oscylować to tajemnicze ostrzeżenie. Popiół z niedopilnowanego papierosa sam opadł na drewniany blat stołu, po drodze parząc jego dłoń; ból pomógł mu powrócić myślami do Białej Wywerny.
- Co w niej było? - zapytał, bo czymkolwiek to było, z relacji Ramseya wynikało, że nie mogli tego zbagatelizować. Ufał mu, skoro Mulciber powierzał mu ten sekret - musiał być pewny, że to nie pomyłka. Że coś działo się naprawdę, coś, z czego Czarny Pan nie będzie zadowolony i coś, czemu powinni zapobiec zanim się zdarzy. Tristan nie znał się na wróżbach ani jasnowidzeniu, jedyna wiedza, jaką na ten temat posiadał, to ta, którą przekazał mu Ramsey. Ta, którą widział na własne oczy - dzięki niemu. Zdążył nauczyć się szanować tę moc - rozumiejąc ich interpretację tak, jak rozumiał poezję - intuicyjnie. - Świat płonął - dlaczego? Kto podłożył ogień? My? - Pokręcił głową, zaciągając się papierosem, jakby chcąc wtrącić we własne słowa teatralną pauzę. Starucha z kotem, nic mu to nie mówiło. - Feniks rozpostarł skrzydła - stwierdził, unosząc wzrok ku twarzy przyjaciela; czymkolwiek było jego ostrzeżenie, organizacja poczciwych ludzi niskiego urodzenia zamieniała się w coś, co najwyraźniej powinni przestać bagatelizować.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Nie planował zwracać lichego obiadu, ani kolacji tego wieczora, ani później, gdy stanie na deskach domu pojedynku. Ślimaczana klątwa była wyjątkowo paskudna, upokażająca, nie mógł nie podziękować swojemu przyjacielowi za jej rzucenie. Uznał wnet, że są kwita. Wygrany pojedynek przyniósł mu wiele satysfakcji; uważał Tristana za jednego ze zdolniejszych czarodziejów jakich znał. Choć był od niego starszy, znał jego umiejętności na tyle, aby wiedzieć, że przy odrobinie pecha mogło się to wszystko skończyć zupełnie inaczej.
— Nie posiadam takiej umiejętności, ale jeśli zainterweniowałeś w tej sprawie może w wolnej chwili udzielisz mi takiej lekcji. Generalnie mi się to nie zdarza, nie mam wprawy, więc z przyjemnością ci zawierzę w sprawie umiejętności kierowania swoich wymiocin, Tristanie — odparł ze śmiertelną powagą, z przyjemnością upijając ognistej, jakakolwiek by nie była, smaczniejsza niż wyobrażenie smaku ślimaków, który miał w ustach tamtego dnia — ponieważ był czarodziejem o sporej wyobraźni, bez problemu mógł z odmętów pamięci wydobyć taki szczegół. Upicie alkoholu wspomogło zachowanie kamiennej twarzy, bo kąciki ust na samo wspomnienie tamtego pojedynku, lub głównie ekscesu szybowały w górę. Coraz silniej chciało mu się śmiać i powstrzymywały go przed tym głównie niesmaczne żarty.
Spojrzał na Tristana uważnie. Czy on mówił poważnie, czy może żartował? Przez chwilę się nad tym zastanawiał, próbując wyczytać z jego wyrazu twarzy istotę problemu. Zerknął jeszcze kontrolnie na szklankę i niuchnął zapach ognistej, upewniając się ostatecznie, że nie śmierdzi uryną i odstawił ją, sztywniejąc — nie dlatego, że zawierała szczurze szczyny. Dlatego, że Tristan wcale nie żartował. Ramiona mu nieco opadły, a powietrze z płuc lekko uleciało.
— Zęby ze stali powiadasz — mruknął z teatralnym przejęciem i pokręcił głową z niedowierzaniem. Westchnął głośno, żałując w tym geście swojego przyjaciela.— Coś takiego. — Pionowa bruzda pojawiła się pomiędzy jego brwiami, gdy stawiał szklankę na stole i analizował istnienie szablozębnych szczurów. — Miały też zdolność transformowania się w coś większego lub palenia ogniem wszystkiego na co spojrzą? — spytał konspiracyjnym szeptem, mrużący przy tym oczy. Ani przez chwilę nie zwątpił w słowa Tristana, a nim ten zdążył odpowiedzieć spochmurniał wyraźnie, spuszczając wzrok na blat. — Gdyby nie ty, dziś byłbym kuternogą — westchnął, ponownie unosząc poważne spojrzenie na czarodzieja. Dla potwierdzenia swych słów kiwnął głową dwukrotnie — poświęcenie Tristana i jego odwaga sprawiły, że mógł pewnie i bez cienia strachu przechadzać się po piwnicach Wywerny. Miał obie nogi, kostki pozostawały nieobgryzione, nic tylko dziękować. Nie posiadał bogactw, którymi mógł mu się odwdzięczyć, jedynie wiedzę, którą mógł służyć (niechętnie).
Kiedy pomyślał o Deimosie cały jego dobry humor uleciał w eter. Westchnął, tym razem ciężko, z przedziwnym ciężarem na piersi, jakby istniało coś czego powiedzieć nie mógł, a o czym myślał i głośno to manifestował wszystkim tylko nie słowami.
— Może nie wysilił się na fotografie i skupił na hieroglifach. Za dwieście lat czarodzieje będą wysławiać jego imię, wielkiego Carrowa, zmumifikowanego w przepięknym, majestatycznym grobowcu, adekwatnym względem jego władzy i potęgi. I inteligencji — dodał ciszej, sięgając po butelkę ognistej. Wpierw polał Tristanowi, choć jeszcze nie opróżnił swej szklanki — źle się czuł z myślą, że jego zawartość gwałtownie wyparowała. Rosier był jednym osobnikiem, z którym mógł pozwolić sobie na taką swawolę, nie obawiał się ataku z jego strony, mógł otępić umsł bez przeszkód, otumanić go raz na jakiś czas, upić się, jak przyjaciel z przyjacielem. Choć pijał alkohol często, zwykle starał się zachować w tym umiar, zaś w jego towarzystwie wszystko było możliwe. Stali po tej samej stronie, wyznawali te same zasady, niczym, brat z bratem.
— Nie masz dla nich litości — odpowiedział na jego propozycję sprawdzenia kwalifikacji nowych członków organizacji. Zaciągnął się lekko papierosem, rozważając kreatywną propozycję Tristana. Nie zamierzał wracać do tematu Cornelii, a tym bardziej swojej byłej, niefortunnej partnerki, od której szczęśliwie dowiedział się czegokolwiek na temat potwornej organizacji. To wszystko jednak pozostało daleko za nim, zapomniane, zagrzebane w popiele, wśród kości zmarłych i pamięci o osobach, których nie warto było wspominać. Jedna z nich wąchała kwiaty od spodu, niewielki sukces, jeden z wielu w drodze ku czystości. Wspomnienie wizji było zaś żywe, stosunkowo mocno oddziaływało na jego postrzeganie, wszak wszystko było w niej tak prawdziwe, jak otaczająca go w tej chwili rzeczywistość. Gdyby nie zakończenie, mógłby przysiąc, że wszystko wydarzyło się naprawdę. Palił papierosa z pełnym zapałem, skupiając się na drażliwym smaku czarodziejskiego tytoniu który drażnił jego gardło. Choć ani dłonie nie drżały, ani on nie wydawał się nadpobudliwy, traktował to niezwykle poważnie, z przejęciem, który wyrażał na swój własny sposób. Tristan znał go na tyle, że bez trudu mógł to wyczuć, rozpoznając wśród wypełniających gestów treści istotne dla nich obojga.
— Nie jestem pewny — odparł od razu, nie szczędząc Tristanowi prawdy. —Gdy ją otworzyłem wszystko wybuchło. Po prostu — dodał ciszej, kończąc swojego papierosa, którego zgasił o różnobarwny stół — zapewnie nie on pierwszy wpadł na pomysł, aby gasić papierosy na blacie, gdyż zdobiły go wielokolorowe plamy, zapewne po rozlanym alkoholu i gaszonych używkach. — Co do gwardii... z moich rąk trysnęła krew i nie sądzę, by ktokolwiek inny był za to odpowiedzialny, a potem ujrzałem światło i ogień, którego się nie obawiałem. Zupełnie tak, jakby spływała na mnie moc, której oczekiwałem mimo cierpienia i bólu — wyjaśnił, próbując jednocześnie przenlizować wszytkie widziane przez siebie obrazy. Odczuwał to tak jak spotkanie z Czarnym Panem, w którym dobrowolnie przystąpił do próby, pełnej śmierci i cierpienia, dobrowolnie przyjętej męki w imię cudzej potęgi. — Z ognia odrodziłem się, jak feniks z popiołów — czyż to nie wymowne, Tristanie? — Dopiero po tym pochłonął wszystko, jakby miał moc oczyszczania świata, niszczenia wszystkiego co złe z nadzieją, że wśród popiołów stworzy się na nowo.
Nie wierzył w dobro i zło, wierzył jedynie w siłę i władzę, lecz w kontekście pieśni feniksa nie potrafił odczytać tego inaczej. Być może jego własna interpretacja fałszowała obraz; starał się jednak przekazać Tristanowi najwięcej z tego co ujrzał. Zakon Feniksa rósł w siłę; próbował dowiedzieć się czegoś więcej u Potterów, lecz nie odpowiedzieli na jego wątpliwości. Pozostało to wielką niewiadomą w jego umyśle, wierzył, że podzielenie się wiedzą z czarodziejem pozwoli mu uporządkować pewne sprawy. Świat się zmieniał, również ten, który do tej pory lekceważlyli, uznając za głupi i bezwartościowy. Był pewien, że Zakon Feniksa odnalazł sposób, by się wzmocnić i wypełnić siłą i potęgą — z pewnością nie tak wielką, jak ta, którą otrzymali od Czanego Pana — a on, jako jeden z wiernych sługów Tego, Którego Imienia Nie wolno Wymawiać powinien być świadom rosnącego zagrożenia.
— To coś czego nie wolno nam zignorować — ostrzegł go, choć nie sądził, by wykpił jego wizje.
— Nie posiadam takiej umiejętności, ale jeśli zainterweniowałeś w tej sprawie może w wolnej chwili udzielisz mi takiej lekcji. Generalnie mi się to nie zdarza, nie mam wprawy, więc z przyjemnością ci zawierzę w sprawie umiejętności kierowania swoich wymiocin, Tristanie — odparł ze śmiertelną powagą, z przyjemnością upijając ognistej, jakakolwiek by nie była, smaczniejsza niż wyobrażenie smaku ślimaków, który miał w ustach tamtego dnia — ponieważ był czarodziejem o sporej wyobraźni, bez problemu mógł z odmętów pamięci wydobyć taki szczegół. Upicie alkoholu wspomogło zachowanie kamiennej twarzy, bo kąciki ust na samo wspomnienie tamtego pojedynku, lub głównie ekscesu szybowały w górę. Coraz silniej chciało mu się śmiać i powstrzymywały go przed tym głównie niesmaczne żarty.
Spojrzał na Tristana uważnie. Czy on mówił poważnie, czy może żartował? Przez chwilę się nad tym zastanawiał, próbując wyczytać z jego wyrazu twarzy istotę problemu. Zerknął jeszcze kontrolnie na szklankę i niuchnął zapach ognistej, upewniając się ostatecznie, że nie śmierdzi uryną i odstawił ją, sztywniejąc — nie dlatego, że zawierała szczurze szczyny. Dlatego, że Tristan wcale nie żartował. Ramiona mu nieco opadły, a powietrze z płuc lekko uleciało.
— Zęby ze stali powiadasz — mruknął z teatralnym przejęciem i pokręcił głową z niedowierzaniem. Westchnął głośno, żałując w tym geście swojego przyjaciela.— Coś takiego. — Pionowa bruzda pojawiła się pomiędzy jego brwiami, gdy stawiał szklankę na stole i analizował istnienie szablozębnych szczurów. — Miały też zdolność transformowania się w coś większego lub palenia ogniem wszystkiego na co spojrzą? — spytał konspiracyjnym szeptem, mrużący przy tym oczy. Ani przez chwilę nie zwątpił w słowa Tristana, a nim ten zdążył odpowiedzieć spochmurniał wyraźnie, spuszczając wzrok na blat. — Gdyby nie ty, dziś byłbym kuternogą — westchnął, ponownie unosząc poważne spojrzenie na czarodzieja. Dla potwierdzenia swych słów kiwnął głową dwukrotnie — poświęcenie Tristana i jego odwaga sprawiły, że mógł pewnie i bez cienia strachu przechadzać się po piwnicach Wywerny. Miał obie nogi, kostki pozostawały nieobgryzione, nic tylko dziękować. Nie posiadał bogactw, którymi mógł mu się odwdzięczyć, jedynie wiedzę, którą mógł służyć (niechętnie).
Kiedy pomyślał o Deimosie cały jego dobry humor uleciał w eter. Westchnął, tym razem ciężko, z przedziwnym ciężarem na piersi, jakby istniało coś czego powiedzieć nie mógł, a o czym myślał i głośno to manifestował wszystkim tylko nie słowami.
— Może nie wysilił się na fotografie i skupił na hieroglifach. Za dwieście lat czarodzieje będą wysławiać jego imię, wielkiego Carrowa, zmumifikowanego w przepięknym, majestatycznym grobowcu, adekwatnym względem jego władzy i potęgi. I inteligencji — dodał ciszej, sięgając po butelkę ognistej. Wpierw polał Tristanowi, choć jeszcze nie opróżnił swej szklanki — źle się czuł z myślą, że jego zawartość gwałtownie wyparowała. Rosier był jednym osobnikiem, z którym mógł pozwolić sobie na taką swawolę, nie obawiał się ataku z jego strony, mógł otępić umsł bez przeszkód, otumanić go raz na jakiś czas, upić się, jak przyjaciel z przyjacielem. Choć pijał alkohol często, zwykle starał się zachować w tym umiar, zaś w jego towarzystwie wszystko było możliwe. Stali po tej samej stronie, wyznawali te same zasady, niczym, brat z bratem.
— Nie masz dla nich litości — odpowiedział na jego propozycję sprawdzenia kwalifikacji nowych członków organizacji. Zaciągnął się lekko papierosem, rozważając kreatywną propozycję Tristana. Nie zamierzał wracać do tematu Cornelii, a tym bardziej swojej byłej, niefortunnej partnerki, od której szczęśliwie dowiedział się czegokolwiek na temat potwornej organizacji. To wszystko jednak pozostało daleko za nim, zapomniane, zagrzebane w popiele, wśród kości zmarłych i pamięci o osobach, których nie warto było wspominać. Jedna z nich wąchała kwiaty od spodu, niewielki sukces, jeden z wielu w drodze ku czystości. Wspomnienie wizji było zaś żywe, stosunkowo mocno oddziaływało na jego postrzeganie, wszak wszystko było w niej tak prawdziwe, jak otaczająca go w tej chwili rzeczywistość. Gdyby nie zakończenie, mógłby przysiąc, że wszystko wydarzyło się naprawdę. Palił papierosa z pełnym zapałem, skupiając się na drażliwym smaku czarodziejskiego tytoniu który drażnił jego gardło. Choć ani dłonie nie drżały, ani on nie wydawał się nadpobudliwy, traktował to niezwykle poważnie, z przejęciem, który wyrażał na swój własny sposób. Tristan znał go na tyle, że bez trudu mógł to wyczuć, rozpoznając wśród wypełniających gestów treści istotne dla nich obojga.
— Nie jestem pewny — odparł od razu, nie szczędząc Tristanowi prawdy. —Gdy ją otworzyłem wszystko wybuchło. Po prostu — dodał ciszej, kończąc swojego papierosa, którego zgasił o różnobarwny stół — zapewnie nie on pierwszy wpadł na pomysł, aby gasić papierosy na blacie, gdyż zdobiły go wielokolorowe plamy, zapewne po rozlanym alkoholu i gaszonych używkach. — Co do gwardii... z moich rąk trysnęła krew i nie sądzę, by ktokolwiek inny był za to odpowiedzialny, a potem ujrzałem światło i ogień, którego się nie obawiałem. Zupełnie tak, jakby spływała na mnie moc, której oczekiwałem mimo cierpienia i bólu — wyjaśnił, próbując jednocześnie przenlizować wszytkie widziane przez siebie obrazy. Odczuwał to tak jak spotkanie z Czarnym Panem, w którym dobrowolnie przystąpił do próby, pełnej śmierci i cierpienia, dobrowolnie przyjętej męki w imię cudzej potęgi. — Z ognia odrodziłem się, jak feniks z popiołów — czyż to nie wymowne, Tristanie? — Dopiero po tym pochłonął wszystko, jakby miał moc oczyszczania świata, niszczenia wszystkiego co złe z nadzieją, że wśród popiołów stworzy się na nowo.
Nie wierzył w dobro i zło, wierzył jedynie w siłę i władzę, lecz w kontekście pieśni feniksa nie potrafił odczytać tego inaczej. Być może jego własna interpretacja fałszowała obraz; starał się jednak przekazać Tristanowi najwięcej z tego co ujrzał. Zakon Feniksa rósł w siłę; próbował dowiedzieć się czegoś więcej u Potterów, lecz nie odpowiedzieli na jego wątpliwości. Pozostało to wielką niewiadomą w jego umyśle, wierzył, że podzielenie się wiedzą z czarodziejem pozwoli mu uporządkować pewne sprawy. Świat się zmieniał, również ten, który do tej pory lekceważlyli, uznając za głupi i bezwartościowy. Był pewien, że Zakon Feniksa odnalazł sposób, by się wzmocnić i wypełnić siłą i potęgą — z pewnością nie tak wielką, jak ta, którą otrzymali od Czanego Pana — a on, jako jeden z wiernych sługów Tego, Którego Imienia Nie wolno Wymawiać powinien być świadom rosnącego zagrożenia.
— To coś czego nie wolno nam zignorować — ostrzegł go, choć nie sądził, by wykpił jego wizje.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Westchnął, z taką samą powagą opierając się o tył siedziska plecami; oczywiście, nie miał mu za złe zwycięstwa - nawet jeśli Tristan wierzył, że drugi raz by tego zwycięstwa nie osiągnął tak łatwo - ale obrzygane ubranie znajdowało się poza pewnymi istotnymi standardami, a już na pewno poza jakimikolwiek standardami braterskimi - nawet, jeśli braćmi byli tylko dalece przybranymi.
- Zawierz instynktowi - odparł krótko. - Jak poprzednio, tylko skuteczniej i nie w moją stronę. - Instrukcje wydawały mu się całkiem jasne i klarowne - choć nie sądził, by Mulciber rzeczywiście wziął je sobie do serca. Nie, nie mógł ofiarować mu tajemnych mocy kierowania nurtem i ciśnieniem, choć bardzo tego żałował - wolałby mieć pewność, że za drugim razem zawartość żołądka Ramseya wyląduje... właściwie było mu obojętne, gdzie - byleby nie na nim samym. - Z prawdziwą przyjemnością podprowadziłbym cię bliżej celu, jakim jest oświecenie, lecz nie są to rozrywki, na jakie zwykle pożytkuję czas. Plucie do celu nigdy nie leżało w szerokim spektrum moich zainteresowań, ale nie umniejszam wcale plebejskim zabawom. - Nigdy, przecież wiesz. Szanuję prosty lud.
Znad szklaneczki whisky i marnego zapachu średniej jakości alkoholu przyglądał się pionowej bruździe, przecinającej czoło przyjaciela.
- Zestarzałeś się - zauważył, upijając łyk; z powagą przytakując jego słowom - do czasu. - Nie bądź śmieszny, szczury nie potrafią takich rzeczy - stwierdził ze zdecydowaniem, być może swojego rodzaju pobłażliwością; w końcu z nich dwojga: on był tutaj zwierzęcym ekspertem. Szczury ziejące ogniem pojawiały się tylko w bajkach, i to tych, które nieznośne matki czytały na dobranoc jeszcze bardziej nieznośnym dzieciom. To nic, że przed chwilą zapewniał, że miały stalowe zęby. - Kiedy jesteś małym draniem, nie potrzebujesz transformować się w nic większego - dodał jeszcze, stwierdzając po raz wtóry rzecz najoczywistszą: w końcu w swoich malutkich formach broniły się najlepiej, bez trudu umykając przed każdą jego klątwą. - Otóż to - dodał, zaciągając się papierosem; rad, że wreszcie przeszli do istoty sprawy - nikt nie chciał żyć bez nogi. - Czekałby cię już tylko smutny los pirata. - Tylko oni potrafili żyć z drewnianą. - Podczas gdy na morzu nie ma kobiet, a wino kończy się zbyt wcześnie. - Uniósł lekko szklaneczkę w kolejnym nonszalanckim toaście, nim upił łyk; wiedział, o czym mówił - w końcu jego babka, której nigdy na oczy nie widział, była Traversem. Tym razem z całą pewnością mówił poważnie, jeśli dla Tristana istniało piekło, było nim miejsce, w którym nie miałby dostępu do tych dwóch radości.
Niechęć, jaką darzył Deimosa, była dla niego oczywista, choć zapewne interpretował ją źle - Ramsey wychował się razem z nim w posiadłości Rosierów; ich rodowy zatarg wydawał się już wręcz legendarny, a niechęć do lordów Yorkishire wpajana im była od dziecka. Wierzył, że Ramsey tym przesiąkł, nawet, jeśli później czuł się przez jego rodzinę - przez niego samego, rodzina wszak była nim, dumnie nosił swój herb - zdradzony. Tristan wobec Carrowów żywił jedynie pogardę.
- Niedobrze - odparł w zamyśleniu, obserwując strumień alkoholu lejący się do szklaneczek; naprawdę trudno było w tym momencie nie myśleć o szczurzych sikach. - Jeśli zadomowił się tam na dobre, możemy zacząć obstawiać zakłady, kiedy Shafiqowie zaczną mieć go dość i odeślą nam go przy pomocy wyjątkowo wielkich sów. Jego, a razem z nim zapewne również jego wielki i wyjątkowy grobowiec, bo słyszałem, że to dobrzy ludzie i nie lubią zachowywać takich skarbów tylko dla siebie. - Z Deimosem nikt by nie wytrzymał dłużej, niż kilka dni, to pewne. - Nie wiem, czy jesteśmy godni, żeby go oglądać - dodał z zaskoczeniem, jakby dopiero teraz uzmysłowił sobie ten fakt - odbierając napełnioną znów szklanicę; nie zwlekał z zakosztowaniem alkoholu - im więcej go próbował, tym smaczniejszy się wydawał - ponoć do smaku, jak do nieprzyjemnego zapachu, dało się przyzwyczaić. Pił bez umiaru częściej od Ramseya - bywał pod tym względem nieostrożny i lekkomyślny, ale też przecież znacznie lepiej chroniony - murami pradawnej rezydencji rodu, na zewnątrz zaś własną arogancją. Miał zwyczaj nie doceniać przeciwnika i nazbyt wierzyć we własne umiejętności - nie mniejszą wiarę pokładał w Ramseya, nie sądząc, by cokolwiek mogło im tutaj zagrozić. Owszem, po grudniowym sabacie miał w sobie więcej czujności, alkohol był wtedy wszak zgubą - od pewnych nałogów oderwać się całkiem było jednak bardzo trudno.
Znał dobrze napięcie, które wyczuwał od przyjaciela; rozpoznawał ton jego głosu i ostrożną mimikę. Był jasnowidzem, prawdziwym, nie szarlatanem wieszczącym przyszłość i sugerującym dziecięce imiona - miał dar, za jaki wielu gotów byłoby zabić. Dar rzadki i cenny, z którego, co najważniejsze, potrafił korzystać. Ufał mu, nie tylko jako przyjacielowi, śmierciożercy i Mulciberowi - ufał mu również jako jasnowidzowi. Wsłuchiwał się w jego słowa z milczącym szacunkiem, zastanawiając się nad ich sensem - nie znał się na wróżbiarstwie, lecz symbolika nie była mu całkiem obca: labirynt metafor pozostawał jego królestwem - jako poety.
- Przez trudy do gwiazd, moc napływająca razem z bólem coś nam przypomina - stwierdził, odwracając wzrok w bok, na przechodzącą szynkarkę; nie zwabiony jej wdziękami, a w poszukiwaniu koncentracji. Mętny obraz mógł zlać się w spójną całość - potrzebowali tylko klucza, według którego powinni go odczytać. - Wybuch może oznaczać tak koniec, jak i początek - nie brał go dosłownie - Zakon Feniksa urósł w siłę, kiedy nasze oczy pozostawały na niego ślepe. A teraz - poniesiemy za to konsekwencje. - Nie brzmiało to dobrze. On nie będzie z tego zadowolony. - Pamiętam nazwiska wymienione na ostatnim spotkaniu. Poza Weasleyem - i Mulciberem - była to zbieranina niczego. Jak nikt może dokonać czegoś? - Zbita chmura nazwisk, z których żadne nic mu nie mówiło, puste, nic nie znaczące imiona, Weasley sam w sobie też był tylko cieniem chwały swoich przodków. Pokręcił głową. - Powinniśmy dowiedzieć się o nich jak najwięcej - stwierdził oczywistość, bo nic innego stwierdzić nie potrafił. - O nich i o ich... sojusznikach - A może - pomagał im ktoś potężniejszy? Sam Grindelwald? - Widziałeś ich, Ramsey - Zakonników. Potterów. - Byli potężni? - Potrafili w ogóle trzymać różdżkę? Zmiotłeś ich jak wicher, jak ta wizja może się kiedykolwiek urzeczywistnić? Racjonalne argumenty natrafiały jednak na mur, którym była wyraźna wizja: wizja przerażająca, budząca trwogę i okrutna. - Z oczyszczającego płomienia jeszcze nigdy nie wyszło nic dobrego - dodał, wracając spojrzeniem ku źrenicom Ramseya; jak za dawnych lat, kiedy mugole palili czarownice na stosach. Czy Zakon się z nimi nie przyjaźni? To wszystko - zakrawało o przerażający absurd. - Wygląda na to, że czeka nas okrutny, krwawy spektakl - dodał zamyślonym, niejasnym mruknięciem; i choć jego oczy i twarz pozostawały poważne, być może nawet pobladłe od szoku po usłyszanej wiadomości, po dłuższej chwili kącik jest ust uniósł się w ledwie dostrzegalnym złowieszczym, wilczym uśmiechu.
Wzdłuż ich przedramion sunął czarny wąż - czymkolwiek to było, zdążyli się na to przygotować.
- Zawierz instynktowi - odparł krótko. - Jak poprzednio, tylko skuteczniej i nie w moją stronę. - Instrukcje wydawały mu się całkiem jasne i klarowne - choć nie sądził, by Mulciber rzeczywiście wziął je sobie do serca. Nie, nie mógł ofiarować mu tajemnych mocy kierowania nurtem i ciśnieniem, choć bardzo tego żałował - wolałby mieć pewność, że za drugim razem zawartość żołądka Ramseya wyląduje... właściwie było mu obojętne, gdzie - byleby nie na nim samym. - Z prawdziwą przyjemnością podprowadziłbym cię bliżej celu, jakim jest oświecenie, lecz nie są to rozrywki, na jakie zwykle pożytkuję czas. Plucie do celu nigdy nie leżało w szerokim spektrum moich zainteresowań, ale nie umniejszam wcale plebejskim zabawom. - Nigdy, przecież wiesz. Szanuję prosty lud.
Znad szklaneczki whisky i marnego zapachu średniej jakości alkoholu przyglądał się pionowej bruździe, przecinającej czoło przyjaciela.
- Zestarzałeś się - zauważył, upijając łyk; z powagą przytakując jego słowom - do czasu. - Nie bądź śmieszny, szczury nie potrafią takich rzeczy - stwierdził ze zdecydowaniem, być może swojego rodzaju pobłażliwością; w końcu z nich dwojga: on był tutaj zwierzęcym ekspertem. Szczury ziejące ogniem pojawiały się tylko w bajkach, i to tych, które nieznośne matki czytały na dobranoc jeszcze bardziej nieznośnym dzieciom. To nic, że przed chwilą zapewniał, że miały stalowe zęby. - Kiedy jesteś małym draniem, nie potrzebujesz transformować się w nic większego - dodał jeszcze, stwierdzając po raz wtóry rzecz najoczywistszą: w końcu w swoich malutkich formach broniły się najlepiej, bez trudu umykając przed każdą jego klątwą. - Otóż to - dodał, zaciągając się papierosem; rad, że wreszcie przeszli do istoty sprawy - nikt nie chciał żyć bez nogi. - Czekałby cię już tylko smutny los pirata. - Tylko oni potrafili żyć z drewnianą. - Podczas gdy na morzu nie ma kobiet, a wino kończy się zbyt wcześnie. - Uniósł lekko szklaneczkę w kolejnym nonszalanckim toaście, nim upił łyk; wiedział, o czym mówił - w końcu jego babka, której nigdy na oczy nie widział, była Traversem. Tym razem z całą pewnością mówił poważnie, jeśli dla Tristana istniało piekło, było nim miejsce, w którym nie miałby dostępu do tych dwóch radości.
Niechęć, jaką darzył Deimosa, była dla niego oczywista, choć zapewne interpretował ją źle - Ramsey wychował się razem z nim w posiadłości Rosierów; ich rodowy zatarg wydawał się już wręcz legendarny, a niechęć do lordów Yorkishire wpajana im była od dziecka. Wierzył, że Ramsey tym przesiąkł, nawet, jeśli później czuł się przez jego rodzinę - przez niego samego, rodzina wszak była nim, dumnie nosił swój herb - zdradzony. Tristan wobec Carrowów żywił jedynie pogardę.
- Niedobrze - odparł w zamyśleniu, obserwując strumień alkoholu lejący się do szklaneczek; naprawdę trudno było w tym momencie nie myśleć o szczurzych sikach. - Jeśli zadomowił się tam na dobre, możemy zacząć obstawiać zakłady, kiedy Shafiqowie zaczną mieć go dość i odeślą nam go przy pomocy wyjątkowo wielkich sów. Jego, a razem z nim zapewne również jego wielki i wyjątkowy grobowiec, bo słyszałem, że to dobrzy ludzie i nie lubią zachowywać takich skarbów tylko dla siebie. - Z Deimosem nikt by nie wytrzymał dłużej, niż kilka dni, to pewne. - Nie wiem, czy jesteśmy godni, żeby go oglądać - dodał z zaskoczeniem, jakby dopiero teraz uzmysłowił sobie ten fakt - odbierając napełnioną znów szklanicę; nie zwlekał z zakosztowaniem alkoholu - im więcej go próbował, tym smaczniejszy się wydawał - ponoć do smaku, jak do nieprzyjemnego zapachu, dało się przyzwyczaić. Pił bez umiaru częściej od Ramseya - bywał pod tym względem nieostrożny i lekkomyślny, ale też przecież znacznie lepiej chroniony - murami pradawnej rezydencji rodu, na zewnątrz zaś własną arogancją. Miał zwyczaj nie doceniać przeciwnika i nazbyt wierzyć we własne umiejętności - nie mniejszą wiarę pokładał w Ramseya, nie sądząc, by cokolwiek mogło im tutaj zagrozić. Owszem, po grudniowym sabacie miał w sobie więcej czujności, alkohol był wtedy wszak zgubą - od pewnych nałogów oderwać się całkiem było jednak bardzo trudno.
Znał dobrze napięcie, które wyczuwał od przyjaciela; rozpoznawał ton jego głosu i ostrożną mimikę. Był jasnowidzem, prawdziwym, nie szarlatanem wieszczącym przyszłość i sugerującym dziecięce imiona - miał dar, za jaki wielu gotów byłoby zabić. Dar rzadki i cenny, z którego, co najważniejsze, potrafił korzystać. Ufał mu, nie tylko jako przyjacielowi, śmierciożercy i Mulciberowi - ufał mu również jako jasnowidzowi. Wsłuchiwał się w jego słowa z milczącym szacunkiem, zastanawiając się nad ich sensem - nie znał się na wróżbiarstwie, lecz symbolika nie była mu całkiem obca: labirynt metafor pozostawał jego królestwem - jako poety.
- Przez trudy do gwiazd, moc napływająca razem z bólem coś nam przypomina - stwierdził, odwracając wzrok w bok, na przechodzącą szynkarkę; nie zwabiony jej wdziękami, a w poszukiwaniu koncentracji. Mętny obraz mógł zlać się w spójną całość - potrzebowali tylko klucza, według którego powinni go odczytać. - Wybuch może oznaczać tak koniec, jak i początek - nie brał go dosłownie - Zakon Feniksa urósł w siłę, kiedy nasze oczy pozostawały na niego ślepe. A teraz - poniesiemy za to konsekwencje. - Nie brzmiało to dobrze. On nie będzie z tego zadowolony. - Pamiętam nazwiska wymienione na ostatnim spotkaniu. Poza Weasleyem - i Mulciberem - była to zbieranina niczego. Jak nikt może dokonać czegoś? - Zbita chmura nazwisk, z których żadne nic mu nie mówiło, puste, nic nie znaczące imiona, Weasley sam w sobie też był tylko cieniem chwały swoich przodków. Pokręcił głową. - Powinniśmy dowiedzieć się o nich jak najwięcej - stwierdził oczywistość, bo nic innego stwierdzić nie potrafił. - O nich i o ich... sojusznikach - A może - pomagał im ktoś potężniejszy? Sam Grindelwald? - Widziałeś ich, Ramsey - Zakonników. Potterów. - Byli potężni? - Potrafili w ogóle trzymać różdżkę? Zmiotłeś ich jak wicher, jak ta wizja może się kiedykolwiek urzeczywistnić? Racjonalne argumenty natrafiały jednak na mur, którym była wyraźna wizja: wizja przerażająca, budząca trwogę i okrutna. - Z oczyszczającego płomienia jeszcze nigdy nie wyszło nic dobrego - dodał, wracając spojrzeniem ku źrenicom Ramseya; jak za dawnych lat, kiedy mugole palili czarownice na stosach. Czy Zakon się z nimi nie przyjaźni? To wszystko - zakrawało o przerażający absurd. - Wygląda na to, że czeka nas okrutny, krwawy spektakl - dodał zamyślonym, niejasnym mruknięciem; i choć jego oczy i twarz pozostawały poważne, być może nawet pobladłe od szoku po usłyszanej wiadomości, po dłuższej chwili kącik jest ust uniósł się w ledwie dostrzegalnym złowieszczym, wilczym uśmiechu.
Wzdłuż ich przedramion sunął czarny wąż - czymkolwiek to było, zdążyli się na to przygotować.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Obrócenie tamtego przykrego incydentu w żart było wygodne dla nich obu, nawet jeśli obca treść żołądka zdobiąca bogate szaty Tristana była tylko ślimakami wyczarowanymi jego własną różdżką. Patrzył na niego bez cienia zażenowania, choć w głębi duszy wolał o tym zapomnieć równie mocno, jak Rosier. Zamiast tego perfidnie ciągnął temat, czyniąc z przypominania mu o tym karę za cios poniżej pasa. Chciałeś — masz, a teraz niech tamto wspomnienie spędza ci sen z powiek, parszywcu.
Miał przed sobą czarodzieja, którego umiejętności mogły przewyższać jego własne, pomimo wieku, pomimo lat praktyki i zamiłowania do wiedzy, wiedział jaki był zdolny i ambitny. Potrafił, bo jakżeby inaczej, zadać najokrutniejszy cios, potrafił wymówić najplugawsze inkantacje bez zająknięcia i pozbawić życia każdego, kto mu stanie na drodze. Nawet w tej chwili, gdy Ognista Whisky lała się do szklanek, zalewała ich spierzchnięte gardła, a oni rozprawiali o rzeczach zarówno błahych i tych całkiem poważnych, jak przyjaciele, jak najprawdziwsi bracia, nie wyobrażał sobie by kiedykolwiek mogli stanąć naprzeciw siebie, pałając do siebie zajadłą nienawiścią. Istniało prawdopodobieństwo, że następny pojedynek mógłby potoczyć się zupełnie inaczej, lecz pomimo, iż nie czułby wstydu taką porażką, zdecydowanie wolał smak zwycięstwa, którym słusznie lub nie, mógł się póki co chełpić.
— Nie narzekam na instynkt. Skoro skierowałem strumień w twoim kierunku, to znaczy, że na to zasłużyłeś — odparł cierpko, podkreślając tym, że sam się o to prosił. Nie traktował tego poważnie, ale malując się na twarzy Tristana nikły cień niesmaku po tamtym zdarzeniu jedynie łechtał jego złośliwą stronę. — Świetnie wziąłeś to na klatę, jak prawdziwy mężczyzna. Jestem z ciebie dumny — dodał jeszcze tonem starszego brata, stawiając kropkę na podjętym temacie dawnego incydentu. Gdyby siedział bliżej poklepałby go przy tym po plecach, ale znajdując się po przeciwległej stronie stołu nie chciało mu się nawet wyciągnąć ręki w jego kierunku. — Nie miej do mnie żalu za tamto. Wymiociny z pewnością nie odjęły ci uroku osobistego, a wszystkie znane mi panny i tak byłyby skłonne zedrzeć z ciebie szaty i je dla ciebie oczyścić. Zdrowie.— Uniósł szklankę wysoko w geście toastu i opróżnił ją, coraz mniej myśląc o ewentualnym wzbogaceniu pitego przez nich alkoholu. Był prawie pewien, że po kolejnej szklance będzie mu już wszystko jedno jakiej jakości jest ta ognista. A może będzie mu zupełnie wszystko jedno. Delektując się cierpkim smakiem na podniebieniu rozejrzał się wkoło, zupełnie tak, jakby był tu po raz pierwszy lub ostatni, choć cóż musiałoby się stać, by takie miejsce zniknęło z powierzchni ziemi?
— Zmądrzałem — poprawił go mechanicznie, stawiając powoli i cicho szklankę na drewnianym blacie nieco spróchniałego, nadżartego czasem i kornikami stołu. Nie wydała z siebie żadnego dźwięku, była pusta. Szybko ocenił prędkość ubywania trunku w szklance Tristana; na szczęście był dostatecznie trzeźwy, by uczynić to taktownie i niezauważalnie, nie chcąc wybić Rosiera z rytmu przez zbyt nachalne popędzanie do opróżnienia szkła. — Nie byłby smutny. Co noc przybywałbym do nowego portu, smakowałbym innych kobiet i delektował się lokalnymi trunkami podczas, gdy moja załoga szorowałaby w tym czasie pokład. Opowiadano by o mnie mrożące krew w żyłach historie i straszono małe, niegrzeczne dzieci, a ja nie miałbym nic przeciwko szybko rozchodzącej się o mnie złej sławie. Zostałbym kapitanem najstraszliwszego okrętu, Czarnym Piratem kuternogą, a jeśli próbowałbyś się ze mnie śmiać przebiłbym ci stopę drewnianą protezą — prawie się rozmarzył. Być może w innym życiu, w innych czasach rzeczywiście pragnąłby takiej wolności, swawoli i lekceważącej głupoty. Daleko mu było jednak do człowieka zbyt błogo uciekającego w abstrakcyjne rozmyślania. I rzeczywiście było mu dobrze we własnej wilczej skórze. Mógł chcieć tylko więcej.
— Wolałbym, by przysłali go już w sarkofagu, nie musiałbym oglądać jego parszywej mordy. A sowy, nawet olbrzymie miałyby problem go unieść. Gdybyś zechciał kogoś zwyczajnie utopić wystarczyłoby go przykuć do Deimosa, od razu poszliby na dno— dodał już ciszej, uznając, że niewiele znacząca uwaga mogła pozostać niezauważona. Względem Carrowa czuł niewysłowioną niechęć, częściowo z powodu dawnego przesiąknięcia Rosierami, których dziś czuł na sobie ledwie opary; głównie przez wzgląd na jego niezwykłą umiejętność dokonywania beznadziejnych decyzji, talent w partaczeniu wszystkiego i dokonaną ostatnimi czasy zdradę. Był celem, którym należało się zająć. Mrówką, którą należało zgnieść nim wsadzi się kij do mrowiska. Jedną, małą, nic nieznaczącą mrówką. Nie hodował w sobie silnie negatywnych emocji, tak jak pozytywne starał się tłumaczyć najbardziej racjonalnie jak tylko potrafił. By móc je kontrolować, móc nad nimi panować. Nienawiść na niewiele się zdawała, skłaniała do głupot i pchała do błędów, a wobec czarodzieja pokroju Deimosa należało podjąć bezbłędne działania. Nawet jeśli szczycąc się szlachetnym nazwiskiem był zwykłym prymitywem w skórze arystokraty.
Kwestia Deimosa nigdy jednak nie przyprawiała go o niepokój. Wizja, której doświadczył była prawdziwsza niż wszystkie inne, które do tej pory ujrzał. Budziła w nim trwogę, sądził, a może chciał wierzyć, że nieuzasadnioną, wszak Rycerze Walpurgii byli potężni i nie wątpił ani w ich, ani swoją własną siłę. Nie mógł się jednak wyzbyć wrażenia, że nie doceniają swoich przeciwników.
— Brzmi niepoważnie — podsumował, kręcąc głową i nie patrząc już na Tristana, a w głąb szklanki, lecz w przeciwieństwie do herbacianych fusów, nie mógł ujrzeć w niej przyszłości, a jedynie rozmazany zarys własnej postaci. To przypomniało mu, by po raz kolejny uzupełnić szkło. Tym razem nie opróżnił go jednym haustem, pozwolił, by alkohol o pięknej, bursztynowej barwie uspokoił się w szklanym naczyniu, stwarzając doskonale równą i niezmąconą niczym taflę. — A jednak nie mógłbym temu zaprzeczyć. Nie wiem skąd, czerpią tę moc, ani jak do tego doszło. Wciąż zbyt mało wiemy o Zakonie. Ktoś musi nimi przewodzić. Ktoś mądry, obdarzony niezwykłą wiedzą. — Lecz nigdy tak potężny jak Czarny Pan, co do tego nie miał wątpliwości. Na moment wyłączył się, a nieobecny wzrok utknął w jednym miejscu. Przez lata zdołał dobrze poznać swój dar, wiedział jak i kiedy się budzi, więc wrócił myślami do chwili, w której go to dopadło; gdy przechodził obok niepozornej staruchy na ulicy. Kobieta? Niemożliwe. — Potterowie są martwi. Cornelia również — nie, nie Mulciber, nigdy nie była Mulciberem. Nie pozwoliłby na to, by hańbiła nazwisko, które nosił. Spojrzał na Tristana w jakimś niewytłumaczalnym geście usprawiedliwienia. Cierpiała, zapewnił go o tym swym wzrokiem.— Jeśli Weasleya uda się zaskoczyć to i jego koniec szybko nadejdzie — wierzył w Burke'a i powierzone mu zadanie. Nie mógł Go zawieść, nie mógł się zhańbić przegrywając walkę z rudym obrońcą szlam.
Zamyślił się na dłuższą chwilę, rozmywając nad wypowiedzianymi przez Tristana słowami. Palcem popukał w szklankę, obserwując jak od zewnątrz do środka wytwarzają się na powierzchni okręgi.
— Potężni — powtórzył głucho, pokręcił również głową, choć bez pełnego przekonania. Bynajmniej nie dlatego, że wątpił. — Nie władają mocą, która mogłaby się równać z tym, co otrzymaliśmy od Niego — sam wiesz kogo. Ściszył głos i podniósł znów na niego wzrok, skupiając na jego oczach. Ciemnych i głębokich jak bezdenna czeluść. — Ale nie byli słabi, Tristanie. Mieli w sobie siłę, która nie pozwoliła wyrwać ich sekretów, mimo rzuconych najczarniejszych klątw. Byli gotów zabić sami siebie. Kochająca żona swego kochającego męża, ale nie zdradzić Zakon.— Gdyby nie pozostałe po tamtym spotkaniu wrażenie, splunąłby w bok z pogardą dla nich głupiej lojalności. A jednak czas, który upłynął pozwolił mu dostrzec to, co w pierwszej chwili pozostawało niewidoczne. Zakonnicy mieli niebywale silne poczucie wspólnoty i obowiązku względem niej. Tak silne, że byli gotowi wyrzec się wszystkiego, co kochali. — To nie podziw — uprzedził go, chcąc uniknąć niezrozumienia. — Raczej lekka obawa. Zjednoczeni są silniejsi, wzajemnie umotywowani, wierzący w słuszność własnego poświęcenia. Musimy być sprytniejsi. Założenie, że błahe tortury i groźby zmuszą ich do mówienia lub wyparcia się wiary w idee jest bezmyślnym lekceważeniem. Zwykły atak i wiszące widmo bólu i nieszczęścia może się okazać niewystarczające, by złamać ich lwie serca— prychnął cicho, odsuwając się w końcu do tyłu. Oparł się wygodnie o plecy krzesła, przygryzł policzek od środka, obserwując powoli zmieniający się wyraz twarzy przyjaciela. Jego spokój mu się udzielił, dodał lekko zachwianej wizją pewności, że to nic z czym nie mogli by się przecież uporać. Posiadali niezwykłą moc, byli potężni, zabójczy i bezbłędni.
— Teraz już wiesz — chciałem byś wiedział, byś posiadł mądrość w przyszłości i uniknął niepotrzebnych błędów. Alkohol zaczynał powoli działać, rozluźniał go skutecznie, rozwiązywał splątane myśli i uwalniał napięte mięśnie. — Więc teraz śmiało możesz mi opowiedzieć o trudach małżeńskiego życia. Dociera do twoich uszu lament płaczących za kawalerskim stanem niewiast?— spytał żartobliwie, biorąc głęboki wdech, chcąc odepchnąć od siebie ciążącą mu świadomość. Harriett była na weselu, pomyślał, w ostatniej chwili powstrzymując się przed wypowiedzeniem tego na głos.
Miał przed sobą czarodzieja, którego umiejętności mogły przewyższać jego własne, pomimo wieku, pomimo lat praktyki i zamiłowania do wiedzy, wiedział jaki był zdolny i ambitny. Potrafił, bo jakżeby inaczej, zadać najokrutniejszy cios, potrafił wymówić najplugawsze inkantacje bez zająknięcia i pozbawić życia każdego, kto mu stanie na drodze. Nawet w tej chwili, gdy Ognista Whisky lała się do szklanek, zalewała ich spierzchnięte gardła, a oni rozprawiali o rzeczach zarówno błahych i tych całkiem poważnych, jak przyjaciele, jak najprawdziwsi bracia, nie wyobrażał sobie by kiedykolwiek mogli stanąć naprzeciw siebie, pałając do siebie zajadłą nienawiścią. Istniało prawdopodobieństwo, że następny pojedynek mógłby potoczyć się zupełnie inaczej, lecz pomimo, iż nie czułby wstydu taką porażką, zdecydowanie wolał smak zwycięstwa, którym słusznie lub nie, mógł się póki co chełpić.
— Nie narzekam na instynkt. Skoro skierowałem strumień w twoim kierunku, to znaczy, że na to zasłużyłeś — odparł cierpko, podkreślając tym, że sam się o to prosił. Nie traktował tego poważnie, ale malując się na twarzy Tristana nikły cień niesmaku po tamtym zdarzeniu jedynie łechtał jego złośliwą stronę. — Świetnie wziąłeś to na klatę, jak prawdziwy mężczyzna. Jestem z ciebie dumny — dodał jeszcze tonem starszego brata, stawiając kropkę na podjętym temacie dawnego incydentu. Gdyby siedział bliżej poklepałby go przy tym po plecach, ale znajdując się po przeciwległej stronie stołu nie chciało mu się nawet wyciągnąć ręki w jego kierunku. — Nie miej do mnie żalu za tamto. Wymiociny z pewnością nie odjęły ci uroku osobistego, a wszystkie znane mi panny i tak byłyby skłonne zedrzeć z ciebie szaty i je dla ciebie oczyścić. Zdrowie.— Uniósł szklankę wysoko w geście toastu i opróżnił ją, coraz mniej myśląc o ewentualnym wzbogaceniu pitego przez nich alkoholu. Był prawie pewien, że po kolejnej szklance będzie mu już wszystko jedno jakiej jakości jest ta ognista. A może będzie mu zupełnie wszystko jedno. Delektując się cierpkim smakiem na podniebieniu rozejrzał się wkoło, zupełnie tak, jakby był tu po raz pierwszy lub ostatni, choć cóż musiałoby się stać, by takie miejsce zniknęło z powierzchni ziemi?
— Zmądrzałem — poprawił go mechanicznie, stawiając powoli i cicho szklankę na drewnianym blacie nieco spróchniałego, nadżartego czasem i kornikami stołu. Nie wydała z siebie żadnego dźwięku, była pusta. Szybko ocenił prędkość ubywania trunku w szklance Tristana; na szczęście był dostatecznie trzeźwy, by uczynić to taktownie i niezauważalnie, nie chcąc wybić Rosiera z rytmu przez zbyt nachalne popędzanie do opróżnienia szkła. — Nie byłby smutny. Co noc przybywałbym do nowego portu, smakowałbym innych kobiet i delektował się lokalnymi trunkami podczas, gdy moja załoga szorowałaby w tym czasie pokład. Opowiadano by o mnie mrożące krew w żyłach historie i straszono małe, niegrzeczne dzieci, a ja nie miałbym nic przeciwko szybko rozchodzącej się o mnie złej sławie. Zostałbym kapitanem najstraszliwszego okrętu, Czarnym Piratem kuternogą, a jeśli próbowałbyś się ze mnie śmiać przebiłbym ci stopę drewnianą protezą — prawie się rozmarzył. Być może w innym życiu, w innych czasach rzeczywiście pragnąłby takiej wolności, swawoli i lekceważącej głupoty. Daleko mu było jednak do człowieka zbyt błogo uciekającego w abstrakcyjne rozmyślania. I rzeczywiście było mu dobrze we własnej wilczej skórze. Mógł chcieć tylko więcej.
— Wolałbym, by przysłali go już w sarkofagu, nie musiałbym oglądać jego parszywej mordy. A sowy, nawet olbrzymie miałyby problem go unieść. Gdybyś zechciał kogoś zwyczajnie utopić wystarczyłoby go przykuć do Deimosa, od razu poszliby na dno— dodał już ciszej, uznając, że niewiele znacząca uwaga mogła pozostać niezauważona. Względem Carrowa czuł niewysłowioną niechęć, częściowo z powodu dawnego przesiąknięcia Rosierami, których dziś czuł na sobie ledwie opary; głównie przez wzgląd na jego niezwykłą umiejętność dokonywania beznadziejnych decyzji, talent w partaczeniu wszystkiego i dokonaną ostatnimi czasy zdradę. Był celem, którym należało się zająć. Mrówką, którą należało zgnieść nim wsadzi się kij do mrowiska. Jedną, małą, nic nieznaczącą mrówką. Nie hodował w sobie silnie negatywnych emocji, tak jak pozytywne starał się tłumaczyć najbardziej racjonalnie jak tylko potrafił. By móc je kontrolować, móc nad nimi panować. Nienawiść na niewiele się zdawała, skłaniała do głupot i pchała do błędów, a wobec czarodzieja pokroju Deimosa należało podjąć bezbłędne działania. Nawet jeśli szczycąc się szlachetnym nazwiskiem był zwykłym prymitywem w skórze arystokraty.
Kwestia Deimosa nigdy jednak nie przyprawiała go o niepokój. Wizja, której doświadczył była prawdziwsza niż wszystkie inne, które do tej pory ujrzał. Budziła w nim trwogę, sądził, a może chciał wierzyć, że nieuzasadnioną, wszak Rycerze Walpurgii byli potężni i nie wątpił ani w ich, ani swoją własną siłę. Nie mógł się jednak wyzbyć wrażenia, że nie doceniają swoich przeciwników.
— Brzmi niepoważnie — podsumował, kręcąc głową i nie patrząc już na Tristana, a w głąb szklanki, lecz w przeciwieństwie do herbacianych fusów, nie mógł ujrzeć w niej przyszłości, a jedynie rozmazany zarys własnej postaci. To przypomniało mu, by po raz kolejny uzupełnić szkło. Tym razem nie opróżnił go jednym haustem, pozwolił, by alkohol o pięknej, bursztynowej barwie uspokoił się w szklanym naczyniu, stwarzając doskonale równą i niezmąconą niczym taflę. — A jednak nie mógłbym temu zaprzeczyć. Nie wiem skąd, czerpią tę moc, ani jak do tego doszło. Wciąż zbyt mało wiemy o Zakonie. Ktoś musi nimi przewodzić. Ktoś mądry, obdarzony niezwykłą wiedzą. — Lecz nigdy tak potężny jak Czarny Pan, co do tego nie miał wątpliwości. Na moment wyłączył się, a nieobecny wzrok utknął w jednym miejscu. Przez lata zdołał dobrze poznać swój dar, wiedział jak i kiedy się budzi, więc wrócił myślami do chwili, w której go to dopadło; gdy przechodził obok niepozornej staruchy na ulicy. Kobieta? Niemożliwe. — Potterowie są martwi. Cornelia również — nie, nie Mulciber, nigdy nie była Mulciberem. Nie pozwoliłby na to, by hańbiła nazwisko, które nosił. Spojrzał na Tristana w jakimś niewytłumaczalnym geście usprawiedliwienia. Cierpiała, zapewnił go o tym swym wzrokiem.— Jeśli Weasleya uda się zaskoczyć to i jego koniec szybko nadejdzie — wierzył w Burke'a i powierzone mu zadanie. Nie mógł Go zawieść, nie mógł się zhańbić przegrywając walkę z rudym obrońcą szlam.
Zamyślił się na dłuższą chwilę, rozmywając nad wypowiedzianymi przez Tristana słowami. Palcem popukał w szklankę, obserwując jak od zewnątrz do środka wytwarzają się na powierzchni okręgi.
— Potężni — powtórzył głucho, pokręcił również głową, choć bez pełnego przekonania. Bynajmniej nie dlatego, że wątpił. — Nie władają mocą, która mogłaby się równać z tym, co otrzymaliśmy od Niego — sam wiesz kogo. Ściszył głos i podniósł znów na niego wzrok, skupiając na jego oczach. Ciemnych i głębokich jak bezdenna czeluść. — Ale nie byli słabi, Tristanie. Mieli w sobie siłę, która nie pozwoliła wyrwać ich sekretów, mimo rzuconych najczarniejszych klątw. Byli gotów zabić sami siebie. Kochająca żona swego kochającego męża, ale nie zdradzić Zakon.— Gdyby nie pozostałe po tamtym spotkaniu wrażenie, splunąłby w bok z pogardą dla nich głupiej lojalności. A jednak czas, który upłynął pozwolił mu dostrzec to, co w pierwszej chwili pozostawało niewidoczne. Zakonnicy mieli niebywale silne poczucie wspólnoty i obowiązku względem niej. Tak silne, że byli gotowi wyrzec się wszystkiego, co kochali. — To nie podziw — uprzedził go, chcąc uniknąć niezrozumienia. — Raczej lekka obawa. Zjednoczeni są silniejsi, wzajemnie umotywowani, wierzący w słuszność własnego poświęcenia. Musimy być sprytniejsi. Założenie, że błahe tortury i groźby zmuszą ich do mówienia lub wyparcia się wiary w idee jest bezmyślnym lekceważeniem. Zwykły atak i wiszące widmo bólu i nieszczęścia może się okazać niewystarczające, by złamać ich lwie serca— prychnął cicho, odsuwając się w końcu do tyłu. Oparł się wygodnie o plecy krzesła, przygryzł policzek od środka, obserwując powoli zmieniający się wyraz twarzy przyjaciela. Jego spokój mu się udzielił, dodał lekko zachwianej wizją pewności, że to nic z czym nie mogli by się przecież uporać. Posiadali niezwykłą moc, byli potężni, zabójczy i bezbłędni.
— Teraz już wiesz — chciałem byś wiedział, byś posiadł mądrość w przyszłości i uniknął niepotrzebnych błędów. Alkohol zaczynał powoli działać, rozluźniał go skutecznie, rozwiązywał splątane myśli i uwalniał napięte mięśnie. — Więc teraz śmiało możesz mi opowiedzieć o trudach małżeńskiego życia. Dociera do twoich uszu lament płaczących za kawalerskim stanem niewiast?— spytał żartobliwie, biorąc głęboki wdech, chcąc odepchnąć od siebie ciążącą mu świadomość. Harriett była na weselu, pomyślał, w ostatniej chwili powstrzymując się przed wypowiedzeniem tego na głos.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Wpierw uniósł lekko brew - z zaskoczeniem - lecz chwilę potem wrócił jego dawny znajomy arogancki wyraz; na ustach zatańczyła drwina, w źrenicy odbiła się złośliwa iskra - nie, nigdy nie miał go za starszego brata w tym rozumieniu, za autorytet, za opiekuna, za wzór do naśladowania; wychowali się razem, lecz nie na równi i nawet dziś równi nie byli. Cenił Ramseya jako przyjaciela - jednego z dwóch, którym wciąż ufał, szanował jako czarodzieja i darzył milczącym uznaniem jako śmierciożercę. Ale nigdy, przenigdy nie był jego mentorem - nie musiał się zresztą przed podobnym zarzutem bronić, bo Ramsey doskonale zdawał sobie z tego sprawę; ale nie zagrał w tę grę.
- Więc zrobiłeś to, bo zasłużyłem - jął z wolna analizować jego słowa, z zastanowieniem unosząc brodę wyżej i spoglądając na towarzysza z zagadkową fascynacją. - Po czym sprawdzałeś moją reakcję, ostatecznie dochodząc do wniosku, że możesz być dumny ze mnie tudzież z mojej męskości - przez moment wyglądał, jakby się zamyślił - winszuję konkluzji - dodał mimochodem, jakby Ramsey odkrył przed nim prawdy objawione. - Powiedz, to rodzaj rosyjskiej inicjacji czy bardziej coś związanego z fusami? - wiesz, wróżbiarstwem - A może pradawny rytuał Mulciberów? Przestaję się dziwić, że w Rosji nieszczególnie za wami nie przepadają - wojna wojną, atakowanie przeciwnika rzygowinami rzeczywiście postawiłoby ich na piedestale rodzin, które zyskały sobie najwięcej wrogów. Jego usta wciąż drgały w drwiącym uśmiechu, tym głębszym, gdy wnieśli toast - do którego zawtórował Ramseyowi, unosząc szklaneczkę whisky, po czym przechylił ją do gardła jednym haustem. Nie miał mu tego za złe - gdyby potraktował go zaklęciem wywołującym wymioty ślimakami (lubił je jako przystawkę, ale wszystko bez przesady) zachowałby się pewnie podobnie - oboje wiedzieli, na co się pisali, idąc razem w morderczy tan w klubie pojedynków i oboje mocniej złościliby się na siebie, gdy drugi nie podniósł różdżki najostrzej jak potrafił. Przegrał, bo popełnił błędy, na które przy swoich umiejętnościach nie powinien już sobie pozwalać. I dzięki temu: mógł je wyeliminować. - Pochwała męskości, uroku osobistego, wyobrażenia ściąganych ubrań... Po co mi kobiety, kiedy wdzięczy się do mnie sam Ramsey Mulciber? - Uśmiech na jego twarzy się pogłębił, stał się mniej drwiący, może bardziej szczery - bynajmniej nie z powodu nieudanego flirtu, już dawno nie mieli okazji po prostu usiąść nad alkoholem.
- Czyżby? - Ponoć mądrość przychodziła z wiekiem, ponoć; czasem przychodziła wcześniej, czasem później, czasem nie przychodziła wcale; skłamałby, gdyby odmówił mu tej prawdy całkiem - znali się wszak od lat chłopięcych - znali się nawet nim na ich przedramionach po raz pierwszy zawinął się czarny wąż, co wydawało mu się momentem jeszcze odleglejszym niż dzieciństwo. To zmieniło więcej, niż dorastanie, choć wysłuchując jego późniejszej opowieści musiał dojść do wniosku, że Ramsey nie zmienił się wcale. - Szkorbut, franca, cholera, zmutowane szczury - jął wyliczać morskie przyjemności - Coś za coś, jak to mówią - dodał z rezygnacją, dochodząc do wniosku, że być może Ramseyowi rzeczywiście by to nie przeszkadzało, gdyby tylko w zamian otrzymał tytuł postrachu siedmiu mórz. Rzeczywiście, brzmiał imponująco. Z tego wszystkiego aż rozlał whisky do szklanek, już nieco mniej zbornym ruchem - kilka kropel rozlało się na drewniany blat, nie przejął się tym zanadto; zamiast tego objął swoją szklaneczkę, unosząc ją w górę i podtrzymując rękę na łokciu nieelegancko wspartym o stół. - Niech będzie. Za twoją łajbę - rzucił ugodowo, wypijając zawartość szklanki. - I papugę, nie możesz być korsarzem bez papugi albo chociaż małpy. - Póki wszystko, co znajdowało się w naczyniu, trafiało do jego ust, nie za koszulę, było dobrze.
- Musieliby go przyciągnąć krakenem - westchnął prawie z żalem, z rozbawieniem bezgłośnie wypuszczając z ust powietrze, gdy wysłuchiwał o nietypowych zastosowaniach Carrowa - ciężarek do zwłok brzmiał dobrze, na swój sposób - nawet poetycko. - To tylko Carrow, Ramsey - dodał, przymykając na moment oczy, bo wnętrze Wywerny zachwiało się niespokojnie pod wpływem porywczego i upojonego błędnika. - Zniszczymy go. Jak każdego, kto ośmieliłby się zachować równie głupio. - Ten list, naprawdę? Nie potrafił pojąć, co działo się w umyśle człowieka, który miał czelność zwrócić się do Czarnego Pana słowem równie bezczelnym - potrafił to wytłumaczyć jedynie kompletnym skretynieniem. Nikt, kto myślał trzeźwo, nie wydałby na siebie tak okrutnego wyroku - a jednak, Deimos, który dotąd nie wydawał mu się głupi, zlekceważył najpotężniejszego ze wszystkich. Niczego więcej nie spodziewał się po tym człowieku. W kontekście dalszych słów Ramseya - jego sprawa wydawała się wręcz błaha.
Obrócił w rękach szklankę, gdy słyszał o kimś mądrym, kto posiadał obszerną wiedzę, jako pierwszy na myśl nasunął mu się sam Grindelwald - obwarowany w Hogwarcie i nieprzychylny Czarnemu Panu wydawał się perfekcyjnym konspiratorem powołującym do życia dziwną organizację o jeszcze dziwniejszych celach. A jednak - nie do końca wydawało się to być w jego stylu. Ten człowiek nie zbierał popleczników, nie szukał sprzymierzeńców, działał sam. I nie mógł mamić czarodziejów takich jak ci, o których dotąd słyszeli - ich poglądy były sprzeczne. Dumbledore zaś nie żył od dawna - na arenę wkroczył gracz, którego wciąż nie znali. Nie musiał być jasnowidzem, by dojść do wniosku, że ten omen nie wróży niczego dobrego. Przez dłuższą chwilę milczał, pochylony nad bursztynowym napojem, w którym odbijały się refleksy tańczących płomieni świec. Później wzrok uniósł - odwzajemniając poważne spojrzenie Ramseya ze skupieniem wysłuchując jego słów. Nie miał kontaktu z żadnym Zakonnikiem, znał ich jedynie z opowieści towarzyszy - słuchał jak słuchałby o smoku, którego dotąd nie widział, a o którym mógł jedynie czytać - choć z mniejszą fascynacją a większą rozwagą. Tak, on również nie wątpił w powodzenie misji Burke'a. Zastanawiał się - jak wielkie sekrety mogli kryć, jeśli woleli mordować siebie nawzajem, niż je zdradzić?
- Z tajemnic strzeżonych przez zmarłych nikt nie skorzysta - odparł, gdy minęła dłuższa chwila, zbierając błądzące myśli. - Nie udało się poznać sekretów Zakonu, lecz jego zaciekli obrońcy są dzisiaj martwi. Cokolwiek zasłaniali własnym życiem, honorem czy sumieniem, pozostawione samemu sobie jest i będzie już niegroźne. - Nie podjął tematu Cornelii, rozumiał jego spojrzenie - znał tę dziewczynę nie od dziś, tak jak znał Grahama; dobrze sobie radziła ze smokami. Zanim zbłądziła, to nie miało wielkiego znaczenia. Mogli być wielcy duchem, lecz najpotężniejszy duch - mógł tylko straszyć. A jednak, coś podpowiadało mu, że nie powinien lekceważyć tej sprawy - Czarny Pan jej nie lekceważył. Chciał mieć te informacje. Chciał dowiedzieć się więcej - i wcale nie musiał mówić im wszystkiego, o czym wiedział. - Bez wątpienia nadszedł czas, żeby zamienić ich lwie serca w psi pokarm, nie dotrzemy jednak do wszystkich, nie poznawszy żadnych z ich... problematycznych sekretów. - Próbował uniknąć słowa niebezpiecznych, świadczyłyby o lęku. - Czyż nie istnieją sposoby, które zmuszą domówienia każdego? - Klątwa imperiusa, odpowiedni eliksir... Ból, chciałby dodać, ale Ramsey to złudzenie rozmył już wcześniej, słabości, przyszło mu na myśl, lecz jeśli potrafili poświęcić osobę, którą kochali - i one nie stały im na przeszkodzie. - Każdego da się złamać - stwierdził więc zamiast tego, bo poniekąd tym się zajmował; tresura magicznych stworzeń nie miała dla niego tajemnic. Każda bestia - prędzej czy później - nawet ta największa, odpuszczała walkę i kornie oddawała się temu, co przyniesie los. Zakon był jak siedmiogłowa hydra, ale hydra wciąż była bestią, która posiadała kark: a kark można było ugiąć. - Każdy ma słabości - kontynuował, choć obraz żony zabijającej męża nie przestawał majaczyć w jego głowie. Może trzeba jej było kazać zabić własne dziecko? - Gorzej, jeśli, jak my, związani są czymś większym. - Odruchowo spiął mięśnie wciąż obolałego lewego przedramienia, na którym tatuaż przeplatał się ze starymi śladami magicznych smoczych oparzeń. - Musimy mieć oczy szeroko otwarte - dodał oczywistość, bo i te musiały zostać wypowiedziane na głos; zgadzał się z nim, musieli być sprytniejsi. Musieli być krok do przodu, nawet, jeśli te kroki stawiać mieli całkowicie w ciemno. - Ktoś jeszcze o tym wie? - Upił whisky ze szklanki, a kącik jego ust uniósł się wyżej, gdy usłyszał pytanie przyjaciela - zaczynały go nużyć, słyszał je od każdego.
- Straszne życie, teraz pojmuję sens młodzieńczego buntu - Młodzieńczego lub nie, znał arystokratów po trzydziestce, którzy wciąż się zapierali, że żony nigdy nie pojmą, bo cenią sobie wolność. Współczuł im strasznie, że lękają się, jakoby kobieta miała władzę im tę wolność odebrać. - W domu czeka na mnie najpiękniejsza kobieta świata, która powoli oswaja się z myślą, że jeśli zabije mnie we śnie, wcale nie znajdzie się w lepszej pozycji, a rodzina z dumą sankcjonuje dla mnie rosnące przywileje. Powinieneś spróbować zamiast ciągle wyżynać kolejne kandydatki do twojej ręki. Lament niewiast - cóż - mnie ominął, choć nieprzerwanie wysłuchuję lamentu niezdrowo zazdrosnych kawalerów. - Ściągnął lekko brew, sprawa z Harriett - i Benjaminem - nie dawała mu spokoju - nie rozumiał, gdzie podziała się jego czuła kochanka, ani skąd wziął się mur, który nagle znikąd i brutalnie wyrósł pomiędzy nimi. To nie miało już znaczenia, podjęła swoją decyzję - a on miał Deirdre. - Brylowałeś na przyjęciu, przyjacielu. Mam nadzieję, że dobrze się bawiłeś. Stęskniłeś się za dawnymi progami? - Niedbale skinął głową przechodzącej dziewczynie, przyda się kolejna butelka whisky - w tej zostało już tylko trochę alkoholu na dnie.
- Więc zrobiłeś to, bo zasłużyłem - jął z wolna analizować jego słowa, z zastanowieniem unosząc brodę wyżej i spoglądając na towarzysza z zagadkową fascynacją. - Po czym sprawdzałeś moją reakcję, ostatecznie dochodząc do wniosku, że możesz być dumny ze mnie tudzież z mojej męskości - przez moment wyglądał, jakby się zamyślił - winszuję konkluzji - dodał mimochodem, jakby Ramsey odkrył przed nim prawdy objawione. - Powiedz, to rodzaj rosyjskiej inicjacji czy bardziej coś związanego z fusami? - wiesz, wróżbiarstwem - A może pradawny rytuał Mulciberów? Przestaję się dziwić, że w Rosji nieszczególnie za wami nie przepadają - wojna wojną, atakowanie przeciwnika rzygowinami rzeczywiście postawiłoby ich na piedestale rodzin, które zyskały sobie najwięcej wrogów. Jego usta wciąż drgały w drwiącym uśmiechu, tym głębszym, gdy wnieśli toast - do którego zawtórował Ramseyowi, unosząc szklaneczkę whisky, po czym przechylił ją do gardła jednym haustem. Nie miał mu tego za złe - gdyby potraktował go zaklęciem wywołującym wymioty ślimakami (lubił je jako przystawkę, ale wszystko bez przesady) zachowałby się pewnie podobnie - oboje wiedzieli, na co się pisali, idąc razem w morderczy tan w klubie pojedynków i oboje mocniej złościliby się na siebie, gdy drugi nie podniósł różdżki najostrzej jak potrafił. Przegrał, bo popełnił błędy, na które przy swoich umiejętnościach nie powinien już sobie pozwalać. I dzięki temu: mógł je wyeliminować. - Pochwała męskości, uroku osobistego, wyobrażenia ściąganych ubrań... Po co mi kobiety, kiedy wdzięczy się do mnie sam Ramsey Mulciber? - Uśmiech na jego twarzy się pogłębił, stał się mniej drwiący, może bardziej szczery - bynajmniej nie z powodu nieudanego flirtu, już dawno nie mieli okazji po prostu usiąść nad alkoholem.
- Czyżby? - Ponoć mądrość przychodziła z wiekiem, ponoć; czasem przychodziła wcześniej, czasem później, czasem nie przychodziła wcale; skłamałby, gdyby odmówił mu tej prawdy całkiem - znali się wszak od lat chłopięcych - znali się nawet nim na ich przedramionach po raz pierwszy zawinął się czarny wąż, co wydawało mu się momentem jeszcze odleglejszym niż dzieciństwo. To zmieniło więcej, niż dorastanie, choć wysłuchując jego późniejszej opowieści musiał dojść do wniosku, że Ramsey nie zmienił się wcale. - Szkorbut, franca, cholera, zmutowane szczury - jął wyliczać morskie przyjemności - Coś za coś, jak to mówią - dodał z rezygnacją, dochodząc do wniosku, że być może Ramseyowi rzeczywiście by to nie przeszkadzało, gdyby tylko w zamian otrzymał tytuł postrachu siedmiu mórz. Rzeczywiście, brzmiał imponująco. Z tego wszystkiego aż rozlał whisky do szklanek, już nieco mniej zbornym ruchem - kilka kropel rozlało się na drewniany blat, nie przejął się tym zanadto; zamiast tego objął swoją szklaneczkę, unosząc ją w górę i podtrzymując rękę na łokciu nieelegancko wspartym o stół. - Niech będzie. Za twoją łajbę - rzucił ugodowo, wypijając zawartość szklanki. - I papugę, nie możesz być korsarzem bez papugi albo chociaż małpy. - Póki wszystko, co znajdowało się w naczyniu, trafiało do jego ust, nie za koszulę, było dobrze.
- Musieliby go przyciągnąć krakenem - westchnął prawie z żalem, z rozbawieniem bezgłośnie wypuszczając z ust powietrze, gdy wysłuchiwał o nietypowych zastosowaniach Carrowa - ciężarek do zwłok brzmiał dobrze, na swój sposób - nawet poetycko. - To tylko Carrow, Ramsey - dodał, przymykając na moment oczy, bo wnętrze Wywerny zachwiało się niespokojnie pod wpływem porywczego i upojonego błędnika. - Zniszczymy go. Jak każdego, kto ośmieliłby się zachować równie głupio. - Ten list, naprawdę? Nie potrafił pojąć, co działo się w umyśle człowieka, który miał czelność zwrócić się do Czarnego Pana słowem równie bezczelnym - potrafił to wytłumaczyć jedynie kompletnym skretynieniem. Nikt, kto myślał trzeźwo, nie wydałby na siebie tak okrutnego wyroku - a jednak, Deimos, który dotąd nie wydawał mu się głupi, zlekceważył najpotężniejszego ze wszystkich. Niczego więcej nie spodziewał się po tym człowieku. W kontekście dalszych słów Ramseya - jego sprawa wydawała się wręcz błaha.
Obrócił w rękach szklankę, gdy słyszał o kimś mądrym, kto posiadał obszerną wiedzę, jako pierwszy na myśl nasunął mu się sam Grindelwald - obwarowany w Hogwarcie i nieprzychylny Czarnemu Panu wydawał się perfekcyjnym konspiratorem powołującym do życia dziwną organizację o jeszcze dziwniejszych celach. A jednak - nie do końca wydawało się to być w jego stylu. Ten człowiek nie zbierał popleczników, nie szukał sprzymierzeńców, działał sam. I nie mógł mamić czarodziejów takich jak ci, o których dotąd słyszeli - ich poglądy były sprzeczne. Dumbledore zaś nie żył od dawna - na arenę wkroczył gracz, którego wciąż nie znali. Nie musiał być jasnowidzem, by dojść do wniosku, że ten omen nie wróży niczego dobrego. Przez dłuższą chwilę milczał, pochylony nad bursztynowym napojem, w którym odbijały się refleksy tańczących płomieni świec. Później wzrok uniósł - odwzajemniając poważne spojrzenie Ramseya ze skupieniem wysłuchując jego słów. Nie miał kontaktu z żadnym Zakonnikiem, znał ich jedynie z opowieści towarzyszy - słuchał jak słuchałby o smoku, którego dotąd nie widział, a o którym mógł jedynie czytać - choć z mniejszą fascynacją a większą rozwagą. Tak, on również nie wątpił w powodzenie misji Burke'a. Zastanawiał się - jak wielkie sekrety mogli kryć, jeśli woleli mordować siebie nawzajem, niż je zdradzić?
- Z tajemnic strzeżonych przez zmarłych nikt nie skorzysta - odparł, gdy minęła dłuższa chwila, zbierając błądzące myśli. - Nie udało się poznać sekretów Zakonu, lecz jego zaciekli obrońcy są dzisiaj martwi. Cokolwiek zasłaniali własnym życiem, honorem czy sumieniem, pozostawione samemu sobie jest i będzie już niegroźne. - Nie podjął tematu Cornelii, rozumiał jego spojrzenie - znał tę dziewczynę nie od dziś, tak jak znał Grahama; dobrze sobie radziła ze smokami. Zanim zbłądziła, to nie miało wielkiego znaczenia. Mogli być wielcy duchem, lecz najpotężniejszy duch - mógł tylko straszyć. A jednak, coś podpowiadało mu, że nie powinien lekceważyć tej sprawy - Czarny Pan jej nie lekceważył. Chciał mieć te informacje. Chciał dowiedzieć się więcej - i wcale nie musiał mówić im wszystkiego, o czym wiedział. - Bez wątpienia nadszedł czas, żeby zamienić ich lwie serca w psi pokarm, nie dotrzemy jednak do wszystkich, nie poznawszy żadnych z ich... problematycznych sekretów. - Próbował uniknąć słowa niebezpiecznych, świadczyłyby o lęku. - Czyż nie istnieją sposoby, które zmuszą domówienia każdego? - Klątwa imperiusa, odpowiedni eliksir... Ból, chciałby dodać, ale Ramsey to złudzenie rozmył już wcześniej, słabości, przyszło mu na myśl, lecz jeśli potrafili poświęcić osobę, którą kochali - i one nie stały im na przeszkodzie. - Każdego da się złamać - stwierdził więc zamiast tego, bo poniekąd tym się zajmował; tresura magicznych stworzeń nie miała dla niego tajemnic. Każda bestia - prędzej czy później - nawet ta największa, odpuszczała walkę i kornie oddawała się temu, co przyniesie los. Zakon był jak siedmiogłowa hydra, ale hydra wciąż była bestią, która posiadała kark: a kark można było ugiąć. - Każdy ma słabości - kontynuował, choć obraz żony zabijającej męża nie przestawał majaczyć w jego głowie. Może trzeba jej było kazać zabić własne dziecko? - Gorzej, jeśli, jak my, związani są czymś większym. - Odruchowo spiął mięśnie wciąż obolałego lewego przedramienia, na którym tatuaż przeplatał się ze starymi śladami magicznych smoczych oparzeń. - Musimy mieć oczy szeroko otwarte - dodał oczywistość, bo i te musiały zostać wypowiedziane na głos; zgadzał się z nim, musieli być sprytniejsi. Musieli być krok do przodu, nawet, jeśli te kroki stawiać mieli całkowicie w ciemno. - Ktoś jeszcze o tym wie? - Upił whisky ze szklanki, a kącik jego ust uniósł się wyżej, gdy usłyszał pytanie przyjaciela - zaczynały go nużyć, słyszał je od każdego.
- Straszne życie, teraz pojmuję sens młodzieńczego buntu - Młodzieńczego lub nie, znał arystokratów po trzydziestce, którzy wciąż się zapierali, że żony nigdy nie pojmą, bo cenią sobie wolność. Współczuł im strasznie, że lękają się, jakoby kobieta miała władzę im tę wolność odebrać. - W domu czeka na mnie najpiękniejsza kobieta świata, która powoli oswaja się z myślą, że jeśli zabije mnie we śnie, wcale nie znajdzie się w lepszej pozycji, a rodzina z dumą sankcjonuje dla mnie rosnące przywileje. Powinieneś spróbować zamiast ciągle wyżynać kolejne kandydatki do twojej ręki. Lament niewiast - cóż - mnie ominął, choć nieprzerwanie wysłuchuję lamentu niezdrowo zazdrosnych kawalerów. - Ściągnął lekko brew, sprawa z Harriett - i Benjaminem - nie dawała mu spokoju - nie rozumiał, gdzie podziała się jego czuła kochanka, ani skąd wziął się mur, który nagle znikąd i brutalnie wyrósł pomiędzy nimi. To nie miało już znaczenia, podjęła swoją decyzję - a on miał Deirdre. - Brylowałeś na przyjęciu, przyjacielu. Mam nadzieję, że dobrze się bawiłeś. Stęskniłeś się za dawnymi progami? - Niedbale skinął głową przechodzącej dziewczynie, przyda się kolejna butelka whisky - w tej zostało już tylko trochę alkoholu na dnie.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Przyglądał mu się w milczeniu przez dłuższą chwilę, z wciąż tym samym stonowanym i niezbyt oczywistym uśmiechem. Upijając kolejny łyk ognistej, która zaczynała mu powoli szumieć w uszach — do czego nie zamierzał się przyznawać ani przed sobą, ani samym Tristanem, mruczącym potwierdzeniem upewnił go swoim przekonaniu. Sądził, że temat wymiocin mieli już dawno za sobą, a jednak ciągnął się za nimi w nieskończoność; ze smutkiem musiał przyznać, że będzie się skrobał z tego przewinienia do końca życia, a Tristan prędko mu tego nie zapomni.
— Niebywała dedukcja — przyznał z lekką aprobatą, zanurzając usta w alkoholu. Szklanka, którą przyłożył później do brody była przyjemnie chłodna, ale z każdą chwilą temperatura podwyższała się za sprawą rozgrzanych dłoni. Trunek powinien być chłodniejszy; wolałby, by taki był, smakowałby lepiej. — Byłby to nienajgorszy sposób inicjacji, nie sądzisz? Przetrwaliby tylko najwytrwalsi — najodporniejsi, a może dostatecznie znieczuleni. Może powinni rozpatrzyć to podczas przyjmowania rekrutów w swe szeregi. Nie winił Tristana za niesmak, jaki odczuwał, być może w jego sytuacji odczuwałby podobny; nie potrafił jednak wymazać uczucia delikatnej satysfakcji. Oberwał wyjątkowo paskudnym, obrzydliwym zaklęciem, mniej szkodliwym, znacznie bardziej upokarzającym. Czuł się w obowiązku pociągnąć go ze sobą do miejsca, w którym się znalazł, tak aby razem poczuli gorzki smak tej jednorazowej porażki.
— Ramsey Mulciber z pewnością nie zrobi nic ponad wdzięczeniem się do ciebie, sir — odparł zdecydowanie i z pełnym przekonaniem, nie dostrzegając w jego słowach kłującej drwiny. Nawet gdyby miał ją odczuć na własnej skórze pewnie nie skwitowałby jej inaczej niż szerszym uśmiechem. Charakteryzował go pewien dystans, który zabezpieczał jego męską dumę przed uszczypliwościami otoczenia. Zdołał się uodpornić na prowokacje i zaczepki, co równocześnie pozwalało mu na postawienie się w każdej, nawet niechlubnej roli. Znał wielu takich, których słowa Rosiera, by ubodły, których nie zniosłoby wielkie napompowane ego; chwiejnie trzymających się swej męskości, niepewnych siebie i wrażliwych?
Z nieco teatralnym zaskoczeniem wsłuchiwał się w wymieniane przez niego dolegliwości dotykające wilków morskich. Pokiwał głową, przytakująco i podrapał się lekko po brodzie. Nie wziął pod uwagę problemów, na które zwrócił mu uwagę; z oczywistych powodów pomimo wielu spacerów nad przepaścią, a nawet swobodnych lotów w jej otchłanie wciąż siedział przed nim całkiem zdrowy i całkiem żywy.
— Złego diabli nie biorą — przypomniał mu znacząco. Nie, mógł przyplątać do siebie wiele innych chorób, mogły dosięgnąć go schorzenia, o których nawet nie słyszał, a jednak potrafił wywinąć się każdej cholerze. Oczywiście nie wynikało to z jego nadprzyrodzonej mocy, ani wyjątkowego talentu niepakowania się w kłopoty — to zawsze było mu bliskie i kroczyło za nim jak przyjaciel cień. Tytuły zaś go nie interesowały; rola marzyciela była mu obca, a jednak z pragnieniem małego chłopca czasem ją przybierał dla zwykłej zabawy. Zbyt twardo stąpał po ziemi, zbyt skonkretyzowane i wielkie miał plany, by podążać za czymś, co inni nazywali marzeniami. Ale czy w innym życiu, innej rzeczywistości słowa, które wypowiadał nie brzmiałyby jak pragnienia, do których spełnienia można było dążyć? Odpowiedział mu tym samym — uniósł ponownie wypełnioną szklankę, przytrzymując się prawą ręką krańca blatu. Nie pomyślał o tym, by wcześniej zweryfikować słowa Tristana i rozejrzeć się za szczurami, które być może zdołały umknąć jego precyzji. A może zgromadziły się nowe, może to małe gadziny co chwila tyrpały stołem, rozlewając po blacie ognistą i szturchając jego niezbyt stabilnie postawione krzesło?
— Nie łajbę, najwspanialszy okręt wszech czasów — poprawił go dosadnie, mając przed oczami wielki galeon o czarnych jak noc żaglach splamionych krwią wszystkich wrogów. Nie wspomniał jednak o tym, że nie nadawał się do życia na morzu, bujanie statku przyprawiałoby o mdłości, więc jedynym ratunkiem pozostałby alkohol, który zaś bez odpowiedniej opieki uzdrowicielskiej szybko doprowadziłby go na skraj wyniszczenia. Nieistotne. — Po co mi małpa, skoro miałbym ciebie — mruknął z oczywistością w głosie, kiedy już opróżnił szklankę. Zdawało mu się, czy Tristan zwiększył tempo? Butelka się się skończyła.
Przedramionami oparł się o blat i zawiesił luźno, wygodnie, patrząc na przyjaciela.
— Mam nadzieję, że będzie zabawnie — kiedy Deimos będzie umierał, prostacko łapał się ostatniej deski ratunku; topiąc w idiotyzmach swego dotychczasowego życia. Ignotus zasługiwał na odrobine rozrywki, liczył na to — zgodnie ze słowami Tristana, że nie będzie trudno i ostatnie chwile tego chama przyniosą staremu człowiekowi nieco uciechy po tylu latach wyobcowania i nudy.
Ramsey sam nie lubił nudy.
— I nam nic po ich śmierci jeśli zabierają swe sekrety do grobu. Eliminujemy jedynie pionki tej gry, strzegące znacznie istotniejszych figur, ale zajmując się zbijaniem prostych szachowych postaci, które mogą uczynić tylko jeden krok w przód, marnujemy własne zasoby, wpędzając się w pułapkę przeciwnika. — Nie mógł się nie zgodzić z jego słowami, popierał go i tok jego myślenia, lecz w tym wszystkim chodziło o coś więcej; coś co pozostawało ukryte i daleko poza ich zasięgiem. Zwykłe zbrodnie, z których nie wyciągną żadnej nauki, tudzież informacji nie przyniosą im żadnego pożytku. Na ich miejsce wyhodują kolejne bezwartościowe bezwolne kukły, które strzegąc swej tajemnicy stworzą mur, który Rycerze Walpurgii będą forsować w nieskończoność, bawiąc się z nimi jak małe dzieci. — Powinniśmy poszukać najsłabszych elementów zapory, a później ją sforsować i wydrzeć to, co nas interesuje. Otaczają nas wszędzie— mruknął ciszej, a jego głęboki głos zaczynał nabrzmiewać pijacką nutą. Krok dzielił go od teatralnego przeciągania głosek. — Masz rację. Musimy mieć uszy i oczy szeroko otwarte — dodał już bardziej konspiracyjnym szeptem, powtarzając po nim.— Znamy sposoby— zauważył, bawiąc się chwilę swoją szklanką. — Potrzebujemy tylko materiału do praktyk. — Jakby tkwili w lesie pełnym drzew po omacki i w ciemności wymachując rękami w poszukiwaniu szerokich i znajomych pni, które naprowadzą ich na dziedziniec. Zakonnicy byli właśnie takimi drzewami. Może spalenie lasu nie było wcale takie złe?
Pokręcił głową; nie, nikt poza tobą jeszcze nie wie. Nikomu nie ufał, nikomu nie mógł powierzyć tej informacji, z nikim podzielić się tak intymnym doświadczeniem. Czarny Pan odczyta to z jego umysłu podczas kolejnego spotkania, a jeśli zdarzy się coś istotnego, poinformuje go o tym czym prędzej.
Umilknął na dłuższą chwilę, czując ponowny napływ nieco lepszego humoru.
— Gratulacje ci już składałem, pozwolisz więc, że milczeniem przytaknę twojemu szczęściu — stwierdził wreszcie, pomijając kwestię tego i owego, a w tym i poruszonej przez niego własnej sprawy, która choć nie była dla niego w żaden sposób uciążliwa wolał jej nie poruszać. Jak innych kwestii jego samego, życia, prywatności. W cichym toaście stuknął jego szkło i opróżnił jednym haustem, przypominając sobie o tym, że ognista była ciepła. Przeczekał z kolejną odpowiedzią, aż do chwili w której zaczepiona przez niego szynkarka nie przyniesie kolejnej butelki. Tym razem, nim rozlał, szybkim machnięciem różdżki zmroził podstawę butelki. — Bawiłem się znakomicie — utknąłem na większą część wieczoru z twoją faworytą w magicznym różanym labiryncie, obserwując jak serce jej rozrywa się w pół z tęsknoty za tobą. — Sądziłem, że umknęło mi wiele wspomnień ze znanych stron, ale Dover wcale się nie zmienia. To była wspaniała uroczystość — dodał kurtuazyjnie, skupiając się na srebrzystej powłoce, która pojawiała się na zewnętrznej ścianie szklanki. W głowie mu już szumiało, spadał poziom koncentracji i choć wciąż daleko mu było do sennej postawy — na jego nieszczęście — zaczynał odczuwać skutki płynącego w żyłach alkoholu.
— Niebywała dedukcja — przyznał z lekką aprobatą, zanurzając usta w alkoholu. Szklanka, którą przyłożył później do brody była przyjemnie chłodna, ale z każdą chwilą temperatura podwyższała się za sprawą rozgrzanych dłoni. Trunek powinien być chłodniejszy; wolałby, by taki był, smakowałby lepiej. — Byłby to nienajgorszy sposób inicjacji, nie sądzisz? Przetrwaliby tylko najwytrwalsi — najodporniejsi, a może dostatecznie znieczuleni. Może powinni rozpatrzyć to podczas przyjmowania rekrutów w swe szeregi. Nie winił Tristana za niesmak, jaki odczuwał, być może w jego sytuacji odczuwałby podobny; nie potrafił jednak wymazać uczucia delikatnej satysfakcji. Oberwał wyjątkowo paskudnym, obrzydliwym zaklęciem, mniej szkodliwym, znacznie bardziej upokarzającym. Czuł się w obowiązku pociągnąć go ze sobą do miejsca, w którym się znalazł, tak aby razem poczuli gorzki smak tej jednorazowej porażki.
— Ramsey Mulciber z pewnością nie zrobi nic ponad wdzięczeniem się do ciebie, sir — odparł zdecydowanie i z pełnym przekonaniem, nie dostrzegając w jego słowach kłującej drwiny. Nawet gdyby miał ją odczuć na własnej skórze pewnie nie skwitowałby jej inaczej niż szerszym uśmiechem. Charakteryzował go pewien dystans, który zabezpieczał jego męską dumę przed uszczypliwościami otoczenia. Zdołał się uodpornić na prowokacje i zaczepki, co równocześnie pozwalało mu na postawienie się w każdej, nawet niechlubnej roli. Znał wielu takich, których słowa Rosiera, by ubodły, których nie zniosłoby wielkie napompowane ego; chwiejnie trzymających się swej męskości, niepewnych siebie i wrażliwych?
Z nieco teatralnym zaskoczeniem wsłuchiwał się w wymieniane przez niego dolegliwości dotykające wilków morskich. Pokiwał głową, przytakująco i podrapał się lekko po brodzie. Nie wziął pod uwagę problemów, na które zwrócił mu uwagę; z oczywistych powodów pomimo wielu spacerów nad przepaścią, a nawet swobodnych lotów w jej otchłanie wciąż siedział przed nim całkiem zdrowy i całkiem żywy.
— Złego diabli nie biorą — przypomniał mu znacząco. Nie, mógł przyplątać do siebie wiele innych chorób, mogły dosięgnąć go schorzenia, o których nawet nie słyszał, a jednak potrafił wywinąć się każdej cholerze. Oczywiście nie wynikało to z jego nadprzyrodzonej mocy, ani wyjątkowego talentu niepakowania się w kłopoty — to zawsze było mu bliskie i kroczyło za nim jak przyjaciel cień. Tytuły zaś go nie interesowały; rola marzyciela była mu obca, a jednak z pragnieniem małego chłopca czasem ją przybierał dla zwykłej zabawy. Zbyt twardo stąpał po ziemi, zbyt skonkretyzowane i wielkie miał plany, by podążać za czymś, co inni nazywali marzeniami. Ale czy w innym życiu, innej rzeczywistości słowa, które wypowiadał nie brzmiałyby jak pragnienia, do których spełnienia można było dążyć? Odpowiedział mu tym samym — uniósł ponownie wypełnioną szklankę, przytrzymując się prawą ręką krańca blatu. Nie pomyślał o tym, by wcześniej zweryfikować słowa Tristana i rozejrzeć się za szczurami, które być może zdołały umknąć jego precyzji. A może zgromadziły się nowe, może to małe gadziny co chwila tyrpały stołem, rozlewając po blacie ognistą i szturchając jego niezbyt stabilnie postawione krzesło?
— Nie łajbę, najwspanialszy okręt wszech czasów — poprawił go dosadnie, mając przed oczami wielki galeon o czarnych jak noc żaglach splamionych krwią wszystkich wrogów. Nie wspomniał jednak o tym, że nie nadawał się do życia na morzu, bujanie statku przyprawiałoby o mdłości, więc jedynym ratunkiem pozostałby alkohol, który zaś bez odpowiedniej opieki uzdrowicielskiej szybko doprowadziłby go na skraj wyniszczenia. Nieistotne. — Po co mi małpa, skoro miałbym ciebie — mruknął z oczywistością w głosie, kiedy już opróżnił szklankę. Zdawało mu się, czy Tristan zwiększył tempo? Butelka się się skończyła.
Przedramionami oparł się o blat i zawiesił luźno, wygodnie, patrząc na przyjaciela.
— Mam nadzieję, że będzie zabawnie — kiedy Deimos będzie umierał, prostacko łapał się ostatniej deski ratunku; topiąc w idiotyzmach swego dotychczasowego życia. Ignotus zasługiwał na odrobine rozrywki, liczył na to — zgodnie ze słowami Tristana, że nie będzie trudno i ostatnie chwile tego chama przyniosą staremu człowiekowi nieco uciechy po tylu latach wyobcowania i nudy.
Ramsey sam nie lubił nudy.
— I nam nic po ich śmierci jeśli zabierają swe sekrety do grobu. Eliminujemy jedynie pionki tej gry, strzegące znacznie istotniejszych figur, ale zajmując się zbijaniem prostych szachowych postaci, które mogą uczynić tylko jeden krok w przód, marnujemy własne zasoby, wpędzając się w pułapkę przeciwnika. — Nie mógł się nie zgodzić z jego słowami, popierał go i tok jego myślenia, lecz w tym wszystkim chodziło o coś więcej; coś co pozostawało ukryte i daleko poza ich zasięgiem. Zwykłe zbrodnie, z których nie wyciągną żadnej nauki, tudzież informacji nie przyniosą im żadnego pożytku. Na ich miejsce wyhodują kolejne bezwartościowe bezwolne kukły, które strzegąc swej tajemnicy stworzą mur, który Rycerze Walpurgii będą forsować w nieskończoność, bawiąc się z nimi jak małe dzieci. — Powinniśmy poszukać najsłabszych elementów zapory, a później ją sforsować i wydrzeć to, co nas interesuje. Otaczają nas wszędzie— mruknął ciszej, a jego głęboki głos zaczynał nabrzmiewać pijacką nutą. Krok dzielił go od teatralnego przeciągania głosek. — Masz rację. Musimy mieć uszy i oczy szeroko otwarte — dodał już bardziej konspiracyjnym szeptem, powtarzając po nim.— Znamy sposoby— zauważył, bawiąc się chwilę swoją szklanką. — Potrzebujemy tylko materiału do praktyk. — Jakby tkwili w lesie pełnym drzew po omacki i w ciemności wymachując rękami w poszukiwaniu szerokich i znajomych pni, które naprowadzą ich na dziedziniec. Zakonnicy byli właśnie takimi drzewami. Może spalenie lasu nie było wcale takie złe?
Pokręcił głową; nie, nikt poza tobą jeszcze nie wie. Nikomu nie ufał, nikomu nie mógł powierzyć tej informacji, z nikim podzielić się tak intymnym doświadczeniem. Czarny Pan odczyta to z jego umysłu podczas kolejnego spotkania, a jeśli zdarzy się coś istotnego, poinformuje go o tym czym prędzej.
Umilknął na dłuższą chwilę, czując ponowny napływ nieco lepszego humoru.
— Gratulacje ci już składałem, pozwolisz więc, że milczeniem przytaknę twojemu szczęściu — stwierdził wreszcie, pomijając kwestię tego i owego, a w tym i poruszonej przez niego własnej sprawy, która choć nie była dla niego w żaden sposób uciążliwa wolał jej nie poruszać. Jak innych kwestii jego samego, życia, prywatności. W cichym toaście stuknął jego szkło i opróżnił jednym haustem, przypominając sobie o tym, że ognista była ciepła. Przeczekał z kolejną odpowiedzią, aż do chwili w której zaczepiona przez niego szynkarka nie przyniesie kolejnej butelki. Tym razem, nim rozlał, szybkim machnięciem różdżki zmroził podstawę butelki. — Bawiłem się znakomicie — utknąłem na większą część wieczoru z twoją faworytą w magicznym różanym labiryncie, obserwując jak serce jej rozrywa się w pół z tęsknoty za tobą. — Sądziłem, że umknęło mi wiele wspomnień ze znanych stron, ale Dover wcale się nie zmienia. To była wspaniała uroczystość — dodał kurtuazyjnie, skupiając się na srebrzystej powłoce, która pojawiała się na zewnętrznej ścianie szklanki. W głowie mu już szumiało, spadał poziom koncentracji i choć wciąż daleko mu było do sennej postawy — na jego nieszczęście — zaczynał odczuwać skutki płynącego w żyłach alkoholu.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Skinął głową z powagą, jak dżentelmen odbierający komplement od drugiego, gdy Ramsey pochwalił jego dedukcję; powstrzymał rozbawiony uśmiech, który zadrżał na wąskich ustach i uniósł lekko, pod światło, szklaneczkę z alkoholem, krótką chwilę, wsłuchując się w dalsze słowa przyjaciela z coraz mocniejszym otępieniem, kontemplując zabrudzenia na szklanych ściankach. Dopiero moment później upił z niej łyk i westchnął, kontynuując:
- Mam rozumieć, że ty i Ignotus... - zaczął, ale nie skończył - niesmaczny temat nie przestawał go bawić, ale pewne rzeczy znacznie zabawniej było jednak pozostawić w domyśle. Ściągnął lekko brew, chwilę trwając w objawionej konsternacji, nim zapytał: - To za to was wygnali? - Wygnali, zabrali herb, mętnie pamiętał tę historię - ich nazwisko mimo wszystko nie znaczyło zbyt wiele na politycznej mapie Anglii, ale przecież kojarzył tę historię. Gdyby któryś z wielkich angielskich rodów, najczystszych dwudziestu ośmiu, jako inicjację dorosłego życia obrał zarzyganie z pewnością odczułby znaczną ulgę, gdyby ci ludzie opuścili kraj, a najlepiej w ogóle świat. - Jeśli chcecie wychować wojowników przyzwyczajonych do chodzenia po kanałach, to naprawdę jest doskonały pomysł - przyznał bez zawahania, nie bardzo gdziekolwiek indziej dostrzegając użyteczność podobnych nauk: ufał jednak w osąd Ramseya, jako Mulciber - z pewnością wiedział, o czym mówił. Prawie bez cienia ironii.
- Nie jestem pewien, czy powinienem westchnąć teraz z żalem, ulgą czy zakłopotaniem. - Srogo by się zawiódł, gdyby Ramsey poczuł się urażony jego słowami; obydwoje doskonale znali swoją wartość - jako ludzie i jako mężczyźni, urażona duma bywała zwykle objawem nieleczonych kompleksów: a tym żaden z nich problemu nigdy nie miał. Nie odnalazłszy w głowie właściwej reakcji, westchnienia neutralnego, odpuścił temat, wsłuchując się w słowa przyjaciela, którym przytaknął z wyraźnym zrozumieniem. - Diabły nie są głupie - stwierdził bez zawahania, jakby znów komentował barwę i aromat pitego przez nich zbyt taniego trunku. Przez chwilę - zastanawiał się nad tym, jak wielu diabłem nazwałoby jego lub Ramseya i jak wielu już to uczyniło; rację miał mędrzec, mówiąc, że piekło jest puste. - Też bym cię nie wziął - stwierdził, bo i po co: za dużo gada, pozostawiał niebezpieczeństwo, że wyrwie się z łańcuchów, a na dodatek było go ubić trudno jak pszczołę o wyjątkowo twardym pancerzu. Abstrakcyjne rozumowanie przemyślał sobie bardzo dokładnie. Ramsey musiał mieć rację: nie wezmą go. - Niech będzie - zawtórował do toastu. - Za najwspanialszy okręt wszechczasów. Taki na miarę Magotitanika - Który wygląda równie widowiskowo, jak widowiskowo rozwala się o pierwsze skały, na które natrafi, ale nigdy nie życzę ci źle. Po toaście nie odstawił jednak szklanki, na dłużej zamyśliwszy się nad jego słowami. - Małpa mniej gada - przypomniał mu w końcu, dochodząc do jasnej konkluzji. - Przemyśl to - gdyby miał się zastanowić, czy na długi rejs wolałby wpuścić na pokład siebie czy małpkę, wybrałby raczej to drugie. Był niewygodnym pasażerem, marudziłby na niewygodne łóżko, nie odpowiadałoby mu ograniczone jedzenie, brakowałoby mu alkoholu i chodziłby wiecznie znudzony. Znudzony - robił się zrzędliwy. Nieustanna potrzeba czucia, odkrywania nowych doznań i otwieranie podwojów tego, co nowe, nigdy nie zostałaby zaspokojona na łajbie zewsząd otoczoną jedną i tą samą wodą: przez długie dni, tygodnie, miesiące, a nawet - lata. Zwariowałby tam i nie potrzebowałby do tego ani jednej syreny. Westchnął znów, tym razem prawdziwie, przechodząc do poważniejszego tematu. Szachowe rozgrywki między rycerzami a zakonem wydawały mu się całkiem odpowiednim porównaniem; odpowiednim, ale nie doskonale dopasowanym. W szachach reguły gry były przecież jasne, a tutaj - czegoś im brakowało. Elementu układanki, który pomógłby odnaleźć spójność.
- Odsłonięta figura staje się bezbronna - podjął, bo przecież to nie do końca tak, że przetrącanie pionków nic im nie dawało, osłabiało szyki, minimalizowało moc sprawczą, a przede wszystkim - odsłaniało większe osobistości, których upolowanie bez szeregu szprotek było już łatwością. Ramsey słusznie starał się myśleć wielopłaszczyznowo, lecz nie dało się wyniszczyć mrowiska jednym uderzeniem. - Już raz to zrobiliśmy, możemy powtórzyć - westchnął, wspominając infiltrację organizacji przez Perseusa. - Gdybym dowodził frontem mugolaków, zdrajców krwi i Weasleyów, ostatnie co bym zrobił, to pozwolił wedrzeć się między moich ludzi jakiemukolwiek Avery'emu - szanował arystokratę za to, czego dokonał i dokonał rzeczy wielkiej, ale albo on był idiotą sądząc, że ten plan zadziała albo oni wszyscy, bo mu zaufali. Wychodzi na to, że raczej to drugie. - A gdyby szlamy uczyły się na własnych błędach, już dłuższy czas temu przestałyby się rozmnażać. - Chorą teorię wygłosił z pewnością, z jaką mógłby przekazywać informacje o aktualnej pogodzie, mogli dokonać infiltracji po raz drugi: Zakonnicy po działaniach Perseusa wydawali mu się naiwnie głupi. - Podołał, co świadczy o organizacyjnym chaosie. Braku rozsądnej mocy decyzyjnej. Być może dyscypliny. - Nie znalazł się nikt, kto go stamtąd wyrzucił, przerwał maskaradę. Perseus był dobrym szpiegiem, ale nie aż tak: był żmiją pełzającą wśród kurcząt, której kurczęta na to pozwalały. - Prędzej czy później sami odetną sobie ostatnią głowę - urwał wcześniejszą myśl, przechodząc do kolejnej - jakby dopiero teraz to do niego trafiło. Łagodnie, powoli, skinął głową. Owszem, mieli sposoby - istniało wiele zaklęć, które wydrze tajemnice z głębi każdej duszy. Wiele okrutnych, wymyślnych sposób, wiele tortur zadających powolną śmierć miesiącami i doprowadzających na skraj szaleństwa. Byli wśród nich silni, ale nie wierzył, żeby wszyscy tacy byli. Nawet patrząc na rycerzy, zwłaszcza świeżo zrekrutowanych - były wśród nich łamagi. Łamagi, które miały zadatki na wielkich czarodziejów, zapewne, ale czekało przed nimi całe mnóstwo wytężonej pracy. Inna sprawa - że zwykle ci czarodzieje nie posiadali wielkiej wiedzy, a ich zdrada nieszczególnie by ich obeszła. Żeby dobrać się do serca Zakonu potrzebowali lepszej pułapki niż ta, którą zastawiali, ale do tego z kolei potrzebowali więcej informacji. Być może w końcu ud się do nich dotrzeć, być może przyniesie je kolejna wizja Ramseya, być może pomoże im Czarny Pan - przecież on mógł dokonać wszystkiego. Nie powinni na to czekać, powinien dotrzeć do tego szybciej, żeby go zadowolić.
Na jego usta wpełzł uśmiech, lekko rozbawiony tym, jak szybko Ramsey wycofał się z podjętego tematu, kiedy w odpowiedzi szarpnął za wrażliwe struny jego prywatności, zdecydowanie mniej wystawionej na przymusową publiczność niż jego; fakt, że był arystokratą, łączył się z faktem, że cała Anglia będzie wiedziała, kiedy i o której godzinie rozdziewiczył żonę - niekoniecznie napawało go to podnieconą fascynacją, ale też nie miał zamiaru wypierać się faktów, które były oczywiste. Skinął głową, również w milczeniu, uciekając spojrzeniem do dziewczyny, która nachyliła się nad ich stolikiem, zbierając brudy i stawiając na nim kolejną butelkę. Objął napełnioną przez Mulcibera szklaneczkę, pomrukiem zadowolenia komplementując pomysł zmrożenia butelki, nim upił kolejny łyk - wydawało mu się, czy podłoga lekko się poruszyła? Kilka kropel rozlało się na blacie przed nim, lecz wydał się tym faktem niezrażony.
- W Beuxbatons mieliśmy stajnię, w której trzymano abraksany - podjął z zamyśleniem, okręcając w dłoni szklaneczkę; bez wątpienia myśl miała coś wspólnego z jej zawartością, ale Tristan tłumaczył ją opieszale - był już pijany. - Te wielkie sukinsyny piły niemieszaną whisky. I wiesz co? Już one dostawały lepszą, niż jest podawana tutaj - westchnął, opierając się wygodniej plecami o siedzisko - Ta butelka wydaje się znacznie lepsza od pierwszej. - Bo po pierwszej szklance druga smakuje lepiej, bo zimno zatrzymuje nieprzyjemny posmak, ale to nic.
- Mam rozumieć, że ty i Ignotus... - zaczął, ale nie skończył - niesmaczny temat nie przestawał go bawić, ale pewne rzeczy znacznie zabawniej było jednak pozostawić w domyśle. Ściągnął lekko brew, chwilę trwając w objawionej konsternacji, nim zapytał: - To za to was wygnali? - Wygnali, zabrali herb, mętnie pamiętał tę historię - ich nazwisko mimo wszystko nie znaczyło zbyt wiele na politycznej mapie Anglii, ale przecież kojarzył tę historię. Gdyby któryś z wielkich angielskich rodów, najczystszych dwudziestu ośmiu, jako inicjację dorosłego życia obrał zarzyganie z pewnością odczułby znaczną ulgę, gdyby ci ludzie opuścili kraj, a najlepiej w ogóle świat. - Jeśli chcecie wychować wojowników przyzwyczajonych do chodzenia po kanałach, to naprawdę jest doskonały pomysł - przyznał bez zawahania, nie bardzo gdziekolwiek indziej dostrzegając użyteczność podobnych nauk: ufał jednak w osąd Ramseya, jako Mulciber - z pewnością wiedział, o czym mówił. Prawie bez cienia ironii.
- Nie jestem pewien, czy powinienem westchnąć teraz z żalem, ulgą czy zakłopotaniem. - Srogo by się zawiódł, gdyby Ramsey poczuł się urażony jego słowami; obydwoje doskonale znali swoją wartość - jako ludzie i jako mężczyźni, urażona duma bywała zwykle objawem nieleczonych kompleksów: a tym żaden z nich problemu nigdy nie miał. Nie odnalazłszy w głowie właściwej reakcji, westchnienia neutralnego, odpuścił temat, wsłuchując się w słowa przyjaciela, którym przytaknął z wyraźnym zrozumieniem. - Diabły nie są głupie - stwierdził bez zawahania, jakby znów komentował barwę i aromat pitego przez nich zbyt taniego trunku. Przez chwilę - zastanawiał się nad tym, jak wielu diabłem nazwałoby jego lub Ramseya i jak wielu już to uczyniło; rację miał mędrzec, mówiąc, że piekło jest puste. - Też bym cię nie wziął - stwierdził, bo i po co: za dużo gada, pozostawiał niebezpieczeństwo, że wyrwie się z łańcuchów, a na dodatek było go ubić trudno jak pszczołę o wyjątkowo twardym pancerzu. Abstrakcyjne rozumowanie przemyślał sobie bardzo dokładnie. Ramsey musiał mieć rację: nie wezmą go. - Niech będzie - zawtórował do toastu. - Za najwspanialszy okręt wszechczasów. Taki na miarę Magotitanika - Który wygląda równie widowiskowo, jak widowiskowo rozwala się o pierwsze skały, na które natrafi, ale nigdy nie życzę ci źle. Po toaście nie odstawił jednak szklanki, na dłużej zamyśliwszy się nad jego słowami. - Małpa mniej gada - przypomniał mu w końcu, dochodząc do jasnej konkluzji. - Przemyśl to - gdyby miał się zastanowić, czy na długi rejs wolałby wpuścić na pokład siebie czy małpkę, wybrałby raczej to drugie. Był niewygodnym pasażerem, marudziłby na niewygodne łóżko, nie odpowiadałoby mu ograniczone jedzenie, brakowałoby mu alkoholu i chodziłby wiecznie znudzony. Znudzony - robił się zrzędliwy. Nieustanna potrzeba czucia, odkrywania nowych doznań i otwieranie podwojów tego, co nowe, nigdy nie zostałaby zaspokojona na łajbie zewsząd otoczoną jedną i tą samą wodą: przez długie dni, tygodnie, miesiące, a nawet - lata. Zwariowałby tam i nie potrzebowałby do tego ani jednej syreny. Westchnął znów, tym razem prawdziwie, przechodząc do poważniejszego tematu. Szachowe rozgrywki między rycerzami a zakonem wydawały mu się całkiem odpowiednim porównaniem; odpowiednim, ale nie doskonale dopasowanym. W szachach reguły gry były przecież jasne, a tutaj - czegoś im brakowało. Elementu układanki, który pomógłby odnaleźć spójność.
- Odsłonięta figura staje się bezbronna - podjął, bo przecież to nie do końca tak, że przetrącanie pionków nic im nie dawało, osłabiało szyki, minimalizowało moc sprawczą, a przede wszystkim - odsłaniało większe osobistości, których upolowanie bez szeregu szprotek było już łatwością. Ramsey słusznie starał się myśleć wielopłaszczyznowo, lecz nie dało się wyniszczyć mrowiska jednym uderzeniem. - Już raz to zrobiliśmy, możemy powtórzyć - westchnął, wspominając infiltrację organizacji przez Perseusa. - Gdybym dowodził frontem mugolaków, zdrajców krwi i Weasleyów, ostatnie co bym zrobił, to pozwolił wedrzeć się między moich ludzi jakiemukolwiek Avery'emu - szanował arystokratę za to, czego dokonał i dokonał rzeczy wielkiej, ale albo on był idiotą sądząc, że ten plan zadziała albo oni wszyscy, bo mu zaufali. Wychodzi na to, że raczej to drugie. - A gdyby szlamy uczyły się na własnych błędach, już dłuższy czas temu przestałyby się rozmnażać. - Chorą teorię wygłosił z pewnością, z jaką mógłby przekazywać informacje o aktualnej pogodzie, mogli dokonać infiltracji po raz drugi: Zakonnicy po działaniach Perseusa wydawali mu się naiwnie głupi. - Podołał, co świadczy o organizacyjnym chaosie. Braku rozsądnej mocy decyzyjnej. Być może dyscypliny. - Nie znalazł się nikt, kto go stamtąd wyrzucił, przerwał maskaradę. Perseus był dobrym szpiegiem, ale nie aż tak: był żmiją pełzającą wśród kurcząt, której kurczęta na to pozwalały. - Prędzej czy później sami odetną sobie ostatnią głowę - urwał wcześniejszą myśl, przechodząc do kolejnej - jakby dopiero teraz to do niego trafiło. Łagodnie, powoli, skinął głową. Owszem, mieli sposoby - istniało wiele zaklęć, które wydrze tajemnice z głębi każdej duszy. Wiele okrutnych, wymyślnych sposób, wiele tortur zadających powolną śmierć miesiącami i doprowadzających na skraj szaleństwa. Byli wśród nich silni, ale nie wierzył, żeby wszyscy tacy byli. Nawet patrząc na rycerzy, zwłaszcza świeżo zrekrutowanych - były wśród nich łamagi. Łamagi, które miały zadatki na wielkich czarodziejów, zapewne, ale czekało przed nimi całe mnóstwo wytężonej pracy. Inna sprawa - że zwykle ci czarodzieje nie posiadali wielkiej wiedzy, a ich zdrada nieszczególnie by ich obeszła. Żeby dobrać się do serca Zakonu potrzebowali lepszej pułapki niż ta, którą zastawiali, ale do tego z kolei potrzebowali więcej informacji. Być może w końcu ud się do nich dotrzeć, być może przyniesie je kolejna wizja Ramseya, być może pomoże im Czarny Pan - przecież on mógł dokonać wszystkiego. Nie powinni na to czekać, powinien dotrzeć do tego szybciej, żeby go zadowolić.
Na jego usta wpełzł uśmiech, lekko rozbawiony tym, jak szybko Ramsey wycofał się z podjętego tematu, kiedy w odpowiedzi szarpnął za wrażliwe struny jego prywatności, zdecydowanie mniej wystawionej na przymusową publiczność niż jego; fakt, że był arystokratą, łączył się z faktem, że cała Anglia będzie wiedziała, kiedy i o której godzinie rozdziewiczył żonę - niekoniecznie napawało go to podnieconą fascynacją, ale też nie miał zamiaru wypierać się faktów, które były oczywiste. Skinął głową, również w milczeniu, uciekając spojrzeniem do dziewczyny, która nachyliła się nad ich stolikiem, zbierając brudy i stawiając na nim kolejną butelkę. Objął napełnioną przez Mulcibera szklaneczkę, pomrukiem zadowolenia komplementując pomysł zmrożenia butelki, nim upił kolejny łyk - wydawało mu się, czy podłoga lekko się poruszyła? Kilka kropel rozlało się na blacie przed nim, lecz wydał się tym faktem niezrażony.
- W Beuxbatons mieliśmy stajnię, w której trzymano abraksany - podjął z zamyśleniem, okręcając w dłoni szklaneczkę; bez wątpienia myśl miała coś wspólnego z jej zawartością, ale Tristan tłumaczył ją opieszale - był już pijany. - Te wielkie sukinsyny piły niemieszaną whisky. I wiesz co? Już one dostawały lepszą, niż jest podawana tutaj - westchnął, opierając się wygodniej plecami o siedzisko - Ta butelka wydaje się znacznie lepsza od pierwszej. - Bo po pierwszej szklance druga smakuje lepiej, bo zimno zatrzymuje nieprzyjemny posmak, ale to nic.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Nabrał powietrza w płuca i na ułamek sekundy zastygł tak, z wciąż rozchylonymi ustami, wstrzymanym oddechem, jakby doczekiwał końca snutych przez Tristana przypuszczeń, nie wiedząc jeszcze, czy szok jakiego dozna przyprawi go obrzydzenie, czy rozbawienie. Wygnali, no tak, nie mógłby zapomnieć, że jego ród od wieków zajmujący rosyjskie ziemie utracił wszystkie przywileje i został ostatecznie wypędzony z imperium. Zamknął usta w ostatniej chwili, dopadła go bowiem czkawka.
— Nie bez przyczyny najstarsze zapiski o Mulciberach głoszą, że nienawidzono nas z powodu wyjątkowego okrucieństwa — a co włączysz w definicję tego słowa to już twoja sprawa; skwitował tuż po tym jak wreszcie wypuścił powietrze i zaczął znów oddychać. Upił łyk alkoholu pozbywając się krótkotrwałej pijackiej czkawki i westchnął całkiem bezradnie, zadumał się na chwilę nad historią swej prawdziwej rodziny. Od dawna nie miał żadnych wieści od Macnaira, być może nie dowie się już niczego więcej, a nieszczęśnik dał się wreszcie zabić.
— Nie możesz tak... nie wiem, ze wszystkim jednocześnie?— Nigdy nie sądził, że Tristan miewa wątpliwości, co do właściwych reakcji, zawsze doskonale wiedział, jak należy się zachować, nawet jeśli sytuacja była zupełnie nowa. Cenił go za nieugięty charakter, jaki zachowywał względem wszystkich, nie udawał nikogo innego — bo i po co.
Wznieśli toast. Toast za okręt porównywany do Magotitanika. Czy on sobie żartował z niego? Nie podejrzewał go o takie poczucie humoru, toteż przyglądał mu się ze śmiertelną powagą. Właśnie wkroczył w etap, w którym stwierdza się, że jednak ma mocną głowę i alkohol mu nie szkodzi wcale, mimo, że widział Tristana niewyraźnie, a każdy jego gwałtowniejszy ruch pozostawiał za sobą rozmazaną smugę. Lada moment ziemia zacznie się trząść, a energia wszechświata zmusi go do powolniejszego i wyraźniejszego artykułowania głosek. Wszystko przetrzyma.
— Nie pójdzie na dno — odburknął tonem kogoś, kto kompletnie nie pojmuje cudzego poczucia humoru. Nawet zmarszczył brwi, nieco naburmuszony, zupełnie zapominając o tym, że temat owej łajby wyszedł od głupich i niemających żadnego związku z prawdą rozważań. Co do jednego Tristan miał jednak rację, małpa mniej gada, ale on sam bywał z reguły raczej milczący, cenił sobie ciszę jak nic innego. — Ale ciebie nie będę musiał nosić na ramieniu i znosić twoich fochów, jesteś już dużym chłopcem — przypomniał mu na wypadek, gdyby postanowił zasłonić się szlacheckimi przyzwyczajeniami na okręcie, na którym wielu udogodnień nie będzie, a warunki bez wątpienia będą trudne. — Jeśli nie chcesz przyjąć posady małpy, która jest najbliższa kapitanowi możesz być majtkiem, ale masz nieco większy potencjał, marnowałbyś się na kolanach, przyjacielu — dodał krzepiąco. Kiedy niezobowiązujące pomysły przerodziły się w bardzo realny plan — nie wiedział, ale jeśli nie skończą pić w tej chwili z pewnością nie będzie pamiętał o swoich absurdalnych pomysłach, do których nigdy by się nie przyznał, zapierając rękami i nogami; w życiu na podobne idiotyzmy by nie wpadł. — Mam nadzieję, że kurz, brud i nieustanne kołysanie ci nie przeszkadza. — Choroba morska mogłaby ich doprowadzić do punktu wyjścia, a wtedy do końca życia nie uwolnią się od tematu wymiocin.
Pewnie ostatnimi resztkami trzeźwości trzymał się tematu Zakonu Feniksa. Czasem grywał w szachy, wiedział, że słowa wypowiedziane przez Tristana są prawdziwe, więc pokiwał głową, dla potwierdzenia.
— Pamiętaj, że nim uda się ją skutecznie odsłonić może już zmienić swoją pozycję na polu— i zasłonić czymś innym. Szachy wymagały logicznego i kompleksowego myślenia o wszystkich możliwych frontach, nie tylko jednym. Strategia wymagała przewidywania kilka kroków w przód, a reagowanie zgodnie z chwilą zwykle kończyło się porażką i bezsensowną utratą własnych figur. Wiedział jednak, że myśleli podobnie, byli tak samo skuteczni i zdeterminowani do osiągnięcia tego, co sobie zaplanowali. Nic nie mogło ich powstrzymać, żaden Zakon, żadni popieprzeni obrońcy szlam. Byli Rycerzami Walpurgii, Śmierciożercami obdarzeni olbrzymią mocą przez samego Czarnego Pana.
Avery, ach tak. Nie zdołał ukryć westchnięcia rozczarowania. Perseus skutecznie wdarł się do środka, sprawdził się, wypełnił swe zadanie, dając Rycerzom przewagę; znali członków, do których dotarli, by dowiedzieć się czegoś więcej i dowiedzieli, choć to wciąż było zbyt mało. Ich wiedza jawiła się ledwie kroplą w morzu i z każdym kolejnym dniem oddalali się od swego źródła.
— Rudzi nie grzeszą inteligencją — mruknął, lekko wzruszając ramionami, jakby to było zupełnie oczywiste, genetycznie uwarunkowane. Nie zdziwiłby się, gdyby magomedycy oficjalnie ogłosili, że rudy kolor włosów jest skutkiem ubocznym wewnętrznej walki organizmu, który wzbrania się przed umysłową ułomnością. — Ale byłbyś zacnym przywódcą mugolaków, na pewno pociągnąłbyś ich wszystkich do zwycięstwa. Możesz się mianować przywódcą Klasztoru Gołębia.— Wypijmy z to. Uniósł szkło w ramach kolejnego toastu — którego, trudno stwierdzić, dawno stracił rachubę — i za zdrowie lidera kolejnego zacnego ugrupowania pełnego szalonych braci klasztornych wypił całą zawartość szklanki. Ognista smakowała lepiej, lecz z pewnością nie była lepsza gatunkowo od poprzedniej, wszystko opierało się na złudzeniu przez obniżenie temperatury, zimno rozchodziło się po podniebieniu i gardle ukrywając prawdziwą gorycz.
Zamilkł na dłużej, znacznie dłużej niż zdawał sobie z tego sprawę i niż początkowo zamierzał, poddając się dziwnej atmosferze tajemnicy, którą podjął Tristan. Nie wiedząc do czego zmierza przyglądał mu się uważnie, mrugając stosunkowo często, wygodnie wsparty rękami o blat stołu, który robił się coraz bardziej mokry od rozlanej whisky, ale także wody, która skapywała ze zmrożonej butelki ognistej. Po kilku słowach nastąpił koniec, szybciej niż się spodziewał. Oczekiwał po tym intrygującym wstępie jakiejś mrożącej krew w żyłach historii o nieustraszonym Tristanie, nawet jeśli miała wiązać się z pierwszym przypadkowym alkoholowym upojeniem w stajni pełnej gigantycznych koni. Nie mógł się powstrzymać. Po krótkiej chwili, w której całkiem nieświadomie zdołał przybrać bardzo poważną minę, wybuchnął śmiechem.
— Z całych sił, Tristanie, postaraj sobie wyobrazić, że to Toujours Pur— zaproponował mu najżyczliwiej jak potrafił. Wyobraźnia potrafiła czynić cuda i gdyby tylko w przeszłości lepiej przykładał się do transmutacji, spróbowałby specjalnie dla niego zabarwić ognistą, by lepiej przypominała elegancki trunek. Nie zamierzał jednak próbować, mimo, iż zakładał, że był całkowicie trzeźwy, wolał nie marnować tego, co mieli. — Chcesz się przenieść do wystawniejszego lokalu na degustację? — Małe tournée po najlepszych knajpach mogło się jednak kiepsko skończyć, źle znosił odmowę, a był ubrany mało elegancko — jakby to stanowiło w tej chwili największy problem w całym tym przedsięwzięciu. Znów dopadła go czkawka, tym razem zapowiadało się na bardziej uciążliwą walkę. — Piwnice Nottów skrywają prawdziwe skarby. — Nic nie sugerował.
— Nie bez przyczyny najstarsze zapiski o Mulciberach głoszą, że nienawidzono nas z powodu wyjątkowego okrucieństwa — a co włączysz w definicję tego słowa to już twoja sprawa; skwitował tuż po tym jak wreszcie wypuścił powietrze i zaczął znów oddychać. Upił łyk alkoholu pozbywając się krótkotrwałej pijackiej czkawki i westchnął całkiem bezradnie, zadumał się na chwilę nad historią swej prawdziwej rodziny. Od dawna nie miał żadnych wieści od Macnaira, być może nie dowie się już niczego więcej, a nieszczęśnik dał się wreszcie zabić.
— Nie możesz tak... nie wiem, ze wszystkim jednocześnie?— Nigdy nie sądził, że Tristan miewa wątpliwości, co do właściwych reakcji, zawsze doskonale wiedział, jak należy się zachować, nawet jeśli sytuacja była zupełnie nowa. Cenił go za nieugięty charakter, jaki zachowywał względem wszystkich, nie udawał nikogo innego — bo i po co.
Wznieśli toast. Toast za okręt porównywany do Magotitanika. Czy on sobie żartował z niego? Nie podejrzewał go o takie poczucie humoru, toteż przyglądał mu się ze śmiertelną powagą. Właśnie wkroczył w etap, w którym stwierdza się, że jednak ma mocną głowę i alkohol mu nie szkodzi wcale, mimo, że widział Tristana niewyraźnie, a każdy jego gwałtowniejszy ruch pozostawiał za sobą rozmazaną smugę. Lada moment ziemia zacznie się trząść, a energia wszechświata zmusi go do powolniejszego i wyraźniejszego artykułowania głosek. Wszystko przetrzyma.
— Nie pójdzie na dno — odburknął tonem kogoś, kto kompletnie nie pojmuje cudzego poczucia humoru. Nawet zmarszczył brwi, nieco naburmuszony, zupełnie zapominając o tym, że temat owej łajby wyszedł od głupich i niemających żadnego związku z prawdą rozważań. Co do jednego Tristan miał jednak rację, małpa mniej gada, ale on sam bywał z reguły raczej milczący, cenił sobie ciszę jak nic innego. — Ale ciebie nie będę musiał nosić na ramieniu i znosić twoich fochów, jesteś już dużym chłopcem — przypomniał mu na wypadek, gdyby postanowił zasłonić się szlacheckimi przyzwyczajeniami na okręcie, na którym wielu udogodnień nie będzie, a warunki bez wątpienia będą trudne. — Jeśli nie chcesz przyjąć posady małpy, która jest najbliższa kapitanowi możesz być majtkiem, ale masz nieco większy potencjał, marnowałbyś się na kolanach, przyjacielu — dodał krzepiąco. Kiedy niezobowiązujące pomysły przerodziły się w bardzo realny plan — nie wiedział, ale jeśli nie skończą pić w tej chwili z pewnością nie będzie pamiętał o swoich absurdalnych pomysłach, do których nigdy by się nie przyznał, zapierając rękami i nogami; w życiu na podobne idiotyzmy by nie wpadł. — Mam nadzieję, że kurz, brud i nieustanne kołysanie ci nie przeszkadza. — Choroba morska mogłaby ich doprowadzić do punktu wyjścia, a wtedy do końca życia nie uwolnią się od tematu wymiocin.
Pewnie ostatnimi resztkami trzeźwości trzymał się tematu Zakonu Feniksa. Czasem grywał w szachy, wiedział, że słowa wypowiedziane przez Tristana są prawdziwe, więc pokiwał głową, dla potwierdzenia.
— Pamiętaj, że nim uda się ją skutecznie odsłonić może już zmienić swoją pozycję na polu— i zasłonić czymś innym. Szachy wymagały logicznego i kompleksowego myślenia o wszystkich możliwych frontach, nie tylko jednym. Strategia wymagała przewidywania kilka kroków w przód, a reagowanie zgodnie z chwilą zwykle kończyło się porażką i bezsensowną utratą własnych figur. Wiedział jednak, że myśleli podobnie, byli tak samo skuteczni i zdeterminowani do osiągnięcia tego, co sobie zaplanowali. Nic nie mogło ich powstrzymać, żaden Zakon, żadni popieprzeni obrońcy szlam. Byli Rycerzami Walpurgii, Śmierciożercami obdarzeni olbrzymią mocą przez samego Czarnego Pana.
Avery, ach tak. Nie zdołał ukryć westchnięcia rozczarowania. Perseus skutecznie wdarł się do środka, sprawdził się, wypełnił swe zadanie, dając Rycerzom przewagę; znali członków, do których dotarli, by dowiedzieć się czegoś więcej i dowiedzieli, choć to wciąż było zbyt mało. Ich wiedza jawiła się ledwie kroplą w morzu i z każdym kolejnym dniem oddalali się od swego źródła.
— Rudzi nie grzeszą inteligencją — mruknął, lekko wzruszając ramionami, jakby to było zupełnie oczywiste, genetycznie uwarunkowane. Nie zdziwiłby się, gdyby magomedycy oficjalnie ogłosili, że rudy kolor włosów jest skutkiem ubocznym wewnętrznej walki organizmu, który wzbrania się przed umysłową ułomnością. — Ale byłbyś zacnym przywódcą mugolaków, na pewno pociągnąłbyś ich wszystkich do zwycięstwa. Możesz się mianować przywódcą Klasztoru Gołębia.— Wypijmy z to. Uniósł szkło w ramach kolejnego toastu — którego, trudno stwierdzić, dawno stracił rachubę — i za zdrowie lidera kolejnego zacnego ugrupowania pełnego szalonych braci klasztornych wypił całą zawartość szklanki. Ognista smakowała lepiej, lecz z pewnością nie była lepsza gatunkowo od poprzedniej, wszystko opierało się na złudzeniu przez obniżenie temperatury, zimno rozchodziło się po podniebieniu i gardle ukrywając prawdziwą gorycz.
Zamilkł na dłużej, znacznie dłużej niż zdawał sobie z tego sprawę i niż początkowo zamierzał, poddając się dziwnej atmosferze tajemnicy, którą podjął Tristan. Nie wiedząc do czego zmierza przyglądał mu się uważnie, mrugając stosunkowo często, wygodnie wsparty rękami o blat stołu, który robił się coraz bardziej mokry od rozlanej whisky, ale także wody, która skapywała ze zmrożonej butelki ognistej. Po kilku słowach nastąpił koniec, szybciej niż się spodziewał. Oczekiwał po tym intrygującym wstępie jakiejś mrożącej krew w żyłach historii o nieustraszonym Tristanie, nawet jeśli miała wiązać się z pierwszym przypadkowym alkoholowym upojeniem w stajni pełnej gigantycznych koni. Nie mógł się powstrzymać. Po krótkiej chwili, w której całkiem nieświadomie zdołał przybrać bardzo poważną minę, wybuchnął śmiechem.
— Z całych sił, Tristanie, postaraj sobie wyobrazić, że to Toujours Pur— zaproponował mu najżyczliwiej jak potrafił. Wyobraźnia potrafiła czynić cuda i gdyby tylko w przeszłości lepiej przykładał się do transmutacji, spróbowałby specjalnie dla niego zabarwić ognistą, by lepiej przypominała elegancki trunek. Nie zamierzał jednak próbować, mimo, iż zakładał, że był całkowicie trzeźwy, wolał nie marnować tego, co mieli. — Chcesz się przenieść do wystawniejszego lokalu na degustację? — Małe tournée po najlepszych knajpach mogło się jednak kiepsko skończyć, źle znosił odmowę, a był ubrany mało elegancko — jakby to stanowiło w tej chwili największy problem w całym tym przedsięwzięciu. Znów dopadła go czkawka, tym razem zapowiadało się na bardziej uciążliwą walkę. — Piwnice Nottów skrywają prawdziwe skarby. — Nic nie sugerował.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Pokiwał głową z mądrością kogoś, kto nie wie, o czym mówi, albo nie zwracając uwagi na czkawkę, która nagle ożywiła Ramseya, albo będąc zbyt pijanym, żeby ją w ogóle zauważyć. Najprawdopodobniej jednak procesy myślowe uruchomione przy zbyt dużym spożyciu alkoholu połączonym z wysiłkiem intelektualnym wywołało przeciążenie, którego nie był w stanie udźwignąć. Świat poruszał się zbyt szybko.
- ... aż tak? - zapytał więc zamiast tego, bo choć okrucieństwo a już zwłaszcza historyczne, pochodził wszak z rodziny o tradycjach głębszych, nieszczególnie go wzruszało, to obrzygiwanie cudzych szat naprawdę zakrawało o granicę sadystycznej psychopatii, której nie potrafił zaakceptować. Wykraczającej daleko poza granice dobrego smaku. Może zniósłby to lepiej, gdyby Ramsey miał chociaż lepszego kucharza - albo miał jakiegokolwiek. - Naprawdę nigdy nie byłeś w teatrze - dodał z obruszonym zaskoczeniem, bo w innym przypadku wiedziałby, że to trzy różne westchnięcia, którego nie dało zbić się w jedno. Przewrócił oczyma na ignorancję Mulcibera, bo fakt, że łajba na dno pójdzie nagle wydał mu się oczywisty - prawdopodobnie głównie dlatego, że po pijaku bardziej jeszcze niż na trzeźwo ciągnęło go do trudnej sztuki argumentacji. Potrzebował tylko chwili, żeby się zastanowić: dlaczego, a to w tym błogim stanie wcale nie było takie proste. - Zabiorę ze sobą Deimosa - zagroził więc zamiast tego, całkiem poważnie, nawiązując do ich poprzedniej rozmowy - z Carrowem na pokładzie statek już na pewno będzie musiał pójść na dno, przecież dopiero co ustalili, że waży zbyt wiele. - Nie mam zamiaru uzewnętrzniać swoich emocji przed brudnymi majtkami - zapewnił go ze śmiertelną stanowczością, ktoś będzie musiał znosić jego fochy i z całą pewnością nie miał zamiaru rozmawiać z brudną obsługą statku. Stanowisko małpy nawet zgadzało się z jego pojmowaniem podobnej wycieczki, przynajmniej pod tym kątem, że nie musiały nic robić. Ale, wciąż, dyskomfort pozostawiał wiele do życzenia. - Zapomnij, nie sprzątam - chyba kpił - będę jedyną osobą na tej łajbie, która będzie miała doświadczenie z syrenami. Nawet sobie nie wyobrażasz, jakie one potrafią być zajadłe. Ugościsz mnie z honorami, dasz do dyspozycji dziewczynę z wachlarzem, półmisek winogron i dwa kufry wina, albo nigdzie się stąd nie ruszam. - Być może zapomniał, że ta abstrakcyjna wizja była tylko żartem albo że rozpoczynali te pertraktacje z zupełnie innego poziomu, nie był przyzwyczajony do pozostawania niższą stroną negocjacji, więc wyjście z tej roli przyszło mu z naturalną i oczywistą łatwością. Ramsey jako kapitan statku nawet nie wydawał mu się w tym momencie dziwny, teraz, kiedy rozchlapując alkohol po stole, próbował nim trafić do ust - z powodzeniem, choć nie absolutnym. - Przetrwam kołysanie - miał w sobie krew Traversów, od wieków był blisko spokrewniony z Lestrenge'ami - i wezmę Prymulkę - tonem, który nie znosił sprzeciwu i uważał swoje postanowienia za prawdę objawioną, nie będzie sypiał w kurzu, kiedy mógł mieć czysto. Statek czy nie, skrzatka da sobie radę - do tego została przecież stworzona. Dopiero po chwili dotarło do niego, jak bardzo kołysanie mogło okazać się niebezpieczne. - Masz problem z kołysaniem? - zagaił badawczo, przyglądając mu się z wyuczoną ostrożnością. Jeśli miał zamiar na niego rzygać całą drogę - tym bardziej nie miał ochoty na żadną wycieczkę. Odetchnął, strzępy świadomości powiewały na wietrze niosącym opary alkoholu, a wspomnienia Zakonu otrzeźwiały tylko fragmentarycznie, krótko przekręcił głową.
- Samotna na planszy figura nie stanowi na planszy zagrożenia, weźmie za sobą najwyżej jednego pionka - Którym nie będzie żadne z nich, bo potrafili się przed tym ochronić. Jedna śmierć to niska cena za ostateczne zwycięstwo. Niepewnym ruchem rozlewając resztkę drugiej butelki pomiędzy szklanki, przytaknął Mulciberowi - Walczący Mag bez wątpienia miał rację, pisząc o ognistym skażeniu włosów. - Nie ciągnąłbym ich do zwycięstwa - westchnął, tym razem nad Ramseyem, bo znowu mylił fakty: ciągnięcie mugolaków do zwycięstwa byłoby przecież skrajnie głupie. Absurd całej rozmowy temu nie przeszkadzał. - Kazałbym im sobie usługiwać. - Jako przywódca miałby przecież to tego brawo, korzystać z dobrodziejstw zasobów ludzkich, ostatecznie, w chwilach gorszego humoru, mógłby się ich też sukcesywnie pozbywać. Nieśpiesznie, żeby nie wyglądało to podejrzanie - choć ci idioci i tak by się nie zorientowali sami z siebie. - Gołębia - prychnął z niesmakiem - nigdy nie miałeś dobrego smaku - kolejna oczywistość - bylibyśmy Zakonem Czerwonej Róży. Kapitanie - podbił i jego tytuł, unosząc szklaneczkę z alkoholem po raz wtóry do kolejnego już toastu, błędnik oszalał, coraz mniej rozróżniając poziom od pionu, a siła grawitacji ciągnęła go bezlitośnie w dół: trzymał się, starał się być silny i nieustępliwy, przezwyciężając tę szkodliwą niedogodność. Skrzywił się, grymaśnie, bo alkohol zdążył się już ogrzać, a jego smak znów nieprzyjemnie palił gardło. Nie rozumiał, z czego śmiał się Ramsey, to w ogóle nie było zabawne.
- Nie - odparł z przejęciem. - Nie potrafię - Choć się staram, naprawdę. - Tak - bo wreszcie zaczął mówić z sensem, przeniesienie się do lepszego lokalu, w którym dostaną lepsze trunki, wydał mu się pierwszym dobrym pomysłem Ramseya odkąd tu usiedli. A w każdym razie - na pewno pierwszym, który rzeczywiście pamiętał. Powiedzieć było jednak znacznie prościej niż zrobić, wsparł się rękoma o blat stołu i, wspierając się na nim, podniósł się do chwiejnej pozycji stojącej. Z roztargnieniem rzucił na blat stołu parę monet - pamiętał, że obiecał postawić mu kolejkę lub dwie za te ślimaki. Całkiem serio skinął Ramseyowi głową, zbierając z oparcia krzesła płaszcz. Może Wenus - mają tam całkiem dobre wino? Albo: Złoty Znicz. Elegancka restauracja miała najlepsze Toujurs Pour w mieście, a fakt, że wyglądali jak ochlejmordy, w stanie nietrzeźwym nie wydawał mu się przeszkodą. - Przenosimy się do Wenus - tak, to był najlepszy pomysł. Podtrzymywał się dłonią o ścianę, nim Mulciber zebrał się z krzesła, a później - razem opuścili Wywernę, wychodząc na siąpiący, orzeźwiający deszcz.
/zt x2
- ... aż tak? - zapytał więc zamiast tego, bo choć okrucieństwo a już zwłaszcza historyczne, pochodził wszak z rodziny o tradycjach głębszych, nieszczególnie go wzruszało, to obrzygiwanie cudzych szat naprawdę zakrawało o granicę sadystycznej psychopatii, której nie potrafił zaakceptować. Wykraczającej daleko poza granice dobrego smaku. Może zniósłby to lepiej, gdyby Ramsey miał chociaż lepszego kucharza - albo miał jakiegokolwiek. - Naprawdę nigdy nie byłeś w teatrze - dodał z obruszonym zaskoczeniem, bo w innym przypadku wiedziałby, że to trzy różne westchnięcia, którego nie dało zbić się w jedno. Przewrócił oczyma na ignorancję Mulcibera, bo fakt, że łajba na dno pójdzie nagle wydał mu się oczywisty - prawdopodobnie głównie dlatego, że po pijaku bardziej jeszcze niż na trzeźwo ciągnęło go do trudnej sztuki argumentacji. Potrzebował tylko chwili, żeby się zastanowić: dlaczego, a to w tym błogim stanie wcale nie było takie proste. - Zabiorę ze sobą Deimosa - zagroził więc zamiast tego, całkiem poważnie, nawiązując do ich poprzedniej rozmowy - z Carrowem na pokładzie statek już na pewno będzie musiał pójść na dno, przecież dopiero co ustalili, że waży zbyt wiele. - Nie mam zamiaru uzewnętrzniać swoich emocji przed brudnymi majtkami - zapewnił go ze śmiertelną stanowczością, ktoś będzie musiał znosić jego fochy i z całą pewnością nie miał zamiaru rozmawiać z brudną obsługą statku. Stanowisko małpy nawet zgadzało się z jego pojmowaniem podobnej wycieczki, przynajmniej pod tym kątem, że nie musiały nic robić. Ale, wciąż, dyskomfort pozostawiał wiele do życzenia. - Zapomnij, nie sprzątam - chyba kpił - będę jedyną osobą na tej łajbie, która będzie miała doświadczenie z syrenami. Nawet sobie nie wyobrażasz, jakie one potrafią być zajadłe. Ugościsz mnie z honorami, dasz do dyspozycji dziewczynę z wachlarzem, półmisek winogron i dwa kufry wina, albo nigdzie się stąd nie ruszam. - Być może zapomniał, że ta abstrakcyjna wizja była tylko żartem albo że rozpoczynali te pertraktacje z zupełnie innego poziomu, nie był przyzwyczajony do pozostawania niższą stroną negocjacji, więc wyjście z tej roli przyszło mu z naturalną i oczywistą łatwością. Ramsey jako kapitan statku nawet nie wydawał mu się w tym momencie dziwny, teraz, kiedy rozchlapując alkohol po stole, próbował nim trafić do ust - z powodzeniem, choć nie absolutnym. - Przetrwam kołysanie - miał w sobie krew Traversów, od wieków był blisko spokrewniony z Lestrenge'ami - i wezmę Prymulkę - tonem, który nie znosił sprzeciwu i uważał swoje postanowienia za prawdę objawioną, nie będzie sypiał w kurzu, kiedy mógł mieć czysto. Statek czy nie, skrzatka da sobie radę - do tego została przecież stworzona. Dopiero po chwili dotarło do niego, jak bardzo kołysanie mogło okazać się niebezpieczne. - Masz problem z kołysaniem? - zagaił badawczo, przyglądając mu się z wyuczoną ostrożnością. Jeśli miał zamiar na niego rzygać całą drogę - tym bardziej nie miał ochoty na żadną wycieczkę. Odetchnął, strzępy świadomości powiewały na wietrze niosącym opary alkoholu, a wspomnienia Zakonu otrzeźwiały tylko fragmentarycznie, krótko przekręcił głową.
- Samotna na planszy figura nie stanowi na planszy zagrożenia, weźmie za sobą najwyżej jednego pionka - Którym nie będzie żadne z nich, bo potrafili się przed tym ochronić. Jedna śmierć to niska cena za ostateczne zwycięstwo. Niepewnym ruchem rozlewając resztkę drugiej butelki pomiędzy szklanki, przytaknął Mulciberowi - Walczący Mag bez wątpienia miał rację, pisząc o ognistym skażeniu włosów. - Nie ciągnąłbym ich do zwycięstwa - westchnął, tym razem nad Ramseyem, bo znowu mylił fakty: ciągnięcie mugolaków do zwycięstwa byłoby przecież skrajnie głupie. Absurd całej rozmowy temu nie przeszkadzał. - Kazałbym im sobie usługiwać. - Jako przywódca miałby przecież to tego brawo, korzystać z dobrodziejstw zasobów ludzkich, ostatecznie, w chwilach gorszego humoru, mógłby się ich też sukcesywnie pozbywać. Nieśpiesznie, żeby nie wyglądało to podejrzanie - choć ci idioci i tak by się nie zorientowali sami z siebie. - Gołębia - prychnął z niesmakiem - nigdy nie miałeś dobrego smaku - kolejna oczywistość - bylibyśmy Zakonem Czerwonej Róży. Kapitanie - podbił i jego tytuł, unosząc szklaneczkę z alkoholem po raz wtóry do kolejnego już toastu, błędnik oszalał, coraz mniej rozróżniając poziom od pionu, a siła grawitacji ciągnęła go bezlitośnie w dół: trzymał się, starał się być silny i nieustępliwy, przezwyciężając tę szkodliwą niedogodność. Skrzywił się, grymaśnie, bo alkohol zdążył się już ogrzać, a jego smak znów nieprzyjemnie palił gardło. Nie rozumiał, z czego śmiał się Ramsey, to w ogóle nie było zabawne.
- Nie - odparł z przejęciem. - Nie potrafię - Choć się staram, naprawdę. - Tak - bo wreszcie zaczął mówić z sensem, przeniesienie się do lepszego lokalu, w którym dostaną lepsze trunki, wydał mu się pierwszym dobrym pomysłem Ramseya odkąd tu usiedli. A w każdym razie - na pewno pierwszym, który rzeczywiście pamiętał. Powiedzieć było jednak znacznie prościej niż zrobić, wsparł się rękoma o blat stołu i, wspierając się na nim, podniósł się do chwiejnej pozycji stojącej. Z roztargnieniem rzucił na blat stołu parę monet - pamiętał, że obiecał postawić mu kolejkę lub dwie za te ślimaki. Całkiem serio skinął Ramseyowi głową, zbierając z oparcia krzesła płaszcz. Może Wenus - mają tam całkiem dobre wino? Albo: Złoty Znicz. Elegancka restauracja miała najlepsze Toujurs Pour w mieście, a fakt, że wyglądali jak ochlejmordy, w stanie nietrzeźwym nie wydawał mu się przeszkodą. - Przenosimy się do Wenus - tak, to był najlepszy pomysł. Podtrzymywał się dłonią o ścianę, nim Mulciber zebrał się z krzesła, a później - razem opuścili Wywernę, wychodząc na siąpiący, orzeźwiający deszcz.
/zt x2
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Mniejsza sala
Szybka odpowiedź