Bar
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Bar
Kontuar w "Białej Wiwernie" wiecznie pokryty jest pozostałościami rozlanego piwa, mocniejszych alkoholi odbieranych przez klientelę upojoną różnorodnymi trunkami. Bar zabudowany jest w charakterystyczny sposób: pomiędzy drewnianymi kolumienkami wycięto arkady stanowiące jedyne pozostałości zadbania lokalu. Pomimo to bar jest zaskakująco dobrze zaopatrzony jak na taki przybytek, chociaż towarzystwo z natury ponurego barmana może odstraszać osoby wkraczające po raz pierwszy do Białej Wywerny.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 19:44, w całości zmieniany 1 raz
15 VI
- Zastanawiałeś się kiedyś, czemu akurat Biała Wywerna? Czemu nie pomarańczowa lub zielona? Albo Brązowa. Brązowy to też klawy kolor - Biały był bezsensu. Zwłaszcza na Nokturnie, gdzie wszystko było czarne. Począwszy od bruku pod nogami po interesy i hah - w tym momencie również w pewnym sensie spopieloną Wywenę. Właśnie. Już miałem sięgać po kolejną cegłę gdy, lecz zatrzymałem dłoń w połowie drogi zdając sobie sprawę z czegoś istotnego - Ten Wywern... Spotkałeś ty go kiedyś? Jak żyję nigdy gościa na oczy nie widziałem - no a przecież nie byłem tu od wczoraj. Jeszcze gdy to wszystko stało i prosperowało, nie widziałem właściciela za barem. Przez myśl mi nie przeszło, że nazwa sama w sobie odnosiła się do jakiegoś gatunku przerośniętego gada, a szkoda. Trochę bardziej bawiłaby mnie wówczas myśl o zionącej ogniem białej wywernie. Tym bardziej gdy okazywało się, że sam Rosier postanowił się nią zainteresować. Czyżby planował tworzyć na Nokturnie drugi rezerwat?
- I gdzie ta zaprawa, Olie? Na ślinę tego nie pokleję - przypomniałem się, widząc, jak w wiadrze brakowało mi szarego, maziowatego spoiwa do łączenia cegieł mających utworzyć kominek. To jak dla mnie w tym momencie był priorytet po tym, jak udało nam się jako tako, częściowo solidnie utworzyć ściany i wznieść dach, który składał się w tym momencie z prowizorycznie poprzybijanych do krokwi blach. To się potem poprawi. Dach się porządnie wznosiło na koniec. To co rozpościerało się w tym momencie nad nami było tworem stworzonym w cel uchronienia się od sypiącego się z nieba śniegu. Kominek był drugą najistotniejszą w tym momencie rzeczą. Potrzebowałem trochę ciepła. I nie chodzi tu o jakieś ckliwe bzdury tylko o porządny, rozgrzewający żar palonego drewna. Nie wyobrażałem sobie dalszej pracy bez niego, zwłaszcza przy konieczności wykonywania bardziej precyzyjnych robót. Już teraz palce od chłodu traciły na zręczności.
Gdy półolbrzym podsunął mi kolejne wiadro z zaprawą, a potem poszedł coś zjeść. Mi na razie głód nie przeszkadzał, a przynajmniej był zdecydowany mniejszy niż przepełniająca mnie niechęć wyjścia na dwór.
[bylobrzydkobedzieladnie]
- Zastanawiałeś się kiedyś, czemu akurat Biała Wywerna? Czemu nie pomarańczowa lub zielona? Albo Brązowa. Brązowy to też klawy kolor - Biały był bezsensu. Zwłaszcza na Nokturnie, gdzie wszystko było czarne. Począwszy od bruku pod nogami po interesy i hah - w tym momencie również w pewnym sensie spopieloną Wywenę. Właśnie. Już miałem sięgać po kolejną cegłę gdy, lecz zatrzymałem dłoń w połowie drogi zdając sobie sprawę z czegoś istotnego - Ten Wywern... Spotkałeś ty go kiedyś? Jak żyję nigdy gościa na oczy nie widziałem - no a przecież nie byłem tu od wczoraj. Jeszcze gdy to wszystko stało i prosperowało, nie widziałem właściciela za barem. Przez myśl mi nie przeszło, że nazwa sama w sobie odnosiła się do jakiegoś gatunku przerośniętego gada, a szkoda. Trochę bardziej bawiłaby mnie wówczas myśl o zionącej ogniem białej wywernie. Tym bardziej gdy okazywało się, że sam Rosier postanowił się nią zainteresować. Czyżby planował tworzyć na Nokturnie drugi rezerwat?
- I gdzie ta zaprawa, Olie? Na ślinę tego nie pokleję - przypomniałem się, widząc, jak w wiadrze brakowało mi szarego, maziowatego spoiwa do łączenia cegieł mających utworzyć kominek. To jak dla mnie w tym momencie był priorytet po tym, jak udało nam się jako tako, częściowo solidnie utworzyć ściany i wznieść dach, który składał się w tym momencie z prowizorycznie poprzybijanych do krokwi blach. To się potem poprawi. Dach się porządnie wznosiło na koniec. To co rozpościerało się w tym momencie nad nami było tworem stworzonym w cel uchronienia się od sypiącego się z nieba śniegu. Kominek był drugą najistotniejszą w tym momencie rzeczą. Potrzebowałem trochę ciepła. I nie chodzi tu o jakieś ckliwe bzdury tylko o porządny, rozgrzewający żar palonego drewna. Nie wyobrażałem sobie dalszej pracy bez niego, zwłaszcza przy konieczności wykonywania bardziej precyzyjnych robót. Już teraz palce od chłodu traciły na zręczności.
Gdy półolbrzym podsunął mi kolejne wiadro z zaprawą, a potem poszedł coś zjeść. Mi na razie głód nie przeszkadzał, a przynajmniej był zdecydowany mniejszy niż przepełniająca mnie niechęć wyjścia na dwór.
[bylobrzydkobedzieladnie]
I'll survive
somehow i always do
somehow i always do
Ostatnio zmieniony przez Matthew Bott dnia 25.03.18 1:25, w całości zmieniany 1 raz
Zimne, mroźne wręcz powietrze szczypało Rookwood w odsłonięte policzki. Najchętniej wróciłaby do domu, który otrzymała w spadku po zmarłym mężu, by zaszyć się pod futrem z niedźwiedzia przed własnym kominkiem z butelką ognistej whisky - i przyjemnie dzięki temu się rozgrzać, lecz na tę rozkoszną chwilę będzie mogła pozwolić dopiero wieczorem. Skończywszy pracę w Biurze Kontroli Wilkołaków nie opuściła Londynu, a teleportowała się na ulicę Śmiertelnego Nokturnu, resztę drogi przebyła już pieszo - sprawdziła po drodze, czy później zastanie jeszcze Cassandrę w swojej lecznicy.
Dotarłszy na miejsce skontrolowała, czy wszyscy producenci spełnili ich żądania i przetransportowali niezbędne do odbudowy Białej Wywerny materiały. Przekonawszy się, że wszystko było w porządku, przynajmniej tam, ruszyła dalej, by wkroczyć na teren odbudowy.
I przyłapać zatrudnionych roboli na lenistwie.
-Wywern to gad spokrewniony ze smokami, idioci - powiedziała nagle, ujawniając swoją obecność. Stanęła nieopodal Botta klęczącego przy czymś, co najpewniej miało być kominkiem - kiedyś w przyszłości. Rozejrzała się wkoło i westchnęła bardzo ciężko, znacząco. Prace były wciąż na zbyt wczesnym etapie. Czarny Pan może mieć powody do niezadowolenia, tak przynajmniej przypuszczała - a myśl o jego niezadowoleniu przyprawiała ją o zimne dreszcze, biegnące wzdłuż kręgosłupa. -Ruszże tym pustym łbem, który nosisz na ramionach. Przyszedłbyś do POMARAŃCZOWEJ Wywerny? - zaszydziła z niego, nawet nie próbując się z tym kryć. Wyciągnęła z kieszeni płaszcza, obszytego futrem z upolowanych przez siebie lisów, paczkę papierosów, wyciągnęła zeń jednego i wetknęła do ust. Potarła kraniec, a zapłonął sam, a zimne powietrze wokół niej nasycił zapach tytoniu.
-Będzie lepiej, jeśli zamkniesz jadaczkę i weźmiesz się do pracy. Mniej gadania, więcej pracowania - zakomenderowała głosem pewnym i nieznoszącym sprzeciwu. Wydawanie rozkazów rosłym, niewątpliwie silnym mężczyznom, w tym jednemu tak ogromnemu, że najpewniej szorowałby głową o sufit, gdyby tu był, sprawiało Rookwood dziwną satysfakcję.
Mieli płacone za to, by przyłożyć swoje łapsko do budowy i wykonać za Rycerzy Walpurgii najczarniejszą, najcięższą robotę. Co prawda złoto w brudne łapska Botta i Ogdena nie miały iść z jej osobistej kieszeni, właściwie to nie wiedziała nawet z czyjej konkretnie, ale to nie miało najmniejszego znaczenia. Sprawa była wspólna, a Sigrun wypełniała rozkazy Czarnego Pana przykładnie - i do samego końca.
Dotarłszy na miejsce skontrolowała, czy wszyscy producenci spełnili ich żądania i przetransportowali niezbędne do odbudowy Białej Wywerny materiały. Przekonawszy się, że wszystko było w porządku, przynajmniej tam, ruszyła dalej, by wkroczyć na teren odbudowy.
I przyłapać zatrudnionych roboli na lenistwie.
-Wywern to gad spokrewniony ze smokami, idioci - powiedziała nagle, ujawniając swoją obecność. Stanęła nieopodal Botta klęczącego przy czymś, co najpewniej miało być kominkiem - kiedyś w przyszłości. Rozejrzała się wkoło i westchnęła bardzo ciężko, znacząco. Prace były wciąż na zbyt wczesnym etapie. Czarny Pan może mieć powody do niezadowolenia, tak przynajmniej przypuszczała - a myśl o jego niezadowoleniu przyprawiała ją o zimne dreszcze, biegnące wzdłuż kręgosłupa. -Ruszże tym pustym łbem, który nosisz na ramionach. Przyszedłbyś do POMARAŃCZOWEJ Wywerny? - zaszydziła z niego, nawet nie próbując się z tym kryć. Wyciągnęła z kieszeni płaszcza, obszytego futrem z upolowanych przez siebie lisów, paczkę papierosów, wyciągnęła zeń jednego i wetknęła do ust. Potarła kraniec, a zapłonął sam, a zimne powietrze wokół niej nasycił zapach tytoniu.
-Będzie lepiej, jeśli zamkniesz jadaczkę i weźmiesz się do pracy. Mniej gadania, więcej pracowania - zakomenderowała głosem pewnym i nieznoszącym sprzeciwu. Wydawanie rozkazów rosłym, niewątpliwie silnym mężczyznom, w tym jednemu tak ogromnemu, że najpewniej szorowałby głową o sufit, gdyby tu był, sprawiało Rookwood dziwną satysfakcję.
Mieli płacone za to, by przyłożyć swoje łapsko do budowy i wykonać za Rycerzy Walpurgii najczarniejszą, najcięższą robotę. Co prawda złoto w brudne łapska Botta i Ogdena nie miały iść z jej osobistej kieszeni, właściwie to nie wiedziała nawet z czyjej konkretnie, ale to nie miało najmniejszego znaczenia. Sprawa była wspólna, a Sigrun wypełniała rozkazy Czarnego Pana przykładnie - i do samego końca.
She's lost control
again
Sigrun Rookwood
Zawód : dowódca grupy łowców wilkołaków
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
I am not
ruined
I am
r u i n a t i o n
ruined
I am
r u i n a t i o n
OPCM : 35 +2
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 47 +5
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Ściągnąłem brwi w niezadowoleniu i konsternacji, kiedy to usłyszałem za plecami kobiecy głos. Nie był obcy - nieraz gdy odwiedzałem jakąś nokturnową melinę ten się przebijał przez mieszaninę karczmiennego gwaru. Tu niósł się donośniej - w końcu remontowa pustka. Była w tym wszystkim irytująca pretensja, jakaś protekcjonalność. Nie spodobało mi się to bardziej niż kończąca wypowiedź obelga bo te na nokturnie stanowiły swojski zamiennik tutejszego bycia na ty. Szpachlę, która nakładałem kolejne porcje cementu łączącego cegły w coś co miało stać się kominkiem, przerzuciłem do drugiej ręki podnosząc się przy tym do pozycji stojącej.
- Przyjdę i do gównianej, jeśli tylko takie same dupy będą się w niej kręciły - skwitowałem zaplatając na torsie ramiona. Trochę uwaliłem przy tym rękaw trzymaną szpachelką, jednak się tym nie przejąłem. Ciuchy i tak chrzciłem jako robocze, a co się nie wypierze to zeszlachetnieje. Poza tym byłem nawet dumny ze swojej odzywki, a w przekonaniu, że mam z czego, umocnił mnie mój towarzysz. Szturchnął mnie łapą po plechach tak, że mnie wytrąciło z równowagi. Gdybym był mniejszy pewnie wylądowałbym na ścianie niczym trzepnięty gazetą komar, a tak to utrzymałem postawę ciesząc mordę. Przynajmniej do czasu kiedy to panna nie zaczęła się odważniej panoszyć. Zrobiło się mniej zabawnie. Tym bardziej, że nie wiedziałem iż jest tu by nas nadzorować czy coś. Jak dla mnie wyglądało to tak, że jakaś hultajcza baba nie za bardzo ogarniała, że przyszła mordownia jest dopiero w budowie i przyszła odwalać jakiś cyrk. Może była zjarana, albo postanowiła wyładować jakąś frustrację? Nie wiem. To było dla mnie trochę za trudne.
- Ej, złotko, jak chcesz moczyć mordę to tak się składa, że z Mantykory nikt nie zrobił kupy chrustu nie musisz tu tak wpierdalać się nam w robotę. W ogóle to cie tu nie powinno być. To teren budowy i takie tam - nie podobało mi się, że tak wlazła tu i z dupy się panoszyła. Ale też mnie to nie zaskakiwało - w końcu to był Nokturn. Nie takie rzeczy się tu odwalały.
[bylobrzydkobedzieladnie]
- Przyjdę i do gównianej, jeśli tylko takie same dupy będą się w niej kręciły - skwitowałem zaplatając na torsie ramiona. Trochę uwaliłem przy tym rękaw trzymaną szpachelką, jednak się tym nie przejąłem. Ciuchy i tak chrzciłem jako robocze, a co się nie wypierze to zeszlachetnieje. Poza tym byłem nawet dumny ze swojej odzywki, a w przekonaniu, że mam z czego, umocnił mnie mój towarzysz. Szturchnął mnie łapą po plechach tak, że mnie wytrąciło z równowagi. Gdybym był mniejszy pewnie wylądowałbym na ścianie niczym trzepnięty gazetą komar, a tak to utrzymałem postawę ciesząc mordę. Przynajmniej do czasu kiedy to panna nie zaczęła się odważniej panoszyć. Zrobiło się mniej zabawnie. Tym bardziej, że nie wiedziałem iż jest tu by nas nadzorować czy coś. Jak dla mnie wyglądało to tak, że jakaś hultajcza baba nie za bardzo ogarniała, że przyszła mordownia jest dopiero w budowie i przyszła odwalać jakiś cyrk. Może była zjarana, albo postanowiła wyładować jakąś frustrację? Nie wiem. To było dla mnie trochę za trudne.
- Ej, złotko, jak chcesz moczyć mordę to tak się składa, że z Mantykory nikt nie zrobił kupy chrustu nie musisz tu tak wpierdalać się nam w robotę. W ogóle to cie tu nie powinno być. To teren budowy i takie tam - nie podobało mi się, że tak wlazła tu i z dupy się panoszyła. Ale też mnie to nie zaskakiwało - w końcu to był Nokturn. Nie takie rzeczy się tu odwalały.
[bylobrzydkobedzieladnie]
I'll survive
somehow i always do
somehow i always do
Ostatnio zmieniony przez Matthew Bott dnia 25.03.18 1:29, w całości zmieniany 1 raz
Twarze obu robotników wydawały się Rookwood znajome, najpewniej widziała je gdzieś w barze. Zapewne częściej, niż oni jej własną. Na Nokturnie bywała wszak często, jednakże w większości przypadków przybierała obcą twarz; pracownicy Ministerstwa Magii nie wypadało pojawiać się w miejscach takich jak Nokturn, tętniących czarną magią, gnieździe zbrodni i występku. Mogłoby to ściągnąć nań niepotrzebne podejrzenia. Zmiana strun głosowych, czy barwy tęczówek były dla metamorfomaga jednak sztuką trudną, a że miała skłonność do wrzasków, to niedziwne, że Bott mógł kojarzyć jej słowiczy głosik.
- Odezwij się tak jeszcze raz, a wyrwę Ci język i każę połknąć - ostrzegła dziwnie uprzejmym tonem, uśmiechając się przy tym niemal słodko, co dziwnie kontrastowało z wiecznie naburmuszonym wyrazem twarzy i nieprzychylnym spojrzeniem łypiącym spod ciężkich powiek. Przełożyła papierosa z prawej dłoni do lewej, aby zacisnąć palce na różdżce, spoczywającej w kieszeni. Jeszcze jej nie wyciągnęła; to nie był ani czas, ani miejsce na zabawy i igraszki. Prace szły zbyt mozolnie, należało je przyśpieszyć i jak najszybciej postawić Białą Wywernę na nogi, by nie dawać Czarnemu Panu powodów ku niezadowoleniu. Wzdrygała się na samą myśl. Od powrotu z Rumunii nie miała jeszcze zaszczytu stanąć przez Jego obliczem, lecz doskonale zachowane wspomnienia z lat szkolnych, kiedy jeszcze nazywano go Tomem Riddle, dawały Sigrun jasny obraz tego, co może się z nimi stać, jeśli rozkaz nie zostanie spełniony.
- Ależ nie mam zamiaru wpierdalać się w waszą robotę. Nie po to was zatrudniliśmy - zaakcentowała to słowo, by wyraźnie zaznaczyć, że nie znalazła się tu bez powodu, że nie jest byle kim, przechodniem, czy znużoną panienką szukającą wrażeń - abym ja miała się teraz tym zajmować. Usiądę tu i popatrzę, czy robicie to, za co wam płacimy - dokończyła z bezczelnym uśmiechem na ustach, podchodząc jednocześnie do pokaźnego stosu desek, które najwyraźniej miały służyć do odbudowywania stropu; usiadła na nim, zakładając nogę na nogę, wciąż ćmiąc papierosa.
- No dalej - pogoniła Matthew z lekko uniesionymi brwiami, jakby dziwiła się, że wciąż stoi z tą szpachelką, zamiast wziąć się do roboty - raz, raz, nie mam na to całego dnia.
- Odezwij się tak jeszcze raz, a wyrwę Ci język i każę połknąć - ostrzegła dziwnie uprzejmym tonem, uśmiechając się przy tym niemal słodko, co dziwnie kontrastowało z wiecznie naburmuszonym wyrazem twarzy i nieprzychylnym spojrzeniem łypiącym spod ciężkich powiek. Przełożyła papierosa z prawej dłoni do lewej, aby zacisnąć palce na różdżce, spoczywającej w kieszeni. Jeszcze jej nie wyciągnęła; to nie był ani czas, ani miejsce na zabawy i igraszki. Prace szły zbyt mozolnie, należało je przyśpieszyć i jak najszybciej postawić Białą Wywernę na nogi, by nie dawać Czarnemu Panu powodów ku niezadowoleniu. Wzdrygała się na samą myśl. Od powrotu z Rumunii nie miała jeszcze zaszczytu stanąć przez Jego obliczem, lecz doskonale zachowane wspomnienia z lat szkolnych, kiedy jeszcze nazywano go Tomem Riddle, dawały Sigrun jasny obraz tego, co może się z nimi stać, jeśli rozkaz nie zostanie spełniony.
- Ależ nie mam zamiaru wpierdalać się w waszą robotę. Nie po to was zatrudniliśmy - zaakcentowała to słowo, by wyraźnie zaznaczyć, że nie znalazła się tu bez powodu, że nie jest byle kim, przechodniem, czy znużoną panienką szukającą wrażeń - abym ja miała się teraz tym zajmować. Usiądę tu i popatrzę, czy robicie to, za co wam płacimy - dokończyła z bezczelnym uśmiechem na ustach, podchodząc jednocześnie do pokaźnego stosu desek, które najwyraźniej miały służyć do odbudowywania stropu; usiadła na nim, zakładając nogę na nogę, wciąż ćmiąc papierosa.
- No dalej - pogoniła Matthew z lekko uniesionymi brwiami, jakby dziwiła się, że wciąż stoi z tą szpachelką, zamiast wziąć się do roboty - raz, raz, nie mam na to całego dnia.
She's lost control
again
Sigrun Rookwood
Zawód : dowódca grupy łowców wilkołaków
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
I am not
ruined
I am
r u i n a t i o n
ruined
I am
r u i n a t i o n
OPCM : 35 +2
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 47 +5
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Nie mogłem się nie uśmiechnąć kaprawo tym bardziej kiedy usłyszałem z jej strony groźbę. Ty ja słyszysz - łypnąłem na mojego towarzysza z pewnym rozbestwieniem. Czarownica niby to groziła, niby to się jeżyła, a jednak ta słodycz wypływała na jej twarz. Co jak co, lecz w tym momencie w pełni zyskałem przekonanie, że podobało jej się prowadzenie rozmowy tego typu. Dlatego też widząc krótki pokaz manifestacji siły podczas którego ujęła rękojeść różdżki zagwizdałem z podziwem wywołując te dwie charakterystyczne tonacje.
- Ciasny chwyt, nie ma to tamto, co...? - podskoczyłem brwiami i żeby nie było - to nie szydera czy prowokacja, lecz stylowa zaczepka, co nie. W końcu się nie spiąłem, nie zamierzałem poszukiwać różdżki, czy też bawić się w próbę siły. Zresztą nawet nie miałem ku temu powodów. Na nokturnie prowadziło się specyficzny dialog i będąc tego świadomy w cale się do tego momentu jakoś nie napinałem. Trochę sytuacja zaczynała się zmieniać, gdy panienka tu wyraźnie próbowała udowodnić, że ma dupę wyżej niż my głowy. Było w tym nie mało ambicji biorąc pod uwagę, że Olie na luźno dobijał trzech metrów. I to mnie trochę martwiło - jego też łatwiej było wkurzyć. Bezceremonialnie pozwoliłem sobie więc na wzięcie sprawy w swoje ręce i wygonienie intruza z placu budowy. Sprawa jednak okazała się trochę bardziej złożona. Już nie było tak zabawnie. Szturchnąłem łokciem swojego towarzysza proponując mu by może zrobił przerwę i przyniósł nam coś z Kotła do żarcia nim pomrzemy z głodu. Każdy pretekst był dobry. Trochę łatwiej było go sprowokować, a ja nie chciałem jeszcze raz odbudowywać tego co już udało nam się postawić.
- Tak więc... - zacząłem, kiedy olbrzym się usunął z pomieszczenia, a my zostaliśmy sami - ...jesteś jakąś lady Rosier, czy coś? Mąż ci tak pozwala chadzać samej w takie miejsca jak to, gdzie czeka takie towarzystwo jak my...? - nie mogłem za bardzo ogarnąć tej liczby mnogiej. Zatrudniliśmy. Też była Rosierówną? Jeśli tak to trochę abstrakcja to wszystko dla mnie zawiewało. Zawsze myślałem, że szlachta lubi pilnować tego gdzie ich kobiety mogą i nie mogą chodzić. A tu jedna z nich ma nam patrzeć na ręce i ma przy tym nie mniej wyparzony język? - Znasz się na tej robocie? - na tym budowaniu? Zagaiłem, nanosząc porcję zaprawy na cegły do których przylepiłem kolejne.
- Ciasny chwyt, nie ma to tamto, co...? - podskoczyłem brwiami i żeby nie było - to nie szydera czy prowokacja, lecz stylowa zaczepka, co nie. W końcu się nie spiąłem, nie zamierzałem poszukiwać różdżki, czy też bawić się w próbę siły. Zresztą nawet nie miałem ku temu powodów. Na nokturnie prowadziło się specyficzny dialog i będąc tego świadomy w cale się do tego momentu jakoś nie napinałem. Trochę sytuacja zaczynała się zmieniać, gdy panienka tu wyraźnie próbowała udowodnić, że ma dupę wyżej niż my głowy. Było w tym nie mało ambicji biorąc pod uwagę, że Olie na luźno dobijał trzech metrów. I to mnie trochę martwiło - jego też łatwiej było wkurzyć. Bezceremonialnie pozwoliłem sobie więc na wzięcie sprawy w swoje ręce i wygonienie intruza z placu budowy. Sprawa jednak okazała się trochę bardziej złożona. Już nie było tak zabawnie. Szturchnąłem łokciem swojego towarzysza proponując mu by może zrobił przerwę i przyniósł nam coś z Kotła do żarcia nim pomrzemy z głodu. Każdy pretekst był dobry. Trochę łatwiej było go sprowokować, a ja nie chciałem jeszcze raz odbudowywać tego co już udało nam się postawić.
- Tak więc... - zacząłem, kiedy olbrzym się usunął z pomieszczenia, a my zostaliśmy sami - ...jesteś jakąś lady Rosier, czy coś? Mąż ci tak pozwala chadzać samej w takie miejsca jak to, gdzie czeka takie towarzystwo jak my...? - nie mogłem za bardzo ogarnąć tej liczby mnogiej. Zatrudniliśmy. Też była Rosierówną? Jeśli tak to trochę abstrakcja to wszystko dla mnie zawiewało. Zawsze myślałem, że szlachta lubi pilnować tego gdzie ich kobiety mogą i nie mogą chodzić. A tu jedna z nich ma nam patrzeć na ręce i ma przy tym nie mniej wyparzony język? - Znasz się na tej robocie? - na tym budowaniu? Zagaiłem, nanosząc porcję zaprawy na cegły do których przylepiłem kolejne.
I'll survive
somehow i always do
somehow i always do
Nie mogła oprzeć się wrażeniu, że mężczyzna traktuje ją lekceważąco i to tylko dlatego, że miał przed sobą kobietę, w spodniach, ale wciąż kobietę. Najpewniej gdyby stanął tu zamiast niej Christopher, jej brat, reakcja byłaby zupełnie inna. Ciężko było do tego przywyknąć, choć musiała mierzyć się z tym całe życie i siłą zmuszać innych, by traktowali ją na równi. Szowinistyczne podejście zawsze budziło w Sigrun niesłychaną irytację, której nie potrafiła nawet ukryć. Od razu zmarszczyła gniewnie brwi i spojrzała na Matta jak spod byka, a wyraz twarzy stał się jeszcze bardziej nieprzyjemny. Zawsze wyglądała tak, jakby chciała komuś przywalić, ale teraz to szczególnie. Pogwizdywaniem jedynie coraz bardziej sobie grabił, miała szczerą ochotę, by unieść różdżkę i posłać ku niemu jakąś klątwę - może nie najpaskudniejsza, by zaczął się jej tu na ziemi zwijać z bólu, bo kto by wtedy zamiast niej pracował - ale złośliwą na pewno, by go trochę nauczyć szacunku.
- Nie ma to tamto, z takimi jak ty to trzeba sztywniutko, nie? - powiedziała ironicznie, zaciągając się mocno papierosem. Nie powinna była tracić czasu na użeranie się z idiotą, ani nie mogła dać się sprowokować. Prace nad odbudową Białej Wywerny szły zdecydowanie zbyt mozolnie, a Czarny Pan nie był wyrozumiały. Nigdy. Lękała się wizji jego gniewu, gdy stwierdzi, że nadużyli cierpliwości, nie dokładając wszelkich starań, aby wykonać rozkaz.
Na całe szczęście nie musiała się dłużej złościć. Irytacja rozwiała się jak dym w powietrzu pod wpływem kolejnych słów Botta, zastąpiło ją szczere rozbawienie i perlisty wybuch śmiechu. Nigdy nie uważała, aby nosiła się jak mężczyzna, choć miała w szafie wiele par spodni - w drugą stronę także nie przesadzała, nie nosiła dziewczęcych sukienek, bogatej biżuterii i różu, była więc szczerze zdziwiona, że wziął ją... za lady Rosier. Musiał być większym tumanem, niż przypuszczała.
- A wyglądam Ci na lady Rosier, tytanie intelektu? - spytała rozbawiona; może w przypadku mężczyzny innego niż Tristan Rosier, dla czystej uciechy skłamały, że tak, nosi tytuł lady i ciągnęła tę maskaradę, dopóki Matt nie zorientowałby się sam - robienie sobie żartów z jednego z najwierniejszych sług Czarnego Pana i groźnego czarnoksiężnika nie wróżyłoby jej jednak zbyt dobrze. - Nie jestem jego żoną - i chodzę tam, gdzie mi się rzewnie podoba - Sądziłam, że jesteś bardziej domyślny.
Czy nie przypuszczał, że może być ich więcej?
- Oczywiście - skłamała gładko i bez wahania, głosem tak pewnym, jakby pytał ją o to, czy jest kobietą. - Będę wiedziała, jeśli coś spierdolisz, albo zrobisz nie tak jak trzeba. Lepiej się staraj - ostrzegła go, kładąc dłoń na deskach i wspierając się na ręce; przyglądając się mu przechyliła głowę tak, jakby oglądała rozkosznego szczeniaczka, który gania za rzuconym patykiem. - Gdzie się podział ten mięśniak? Robota czeka.
- Nie ma to tamto, z takimi jak ty to trzeba sztywniutko, nie? - powiedziała ironicznie, zaciągając się mocno papierosem. Nie powinna była tracić czasu na użeranie się z idiotą, ani nie mogła dać się sprowokować. Prace nad odbudową Białej Wywerny szły zdecydowanie zbyt mozolnie, a Czarny Pan nie był wyrozumiały. Nigdy. Lękała się wizji jego gniewu, gdy stwierdzi, że nadużyli cierpliwości, nie dokładając wszelkich starań, aby wykonać rozkaz.
Na całe szczęście nie musiała się dłużej złościć. Irytacja rozwiała się jak dym w powietrzu pod wpływem kolejnych słów Botta, zastąpiło ją szczere rozbawienie i perlisty wybuch śmiechu. Nigdy nie uważała, aby nosiła się jak mężczyzna, choć miała w szafie wiele par spodni - w drugą stronę także nie przesadzała, nie nosiła dziewczęcych sukienek, bogatej biżuterii i różu, była więc szczerze zdziwiona, że wziął ją... za lady Rosier. Musiał być większym tumanem, niż przypuszczała.
- A wyglądam Ci na lady Rosier, tytanie intelektu? - spytała rozbawiona; może w przypadku mężczyzny innego niż Tristan Rosier, dla czystej uciechy skłamały, że tak, nosi tytuł lady i ciągnęła tę maskaradę, dopóki Matt nie zorientowałby się sam - robienie sobie żartów z jednego z najwierniejszych sług Czarnego Pana i groźnego czarnoksiężnika nie wróżyłoby jej jednak zbyt dobrze. - Nie jestem jego żoną - i chodzę tam, gdzie mi się rzewnie podoba - Sądziłam, że jesteś bardziej domyślny.
Czy nie przypuszczał, że może być ich więcej?
- Oczywiście - skłamała gładko i bez wahania, głosem tak pewnym, jakby pytał ją o to, czy jest kobietą. - Będę wiedziała, jeśli coś spierdolisz, albo zrobisz nie tak jak trzeba. Lepiej się staraj - ostrzegła go, kładąc dłoń na deskach i wspierając się na ręce; przyglądając się mu przechyliła głowę tak, jakby oglądała rozkosznego szczeniaczka, który gania za rzuconym patykiem. - Gdzie się podział ten mięśniak? Robota czeka.
She's lost control
again
Sigrun Rookwood
Zawód : dowódca grupy łowców wilkołaków
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
I am not
ruined
I am
r u i n a t i o n
ruined
I am
r u i n a t i o n
OPCM : 35 +2
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 47 +5
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Nie do końca rozumiałem dlaczego nagle patrzyła na mnie tak, jakby mi chciała co najmniej zasadzić czymś twardym po twarzy. Czyżby to nie było pierwsze nasze spotkanie, a ja sam zdążyłem jej czymś zawinić w przeszłości...? Zmrużyłem powieki i oceniającym spojrzeniem przebiegłem po jej sylwetce, a dokładniej po nogach. Materiał nogawek przywierał do nich ściśle, zwłaszcza w momencie w którym czarownica spoczęła na jednym ze stosie drewnianych desek. Jedna z moich brwi jakoś mimowolnie powoli pozwoliła sobie na powędrowanie wyżej. Wróciłem potem do jej twarzy i jakoś mimo wszystko nie mogłem sobie przypomnieć bym kiedykolwiek mógł jej podpaść. Byłem, jaki byłem, lecz pamięć do twarzy to jednak miałem. Zwłaszcza tych do tych niewieścich do których decydowałem się zbliżać. Nie widziałem w swoim zachowaniu również niczego złego. Przybyła kobieta zdawała się być obeznana w nokturnowej kurtuazji więc tak też ją potraktowałem. Jak niby inaczej bym miał...?
Sprawnym pociągnięciem wyrównałem kolejny poziom zaprawy rozłożony na cegłówkach. Nadmiar zebrany szpachlą zeskrobałem o kant wiadra. Odłożyłem narzędzie i zacząłem układać kolejną warstwę cegieł. Wszystko to zaczynało faktycznie wyglądać z chwili na chwilę jak kominek. Nie byłbym przy tym sobą, gdybym nie pozwolił sobie na nawiązanie konwersacji. Nie umiałem siedzieć w ciszy, kiedy wiedziałem, że mam do kogo otworzyć usta.
- No nie wiem. Może...? - słysząc jej rozbawienie i w moim głosie pojawiła się ta lekka, frywolna nuta, jak również miękkie pochlebstwo? Chociaż tak na prawdę nie bardzo orientowałem się w tym świecie szlachty. Mając jednak w pamięci to jak żyje Brendan nie trudno było mi sobie wyobrazić taką pannę szlachciankę. Nie znałem się na Rosierach.
Przyłożyłem poziomicę do ułożonego rzędu cegieł. Dostukałem młotkiem dwie, używając odpowiednio wyważonej siły by następnie ponownie przyłożyć przyrząd. Gdy pęcherzyk powietrza pokazał ładna równość, zacząłem nakładać kolejną warstwę zaprawy.
- To może, skoro nie jesteś jego żoną, to może w takim wypadku po tym, jak skończę się starać, przy jakiejś ognistej omówilibyśmy wspólnie moje potencjalne niedociągnięcia? - zaproponowałem ze swobodą i tupetem którym jednak się wcale, a wcale nie przejmowałem. Kobiety choć nie chciały się przyznać to tak naprawdę to kochały. Zbyt długo wiele podobnych okazji sobie odpuszczałem przez ostatnie dwa miesiące by zrobić to i teraz, kiedy właściwie nie było niczego co mogłoby być powodem do hamowania się.
- Pewnie wróci jak wyjdziesz. Chyba go peszysz - teraz to ja skłamałem. Tak na prawdę Olie był tak waściowie jeszcze mniej domyślny ode mnie i słowa czarownicy już z pięć razy uznałaby za zaproszenie do bitki. Dobrze więc zrobiłem odsyłając go po żarcie. W tym samym momencie spostrzegłem, że kupka ułożonych prze zemnie cegieł znikła. Wstałem więc z zamiarem ich doniesienia.
Sprawnym pociągnięciem wyrównałem kolejny poziom zaprawy rozłożony na cegłówkach. Nadmiar zebrany szpachlą zeskrobałem o kant wiadra. Odłożyłem narzędzie i zacząłem układać kolejną warstwę cegieł. Wszystko to zaczynało faktycznie wyglądać z chwili na chwilę jak kominek. Nie byłbym przy tym sobą, gdybym nie pozwolił sobie na nawiązanie konwersacji. Nie umiałem siedzieć w ciszy, kiedy wiedziałem, że mam do kogo otworzyć usta.
- No nie wiem. Może...? - słysząc jej rozbawienie i w moim głosie pojawiła się ta lekka, frywolna nuta, jak również miękkie pochlebstwo? Chociaż tak na prawdę nie bardzo orientowałem się w tym świecie szlachty. Mając jednak w pamięci to jak żyje Brendan nie trudno było mi sobie wyobrazić taką pannę szlachciankę. Nie znałem się na Rosierach.
Przyłożyłem poziomicę do ułożonego rzędu cegieł. Dostukałem młotkiem dwie, używając odpowiednio wyważonej siły by następnie ponownie przyłożyć przyrząd. Gdy pęcherzyk powietrza pokazał ładna równość, zacząłem nakładać kolejną warstwę zaprawy.
- To może, skoro nie jesteś jego żoną, to może w takim wypadku po tym, jak skończę się starać, przy jakiejś ognistej omówilibyśmy wspólnie moje potencjalne niedociągnięcia? - zaproponowałem ze swobodą i tupetem którym jednak się wcale, a wcale nie przejmowałem. Kobiety choć nie chciały się przyznać to tak naprawdę to kochały. Zbyt długo wiele podobnych okazji sobie odpuszczałem przez ostatnie dwa miesiące by zrobić to i teraz, kiedy właściwie nie było niczego co mogłoby być powodem do hamowania się.
- Pewnie wróci jak wyjdziesz. Chyba go peszysz - teraz to ja skłamałem. Tak na prawdę Olie był tak waściowie jeszcze mniej domyślny ode mnie i słowa czarownicy już z pięć razy uznałaby za zaproszenie do bitki. Dobrze więc zrobiłem odsyłając go po żarcie. W tym samym momencie spostrzegłem, że kupka ułożonych prze zemnie cegieł znikła. Wstałem więc z zamiarem ich doniesienia.
I'll survive
somehow i always do
somehow i always do
The member 'Matthew Bott' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 66
'k100' : 66
Bott, wyjątkowo, jeszcze nie zdążył jej uczynić niczego złego (choć oczywiście wystarczyłby sam fakt, e jest wilkołakiem - ale o tym nie miała pojęcia), Rookwood nie udzieliłaby mu więc odpowiedzi dlaczego patrzy na niego z taką chęcią mordu - bo nie było ku temu żadnego konkretnego powodu. Taki miała po prostu wyraz twarzy, nieprzyjemny, agresywny, pogłębiał się, kiedy czuła irytację - a swoimi głupimi odzywkami Sigrun w nią wprawił. Na Botta szczęście szybko przeminęła. Nie chciał mieć do czynienia z nią rozsierdzoną.
- Może, kto wie - odpowiedziała powoli, uśmiechając się jednym kącikiem ust; nie peszyły ją męskie spojrzenia, nawet gdy taksowały ją od stóp do głów - Jeśli tylko wystarczająco bardzo się postarasz przy robocie - dodała, puszczając mu oczko; kłamała, oczywiście, nie miała zamiaru się z nim nigdzie wybierać, lecz mężczyźni byli bardzo prości w obsłudze. Kilka obiecanek, uśmiechów, głębszy dekolt - i już lecą jak psy z wyciągniętym jęzorem. Ach, gdyby tylko wiedziała, że przed sobą ma prawdziwego psa! Nie uśmiechałaby się wtedy wcale, a dłoń świerzbiłaby ją, by sięgnąć po różdżkę - ale cóż, o klątwie Botta nie miała pojęcia, pozostawał więc bezpieczny. Na razie.
- Nie wyglądał na takiego, co się łatwo peszy - prychnęła z pogardą Sigrun; wiedziała, że Bott sobie znowu z niej żartował. - Nie zrobi swojej części, nie zobaczy ani złamanego knuta - ostrzegła, mówiła całkiem poważnie, choć to nie ona zarządzała środkami finansowymi i to nie w jej gestii było wydawanie pieniędzy - mogła być jednak pewna, że nikt nie zapłaci obibokom. Chyba, że zaklęciem Cruciatus, w ramach nauczki. To akurat mogłaby wymierzyć sama, potrzebowała doskonalić swe umiejętności w dziedzinie czarnej magii.
Westchnęła bardzo ciężko i dźwignęła się z miejsca; prace szły stanowczo za wolno i choć początkowo zamierzała dziś jedynie się przyglądać, to ostatecznie uznała, że będzie to jedynie marnotrawieniem czasu i lenistwem - a lenie są w szeregach Rycerzy Walpurgii absolutnie zbędni. Wolała nie ryzykować narażenie się na gniew Czarnego Pana w najmniejszym stopniu. Dlatego dźwignęła tyłek z desek i podeszła do Matta, aby mu pomóc - z taką miną, jakby doskonale wiedziała co robi. Robiła to już kilka dni temu i szło jej całkiem nieźle. Musiała po prostu powtórzyć te czynności, więc zabrała się do roboty z ciężkim sercem.
- Może, kto wie - odpowiedziała powoli, uśmiechając się jednym kącikiem ust; nie peszyły ją męskie spojrzenia, nawet gdy taksowały ją od stóp do głów - Jeśli tylko wystarczająco bardzo się postarasz przy robocie - dodała, puszczając mu oczko; kłamała, oczywiście, nie miała zamiaru się z nim nigdzie wybierać, lecz mężczyźni byli bardzo prości w obsłudze. Kilka obiecanek, uśmiechów, głębszy dekolt - i już lecą jak psy z wyciągniętym jęzorem. Ach, gdyby tylko wiedziała, że przed sobą ma prawdziwego psa! Nie uśmiechałaby się wtedy wcale, a dłoń świerzbiłaby ją, by sięgnąć po różdżkę - ale cóż, o klątwie Botta nie miała pojęcia, pozostawał więc bezpieczny. Na razie.
- Nie wyglądał na takiego, co się łatwo peszy - prychnęła z pogardą Sigrun; wiedziała, że Bott sobie znowu z niej żartował. - Nie zrobi swojej części, nie zobaczy ani złamanego knuta - ostrzegła, mówiła całkiem poważnie, choć to nie ona zarządzała środkami finansowymi i to nie w jej gestii było wydawanie pieniędzy - mogła być jednak pewna, że nikt nie zapłaci obibokom. Chyba, że zaklęciem Cruciatus, w ramach nauczki. To akurat mogłaby wymierzyć sama, potrzebowała doskonalić swe umiejętności w dziedzinie czarnej magii.
Westchnęła bardzo ciężko i dźwignęła się z miejsca; prace szły stanowczo za wolno i choć początkowo zamierzała dziś jedynie się przyglądać, to ostatecznie uznała, że będzie to jedynie marnotrawieniem czasu i lenistwem - a lenie są w szeregach Rycerzy Walpurgii absolutnie zbędni. Wolała nie ryzykować narażenie się na gniew Czarnego Pana w najmniejszym stopniu. Dlatego dźwignęła tyłek z desek i podeszła do Matta, aby mu pomóc - z taką miną, jakby doskonale wiedziała co robi. Robiła to już kilka dni temu i szło jej całkiem nieźle. Musiała po prostu powtórzyć te czynności, więc zabrała się do roboty z ciężkim sercem.
She's lost control
again
Sigrun Rookwood
Zawód : dowódca grupy łowców wilkołaków
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
I am not
ruined
I am
r u i n a t i o n
ruined
I am
r u i n a t i o n
OPCM : 35 +2
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 47 +5
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
The member 'Sigrun Rookwood' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 45
'k100' : 45
Choc niekoniecznie ludzi ciągnęło do mnie to mnie do tychże bardzo. Nie miałem wiec najmniejszych oporów i problemu z tym by zagadać do przybyłej kobiety choć ta zdawała się nie być kompletnie w nastroju do rozmowy. Nie byłem jednak pewien czy to kwestia tego, że ta byłaby prowadzona ze mną czy też po prostu problemem było to że ktokolwiek ją zagadywał. Nie wiedziałem i właściwie ignorując kompletnie ten fakt byłem po prostu sobą inicjując lekką wymianę zdań. Może wyniosłem to z domu, a potem doszlifowałem swym barowym życiem, nie wiem, lecz nie lubiłem gdy było cicho. Tak właściwie, może to trochę babskie, lecz od kiedy składałem tą Wywernę do kupy tak nostalgia powiewało. Sobie przypominałem te czasy, jak razem z przyjacielem robiliśmy na tych mugolskich budowach te lata temu. Kto by pomyślał, że to samo przyjdzie mi robić w magicznym świecie na jednej z bardziej zło-magicznych ulic. I to do tego w kobiecym, co prawda chwilowym ale jednak, towarzystwie. Brakowało jeszcze zgrzewki piwa w kącie i czerstwych drożdżówek.
- Zawsze się staram, Słonko - uśmiechnąłem się szerzej i choć dopiero piec się tworzył to zrobiło się goręcej, a we mnie obudziła się potrzeba szybszego skończenia przynajmniej tej części roboty na dziś jakim było ułożenie kominka. Nie pomyślałem nawet że to jakaś forma manipulacji czy coś bo czemu niby skoro jestem przepełniony po brzegi swym czyniącym cuda urokiem osobistym? Wystarczyło popatrzeć na tą blondynę - w jednej chwili próbowała mnie zabijać wzrokiem, a teraz puszczała oczka i prężyła dekolt. Ja to jednak byłem, hehe.
Chrząknąłem pod nosem doprowadzając się do jako-takiego skupienia. Zauważyłem ze prócz zaprawy skończyły mi się również i cegły. Musiałem je przynieść z innego miejsca - wczoraj kończyliśmy zbijać tu podłogi więc wszystko stało przed Wywerną przykryte plandeką. Chodziłem tam z wiadrem do którego nakładałem materiału i znosiłem go do wnętrza - taczki były konstruktem nieco za-abstrakcyjnym dla czarodziei, a magii zabroniono mi używać do budowy przez wzgląd na anomalie. Co zrobić. Jakoś sobie radziłem. Zawsze lepiej tak, niż jakbym miał nosić pojedynczo w łapach. Nie spodziewałem się, że i blondynka się dołączy do pracy. Chyba jej też zależało bym szybciej skończył, hehe.
- Poszedł na wypas. Jego stara była olbrzymką. Lepiej więc przebywać w jego pobliżu gdy nie jest głodny. Robi się wtedy trochę... dziwny - usprawiedliwiłem, jakby nie było, przyjaciela. wypakowując naniesione cegły. Nie byłem głupi by je wysypać tak po prostu na podłogę - raz że te by się mogły pokruszyć to jeszcze zniszczyłyby podłogę. I tak jakoś czas płynął szybciej we dwójkę. Nie wiedzieć jednak czemu, gdy byłem tuż pod koniec roboty Rookwood zniknęła. No trudno. Zawsze na kompana do pocieszenia miałem Oliego.
|zt
- Zawsze się staram, Słonko - uśmiechnąłem się szerzej i choć dopiero piec się tworzył to zrobiło się goręcej, a we mnie obudziła się potrzeba szybszego skończenia przynajmniej tej części roboty na dziś jakim było ułożenie kominka. Nie pomyślałem nawet że to jakaś forma manipulacji czy coś bo czemu niby skoro jestem przepełniony po brzegi swym czyniącym cuda urokiem osobistym? Wystarczyło popatrzeć na tą blondynę - w jednej chwili próbowała mnie zabijać wzrokiem, a teraz puszczała oczka i prężyła dekolt. Ja to jednak byłem, hehe.
Chrząknąłem pod nosem doprowadzając się do jako-takiego skupienia. Zauważyłem ze prócz zaprawy skończyły mi się również i cegły. Musiałem je przynieść z innego miejsca - wczoraj kończyliśmy zbijać tu podłogi więc wszystko stało przed Wywerną przykryte plandeką. Chodziłem tam z wiadrem do którego nakładałem materiału i znosiłem go do wnętrza - taczki były konstruktem nieco za-abstrakcyjnym dla czarodziei, a magii zabroniono mi używać do budowy przez wzgląd na anomalie. Co zrobić. Jakoś sobie radziłem. Zawsze lepiej tak, niż jakbym miał nosić pojedynczo w łapach. Nie spodziewałem się, że i blondynka się dołączy do pracy. Chyba jej też zależało bym szybciej skończył, hehe.
- Poszedł na wypas. Jego stara była olbrzymką. Lepiej więc przebywać w jego pobliżu gdy nie jest głodny. Robi się wtedy trochę... dziwny - usprawiedliwiłem, jakby nie było, przyjaciela. wypakowując naniesione cegły. Nie byłem głupi by je wysypać tak po prostu na podłogę - raz że te by się mogły pokruszyć to jeszcze zniszczyłyby podłogę. I tak jakoś czas płynął szybciej we dwójkę. Nie wiedzieć jednak czemu, gdy byłem tuż pod koniec roboty Rookwood zniknęła. No trudno. Zawsze na kompana do pocieszenia miałem Oliego.
|zt
I'll survive
somehow i always do
somehow i always do
W przypadku Sigrun wszystko zależało od aktualnego nastroju. Bywała zmienna niemal dosłownie jak szkocka pogoda, która mogła zmienić się diametralnie w ciągu zaledwie kilku minut; Rookwood potrzebowała na to jeszcze mniej. Bywała wybuchowa i impulsywna. Łatwo traciła nad sobą kontrolę, zdecydowanie zbyt łatwo i za często, a winą było porywcze usposobienie. Zamiast sprawować ją nad własnymi emocjami, to emocje rządziły nią. Emocje w zdecydowanej większości negatywne, nieprzyjemne; najczęściej Sigrun towarzyszył wszak gniew, złość, poirytowanie. Do tego wszystkie targały nią huśtawki nastrojów związane w dwubiegunowymi zaburzeniami, a chorobowe epizody mogły trwać zarówno kilka godzin, jak i dni, bądź tygodni; raz potrafiła snuć się wszędzie niczym cień, przygnębiona, zasmucona, pozbawiona choćby odrobiny energii i chęci do życia, wtedy najchętniej spędzałaby całe dnie w łóżku i spała. Innym znowuż razem brała ją we władania mania, a Sigrun puszczały wszelkie hamulce, była pobudzona i wyzbyta wszelkich zahamowań, radosna i wygadana, albo wpadała w tak wielką furię, że gniew przysłaniał jej osąd sytuacji.
Wszystko to, całą tą złość, którą nosiła w sobie, odbijało się w twarzy Sigrun, o wiecznie naburmuszonym wyrazie i nieprzyjemnym spojrzeniu, które łypało na człeka spod ciężkich powiek tak, jakby właśnie zwyzywał jej matkę.
- To do dzieła - powiedziała, już mniej przyjemnie, bardziej cierpko; na kilka uśmieszków i oczko mogła się zdobyć, lecz nie była w nastroju na dalsze żarty.
Nie, kiedy ruszyła się z miejsca, aby wziąć udział w pracach budowlanych. Nie miała na to ani ochoty, ani wcześniejszego doświadczenia związanego z wnoszeniem budynków; czuła się do tego paskudnie przez sam fakt nieużywania w tym celu magii - praca niemal charłacza godziła w jej czarodziejską godność. Z kwaśną miną, w milczeniu, układała kolejne cegły, smarowała je zaprawą, a przed jej oczyma nieśpiesznie wznosiła się ściana. To był dopiero początek drogi, jeszcze wiele roboty przed nimi, a świadomość ta wprawiła Sig w jeszcze bardziej parszywy nastrój.
- O cholera... - mruknęła jedynie na rewelacje o pochodzeniu tego wielkiego półgłówka; powinna była jednak domyślić się sama. Był tak wielki, że nie było żadnej możliwości, by normalny człowiek osiągnął podobny wzrost. Wiedza ta przywołała na twarz Rookwood jeszcze bardziej nieprzyjemny wyraz - gardziła mieszańcami o brudnej krwi.
Kiedy naszła na nią pora, a napracowała się już dość, zniknęła z placu budowy bez pożegnania, po angielsku, nie zaszczycając Botta ani słowem.
| zt
Wszystko to, całą tą złość, którą nosiła w sobie, odbijało się w twarzy Sigrun, o wiecznie naburmuszonym wyrazie i nieprzyjemnym spojrzeniu, które łypało na człeka spod ciężkich powiek tak, jakby właśnie zwyzywał jej matkę.
- To do dzieła - powiedziała, już mniej przyjemnie, bardziej cierpko; na kilka uśmieszków i oczko mogła się zdobyć, lecz nie była w nastroju na dalsze żarty.
Nie, kiedy ruszyła się z miejsca, aby wziąć udział w pracach budowlanych. Nie miała na to ani ochoty, ani wcześniejszego doświadczenia związanego z wnoszeniem budynków; czuła się do tego paskudnie przez sam fakt nieużywania w tym celu magii - praca niemal charłacza godziła w jej czarodziejską godność. Z kwaśną miną, w milczeniu, układała kolejne cegły, smarowała je zaprawą, a przed jej oczyma nieśpiesznie wznosiła się ściana. To był dopiero początek drogi, jeszcze wiele roboty przed nimi, a świadomość ta wprawiła Sig w jeszcze bardziej parszywy nastrój.
- O cholera... - mruknęła jedynie na rewelacje o pochodzeniu tego wielkiego półgłówka; powinna była jednak domyślić się sama. Był tak wielki, że nie było żadnej możliwości, by normalny człowiek osiągnął podobny wzrost. Wiedza ta przywołała na twarz Rookwood jeszcze bardziej nieprzyjemny wyraz - gardziła mieszańcami o brudnej krwi.
Kiedy naszła na nią pora, a napracowała się już dość, zniknęła z placu budowy bez pożegnania, po angielsku, nie zaszczycając Botta ani słowem.
| zt
She's lost control
again
Sigrun Rookwood
Zawód : dowódca grupy łowców wilkołaków
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
I am not
ruined
I am
r u i n a t i o n
ruined
I am
r u i n a t i o n
OPCM : 35 +2
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 47 +5
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
| 20 lipca
Doszczętnie zniszczona Biała Wywerna powstawała z popiołów. Porównanie do wznoszącego się ponownie do lotu feniksa nie było zbyt fortunne, ale dość akuratne. Strawiona Szatańską Pożogą, szerzącą spustoszenie w uliczkach Śmiertelnego Nokturnu, spalona do cna, wstrząśnięta nadchodzącymi niedługo później anomaliami, znów zaczynała przypominać dawną siedzibę Rycerzy Walpurgii. Słudzy Lorda Voldemorta wypełnili swoje zadania, dbając o to, by pracującym przy jej odbudowie nie brakowało najwytrwalszych, drogich materiałów, a i sami pracownicy, mniej lub bardziej chętni do ciężkiej harówki, nie pojawili się tutaj przypadkowo. Dyskrecja i oddanie swym obowiązkom - miała nadzieję, że kroczący to tu, to tam mężczyźni, są świadomi wysokich wymagań, których niesprostanie mogło skończyć się dla nich tragicznie.
Przekroczyła próg Wywerny z cichym stukotem wysokich obcasów. Dopiero po przejściu kilku pokojów zsunęła z czarnych włosów kaptur, przystając w miejscu, w jakim miał znajdować się bar. Rozejrzała się dookoła, oceniając stan prac. Podstawy wykonano, lecz zostało jeszcze wiele do zrobienia. Należało ustawić arkady, okalające bar oraz uzupełnić pomieszczenie o niezbędne sprzęty. Układanie boazerii, wytłaczającej ściany, także nie zostało doprowadzone do finału. Westchnęła wewnętrznie, każdy tydzień opóźnienia bolał ją niemalże personalnie. Żałowała, że tak niewielu Rycerzy dołożyło swoją cegiełkę do odbudowy Białej Wywerny. Posiadali koneksje i pieniądze, coś, co dla samej Deirdre było nieosiągalne. Mogła jednak zadbać o to, by dopieścić miejsce, w którym przyjdzie im się niedługo spotykać.
- Dokończcie ściany, dzisiaj. Chyba nie myślicie, że zaakceptujemy taką obdrapaną niedoróbkę? - zwróciła się chłodnym tonem do mijającego ją brygadzisty o nieco mętnym spojrzeniu, po czym wskazała na zachodnią ścianę, z ciągle nieułożonymi, drewnianymi obiciami. Wygrała w walce na surowe spojrzenia, widocznie ten mężczyzna przywykł do słuchania rozkazów pojawiających się tu zakapturzonych postaci, obawiała się jednak, że nie ze wszystkimi pójdzie tak łatwo. Przydałaby się samcza obecność - i wtedy, jak na zawołanie, drzwi uchyliły się i stanął w nich Morgoth. Powitała go skinieniem głowy, przyglądając się w milczeniu bladej twarzy. Razem przeżyli Azkaban, podejrzewała więc, że wie, co kryje się za niezdrowym odcieniem karnacji Śmierciożercy. - Nie wyglądasz najlepiej, Yaxley - skomentowała bez cienia sarkazmu, stwierdzając fakt. Rozpięła broszę, przytrzymującą pelerynę, po czym przerzuciła ją przez jedyne w tym pokoju krzesło, podchodząc do drugiej ze ścian. Przesunęła palcami po wyrwie w wyłamanej desce. - Naprawcie to - rozkazała ponownie, nieustępliwie, nie podnosząc jednak głosu do krzyku. Zapewne przykładała zbyt wielką wagę do szczegółów, ale nawet jeśli Wywerna niedługo odzyska swój podniszczony, nokturnowy blask, to jej sumienie będzie spokojne - dopilnowała tego, by jakichkolwiek błędów było jak najmniej.
Doszczętnie zniszczona Biała Wywerna powstawała z popiołów. Porównanie do wznoszącego się ponownie do lotu feniksa nie było zbyt fortunne, ale dość akuratne. Strawiona Szatańską Pożogą, szerzącą spustoszenie w uliczkach Śmiertelnego Nokturnu, spalona do cna, wstrząśnięta nadchodzącymi niedługo później anomaliami, znów zaczynała przypominać dawną siedzibę Rycerzy Walpurgii. Słudzy Lorda Voldemorta wypełnili swoje zadania, dbając o to, by pracującym przy jej odbudowie nie brakowało najwytrwalszych, drogich materiałów, a i sami pracownicy, mniej lub bardziej chętni do ciężkiej harówki, nie pojawili się tutaj przypadkowo. Dyskrecja i oddanie swym obowiązkom - miała nadzieję, że kroczący to tu, to tam mężczyźni, są świadomi wysokich wymagań, których niesprostanie mogło skończyć się dla nich tragicznie.
Przekroczyła próg Wywerny z cichym stukotem wysokich obcasów. Dopiero po przejściu kilku pokojów zsunęła z czarnych włosów kaptur, przystając w miejscu, w jakim miał znajdować się bar. Rozejrzała się dookoła, oceniając stan prac. Podstawy wykonano, lecz zostało jeszcze wiele do zrobienia. Należało ustawić arkady, okalające bar oraz uzupełnić pomieszczenie o niezbędne sprzęty. Układanie boazerii, wytłaczającej ściany, także nie zostało doprowadzone do finału. Westchnęła wewnętrznie, każdy tydzień opóźnienia bolał ją niemalże personalnie. Żałowała, że tak niewielu Rycerzy dołożyło swoją cegiełkę do odbudowy Białej Wywerny. Posiadali koneksje i pieniądze, coś, co dla samej Deirdre było nieosiągalne. Mogła jednak zadbać o to, by dopieścić miejsce, w którym przyjdzie im się niedługo spotykać.
- Dokończcie ściany, dzisiaj. Chyba nie myślicie, że zaakceptujemy taką obdrapaną niedoróbkę? - zwróciła się chłodnym tonem do mijającego ją brygadzisty o nieco mętnym spojrzeniu, po czym wskazała na zachodnią ścianę, z ciągle nieułożonymi, drewnianymi obiciami. Wygrała w walce na surowe spojrzenia, widocznie ten mężczyzna przywykł do słuchania rozkazów pojawiających się tu zakapturzonych postaci, obawiała się jednak, że nie ze wszystkimi pójdzie tak łatwo. Przydałaby się samcza obecność - i wtedy, jak na zawołanie, drzwi uchyliły się i stanął w nich Morgoth. Powitała go skinieniem głowy, przyglądając się w milczeniu bladej twarzy. Razem przeżyli Azkaban, podejrzewała więc, że wie, co kryje się za niezdrowym odcieniem karnacji Śmierciożercy. - Nie wyglądasz najlepiej, Yaxley - skomentowała bez cienia sarkazmu, stwierdzając fakt. Rozpięła broszę, przytrzymującą pelerynę, po czym przerzuciła ją przez jedyne w tym pokoju krzesło, podchodząc do drugiej ze ścian. Przesunęła palcami po wyrwie w wyłamanej desce. - Naprawcie to - rozkazała ponownie, nieustępliwie, nie podnosząc jednak głosu do krzyku. Zapewne przykładała zbyt wielką wagę do szczegółów, ale nawet jeśli Wywerna niedługo odzyska swój podniszczony, nokturnowy blask, to jej sumienie będzie spokojne - dopilnowała tego, by jakichkolwiek błędów było jak najmniej.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Dużo czasu minęło nim ostatni raz przebywał na Ulicy Śmiertelnego Nokturnu. Zupełnie jakby tamte wspomnienia należały do innego człowieka, a on jedynie znał obrazy tej przeszłości. Zresztą zapewne każdy z nich miał podobne odczucia, a w szczególności do zdarzenia, podczas którego ostatni raz zajmowali miejsca przy stole w całej jeszcze Białej Wywernie. Pojawienie się sił z Departamentu Przestrzegania Prawa Czarodziejów było zaskoczeniem, chociaż znając pijaństwo i przekupstwo mieszkańców okolicznych ruder nie trudno było przekonać ich do przekazania odpowiednich wiadomości na temat zgromadzeń w karczmie. Ich, czasami skrajna, biedota zmuszała ludzi do działań, których normalnie by się nie podjęli lub uznawaliby je za zupełnie zbędne. A jednak nie byli wystarczająco dyskretni. Tak samo jak teraz gdy odbudowywali swoje miejsce spotkań. Nie zrezygnowali z Wywerny jako kwatery głównej co pod pewnymi względami było zrozumiałe, a pod innymi nie do końca. Pod jej gruzami zginął aktualny wtedy szef biura aurorów i kilkoro z jego ludzi. Zaangażowanie się w stawianie każdej cegły jedna na drugiej było jawną odbudową sił organizacji. Czy nie oznaczało to jednak, że jeśli utnie się głowę wężowi, ta odrośnie ze zdwojoną mocą? Chciał w to wierzyć, choć po ostatnim spotkaniu z Rycerzami Walpurgii nie miał zdania na ich temat. Może i mieli się odbić i pokazać coś, co miało go zaskoczyć, ale póki co czuł się jedynie zmęczony świadomością ich istnienia i braku działania. Dopiero niedawno odrzucił laskę i, chociaż jego chód wciąż obarczony lekkimi znakami osłabienia, stawał się pewniejszy i nie potrzebował podpory. Klątwa Ondyny również zacisnęła na nim po raz kolejny długie szpony, zatrzymując dech w piersiach, łatwo i natychmiastowo niczym pstryknięcie palców. Z każdym jednak dniem czuł się lepiej, a bezczynność zaczynała go drażnić. Wiadomość o wybrance, którą już dawno wybrała mu rodzina, wcale nie uspokoiła jego serca. Wytchnienie znajdował w Kent, zajmując się wyspiarką i kontrolując jej opiekuńczość nad jajami, lecz ten dzień został już zamknięty, a on prosto z rezerwatu przeniósł się na Nokturn. Zbyt długo zwlekali z postawieniem Białej Wywerny do końca. Zbyt długo to wszystko trwało.
Gdy przeszedł przez drzwi, od razu ogarnął go typowy dla tego miejsca półmrok. Wszak nawet nowa Wywerna miała w sobie wiele z tej starej, chociaż do końca jeszcze trochę brakło. Przejechał spojrzeniem po znajdujących się w sieni osobach i dostrzegł tam również Tsagairt. Nie był zaskoczony ani zdziwiony. O dziwo jej obecność odebrał jako coś naturalnego. Od ich pierwszego spotkania nie minęło zbyt wiele, raptem pół roku, lecz dawało się w niej wyczuć parcie na kontrolę. Gdzie więc indziej miałaby być? Skinął jej głową, podchodząc i stając obok. Wnętrze coraz bardziej przypominało to, co zapamiętał, chociaż nie miało być identyczne z przeszłością. - Odpoczynek to luksus, na który nie możemy sobie pozwolić - odparł, wiedząc doskonale, że rozumiała. Zatopieni we własnych, prywatnych misjach wciąż rozwijali się jako członkowie organizacji. - Liczę, że czujesz się lepiej - dodał, zerkając na nią, a po przechodząc kawałek dalej, oceniając pracę ludzkich rąk. Co prawda z trollami poszłoby znacznie szybciej... Żałował, że nie mógł tego zapewnić. Nie w środku miasta. - Miał tu być podest - odezwał się, przenosząc spojrzenie na dwóch innych osiłków, którzy aktualnie nie wykonywali polecenia Deirdre. - Na poziomie baru za ladą. Desek jest pod dostatkiem. Podnieście w tym miejscu podłogę - dodał swoim zwyczajowym spokojnym, niespiesznym tonem. Obaj mężczyźni, chociaż niżsi, byli zdecydowanie bardziej krępi, ale patrząc na jego ubranie, a potem na twarz, pokręcili głowami i burcząc pod nosem, zajęli się tym, co im zlecił. Morgoth nie przywykł do pracy z ludźmi. Smoki były zdecydowanie mniej... Ludzkie.
Gdy przeszedł przez drzwi, od razu ogarnął go typowy dla tego miejsca półmrok. Wszak nawet nowa Wywerna miała w sobie wiele z tej starej, chociaż do końca jeszcze trochę brakło. Przejechał spojrzeniem po znajdujących się w sieni osobach i dostrzegł tam również Tsagairt. Nie był zaskoczony ani zdziwiony. O dziwo jej obecność odebrał jako coś naturalnego. Od ich pierwszego spotkania nie minęło zbyt wiele, raptem pół roku, lecz dawało się w niej wyczuć parcie na kontrolę. Gdzie więc indziej miałaby być? Skinął jej głową, podchodząc i stając obok. Wnętrze coraz bardziej przypominało to, co zapamiętał, chociaż nie miało być identyczne z przeszłością. - Odpoczynek to luksus, na który nie możemy sobie pozwolić - odparł, wiedząc doskonale, że rozumiała. Zatopieni we własnych, prywatnych misjach wciąż rozwijali się jako członkowie organizacji. - Liczę, że czujesz się lepiej - dodał, zerkając na nią, a po przechodząc kawałek dalej, oceniając pracę ludzkich rąk. Co prawda z trollami poszłoby znacznie szybciej... Żałował, że nie mógł tego zapewnić. Nie w środku miasta. - Miał tu być podest - odezwał się, przenosząc spojrzenie na dwóch innych osiłków, którzy aktualnie nie wykonywali polecenia Deirdre. - Na poziomie baru za ladą. Desek jest pod dostatkiem. Podnieście w tym miejscu podłogę - dodał swoim zwyczajowym spokojnym, niespiesznym tonem. Obaj mężczyźni, chociaż niżsi, byli zdecydowanie bardziej krępi, ale patrząc na jego ubranie, a potem na twarz, pokręcili głowami i burcząc pod nosem, zajęli się tym, co im zlecił. Morgoth nie przywykł do pracy z ludźmi. Smoki były zdecydowanie mniej... Ludzkie.
They call him The Young Wolf. They say he can turn into a wolf himself when he wants. They say he can not be killed.
Morgoth Yaxley
Zawód : a gentleman is simply a patient wolf, buduję sobie balet trolli
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Thus he came alone to Angband's gates, and he sounded his horn, and smote once more upon the brazen doors, and challenged Morgoth to come forth to single combat. And Morgoth came.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Pojawienie się Yaxleya nie wywołało w Deirdre irytacji. Pomimo wspólnej posługi oraz zaufania, jakim zaszczycił ich Czarny Pan, nie wiedziała o nim zbyt wiele. Młodszy od niej arystokrata zajmujący się smokami, wierny sługa Lorda Voldemorta, chory na paskudną chorobę genetyczną - poznała go pobieżnie, nie zamierzając sięgać głębiej. Najbardziej liczyły się dla niej jego silne strony oraz słabości: cechy, które miały wpływ na ich wspólne działania. Ceniła talent do transmutacji, sztuki tajemnej, która leżała poza zasięgiem jej zdolności oraz pewien dystans, który Morgoth okazywał podczas spotkań. Nie do końca zdecydowała, czy interpretować go jako niechęć czy jako zdroworozsądkową taktykę, a w tym momencie nie było to nawet istotne. Ważne, że pojawił się w Białej Wywernie, by pomóc, a razem wyjdzie im to zdecydowanie łatwiej i szybciej. Znała swoje ograniczenia wynikające z płci, czuła na sobie lepkie spojrzenia przechodzących pracowników - ci śmielsi mogliby ją po prostu wyśmiać, nie przyjmując do wiadomości rozkazów.
- Po tym, co przeżyliśmy, nawet najgorszy dzień wydaje się odpoczynkiem - zauważyła spokojnie, bez zwierzeń i narzekań. Stwierdzała fakt, odrobinę kpiąco wobec siebie samej. Azkaban zmienił optykę Deirdre, zmieniając rzeczywistość nieprzewidywalnym pryzmatem, nadającym emocjom skrajny kształt. Ulga oraz szczęście z nawet najdrobniejszych rzeczy wyparowywały, zastąpione przerażeniem, wywołanym wspomnieniami dementorów. Uwielbiała stabilność, dlatego ciężko przeżywała huśtawki nastrojów, łagodząc je pracą. Patrzenie na ręce pracownikom odbudowującym Białą Wywernę traktowała więc jako formę relaksu. - Tak, wszystko w porządku - odpowiedziała, zerkając na niego przez ramię. Każdy z nich musiał zadbać o własne rany, zaleczyć je, by stawić czoła nowym wyzwaniom, z których dbanie o doprowadzenie dawnej siedziby do używalności było najmniej ryzykownym.
Nie licząc odrzucających utyskiwań ekipy budowlanej, podejmujących się jednak nakazanych działań. Część mężczyzn zajęła się przybijaniem do ścian boazerii, część podążyła natomiast dalej, do drugiego pokoju, zapewne po to, by przygotować deski, mające wznieść podest. - Sprawdzałeś jak wyglądają inne pomieszczenia? Wejście? Sala główna? - dopytała Morgotha, zaplatając dłonie przed sobą. Stała nad pracującymi w pozie skromnej nauczycielki, lecz jej spojrzenie było uważne i lodowate - nie dopuści do najmniejszego błędu lub krzywizny. Za spartaczenie prac wykończeniowych czekała ich bolesna kara, której z pewnością woleli uniknąć. - Wydaje mi się, że nie zadbano jeszcze o okiennice - zastanowiła się, starając sobie przypomnieć, czy gdy poruszała się korytarzem - w dawnym barze było ciemno, nie licząc magicznych świateł - mogła wyjrzeć przez brudne szyby na zewnątrz. Zabezpieczenie okien było ważnym elementem, nikt nie chciał przypadkowych podglądaczy podczas kluczowych spotkań.
- Po tym, co przeżyliśmy, nawet najgorszy dzień wydaje się odpoczynkiem - zauważyła spokojnie, bez zwierzeń i narzekań. Stwierdzała fakt, odrobinę kpiąco wobec siebie samej. Azkaban zmienił optykę Deirdre, zmieniając rzeczywistość nieprzewidywalnym pryzmatem, nadającym emocjom skrajny kształt. Ulga oraz szczęście z nawet najdrobniejszych rzeczy wyparowywały, zastąpione przerażeniem, wywołanym wspomnieniami dementorów. Uwielbiała stabilność, dlatego ciężko przeżywała huśtawki nastrojów, łagodząc je pracą. Patrzenie na ręce pracownikom odbudowującym Białą Wywernę traktowała więc jako formę relaksu. - Tak, wszystko w porządku - odpowiedziała, zerkając na niego przez ramię. Każdy z nich musiał zadbać o własne rany, zaleczyć je, by stawić czoła nowym wyzwaniom, z których dbanie o doprowadzenie dawnej siedziby do używalności było najmniej ryzykownym.
Nie licząc odrzucających utyskiwań ekipy budowlanej, podejmujących się jednak nakazanych działań. Część mężczyzn zajęła się przybijaniem do ścian boazerii, część podążyła natomiast dalej, do drugiego pokoju, zapewne po to, by przygotować deski, mające wznieść podest. - Sprawdzałeś jak wyglądają inne pomieszczenia? Wejście? Sala główna? - dopytała Morgotha, zaplatając dłonie przed sobą. Stała nad pracującymi w pozie skromnej nauczycielki, lecz jej spojrzenie było uważne i lodowate - nie dopuści do najmniejszego błędu lub krzywizny. Za spartaczenie prac wykończeniowych czekała ich bolesna kara, której z pewnością woleli uniknąć. - Wydaje mi się, że nie zadbano jeszcze o okiennice - zastanowiła się, starając sobie przypomnieć, czy gdy poruszała się korytarzem - w dawnym barze było ciemno, nie licząc magicznych świateł - mogła wyjrzeć przez brudne szyby na zewnątrz. Zabezpieczenie okien było ważnym elementem, nikt nie chciał przypadkowych podglądaczy podczas kluczowych spotkań.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Bar
Szybka odpowiedź