Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset
Plaża
Na oświetlonej zachodzącym słońcem plaży rozpalano powoli pochodnie, które ustawiono przy niewielkich, okrągłych stolikach suto przykrytych wzorzystymi, kwiatowymi materiałami. W powietrzu unosił się zapach morskiej bryzy zmieszany ze słodkawym aromatem kwiatów, a te zebrane w bukiety rozwieszone wśród drzew, kołysane przez delikatny wiatr kusiły i zachęcały, aby zbliżyć się do plaży. Tutaj bowiem miał odbyć się rytuał oczyszczenia i odrodzenia, otwierający nowy rozdział, zamykający to co złe. Każdy czarodziej oraz czarownica, byli witani przez młodych i starszych mężczyzn ubranych w zwiewne, lniane szaty. Na ich piersi kołysały się woreczki przewiązane różnokolorowymi sznureczkami. Uśmiechami oraz przyjaznymi gestami zachęcali do zajęcia miejsc przy okrągłych stolikach, wokół których ułożone były poduchy. Na stołach zaś stały misy, jedne większe, a drugie mniejsze, w których mieściły się kamienie, rośliny suszone oraz świeże oraz wyryte runy na drewnianych krążkach.
Każdego wchodzącego w krąg stołów witano czarką miodu pitnego ze słowami: “Szczęśliwego Lughnasadh”. Miód, owoc pracy, dar natury symbolizował połączenie z Matką Ziemią, którą w czasie obchodów czcili, której zawdzięczali życie. Święto życia obchodzili wszyscy, zarówno starzy i młodzi, zatem w kręgu pochodni witano każdego kto się pojawił. Młodszym zamiast miodu pitnego, podawano szczodraki, miodowe ciasteczko, które symbolizowało pomyślność.
Rytuał oczyszczenia w ramach obchodów święta Lughnasadh właśnie się rozpoczął. Postaci mogą się gromadzić na plaży, zajmować miejsca przy stolikach. Stolików jest 6, przy każdym może usiąść max 5 osób. Proszę na samym końcu swojego posta napisać nr stolika.
Wydarzenie bez zagrożenia życia.
Sama ceremonia rozpocznie się wraz z postem Mistrza gry. Mistrzem Gry jest Primrose Burke, wszelkie pytania proszę kierować do niej.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 09.05.23 8:40, w całości zmieniany 3 razy
Znów spuściła wzrok, gdy poczuła, jak Tristan odszukuje jej dłoń, a następnie wsuwa w nią coś drobnego, chłodnego, obcego. Choć z odłamkami spadających gwiazd miewała już do czynienia, to nie rozpoznała ich od razu, zbyt rozkojarzona przez odbierającą dech w piersiach bliskość mężczyzny oraz wiążące się z nią, odurzające emocje. Przez krótką chwilę podziwiała, jak mienią się w promieniach zachodzącego słońca, by w końcu posłać mężczyźnie niewielki, lecz w zamyśle wdzięczny uśmiech.
- Dziękuję – odpowiedziała szeptem, a brzmiało to, jak gdyby dziękować mogła nie tylko za alchemiczną ingrediencję, ale i za coś więcej, choć nie artykułowała tego wprost, nie podejmowała również wymiany spojrzeń, uparcie skupiając się na cennym podarunku. – Skąd je masz, Tristanie? – zapytała równie cicho, być może nieco naiwnie, byle coś powiedzieć, byle zaspokoić świeżo wyklutą ciekawość. Słowa niedookreślonej obietnicy nie umknęły jej uwadze, lecz wolała nie precyzować jej znaczenia, nie zamykać jej w ramach konkretów; wszak tak jak i chwilę temu, tak nadal nie wiedziała, jak wyrazić miotające nią wątpliwości. Przelotnie musnęła jego szorstką, spracowaną dłoń własną i ścisnęła krótko palce, nim zajęła się chowaniem odłamków do przewieszonej przez ramię torebki.
Wdzięcznie wsparła się o jego ramię, z jednej strony niechętna opuszczeniu klatki jego ramion, z drugiej – zadowolona z powodu oddalania się od tej przeklętej plaży, gdzie – kto wie, czy nie nadal – łowione były wianki. Bezwiednie przylgnęła do jego boku, chcąc odzyskać choć odrobinę z utraconego w ten sposób ciepła; wiejący od morza wiatr, choć w rzeczywistości nie był szczególnie uciążliwy, dla przemęczonej młódki jawił się już jako chłodny i nieprzyjemny.
Mimowolnie westchnęła ciężko, gdy mężczyzna przemawiał do niej dalej, to tytułując mianem anioła, to przepraszając za swe błędy; czy Rosier w ogóle zdawał sobie sprawę, do jakich stanów potrafił ją doprowadzić? Przecież widział, przecież był już świadkiem krwotoków, był też świadkiem omdlenia... Lecz na ile to rozumiał? Na ile rozumiał, że choroba trawiąca jej ciało była przekleństwem, lecz na jeszcze większą uwagę zasługiwała jej krucha, nadwątlona przez ostatnie wydarzenia psychika?
- Nie czuję się na to gotowa, Tristanie, i ty nie marzyłeś przecież o rychłym ożenku – podjęła cicho, próbując dobrać odpowiednie słowa, poddając się przy tym temu dziwnemu uczuciu, które elektryzowało jej skórę i uspokajało jednocześnie, a które wywołał w niej młodzian. Chciała być z nim szczera, chciała zaryzykować, nawet jeśli później miała cierpieć z powodu odsłonięcia choć części swych uczuć. – Lecz wiedz, że jesteś jedynym, u którego boku widziałam się w snach. – Jednak czy oznaczało to, że stworzą udany związek? Ba, czy oznaczało to chociażby, że będą w stanie odnaleźć wspólny język i zaprzestać kłótni, nim doprowadzą się wzajemnie do szaleństwa...? Oczywiście, że nie. I to ją martwiło.
Obserwowała skrywające się za linią horyzontu słońce, przypominając sobie czasy, gdy wraz z Caesarem robili to niemal każdego dnia, czasy beztroski, spokoju i prawdziwej wolności. Gdzie się podziały? Czy naprawdę już nigdy nie będzie tak szczęśliwa...? Dobrze, że chociaż widok zachodzącego słońca wciąż jawił się jej jako magiczny, wciąż kojarzył się z domem.
Zawahała się, gdy Tristan ponowił swe pytanie. Już raz próbował uzyskać tę odpowiedź – nim furiacko rzucił się na Perseusza, traktując ją niewiele lepiej, paraliżując błyskającą w ślepiach dzikością. I choć wciąż czule gładził jej dłoń, to wiedziała, że czar zaraz pryśnie, że niezależnie od tego, co powie, mężczyzna powróci myślą do osoby Avery'ego.
- Na plaży – przyznała cicho, do bólu szczerze, próbując panować przy tym nad swym głosem; bała się wybuchu, lecz nie odczuwała wyrzutów sumienia z powodu samego spaceru. Przecież uciekała jedynie przed publicznym wstydem, uciekała od niego, od upadłej gwiazdy Naifeh i od tej przeklętej przegranej, na którą nie zasłużyła – Na naszej wyspie. Panicz Avery i Caesar nie chcieli, bym ryzykowała samotnymi spacerami... – urwała, ostrożnie odwracając blade nadal lico, spoglądając ku górze, ku jego twarzy; byli blisko, mogła poczuć jego gorący oddech na swej skórze.
Czy chciałby ją spalić, spopielić niczym smok? Odpowiedziała nieśmiałą pieszczotą, również muskając jego dłoń swoją, wyraźnie chłodniejszą i gładszą, w napięciu oczekując jakichkolwiek zmian w jego zachowaniu. Czy byłaby go w stanie od tego odwieść...?
- Mieniły się w wodze – odparł, wciąż spoglądając nie na ukochaną, a na niebo umalowane zachodzącym słońcem. - Twój wianek popłynął w ich stronę. - A ja zdążyłem je wyłowić przed Averym, dodał w myślach gorzko. - Jest przed nocą spadających gwiazd, może spadły przedwcześnie, a może czekały tam na ciebie cały rok, od poprzedniego święta. - Choć być może nie powinien wspominać tej nocy, nie wiedział, jak wytłumaczyć Evandrze, że nie będzie go tego wieczora. Że nie będzie tam nikogo, ani jego, ani Caesara, ani Avery'ego – co martwiło go już nieco mniej, nie zostawi jej samej w towarzystwie wilków pragnących wyszarpać ją z jego objęć. Cierpliwie odczekał, nim niewiasta schowa drobne błyszczące kamyki, nim przylgnie do jego boku, znów ufnie, znów ciepło. Objął ją odważniej ramieniem, oplatając nim jej talię; mimo oficjalnych zaręczyn gest ten balansował pomiędzy tym co przyzwoite a tym, do czego posuwać się wśród ludzi nie powinien – lecz któż jeszcze tędy przechodził? Coraz dalej od głównego zbiorowiska byli przecież coraz bardziej samotni i mieli dla siebie coraz więcej prywatności. Drżała, a jej dłonie były chłodne, niebawem powinien ja stąd zabrać, zgodnie z jej życzeniem; nawet jeśli oznaczało to przegraną w starciu z Caesarem.
Miała rację, nie chciał się żenić; chciał pozostać kawalerem bez zobowiązań i wciąż cieszyć się powodzeniem kobiet innych niż prostytutki. Chciał nie mieć rodziny, dzieci, żony, bliskich, na których tak łatwo można było dokonać zemsty, jak dokonano jej na Marianne i jej małej córeczce. Nie chciał zobowiązań, które postawiłyby go przed wyborem: rzeczywistość lub ułuda, nie chciał osoby, której będzie na nim zależało na tyle, by mogła chcieć spróbować wywrócić jego życie do góry nogami. Zabrać mu alkohol, wyprowadzić z burdelu, otrzeźwieć... Nie chciał, by ktokolwiek patrzył mu w oczy podczas bezsennych nocy na balkonie oświetlonym przez pełnię krwawego księżyca. Był sam w swojej samotności, był sam w swojej żałobie. I nie chciał opuszczać swojej żałoby, bo czy pamięć Marianne na nią nie zasługiwała? Czy miał jakiekolwiek prawo ją przerywać?
Ale kochał Evandrę, to jedno wiedział na pewno. Gdyby stracił również ją...
- Evandro – próbował jej przerwać, kiedy o tym wspomniała, lecz jej kolejne słowa były jak miód na rozdartą ranę, jak słodki śpiew słowika, jak wyznanie, na które czekał od tak dawna. - Nie mogliśmy dłużej czekać – wytłumaczył się, bo czyż nie powinien – z tego, że zmuszał ją do tego zamążpójścia? Odmówiła przecież zaręczynom, uratowała go umowa podpisana przez jej ojca. Tylko i wyłącznie. - Twoi rodzice byli zniecierpliwieni, jeśli nie ja, o twoją rękę wystąpiłby ktoś inny. Co jeśli któryś z Rowle'ów zamknąłby cię w swojej twierdzy? Gdyby okrutny Yaxley wziął cię na bagna? Któryś z Burke'ów kazał ci zarzucić francuskie tradycje? Przysięgałem. Przysięgałem, że na to nie pozwolę. - I choć jego głos zadrżał, twarz nie zdradziła żadnej emocji; czy nie był dla niej tym samym, co mężczyźni, o których mówił? Przecież i jego się lękała. Gdyby naprawdę walczył o jej dobro, nie o własne, egoistyczne pobudki, nie o własne pożądanie, dałby jej odejść, tu i teraz. Ale nie potrafił. - Zrobię wszystko, najdroższa, by ten sen pozostał pięknym snem. – Nigdy koszmarem, choć rezygnacja, która go dopadła, nie pozwoliła mu wypowiedzieć tych słów przekonująco. Od kiedy ją poznał, od kiedy po raz pierwszy ujrzał jej twarz, najpiękniejszą pośród wszystkich kobiet, poznał urodę dotąd znaną jedynie z opowieści młodszych od niego chłopców, wiedział, że to jej chciał włożyć obrączkę na palec. Że to ona miała zostać panią jego życia; czasem zdawało mu się, że Evandra była pożegnalnym prezentem od Marianne. Były do siebie podobne, tak eteryczne, dostojne i pełne nadzwyczajnie królewskiej maniery. Wyjątkowe.
Spojrzał na nią, wytrącony z romantycznego zamyślenia; nie sądził, by mogła go okłamać – spędziła ten czas w domu, nie na festiwalu w obcym towarzystwie. Słowa, które wypowiedziała, sposób, w jaki je wypowiedziała, i tak go podrażniły, starał się jednak trzymać nerwy na wodzy. Coś błysnęło niebezpiecznie w jego oku, źrenica zwróciła się ku jej dłoni, wciąż darzącej go subtelną, kojącą nerwy pieszczotą, ledwie chwilę później poszukując jej spojrzenia. Jeszcze nie są małżeństwem, a już okazywała mu pogardę, większym szacunkiem darząc obcego mężczyznę, z którym co gorsza coś ją kiedyś łączyło.
- Kimże jest panicz Avery, by dawać ci podobne rady, Evandro? Uzdrowicielem czy krewnym? Będę rad, jeśli następnym razem spytasz mnie, nie jego – oświadczył, za maską obojętności kryjąc zranienie, raczej zniechęcony aniżeli znów rozzłoszczony. Był jej przyszłym mężem, mężczyzną, którego powinna nie tylko szanować, ale i słuchać, tymczasem zignorowała jego wiadomości słane przez sowę, wysłuchując Perseusa – jak wiele jeszcze upokorzeń będzie musiał znieść? Ile minie, nim ludzie zaczną zwać go – ironio - rogaczem lub pantoflem? Z Perseusem rachunki wyrówna innym razem, krwawo i poza zasięgiem wzroku swojej pięknej narzeczonej; być może uda mu się wyperswadować, że naprawdę powinien trzymać się od niej z daleka.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
I ona odwróciła od niego wzrok, na powrót spoglądając ku zachodzącemu słońcu; tak było łatwiej, bezpieczniej, a również przyzwoiciej. Wspomniana przez niego noc spadających gwiazd, piękna i jakże smutna zarazem, nadchodziła wielkimi krokami. Miała być zwieńczeniem festiwalu Prewettów, jedną z ostatnich okazji, by pokazać się razem, by powalczyć o swoje dobre imię – ile plotek na ich temat zamierzała opublikować Czarownica? I na ile rozjuszą one nestorów rodów? Z pewnością korespondentka tego szmatławca nie pominie milczeniem poniżenia, jakiego doznała z rąk Tristana i tej przeklętej Naifeh, nie pominie również jej szybkiego zniknięcia z polany... Lecz cóż dalej? Czy ktokolwiek widział ją wraz z Perseuszem? Czy ktokolwiek wiedział, co działo się z Tristanem, kiedy – rzekomo – wszędzie jej poszukiwał? Nie mówiąc już nawet o tej widowiskowej bójce w trakcie wyławiania wianków...
- Powinniśmy zjawić się na tegorocznej nocy spadających gwiazd, by zamknąć usta nienawistnikom – odpowiedziała po chwili, choć kusiło ją, by nazwać rzecz po imieniu, by wygarnąć znów, że to on, to jego gwałtowność, jego słabość do Harriett; odetchnęła głębiej, próbująć zachować w ten sposób niezbędny do chłodnej oceny sytuacji spokój. Tylko to mogło ją teraz uratować – to do czego od dawna próbowała zmusić ją matka. Rozumowe pojmowanie narzeczeństwa, skrupulatna analiza każdego kolejnego posunięcia. Była zbyt uczuciowa, by – bez większego ryzyka – pozwolić sobie na kierowanie się szalejącymi emocjami. Choć nie było to łatwe, nie mogła również powstrzymać cisnących się na usta, wstydliwych wyznań...
Nie przerwała nawet wtedy, gdy wypowiedział jej imię, gdy próbował oponować. Nie mogliśmy dłużej czekać? Przymknęła na chwilę oczy, walcząc z walącym dziko sercem. Czy naprawdę nie mogli? Ledwo co wróciła do rodziny – i to dzięki zwykłemu łutowi szczęścia, co przyznawała z niechęcią i lękiem - a uzdrowiciele kategorycznie nakazywali jej odpoczywać, unikać stresów, dbać o swoje zdrowie. Nie wierzyła, a może raczej nie chciała wierzyć, by zniecierpliwienie wzięło górę nad troską... Lecz z drugiej strony, czy nie została sprzedana z pogwałceniem wszelkich nasuwanych przez miłość zasad? Jego głos zadrżał, zaś Evandra nie wiedziała już, czego to wina; wahał się? Obawiał? A może po prostu kłamał? Wolała jednak uparcie wmawiać sobie, że to tylko emocje, że i on, wrażliwy poeta, drżał na myśl o przekleństwie, które niosła ze sobą szlachetność ich krwi. Sama zastanawiała się czasem, czy nie byłoby jej łatwiej pogodzić się ze swym losem, gdyby oddali ją komuś, kto byłby dlań całkowicie obcy i obojętny... Bo czy najbardziej na świecie nie powinna się bać swego serca?
- Każdy sen, ten czarowny i piękny, zbyt długo śniony zamienia się w koszmar. A z takiego budzimy się z krzykiem – odpowiedziała mu szeptem, równie zamyślonym, podszytym rezygnacją głosem. Bo czy powinna jeszcze wierzyć w realizację swych nastoletnich fantazji? Szczęśliwe życie u boku wyidealizowanego, francuskiego rycerza? – Nigdy nie będzie idealnie, Tristanie. Chciałabym po prostu, żeby... Żeby to było prawdziwe. Lecz czy jako członkowie arystokracji wiemy w ogóle, czym jest prawda? Czy mamy do niej prawo? – ciągnęła dalej, wyraźnie odległa, rozdarta i przygaszona.
I pewnie trwałaby w tym stanie dłużej, dużo dłużej, gdyby nie kolejna wypowiedź narzeczonego; choć jedynie podszyta odrobiną złośliwości, uderzyła ją podobnie, co i te wykrzykiwane w złości, wypowiadane z pasją i ogniem. A może nawet uderzyła mocniej, ze względu na towarzyszące jej otępienie, znużenie... Skąd ta nagła odmiana? Kiedy zakładał maskę, a kiedy pozwalał sobie na szczerość? Przez myśl jej nie przeszło, by Tristan mógł nie pojąć jej słów w pełni; przecież powiedziała, że spacerowała po plaży z Perseuszem, niczego przed nim nie ukrywała, nie miała w tym żadnego celu. Czy złości wystarczyło jedynie na bójkę z paniczem Averym, czy do wybuchu miało dojść nieco później, jutro, pojutrze...?
- Spytałabym ciebie, Tristanie, gdybyś tylko pilnował w tym czasie mojego bezpieczeństwa, nie zaś bezpieczeństwa pani Naifeh – odpowiedziała podobnym tonem, nie mogąc powstrzymać się choć przed takim odparowaniem jego ataku. Naprawdę, wolał pilnować tamtej przed atakiem dziennikarki, niż dopilnować, by jej, niedawnej ofiary porwania, nie nękali żadni obcy mężczyźni? Obcy, nietrzeźwi, natarczywi...
- Zabierz mnie już do domu, proszę. Zrobiło się zimno.
- Nie będę mógł przyjść - powiedział w końcu, spokojnie, dopiero teraz przenosząc spojrzenie na jej nieskazitelną twarz, tliło się w nim coś na kształt obawy. Tak, Evandra miała rację, powinni byli to zrobić, tego samego zdania będzie jego rodzina. Ale on nie mógł i w żadnym stopniu nie było to zależne od niego. Mógłby przysiąc na królewską krew przodków, że wolałby spędzić ten wieczór pod gwiazdami z Evandrą, mając doskonałą, romantyczną okazję, by spróbować dotrzeć do jej serca, niż z Rycerzami w obskurnej Białej Wywernie - wolałby, ale nikt nie postawił przed nim wyboru. W przepraszającym geście pogładził wierzch jej delikatnej dłoni. - Przepraszam - dodał, poszukując jej spojrzenia pod czarnym wachlarzem gęstych rzęs. Czy potrafiła zrozumieć? Czy mógł się z nią umówić na późniejsze godziny? Festiwal rządził się swoimi prawami, być może nie byłoby to odczytane jako niewłaściwe. Ale nie mógł, nie mógł wiedzieć, jak długo przetrzyma go Tom Riddle. - Mam nocny dyżur w rezerwacie - Nie do końca kłamał, rzeczywiście miał; co nie do końca znaczyło, że nie mógł go przesunąć - zwłaszcza będąc dziedzicem Rosierów. Jak godny arystokrata winien jednak szanować rodową schedę i nie nadużywać swojej pozycji, miał nadzieję, że jego wymówka okaże się wystarczająco wiarygodna. - Nie wyobrażasz sobie nawet, ile bym oddał, by móc spędzić ten wieczór z tobą, nie sam. - Szum morza zagłuszał jego szept, kiedy wypowiadał te słowa wprost do jej ucha; nie kłamał. Bał się Toma Riddle'a i nie chciał wychodzić mu na spotkanie, jednocześnie wiedział jednak, że tylko on był człowiekiem, który mógł mu pomóc. Tristan nie potrafił odłożyć na bok emocji. Zdroworozsądkowe słowa Evandry tylko dołożyły mu zmartwień, nie chciał przecież zaszkodzić jej reputacji - bo jego ratowało już tylko towarzystwo perfekcyjnej półwili - nie mógł jednak zmienić swojej decyzji. Wołał go obowiązek, któremu nie mógł się przeciwstawić. Przyjdź na gonitwę, mógł powiedzieć, ale nie powiedział - bo przecież wiedziała, że weźmie w niej udział.
Wzniósł ku niej wzrok, kiedy odpowiedziała na jego słowa - a odpowiedziała okrutnie - wzrok, z którego nader łatwo dało się odczytać zranienie. Tyle tylko miała z tego snu? Koszmarne przebudzenie w jego ramionach, ramionach rzeczywistości? Jak mogła mówić o tym tak okrutnie? Jak mogła deptać jego serce - znów - tak bezdusznie? Zasługiwał na to, każdym kłamstwem, takim jak to przed momentem, odsuwając ją od siebie coraz dalej, zasługiwał, za każdą noc spędzoną z inną kobietą. Ale był arystokratką, osobą wychowaną na niesprawiedliwości społecznej, poczucie sprawiedliwości zawsze schodziło na drugi plan, gdy na pierwszym płonęło pragnienie. Chciał jej uczuć, myśli oraz serca, a ona tak brutalnie odtrąciła go po raz kolejny, wybudzając go ze snu ułudy. Jak mógł sądzić, że tym przymusem zyska jej miłość? Obiecywał jej bajkę, której, miała rację, nie był w stanie jej dać. Prawda nie istniała. Nie dla nich, czy dla czarodziejów spoza szlacheckiego kręgu owszem, tego wiedzieć już nie mógł. Prawda była względna i mogła być fałszywa, nie zawsze oczywista i nie zawsze potrzebna. Kłamstwo było czasem przydatniejsze od prawdy. Mogłaby skłamać, że nim nie gardzi. Nie wypowiedział jednak ani słowa. Powiedział jej to przed chwilą - że wtedy nie kłamał, że każda ze złożonych jej wówczas obietnic płynęła z głębi serca, niezależnie od tego, czego dowiedziała się później, a co przecież nie miało z tym nic wspólnego. Lecz wiedział, że ona wciąż mu nie wierzyła, bo czemu miałaby mu - lub w niego - wierzyć? Złamane serce krwawiło - jak na wskroś przebite nożem. Prawdą jest to, co chcemy, aby nią było, Evandro. Może kiedyś mnie zechcesz i będziemy prawdziwi? Może kiedyś uwierzysz - we mnie i w moją prawdę.
Ze wszystkich sił cisnął jej wianek, który wciąż miał w ręku, w daleko falujące wody.
Nie było sensu powtarzać kolejnego "próbowałem", prawd tutaj było więcej niż jedna i Evandra wierzyła we własną. Czekał na nią - ale czy to miało jakiekolwiek znaczenie? Żadnego, dybiący na nią Avery z łatwością zastąpił go u jej boku. To było prawdziwe, nie obiecywany słodki sen. Ale musiał walczyć. O siebie, o nią, o nich, choćby miał go zabić - mógł przecież. Czy istniała rzecz, której nie zrobiłby z szaleństwa za nią?
Niedbale zrzucił z ramion szatę i bez słowa otulił nią narzeczoną, wyprowadzając ją z piaszczystej plaży. Rzeczywiście robiło się chłodno, słońce już zaszło.
/ zt Tristan i Evandra
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Świszczący wiatr był ostry, świeży, słony i wypłukiwał powietrze z płuc, gdy Sally gnała po plaży na swoim wierzchowcu. Nie wyznaczała żadnej trasy, pozwalając, by koń – z jej drobną podpowiedzią – sam prowadził piaszczystą ścieżką ich wędrówkę. Sally nie widziała powodu, by zatrzymywać rumaka, który z każdą chwilą nabierał prędkości. Morska woda rozbryzgiwała się pod kopytami zwierzęcia, tworząc wokół nich fale, podobne do splątanych, zburzonych skrzydeł wodnych. Panna Moore czuła na sobie spływające krople wody, ale przyjemność z przejażdżki była większa niż konsekwencje przemarznięcia i przemoknięcia.
Plaża wydawała się niemal pusta. Niemal – bo kilka skalnych wzniesień kryło na horyzoncie inną, tym razem spacerującą na własnych stopach sylwetkę. Victoria wybrała świt na wycieczkę po chłodnej plaży w Wymouth, która miała odegnać dziwny sen, który męczył ją w nocy. Szczególnie, że czekało ją dziś pilne zlecenie - eliksir dla starszego lorda Edgara, przyjaciela rodziny. Panna Parkinson musiała mieć czysty umysł, niezmącony jakimikolwiek, niepotrzebnymi myślami, by zapewnić sobie właściwą dla alchemika precyzję. I dopiero dźwięk – uderzenie końskich kopyt o miękki piach, wymieszany z odgłosem rozchlapywanej wody – uzmysłowił arystokratce, że w zastraszającym tempie zbliża się – wprost na nią rozpędzony wierzchowiec z drobną postacią, uczepioną jego grzbietu. Kto wpadł na pomysł galopowania o tej porze konno po plaży?
Sally w ostatniej chwili dostrzegała wyłaniająca się zza skały postać młodej kobiety. Moore musiała gwałtownie zahamować, skręcić w głębsze wody, przeskoczyć nieznajomą lub... modlić się, że jasnowłosa dziewczyna zdąży odskoczyć.
Jak potoczy się nieoczekiwane spotkanie? Czy dojdzie do większego kłopotu, czy jednak kobietom uda się opanować sytuację?
Datę spotkania możecie założyć sami. Czara Ognia nie kontynuuje z Wami rozgrywki. Wszystko jest w Waszych rękach.
Miłej zabawy!
...i wtedy widzę ją - wariatkę, samobójczynię, żywy, ludzki i najwyraźniej ślepy słup mięsa chcący stać się czymś na wzór kotleta bo inaczej tego nazwać nie mogę.
Zaciskam szczeki, klnę i używając siły naprowadzam zwierze gwałtownie w morską toń. Miałam sekundy na reakcję. Zaskoczony takim obrotem spraw Syriusz wierzgnął, szarpnął i stanął dęba niebezpiecznie przechylając się w stronę wody...proszę...
1-33 - koń traci grunt pod kopytami i wraz ze mną ląduje w wodzie niefortunnie mnie przygniatając i robiąc mi z nogą krzywdę
34-66 - koń łapie równowagę, lecz ja nie. przez to że jechałam na oklep zostaję zrzucona...w wodę.
67-100 - mimo wszystko oboje utrzymujemy się w pionie - koń na ziemi, a ja na nim chlapiąc wszędzie i na wszystko dookoła woda.
'k100' : 2
Promienie słońca powoli wychylały się zza horyzontu. Idąc brzegiem, uważając, aby przypadkiem nie zamoczyć swoich skórzanych butów i pogrążona w rozmyślaniu, nie byłam świadoma tego, jak wielkie niebezpieczeństwo na mnie czyha. Zorientowałam się niemal w ostatniej chwili, spojrzałam na siebie, a widząc rozpędzonego konia biegnącego w moją stronę stanęłam. Wystraszyłam się tak bardzo, że nie byłam w stanie ruszyć się z miejsca. Obserwowałam tylko kobietę jak skręca koniem, jak oboje, ona i koń, upadają na ziemię, a z jej gardła wydobywa się krzyk bólu. Powinnam była coś zrobić?
Co za absurd, jeździć konno o tej porze i narażać na niebezpieczeństwo innych ludzi? Siedziała na stworzeniu, powinna była zauważyć mnie wcześniej. Co ja mogłam zrobić, będąc tylko na swoich nogach? Uciekać? Po piasku? Prędzej bym się wywróciła i zrobiła sobie krzywdę, niż udałoby mi się uniknąć zderzenia.
Odwróciłam się lekko, patrząc na kobietę w wodzie. Nie wiedziałam cóż mam uczynić. Miałam tam do niej wejść, ryzykując zamoczeniem? Czy może powinnam zostawić ją samą? W końcu to nie była moja sprawa, prawda? A kobieta miała to, na co zasłużyła. Powinna bardziej uważać.
- Nic pani nie jest? - zapytałam jednak.
Nie zbliżyłam się jednak do niej, wejście do zimnej wody było zbyt dużym poświęceniem. Nie chciałam ryzykować chorobą. Mogłam jej pomóc na odległość, jeśli takie pomocy będzie potrzebować. Tylko nie wiedziałam, czy mam do czynienia z czarodziejem? Czy jakiś mugol byłby w stanie o tej godzinie szarżować po plaży na wierzchowcu i zagrażać życiu innym?
Czas płynieAle wspomnienia pozostają na zawsze
Szarpię za wodze chcąc wyprowadzić go z błędu. Ten nie rozumiejąc czemu tak z nagła spowalniam go z niezadowoleniem i dezorientacją odpowiada mi tym samym - raczej w odruchu, niż złośliwym akcie. Mimo wszystko podąża za moją sugestią - wbiega w wodę, umyka z toru, lecz pół tony zlepionych, rozpędzonych mięśni to jednak pół tony rozpędzonych, zlepionych mięśni na którą prawa fizyki oddziałają - traci równowagę i leci, a ja za nim.
Wydaję z siebie krzyk. Nie dlatego, że lecę i spadam bo do tego przywykłam dawno, lecz...woda jest cholernie zimna! A jestem w niej po czubek głowy! Nie mogę się wynurzyć przez kolejne kilka sekund. Ale w końcu! Czuję jak Syriusz spłoszony całą sytuacją się podnosi. I naprawdę TO CZUJĘ. Mam ochotę wyć, lecz cięgle jestem pod poziomem wody, a gdy już jestem nad to jęczę i krzywię się z bólu. Nie jest głęboko więc robię to siedząc trzymając nogę, która mnie poczęstowała kolejną dawką bólu, gdy chciałam jej użyć...a ta się jeszcze pyta czy nic mi nie jest! Patrze na nią niedowierzająco.
- Mało bym cie i się nie zabiła, a ty pytasz... - zamilkłam i wydała z siebie sopranowy syk, gdy fala rozbiła się o moje plecy - ...pytasz czy nic mi nie jest, jakbym się co najwyżej o krawężnik potknęła?! - Boże Drogi jeszcze stoi na tym brzegu jak święta krowa! - Czy ty kobieto masz rozum i godność człowieka!? Niewidoma jesteś? Z pół mili, jak nie dalej było mnie widać! Nie... - kolejna fala... - Nie pomyślałaś by się usunąć!? - Unoszę się ale to wszystko z nerwów i przez te wszystkie wizualizacje wszelakich tragicznych scenariuszy, które w tym momencie mogły się ziścić. Ja wiem, nie jestem bez winy, lecz teraz...aghr!
- Proszę na mnie nie krzyczeć - powiedziałam stanowczo, unosząc wyżej głowę. - I baczyć na słowa.
Uraziła mnie swoimi stwierdzeniami Że ja rozumu nie mam? Że jestem niewidoma? Prychnęłam tylko pod nosem splatając ramiona na piersi. Teraz to już absolutnie nie miałam ochoty jej pomagać, skoro ma siły, aby na mnie krzyczeć bez powodu, to ma również siły, aby o siebie zadbać.
- Pragnę zauważyć, że wyszłam zza skał, jak miałam panią zauważyć? - zapytałam, z wyczuwalną złością w głosie. - Uważa się podczas jazdy i nie jeździ tak szybko, aby mieć potem problem w momencie, gdy natrafi się na przeszkodę. To pani wina, że mnie nie ominęła i tego konia, nad którym nie potrafi zapanować.
Patrzyłam jak się unosi i nawet różdżką nie kiwnęłam, aby jej pomóc. Za to obrażanie? Jeszcze czego! Zwróciłam za to uwagę na jej nogę, widocznie kulała i musiało jej się coś stać, ale nie byłam osobą od pomagania innym, tym bardziej nie znałam się na magii leczniczej więc w niczym nie mogłam jej pomóc. Najchętniej zostawiłabym ją tu samą, aby sobie sama poradziła. Miała różdżkę, niech wezwie pomoc. Nie jestem przecież jej do niczego potrzebna.
- Przy okazji, nikt nie nauczył pani, że nie krzyczy się na obce sobie osoby i powinno się zwracać do innych z szacunkiem? Co to za zachowanie i maniery. Rozumiem, że może pani cierpieć z powodu nogi i bardzo współczuje, ale to nie powód, aby się na mnie wyżywać - zwróciłam jej uwagę, oddalając się kilka kroków, bo fale niebezpiecznie zaczęły posuwać się pod moje nogi.
Miałam nowe buty, których nie powinno się moczyć. Oraz moja suknia, jakby wyglądała, gdybym wróciła do domu w tak przemoczonym materiale? Jako Parkinsonówna zawsze powinnam wyglądać nienagannie. Utkwiłam wzrok w kobiecie, było mi jej żal, oczywiście, nie chciałam, aby komukolwiek stała się krzywda, jednak swoim zachowaniem w stosunku do mnie jedynie mnie uraziła, przez co moja chęć pomocy jej zniknęłą szybciej, niż się pojawiła.
- Poradzi sobie pani z wezwaniem pomocy? - zapytałam jednak, bo jeśli tak, to chciałam się już oddalić.
Czas płynieAle wspomnienia pozostają na zawsze
- Krzyczeć to ja dopiero mogę zacząć! - niech zna me serce, że podchodzę do sprawy prawie na spokojnie. Co prawda zgrzytam zębami nie tylko z chłodu, lecz również z irytacji. Co ja bowiem takiego mówię, że ta każe mi się tu baczyć, czy też boczyć.
- To moja ZASŁUGA, że cię kochana wyminęłam i ZASŁUGA tego konia, że w czas zareagował na komendę. Znikąd tak nagle się pojawić...Cieszyć się Pani powinna, że faktycznie nie zostałaś potraktowana jak przeszkoda - oświecam ją, a w głowie ciągle mam wizję tego, co by mogło się stać. Widzę bowiem, jakby to była rzeczywistość - ten moment gdy nie dostrzegam tej damulki, chwilę w której Syriusz wybija się od piachu i kopytami przednimi zahacza o jej twarz...Dreszcz mnie przeszył. Nie wiem tylko czy za sprawą kolejnej smagającej me ciało fali czy tej mojej wyobraźni.
Próbuję się podnieść, na nogi, lecz po pierwszej nieudolnej próbie weryfikuję na nowo moje możliwości - podnoszę się na jedną nogę. Zaciskam przy tym piąstki na spódnicy modląc się o to by ta księżniczka nie zaznała faktycznego wyżywania się.
- Nie wyżywam się - fuczę, powstrzymując się od rzucenia jakimś "ale". Mimo wszystko upiornie wojowniczy mam charakter i naprawdę zdaję sobie sprawę, że ludzi w czasie swojego "ataku" potrafię zrazić nie na żarty, lecz właśnie świadomość tego pomaga mi się momentami opamiętać. No i obecność Syriusza. Widzę bowiem, że mój podniosły ton go drażni i dezorientuje. Nie wie chłopak czy podejść, czy nie...wyciągam ku niego ręce. Opuszkami ocieram wilgotne chrapy. Krzywię się.
- To najmniejszy problem. Większy jest z Syriuszem... - przecież nie mogłam go tu tak zostawić. Jednocześnie zdając sobie sprawę, że mimo wszystko kobieta ta tu ciągle stoi i próbuje mi pomóc, a przecież mogło by jej tu nie być. Wzdycham ciężko - I przepraszam...zdenerwowałam sie, ja nie powinnam lecz...co gdybym panią zabiła? - wyduszam z siebie i dzielę się swoją obawą pociągając za nachrapnik i pociągając go tak coby zachęcić Syriusza do podejścia. Chciałam się chwycić za łęk siodła by odciąży kończynę. Jednocześnie zdałam sobie sprawę z tego, że w wodzie było cieplej.
- Ah, nie wyżywa się pani? - zapytałam z irytacją.
Spojrzałam w stronę konia. Nie znałam się zbytnio na zwierzętach, ostatni raz jeździłam konno na ostatnim wyścigu i nawet zajęłam całkiem dobre miejsce zdobywając uprząż. Jednak jak pojęcia o koniach nie miałam, tak nie miałam. Widziałam jednak, że nie chciał do niej podejść, może się bał?
- Coś jest z koniem nie tak? - zapytałam w końcu.
Może jednak koń będzie bardziej potrzebował pomocy niż ona? Znałam lady Carrow, która zajmowała się końmi, ona w razie czego na pewno mogłaby pomóc, jeśli byłaby taka potrzeba. Natomiast nie docierało do mnie, że coś mogłoby się mi stać z m o j e j winy. W moim przekonaniu to ona zawiniła, zbyt szybko jechała, nie zachowała środków ostrożności. To nie była moja wina, miałam prawo jej nie zauważyć i ona powinna o tym wiedzieć.
- Dlatego nie powinna pani jechać tak szybko, aby nikogo nie zabić przypadkiem - dodałam.
Na jej przeprosiny nic nie odpowiedziałam. Przyjęłam je do wiadomości i zaakceptowałam. Powinna była mnie przeprosić, ja tego robić nie musiałam.
Spojrzałam w morze, szła jakaś duża fala, więc odsunęłam się o kilka kroków. Znowu wystraszyłam się, że woda mogłaby zamoczyć moje buty, a ja nabawiłabym się przeziębienia, na co nie mogłam sobie pozwolić. Przerzuciłam wzrok na stojącą kobietę i czekałam, aż w końcu odpowie mi, czy potrzebuje jeszcze jakiejś pomocy.
Tego ranka chciałam się wyciszyć przed pracą, nabrać sił, a okazało się, że do swojej pracowni pójdę poddenerwowana i zmarznięta.
Czas płynieAle wspomnienia pozostają na zawsze
- Nie, nie - nic mu nie jest... - popatrzę jeszcze na Syriusza, w jego oczy, zupełnie jakby miał zaraz odpowiedzieć na moje pytanie. Nic takiego jednak się nie stało - konie przecież nie mówią. - Chodzi o to, ze ja to najmniejszy problem. Wezmę magiczne pogotowie, lecz konia z sobą nie zabiorą. To zwykły koń...Stadnina w której jest trzymany znajduje się 15 mil stąd, Pod Konieczyną się nazywa. Niemożliwym jest bym w obecnym stanie dała radę go tam odprowadzić... - podpierając o kłęb Syriusza zachęcam go by może ze swej łaski wymaszerował z morza nim zdrętwieje mi druga noga i będę taplać się jak ryba lub inne beznożne żyjątko. Zwierz nieporadnie, przez wzgląd na dziwność sytuacji, okazał posłuszeństwo, a ja o tej dziwnej, żywej kuli wygramoliłam się z wody zaczynając szczękać zębami i patrząc oczami talerzowymi na dzieczę. Patrz jaka biedna jestem,proponuj pomoc kobieto to nawet udam, że nie słyszałam twojej ostatniej uwagi, księżniczko - myślę, a w rzeczywistości się próbuję uśmiechać, a może to szczękościsk z zimna?
Odetchnęłam z ulgą gdy stwierdziła, że jej koniu nic się nie stało, ponieważ naprawdę nie chciałam, aby stała mu się krzywda. Może nazwałam go przeklętym koniem, ale absolutnie tak nie myślałam. Jednak, gdy kobieta zaczęła kontynuować, otworzyłam szerzej oczy. Automatycznie cofnęłam się znowu o dwa kroki.
- Ale, ja nie bardzo umiem jeździć konno - stwierdziłam. - Jedyne co potrafię, to na nim usiąść i kazać mu biec, ale nie potrafię nim sterować. Zresztą, nawet nie wiem gdzie jest ta stadnina i na pewno bym do niej nie trafiła.
Zmarszczyłam brwi. Nie było mowy, abym szła 15 mil, aby odprowadzić jakiegoś konia, w dodatku nie mojego, do miejsca, którego nie znałam i na prośbę osoby, która mnie niemal zabiła. Z drugiej strony, nie mogłam jej też tak zostawić. Westchnęłam cicho, na pewno nie zrobiłabym tego sama, ale mogłam jej zaproponować co innego.
- Można wyczarować patronusa, aby przekazał informację w tej całej stadninie, z prośbą o pomoc. Jeśli nie umie pani rzucić patronusa, to ja to mogę zrobić - zapewniłam.
Na wszelki wypadek wyciągnęłam różdżkę, aby pokazać jej, że naprawdę mogę to zrobić. Ona była w takim stanie, że wątpię, aby mogła się na tyle skupić, by jej patronus nabrał cielesnej postaci. Jedynie tak mogłam pomóc, a jeśli tego nie zaakceptuje, to niestety będzie musiała poradzić sobie sama. Ja nie miałam czasu, aby taki kawał odprowadzać konia, na którym nawet zbyt dobrze nie potrafiłam jeździć. Co gdyby w połowie drogi coś mi się stało? Albo byśmy zabłądzili? Pewnie bym się teleportowała, zostawiając konia samego. W końcu moje zdrowie i życie jest ważniejsze, prawda?
Czas płynieAle wspomnienia pozostają na zawsze
- O - wydusiłam z siebie, nieco blada od tego wszechobecnego chłodu - Nie wiedziałam, że Pani jest czarodziejem, lecz skoro tak to to wszystko ułatwia. W pewnym sensie. Bo stadnina jest mugolska i patronus rewelacje by wywołał. Jednak do brata by wysłać mojego to on by się nim zajął. Ja powiem gdzie on mieszka, a Pani by wyczarowała bo ja swoją różdżkę zostawiłam w domu - Niech sobie nie myśli, że nie umiem! Jeśli się zgodziła to ja jej chętnie powiedziałabym o moim bracie co w biurze aurorów można go spotkać, a nazywał się Elliot Moore
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset