Większa sala boczna
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★
[bylobrzydkobedzieladnie]
Większa sala boczna
To największa spośród bocznych sal. Znajduje się tutaj duży kominek z dwoma zużytymi fotelami wokół, kilka stolików wraz z ławami z charakterystycznymi futrzanymi narzutami. Cztery skrzypiące schody prowadzą na podwyższenie, gdzie znajduje się kilka miejsc z doskonałym widokiem na salę. Całość sprawia zaskakująco przytulne wrażenie, wręcz należy mieć się na baczności, by nie zapomnieć, że to jednak wciąż Nokturn.
Możliwość gry w kościanego pokera
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 19:44, w całości zmieniany 1 raz
W chwili, gdy zajmowała jedno z krzeseł, wiele innych pozostawało wolnych, nie wątpiła jednak, że to się zmieni. Od ostatnich obrad minęło sporo czasu, a Sigrun miała wieści o licznych sojusznikach, którzy zapragnęli ich wesprzeć. Nie myliła się - z każdą chwilą przybywali kolejni Rycerze Walpurgii, nowe twarze. Każdemu z Śmierciożerców skinęła głową z szacunkiem - Deirdre, Craigowi, Tristanowi, Ramseyowi. Obejrzała się przez ramię, zdziwiona, gdy Rosier pchnął kogoś na krzesło tuż obok niej, niczym niesfornego uczniaka, lecz nie zamierzała pytać. Na uśmiech Francisa odpowiedziała skrzywieniem warg, które chyba miało być uśmiechem, lecz czuła się zbyt wściekła, by mógł choćby udawać sympatyczny. Powróciła zaraz spojrzeniem do bladej twarzy Elviry, zajmującej miejsce obok Drew i udającej, że jej nie widzi. A Rookwood była pewna, że ona także ją rozpoznała. Chyba powinny były uciąć sobie pogawędkę, gdy obrady dobiegną końca.
Nagle jednak mdła blondynka zniknęła z myśli Śmierciożerczyni w jednej chwili. W chwili, gdy obok stołu zaczął kłębić się strzęp czarnej mgły, mogący oznaczać tylko jedno - to On zaszczycił ich swoją obecnością. Gdy tylko stanął obok stołu, nie mogła już myśleć o niczym innym. Musiał mieć im ważne wieści do przekazania, skoro zdecydował się pojawić tu osobiście - i to bardzo ważne. Odkąd przystąpiła do Rycerzy Walpurgii, przekazywał rozkazy i wieści przez Śmierciożerców, niewielu miało zaszczyt by spotkać się z nim twarzą w twarz.
Najważniejsze, że nie sprawiał wrażenia rozgniewanego, wściekłego, tak jak wtedy, gdy przekazywał jej wieści, że znowu zawiedli. A mimo to i tak zbudzał lęk i respekt. - Panie... - wyrzekła cicho, wpatrując się w Czarnego Pana z szacunkiem.
Podniosła kielich od razu, gdy Lord Voldemort wzniósł toast - był z nich zadowolony, mieli powody do dumy, lecz musieli dać ich jeszcze więcej. Nie ustawać w staraniach, a iść za ciosem. Udało im się zawładnąć stolicą, przyszła pora, aby uczynić to z całym krajem. Wzniosła toast razem z Nim, razem z innymi, pijąc whisky.
Umilkła, przypominając sobie o Elvirze na chwilę, gdy zaczęła mówić o sobie na polecenie Czarnego Pana. Czas pokaże, czy rzeczywiście im się przyda. Sigrun swoje zdrowie i życie wolała powierzać rękom Cassandry. Vablatsky ufała. Elvirę miała ochotę ukatrupić. Mogła być jednak przydatna. Powiodła spojrzeniem po odzywających się kolejno sojusznikach - Theodore okazał Czarnemu Panu należny szacunek, jego umiejętności mogły okazać się zaś nieocenione. Skupiła wzrok na Helli, gdy się odezwała. Zmrużyła oczy, mając nadzieję, że krewna nie przyniesie jej wstydu i skoro wspomniała już, że znalazła się tu dzięki niej, to nie sprowadzi na nie obie Jego gniewu. Cillian nagle zechciał się podzielić ze wszystkimi swoją tajemnicą, podczas gdy jej o darze zwierzęcoustości wspomniał po tylu latach... Gdyby nie Czarny Pan czułaby złość, lecz przed Nim należało odkryć wszystkie karty - bo On i tak wiedział.
Sigrun zajęła głos, gdy wypowiedział się lord Rosier.
- Panie, ja i Goyle udaliśmy się w góry Cuillin, gdzie osiedliło się niewielkie plemię, lecz olbrzymy te są silne i agresywne. Odszukaliśmy mordercę ich ostatniego gurga i złodzieja insygnium ich władzy, to był tylko topór, ale wiele dla nich znaczył. Doprowadziliśmy przed ich oblicze i mordercę, zwróciliśmy im topór, zdobyliśmy ich przychylność i udało nam się ich namówić, by ci służyli, Panie - opowiedziała wiedźma, streszczając to, co musieli zrobić, by przeciągnąć agresywne olbrzymy na swoją stronę. Dziś mogli ich wezwać w każdej chwili.
- Niedawno Macnairowi udało się nałożyć klątwę tropiciela na członkinię Zakonu Feniksa, dzięki krwi, którą zdobyłam podczas jednej z walk. Zauważyliśmy, że znika z mapy w okolicach Hogwartu, Zakazanego Lasu, lecz na miejscu nie znaleźliśmy niczego konkretnego. Będziemy dalej ją obserwować, by dotrzeć do nich wszystkich - dodała Sigrun, przenosząc spojrzenie na Drew, który był w posiadaniu wspomnianego pergaminu.
Nagle jednak mdła blondynka zniknęła z myśli Śmierciożerczyni w jednej chwili. W chwili, gdy obok stołu zaczął kłębić się strzęp czarnej mgły, mogący oznaczać tylko jedno - to On zaszczycił ich swoją obecnością. Gdy tylko stanął obok stołu, nie mogła już myśleć o niczym innym. Musiał mieć im ważne wieści do przekazania, skoro zdecydował się pojawić tu osobiście - i to bardzo ważne. Odkąd przystąpiła do Rycerzy Walpurgii, przekazywał rozkazy i wieści przez Śmierciożerców, niewielu miało zaszczyt by spotkać się z nim twarzą w twarz.
Najważniejsze, że nie sprawiał wrażenia rozgniewanego, wściekłego, tak jak wtedy, gdy przekazywał jej wieści, że znowu zawiedli. A mimo to i tak zbudzał lęk i respekt. - Panie... - wyrzekła cicho, wpatrując się w Czarnego Pana z szacunkiem.
Podniosła kielich od razu, gdy Lord Voldemort wzniósł toast - był z nich zadowolony, mieli powody do dumy, lecz musieli dać ich jeszcze więcej. Nie ustawać w staraniach, a iść za ciosem. Udało im się zawładnąć stolicą, przyszła pora, aby uczynić to z całym krajem. Wzniosła toast razem z Nim, razem z innymi, pijąc whisky.
Umilkła, przypominając sobie o Elvirze na chwilę, gdy zaczęła mówić o sobie na polecenie Czarnego Pana. Czas pokaże, czy rzeczywiście im się przyda. Sigrun swoje zdrowie i życie wolała powierzać rękom Cassandry. Vablatsky ufała. Elvirę miała ochotę ukatrupić. Mogła być jednak przydatna. Powiodła spojrzeniem po odzywających się kolejno sojusznikach - Theodore okazał Czarnemu Panu należny szacunek, jego umiejętności mogły okazać się zaś nieocenione. Skupiła wzrok na Helli, gdy się odezwała. Zmrużyła oczy, mając nadzieję, że krewna nie przyniesie jej wstydu i skoro wspomniała już, że znalazła się tu dzięki niej, to nie sprowadzi na nie obie Jego gniewu. Cillian nagle zechciał się podzielić ze wszystkimi swoją tajemnicą, podczas gdy jej o darze zwierzęcoustości wspomniał po tylu latach... Gdyby nie Czarny Pan czułaby złość, lecz przed Nim należało odkryć wszystkie karty - bo On i tak wiedział.
Sigrun zajęła głos, gdy wypowiedział się lord Rosier.
- Panie, ja i Goyle udaliśmy się w góry Cuillin, gdzie osiedliło się niewielkie plemię, lecz olbrzymy te są silne i agresywne. Odszukaliśmy mordercę ich ostatniego gurga i złodzieja insygnium ich władzy, to był tylko topór, ale wiele dla nich znaczył. Doprowadziliśmy przed ich oblicze i mordercę, zwróciliśmy im topór, zdobyliśmy ich przychylność i udało nam się ich namówić, by ci służyli, Panie - opowiedziała wiedźma, streszczając to, co musieli zrobić, by przeciągnąć agresywne olbrzymy na swoją stronę. Dziś mogli ich wezwać w każdej chwili.
- Niedawno Macnairowi udało się nałożyć klątwę tropiciela na członkinię Zakonu Feniksa, dzięki krwi, którą zdobyłam podczas jednej z walk. Zauważyliśmy, że znika z mapy w okolicach Hogwartu, Zakazanego Lasu, lecz na miejscu nie znaleźliśmy niczego konkretnego. Będziemy dalej ją obserwować, by dotrzeć do nich wszystkich - dodała Sigrun, przenosząc spojrzenie na Drew, który był w posiadaniu wspomnianego pergaminu.
She's lost control
again
Sigrun Rookwood
Zawód : dowódca grupy łowców wilkołaków
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
I am not
ruined
I am
r u i n a t i o n
ruined
I am
r u i n a t i o n
OPCM : 35 +2
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 47 +5
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Uprzejmym skinieniom, wymienianym z przybywającymi na spotkanie po tym, jak zasiadł na swym stałym miejscu, zdawało się nie mieć końca w wyobrażeniu Zachary'ego, choć witał jedynie tych, których rzeczywiście znał. Resztę czasu poświęcił na wpatrywaniu się w jeden i ten sam punkt na przeciwległej ścianie, ledwie spojrzeniem wodząc do drzwi, by zerknąć na nowoprzybyłego. Dopiero z chwilą zajęcia wolnych miejsc po obu stronach odetchnął z ulgą – obecność dwojga przyjaciół, za jakich uważał Craiga oraz Mathieu, pozwoliła skupić się na tym, co wkrótce miało nadejść na spotkaniu. Nie wiedział jednak, czy w istocie było czym chwalić się z podjętych dokonań. Większość wystarczyło kurtuazyjnie przemilczeć, by mogli poświęcić się planowaniu działań wybiegających w przyszłość po raz kolejny bez incydentalnych sprzeczek. Spokój, który zwykł panować w trakcie ich rozmów był kojący i dający nadzieję na powodzenie, mimo rozlicznych porażek czy nieskutecznych prób, których się podejmowali, a jednak stał się świadkiem incydentu, gdy spostrzegł w drzwiach nestora Rosierów, tak samo usłyszał słowa skierowane w stronę Elviry. Przemilczał to wszystko, czekając w napięciu na rozpoczęcie spotkania przez Macnaira, wszak to on jako pierwszy zjawił się w progach Wywerny.
Gdy to nie nastąpiło, a w kącie komnaty zaczęła unosić się mgła, szybko domyślił się, że dzisiejsze spotkanie nie miało być kolejnym, a tym wyjątkowym. Nie licząc obecności Lorda Voldemorta podczas Stonehenge, nie miał wcześniej okazji ujrzeć jego osoby tak blisko ani tym bardziej zamienić choćby jednego słowa. Teraz oto pojawiła się szansa, choć w oczach Zachary'ego nie miało to nic wspólnego z przyjacielskimi pogawędkami. Jeśli Czarny Pan zechciał zjawić się na spotkaniu, oznaczało to sprawę ważniejszą od tych, które zwykli omawiać przy wspólnym stole. Spojrzenie, którym został obdarzony, spoczęło także i na nim, wywołując w Shafiqu zimny dreszcz, biegnący wzdłuż kręgosłupa tak silnie jak nigdy dotąd. Przez ułamek sekundy tkwił w niemym wrażeniu, że został odarty ze wszystkich tajemnic, które w sobie nosił i którymi nie chciał się dzielić, z całego dorobku nie tylko własnego, ale i przodków, ze skóry, mięśni i kości do samej głębi jego jestestwa. Uczucie to nie opuszczało go przez dłuższą chwilę, gdy analizował je, rozkładał na czynniki pierwsze, próbując dotrzeć do źródła, porównując z tym, co przeżył. Dlatego też toast wzniósł w ciszy, kurtuazyjnie unosząc kielich w rzeczonym geście, by wychylić z niego gorzkiego płynu i z trudem powstrzymać kolejny dreszcz, tym razem wywołany palącym gardłem oraz zapachem trunku. Przełknięcie nie stanowiło problemu, musiał to zrobić i robił to wiele razy wcześniej, zmieniła się tylko osoba wznosząca toast.
— Tak jak powiedział, Craig, mój Panie — odezwał się, potwierdzając słowa przyjaciela. — Cokolwiek dolegało olbrzymom, zostało unicestwione i są po naszej stronie. — Dodał krótko, w zasadzie nie chcąc zagłębiać się w to, jakie działania wtedy podjął i jak bardzo po omacku postanowił udzielić pomocy. W finalnym rozrachunku nie miało to większego znaczenia, bowiem liczyły się jedynie efekty, a tymi było wsparcie olbrzymów w utrzymaniu porządku w Londynie. Wielkie stworzenia z resztą powoli pojawiały się w miejscach, które wspólnymi działaniami sobie zjednywali. — Oddział zatruć znajduje się w moich rękach od lipca — dopowiedział cicho, w tej kwestii także nie chcąc wypowiadać się zbyt długo. Posiadali kolejne miejsce, które w zasadzie należało do nich, a jego własna pozycja, umocniona awansem, dawała przesłanki, by z biegiem czasu wpływać na Lowe'a oraz decyzje podejmowane względem całego szpitala.
Gdy to nie nastąpiło, a w kącie komnaty zaczęła unosić się mgła, szybko domyślił się, że dzisiejsze spotkanie nie miało być kolejnym, a tym wyjątkowym. Nie licząc obecności Lorda Voldemorta podczas Stonehenge, nie miał wcześniej okazji ujrzeć jego osoby tak blisko ani tym bardziej zamienić choćby jednego słowa. Teraz oto pojawiła się szansa, choć w oczach Zachary'ego nie miało to nic wspólnego z przyjacielskimi pogawędkami. Jeśli Czarny Pan zechciał zjawić się na spotkaniu, oznaczało to sprawę ważniejszą od tych, które zwykli omawiać przy wspólnym stole. Spojrzenie, którym został obdarzony, spoczęło także i na nim, wywołując w Shafiqu zimny dreszcz, biegnący wzdłuż kręgosłupa tak silnie jak nigdy dotąd. Przez ułamek sekundy tkwił w niemym wrażeniu, że został odarty ze wszystkich tajemnic, które w sobie nosił i którymi nie chciał się dzielić, z całego dorobku nie tylko własnego, ale i przodków, ze skóry, mięśni i kości do samej głębi jego jestestwa. Uczucie to nie opuszczało go przez dłuższą chwilę, gdy analizował je, rozkładał na czynniki pierwsze, próbując dotrzeć do źródła, porównując z tym, co przeżył. Dlatego też toast wzniósł w ciszy, kurtuazyjnie unosząc kielich w rzeczonym geście, by wychylić z niego gorzkiego płynu i z trudem powstrzymać kolejny dreszcz, tym razem wywołany palącym gardłem oraz zapachem trunku. Przełknięcie nie stanowiło problemu, musiał to zrobić i robił to wiele razy wcześniej, zmieniła się tylko osoba wznosząca toast.
— Tak jak powiedział, Craig, mój Panie — odezwał się, potwierdzając słowa przyjaciela. — Cokolwiek dolegało olbrzymom, zostało unicestwione i są po naszej stronie. — Dodał krótko, w zasadzie nie chcąc zagłębiać się w to, jakie działania wtedy podjął i jak bardzo po omacku postanowił udzielić pomocy. W finalnym rozrachunku nie miało to większego znaczenia, bowiem liczyły się jedynie efekty, a tymi było wsparcie olbrzymów w utrzymaniu porządku w Londynie. Wielkie stworzenia z resztą powoli pojawiały się w miejscach, które wspólnymi działaniami sobie zjednywali. — Oddział zatruć znajduje się w moich rękach od lipca — dopowiedział cicho, w tej kwestii także nie chcąc wypowiadać się zbyt długo. Posiadali kolejne miejsce, które w zasadzie należało do nich, a jego własna pozycja, umocniona awansem, dawała przesłanki, by z biegiem czasu wpływać na Lowe'a oraz decyzje podejmowane względem całego szpitala.
Once you cross the line
Zachary Shafiq
Zawód : Ordynator oddziału zatruć eliksiralnych i roślinnych, Wielki Wezyr rodu
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
I am an outsider
I don't care about
I don't care about
the in-crowd
OPCM : 21 +1
UROKI : 4 +2
ALCHEMIA : 8
UZDRAWIANIE : 26 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 5
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Wcale nie zdziwił go fakt, że Elvira pojawiła się w progach sali jako pierwsza. Zdążył już poznać ją od tej niezwykle punktualnej strony, co bardzo sobie cenił. Był rad, że przypadek sprowadził ich na tę samą drogę i tym samym już dziś mogła zasiąść pomiędzy zaszczytnym gronem Rycerzy Walpurgii, którym wkrótce miała okazać swą przydatność. Powitawszy ją krótkim uśmiechem zerknął w kierunku Zacha i skinął w jego kierunku głową odwzajemniając dość wymowne spojrzenie. Liczył, że już doszedł do siebie i trening wkrótce będzie chciał powtórzyć. Następny pojawił się mężczyzna, który był mu kompletnie obcy, lecz był to dobry znak, bowiem nowe twarze były dowodem starań w kwestii powiększenia grona lojalnych jedynej słusznej sprawie.
Widok Sigrun sprawił, że jego wargi wygięły się w kpiącym wyrazie będącym najwyraźniej ich [i]cichym[i] przywitaniem. Wędrując za Śmierciożerczynią wzrokiem dostrzegł jak ta wpatruje się w siedzącą tuż obok czarownicę, a zaraz po tym podkreśla niechęć jasno postawionym pytaniem. Zapewne w innej sytuacji zachowałby się inaczej, jednakże dziś musiał w pełni skupić się na spotkaniu i towarzyskie niuanse odłożyć na bok. -Stoi i czeka, aż je wypijesz- odparł wskazując głową wino, choć doskonale wiedział, że nie ono leżało w kwestii jej nikłego, a przede wszystkim przepełnionego niechęcią zainteresowania.
Przywitał młodszego Rosiera, kolejnego, świeżo upieczonego sojusznika oraz Lyannę, po czym utkwił wzrok w swym kuzynie. Cillian był mu bliski, choć musiał jeszcze wiele poznać, zrozumieć, a przede wszystkim nauczyć – wiedział jednak, że jeśli jego cele odpowiednio ukierunkują się będzie z niego wyjątkowy pożytek. Gość był kumaty, lojalny oraz niezwykle pojętny, co dobrze rokowało na przyszłość. Cieszył się, że udało mu się go zatrzymać w granicach Londynu i wskazać drogę – wówczas tylko od niego zależało czy nią podąży, aczkolwiek pojawienie się na spotkaniu było ku temu pierwszym krokiem.
Miał nadzieję, że Goyle nie obraził się za zajęte miejsce tuż obok siebie, bowiem niepisaną tradycją było, iż niczym stare plotkary siadali obok siebie. Co by się popatrzeć, co by podsłuchać i poszturchać ramieniem – dziś jednak musiał ustąpić, skoro przyszło mu zjawić się zbyt późno. Ostatnimi czasy widział się z nim częściej niżeli z jakimikolwiek kobietami, zatem z pewnością przyjdzie im pomówić na osobności. Zaraz po nim pojawił się Craig, na którym znacznie dłużej skupił swe spojrzenie, bowiem to w końcu on był gwarantem, kiedy dostępował zaszczytu otrzymania mrocznego znaku. Skinąwszy mu głową z wyraźną powagą i szacunkiem złapał wzrok Deirdre, którą również przywitał z należytym jej respektem.
Wymienił krótkie spojrzenie z Blackiem, zerknął w kierunku Borgin – szybko zdając sobie sprawę, że nie miał pojęcia kim była – by finalnie skupić się na… Francisie, cholernej burdelmamie, która w końcu wzięła sprawy w swoje ręce. Może zaś niekoniecznie? Zatrzymał się pod ścianą jak obrażona jedenastolatka na wieść o liście z Hogwartu. Liczył, że w środku spotka kolejną swą fantazję? Tristan, którego wzrok wcześniej złapał i skinął mu głową z należytym szacunkiem – zdawał się jednak doprowadzić go do porządku, co mogło być znacznie trudniejsze niżeli pokonanie kolejnych rebeliantów. Czapki z głów.
Jako ostatni zjawił się Mulciber, człowiek któremu tak wiele zawdzięczał – choć nigdy nie powiedziałby tego głośno – bowiem właśnie dzięki niemu mógł zasiadać w tym gronie, a przede wszystkim dostąpić zaszczytu służby Czarnemu Panu. Wyłapując momentalnie jego wymowny uśmiech pokręcił głową, a następnie wygiął wargi w kpiącym wyrazie. Doskonale wiedział, co miał na myśli i rad był, że nie powiedział tego głośno.
Nim zdążył dopalić papierosa odniósł wrażenie, że powietrze zgęstniało, a zaraz po tym miał tego dowód – kłąb czarnej mgły pojawił się na froncie długiego stołu, a z jego strzępów wyszedł czarodziej, któremu zawierzył dozgonną lojalność. Ciało szatyna zesztywniało, nawet te najbardziej ukryte wspomnienia zaatakowały ponownie, jak tamtego majowego wieczoru, kiedy to dostąpił zaszczytu złożenia przysięgi. Nie sądził, że będzie to tak żywe, tak cholernie doskwierające – Lord Voldemort wiedział o nim wszystko.
Zgodnie z wolą przechylił kielich, który uzupełnił niewielką dawką wina. Mieli co świętować; winszować sukcesy oraz zadowolenie i satysfakcję ich przywódcy, jednakże wiedział, że On wciąż wymagał więcej. Spoczęcie na laurach było ostatnim na co mogli sobie pozwolić. Wsłuchując się w słowa, zerkając kątem oka na poczynania Elviry niespodziewającej się takiego obrotu sprawy, myślami był nieustannie we własnym domu, gdzie zapieczętowano jego przysięgę, gdzie całe jego dotychczasowe życie uległo zmianie. Nawet spóźnione przybycie Edgara niezbyt go wzburzyło. -Panie- zaczął w końcu, choć właściwie już wszystko zostało powiedziane. -Skupiłem się na szukaniu jednostek, które wesprą naszą sprawę swymi umiejętnościami oraz zawzięciem. Poza mym kuzynem – na moment przeniósł wzrok na Cilliana –Odpowiednio rozmówiłem się z Elvirą oraz Belviną, która dziś nie jest obecna. To wprawiona uzdrowicielka i z pewnością przysłuży się naszej ofensywie- powiedział starając zachować się pewność w głosie. -Pergamin nieustannie śledzę, liczę że dzięki temu zyskamy istotne informacje o naszym wrogu- dodał nie wspominając kwestii klątwy na statku, gdzie Tristan urządził istną jatkę – nie było to istotne, ważny był efekt, bowiem mimo jednostek byli grupą, która miała siebie uzupełniać.
Widok Sigrun sprawił, że jego wargi wygięły się w kpiącym wyrazie będącym najwyraźniej ich [i]cichym[i] przywitaniem. Wędrując za Śmierciożerczynią wzrokiem dostrzegł jak ta wpatruje się w siedzącą tuż obok czarownicę, a zaraz po tym podkreśla niechęć jasno postawionym pytaniem. Zapewne w innej sytuacji zachowałby się inaczej, jednakże dziś musiał w pełni skupić się na spotkaniu i towarzyskie niuanse odłożyć na bok. -Stoi i czeka, aż je wypijesz- odparł wskazując głową wino, choć doskonale wiedział, że nie ono leżało w kwestii jej nikłego, a przede wszystkim przepełnionego niechęcią zainteresowania.
Przywitał młodszego Rosiera, kolejnego, świeżo upieczonego sojusznika oraz Lyannę, po czym utkwił wzrok w swym kuzynie. Cillian był mu bliski, choć musiał jeszcze wiele poznać, zrozumieć, a przede wszystkim nauczyć – wiedział jednak, że jeśli jego cele odpowiednio ukierunkują się będzie z niego wyjątkowy pożytek. Gość był kumaty, lojalny oraz niezwykle pojętny, co dobrze rokowało na przyszłość. Cieszył się, że udało mu się go zatrzymać w granicach Londynu i wskazać drogę – wówczas tylko od niego zależało czy nią podąży, aczkolwiek pojawienie się na spotkaniu było ku temu pierwszym krokiem.
Miał nadzieję, że Goyle nie obraził się za zajęte miejsce tuż obok siebie, bowiem niepisaną tradycją było, iż niczym stare plotkary siadali obok siebie. Co by się popatrzeć, co by podsłuchać i poszturchać ramieniem – dziś jednak musiał ustąpić, skoro przyszło mu zjawić się zbyt późno. Ostatnimi czasy widział się z nim częściej niżeli z jakimikolwiek kobietami, zatem z pewnością przyjdzie im pomówić na osobności. Zaraz po nim pojawił się Craig, na którym znacznie dłużej skupił swe spojrzenie, bowiem to w końcu on był gwarantem, kiedy dostępował zaszczytu otrzymania mrocznego znaku. Skinąwszy mu głową z wyraźną powagą i szacunkiem złapał wzrok Deirdre, którą również przywitał z należytym jej respektem.
Wymienił krótkie spojrzenie z Blackiem, zerknął w kierunku Borgin – szybko zdając sobie sprawę, że nie miał pojęcia kim była – by finalnie skupić się na… Francisie, cholernej burdelmamie, która w końcu wzięła sprawy w swoje ręce. Może zaś niekoniecznie? Zatrzymał się pod ścianą jak obrażona jedenastolatka na wieść o liście z Hogwartu. Liczył, że w środku spotka kolejną swą fantazję? Tristan, którego wzrok wcześniej złapał i skinął mu głową z należytym szacunkiem – zdawał się jednak doprowadzić go do porządku, co mogło być znacznie trudniejsze niżeli pokonanie kolejnych rebeliantów. Czapki z głów.
Jako ostatni zjawił się Mulciber, człowiek któremu tak wiele zawdzięczał – choć nigdy nie powiedziałby tego głośno – bowiem właśnie dzięki niemu mógł zasiadać w tym gronie, a przede wszystkim dostąpić zaszczytu służby Czarnemu Panu. Wyłapując momentalnie jego wymowny uśmiech pokręcił głową, a następnie wygiął wargi w kpiącym wyrazie. Doskonale wiedział, co miał na myśli i rad był, że nie powiedział tego głośno.
Nim zdążył dopalić papierosa odniósł wrażenie, że powietrze zgęstniało, a zaraz po tym miał tego dowód – kłąb czarnej mgły pojawił się na froncie długiego stołu, a z jego strzępów wyszedł czarodziej, któremu zawierzył dozgonną lojalność. Ciało szatyna zesztywniało, nawet te najbardziej ukryte wspomnienia zaatakowały ponownie, jak tamtego majowego wieczoru, kiedy to dostąpił zaszczytu złożenia przysięgi. Nie sądził, że będzie to tak żywe, tak cholernie doskwierające – Lord Voldemort wiedział o nim wszystko.
Zgodnie z wolą przechylił kielich, który uzupełnił niewielką dawką wina. Mieli co świętować; winszować sukcesy oraz zadowolenie i satysfakcję ich przywódcy, jednakże wiedział, że On wciąż wymagał więcej. Spoczęcie na laurach było ostatnim na co mogli sobie pozwolić. Wsłuchując się w słowa, zerkając kątem oka na poczynania Elviry niespodziewającej się takiego obrotu sprawy, myślami był nieustannie we własnym domu, gdzie zapieczętowano jego przysięgę, gdzie całe jego dotychczasowe życie uległo zmianie. Nawet spóźnione przybycie Edgara niezbyt go wzburzyło. -Panie- zaczął w końcu, choć właściwie już wszystko zostało powiedziane. -Skupiłem się na szukaniu jednostek, które wesprą naszą sprawę swymi umiejętnościami oraz zawzięciem. Poza mym kuzynem – na moment przeniósł wzrok na Cilliana –Odpowiednio rozmówiłem się z Elvirą oraz Belviną, która dziś nie jest obecna. To wprawiona uzdrowicielka i z pewnością przysłuży się naszej ofensywie- powiedział starając zachować się pewność w głosie. -Pergamin nieustannie śledzę, liczę że dzięki temu zyskamy istotne informacje o naszym wrogu- dodał nie wspominając kwestii klątwy na statku, gdzie Tristan urządził istną jatkę – nie było to istotne, ważny był efekt, bowiem mimo jednostek byli grupą, która miała siebie uzupełniać.
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
Gdy drzwi otworzyły się po raz (prawie) ostatni, Deirdre przeniosła spojrzenie na próg, z niewidocznym na jej twarzy zdumieniem obserwując pojawienie się tam Francisa. Naburmuszonego jak mały chłopczyk zmuszony do zjedzenia szpinaku bądź filetu z ramory - tuż za nim wszedł Tristan, dumny, spokojny, zdeterminowany. Specyficzna para o dynamice ojca i syna przyciągała wzrok; Mericourt niezbyt spodobała się obecność dawnego pracodawcy przy tym stole, nie pojmowała też, po co został tu ściągnięty, skoro sam najwidoczniej nie kwapił się do posługi Czarnemu Panu - znała Lestrange'a na tyle dobrze, by wiedzieć, że ten stronił od polityki, odpowiedzialności, walki i właściwie wszystkiego, co mogłoby pozwolić nazwać go dorosłym - ale skoro pojawił się tu w towarzystwie Rosiera, na pewno istniał powód, by zasłużył na miejsce przy wspólnym stole. Również wymuszone, brew Deirdre drgnęła, gdy brunet został posadzony na krześle niczym niesforny uczniak. Myśli przemykały przez głowę czarownicy, lecz gdy Tristan zajął miejsce obok niej, nie spojrzała na niego pytająco ani nie uniosła brwi. Sięgnęła za to po kielich wina, obracając go w palcach i stawiając centralnie, co do milimetra, na środku serwety na blacie. Zamierzała się odezwać, w jakiś sposób powitać nowe osoby, ale zanim zdążyła otworzyć usta, dostrzegła kłęb czarnej mgły w rogu pomieszczenia. Czarny Pan. Zaszczycił ich swoją obecnością, pojawił się wśród nich: zazwyczaj beznamiętne spojrzenie Deirdre zalśniło mieszanką intensywnych emocji, a blada, podkreślona ostrym makijażem twarz zdawała się błyszczeć uczuciami. Oddaniem i lękiem, fascynacją i niepokojem, dumą oraz pokorą; zacisnęła palce na kielichu, wpatrzona w Lorda Voldemorta. Uniosła naczynie w toaście, który przyniósł falę, tym razem ulgi. Był z nich zadowolony, nie przybył tu, by ich karać; rozluźniła nieco ramiona, ale dalej siedziała wyprostowana, spoglądając w górę stołu z nabożnym szacunkiem. Słuchała wypowiedzi innych, autentycznie zadowolona z każdego zwerbalizowanego sukcesu - i zdziwiona tym, jak dojrzale wypowiedział się Francis. Cóż, byłby pozbawionym instynktu samozachowawczego głupcem, gdyby przerażająca aura, jaką roztaczał Czarny Pan, nie sprowadziła na niego chwilowego oświecenia.
- Olbrzymy z agresywnego plemienia Hengistów wykonują nasze rozkazy, panie - odpowiedziała w końcu spokojnym, wyważonym tonem, choć z trudem panowała nad tym, by głos nie zadrżał. - Razem z Mathieu przekonaliśmy ich gruga do współpracy, zapewniliśmy im też krwawe widowisko oraz dostawy pożywienia. To brutalne, potworne istoty, które jednak są nam posłuszne i gotowe, by brać udział w działaniach Rycerzy Walpurgii. Na pewno będą też bezlitosne dla szlam i ich zaślepionych sojuszników - kontynuowała, spoglądając przelotnie na młodszego z Rosierów. - Pomagam także w prowadzeniu badań nad dziećmi, wypełniając polecenia Ramseya - dodała, skinąwszy głową w kierunku Mulcibera. Jeśli jego pomysł, jego badania i jego wizja mocy się powiodą, Czarny Pan mógł otrzymać niesamowitą siłę. - Udało mi się także odnaleźć mugolską rodzinę, ukrywającą się na obrzeżach Londynu oraz przykładnie ją ukarać - zakończyła, bez przechwałek czy przesadnej dumy, rzetelnie relacjonując swe poczynania.
przepraszamzekrótkoalenakolanie
- Olbrzymy z agresywnego plemienia Hengistów wykonują nasze rozkazy, panie - odpowiedziała w końcu spokojnym, wyważonym tonem, choć z trudem panowała nad tym, by głos nie zadrżał. - Razem z Mathieu przekonaliśmy ich gruga do współpracy, zapewniliśmy im też krwawe widowisko oraz dostawy pożywienia. To brutalne, potworne istoty, które jednak są nam posłuszne i gotowe, by brać udział w działaniach Rycerzy Walpurgii. Na pewno będą też bezlitosne dla szlam i ich zaślepionych sojuszników - kontynuowała, spoglądając przelotnie na młodszego z Rosierów. - Pomagam także w prowadzeniu badań nad dziećmi, wypełniając polecenia Ramseya - dodała, skinąwszy głową w kierunku Mulcibera. Jeśli jego pomysł, jego badania i jego wizja mocy się powiodą, Czarny Pan mógł otrzymać niesamowitą siłę. - Udało mi się także odnaleźć mugolską rodzinę, ukrywającą się na obrzeżach Londynu oraz przykładnie ją ukarać - zakończyła, bez przechwałek czy przesadnej dumy, rzetelnie relacjonując swe poczynania.
przepraszamzekrótkoalenakolanie
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Kiedy Czarny Pan oddał głos znajdującym się w sali Rycerzom Walpurgii i sojusznikom, machnął różdżką przysuwając bliżej krzesło, które znajdowało się za nim i zasiadł na nim, ustawiając na stole kielich z którego wcześniej pił. Jego palce powoli uderzał o trzonek, gdy wzrok, ciężki, oceniający opadł na Elvirę, która podjęła głos jako pierwsza. Na dźwięk Selwynów, jego usta wygięły się.
- Mam nadzieję, że Morgana zapanuje nad własnymi ludźmi. - rzucił do nikogo konkretnie nie odejmując wzroku od Elviry. Finalnie skinął głową przesuwając wzrok dalej, na stojącego wiedźmiego strażnika. Wysłuchał słów, które padały z ust Theodore’a.- Metamorfomagia, doprawdy ciekawa zdolność. Rozmów się więc z nimi, albo pozbądź jeśli żadnego pożytku nam nie przyniosą. - skinął mu głową, zezwalając na działanie.
- Dobre nowiny, Caleanie. Gratuluję objęcia nowego stanowiska. Wierzę, że sprawisz się na nim najlepiej. - skomentował krótko wypowiedź Goyla, unosząc swój kielich ku górze. Zimne, poważne spojrzenie przesuwając dalej.
- Jakże wspaniale. Przedstawiciel kolejnego z wielkich rodów. Bądź więc naszymi uszami, Francisie. - gestem pozwalając usiąść mężczyźnie, by jego dłoń uniosła się, i opadła na jego ramię. - Rad jestem, że dziś z nami jesteś. - kilka słów, zimne spojrzenie, które odciągnął, wraz z ręką, która na nowo oplotła kielich.
- Alphardzie, niczego mniej się po tobie nie spodziewałem. Na ten moment reszta świata, winna zająć się sobą i pozwolić byśmy my sami zajęli się swoimi sprawami. - stwierdził, po wysłuchaniu działań, których podjął się Black. Jego wzrok ponownie się przesunął.
- Nie mam obaw, że znajdziemy dla ciebie odpowiednie zajęcie, Claude. - tymi słowami zaakceptował obecność mężczyzny wśród Rycerzy Walpurgi.
- Zwierzęcoustość. Kolejna ciekawa umiejętność. - krótki komentarz, wieńczony uniesieniem kielicha. Nic więcej i nic mniej. - Wiele ciekawej magii płynie w waszej krwi. - stwierdził nawiązując do Drew.
- Hello, Wilka nie obchodzi zdanie owiec. - stwierdził, jego krótki śmiech potoczył się po sali. - Jesteśmy czarodziejami, potomkami równie wielkich co my. Skończył się czas, kiedy ograniczały nas zasady stworzone przez robactwo, czy czarodziei bojących się własnej potęgi. Londyn, jest dopiero pierwszym z miejsc, które będzie nasze. - zapowiedział a jego spojrzenie przesunęło się po wszystkich zebranych przy stole. Przeniósł je na Lyanne, której słowa skomentował krótkim skinieniem głowy. Jego uwagę przykuły otwierające się drzwi w których pojawił się Burke.
- Usiądź, Edgarze. Miałem nadzieję, że zdążysz. Pracujcie dalej. - polecił, czekając aż mężczyzna zajmie jedno z ostatnich wolnych miejsc. Ramsey przyciągnął spojrzenie Czarnego Pana wraz z momentem w którym zaczął przedstawiać własne dokonania. Wychylił się trochę na krześle.
- Twoje słowa brzmią obiecująco. Liczę, że eksperymenty przebiegną wedle twoich założeń. Będę czekał na informacje w tym temacie. - zapewnił swojego śmierciożercę, na jego twarzy przez kilka chwil widniał wyraz zamyślenia, który znikł równie szybko co się pojawił. Słowa Craiga skomentował jedynie skinieniem głowy. Skupiając się na najwyższym rangą śmierciożercy - Tristanie.
- Cóż za radosna myśl, gdyby sami siebie wykończyli, nie okradając nas więcej z cennego czasu. Cieszy mnie jednak, że pozbyłeś się kogoś, kto był w stanie wstrzymać dla siebie czas. - bo to mogło oznaczać jedynie jego biegłość w urokach, co czyniło go niebezpiecznym przeciwnikiem. Jak jednak pokazał czas, nie dla Tristana. - Gratuluję, Zachary. - wypowiedział się równie krótko w kierunku uzdrowiciela. Co on sam, zadowolony, że i Mung z każdym dniem stawał się coraz bardziej ich. Wysłuchał słów Sigrun i padającego dopełnienia od Drew, przenosząc spojrzenie od jednego, do drugiego.
- Jeśli mimo połączenia krwi znika - musi działać tam silna magia. Może winniście rozmówić się z tą… zakonniczką... - słowo obleczone było w pogardę, brzmiało jak największa z możliwych obelg. - ...i dowiedzieć się, co wie? - zapytał, proponując niby luźno. - Bardzo dobrze. - skwitował krótko wypowiedź Deirdre, po której przesunął uważnym spojrzeniem po wszystkich siedzących przy stole.
- Pracujecie dalej. - polecił wszystkim, odkładając kielich. - Przejdźmy do meritum naszego dzisiejszego spotkania. Zebrałem was tu dzisiaj, ponieważ mam zadanie nie cierpiące zwłoki. Chcę żebyście coś zdobyli.- rozpoczął wyciągając z kieszeni pergamin, który rozłożył na stole. Czarna różdżka uniosła się ponownie powielając oryginał i rozkładając każdy z nich przed osobami przebywającymi przy stole. - Zgodnie z podaniami i informacjami na które natrafiłem, dzięki artefaktowi zwanemu Locus Nihil, można posiąść zdolność kontroli nad inną istotą, uiszczając wcześniej odpowiednią ofiarę. Składać się on powinien z ołtarza i sześciu współdziałających z nim kamieni potrzebnych do uruchomienia artefaktu. Przez ostatni czas poszukiwałem miejsca, zdolnego ukryć tak potężną magię i dziś odnalazłem je w podziemiach Gringotta. Chronią je zabezpieczenia i klątwy. Jednak, nie wątpię, że jesteście w stanie sobie z nimi poradzić. Za wejściem, musi znajdować się artefakt, tak potężna magia, może chronić tylko potężne rzeczy. - zamilkł, pozwalając by każdy dostał czas na to, by zapoznać się ze słowami spisanym na pergaminach. - Gdy ustalimy najważniejsze sprawy dostaniecie chwilę by przygotować się do zadania. Później zabiorę was na miejsce. - zadecydował, Rycerze mieli wyruszyć po artefakt już dziś. - Kiedy dotrzecie do artefaktu... - kiedy, nie jeśli, Czarny Pan nie akceptował w tym względzie porażki. - ...wezwiecie mnie. - zażądał milknąc.
| czas na odpis 15.09 godz. 20:00
- Mam nadzieję, że Morgana zapanuje nad własnymi ludźmi. - rzucił do nikogo konkretnie nie odejmując wzroku od Elviry. Finalnie skinął głową przesuwając wzrok dalej, na stojącego wiedźmiego strażnika. Wysłuchał słów, które padały z ust Theodore’a.- Metamorfomagia, doprawdy ciekawa zdolność. Rozmów się więc z nimi, albo pozbądź jeśli żadnego pożytku nam nie przyniosą. - skinął mu głową, zezwalając na działanie.
- Dobre nowiny, Caleanie. Gratuluję objęcia nowego stanowiska. Wierzę, że sprawisz się na nim najlepiej. - skomentował krótko wypowiedź Goyla, unosząc swój kielich ku górze. Zimne, poważne spojrzenie przesuwając dalej.
- Jakże wspaniale. Przedstawiciel kolejnego z wielkich rodów. Bądź więc naszymi uszami, Francisie. - gestem pozwalając usiąść mężczyźnie, by jego dłoń uniosła się, i opadła na jego ramię. - Rad jestem, że dziś z nami jesteś. - kilka słów, zimne spojrzenie, które odciągnął, wraz z ręką, która na nowo oplotła kielich.
- Alphardzie, niczego mniej się po tobie nie spodziewałem. Na ten moment reszta świata, winna zająć się sobą i pozwolić byśmy my sami zajęli się swoimi sprawami. - stwierdził, po wysłuchaniu działań, których podjął się Black. Jego wzrok ponownie się przesunął.
- Nie mam obaw, że znajdziemy dla ciebie odpowiednie zajęcie, Claude. - tymi słowami zaakceptował obecność mężczyzny wśród Rycerzy Walpurgi.
- Zwierzęcoustość. Kolejna ciekawa umiejętność. - krótki komentarz, wieńczony uniesieniem kielicha. Nic więcej i nic mniej. - Wiele ciekawej magii płynie w waszej krwi. - stwierdził nawiązując do Drew.
- Hello, Wilka nie obchodzi zdanie owiec. - stwierdził, jego krótki śmiech potoczył się po sali. - Jesteśmy czarodziejami, potomkami równie wielkich co my. Skończył się czas, kiedy ograniczały nas zasady stworzone przez robactwo, czy czarodziei bojących się własnej potęgi. Londyn, jest dopiero pierwszym z miejsc, które będzie nasze. - zapowiedział a jego spojrzenie przesunęło się po wszystkich zebranych przy stole. Przeniósł je na Lyanne, której słowa skomentował krótkim skinieniem głowy. Jego uwagę przykuły otwierające się drzwi w których pojawił się Burke.
- Usiądź, Edgarze. Miałem nadzieję, że zdążysz. Pracujcie dalej. - polecił, czekając aż mężczyzna zajmie jedno z ostatnich wolnych miejsc. Ramsey przyciągnął spojrzenie Czarnego Pana wraz z momentem w którym zaczął przedstawiać własne dokonania. Wychylił się trochę na krześle.
- Twoje słowa brzmią obiecująco. Liczę, że eksperymenty przebiegną wedle twoich założeń. Będę czekał na informacje w tym temacie. - zapewnił swojego śmierciożercę, na jego twarzy przez kilka chwil widniał wyraz zamyślenia, który znikł równie szybko co się pojawił. Słowa Craiga skomentował jedynie skinieniem głowy. Skupiając się na najwyższym rangą śmierciożercy - Tristanie.
- Cóż za radosna myśl, gdyby sami siebie wykończyli, nie okradając nas więcej z cennego czasu. Cieszy mnie jednak, że pozbyłeś się kogoś, kto był w stanie wstrzymać dla siebie czas. - bo to mogło oznaczać jedynie jego biegłość w urokach, co czyniło go niebezpiecznym przeciwnikiem. Jak jednak pokazał czas, nie dla Tristana. - Gratuluję, Zachary. - wypowiedział się równie krótko w kierunku uzdrowiciela. Co on sam, zadowolony, że i Mung z każdym dniem stawał się coraz bardziej ich. Wysłuchał słów Sigrun i padającego dopełnienia od Drew, przenosząc spojrzenie od jednego, do drugiego.
- Jeśli mimo połączenia krwi znika - musi działać tam silna magia. Może winniście rozmówić się z tą… zakonniczką... - słowo obleczone było w pogardę, brzmiało jak największa z możliwych obelg. - ...i dowiedzieć się, co wie? - zapytał, proponując niby luźno. - Bardzo dobrze. - skwitował krótko wypowiedź Deirdre, po której przesunął uważnym spojrzeniem po wszystkich siedzących przy stole.
- Pracujecie dalej. - polecił wszystkim, odkładając kielich. - Przejdźmy do meritum naszego dzisiejszego spotkania. Zebrałem was tu dzisiaj, ponieważ mam zadanie nie cierpiące zwłoki. Chcę żebyście coś zdobyli.- rozpoczął wyciągając z kieszeni pergamin, który rozłożył na stole. Czarna różdżka uniosła się ponownie powielając oryginał i rozkładając każdy z nich przed osobami przebywającymi przy stole. - Zgodnie z podaniami i informacjami na które natrafiłem, dzięki artefaktowi zwanemu Locus Nihil, można posiąść zdolność kontroli nad inną istotą, uiszczając wcześniej odpowiednią ofiarę. Składać się on powinien z ołtarza i sześciu współdziałających z nim kamieni potrzebnych do uruchomienia artefaktu. Przez ostatni czas poszukiwałem miejsca, zdolnego ukryć tak potężną magię i dziś odnalazłem je w podziemiach Gringotta. Chronią je zabezpieczenia i klątwy. Jednak, nie wątpię, że jesteście w stanie sobie z nimi poradzić. Za wejściem, musi znajdować się artefakt, tak potężna magia, może chronić tylko potężne rzeczy. - zamilkł, pozwalając by każdy dostał czas na to, by zapoznać się ze słowami spisanym na pergaminach. - Gdy ustalimy najważniejsze sprawy dostaniecie chwilę by przygotować się do zadania. Później zabiorę was na miejsce. - zadecydował, Rycerze mieli wyruszyć po artefakt już dziś. - Kiedy dotrzecie do artefaktu... - kiedy, nie jeśli, Czarny Pan nie akceptował w tym względzie porażki. - ...wezwiecie mnie. - zażądał milknąc.
- Legenda:
Nastały lata posuchy. Na niebie dostrzec można było jedynie rozciągające się, czarne chmury i błyskawice, które w akompaniamencie donośnych grzmotów wypełniały dni oraz noce. Dawno nie przebiły się przez nie słoneczne promienie, od miesięcy nie poleciała z nich kropla deszczu. Ludzie stracili nadzieję.
Rodziny żegnały swych bliskich, których zabierał im nie tylko głód, ale przede wszystkim zaraza atakująca każdego – bez względu na wiek, czy płeć. Uliczki, wcześniej niezwykle malowniczego, miasteczka wypełniał jedynie strach i na próżno było pośród nich szukać wiary w łaskę Bogów, których obwiniano za okrutne czasy. Ucichły modlitwy, zniknęły religijne symbole, a kamienne kręgi, służące do składania ofiar, świeciły pustkami w swej nędznej, zniszczonej przez zrozpaczonych mieszkańców postaci. To właśnie przez powszechne nieposłuszeństwo i bluźnierstwo czarnoksiężnicy, nazywani druidami, odmówili pomocy będąc przekonanym, że śmierć oraz cierpienie jest właściwą karą. Oni nie odwrócili się od swych bóstw wierząc, że świat ogarnął ich gniew.
Zaraz po pierwszej kropli deszczu przyszła niewyobrażalna nawałnica. Druidzi nie mogąc sobie pozwolić na utratę reszty poddanych, starali się ocalić możliwie wiele istnień, lecz ich magia nie była na tyle silna, aby uratować wszystkich. Żywioł nie miał litości wobec nikogo - zginęło wiele kobiet, mężczyzn oraz dzieci, których wcześniej los zdawał się oszczędzić. Ponownie winą zostali obarczeni bogowie - ludność widziała w nich już tylko swego wroga, podobnie jak w grupie czarnoksiężników nieustannie głoszących ich dobre imię.
Ośmiu druidów wiele dni spędziło nad manuskryptami opisującymi najbardziej plugawe tajniki niezwykle potężnej i groźnej magii. Pragnęli odszukać sposób na zmuszenie ludności do ponownego oddania się sprawie, a przede wszystkim składania ofiar i datków, które finalnie stawało się ich uposażeniem. W końcu dostali czego chcieli – a przynajmniej tak sądzili – bowiem odnaleźli starożytną, runiczną inkantację mającą zapewnić im moce o jakich nigdy wcześniej nie śnili. Prastara sztuka miała jednak swą cenę, cenę najwyższą i choć nie mogli jej poznać przed narysowaniem runicznego kręgu, to jednogłośnie postanowili udać się w odpowiednie miejsce, by zaznać nieznanej wcześniej potęgi.
Droga nie była długa. Nim zdążyli rozbić kolejny obóz na horyzoncie ukazał się im kamienny krąg, który niczym nie różniłby się od tych przeznaczonych do religijnych kultów, gdyby nie sześć lewitujących kamieni poruszających się dookoła jednego w kształcie stożka, umiejscowionego na podłożu w samym środku okręgu. Druidzi wiedzieli, że nie zabłądzili, a treść manuskryptu nie była wyssaną z palca bujdą.
Pierwszy z nich, najbardziej zuchwały, ruszył przed wszystkimi chcąc bezzwłocznie rozpocząć czarnoksięską sztukę i choć nikt mu się nie przeciwstawił, to można było usłyszeć głosy niezadowolenia. Zbliżywszy się do centralnego punktu kręgu przycisnął różdżkę do jego powierzchni, która ugięła się po naporem drewna, a następnie zaczął kreślić runiczne znaki zapisane w starożytnym rękopisie. Czym więcej pojawiało się symboli, tym szybciej kamienie zaczynały się poruszać. Ich szczyty zamieniły się białym światłem, aż w końcu rozbłysnęły skierowanym ku górze, rażącym promieniem. W tej samej chwili czarnoksiężnik upadł z wycieńczenia, a łomoczące w piersi serce nie pozwalało mu złapać głębszego oddechu. Zaczął się dławić, jego oczy przeszły krwią – niewidzialna siła wbiła się w jego żebra i wyrwała bijący narząd tuż ponad powierzchnię martwego już ciała, po czym rozpłynął się on w powietrzu. Stożkowata bryła skalna zmieniła kolor poziomego światła w nieprzeniknioną czerń, a tuż nad jej szczytem uniósł się niewielki odłamek opleciony hebanowymi żyłkami. Gdy tylko kolejny z druidów zacisnął dłoń na znalezisku promień skierował się na jeden z lewitujących kamieni, by finalnie rozbić się o niego z dużą siłą. Momentalnie na jego powierzchni zaczęły pokazywać się identycznego koloru żyłki, które mieniąc się sprawiały wrażenie jakoby pulsowały.
Zachował jednak artefakt nie chcąc przekazać go nikomu z piątki pozostałych. Zdawał się poznać jego moc, okiełznać niezwykłą, nieznaną wcześniej siłę. Podczas powrotu przesunął wolno palcem wzdłuż czarnego wyżłobienia i pomyślał o osobach, które przodowały w debacie o ich wygnaniu, liderowały w dialogu o zdradzie. Gdy tylko dotarli do wioski dostrzegli kilkanaście ciał okrytych białym materiałem i wtem zrozumieli, że magiczny kamień naprawdę działał.
W ten sam sposób pozbywali się kolejnych przeciwników – jednostek lub niewielkich grup – i obserwowali jak intensywna czerń żyłek blednie, aż w końcu znika na dobre.
Bez cienia zawahania postanowili wrócić do kręgu, by ponowić rytuał. Druid nierozstający się z artefaktem był zaślepiony swą potęgą, dlatego to on przytknął różdżkę do skalnego stożka i kierując się manuskryptem kontynuował zapis swego zmarłego towarzysza. Cały proces powtórzył się, na co uniósł triumfalnie dłonie, lecz zaraz po tym rozległ się dźwięk krakania i w tej samej chwili jego ciało objęła niewidzialna siła ściskająca go do utraty tchu. W końcu mężczyzna upadł bez życia, a spod jego pleców zaczęła wydobywać się szkarłatna posoka wypełniając kamienne bruzdy. Nim brunatnoczerwony promień wystrzelił z wierzchołka centralnego punktu kręgu i pojawił się drugi odłamek, krew zniknęła. W druidzie, charakteryzującym się swą wyjątkową brutalnością, nie wzbudziła sytuacja większych obaw, dlatego pewnym ruchem chwycił artefakt powodując rozbłyśnięcie kolejnego, lewitującego kamienia. Na całej jego fakturze dostrzec było można liczne, mieniące się szkarłatnym kolorem żyłki – identyczne do tych znajdujących się na artefakcie.
Czarnoksiężnik poczuł to samo, co jego poprzednik i po powrocie do wioski mógł dostrzec, jak na skutek uruchomienia właściwości odłamka, wybrani mieszkańcy zyskiwali czasowe, magiczne zdolności. Nie potrafili ich jednak kontrolować; podpalali swe domy, wzajemnie zadawali rany i niszczyli wszystko, co spotkali na swej drodze. W ten sposób zbuntowali przeciw sobie kolejnych członków osady, którzy zaczynali dokonywać samosądów. Triumfowali.
Historia jeszcze cztery razy zatoczyła koło. Wpierw magia zaklęta w skalnym stożku zmusiła ostatniego właściciela artefaktu do rozbicia swej głowy, po czym nad wierzchołkiem pokazał się kolejny odłamek – tym razem opleciony granatowymi żyłkami. Po zabraniu go przez czarnoksiężnika trzeci lewitujący kamień upodobnił się do mniejszego odpowiednika i tym samym mężczyzna zyskał umiejętność kontroli ludzkiego umysłu. Jedno przesunięcie palcem, jedna myśl potrafiły zagłuszyć ludzki racjonalizm, a także odpowiedzialność za własne czyny. Człowiek człowiekowi stał się wilkiem.
Nie minęło wiele dni nim podzielił los swych zmarłych towarzyszy. Nowy, szmaragdowy odłamek zyskał swego pana i kolejnego z lewitujących kamieni oplotły charakterystyczne, mieniące się bruzdy. Druid zyskał władzę nad pamięcią – mógł wspomnienia dodawać, modyfikować a także je wymazywać, co skrzętnie wykorzystał do zebrania wiernej grupy poddanych.
Następny przyjął barwę ametystu, a jego moc pozwalała kontrolować emocje; wzbudzać strach, radość, miłość, smutek czy nienawiść. Czarnoksiężnik jednak szybko wykorzystał całą moc i przy jego martwym ciele stanął siódmy druid, z którego wyciągniętej dłoni mienił się bursztynowym kolorem ostatni, magiczny odłamek.
Po malowniczej wiosce pozostały jedynie zgliszcza. Na próżno szukać było żywego ducha pośród uliczek usłanych krwią i stosu rozszarpanych trucheł. Umiejętność przeobrażenia części ciała w zwierzęce odpowiedniki doprowadziła do ostatecznej klęski, za co ostatni z druidów sam wymierzył sprawiedliwość zabijając towarzysza we śnie.
Powrócił do kamiennego kręgu trzymając już tylko nieznacznie mieniący się odłamek i ułożył go tuż obok wszystkich innych wyczerpanych ze swej siły. Pragnął ukryć Locus Nihili, aby już żaden nie poddał się jego potędze. Stanąwszy tuż obok stożkowatej skały oparł różdżkę o jej powierzchnię, po czym zaczął wypowiadać prastarą, runiczną inkantację. Czuł opór, więc nieustannie zwiększał nakłady swej mocy. Lewitujące kamienie obracały się coraz szybciej, na niebie rozścieliło się pasmo kolorów, ziemia mocno zatrząsnęła i wtem wszystko znikło – razem z druidem, który jako jedyny nie był głodny niewyobrażalnej władzy.
| czas na odpis 15.09 godz. 20:00
Dokonywał wielkich rzeczy strasznych, to prawda, ale wielkich
Czarny Pan
Zawód : Czarnoksiężnik
Wiek : 30
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Ja, który zaszedłem dalej niż ktokolwiek inny na drodze do nieśmiertelności...
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Konta specjalne
Nie przypominała sobie, by kiedykolwiek w życiu była równie zdenerwowana. Nerwowość ta, niezwykłe, nie zdawała się wychodzić z niej samej - nie była tylko ściśnięciem żołądka, tachykardią grzmiącą w piersi wyczuwalnym drżeniem ani różem na policzkach rozlanym za winą oczekiwania, napięcia, niechęci; tych wszystkich emocji, których mogła doświadczyć w sytuacjach trudnych, gdy czekał ją ciężki test, uciążliwa rozmowa, życie do uratowania. Teraz odnosiła wrażenie jakby strach nie chwytał jej ze środka, ale zaatakował z każdej strony. Jakby to nie ona trudniej chwytała powietrze, tylko samo powietrze stało się gęstsze. Jakby nie podrygiwała kolanami pod stołem z nerwów, lecz zmuszała ją do tego obca, mroczna magia.
Choć swoją kwestię Elvira powiedziała pewnie, a potem usiadła w ciszy i pozostawała w milczeniu do końca, każda kolejna wypowiedź siedzących przy stole czarodziejów pogłębiała dręczące ją zwątpienie. Czy aby na pewno wspomniała o wszystkim, o czym mogła? Czy uczyniła to właściwie? Pozostali sojusznicy zdawali się mieć do zaoferowania więcej - konwulsyjnie zaciskała zęby, niezadowolona z tej konkluzji. Ponadto każdy jeden dodawał od siebie słowa, zdające się brzmieć niczym deklaracja ofiarowania życia. Elvira nie chciała ofiarowywać za nikogo swojego życia, nie była na takie poświęcenie gotowa. Mimo wszystko kilka razy westchnęła głębiej, żałując, że sama nie spróbowała podobnego podsumowania. Chciała bowiem, bez wątpienia i szczerze, służyć najpotężniejszemu czarodziejowi wszech czasów, jeżeli dzięki temu mogła przyłożyć rękę do oczyszczenia Wielkiej Brytanii, a przy tym otworzyć sobie drogę do nowych osiągnięć. Nie umiała tego jednak ubrać w słowa, w sytuacjach napięcia zawsze miała z tym problem i mogłaby zapewne podsłuchać, jak robią to inni, zainspirować się nimi, zerżnąć ich pomysły, gdyby nie zupełny brak oporu przed obieraniem pierwszej kolejności. Zaczęła mówić jeszcze zanim reszta mogłaby się namyślić. Taka była niecierpliwa. I pochopna.
Przełknęła z trudem ślinę, nie mogąc znieść tej fali samokrytyki, która nagle, w obecności Czarnego Pana, zaatakowała ją mocniej niż kiedykolwiek.
To przecież niemożliwe, żeby ona...
Nie, Elvira nie miała wad, jedynie chwilowe załamania charakteru. Poradzi sobie z tym. Następnym razem zachowa się lepiej.
Z opuszczoną głową wsłuchiwała się, teraz z prawdziwą ciekawością, w historie Rycerzy oddanych sprawie. Fascynowały ją, pobudzały, wprawiały w dumę. Nie spodziewała się, że osiągali aż tak wiele. Nie myślała, że będzie mogła o tym usłyszeć tak szybko, ale czuła euforię, że być może wkrótce otrzyma szansę, by naprawdę znaleźć się między nimi.
Czy może raczej, już ją otrzymała. Choć miała poczucie, że nie zrobiła na Czarnym Panu większego wrażenia, to jego skinięcie głową było jej wystarczającą radością. Pozwolił jej tutaj zostać, siedzieć z nim przy jednym stole. Kiedy jej życie się tak odmieniło?
Słuchała właśnie o eksperymentach wykonywanych na dzieciach (ominęła myślą wyobrażenia tego, jakich mogli używać metod, była bowiem niezwykle ciekawa efektu; nigdy nie przyszłoby jej do głowy czerpać z dziecięcej, chaotycznej magii), a choć chwila była może nieodpowiednia, odczuła olbrzymią miłość do siebie i losu, że wtedy, w styczniu, wyszła na ten pijany spacer. Gdyby nie znalazła się w dokach, nie miałaby szansy poznać Drew, a gdyby była trzeźwa, pewnie nie znalazłaby w sobie dość temperamentu, żeby wdać się z nim w dyskusję. Trochę bólu, którego wtedy doświadczyła, było niczym w porównaniu do tego dnia, tego miejsca. Dłonie trzymała teraz na stole, na fali rozpierającej ją wzniosłości nie mogła się jednak powstrzymać i trąciła Drew czubkiem buta o goleń, lekko, pozornym przypadkiem. Zaufał jej, z jakiegoś powodu zdecydował się ją tutaj zaprosić i chociaż wiedziała, że odpowiedzialność za to ponosi głównie ona sama i jej wiarygodność, zapał oraz talent, nie mogłaby nie poczuć do niego odrobiny wdzięczności.
Prawie zapomniała o wiedźmie siedzącej naprzeciw - prawie, bo nadal uparcie pomijała ją wzrokiem. Korciło ją, by się jeszcze raz napić - może łatwiej byłoby jej opanować sprzeczne emocje - powstrzymała się jednak i tylko przesuwała bladym palcem po nóżce kielicha, oplatając ją kostkami. Jeszcze będzie miała okazję uczcić ten dzień.
Jak się jednak okazało, nie zrobi tego dzisiaj. Kiedy Czarny Pan wreszcie przemówił, Elvira uniosła głowę i wbiła w niego oczekujące spojrzenie; błękitne oczy, szeroko otwarte i odbijające światło świec, wyrażały pełnię zainteresowania. Wizja misji, przygody, z początku mocno ją pobudziła (nie byłaby to jej zupełnie pierwsza wyprawa, zauważyła wśród gości Cilliana siedzącego po przeciwnej stronie stołu i nawet posłała mu niewielki, tajemniczy uśmiech), entuzjazm przygasł jednak nieco, gdy mężczyzna zażądał od nich gotowości już dziś.
Czuła, że potrzeba jej więcej czasu - na zapoznanie się z historią, która pojawiła się teraz w ich rękach, na przygotowanie magiczne, psychiczne. Nie chciała okazać się tchórzem w sytuacji nagłej, była zresztą pewna, że tchórzem nie była, ale przez krótki moment przeszło jej przez myśl, by uciec. Prędko jednak tę myśl wyparła. Nie podda się. Jakoś sobie poradzi.
Jeżeli zresztą dobrze zrozumiała, mieli się tam udać wszyscy, a przy stole było ich sporo. Jedyne, co ją zastanawiało, to w jaki sposób powinni wezwać Czarnego Pana - nie wyjawił im tego, a przynajmniej ona nie znała metody, która być może dla wtajemniczonych była już oczywista.
Kiedy mężczyzna umilkł, Elvira jeszcze przez chwilę trzymała przed sobą pergamin w nieznacznie drżącej dłoni. Potem złożyła go i wsunęła do kieszeni.
- Będę gotowa, zgodnie z rozkazem... Panie - słowa w jej ustach smakowały obco, wymawiała je po raz pierwszy, lecz zrobiła to głośno. Tylko głupiec popełniał te same błędy dwa razy.
Choć swoją kwestię Elvira powiedziała pewnie, a potem usiadła w ciszy i pozostawała w milczeniu do końca, każda kolejna wypowiedź siedzących przy stole czarodziejów pogłębiała dręczące ją zwątpienie. Czy aby na pewno wspomniała o wszystkim, o czym mogła? Czy uczyniła to właściwie? Pozostali sojusznicy zdawali się mieć do zaoferowania więcej - konwulsyjnie zaciskała zęby, niezadowolona z tej konkluzji. Ponadto każdy jeden dodawał od siebie słowa, zdające się brzmieć niczym deklaracja ofiarowania życia. Elvira nie chciała ofiarowywać za nikogo swojego życia, nie była na takie poświęcenie gotowa. Mimo wszystko kilka razy westchnęła głębiej, żałując, że sama nie spróbowała podobnego podsumowania. Chciała bowiem, bez wątpienia i szczerze, służyć najpotężniejszemu czarodziejowi wszech czasów, jeżeli dzięki temu mogła przyłożyć rękę do oczyszczenia Wielkiej Brytanii, a przy tym otworzyć sobie drogę do nowych osiągnięć. Nie umiała tego jednak ubrać w słowa, w sytuacjach napięcia zawsze miała z tym problem i mogłaby zapewne podsłuchać, jak robią to inni, zainspirować się nimi, zerżnąć ich pomysły, gdyby nie zupełny brak oporu przed obieraniem pierwszej kolejności. Zaczęła mówić jeszcze zanim reszta mogłaby się namyślić. Taka była niecierpliwa. I pochopna.
Przełknęła z trudem ślinę, nie mogąc znieść tej fali samokrytyki, która nagle, w obecności Czarnego Pana, zaatakowała ją mocniej niż kiedykolwiek.
To przecież niemożliwe, żeby ona...
Nie, Elvira nie miała wad, jedynie chwilowe załamania charakteru. Poradzi sobie z tym. Następnym razem zachowa się lepiej.
Z opuszczoną głową wsłuchiwała się, teraz z prawdziwą ciekawością, w historie Rycerzy oddanych sprawie. Fascynowały ją, pobudzały, wprawiały w dumę. Nie spodziewała się, że osiągali aż tak wiele. Nie myślała, że będzie mogła o tym usłyszeć tak szybko, ale czuła euforię, że być może wkrótce otrzyma szansę, by naprawdę znaleźć się między nimi.
Czy może raczej, już ją otrzymała. Choć miała poczucie, że nie zrobiła na Czarnym Panu większego wrażenia, to jego skinięcie głową było jej wystarczającą radością. Pozwolił jej tutaj zostać, siedzieć z nim przy jednym stole. Kiedy jej życie się tak odmieniło?
Słuchała właśnie o eksperymentach wykonywanych na dzieciach (ominęła myślą wyobrażenia tego, jakich mogli używać metod, była bowiem niezwykle ciekawa efektu; nigdy nie przyszłoby jej do głowy czerpać z dziecięcej, chaotycznej magii), a choć chwila była może nieodpowiednia, odczuła olbrzymią miłość do siebie i losu, że wtedy, w styczniu, wyszła na ten pijany spacer. Gdyby nie znalazła się w dokach, nie miałaby szansy poznać Drew, a gdyby była trzeźwa, pewnie nie znalazłaby w sobie dość temperamentu, żeby wdać się z nim w dyskusję. Trochę bólu, którego wtedy doświadczyła, było niczym w porównaniu do tego dnia, tego miejsca. Dłonie trzymała teraz na stole, na fali rozpierającej ją wzniosłości nie mogła się jednak powstrzymać i trąciła Drew czubkiem buta o goleń, lekko, pozornym przypadkiem. Zaufał jej, z jakiegoś powodu zdecydował się ją tutaj zaprosić i chociaż wiedziała, że odpowiedzialność za to ponosi głównie ona sama i jej wiarygodność, zapał oraz talent, nie mogłaby nie poczuć do niego odrobiny wdzięczności.
Prawie zapomniała o wiedźmie siedzącej naprzeciw - prawie, bo nadal uparcie pomijała ją wzrokiem. Korciło ją, by się jeszcze raz napić - może łatwiej byłoby jej opanować sprzeczne emocje - powstrzymała się jednak i tylko przesuwała bladym palcem po nóżce kielicha, oplatając ją kostkami. Jeszcze będzie miała okazję uczcić ten dzień.
Jak się jednak okazało, nie zrobi tego dzisiaj. Kiedy Czarny Pan wreszcie przemówił, Elvira uniosła głowę i wbiła w niego oczekujące spojrzenie; błękitne oczy, szeroko otwarte i odbijające światło świec, wyrażały pełnię zainteresowania. Wizja misji, przygody, z początku mocno ją pobudziła (nie byłaby to jej zupełnie pierwsza wyprawa, zauważyła wśród gości Cilliana siedzącego po przeciwnej stronie stołu i nawet posłała mu niewielki, tajemniczy uśmiech), entuzjazm przygasł jednak nieco, gdy mężczyzna zażądał od nich gotowości już dziś.
Czuła, że potrzeba jej więcej czasu - na zapoznanie się z historią, która pojawiła się teraz w ich rękach, na przygotowanie magiczne, psychiczne. Nie chciała okazać się tchórzem w sytuacji nagłej, była zresztą pewna, że tchórzem nie była, ale przez krótki moment przeszło jej przez myśl, by uciec. Prędko jednak tę myśl wyparła. Nie podda się. Jakoś sobie poradzi.
Jeżeli zresztą dobrze zrozumiała, mieli się tam udać wszyscy, a przy stole było ich sporo. Jedyne, co ją zastanawiało, to w jaki sposób powinni wezwać Czarnego Pana - nie wyjawił im tego, a przynajmniej ona nie znała metody, która być może dla wtajemniczonych była już oczywista.
Kiedy mężczyzna umilkł, Elvira jeszcze przez chwilę trzymała przed sobą pergamin w nieznacznie drżącej dłoni. Potem złożyła go i wsunęła do kieszeni.
- Będę gotowa, zgodnie z rozkazem... Panie - słowa w jej ustach smakowały obco, wymawiała je po raz pierwszy, lecz zrobiła to głośno. Tylko głupiec popełniał te same błędy dwa razy.
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Większa sala boczna wypełniała się coraz bardziej. Pojawiła się nowa twarz, mężczyzna, którego zapewne jedynie kojarzył i Lyanna. Powinien porozmawiać z kobietą, wszak ich wspólne działania pod apteką wymagały kilku wyjaśnień. Powinien powiedzieć o tym na spotkaniu, wszyscy powinni wiedzieć jak Scamander wraz z kompanami panoszą się po ulicach Londynu i sieją zamęt. Grozili wyczyszczeniem pamięci i zapewne tego dokonali w przypadku Zachary'ego i Lyanny, co nie udało im się z Mathieu. Próbował sprowadzić pomoc, ale na marne. Na szczęście teraz wiedzieli kogo powinni upolować jako pierwszego, chociażby z powodu chęci zemsty za tamten czyn. Kolejne znajome twarze zaczynały pojawiać się w środku, ale również i takie, których wcześniej nie widział. Skinął głową Deirdre, z którą wykonywał zadanie, a które okazało się sukcesem. Miał nadzieję, że innym z licznego grona poszło równie dobrze i skutecznie. Nieco zaskoczył go widok Francisa. Dobrze mieć przyjaciela po tej samej stronie, a z Lestrangem dogadywał się całkiem nieźle, może pewnego dnia wspólnie uniosą różdżki przeciw wspólnemu wrogowi. Tristan zjawił się w środku, nigdy nie podróżowali razem, a zaraz za nim Mulciber, który zajął miejsce obok niego. Skinął mu głową na powitanie i skupił się na kolejnych osobach wchodzących do pomieszczenia, a raczej na najważniejszej osobie. Czarny Pan we własnej osobie. Przywitał się i wzniósł toast. Mathieu podziwiał tą charyzmę i wolę walki, dążenie do pełnej władzy i zaprowadzenie porządku. To tylko utwierdzało go w przekonaniu, że już dawno powinien znaleźć się w tym miejscu i to jest to właściwe.
Pierwsza odezwała się kobieta, zanotował w głowie jej imię i nazwisko oraz to czym się zajmuje. Mathieu słuchał wypowiedzi każdego, od zawsze uznawał się za dobrego słuchacza i skupił się na tym całkowicie, przynajmniej chwilowo. Caelan i Ramsey osiągnęli sukces, miło słyszeć takie słowa siedząc tutaj w tak licznym gronie. Również to, że z olbrzymami nie tylko im poszło dobrze. Zanim zdążył cokolwiek powiedzieć Deirdre opowiedziała o ich działaniach, wyczerpując przy okazji temat. Nie uważał, że powinien przewodzić i nadmiernie wpychać się ze zbędnymi słowami. To Deirdre prowadziła całą akcją, a on służył jej wsparciem i wykonał swoje zadanie. Była tutaj również dłużej od niego, miała większe doświadczenie i służyła Czarnemu Panu, mógł czerpać z niej przykład, tak jak z wszystkich, którzy poświęcali swoją uwagę służbie Czarnemu Panu. Każda wypowiedź była cenna i najwyraźniej zadowalająca. Wcześniejsze spotkania opierały się na kolejnych zawodach lub niepowodzeniach, a jednak dzisiejsze było zupełnie inne.
Czarny Pan miał dla nich zadanie. Mathieu odłożył kielich na stół i skupił się na wypowiadanych przez niego słowach. Mieli pracować dalej i dołożą wszelkich starań, aby ich działania obfitowały w sukcesy, ale było też coś, co określone zostało jako sprawa niecierpiąca zwłoki. Poszukiwania. Informacje na temat artefaktu Locus Nihil oraz miejsca chronionego potężną magią. Nie było mowy o niepowodzeniu, nie było mowy o błędach, wszystko musiało pójść sprawnie i udać się za pierwszym razem. Nie było czasu na rozważania, zastanawianie się i długotrwałe rozmyślania. Najlepiej podjąć kroki od razu, nie bacząc na nic innego. Rycerze powinni zawsze być przygotowani do działania, o każdej porze dnia i nocy. Bez względu na wszystko.
- Jestem gotów na każde działanie zbliżające do celu... Panie. - odpowiedział chwilę po kobiecie, kiedy jego umysł w końcu przestał analizować każde słowo wypowiadane przez Czarnego Pana. Tu musiało się udać... nie widział innej możliwości i zamierzał dać z siebie wszystko.
Pierwsza odezwała się kobieta, zanotował w głowie jej imię i nazwisko oraz to czym się zajmuje. Mathieu słuchał wypowiedzi każdego, od zawsze uznawał się za dobrego słuchacza i skupił się na tym całkowicie, przynajmniej chwilowo. Caelan i Ramsey osiągnęli sukces, miło słyszeć takie słowa siedząc tutaj w tak licznym gronie. Również to, że z olbrzymami nie tylko im poszło dobrze. Zanim zdążył cokolwiek powiedzieć Deirdre opowiedziała o ich działaniach, wyczerpując przy okazji temat. Nie uważał, że powinien przewodzić i nadmiernie wpychać się ze zbędnymi słowami. To Deirdre prowadziła całą akcją, a on służył jej wsparciem i wykonał swoje zadanie. Była tutaj również dłużej od niego, miała większe doświadczenie i służyła Czarnemu Panu, mógł czerpać z niej przykład, tak jak z wszystkich, którzy poświęcali swoją uwagę służbie Czarnemu Panu. Każda wypowiedź była cenna i najwyraźniej zadowalająca. Wcześniejsze spotkania opierały się na kolejnych zawodach lub niepowodzeniach, a jednak dzisiejsze było zupełnie inne.
Czarny Pan miał dla nich zadanie. Mathieu odłożył kielich na stół i skupił się na wypowiadanych przez niego słowach. Mieli pracować dalej i dołożą wszelkich starań, aby ich działania obfitowały w sukcesy, ale było też coś, co określone zostało jako sprawa niecierpiąca zwłoki. Poszukiwania. Informacje na temat artefaktu Locus Nihil oraz miejsca chronionego potężną magią. Nie było mowy o niepowodzeniu, nie było mowy o błędach, wszystko musiało pójść sprawnie i udać się za pierwszym razem. Nie było czasu na rozważania, zastanawianie się i długotrwałe rozmyślania. Najlepiej podjąć kroki od razu, nie bacząc na nic innego. Rycerze powinni zawsze być przygotowani do działania, o każdej porze dnia i nocy. Bez względu na wszystko.
- Jestem gotów na każde działanie zbliżające do celu... Panie. - odpowiedział chwilę po kobiecie, kiedy jego umysł w końcu przestał analizować każde słowo wypowiadane przez Czarnego Pana. Tu musiało się udać... nie widział innej możliwości i zamierzał dać z siebie wszystko.
Mathieu Rosier
The last enemy that shall be destroyed is | death |
Chyba słyszę świsty ze swych płuc. Muszę rzucić fajki albo uciec z kraju, żeby nie natknąć się na niego już nigdy więcej. Tymczasem, osuwam się na krzesło, czując, że moje nogi są ciężkie, jak wyciosane z drewna. Parę zdań z mojej niewyparzonej gęby wyczerpują mnie na dobre, zamieram, z dłonią zaciśniętą na nóżce kielicha. Waham się - słuchać, czy gdzieś odpłynąć, bo choć Czarny Pan zachęcił do picia, jakoś cykam się przed walnięciem kielona. Instynkt ofiary, żaden ze mnie wojownik, ale to już od dawna mamy ustalone. Staram się, wiecie, act normal, act cool, lecz wypieki na moim ryju mówią więcej niż tysiąc słów. Oby wzięli je za podniecenie.
Tak wyglądają, że wierzą w co mówią, że pławią się w tym, że są oddani. A ja? Ja, kurwa, zrobię jeden fałszywy ruch i wywiozą mnie stąd na taczkach. Ciekawe, czy w ogóle byłoby co zbierać.
Merlinie, czym ja sobie zasłużyłem? Przełykam ślinę, a grymas siedzącej obok mnie czarownicy - to coś udaje uśmiech? - sprawia, że tylko osuwam się niżej na krześle. Japierdolęniechmiktośpomożepliz. Jestem już w stanie przedzałwałowym, który objawia się wymyślaniem jednego czarnego scenariusza za drugim. Spoiler: w każdym kończę martwy, tylko umieram inaczej. Będę mieć koszmary, jeśli nie łyknę czegoś na dobry sen, a właśnie skończyły mi się recepty. Biednemu to wiatr zawsze w oczy wieje, a ja mam przed sobą pieprzoną Katrinę.
Obejmuję się ramionami, ponownie zaznaczam, że jest tu chłodno, jakby wraz z pojawieniem się Czarnego Pana temperatura zeszła o kilka oczek niżej. Dziwne, lecz stanowi zasłonę dla mojego gestu, który jest chyba jakąś instynktowną próbą separacji się od nich. Od nich wszystkich, do których wzbiera we mnie faktyczna niechęć, coś bardzo bliskiego pogardzie nasyconej lękiem. Niestety, znajduje się tam też trochę podziwu. Wokół mnie siedzą sami zdolni czarodzieje, co czyni mnie wyjątkiem nie tylko poglądowym. Beztalencie. Macnair o wrodzonych zdolnościach, Alphard z rozciągniętą siecią politycznych wpływów, niepozorna blada kobieta, która omamiła - co? - olbrzymy. Kamienieję na swym krześle, a wtedy bańka nagle pęka i czuję się, jakby poddano mnie przebodźcowaniu. Chłodny głos Mulcibera przeszywa mnie na wskroś, mimo że ton ma nudny - mógłby czytać komunikaty na dworcu, a mówi o eksperymentach. Eksperymentach na dzieciach. Zbiera mi się na wymioty, gwałtownie blednę i mocniej zaciskam palce na nóżce pucharu. Knykcie mi bieleją, a ja robię się cały stężały, napięty, ale wiem, że nie zdołałbym nawet dobiec do drzwi. Dwadzieścia różdżek przeciwko mojej. Wokół mnie siedzą mordercy i potwory. Mąż mojej siostry jest jednym z nich, a ona śpi z nim w jednym łożu, nosiła pod sercem ich syna. Boję się, naprawdę kurewsko się boję i przychodzi mi do głowy, że Evandra też powinna się bać. Zwilżam usta językiem i zaciskam zęby na swej wardze, skupienie na bólu odrobinę pomaga. Normalnie przegryzam swoje usta, za chwile są już pełne krwi, ale to jest dość kojące. Metaliczny posmak zalewa mi gardło, a gdy przemawia Tristan, posoka przypomina żółć. Bertie Bott.
Znam to nazwisko. Znam... znałem go. Chłopak od ciastek. Unoszę wzrok i patrzę prosto na Tristana - z niedowierzaniem. To co, kto następny? Pani, która pcha wózek ze słodyczami w Ekspresie Londyn-Hogwart? Chcę stąd wyjść i zapomnieć o tym wszystkim, dobrowolnie poddać się czyszczeniu pamięci, poprosić o to kogokolwiek. Marzę o tym, by zresetować się nawet do zera, bo jeśli moje nazwisko ma być takim brzemieniem, to jebać to. Nie będę zabijać, bo nazywam się Lestrange. Słabo mi, przysięgam, że już zaraz całkiem odlecę; pocę się jak szczur, rozbiegany wzrok uporczywie wbijam w swoje własne stopy, nie odzywam się, mimo że na usta ciśnie mi się sporo. Paraliżuje mnie strach, jasne, szczam w gacie przez obecność Czarnego Pana, kurwa, jaki zaszczyt, o co wam chodzi? Deirdre znowu wraca do dzieci, na co mój żołądek automatycznie się ściska - nie myśl o tym Franc - przed oczami stają mi koszmarki chłopców i dziewczynek o owrzodzonych, ropiejących ciałkach, wydętych z głodu brzuszkach i plastrach na drobnych nadgarstkach. Ukarana mugolska rodzina? Wcale nie lepiej, co z nimi zrobiła? Dlaczego po prostu nie pozwolą im żyć? Dłoń, którą trzymam pod stołem bezwiednie zaciskam w pięść, po czym rozprostowuję ją i umieszczam na kolanie. Mnę materiał spodni, tak lepiej, bardziej... neutralnie, gdyby ewentualnie ktoś o to spytał. Przełykam ślinę, walcząc, by nie zatkać sobie uszu i nie słuchać tego już dalej. Nie chcę.
A potem... Potem czuję na ramieniu ciężką dłoń i całą siłą woli powstrzymuję się przed poruszeniem barkiem, by ją strzepnąć, pozbyć się jej, odegnać. Mimowolnie przyciąga mój wzrok, ten blady, pająkowaty cień, spoglądam więc w górę na jego oblicze, wciąż czekając. Czy to już? Wie, że nie jestem, jak oni? Zgładzi mnie tą samą ręką, która przed chwilą spoczywała na mym ramieniu? A może każe komuś innemu to zrobić? Chętnych nie zabraknie, o to mogę się założyć - ale chyba mam dziś szczęście albo zwyczajnie jestem potrzebny, bo z ust Czarnego Pana nie pada złowroga inkantacja, a rozkaz. Brzmiący tak, jakby czarnoksiężnik wydawał je całe życie. Wyruszycie. Poszukacie. Zdobędziecie to. Zerkam na zapisany na pergaminie tekst i z każdą przeczytaną linijką czuję, jak moje serce opada coraz niżej i niżej.
-Panie - tylko tyle daję rady wykrztusić, wraz z krótkim pochyleniem głowy. Ja nie mam już wyboru, ale przestaję sobie życzyć wyparowania z tego miejsca. Teraz gorączkowo proszę, żeby to się nie udało. Nie chcę widzieć, co się stanie ze światem, jeśli on dostanie Locus Nihil w swoje łapska.
Tak wyglądają, że wierzą w co mówią, że pławią się w tym, że są oddani. A ja? Ja, kurwa, zrobię jeden fałszywy ruch i wywiozą mnie stąd na taczkach. Ciekawe, czy w ogóle byłoby co zbierać.
Merlinie, czym ja sobie zasłużyłem? Przełykam ślinę, a grymas siedzącej obok mnie czarownicy - to coś udaje uśmiech? - sprawia, że tylko osuwam się niżej na krześle. Japierdolęniechmiktośpomożepliz. Jestem już w stanie przedzałwałowym, który objawia się wymyślaniem jednego czarnego scenariusza za drugim. Spoiler: w każdym kończę martwy, tylko umieram inaczej. Będę mieć koszmary, jeśli nie łyknę czegoś na dobry sen, a właśnie skończyły mi się recepty. Biednemu to wiatr zawsze w oczy wieje, a ja mam przed sobą pieprzoną Katrinę.
Obejmuję się ramionami, ponownie zaznaczam, że jest tu chłodno, jakby wraz z pojawieniem się Czarnego Pana temperatura zeszła o kilka oczek niżej. Dziwne, lecz stanowi zasłonę dla mojego gestu, który jest chyba jakąś instynktowną próbą separacji się od nich. Od nich wszystkich, do których wzbiera we mnie faktyczna niechęć, coś bardzo bliskiego pogardzie nasyconej lękiem. Niestety, znajduje się tam też trochę podziwu. Wokół mnie siedzą sami zdolni czarodzieje, co czyni mnie wyjątkiem nie tylko poglądowym. Beztalencie. Macnair o wrodzonych zdolnościach, Alphard z rozciągniętą siecią politycznych wpływów, niepozorna blada kobieta, która omamiła - co? - olbrzymy. Kamienieję na swym krześle, a wtedy bańka nagle pęka i czuję się, jakby poddano mnie przebodźcowaniu. Chłodny głos Mulcibera przeszywa mnie na wskroś, mimo że ton ma nudny - mógłby czytać komunikaty na dworcu, a mówi o eksperymentach. Eksperymentach na dzieciach. Zbiera mi się na wymioty, gwałtownie blednę i mocniej zaciskam palce na nóżce pucharu. Knykcie mi bieleją, a ja robię się cały stężały, napięty, ale wiem, że nie zdołałbym nawet dobiec do drzwi. Dwadzieścia różdżek przeciwko mojej. Wokół mnie siedzą mordercy i potwory. Mąż mojej siostry jest jednym z nich, a ona śpi z nim w jednym łożu, nosiła pod sercem ich syna. Boję się, naprawdę kurewsko się boję i przychodzi mi do głowy, że Evandra też powinna się bać. Zwilżam usta językiem i zaciskam zęby na swej wardze, skupienie na bólu odrobinę pomaga. Normalnie przegryzam swoje usta, za chwile są już pełne krwi, ale to jest dość kojące. Metaliczny posmak zalewa mi gardło, a gdy przemawia Tristan, posoka przypomina żółć. Bertie Bott.
Znam to nazwisko. Znam... znałem go. Chłopak od ciastek. Unoszę wzrok i patrzę prosto na Tristana - z niedowierzaniem. To co, kto następny? Pani, która pcha wózek ze słodyczami w Ekspresie Londyn-Hogwart? Chcę stąd wyjść i zapomnieć o tym wszystkim, dobrowolnie poddać się czyszczeniu pamięci, poprosić o to kogokolwiek. Marzę o tym, by zresetować się nawet do zera, bo jeśli moje nazwisko ma być takim brzemieniem, to jebać to. Nie będę zabijać, bo nazywam się Lestrange. Słabo mi, przysięgam, że już zaraz całkiem odlecę; pocę się jak szczur, rozbiegany wzrok uporczywie wbijam w swoje własne stopy, nie odzywam się, mimo że na usta ciśnie mi się sporo. Paraliżuje mnie strach, jasne, szczam w gacie przez obecność Czarnego Pana, kurwa, jaki zaszczyt, o co wam chodzi? Deirdre znowu wraca do dzieci, na co mój żołądek automatycznie się ściska - nie myśl o tym Franc - przed oczami stają mi koszmarki chłopców i dziewczynek o owrzodzonych, ropiejących ciałkach, wydętych z głodu brzuszkach i plastrach na drobnych nadgarstkach. Ukarana mugolska rodzina? Wcale nie lepiej, co z nimi zrobiła? Dlaczego po prostu nie pozwolą im żyć? Dłoń, którą trzymam pod stołem bezwiednie zaciskam w pięść, po czym rozprostowuję ją i umieszczam na kolanie. Mnę materiał spodni, tak lepiej, bardziej... neutralnie, gdyby ewentualnie ktoś o to spytał. Przełykam ślinę, walcząc, by nie zatkać sobie uszu i nie słuchać tego już dalej. Nie chcę.
A potem... Potem czuję na ramieniu ciężką dłoń i całą siłą woli powstrzymuję się przed poruszeniem barkiem, by ją strzepnąć, pozbyć się jej, odegnać. Mimowolnie przyciąga mój wzrok, ten blady, pająkowaty cień, spoglądam więc w górę na jego oblicze, wciąż czekając. Czy to już? Wie, że nie jestem, jak oni? Zgładzi mnie tą samą ręką, która przed chwilą spoczywała na mym ramieniu? A może każe komuś innemu to zrobić? Chętnych nie zabraknie, o to mogę się założyć - ale chyba mam dziś szczęście albo zwyczajnie jestem potrzebny, bo z ust Czarnego Pana nie pada złowroga inkantacja, a rozkaz. Brzmiący tak, jakby czarnoksiężnik wydawał je całe życie. Wyruszycie. Poszukacie. Zdobędziecie to. Zerkam na zapisany na pergaminie tekst i z każdą przeczytaną linijką czuję, jak moje serce opada coraz niżej i niżej.
-Panie - tylko tyle daję rady wykrztusić, wraz z krótkim pochyleniem głowy. Ja nie mam już wyboru, ale przestaję sobie życzyć wyparowania z tego miejsca. Teraz gorączkowo proszę, żeby to się nie udało. Nie chcę widzieć, co się stanie ze światem, jeśli on dostanie Locus Nihil w swoje łapska.
Tak, możesz zapalić znicz
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Wsłuchiwała się w każde słowo Czarnego Pana z oddaniem, prawie spijając je z tych wąskich, wężowych ust, a silny lęk i fascynacja mieszały się w niej z hukiem wodospadu, zalewając bladą szyję krwistoczerwonych rumieńcem. Dostąpili niezwykłego zaszczytu, Lord Voldemort z rzadka pojawiał się na spotkaniach Rycerzy Walpurgii. Nic dziwnego, działał sam, szukając potężnych artefaktów, zgłębiając najgłębsze tonie czarnej magii i eksperymentując z granicami czarodziejskiego poznania. Widziała to po nim, bo choć nie śmiała spoglądać na wyniosłą twarz czarnoksiężnika wprost, to ciągle przecież skierowana była w jego stronę, nerwowo oczekując kolejnych wypowiedzianych przez mężczyznę słów. Rozkazów. Surowych reprymend. Przecież nie pochwał, te padały rzadko, ale...dziś Czarny Pan wydawał się zadowolony.
Z niej także. Zdawkowy komentarz tego potężnego czarodzieja znaczył dla Deirdre więcej niż jakiekolwiek inne, rozbudowane pochwały. Mocno zacisnęła palce na nóżce kielicha, później puszczając go i splatając dłonie na kolanach, pod dębowym blatem stołu. Cieszyły ją zwycięstwa sojuszników, a nowe twarze, zgromadzone w Białej Wywernie, dawały nadzieję na to, że ich grono powiększy się o utalentowanych czarodziejów. Oraz czarownice, które nie zawiodą przy pierwszym trudniejszym wyzwaniu. - Zrobię wszystko, by zadowolić twe oczekiwania, panie - odparła pokornie i z oddaniem, zapewniając, że będzie wykonywać swe śmierciożercze obowiązki dalej, jeszcze intensywniej, silniej, efektywniej, niezależnie od kosztów, jakie przyjdzie jej ponieść. I trudów, które spotka na drodze ku wielkości...i ku spełnieniu oczekiwań Czarnego Pana.
Nie sądziła, że konkretne rozkazy pojawią się tak szybko, nie okazała jednak zdziwienia, raczej podekscytowanie. Radosne i pełne strachu jednocześnie; mieli mało czasu na przygotowania, a Deirdre nie znosiła niespodziewanych sytuacji, zwłaszcza, gdy postawiono przed nimi ambitne zadanie. Lekko drżącą dłonią uniosła powieloną kopię pergaminu i przeczytała treść legendy z uwagą, kilkukrotnie, skupiając się na każdym słowie. Potężna magia, nieograniczona władza, mącenie w ludzkich głowach na imponującą skalę; kamienie, artefakty, druidzi. Nie kojarzyła tej legendy, nie wątpiła jednak, że jest w niej wiele z prawdy, wszak Czarny Pan nie wysłałby ich na ślepo. W głowie czarownicy pojawiało się wiele pytań i wątpliwości; dlaczego teraz, dlaczego to tak pilne, gdzie czarnoksiężnik uzyskał informacje o miejscu, w którym znajdował się upragniony kamień. - Co jeszcze może czekać nas na drodze do artefaktu, panie? Czy mamy przygotować się szczególnie do walki z jakiegoś rodzaju przeciwnikiem lub okiełznania pewnego rodzaju magii? - spytała w końcu powoli, nie patrząc na Czarnego Pana. Chciała wykonać powierzone im zadanie jak najlepiej, a żeby to uczynić, potrzebowała choć lekkiego zarysu tego, co czekało na nich w podziemiach Gringotta. Lord Voldemort odnalazł to miejsce dziś, mógł udzielić więc im wskazówek - o ile zechciałby to zrobić. O więcej spytać nie śmiała, i tak czując jak przeszywają ją zimne dreszcze. Opisywana w legendzie magia była przerażająco silna, tajemnicza, kumulowana w ciałach kilku druidów: mimo to Deirdre nie czuła paniki, jaka przejmowała nad nią kontrolę przed wizytą w Azkabanie.
Z niej także. Zdawkowy komentarz tego potężnego czarodzieja znaczył dla Deirdre więcej niż jakiekolwiek inne, rozbudowane pochwały. Mocno zacisnęła palce na nóżce kielicha, później puszczając go i splatając dłonie na kolanach, pod dębowym blatem stołu. Cieszyły ją zwycięstwa sojuszników, a nowe twarze, zgromadzone w Białej Wywernie, dawały nadzieję na to, że ich grono powiększy się o utalentowanych czarodziejów. Oraz czarownice, które nie zawiodą przy pierwszym trudniejszym wyzwaniu. - Zrobię wszystko, by zadowolić twe oczekiwania, panie - odparła pokornie i z oddaniem, zapewniając, że będzie wykonywać swe śmierciożercze obowiązki dalej, jeszcze intensywniej, silniej, efektywniej, niezależnie od kosztów, jakie przyjdzie jej ponieść. I trudów, które spotka na drodze ku wielkości...i ku spełnieniu oczekiwań Czarnego Pana.
Nie sądziła, że konkretne rozkazy pojawią się tak szybko, nie okazała jednak zdziwienia, raczej podekscytowanie. Radosne i pełne strachu jednocześnie; mieli mało czasu na przygotowania, a Deirdre nie znosiła niespodziewanych sytuacji, zwłaszcza, gdy postawiono przed nimi ambitne zadanie. Lekko drżącą dłonią uniosła powieloną kopię pergaminu i przeczytała treść legendy z uwagą, kilkukrotnie, skupiając się na każdym słowie. Potężna magia, nieograniczona władza, mącenie w ludzkich głowach na imponującą skalę; kamienie, artefakty, druidzi. Nie kojarzyła tej legendy, nie wątpiła jednak, że jest w niej wiele z prawdy, wszak Czarny Pan nie wysłałby ich na ślepo. W głowie czarownicy pojawiało się wiele pytań i wątpliwości; dlaczego teraz, dlaczego to tak pilne, gdzie czarnoksiężnik uzyskał informacje o miejscu, w którym znajdował się upragniony kamień. - Co jeszcze może czekać nas na drodze do artefaktu, panie? Czy mamy przygotować się szczególnie do walki z jakiegoś rodzaju przeciwnikiem lub okiełznania pewnego rodzaju magii? - spytała w końcu powoli, nie patrząc na Czarnego Pana. Chciała wykonać powierzone im zadanie jak najlepiej, a żeby to uczynić, potrzebowała choć lekkiego zarysu tego, co czekało na nich w podziemiach Gringotta. Lord Voldemort odnalazł to miejsce dziś, mógł udzielić więc im wskazówek - o ile zechciałby to zrobić. O więcej spytać nie śmiała, i tak czując jak przeszywają ją zimne dreszcze. Opisywana w legendzie magia była przerażająco silna, tajemnicza, kumulowana w ciałach kilku druidów: mimo to Deirdre nie czuła paniki, jaka przejmowała nad nią kontrolę przed wizytą w Azkabanie.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Kiedy wreszcie zajął jedno z ostatnich miejsc przy długim stole, pozwolił sobie spojrzeć na nowe twarze. Zerknął na kobietę, którą kojarzył przelotnie ze szpitalnych korytarzy. Na młodą Borginównę, którą znał jedynie z nielicznych wzmianek jej krewnych, chociaż wciąż nie był pewny, czy to na pewno ona. Zdziwiła go też trochę obecność Lestrange'a, a może bardziej fakt, że dopiero teraz pojawił się wśród nich przedstawiciel tego rodu. Resztę osób widział pierwszy raz w życiu. Zapewne powinien cieszyć się z rosnącego poparcia Czarnego Pana, ale nie potrafił pozbyć się wrażenia, że to tylko chwilowe zafascynowanie. Chociaż czy to ma jakiekolwiek znaczenie? Skoro przyszli tutaj raz, już zostaną.
Z ciekawością wziął do ręki pergamin, który zmaterializował się przed nimi na stole. Wciąż był zaskoczony obecnością Czarnego Pana na tym spotkaniu, więc tym bardziej chciał się zapoznać z dokumentem. Legenda była długa i obfitowała w liczne szczegóły, dlatego Edgar czuł potrzebę zapoznania się z jej treścią jeszcze kilkukrotnie. Swoją treścią przypominała legendy, z którymi miał styczność w pracy – zazwyczaj to właśnie na nich opierały się wyprawy, w których nie raz miał przyjemność uczestniczyć. Tylko tyle zostaje po artefaktach: legendy, sprzeczne słowa tubylców. Zazwyczaj próbował zweryfikować usłyszane informacje, lecz teraz nie wątpił, że Czarny Pan przekazał im wszystko, co wiedział. Edgar odłożył pergamin na blat drewnianego stołu, czując jak rośnie w nim ekscytacja. Już długo nie miał okazji uczestniczyć w żadnej wyprawie, a ten artefakt brzmiał nader interesująco. Przeniósł spojrzenie na Deirdre, po czym z ciekawością spojrzał na Czarnego Pana – jej pytanie było sensowne, chociaż sam miał wrażenie, że w podziemiach Gringotta może się kryć dosłownie wszystko. Chyba nawet gobliny nie były do końca świadome, czego tam tak naprawdę strzegą. Na pewno będą musieli poradzić sobie z licznymi klątwami. Kiedyś słyszał też coś o smokach, strzegących cennych skrytek. Nie miał do Czarnego Pana żadnych pytań. Misja brzmiała wymagająco, nie zdołają przygotować się na wszystko.
Z ciekawością wziął do ręki pergamin, który zmaterializował się przed nimi na stole. Wciąż był zaskoczony obecnością Czarnego Pana na tym spotkaniu, więc tym bardziej chciał się zapoznać z dokumentem. Legenda była długa i obfitowała w liczne szczegóły, dlatego Edgar czuł potrzebę zapoznania się z jej treścią jeszcze kilkukrotnie. Swoją treścią przypominała legendy, z którymi miał styczność w pracy – zazwyczaj to właśnie na nich opierały się wyprawy, w których nie raz miał przyjemność uczestniczyć. Tylko tyle zostaje po artefaktach: legendy, sprzeczne słowa tubylców. Zazwyczaj próbował zweryfikować usłyszane informacje, lecz teraz nie wątpił, że Czarny Pan przekazał im wszystko, co wiedział. Edgar odłożył pergamin na blat drewnianego stołu, czując jak rośnie w nim ekscytacja. Już długo nie miał okazji uczestniczyć w żadnej wyprawie, a ten artefakt brzmiał nader interesująco. Przeniósł spojrzenie na Deirdre, po czym z ciekawością spojrzał na Czarnego Pana – jej pytanie było sensowne, chociaż sam miał wrażenie, że w podziemiach Gringotta może się kryć dosłownie wszystko. Chyba nawet gobliny nie były do końca świadome, czego tam tak naprawdę strzegą. Na pewno będą musieli poradzić sobie z licznymi klątwami. Kiedyś słyszał też coś o smokach, strzegących cennych skrytek. Nie miał do Czarnego Pana żadnych pytań. Misja brzmiała wymagająco, nie zdołają przygotować się na wszystko.
We build castles with our fears and sleep in them like
kings and queens
kings and queens
Edgar Burke
Zawód : nestor, B&B, łamacz klątw
Wiek : 35
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Gdybym był babą, rozpłakałbym się rzewnie nad swym losem, ale jestem Burkiem, więc trzymam fason.
OPCM : 25 +5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 30 +1
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 9
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Pochylił głowę z wdzięcznością czerpiąc uwagę, jaką poświęcił mu Czarny Pan. Ręce mu drżały jeszcze chwilę po tym, jak usiadł, a nieprzyjemne uczucie niepokoju ściskało płuca. To był człowiek któremu podlegał. Któremu podlegał jego lord. Nie dziwiło go to wcale.
Siedząc spojrzeniem przesuwał od jednej do drugiej prezentującej się osoby. Zapamiętywał twarze, zwracał też uwagę na wachlarz umiejętności jakimi dysponowali. Dobrze było mieć takie szczegóły na uwadze, tak jak dobrze było wsłuchiwać się w dokonania poszczególnych jednostek świadczących nie tylko o ich predyspozycjach, jak również będących świadectwem tego, czego od nich wszystkich tu zebranych oczekiwano. Następnym razem, kiedy zostanie zaproszony do Wywerny chciałby móc również podzielić się swoimi osiągnieciami.Nie chciał Nie mógł przynieść sir Tristanowi rozczarowania, wstydu swoją biernością.
Z wrodzona ostrożnością sięgnął po skopiowany za pomocą magii pergamin chwilę wcześniej upijając niewielki łyk cierpkiego wina chcąc pozbyć się nieprzyjemnej, nerwowej suchości w ustach. Przywykł do pracy pod niemożliwą wręcz presją, lecz prezencja Czarnego Pana była zbyt silna by był zdolny ją zignorować. Przez to potrzebował więcej niż zazwyczaj czasu na przetrawienie treści legendy. Pradawne, koszmarne moce zaklęte i rozpierzchnięte pod postacią magicznych kamieni... Nastawił uszu czekając na więcej szczegółów.
|prosze nie bić za post, migrena i chwilowe nieżycie p.p poprawię jak ożyję
Siedząc spojrzeniem przesuwał od jednej do drugiej prezentującej się osoby. Zapamiętywał twarze, zwracał też uwagę na wachlarz umiejętności jakimi dysponowali. Dobrze było mieć takie szczegóły na uwadze, tak jak dobrze było wsłuchiwać się w dokonania poszczególnych jednostek świadczących nie tylko o ich predyspozycjach, jak również będących świadectwem tego, czego od nich wszystkich tu zebranych oczekiwano. Następnym razem, kiedy zostanie zaproszony do Wywerny chciałby móc również podzielić się swoimi osiągnieciami.
Z wrodzona ostrożnością sięgnął po skopiowany za pomocą magii pergamin chwilę wcześniej upijając niewielki łyk cierpkiego wina chcąc pozbyć się nieprzyjemnej, nerwowej suchości w ustach. Przywykł do pracy pod niemożliwą wręcz presją, lecz prezencja Czarnego Pana była zbyt silna by był zdolny ją zignorować. Przez to potrzebował więcej niż zazwyczaj czasu na przetrawienie treści legendy. Pradawne, koszmarne moce zaklęte i rozpierzchnięte pod postacią magicznych kamieni... Nastawił uszu czekając na więcej szczegółów.
|prosze nie bić za post, migrena i chwilowe nieżycie p.p poprawię jak ożyję
Kątem oka zauważył pojawienie się lorda Burke'a; powitał go krótkim, nieznacznym skinieniem głowy, gdy ten zajmował miejsce obok. Na tym jednak poprzestał. Nie było teraz czasu na wylewniejsze gesty czy słowa, które mogłyby przerwać wywody przedstawiających się sojuszników lub, co gorsza, samego Czarnego Pana. W mimowolnym napięciu oczekiwał kolejnych wypowiedzi czarnoksiężnika, miotając się między obawą i ukojeniem, między podekscytowaniem i apatią. Odkąd tylko pamiętał, nie dorastali do stawianych przed nimi oczekiwań - Zakon Feniksa zdawał się być o krok przed nimi. Jak wtedy, gdy zdołał pozbyć się szalejących po Wyspach anomalii, czy później, przywracając zza granicy śmierci jednego ze swoich, plugawego Tonksa... A to jedynie wierzchołek góry lodowej. Dlatego też Caelan zdziwił się, gdy z ust ich Pana zaczęły spływać pochwały, w tym również od jego adresem. Starał się, starali, by oczyścić Londyn z plugastwa, by położyć kres niepokojom, pozbyć się wciąż kryjących się po kątach, niczym szczury, rebeliantów. Spuścił wzrok, gdy zalała go fala ulgi. Pamiętał jednak, że przychylność Czarnego Pana traciło się dużo łatwiej niż ją zyskiwało. – Dziękuję, Panie – odpowiedział krótko, przelotnie pozwalając sobie na zerknięcie ku twarzy przewodzącego im czarodzieja. Później już w milczeniu przyswajał kolejne informacje, czy te dotyczące wypraw do siedlisk olbrzymów, czy te zgoła inne, o wyeliminowanym terroryście, Bottcie, o trwających od roku eksperymentach. Nie rozumiał jeszcze, jaki dokładnie był cel tych starań, wierzył jednak, że jeśli Mulciberowi – i innym – u da się osiągnąć upragniony efekt, wszyscy się o tym dowiedzą. Myśl, że wykorzystywali do tego dzieci, nie wzbudzała w nim większych emocji. Były środkiem do celu. Miały zapewnić im wszystkim, w tym jego własnym potomkom, lepsze jutro.
Napięcie powróciło ze zdwojoną mocą, gdy Czarny Pan obwieścił im, czemu zasługiwali zaszczyt zasiadania z nim przy jednym stole. Mieli coś zdobyć, jakiś potężny artefakt i była to sprawa niecierpiąca zwłoki. Co to oznaczało…? Gdy tylko przed każdym z nich pojawiła się kopia pergaminu, Goyle bez ociągania się sięgnął po swoją, wpierw biorąc kolejny łyk alkoholu. Locus Nihil, druidzi, kamienie… przejmowanie kontroli nad inną istotą… ofiara. Wolałby mieć więcej czasu, by przygotować się do takiej wyprawy, nie tylko psychicznie, ale i fizycznie, a także upewnić się, że posiada wszelkie eliksiry, które mogłyby mu się przydać – to jednak nie wchodziło w grę. Zmarszczył brwi, gdy usłyszał o podziemiach Gringotta; to nie mogło być łatwe, bank słynął ze swych zabezpieczeń, mówiło się nawet o pomieszkujących w podziemnych labiryntach smokach. To bez znaczenia, mieli się tam udać jeszcze tej nocy. Spróbował podchwycić spojrzenie Drew; teraz, gdy był Śmierciożercą, spoczywała na jego barkach jeszcze większa odpowiedzialność niż zwykle. Nie tylko za rekrutowanie nowych, ale i za utrzymanie ich przy życiu. Byłoby dobrze, gdyby nie zginęli przy pierwszej lepszej okazji. Na koniec spojrzał ku siedzącemu obok Theo; no cóż, takiego pierwszego spotkania na pewno się nie spodziewał. Zyskiwał jednak doskonałą okazję, by pokazać swe oddanie sprawie.
Napięcie powróciło ze zdwojoną mocą, gdy Czarny Pan obwieścił im, czemu zasługiwali zaszczyt zasiadania z nim przy jednym stole. Mieli coś zdobyć, jakiś potężny artefakt i była to sprawa niecierpiąca zwłoki. Co to oznaczało…? Gdy tylko przed każdym z nich pojawiła się kopia pergaminu, Goyle bez ociągania się sięgnął po swoją, wpierw biorąc kolejny łyk alkoholu. Locus Nihil, druidzi, kamienie… przejmowanie kontroli nad inną istotą… ofiara. Wolałby mieć więcej czasu, by przygotować się do takiej wyprawy, nie tylko psychicznie, ale i fizycznie, a także upewnić się, że posiada wszelkie eliksiry, które mogłyby mu się przydać – to jednak nie wchodziło w grę. Zmarszczył brwi, gdy usłyszał o podziemiach Gringotta; to nie mogło być łatwe, bank słynął ze swych zabezpieczeń, mówiło się nawet o pomieszkujących w podziemnych labiryntach smokach. To bez znaczenia, mieli się tam udać jeszcze tej nocy. Spróbował podchwycić spojrzenie Drew; teraz, gdy był Śmierciożercą, spoczywała na jego barkach jeszcze większa odpowiedzialność niż zwykle. Nie tylko za rekrutowanie nowych, ale i za utrzymanie ich przy życiu. Byłoby dobrze, gdyby nie zginęli przy pierwszej lepszej okazji. Na koniec spojrzał ku siedzącemu obok Theo; no cóż, takiego pierwszego spotkania na pewno się nie spodziewał. Zyskiwał jednak doskonałą okazję, by pokazać swe oddanie sprawie.
paint me as a villain
Caelan Goyle
Zawód : Zarządca portu, kapitan statku
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
I must go down to the sea again, to the lonely sea and the sky.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Czarny Pan wyglądał na zadowolonego. A w każdym razie, nie wydawał się zły, bo na pewno by to odczuli. Przeciągnęli na swoją stronę olbrzymów, na czym mu zależało. Lyanna także miała w tym swój udział, z czego była dumna. Osobiście uczestniczyła w tym, że świat się zmieniał, stając się lepszym dla nich, prawdziwych czarodziejów. Jej lista dokonań nie była znacząca, bowiem nie była nikim ważnym ani wpływowym, a tylko runistką, ale robiła co mogła, żeby przysłużyć się sprawie i zadowolić swego wymagającego Pana. Ona, niegdyś marna czarownica półkrwi odrzucona nawet przez własną rodzinę, osamotniona i wzgardzona przez czystokrwiste społeczeństwo, dziś mogła siedzieć tutaj, wśród wielu uzdolnionych i wpływowych czarodziejów, między którymi znajdował się i ten największy i najpotężniejszy na świecie. To pokazywało, jak bardzo życie mogło się odmienić, że czasem wystarczyło wziąć je we własne ręce i opowiedzieć się po właściwej stronie.
Zdawała sobie również sprawę z tego, że Czarny Pan nie pofatygował się tu osobiście bez ważnego powodu. Na pewno musiała istnieć jakaś przyczyna i to ważniejsza niż poznanie osobiście młodszych stażem rycerzy oraz sojuszników. Spotkał ich wszystkich wielki zaszczyt, ale spodziewała się, że za nim będzie szło coś więcej – i nie pomyliła się. Czarny Pan, po wysłuchaniu dokonań wszystkich, przeszedł do sedna spotkania i zaczął opowiadać o cennym artefakcie, który mieli dla niego zdobyć. Pan z pewnością nie przyjmował innej ewentualności. A że Lyannę od dawna fascynowały rozmaite artefakty oraz znała się na klątwach, z tym większą uwagą wysłuchała jego słów oraz zapoznała się z zawartością pergaminu, który się przed nią pojawił.
Nigdy nie słyszała o tym przedmiocie, mimo że w temacie klątw i artefaktów siedziała nie od dziś. Nie była pasjonatką historii magii, co może było błędem, bo wzmianki takie jak ta czasem ją omijały, choć miała też już okazję kilkukrotnie szukać przedmiotów po zasłyszeniu jakichś podań. Tego nie słyszała aż do tego momentu. Ich Pan, choć już bardzo potężny, niewątpliwie chciał sięgnąć po więcej niż już miał, a oni mieli mu w tym pomóc, wypełniając niebezpieczne, choć ważne zadanie, z pewnością niebezpieczniejsze niż jakakolwiek wyprawa, na jakiej była dotąd, łącznie z tą na cmentarzysko statków i później do olbrzymów. Zabini zaczął zastanawiać rezultat końcowy – co się stanie, gdy dotrą do artefaktu? Czy ktoś z nich będzie musiał zostać ofiarą, żeby uruchomić jego moc? I jak będzie wyglądać świat, kiedy Czarny Pan zdobędzie artefakt o niewyobrażalnej mocy? Czy chciał z jego użyciem ostatecznie rozwiązać kwestię mugoli i szlam? Nie wiadomo. Wiedziała tylko jedno: wraz z pozostałymi musiała się tam udać i dołożyć wszelkich starań, by spełnić oczekiwania surowego i wymagającego Czarnego Pana, który nie przyjmował do wiadomości możliwości porażki. Skinęła głową, przyjmując słowa Czarnego Pana, nie miała nic więcej do dodania, Deirdre zadała już pytania, które zrodziły się i w jej głowie. Wiadomym było, że w wyprawie weźmie udział. Kątem oka zerknęła w bok, w kierunku Theo, po czym znowu skupiła się na pergaminie i dalszym przebiegu spotkania. Ciekawe, kiedy będą mieli wyruszyć. Jeszcze dziś?
Zdawała sobie również sprawę z tego, że Czarny Pan nie pofatygował się tu osobiście bez ważnego powodu. Na pewno musiała istnieć jakaś przyczyna i to ważniejsza niż poznanie osobiście młodszych stażem rycerzy oraz sojuszników. Spotkał ich wszystkich wielki zaszczyt, ale spodziewała się, że za nim będzie szło coś więcej – i nie pomyliła się. Czarny Pan, po wysłuchaniu dokonań wszystkich, przeszedł do sedna spotkania i zaczął opowiadać o cennym artefakcie, który mieli dla niego zdobyć. Pan z pewnością nie przyjmował innej ewentualności. A że Lyannę od dawna fascynowały rozmaite artefakty oraz znała się na klątwach, z tym większą uwagą wysłuchała jego słów oraz zapoznała się z zawartością pergaminu, który się przed nią pojawił.
Nigdy nie słyszała o tym przedmiocie, mimo że w temacie klątw i artefaktów siedziała nie od dziś. Nie była pasjonatką historii magii, co może było błędem, bo wzmianki takie jak ta czasem ją omijały, choć miała też już okazję kilkukrotnie szukać przedmiotów po zasłyszeniu jakichś podań. Tego nie słyszała aż do tego momentu. Ich Pan, choć już bardzo potężny, niewątpliwie chciał sięgnąć po więcej niż już miał, a oni mieli mu w tym pomóc, wypełniając niebezpieczne, choć ważne zadanie, z pewnością niebezpieczniejsze niż jakakolwiek wyprawa, na jakiej była dotąd, łącznie z tą na cmentarzysko statków i później do olbrzymów. Zabini zaczął zastanawiać rezultat końcowy – co się stanie, gdy dotrą do artefaktu? Czy ktoś z nich będzie musiał zostać ofiarą, żeby uruchomić jego moc? I jak będzie wyglądać świat, kiedy Czarny Pan zdobędzie artefakt o niewyobrażalnej mocy? Czy chciał z jego użyciem ostatecznie rozwiązać kwestię mugoli i szlam? Nie wiadomo. Wiedziała tylko jedno: wraz z pozostałymi musiała się tam udać i dołożyć wszelkich starań, by spełnić oczekiwania surowego i wymagającego Czarnego Pana, który nie przyjmował do wiadomości możliwości porażki. Skinęła głową, przyjmując słowa Czarnego Pana, nie miała nic więcej do dodania, Deirdre zadała już pytania, które zrodziły się i w jej głowie. Wiadomym było, że w wyprawie weźmie udział. Kątem oka zerknęła w bok, w kierunku Theo, po czym znowu skupiła się na pergaminie i dalszym przebiegu spotkania. Ciekawe, kiedy będą mieli wyruszyć. Jeszcze dziś?
Opuścił głowę w odpowiedzi na słowa Czarnego Pana, lakoniczne, ale wymowne – udzielające mu zgody na działanie. Niczego więcej nie potrzebował, na nic więcej nie liczył – sam fakt, że znalazł się w jego obecności wydawał się zaszczytem, zwłaszcza, że przesuwając spojrzeniem po twarzach pozostałych zgromadzonych przy stole Rycerzy Walpurgii dochodził do wniosku, że większość z nich nie spodziewała się ujrzeć tego wieczoru swojego przywódcy. Usiadł, oddychając nieco swobodniej, gdy uwaga najważniejszego spośród nich przeniosła się na innych, choć bynajmniej nie pozwalał sobie na rozproszenie, starając się z padających zdań wyłuskać i złożyć w całość obraz tego, kim byli: jako organizacja, i jako jednostki. Odruch rozeznania w sytuacji wszedł mu w krew już dawno, stanowiąc podstawową zasadę przetrwania w zawodzie wiedźmiego strażnika; a choć tutaj był jedynie rekrutem, nowicjuszem, na którego spoglądano mieszaniną zaciekawienia i powątpiewania, to zbadanie gruntu wydawało mu się nie mniej istotne. Nie chciał się potknąć, nie mógł się potknąć – przekonywała go o tym nie tylko powaga, bijąca ze słów po kolei zabierających głos czarnoksiężników, ale i potęga, z jaką ten, którego zwali Panem, na nich wszystkich spoglądał. Tej nocy dzielili się głównie sukcesami, co do tego Theodore nie miał wątpliwości – i pozostawało mu jedynie spekulować, w jakiej atmosferze przebiegałoby opowiadanie o porażkach.
Zawiesił spojrzenie na Lyannie, gdy ta zabrała głos, mówiąc o wyprawie do olbrzymów i zdobyciu włóczni; przez sekundę żałował, że nie mógł o tym z nią porozmawiać, wysłuchać tej opowieści w pełni – to nie był jednak czas na stare sentymenty, bo po niej nastąpiły kolejne sprawozdania z misji, działań; słuchał o tym wszystkim, o objęciu władzy w porcie przez krewniaka, o departamentach, o szpitalu, o eksperymentach, o tym, jak poplecznicy Czarnego Pana zajmowali kolejne płaszczyzny czarodziejskiego świata – zafascynowany, chciałby dowiedzieć się więcej, ale zdawał sobie sprawę, że spotkanie, na które trafił, było swego rodzaju kontynuacją podjętych wcześniej tematów. Nie wyrywał się więc, przyjmując rolę słuchacza i jedynie odnotowując w pamięci kwestie, o które chciał zapytać później – dopóki Lord Voldemort ponownie się nie odezwał, sprawiając, że wszystkie rozpierzchły się na boki, wyparte przez perspektywę postanowionego przed nimi zadania. I przed nim? Szczerze w to wątpił, spodziewając się raczej, że zarówno on, jak i pozostali nowi sojusznicy zostaną pozostawieni w tyle, ale powielony magicznie pergamin rozłożył się również przed jego oczami. Tego się nie spodziewał, ale znów – nie spodziewał się tez wielu innych rzeczy, i może powinien zwyczajnie porzucić instynktowny odruch kreowania w głowie scenariuszy, które i tak się nie sprawdzały, a zamiast tego skupić się na ścieżce, na którą popychał go los – to jest, w podziemia Gringotta. Do świata mitów, legend, druidów i ofiar, do świata, o którym nie miał pojęcia – ale który sprawiał, że mocniej biło mu serce. Z podekscytowania, ale i z niewypowiedzianych obaw, nigdy wszak nie działał bez przygotowania; z jego doświadczenia wynikało, że improwizacja najczęściej kończyła się tragicznie. Nie powiedział jednak nic na ten temat, za nic nie chcąc zaprzepaścić danej mu szansy, choć cichy głos z tyłu głowy przypominał mu, że ta szansa mogła kosztować go życie.
Podniósł głowę, słysząc pierwsze odzywające się głosy. Byli gotowi? On ani trochę, od natłoku informacji kręciło mu się w głowie, jeśli jednak coś robić potrafił, to było to kłamanie – odwzajemnił więc krótkie spojrzenie Caelana, po czym wyprostował się, czekając na dalsze rozkazy – i po raz kolejny dziękując sobie w duchu, że wypił zaledwie łyk alkoholu.
przepraszam za to blablabla, jestem dziś trochę na bakier z czasem
Zawiesił spojrzenie na Lyannie, gdy ta zabrała głos, mówiąc o wyprawie do olbrzymów i zdobyciu włóczni; przez sekundę żałował, że nie mógł o tym z nią porozmawiać, wysłuchać tej opowieści w pełni – to nie był jednak czas na stare sentymenty, bo po niej nastąpiły kolejne sprawozdania z misji, działań; słuchał o tym wszystkim, o objęciu władzy w porcie przez krewniaka, o departamentach, o szpitalu, o eksperymentach, o tym, jak poplecznicy Czarnego Pana zajmowali kolejne płaszczyzny czarodziejskiego świata – zafascynowany, chciałby dowiedzieć się więcej, ale zdawał sobie sprawę, że spotkanie, na które trafił, było swego rodzaju kontynuacją podjętych wcześniej tematów. Nie wyrywał się więc, przyjmując rolę słuchacza i jedynie odnotowując w pamięci kwestie, o które chciał zapytać później – dopóki Lord Voldemort ponownie się nie odezwał, sprawiając, że wszystkie rozpierzchły się na boki, wyparte przez perspektywę postanowionego przed nimi zadania. I przed nim? Szczerze w to wątpił, spodziewając się raczej, że zarówno on, jak i pozostali nowi sojusznicy zostaną pozostawieni w tyle, ale powielony magicznie pergamin rozłożył się również przed jego oczami. Tego się nie spodziewał, ale znów – nie spodziewał się tez wielu innych rzeczy, i może powinien zwyczajnie porzucić instynktowny odruch kreowania w głowie scenariuszy, które i tak się nie sprawdzały, a zamiast tego skupić się na ścieżce, na którą popychał go los – to jest, w podziemia Gringotta. Do świata mitów, legend, druidów i ofiar, do świata, o którym nie miał pojęcia – ale który sprawiał, że mocniej biło mu serce. Z podekscytowania, ale i z niewypowiedzianych obaw, nigdy wszak nie działał bez przygotowania; z jego doświadczenia wynikało, że improwizacja najczęściej kończyła się tragicznie. Nie powiedział jednak nic na ten temat, za nic nie chcąc zaprzepaścić danej mu szansy, choć cichy głos z tyłu głowy przypominał mu, że ta szansa mogła kosztować go życie.
Podniósł głowę, słysząc pierwsze odzywające się głosy. Byli gotowi? On ani trochę, od natłoku informacji kręciło mu się w głowie, jeśli jednak coś robić potrafił, to było to kłamanie – odwzajemnił więc krótkie spojrzenie Caelana, po czym wyprostował się, czekając na dalsze rozkazy – i po raz kolejny dziękując sobie w duchu, że wypił zaledwie łyk alkoholu.
przepraszam za to blablabla, jestem dziś trochę na bakier z czasem
it's a small crime
and i've got no excuse
and i've got no excuse
Theodore Wilkes
Zawód : wiedźmi strażnik; podróżnik; przemytnik
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
count my cards
watch them fall
blood on a marble wall
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Hellę zadziwiły słowa Pana. Myślała, że lepiej trzymać w ukryciu swoją przynależność, a nie afiszować się z nią tak otwarcie. Poza tym, jego zdanie nic dla niej nie znaczyło, bo chciała być profesjonalna w swojej pracy, skupiać się na zadaniu, a nie zachciankach, dla których nie miała już granic wtedy, gdy była sama i mogła oddać się w pełni swojej sprawie.
Ale Pan nie ma co się o nią martwić. Nie na darmo, bez ostatniej litery, jej imię oznacza piekło.
Przyszedł czas na powód spotkania, który dla Helli początkowo nie zapowiadał się jak coś, w czym odegra większy udział, o ile w ogóle. Gdy jednak wspomniano o Banku, spojrzała na Pana i z zaciekawieniem słuchała jego dalszych słów. Pracowała tam, była lojalna wobec goblinów i nie na rękę było jej pchać się w wojenkę. Z drugiej strony, potężne artefakty kuszą swoją mocą. Wahała się, nie była pewna, na ile chce się oddać temu zadaniu i co jeśli... nie zrobi tego, co będzie do niej należało? Znała smak porażki, bez niego zginęłaby już dawno w tych katakumbach i innych tajemnych miejscach z nieobliczalnymi klątwami. Tyle lat wypraw i okazuje się, że największa będzie tuż pod jej stopami - w samym Banku!
Opowieść, którą dostała do przeczytania, brzmiała początkowo nudnie, potem się rozkręcała, ale zastanawiało ją jedną - kto to wszystko spisał, na jakiej podstawie? Brzmiało to jak jakaś mitologia, co oznaczało, że każdy element może być zafałszowany lub przeinaczony, a prawdziwe niespisane. Jeśli jednak to Czarny Pan poczynił te notatki lub je sprawdził i dawał im prawdomówność, pozostało tylko wykonać zadanie, a rozmyślania zostawić na koniec, gdyby jednak wyprawa spotkała się z niespodzianką.
- Jako pracownica Banku, przysłużę się swoją wiedzą tej sprawie. Panie. - odparła na wzór innych.
Większa sala boczna
Szybka odpowiedź